Babula Grzegorz - Landrynki
Szczegóły |
Tytuł |
Babula Grzegorz - Landrynki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Babula Grzegorz - Landrynki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Landrynki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Babula Grzegorz - Landrynki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Babula
A To Mistyka
Landrynki
Dobrze mi się zaczął wtedy ten urlop. Na nie zachwaszczonym chmurami niebie dzień w dzień pojawiało się
wspaniałe słońce, a synopycy nie przewidywali
do końca miesiąca żadnych zmian. Tydzień miałem jeszcze pozostać w mieście, żona bowiem musiała skończyć
jakieś pilne biurowe prace. W przyszły poniedziałek
jednak cała nasza trójka ruszała nad morze. Trójka, bo mamy jeszcze syna. Cała ta historia, która się wydarzyła,
jest właśnie jego zasługą. Gdyby nie on,
to... Ale nie uprzedzajmy faktów. Jak więc wspomniałem, całe siedem dni mieliśmy spędzić właściwie sami, we
dwóch, w oczekiwaniu początku urlopu mojej
żony. Ona rano wychodziła do pracy, a my po zjedzeniu śniadania wyruszaliśmy na miasto w poszukiwaniu
rozrywek. Zabierałem go na basen, odwiedzaliśmy zoo,
poszliśmy do muzeum wojska, żeby mógł zobaczyć czołgi. Wszystko to było przeplatane ciągłymi wizytami w
kawiarniach, namiętnie bowiem lubił lody. Nie szczędziłem
mu tego, by w jakiś sposób wynagrodzić męki spędzania tak pięknych i słonecznych dni w mieście. Dni mijały
spokojnie. Pewnego ranka jednak obudziłem się
ze strasznym bólem głowy. Ledwo zwlokłem się z łóżka. Zdawało mi się, że w powietrzu wisi coś niedobrego.
Jakieś zjonizowanie, czy ja wiem zresztą co.
Zdecydowałem, że tego dnia zostaniemy w domu. Spróbowałem wytłumaczyć Jordanowi (tak ma na imię,
pomysł mojej żony), że tatuś źle się czuje. Natychmiast
zapytał: "A czyje były wczoraj imieniny?", jest bowiem bardzo bystry jak na swój wiek, i potrafi kojarzyć takie
fakty, jak imieniny i czyjeś złe samopozucie
następnego dnia. Niestety, tym razem jego wniosek był błędny, co mu zaraz wytłumaczyłem. On, będąc
chłopcem z natury uczuciowym, powspółczuł mi przez chwilę,
po czym poszedł się bawić do swojego pokoju. Zamknął za sobą drzwi, nie lubi bowiem, kiedy mu się
przeszkadza. Ja zaś, zażywszy dwa proszki od bólu głowy,
rozparłem się w fotelu i zagłębiłem w lekturze. Z sąsiedniego pokoju dobiegały mnie przytłumione chichoty,
stuki, głośniejsze chwilami strzępki zdań. Lubił
rozmawiać ze swoimi zabawkami. Od czasu do czasu rzucałem w tamtą stronę pytanie:
- Jordan, co robisz?
- Bawię się w wojsko - padała odpowiedź, a ja wracałem do przerwanej lektury. Po jakiejś godzinie zapadła
dłuższa cisza. Potem usłyszałem przyciszone
szepty, przerywane piskami radości. Wreszcie usłyszałem go, wygłaszającego znów jakieś przemowy. Zdawało
mi się, jakby ktoś mu odpowiadał, więc głośno
zapytałem:
- Z kim rozmawiasz?
- Ze smokiem.
- Jakim smokiem?
- Wawelskim - padła odpowiedź.
- Aha - uspokojony podjąłem czytanie.
Mijała kolejna godzina. Odłożyłem właśnie gazetę i zamierzałem się trochę przedrzemać, gdy z hukiem
otworzyły się drzwi dziecinnego pokoju i wypadł z
nich mój syn. Oczy błyszczały mu radością.
