Bidwell George - Pod piracką flagą
Szczegóły |
Tytuł |
Bidwell George - Pod piracką flagą |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bidwell George - Pod piracką flagą PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bidwell George - Pod piracką flagą PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bidwell George - Pod piracką flagą - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
GEORGE BIDWELL
Pod piracką flagą
PODRÓŻE WILIAMA DAMPIERA
PIRATA I PRZYRODNIKA
z rękopisu angielskiego przełożyła
ANNA BIDWELL
Wydawnictwo — MS
Strona 2
WILLIAM DAMPIER (1652—1715) według T. Murraya
Strona 3
C Z Ę Ś Ć P I E RW S Z A
Rozdział I
PODZIAŁ ŁUPÓW
Nad wyspą La Plata, w pobliżu zachodniego wybrzeża Ekwa-
doru, zawisły nieruchomo w powietrzu, jak czarne latawce, ptaki-
fregaty. Leniwie, z rzadka poruszały długimi skrzydłami, niezdar-
nie zwisały ich cienkie, wątłe nogi o palcach spiętych płetwą. Od
czasu do czasu jedna z fregat spadała nagle z wysokości czarną
błyskawicą na skraj błękitnych, biało obramowanych fal sennie
podpływających do piaszczystego wybrzeża. Tuż nad powierzch-
nią ptak przyhamowywał i z przezroczystej wody wyławiał jed-
nym zręcznym ruchem rybę, którą wypatrzył bystrym wzrokiem.
I znów — tak samo błyskawicznie jak spadał — unosił się prawie
prostopadle w górę.
Z tej wysokości fregaty mogły objąć wzrokiem całą nieomal
wyspę, nie dłuższą niż cztery mile, a szeroką zaledwie na pół-
torej mili. Z trzech stron wyspy La Plata wznosiły się wprost
z morza strome, wysokie skały tworzące jałowy płaskowyż, po-
rośnięty skarłowaciałymi drzewami i ostrą trawą, gdzie pasły się
dzikie kozy. Tylko od wschodniej strony był otwarty dostęp do
wyspy — biała, piaszczysta zatoka, osłonięta od przeważających
tu południowych wiatrów półwyspem, który wybiegał daleko
w morze otoczony nieustannym poszumem zwiastującym pod-
wodne skały. Z płaskowyżu spływała do zatoki struga czystej,
źródlanej wody — jedynej zdatnej do picia wody na wyspie.
Wyspa La Plata była nie zamieszkana, jeśli nie liczyć kóz, fre-
gat i głuptaków, jednakże posiadała tradycje, dobrze znane tym,
którzy korzystali czasem z jej ubogiej gościnności. Niegdyś, w ro-
ku 1579, Franciszek Drake, sławny korsarz angielski, a później
admirał królewskiej floty za panowania Elżbiety I, wziąwszy do
3
Strona 4
niewoli przy wybrzeżach Peru galeon hiszpański z ładunkiem trzy-
nastu skrzyń z dublonami — złotą monetą wartości ćwierć funta
szterlinga — osiemdziesięciu funtów brantu, czyli przetopionego
złota, z niezliczonymi klejnotami i srebrem, załadował powyżej
linii zanurzenia swój statek, słynną „Złotą Łanię”, i wpłynął do
zacisznej zatoki przy wyspie La Plata. Tu kazał zakotwiczyć,
śmiał się z zabawnych ruchów głuptaków, podziwiał nurkujące
z wysokości fregaty i na piaskach wybrzeża rozdzielił między
swych ludzi bogate łupy. Za zgodą załogi, ale też i ku jej szcze-
remu zmartwieniu postanowił srebro i część złota zatopić w wo-
dach zatoki, gdyż nie sposób było z tak przeładowanym statkiem
puszczać się w daleką podróż — na zachód, w bezmiar Pacyfiku,
zwanego Złotym Morzem. W sto lat później korsarscy następcy
Drake’a, którym co prawda zbywało na rycerskości wielkiego
żeglarza, nieraz próbowali wyłowić zatopiony skarb u wybrzeży
wyspy La Plata, ale zawsze daremnie.
Krążąc wysoko nad wyspą fregaty bystrym okiem śledziły
głuptaki w dole, szeroko rozproszone nad wodą dla większego
bezpieczeństwa. Spadając znienacka z podobłocznej wysokości
fregata silnym uderzeniem dzioba w kark zmuszała oszołomione
głuptaki do zwrócenia dopiero co połkniętej ryby, czasem nawet
paru ryb naraz; zręcznie pochwyciwszy w powietrzu wyrzucony
z gardła łup, wracała na swój podniebny posterunek.
Tego dnia, w połowie kwietnia 1681 roku, głuptaki podpływały
trwożnie, ale ciekawie ku nowym przybyszom w zatoce, fregaty
krakały gniewnie na intruzów, którzy przeszkadzali im w nurko-
waniu i zmuszali do odlotu na połów do innych, mniej osłonię-
tych brzegów wyspy. Głuptaki nie bały się ludzi. Uciekały nie-
zdarnym, rozkołysanym krokiem dopiero, gdy któryś z bosono-
gich żeglarzy — w jaskrawym kaftanie i szerokich pantalonach,
o włosach splecionych w harcap pod zatłuszczoną czerwoną
chustką, zawiązaną na głowie na kształt turbanu — ciskał w ptaki
kawałkiem wyłowionego z morza drewna lub kamieniem, doda-
jąc soczyste przekleństwo.
Ponad stu takich przybyszów o skórze spalonej wichrami i słoń-
cem i wytatuowanej w różne wzory — krzyże, diabły, nagie ko-
biety — roztasowało się na piasku wybrzeża. Poprzysiadali na
skrzynkach i beczułkach albo wprost na ziemi, a klęli i powarki-
4
Strona 5
wali jak złe psy. Nie dla czczej ozdoby nosili pistolety i kordelasy
zatknięte za barwny, jedwabny pas: widać to było po świeżych
bliznach na twarzy, po skrwawionych szmatach przewiązanych
na głowie czy ramieniu, po pustym rękawie lub z gruba ciosanej,
drewnianej kuli, którą ten i ów kładł obok siebie na piasku. Cza-
sem rozległ się ochrypły, ciężki kaszel, a bardzo niewielu, prze-
klinając i krzycząc, ukazywało zęby bez szczerb. Ci piraci czy
bukanierzy, jak ich wówczas zwano, grasowali po wodach i wy-
spach Zachodnich Indii; byli wśród nich Anglicy, Szkoci, Irland-
czycy, Walijczycy — nie brakło też i innych europejskich narodo-
wości — prócz tego garść miedzianoskórych Indian i kilkunastu
czarnych niewolników.