- Mówię ci, tatusiu, on jest wspaniały!
- Kto?
- No, smok! - zniecierpliwił się Jordan.
- A cóż on takiego robi? - pytałem, z trudem ukrywając ziewanie, diabelnie bowiem zachciało mi się spać.
- Daje mi lody, opowiada bajkę o sobie i w ogóle jest fajny! Chodź, tatusiu, musisz go zobaczyć!
- Daj mi spokój, kochanie, mówiłem ci przecież, że źle się czuję.
- Tylko na minutkę - błagał, ciągnąc mnie za rękę. - No, chodź, zobaczysz tylko i sobie pójdziesz.
Dla świętego spokoju wstałem i pozwoliłem się zaprowadzić do jego pokoju. Na progu zamarłem i nawet dalsze
ciągnięcie za rękę nie zdołało mnie ruszyć
z miejsca.
W pokoju siedział smok. Nie był bardzo duży. Ot, wielkości przeciętnej krowy. Na nasze warunki mieszkaniowe
było to jednak sporo. Zajmował trzy czwarte
podłogi. Złożone skrzydła pokrywały mu grzbiet, zielone łuski błyszczały jadowicie. Siedział na podwiniętym
pod siebie ogonie, przednie zaś, opatrzone
potężnymi szponami łapy wsparł na tapczanie. Od czasu do czasu ział od niechcenia ogniem, z nozdrzy
wykwitały mu kłęby brunatnego dymu o przyjemnym zapachu
tytoniu "Amfora". Popatrzył na mnie z wyraźną sympatią, po czym zaczął gmerać jedną łapą przy swej wypukłej
piersi. Otworzył w niej małe drzwiczki, których
tam przed chwilą jeszcze nie było, wyciągnął coś i z zachętą wysunął łapę w moim kierunku. W zaciśniętych
pazurach tkwiła olbrzymia porcja lodów. Polana
czekoladowym sosem. Cofnąłem się odruchowo.
- No weź, tatusiu! - szarpnął mnie za rękaw syn. - To jest, bardzo dobre!
- Nie chcę, nie wezmę - wycharczałem. Zatraciłem całą zdolność rozumowania. Byłem zupełnie zdrętwiały. Do
tej pory się sobie dziwię, że od razu nie dałem
drapaka.
Smok zrozumiał widocznie, że nie mam ochoty na jego smakołyki, bo cofnął łapę i schowawszy lody do
pierwszego pojemnika zatrzasnął klapkę. Zmierzył mnie
wyniosłym spojrzeniem i nabrawszy ze świstem powietrza odezwał się głębokim basem:
Rano wylazł smok z pieczary
I zaryczał: - Hej, baranie,
W samą porę tu przyszedłeś,
Smaczne będę miał śniadanie!
Tego mi było już za wiele. Czmychnąłem jak oparzony, wlokąc za sobą syna. Opierał się mocno, usiłował złapać
się klamki i krzyczał do mnie:
- Tatusiu, nie bój się. On tego nie mówił do ciebie! To tylko bajka!
Nie słuchałem go. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, oparłem się o nie i usiłowałem się opanować. Jordan przyglądał
mi się z niesmakiem.
- Ale z ciebie tchórz - powiedział lekceważąco.
- Cicho bądź! - wydyszałem. - Skąd go wytrzasnąłeś?
- Oj, tatusiu, to długa historia. Kiedyś ci opowiem.
- Skoro go tu sprowadziłeś - sapałem, całym ciałem przyciskając drzwi - to go teraz odpraw.
- Oj, nie! - zajęczał żałośnie. - Jeszcze się z nim nie nabawiłem...
- Natychmiast! - podniosłem głos. - Żebym go tu więcej nie widział!
Jordan to jednak posłuszne dziecko. Zbliżył się do drzwi i przytknąwszy usta do dziurki od klucza krzyknął
głośno:
- Smoku, idź sobie!