W poszukiwaniu hiszpańskich osiedli i statków przekroczyli
właśnie przesmyk Darien i zamierzali zabrać się do rabowania
wybrzeży Ekwadoru, Peru i Chile. Sypiali na deskach pokładu
przy każdej prawie pogodzie; tylko szorstki koc lub na wpół wy-
prawiona skóra upolowanego zwierzęcia chroniła ich od nocnego
wiatru czy gwałtownej ulewy. Jednego dnia ucztowali i objadali
się najwykwintniejszymi przysmakami, zrabowanymi ze wspa-
niałego galeonu hiszpańskiego, a potem całymi tygodniami przy-
mierali głodem, aż oczy ich gorzały niezdrowym blaskiem go-
rączki, a policzki zapadały głęboko. Do okrucieństw i zabójstw,
do ciągłej brutalności tak już przywykli, że stali się zupełnie nie-
wrażliwi.
Nadchodził wieczór, ale tu, w pobliżu równika, panował upał
i nocą, nawet w kwietniu. Karłowate drzewka i kolczaste krzewy,
pod którymi rozsiadła się piracka drużyna, rzucały skąpy cień.
W pewnym oddaleniu od pozostałych — nie dlatego iżby od nich
stronił, ale po prostu po to, by poświęcić wolną chwilę ulubione-
mu zajęciu — chudy, długi pirat usadowił się na niskiej skrzynce.
Nogę założył na nogę, na kolanie oparł papier, obok umieścił in-
kaust w kałamarzu zrobionym z zakręconego rogu. Spod czarnych
brwi spoglądały przenikliwe, głęboko osadzone piwne oczy,
wydatny nos pomniejszał wypukłe usta o obwisłej dolnej wardze,
długa szczęka i wystająca broda zdradzały upór. Pociągła twarz,
posępny wzrok i zwrócone ku dołowi kąciki ust nadawały mu
melancholijny wygląd. William Dampier pisał wytrwale, równym
płynnym pismem, podnosząc chwilami wzrok i bacznie przypa-
5
Strona 6
trując się temu czy innemu ze swoich kamratów, jakby go chciał
zmierzyć, ocenić i do głębi przejrzeć. Czasem wzrok jego błądził
po wyspie lub zatrzymywał się na czarnych sylwetkach fregat
wysoko na niebie. Nie mówił nic i nie odrywał się od pisania.
Podobny był do malarza utrwalającego każdy szczegół odtwarza-
nego obrazu.
Wśród bukanierów owego czasu znalazła się spora garść pa-
miętnikarzy, nawet w otoczeniu Dampiera, którego diariusz miał
zyskać największą sławę. Pisali dzienniki i notatki niektórzy ka-
pitanowie, pisali i marynarze. Bywali prości marynarze — jak
Dampier, gdy w roku 1681 przybył na wyspę La Plata — którzy
bardzo różnili się od niewykształconych gburów wałęsających
się w portach angielskich w poszukiwaniu pracy na statku. Przy-
gody na dalekich oceanach i nieznanych lądach pociągały ludzi
różnego typu. Wielu prowadziło amatorskie, lecz dokładne obser-
wacje zjawisk przyrody, flory i fauny, obyczajów życia w odleg-
łych krainach. Czasem ludzi wykształconych, a bez fortuny, gnała
na morze chęć zdobycia bogactwa.
Hiszpania, władająca Nowym Światem, wzbraniała dostępu do
jego naturalnych bogactw i skarbów wszystkim innym narodom.
Katoliccy arystokraci hiszpańscy, którzy dowodzili pysznymi ga-
leonami, wydawali każdego schwytanego protestanckiego żegla-
rza, jako heretyka, w ręce straszliwej inkwizycji. Tak więc, bogo-
bojni skądinąd angielscy szlachcice wmawiali sobie, że napaść
na hiszpański okręt lub miasteczko kolonialne i grabież skarbów
były ich obowiązkiem patriotycznym i religijnym. W początkach
swojej kariery brzydzili się zwykle mordem i gwałtem, ale twarde
życie korsarskie szybko znieczulało ich sumienia. W obawie przed
potęgą Hiszpanii królowie angielscy początkowo wypierali się —
przynajmniej publicznie — pirackich wypraw swoich poddanych,
ale w poczuciu własnej wzrastającej mocy Anglia zaczęła się
chlubić swymi korsarzami. Henryk Morgan, największy z korsa-
rzy angielskich XVII wieku, otrzymał tytuł szlachecki i został
mianowany wicegubernatorem Jamajki; Woodes Rogers — ten
sam, z którym Dampier miał popłynąć na swoją ostatnią wypra-
wę — jako gubernator Wysp Bahama przyczynił się walnie do
ostatecznego wykorzenienia piratów (własnych niedawnych towa-
6
Strona 7
rzyszy) z Morza Karaibskiego. W najgorszym razie monarchowie
angielscy co najmniej przebaczali skruszonemu morskiemu roz-
bójnikowi, który powracał do ojczystego kraju, by w bogactwie
i dostatkach dożywać starości.
Palcami lewej ręki Dampier zabawiał się złotym medalionem
zawieszonym na łańcuszku na piersi pod koszulą. Wysunął go
ukradkiem, otworzył i z zagadkowym wyrazem popatrzył na lok
włosów — jasnych, złocistych, barwy dojrzałej pszenicy. Zmar-
szczył czoło, z niechęcią wydymając wargi, a zatrzasnąwszy
z powrotem medalion pochylił się i podniósł flaszkę, która sta-
ła obok na piasku, między pistoletem, skrzynką i grubym kijem
bambusowym. Gdy pił, od strony bandy bukanierów dobiegły go
zachrypłe głosy:
— A zostawże nam choć łyk, ty skrybo zapijaczony! Nie ma-
my już ani kropli, a pić się chce jak sto diabłów!
Pewną ręką Dampier rzucił celnie flaszkę w sam środek grupy.
Pół tuzina brunatnych włochatych rąk podniosło się, by ją schwy-
tać, ale w zamieszaniu reszta rumu wylała się na piasek. Ktoś po-
chwycił pustą flaszkę i cisnął nią z powrotem w Dampiera, który
uchylił się zręcznie, a flaszka poleciała daleko na brzeg, budząc
popłoch wśród głuptaków. Tylko jeden ptak pozostał na piasku
trzepocząc żałośnie skrzydłem, widocznie raniony uderzeniem
flaszki. Dampier wstał i podszedł do ptaka, a podniósłszy go,
obejrzał dokładnie. Stwierdziwszy, że nieborak nie będzie mógł
już chodzić ani latać, jednym zręcznym chwytem zakończył jego
cierpienia. Opodal bukanierzy ryczeli ochrypłymi głosami pijackie
piosenki.
Usadowiwszy się znowu na swoim zaimprowizowanym krześle,
Dampier nie wziął jednak pióra do ręki. Przyglądał się towarzy-
szom okrętowym. Kapitan siedział okrakiem na dębowej, okutej
skrzyni pod drzewem, nieco oddalony od całej kompanii i, dzie-
ląc końcem kordelasa na części skąpy łup, klął donośnie a so-
czyście. Drake kpiłby z takiego łupu i nawet nie raczyłby się kło-
potać o niego, ale tu wciąż o ten czy inny przedmiot wybuchały
spory, które kapitan rozstrzygał rzutem kości. Przed paru godzi-
nami wprowadzili do tej zacisznej zatoki statek, który zdobyli
7
Strona 8
również na Hiszpanach — zwał się „Przenajświętsza Trójca” —
a zdobywali go zupełnie tak, jak fregaty obrabowywały biedne
głuptaki: uderzeniem w kark, które zmusza do zwrócenia nie stra-
wionej jeszcze zdobyczy.
Cnotliwe dziewczę z pewnością nie chciałoby spotkać się z ka-
pitanem Bartłomiejem Sharpem w ciemną noc. Wyglądał na skoń-
czonego draba. Jego pokiereszowana twarz opalona była na kolor
starego rumu, krzaczaste brwi sczerniały od wybuchów prochu
armatniego, a długie włosy, na wpół spalone w ostatniej bitwie
i zwinięte w kusy harcap, wydawały odrażający odór, który co
prawda jego załogi wcale nie zrażał, bo i oni śmierdzieli niezgo-
rzej. Miał na sobie długi, haftowany złotem surdut — o rękawach
rozciętych nożem, aby pomieścić muskularne mięśnie włochatego
przedramienia — zdarty z jakiegoś hiszpańskiego granda, o któ-
rego losie można było wnioskować na podstawie okrągłej dziurki
od kuli w samym środku pleców surduta. Jedyny z całej kompanii
kapitan Sharp nosił obcisłe spodnie i to z najwykwintniejszego
jedwabiu, a podarte, poplamione krwią i zabrudzone tak, iż trudno
było odgadnąć ich pierwotny kolor. Gdy postawił muskularną
nogę na dębowej skrzyni, sprzączki przy jego pantoflach zamigo-
tały poczerniałym srebrem.
Obserwując go z daleka Dampier pomyślał, że pod pozorami
grubiańskiej chełpliwości twarz Bartłomieja Sharpa świadczy
jednak o energii i silnej woli. Właśnie w tej chwili kapitan zesko-
czył ze skrzyni, zamaszystym ruchem podnosząc w górę korde-
las, jakby chciał rzucić się na bezczelnego nicponia, który śmiał
mu się sprzeciwić.
— Ty bękarcie małpiej ladacznicy! — wrzasnął. — Już ja cię
rozpłatam i wypatroszę od twego pustego łba aż po nażarte kiszki!
Bukanier, który dobrze wiedział, że od groźby kapitana Sharpa
niedaleko było do uczynku, porwał się do ucieczki krzycząc:
— Zgadzam się! Bodajbyś oślepł! Zgadzam się!
Gdy poskromiony buntownik z głupawym uśmiechem powracał
chyłkiem na swoje miejsce, pokrytą bliznami twarz kapitana roz-
jaśnił na krótką chwilę półuśmiech, który był wyrazem tryumfu
i dumy.
Trzeba przyznać, że Bartłomiej Sharp miał pewne powody do
dumy. Dowodzić załogą tego pokroju, zwyciężać z nimi rozszalałe
8
Strona 9
sztormy na statkach, z których nawet największy był właściwie
niezdarną łupiną, wyzyskiwać sprzyjające wiatry, o których na-
dejściu nic nie wiedziano, gdyż za meteorologię służyły zabobon-
ne przesądy, docierać do odległych wysp i lądów wbrew potędze
żywiołów — wymagało to uporu i wytrwałości, które same w so-
bie przynosiły zaszczyt ludzkiej naturze. Taki właśnie bezwzglę-
dny, zaciekły upór posiadał Sharp, prócz odwagi, która go nie
opuszczała w żadnej sytuacji i prócz instynktu żeglarskiego, który
cechował tych doskonałych i sławnych żeglarzy w czasach, gdy
nawigacja polegała na wyczuciu, a sztuka żeglarska na doświad-
czeniu i szybkiej orientacji. Tylko stary wyga morski przestrze-
gający prymitywnej sprawiedliwości obowiązującej wśród tych
ludzi, mógł mieć nadzieję utrzymania w karbach załogi. Każdy
z tych zatwardziałych korsarzy był sam sobie prawodawcą, każdy
chronił tylko siebie samego, a razem składali się na różnorodną
zbieraninę bezczelnych awanturników, dobrze urodzonych poła-
wiaczy fortun, skoczków z szubienicy, uciekających od wyroku
śmierci, i przeróżnych rzezimieszków, których trzymała w kupie
tylko pewność, że każdy z nich pojedynczo zginąłby niechybnie.