Odwrócił się do mnie tyłem i tłumiąc płacz podszedł do okna. Wtulił twarz w zasłony i łkał cichutko.
- I co? - spytałem.
- Nic, poszedł sobie - chlipnął.
- Na pewno?
- Na pewno. Zobacz, sprawdź - zabulgotało ze zwałów firanek.
Uchyliłem ostrożnie drzwi i zajrzałem do środka. Pokój był pusty. Ani śladu potwora. Nie dowierzając,
delikatnie wsunąłem się do środka. Dokładne oględziny
nie potwierdziły na szczęście moich obaw. Smok ulotnił się bez śladu. Znikł nawet tak intensywny przed chwilą
zapach "Amfory". Resztę dnia spędziłem w
fotelu, głęboko rozmyślając nad tym, co mi się przydarzyło. Niewesoła myśl o chorobie umysłowej krążyła
wciąż wokół mojej głowy. Jordan, śmiertelnie na
mnie obrażony, znów zamknął się w swoim pokoju. Tylko teraz panowała tam grobowa cisza.
Doszedłszy wreszcie do wniosku, że cała ta historia była jednorazowym przywidzeniem spowodowanym bólem
głowy, postanowiłem o niej dłużej nie myśleć.
Z mojego względnego uspokojenia wytrąciła mnie dopiero żona, po powrocie do domu.
- Jak to dziecko wygląda! - załamała ręce nad synem. - Cała koszulka usmarowana czymś lepkim. Chyba
lodami.
Rzeczywiście był czymś wybrudzony, a ja jak zwykle tego nie zauważyłem.
- Mówiłam ci - zwróciła się do mnie - żebyś go nie przekarmiał słodyczami. Dziecko się jeszcze rozchoruje!
- Ja mu daję, lody? - oburzyłem się.
- To nie tatuś - pospieszył z wytłumaczeniem Jordan. - To smok.
- Jeszcze znowu jakiś smok - załamała ręce żona. - Prosiłam cię, żebyś nie opowiadał małemu bajek o
potworach. Dziecko się potem boi i w nocy nie może
spać!
- On się boi! - żachnąłem się z goryczą. - A ja? Kto o mnie pomyśli?
Żona patrzyła na mnie wytrzeszczonymi oczyma, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. Machnąłem bezradnie ręką i
zrezygnowany wyszedłem do drugiego pokoju.
Nie miałem pojęcia, jak jej to opowiedzieć. Kazałaby mi się położyć i wezwałaby lekarza. A tego wolałem
uniknąć. Przynajmniej na razie.
Następnego dnia rano, stwierdziwszy, że dzień jest równie piękny jak poprzednie, postanowiłem zabrać syna do
Łazienek. Gdy mu jednak o tym powiedziałem,
zaczął mnie prosić błagalnym tonem:
- Tatusiu, zostańmy dzisiaj w domu. Tak cię proszę. Nie chce mi się wychodzić.
Było to w najwyższym stopniu podejrzane, zawsze bowiem lubił spacery po Łazienkach. Dlatego postanowiłem
nie ulegać.
- Żadnej dyskusji. Nie będziemy się dusić w mieszkaniu w taki upał. Ubierz się szybko i wychodzimy.
- Tato! - zagroził nagle syn. - Bo powiem mamie, co jej kupiłeś na urodziny.
Był to bezwstydny szantaż. Ręce mi opadły, ale cóż mogłem poradzić, poddałem się. Jordan ucieszony,
podśpiewując coś pod nosem, popędził w podskokach
do swojego pokoju. Oczywiście natychmiast usłyszałem odgłos zamykanych drzwi. Chciał być sam. A ja,
pomedytowawszy smutnie nad swoim losem, poszedłem do
kuchni. Postanowiłem zrobić żonie niespodziankę i pomyć wszystkie szyby. W prezencie urodzinowym,
oczywiście. W normalnych okolicznościach trudno byłoby
mnie do tego zmusić.