Ale tym razem nie powiodło się nawet Bartłomiejowi Sharpo-
wi, na którego głowę Hiszpanie nałożyli cenę i przezwali mor-
skim opryszkiem. Nawet on, znany wśród tysięcy bukanierów
zachodniej półkuli, osławiony dowódca i kapitan zawiódł tym
razem, gdyż nie potrafił utrzymać zaufania swoich ludzi. Dlatego
właśnie zawinął do zatoki na wyspie La Plata i zabrał się do dzie-
lenia nędznej zdobyczy, którą miała do rozporządzenia załoga
„Przenajświętszej Trójcy”. A utracił zaufanie nie dlatego, iżby
mu brakowało umiejętności żeglarskiej, odwagi czy owej twardej
sprawiedliwości, jaką się rządzili bukanierzy — bynajmniej. Część
ludzi zbuntowała się przeciw niemu dlatego, że na jego statku nie
odprawiano regularnie nabożeństw niedzielnych.
Bukanierzy nie są mniej zabobonni od innych żeglarzy. Piraci
Sharpa byli zdania, iż nie natrafią na okręty z bogatym łupem
ani na miasteczka warte rabunku, jeśli będą zaniedbywać mo-
dlitwy i hymny; nie mogą się spodziewać przychylnych wiatrów,
ani umknięcia groźnym sztormom. Każdy dzień mógł być ostat-
nim dniem ich życia. A któż, kończąc żywot złodzieja, gwałtow-
nika i mordercy będzie mógł spokojnie stanąć w obliczu swego
9
Strona 10
Stwórcy, jeśli nie przestrzegał tego najwyższego w ich pojęciu
przykazania — udziału w nabożeństwie i świętowaniu siódmego
dnia tygodnia?
Gdy pomruki i szemrania przybrały na sile, Bartłomiej Sharp
poddał głosowaniu swoje dowództwo. Stronnicy jego stanowili
większość, ale czterdziestu czterech białych marynarzy, którzy
głosowali przeciwko niemu, mogło stać się zalążkiem groźnego
niebezpieczeństwa. Postanowiono więc się rozdzielić. Partia
przeciwna kapitanowi zażądała swego udziału w łupach, po czym
miała otrzymać szalupę „Przenajświętszej Trójcy”. Kodeks kor-
sarski — oparty na zasadzie: „gdy nie ma łupów, nie ma płacy”
— przewidywał, iż każdy z załogi może zażądać zwolnienia go
i odesłania na ląd lub na inny okręt.
William Dampier, nawet po pijanemu posępny i zamyślony,
nie brał udziału w naradach i kłótniach przed głosowaniem, ale
podniesieniem ręki opowiedział się po stronie mniejszości, gdyż
tam znaleźli się najwytrawniejsi żeglarze. Wszystko odbywało się
o tyle przyjaźnie i spokojnie, o ile jest to w ogóle możliwe wśród
ludzi tego pokroju. Dampier, piórem wydartym ze skrzydła me-
wy, starannie zanotował na żółtych kartkach papieru przebieg
wydarzeń.
Opisał też całą dotychczasową wyprawę pod wodzą Sharpa.
Ludzie, którzy w tej chwili kłócili się, pili i wrzeszczeli ochry-
płymi głosami pijackie piosenki na piaszczystym wybrzeżu wys-
py La Plata, przed kilku miesiącami zaatakowali miasto Ilo na
południowym krańcu Peru. Gdy łodzie bukanierów podpływały
do przybrzeżnych zabudowań miasta, jeźdźcy hiszpańscy, zbroj-
ni w szable, dzidy i muszkiety, galopowali tam i z powrotem po
brzegu, krzykiem i groźbami starając się odstraszyć napastników.
Ale kiedy łodzie zachrzęściły na piasku, a przeważający liczbą
bukanierzy jęli wyskakiwać na ląd — jeźdźcy zawrócili i uciekli
w nieładzie najpierw do miasta, a potem jeszcze dalej.
W Ilo nie brakło wina, oliwy, mąki i owoców. Bukanierzy, któ-
rzy nie spotkali się z żadnym oporem, ucztowali bez przeszkód
i objadali się oliwkami, cytrynami, słodyczami i wszelkimi przy-
smakami przynoszonymi pośpiesznie w odpowiedzi na przekleń-
stwa i groźby, które wywierały pożądany skutek, choć słów nie
rozumiano. Z kobietami w miasteczku — mężczyźni przeważnie
10
Strona 11
uciekli — z kobietami o czerwonych ustach, bujnych piersiach
i wyzywających spojrzeniach bukanierzy szybko doszli do poro-
zumienia. Obżarci, opici, napastnicy pozostawili zapłatę pod po-
stacią domieszki krwi angielskiej u następnych pokoleń.
Opuściwszy łoże, na którym trzy dziewczyny rozprawiały
z podziwem o jego męskich wyczynach, Bartłomiej Sharp popro-
wadził część swej rozhulanej załogi do doliny za miastem, by nie
dopuścić do powrotu ojców i mężów pozostawionych w mieście
kobiet. Reszta załogi przez ten czas znosiła do łodzi srebra, klej-
noty i pieniądze, zrabowane ze szkatuł i schowków. Ze skarp
wokół doliny Hiszpanie jęli staczać głazy na zbliżających się bu-
kanierów. Oddziały pieszych żołnierzy stały na wzgórzach z roz-
winiętymi chorągwiami, z bębniącą orkiestrą doboszów; ale nie-
regularny ogień muszkietów, jaki otworzyli bukanierzy, spłoszył
ich od razu i każdy Hiszpan ukrył głowę za występy skalne.
Hiszpanie amerykańscy zgnuśnieli w lenistwie i dobrobycie
kolonialnego życia. Regularni żołnierze i oficerowie hiszpańscy
umieli walczyć i bukanierzy dokonywali brawurowych wyczy-
nów, porywając się na okręty o wielekroć liczniejszej załodze.
Ale gdy przychodziło do zdobywania miast i osiedli na lądzie,
to przeważnie strwożeni mieszkańcy nie stawiali żadnego oporu.
Tylko kilka najbogatszych, dużych miast posiadało mury obron-
ne i załogi regularnych żołnierzy.