Praca szła mi szybko i sprawnie. Słońce przygrzewało, lekki zefirek muskał łagodnie moje czoło przez otwarte
okno, nic więc dziwnego, że po krótkim czasie
złe nastroje znikły bez śladu. Zacząłem nawet coś nucić. Mijały minuty i godziny. Myłem właśnie ostatni lufcik
w dużym pokoju, gdy pracę przerwało mi wejście
syna.
- Tatusiu, bo ja nie mogę zrozumieć, co on mówi - poskarżył się patrząc na mnie prosząco.
- Kto? - spytałem, myśląc o tym, że dobrze byłoby jeszcze odkurzyć.
- No on. Kaczor Doland.
- Donald - poprawiłem odruchowo i nagle ścierka wypadła mi z rąk. Odbiła się od parapetu i z pluskiem wpadła
do stojącej na podłodze miednicy, rozchlapując
wodę na wszystkie strony.
- Chcesz powiedzieć, że znów ktoś u ciebie jest? - spytałem z nadzieją, że to tylko zabawa. - Kto?
- No, Kaczor Donald i inni. Chodź, zobacz.
- Nie zaczynaj każdego zdania od "no" - ojcowskie instynkty przez chwilę wzięły górę nad rosnącymi we mnie
obawami. Po czym, jak poprzedniego dnia, dałem
się jeszcze raz poprowadzić do sąsiedniego pokoju. Koszmar powtarzał się. Nawet zwiększył swoje natężenie.
To, co ujrzałem, mogło wręcz doprowadzić do
regularnego obłędu. Stałem przy wejściu usiłując ogarnąć wzrokiem zebrane w pokoju towarzystwo. Czego tu
nie było.
Pod szafą stał, oparty o nią w swobodnej pozie, Czerwony Kapturek. Szeptał sobie coś na ucho z wilkiem, nie
zwracając uwagi na Babcię, która, siedząc
na krzesełku, dziergała na drutach coś, co wyglądało na szalik. Na łóżku usadowiły się trzy świnki w
towarzystwie drugiego wilka. Chrząkały coś rozgłośnie,
a wilk odpowiadał przeciągłym wyciem. Na parapecie, i machając nogami, siedziały dwie maleńkie postacie.
Tomcio Paluch i Calineczka - skonstatowałem machinalnie.
Opanowywała mnie łagodna obojętność i przestałem się czemukolwiek dziwić. Jordan, stojąc obok mnie,
popatrywał na mnie z zadowoleniem, ucieszony wrażeniem,
jakie wywołał. Ja rejestrowałem dalsze szczegóły roztaczającego się przede mną obrazu.
W doniczce z kwiatem uwijało się żwawo siedmiu krasnoludków. Wywijając maluśkimi szpadelkami,
prowadzili jakieś roboty ziemne. Praca wrzała, widać było,
że za chwilę będą mieli nową kopalnię. W powietrzu śmigał Piotruś Pan, musiałem co chwila uchylać głowę;
żeby mi nie wybił oka trzymaną w prawej ręce dzidką.
Na tapczanie siedział leń. Poznałem go od razu. Był dokładnie taki sam, jak na ilustracji w książce Brzechwy.
Pluł i łapał. Pokazał mi także język. Między
sprzętami krążyło mnóstwo innych postaci. Był Muminek z Panną Migotką, Aladyn z lampą, ustrojona jak
nieboskie stworzenie Kaczka-Dziwaczka. Obok lenia
na tapczanie chrapała Śpiąca Królewna. Zauważyłem też siedzącego pod ścianą Kubusia Puchatka. Cały pysk
miał zanurzony w pokaźnym słoiku zaopatrzonym w
krzywy napis "Mjut".
Naczelne miejsce na środku pokoju zajmował Kaczor Donald z przylepionymi do nóg trzema bratankami. Miał
około półtora metra wzrostu i skrzeczał coś swym
telefonicznym głosem. W dodatku po angielsku. Rzeczywiście, nic nie można zrozumieć - przemknęło mi przez
myśl. W niczym nie mogłem synowi pomóc.