W diariuszu Dampiera znajdowały się też zapiski sprzed kilku
tygodni, świadczące o odwadze Bartłomieja Sharpa w innych oko-
licznościach. Porwano do niewoli starego, siwowłosego Hiszpana
i zaczęto go wypytywać o skarby zgromadzone w słynnym z bo-
gactw chilijskim mieście Arica. Bukanierzy zamierzali napaść na
to miasto, które zdaniem jeńca było dość obronne. Wśród załogi
rozległy się krzyki, że jeniec kłamie. Powiesić go! Klnąc jak
zwykle, Sharp sprzeciwił się temu.
— Niczyjej krwi się nie boję, jeśli jest przelana w uczciwej
walce albo jako sprawiedliwa kara — wołał do swoich rzezimiesz-
ków. — Ale ten dziadek nic złego nam nie zrobił, spokojnie sobie
rum pociągał i sypiał ze swymi kobietami. Po cóż mamy się bru-
dzić bezmyślnym okrucieństwem?
Piraci się uparli. Najpierw oznajmili, że mu odbiorą dowódz-
11
Strona 12
two, a gdy to Sharpa nie wzruszyło zaczęli grozić, iż go zastrzelą,
jeśli nie ustąpi przed wolą większości.
— Przynieś mi wody, ty czarny synu morskiej krowy! — wrza-
snął do jednego z murzyńskich niewolników. A zanurzywszy ręce
w przyniesionym naczyniu, oświadczył bandzie zbirów cisnących
się groźnie do niego: — Nie jestem winien krwi tego starego czło-
wieka. A co więcej, ostrzegam was, iż niedługo przyjdzie dzień,
gdy za waszą głupotę drogo zapłacimy pod Aricą.
Jego przepowiednia się spełniła. Blisko stu bukanierów wy-
brało się na zdobycie Arici. Po całodziennej krwawej bitwie na-
pastnicy ponieśli tak ciężkie straty, iż nieliczne ich resztki musia-
ły odstąpić od murów i powrócić na statek z próżnymi rękoma.
Dampier przewrócił kartkę papieru i zaczął pisać o zwycza-
jach fregat i głuptaków. Był to jeden z tych dokładnych, wiernych
opisów, jakie miały wyróżniać jego sprawozdania z podróży, pod
względem wartości naukowych, spośród wszystkich ówczesnych
książek. Cichymi krokami podszedł do niego wysoki, grubokoś-
cisty, młody Indianin o długiej twarzy i czarnych włosach. Różnił
się od swych współplemieńców, zazwyczaj surowych i ponurych,
miłym uśmiechem, który często rozjaśniał jego twarz. Dampier
spojrzał na niego.
— Czego chcesz, Vasco? — mruknął.
Ale siedemnastoletni młodzik potrząsnął głową: nie chciał ni-
czego. Przyszedł tylko, by śledzić, jak urzeczony, poruszające
się płynnie pióro, które zostawiało na papierze równe linie nie-
zrozumiałych dla niego znaczków.
Losy młodego Indianina były równie niezwykłe jak jego imię.
Przed dwoma laty pewien stary, zdziwaczały kaper angielski
spotkał u wybrzeży Peru indiańskiego wyrostka płynącego pry-
mitywnym czółnem. Wzięto go na pokład. Ulegając kaprysowi
kaper przebrał pięknego chłopca w strój angielski i postanowił
zrobić z niego Anglika. Wyuczył go języka angielskiego, ale
zanim zdołał urzeczywistnić swój pomysł, statek jego rozbił się
na przybrzeżnych skałach. Młody Indianin dopłynął do brzegu
i ocalał, ale po to tylko, by wpaść w ręce Hiszpanów z załogi
„Przenajświętszej Trójcy”. Traktowany jako niewolnik, niemi-
łosiernie bity, biedny Vasco da Gama — imieniem tym ochrzcił
go kapitan statku kaperskiego — harował dniem i nocą bez od-
12
Strona 13
poczynku, bez chwili wytchnienia. Gdy ludzie Sharpa napadli na
okręt, Vasco stanął po stronie Anglików, którzy zazwyczaj dobrze
się obchodzili z Indianami, jako cennymi sprzymierzeńcami
w walkach z Hiszpanami. Trzech oficerów hiszpańskich zawzięło
się, by zabić nieuzbrojonego wyrostka, ale William Dampier zabił
dwóch w jego obronie, a trzeciego zmusił do złożenia broni. Od
tej pory Vasco darzył swego wybawcę głębokim przywiązaniem,
usługiwał mu z respektem i tak umiejętnie, że nawet sam kapitan
Sharp nie mógł zmusić swoich niewolników murzyńskich ani
przekleństwami, ani uderzeniem pięści do tak wprawnych i szyb-
kich posług.
Tymczasem piracka banda na brzegu wyspy La Plata, rozlaw-
szy resztki rumu Dampiera, zaczęła się oglądać za innym trun-
kiem, który by rozweselił resztę wieczoru. Wszyscy oni należeli
do partii, która postanowiła opuścić Bartłomieja Sharpa.
— Bo mnie się coś wydaje, że kapitan Sharp nosi znamię wcze-
snej śmierci na sobie — rzekł Edmund Cooke, celowo wszczy-
nając rozmowę o przesądach i zabobonach, co zawsze budziło
najwyższe zainteresowanie żeglarzy.
Edmund Cooke wyglądał na jeszcze gorszego zbira od samego
Sharpa. Małe, biegające, świńskie oczka, zatopione w dużej, jakby
obrzękłej twarzy niczym nie zdradzały odwagi ani siły fizycznej,
jaką mogły się poszczycić jego małpie ramiona, nazbyt długie
przy stosunkowo niskim wzroście. Nosił wypłowiałą koszulę,
niegdyś jaskrawo niebieską, czerwone pantalony i zepchnięty na
tył głowy obszarpany, trójgraniasty kapelusz, który świadczył, że
Edmund Cooke piastował kiedyś rangę kapitana. Mianowali go
kapitanem pewnego zdobytego na Hiszpanach statku piraccy
współtowarzysze. Przed półtora rokiem jego własna załoga w je-
dnomyślnym głosowaniu złożyła go z urzędu za okrucieństwo.
Sharp rzucał bystre i nieufne spojrzenia w stronę hałasującej
grupy, ale nie przerywał podziału zdobyczy, który dobiegał już
końca.
Edmund szturchnął łokciem swego kamrata Dawida Greena,
łajdaka i szubrawca, o jednym oku dziwacznie wytrzeszczonym,
a drugim na wpół ukrytym pod opadającą powieką. Zbrodniczość
tego odrażającego oblicza podkreślał jeszcze okrągły złoty kol-
czyk, zwisający z jednego ucha. Zza czerwonego pasa sterczały
13
Strona 14
rękojeści dwóch pistoletów. Greena nie trzeba było długo nama-
wiać. W lot zrozumiał intencję kamrata.
— Chytry psi syn, ten nasz kapitan Sharp, zawszem to sobie
myślał! — Zerknąwszy spod obwisłej powieki na Edmunda
Cooke’a, Green mówił dalej podniesionym głosem tak, aby wszy-
scy go mogli usłyszeć. — Wiecie, że ja portkami ze strachu nie
zwykłem trząść. Widzieliście mnie w walce, widzieliście, jak roz-
płatałem na pół tego draba, co mi oko naszpikował. Ale zawierzyć
się człowiekowi, który nosi na sobie znamię śmierci? Nie, bodaj-
bym sczezł! Nie ja będę wyzywał piekielne moce...
Bywało, że takie zabobonne przepowiednie skracały czyjeś
życie. A rzekome znamię wczesnej śmierci, które wywołało po-
płoch wśród towarzyszy Sharpa — obawiających się, że im się
coś z reszty dostanie, gdy ich kapitan zginie — nie sprawdziło się.
Sharp żył niezwykle długo, jak na korsarza: dożył nawet chwili,
gdy przekształcił się w lojalnego obrońcę korony angielskiej
i cnotliwego, szanowanego obywatela.
Schrypnięty, zająkliwy głos Greena przerwał nagle inny głos,
tak potężny, iż mógł przekrzyczeć ryk najgwałtowniejszego na-
wet sztormu:
— Zamknijcie wasze opite pyski, wy żłoby, moczymordy,
beczki bez dna!
Był to Bazyli Ringrose, olbrzym o nadzwyczajnej sile fizycz-
nej, w kaftanie rozdartym na barczystych plecach, w żółtych pan-
talonach tak ciasnych i opiętych, iż groziły każdej chwili wypo-
wiedzeniem dalszej służby. Ringrose był prostym marynarzem,
ale jego odwaga i inteligencja wyrobiły mu autorytet wśród towa-
rzyszy. W wiele lat później miał napisać barwny i ciekawy opis
tej podróży.
— My pójdziemy z Sharpem w jedną stronę, a wy w drugą —
ciągnął Bazyli. — To było uzgodnione. I niech na tym zostanie!
A bodaj diabeł, któremu służycie, nie okazał się gorszy od nasze-
go kapitana!
— Diabeł, któremu służymy? — podchwycił Edmund Cooke.
— Przecież to my właśnie żądamy niedzielnych nabożeństw, nie
wy!
14
Strona 15
— Kto najbliżej diabła siedzi, ten pierwszy dzwon kościelny
usłyszy — ryknął w odpowiedzi Bazyli Ringrose.
— Ty wyrodny przypłodku — zaskrzeczał Green. — Ty się
z pewnością diabła nie boisz, bo twoja suka matka była jego la-
dacznicą!
Edmund Cooke i Green chwytali już za broń. Ringrose też po-
rwał się na równe nogi, z krótkim sztyletem w dłoni.
— Możemy sobie nawzajem wymyślać, ile wlezie, ale mojej
matki nie tykajcie, pieskie dusze!
Partia przeciwna Sharpowi opowiedziała się po stronie Edmun-
da i Greena — nie dlatego, iżby pochwalali ich docinki, ale ponie-
waż czuli się zobowiązani do solidarności. Przekleństwa i wymy-
ślania krzyżowały się w powietrzu. Sharp podniósł się ze skrzyni
z pistoletem w lewej ręce, a kordelasem w prawej.
— Hej tam, rumożłopy! — zawołał. — Dość tych bajań o zna-
kach śmierci. Jutro ci, którzy mi wymówili posłuszeństwo, odej-
dą sobie. Dziś bądźmy przyjaciółmi i pożegnajmy się jak przyja-
ciele. Możemy się spotkać znowu. Nie wiadomo, kto czyjej pomo-
cy będzie jeszcze potrzebował!
Edmund Cooke i jego pijacka kompania nie chciała stracić
okazji do bójki. Zakrzyczeli Sharpa, a rozzłoszczeni stronnicy
kapitana odpowiadali im sprośnymi wymysłami i groźbami. Sło-
wa Sharpa usłyszało zaledwie paru najbliższych. Edmund i Green
popatrzyli na siebie znacząco, wydobyli kordelasy, a potem na-
głym prędkim skokiem rzucili się na Bazylego Ringrose.
Słońce już znikło za horyzontem, ale wczesny wielki księżyc
zalewał światłem piaszczyste wybrzeże. Głuptaki i fregaty uło-
żyły się do snu w gniazdach ukrytych wśród nadbrzeżnych skał.
Dampier zwinął papier, na którym pisał, a Vasco podał mu pod-
niesioną z ziemi grubą laskę bambusową. Zwinięty ciasno dia-
riusz umieszczono w wydrążonym bambusie, którego oba końce
Dampier zapieczętował woskiem. Gdy sprzeczka przekształciła
się w bójkę, Vasco pochwycił bambus i zagrzebał go pospiesznie
w piasku pod drzewem, a dopiero potem w ślad za Dampierem
pobiegł w stronę walczących.
Wesoły, rudowłosy Irlandczyk nazwiskiem Patryk Hagan,
wysoki, chudy, ale muskularny i żylasty Ambroży Cowley, jas-
15
Strona 16
nowłosy Holender Ned Daws i Ryszard Gopson, kryjący łysą
czaszkę pod kapeluszem z liści palmowych, były student uniwer-
sytetu w Oxfordzie, wypędzony stamtąd przez mściwego męża,
któremu uwiódł żonę — wszyscy wraz z Dampierem otoczyli krę-
giem Bazylego Ringrose, zanim Edmund Cooke i jego popleczni-
cy dopadli swej ofiary. Należeli oni wprawdzie do tego samego
stronnictwa, co Edmund, ale podobnie jak Sharp chcieli uniknąć
przelewu krwi. Vasco przyłączył się również do nich zdyszany od
szybkiego biegu i stanął u boku Dampiera. Tych siedmiu udawało,
że na wpół żartem atakują Bazylego Ringrose, a jednocześnie nie
dozwalali Edmundowi Cooke i Greenowi zbliżyć się do niego
z prawdziwie morderczymi zamiarami. Green pienił się ze złości
w napadzie pijackiego szału, ponieważ udaremniono jego krwio-
żercze intencje.