- Radź sobie z tym wszystkim sam - powiedziałem martwym głosem i wycofałem się do swojego pokoju.
Straciłem zdolność racjonalnego rozumowania. Miałem
jednak niejasne przeświadczenie, że Jordanowi nic się nie stanie i świetnie będzie się z tym towarzystwem
bawił. Resztę dnia spędziłem bezmyślnie w fotelu
paląc jednego papierosa za drugim. Z odrętwienia wyrywały mnie co jakiś czas głośniejsze wybuchy radości
dobiegające zza zamkniętych drzwi. Koło czwartej
zapadła cisza. Dziwne, ale dopiero to zaniepokoiło mnie i wytrąciło z bezwładu. Z niechęcią podniosłem się i
powlokłem do pokoju syna, myśląc z przerażeniem,
co też może mnie tam oczekiwać. Wszedłem do środka. Pokój był pusty. Całe ponoptikum znikło jak
wymiecione miotłą. Wyraźnie zmęczony Jordan spał wyciągnięty
na tapczanie. Machinalnie przykryłem go kocem i powróciłem do swej poprzedniej czynności. To znaczy
nieczynności.
Żona przyszła o piątej.
- O, umyłeś okna - zdziwiła się.
- No.
- Jordan u siebie?
- No, u siebie.
- Nie zaczynaj każdego zdania od "no" - pouczyła mnie i przestała się mną interesować. Cały wieczór siedziałem
osowiały. Na pytania odpowiadałem półsłówkami.
Syn opowiadał mamie na ucho jakieś zabawne historie, bo co chwila wybuchali śmiechem. Patrzyłem na to z
niesmakiem i myślałem o tym, co może mnie czekać
następnego dnia. W nocy nie spałem. Kiedy za oknem niebo rozjaśniły pierwsze promienie słońca, podjąłem
męską decyzję. Postanowiłem całą sprawę zbadać
do końca i dzisiejszego dnia również pozostać w domu. Pokrzepiony swą bohaterską postawą zapadłem wreszcie
w ciężki, pozbawiony marzeń sen.
Obudziło mnie targanie za rękaw od pidżamy. Nade mną stał syn.
- Mama już poszła, dasz mi śniadanie? - wpatrywał się we mnie natarczywie.
- Dam - odrzekłem.
Z trudem zwlokłem się z łóżka, poszedłem do kuchni i usmażyłem mu jajecznicę. Kiedy zjadł, poinformowałem
go, że dzisiaj również zostajemy w domu. Przyjął
to z wyniosłą obojętnością. Podziękował za śniadanie i jak zwykle poszedł zamknąć się w swoim pokoju. Ja,
sprzątnąwszy pościel, rozsiadłem się w fotelu
i z napięciem oczekiwałem na jakieś podejrzane odgłosy.
W pokoju dziecinnym panowała głucha cisza. Słuszniej byłoby powiedzieć - martwa. Po dwóch godzinach
nasłuchiwania wydało mi się wprawdzie, że słyszę
jakąś cichą rozmowę, lecz jak na złość ktoś pod oknem zaczął regulować zapłon i wytężenie słuchu nic mi nie
pomogło. Po dalszych dwóch godzinach wsłuchiwania
się w ciszę straciłem wreszcie cierpliwość.
- Jordan! - zawołałem.
- Co? - odkrzyknął mój syn.
- Nie mówi się "co", tylko "słucham". Chodź no tu do mnie.
- Już idę - odpowiedział i po chwili uchyliły się drzwi. Patrzyłem ze zdziwieniem, jak Jordan, zostawiwszy w
nich wąziutką szparkę, z trudem się przez
nią przeciska. Potem oparł się o drzwi plecami i również z dużym wysiłkiem je zatrzasnął. Postanowiłem
zapytać go o to później.
- Był dzisiaj ktoś u ciebie? - zagadnąłem niby od niechcenia.
- No, był...
- Nie zaczynaj każdego zdania od... - ugryzłem się w język. Nie zamierzałem mu przecież prawić kazań. - Kto? -
zacząłem znów łagodnie.
- Ten co zwykle.
- Jak to? - otworzyłem szeroko oczy. - Zdawało mi się, że codziennie był ktoś inny?
- Nie - powtórzył z uporem.
- Ten sam. Przedstawiciel.
- Jaki przedstawiciel?
- A taki, nieduży, niebieski.
Z trudem udało mi się zachować spokój.
- A skąd on się wziął, ten... przedstawiciel?
- Powiedział, że jest z innej cyli... cywyl... - zaplątał się Jordan.
- Cywilizacji?
- Tak - odburknął.
Tylko spokojnie, tylko spokojnie - powtarzałem w myślach.
- Czy możesz mi opowiedzieć wszystko od początku?
Jordan namyślał się przez chwilę.
- No, stanął nagle na środku pokoju. Powiedział, że już od dawna szuka kontaktu z kimś, kto... no, z kimś, kto
myśli.
- Inteligentnym?
- Tak. Powiedział, że jesteśmy młodą tą... cywilizacją i on nam pomoże, bo oni są bardzo starzy i dużo umieją.
- I ty zrozumiałeś, co on mówił?
- On nie mówił, tylko tak... myślał do mnie. Potem mnie spytał, czy coś mi potrzeba i czego chcę. I że on mi to
wszystko da. I ja poprosiłem go o smoka.
I żeby dawał mi lody. Pokazałem mu smoka na obrazku, bo on nie wiedział, jak smok wygląda. Potem go zrobił
i mówił, że jak chcę, żeby smok sobie poszedł,
to trzeba mu, to powiedzieć. I znikł, ale obiecał, że znowu przyjdzie. I przyszedł wczoraj. To mu pokazałem
książki z obrazkami i poprosiłem o wszystko,
co tam jest. Dzisiaj też był, ale króciutko. Powiedział, że się zmienia ymmm... struktura przestrzeni - Jordan
wykrztusił to z trudnością - i że spotkamy
się zmów za trzysta milionów lat. I poszedł sobie - rozłożył ręce w geście rezygnacji.
Zamarłem. Przez głowę przelatywały mi bezładne myśli: jedna szansa... raz na miliony lat... zmarnowana...
kontakt... nie powtórzy się. .
- Ale... dlaczego akurat u nas? - wymamrotałem bezdźwięcznie.
- Powiedział, że tak mu wypadł punkt połączenia - odparł skwapliwie syn.
Trwałem chwilę w otępieniu, aż w końcu mój zdrowy rózsądek wziął górę.
- Nie - powiedziałem stanowczo. - To wszystko bzdury, przywidzenie. To wszystko mi się zdawało. Nie ma
żadnych śladów. Nic nie zostawił. Wszystko znikło.
- Jak to nic nie zostawił! -- oburzył się Jordan. - Dzisiaj go też o coś poprosiłem. To już nie zniknie.
Swoim stałym gestem schwycił mnie za rękaw i pociągnął w kierunku własnego pokoju. Stanęliśmy pod
drzwiami. Jordan gwałtownie szarpnął za klamkę i otworzył
drzwi na oścież. Coś wysypało się z hurkotem i wysoką falą spłynęło na moje stopy. Cukierki. Cały pokój do
wysokości wzrostu mojego syna był wypełniony
landrynkami. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Zielone, różowe, niebieskie, pomarańczowe; nie znałem
nazw wszystkich odcieni. Pociemniało mi w oczach
i opierając się plecami o ścianę, bezwładnie osunąłem się na podłogę. Chyba zemdlałem. Ocuciło mnie
gwałtowne szarpanie za rękaw. Jordan usiłował wcisnąć
mi coś do ust. Jak przez mgłę słyszałem jego głos:
- Tatusiu, chcesz jednego? Dobry, kwaskowy!
To jednak mimo wszystko bardzo dobre dziecko.