— Z drogi, ty kapłonie z gęsim piórem — wrzasnął do Dam-
piera, który go odpychał.
Green wyglądał przerażająco: w jego wytrzeszczonym oku
błyszczało obłąkanie pijackie, twarz wykrzywiał mu straszliwy
grymas. Podniósł kordelas do ciosu, zamierzając radykalnie usu-
nąć ze swej drogi żywą przeszkodę. Dampier, na wpół odwrócony
od niego, nie mógł w tłoku zasłonić się od ciosu ani zająć pozycji
obronnej.
Bójka rozgorzała na dobre, ale kapitan Sharp dopadł już zbie-
gowiska i rozdzielał na prawo i lewo ciosy swymi potężnymi
ramionami, bezstronnie tłukąc i swoich stronników, i przeciwni-
ków. Bukanierzy cofali się z okrzykami bólu, ale twarde pięści
kapitańskie nie wyrządzały nikomu większej szkody, ostudzały
tylko nazbyt bojowe temperamenty. Niewolnicy murzyńscy, sku-
leni razem, przyglądali się z dala bójce, nie bez obawy, iż złość
bukanierów wyładuje się w końcu na ich własnych plecach.
Ścinający krew w żyłach wrzask rozdarł nagle powietrze i za-
trzymał każde wzniesione ramię, sparaliżował każdą stopę, skra-
dającą się do skoku na przeciwnika. Wszystkich oczy — rozgo-
rzałe, przekrwione, błędne od przepicia — zwróciły się w stronę
kotłowaniny ciał tuż przed Bazylim Ringrose. Ale dostrzegli
tylko wylatujący wysoko w powietrze kordelas, którego ostrze
błysnęło srebrzyście w świetle księżyca.
— Ty przeklęty bękarcie... synu rudej suki... — przeraźliwy
16
Strona 17
wrzask Greena urwał się. Teraz z trudem wypluwał słowa przez
zaciśnięte zęby, skręcając się z bólu. Zgięty w pół, wycofał się
z tłoku bójki, przez który chciał sobie utorować drogę zabijając
Dampiera. Długimi, szponiastymi palcami lewej ręki obejmował
i przyciskał do piersi prawe ramię, dotykał go i cofał, gdy ból
przeszywał go na nowo. — Już ja cię wybebeszę za to — war-
czał. — Powieszę cię za twoje bebechy na najwyższej palmie. —
Skurczony osunął się na piasek i omdlał z bólu.
To Vasco w chwili, kiedy Green podniósł kordelas na Dampie-
ra, pochwycił jego ramię i pogruchotał mu kości, jakby to była
wiązka zeschłych badyli.
Edmund Cooke rzucił się na Vasco, ale Dampier i olbrzymi
Bazyli Ringrose, choć należący do przeciwnych stronnictw, jed-
nocześnie zagrodzili mu drogę. Edmund schylił się i przyczaił do
skoku, gdy wtem wielka kosmata ręka chwyciła go z tyłu za kark,
uniosła w powietrze i rzuciła daleko na piasek twarzą do ziemi,
jak kociaka. Spłoszony głuptak uciekł z wrzaskiem z gniazda,
w pobliżu którego wylądował Edmund. Kapitan Sharp popatrzył
jeszcze na swoją ofiarę, która wstawała pomału, i roześmiał się
z zadowoleniem, ukazując szczerbate zęby.
Podział łupów dobiegł końca. Bójka — rzecz codzienna — zo-
stała w chwilę później zapomniana przez wszystkich, wyjąwszy
Dawida Greena. Zmęczeni bukanierzy układali się na spoczynek.
Dampier odkopał swój cenny bambus. Lionel Wafer, cyrulik,
który trudnił się swoim zawodem w Port Royal na wyspie Jamaj-
ka, dopóki nie skusiły go perspektywy łatwego zarobku wśród
korsarzy, nastawił połamane kości Greena i nałożył mu opatru-
nek. Petem podszedł do Dampiera i rozciągnął się obok niego na
piasku.
— Hazardowe jest to nasze jutrzejsze przedsięwzięcie — po-
wiedział z westchnieniem. Gdyż i on wypowiedział posłuszeństwo
kapitanowi.
— Jestem zdania, że powinniśmy jak najprędzej dostać się na
ląd i przeprawić się przez Przesmyk Panamski do Morza Kara-
ibskiego — rzekł sennie Dampier.
— Chyba, żeby się nam udało zdobyć jakiś statek. Załogę mo-
glibyśmy dokompletować spośród niewolników murzyńskich
albo Indian — odrzekł cyrulik.
17
Strona 18
— Kogo byś wysunął na kapitana? — Dampier uniósł się na
łokciu.
— Ambrożego Cowleya albo Cooka — powiedział Wafer.
— Cooke’a...?
— Johna Cooka, oczywiście. Nie tego pijaka Edmunda, który,
gdy jest na tyle trzeźwy, by o tym pamiętać, pisze swoje nazwi-
sko z „e” na końcu.
— Racja. John Cook — zgodził się Dampier. — Zaradny i od-
ważny.
Zapadło milczenie. Nieśmiałym ruchem Dampier wysunął rękę
i dotknął ukradkiem medalionu na piersi pod koszulą. Księżyc
wzbił się już wysoko w górę.
Zasnęli wreszcie obaj; a Vasco czuwał opodal, oparłszy brodę
na podniesionych kolanach. Młody Indianin sypiał dorywczo,
najczęściej w dzień, wtedy, gdy Dampier równymi szeregami
znaczków czernił białe karty papieru.
Rozdział II
OD DRWALA DO PIRATA
Gdy Vasco czuwa, a Dampier śpi, przenieśmy się na chwilę do
dalekiej Anglii i zajrzyjmy przez ramię młodej dziewczyny o wło-
sach koloru dojrzałego zboża do rękopisu, który rozłożyła przed
sobą na otwartym sekretarzyku. Melancholijne spojrzenie i przy-
garbione ramiona przydają jej lat, ale pomimo bladych policzków
i wychudzenia jest piękna, pełna słodyczy i uroku. Usiadła w rzeź-
bionym krześle, obitym adamaszkiem i pochyliła się nad opraw-
nym w skórę manuskryptem o kartach pokrytych równymi liniami
regularnego pisma. Narożną komnatę we dworze jej ojca, która
jest jej buduarem, urządzono gustownie nie żałując kosztów.
Podłogę pokrywają perskie kobierce, na orzechowej komodzie
złocą się rzeźbione narożniki i herby, gotowalnia lśni od srebra
i cennych kryształów, pod ścianą stoi długa, obita drogim broka-
18
Strona 19
tem kanapa o czterech rzeźbionych nogach z przodu i czterech
z tyłu. Powłóczysta spódnica, mieniąc się jedwabiście, opada
fałdami po obu stronach krzesła, ciasno zasznurowany staniczek
o głębokim dekolcie odsłania szczupłe, drobne piersi.
Młoda dziewczyna czyta manuskrypt. Zostawił go jej kuzyn,
William Dampier, ten sam, którego by poślubiła, gdyby miała
wolny wybór. William zapisywał te karty swoim równym pismem
w ciągu czterech lat, jakie spędził w dalekich krajach, aby zdobyć
dla niej fortunę. Gdy losy rozdzieliły ich na zawsze, William wrę-
czył jej na pamiątkę te zapiski. Nie znużyła się nigdy odczytywa-
niem ich, aż znała je prawie na pamięć — dalekie kraje, w których
przebywał, stały się znajome; przeszkody i trudności, które prze-
zwyciężał, wspominała jak swoje własne. Była to jej jedyna przy-
jemność.
W dzienniku nie było żadnych szczegółów z dzieciństwa ani
wczesnej młodości jej ukochanego, ale ona je dobrze znała i tak.
William Dampier urodził się w East Coker w pobliżu Yeovil
w hrabstwie Somerset w roku 1652. Rodzice, zamożni farmerzy,
osierocili wcześnie dwóch chłopców: Williama i George’a. Ule-
gając gorącym prośbom i naleganiom Williama, opiekunowie
pozwolili mu w siedemnastym roku życia popłynąć na morze.
Statek, na który zaciągnął się jako chłopiec okrętowy, dotarł do
Nowej Fundlandii. Wkrótce został marynarzem, a gdy wybuchła
wojna z Holandią, brał w niej udział jako podoficer okrętu wojen-
nego, aż ranny w trzeciej z kolei bitwie powrócił na rekonwales-
cencję do domu brata w Somerset. Wtedy właśnie zakochał się
w Grace, swojej dalekiej kuzynce i towarzyszce lat dziecinnych,
która teraz pochylała głowę nad jego dziennikiem, a kiedy ich
wzajemna miłość dojrzała, popłynął na Jamajkę, gdzie jako za-
rządca plantacji spodziewał się szybko dorobić majątku, który
chciał ofiarować ukochanej.
Grace nie czytała dziennika słowo po słowie. Gdy wzrok jej
padał na jakieś zdanie, opierała głowę o poręcz krzesła, zamy-
kała oczy i próbowała wyobrazić sobie widoki i zdarzenia, jakie
dobrze znała z opisów Dampiera.
Młodzieniec prędko się znużył zarządzaniem plantacji, nie wi-
dząc w tym możliwości zdobycia pieniędzy, których potrzebował.
Popłynął znowu na morze, a krążąc wzdłuż wybrzeży Zachodnich
19
Strona 20
Indii, poznał ich zatoki, przystanie i porty. Dostał się na statek,
wiozący z Zatoki Meksykańskiej drewno kampeszowe.
Dampier z zamiłowaniem i szczegółowo notował wszystko, co
widział w tych dalekich krajach. Grace odczytywała po raz set-
ny opis leniwca: długowłosego, burego zwierzęcia o małych
oczkach, który miał zwyczaj łazić do góry nogami po gałęziach
trzymając się ich niezwykle długimi, hakowato zakrzywionymi
pazurami krótkich łap.
»Leniwce poruszają się tak powoli, że gdy objadły wszystkie
liście z jednego drzewa, to zanim zlezą z niego i wdrapią się na
następne, choćby zupełnie bliskie, mija pięć do sześciu dni. Le-
niwiec przez ten czas chudnie tak, że zostaje z niego tylko skóra
i kości, chociaż gdy rozpoczynał złażenie, był gruby i opasły...
mija osiem do dziewięciu minut, zanim leniwiec przesunie łapę
o trzy cale naprzód.«*
Dampier próbował poganiać zwierzę uderzeniami bicza, ale
nie udało mu się zmusić go do żadnego prędszego ruchu, choć
dzisiaj zoologowie stwierdzili, że w razie potrzeby leniwiec po-
trafi poruszać się dość prędko. Obraz leniwca, który zarysował się
w jej wyobraźni, przywołał blady uśmiech na usta dziewczyny.
Lubiła też opis dziwnego zwierzęcia, nazwanego mrówkojadem.
Wielkości mniej więcej średniego psa, o krótkich łapach i długim
ogonie pokrytym czarnobrunatnym, szorstkim włosem, o mocnych
pazurach przednich łap, wyróżniał się długim, cienkim pyskiem
i jeszcze dłuższym językiem.
»Mrówkojad kładzie pysk płasko na ziemi, tuż przy rojnej od
mrówek ścieżce prowadzącej do mrowiska (których bardzo wiele
jest w tym kraju) i wyciąga swój długi jęzor w poprzek ścieżki:
mrówki, wędrujące nieustannie po ścieżce włażą na język i za-
trzymują się na nim. W parę minut język jego cały pokryty jest
mrówkami, a wtedy wciąga go z powrotem do pyska i zjada je.
* Wszystkie przytaczane w niniejszej książce cytaty pochodzą z następujących
dzieł: Captain William Dampier — A New Voyage Round the World. London
1717; tom I i II oraz: Captain William Dampier — A Voyage to New Holland in
the Year 1699. London 1729; tom I i II.
20