9922
Szczegóły |
Tytuł |
9922 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9922 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9922 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9922 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Gardner
GRENDEL
T�umaczy� Piotr Siemion
Scan & OCR
Tkacz
1.
Stary baran stoi na skalnym obrywie i gapi si� w d� z wyrazem g�upiego triumfu
w �lepiach. Mrugam. Patrz� ze zgroz�.
� Jazda st�d � sycz�. � Wracaj do tej swojej pieczary, czy tej swojej
owczarni.
Baran, niczym s�dziwy, ot�pia�y kr�l, przekrzywia �eb i nas�uchuje. Po chwili
namys�u
postanawia mnie zignorowa�. Zaczynam tupa�, wal� pi�ci� w ska��, wreszcie
miotam we�
kamieniem wielkim jak g�owa. Ani drgnie. Wznosz� ku niebu w�ochate pi�ci i
wydaj�
z siebie ryk tak potworny, �e zamarza nagle woda w ka�u�y, a nawet ja sam czuj�
si�
niepewnie. Baran dalej nic: oto zn�w nadchodzi nasza pora. Zaczyna si� dwunasty
rok mojej
krety�skiej wojny.
Jak�e bolesnej! Jak�e g�upiej!
� Co tam � wzdycham. Wzruszam ramionami i wlok� si� z powrotem do lasu.
Nie s�d�cie czasem, �e jestem r�wnie g�upi jak baran, kt�rego m�zg �ciskaj�
korzenie
kr�tych rog�w. Podobne do kamyk�w oczy barana widz� tylko ma�y wycinek �wiata,
kt�ry
napiera z zewn�trz i wype�nia jego dr��ce boki niczym topniej�cy �nieg wysch�e
koryto
strumienia, dra�ni wielkie, obwis�e j�dra, rodzi w m�zgu ten sam niepok�j, kt�ry
baran czu�
ka�dej minionej wiosny. (Dawno o tym zapomnia�). Zadnie nogi dygoc� w owej
znajomej,
�lepej ��dzy, by okracza� wszystko, co si� nawinie: burzowe chmury spi�trzone na
zachodzie,
zbutwia�e pnie drzew, rozkraczone uleg�e owce. Nie mog� znie�� tego widoku.
� Czy te stworzenia nie maj� ani krzty godno�ci? � pytam nieba, kt�re, jak
mo�na by�o
przewidzie�, milczy. Wykrzywiam twarz i robi� ku niemu nieprzyzwoity gest, ale
wiecznie
niewzruszone niebo ignoruje mnie. Jego te� nienawidz�, jak nienawidz�
bezmy�lnych,
p�czkuj�cych drzew i piskliwych ptak�w.
Nie �udz� si� oczywi�cie my�l�, �e jestem od nich szlachetniejszy: bezsensowny,
cudaczny
potw�r, czyhaj�cy w cieniu, cuchn�cy trupem, zamordowanymi dzie�mi i zadr�czonym
byd�em. (Zrozumcie, nie wpadam w pych�, ale si� te� nie wstydz�. Kolejna ofiara
chciwie
wpatrzona w czas, kt�rego nikt nie mia� ogl�da�).
� Och, m�j ty biedny cudaku � chlipi�, tul�c si� do samego siebie, roni�c s�one
�zy
i rechoc�c (he, he, he!), wreszcie padam na ziemi�, �kaj�c i zawodz�c. (Zwykle
to tylko takie
wyg�upy). Nad g�ow� kr�ci si� oboj�tne s�o�ce, cienie planowo wyd�u�aj� si� i
kurcz�.
Piskliwe ptaszki znosz� jaja. Z ziemi wyzieraj� ju� delikatne, ��te, niewinne
trawki �
latoro�l zmar�ych. (W�a�nie tutaj, po�r�d straszliwej zieleni, gdy ksi�yc
znikn�� w grobowcu
chmur, ukr�ci�em niegdy� g�ow� starej Athelgardzie. Tu, gdzie teraz si�
podnosz�, jak gdyby
k�saj�c przedwiosenne niebo, male�kie paszcze krokus�w podobnych do g��wek
�wie�o
wyklutych w�y wodnych, zg�adzi�em stalowow�os� wied�m�. Plu�em d�ugo, bo
smakowa�a
uryn� i ��ci�. S�odki kompost pod ��te kwiaty. M�cz�ce s� wspomnienia �owcy
Cieni,
W�drowca, Kt�ry Kroczy po Kraw�dzi �wiata).
� Aaaaaaaa! � wrzeszcz� i zn�w wykrzywiam twarz ku niebu. Patrz� ponuro na
�wiat,
gorzko wspominaj�c rzeczy minione i idiotyzm tego, co przyniesie jutro.
� Auuuuuuu! � Tarzam si� po ziemi, �ami�c drzewka. Kalekie dzieci� wariat�w.
Mojej
��tej w �wietle poranka sylwetce przypatruj� si� z g�ry pot�ne, oboj�tne pnie
d�b�w. Nie
widz� ca�ej z�o�ono�ci problemu.
� Najmocniej przepraszam. � Z obrzydliwie przypochlebnym u�mieszkiem udaj�, �e
uchylam kapelusza.
Oczywi�cie nie zawsze wygl�da�o to tak jak teraz. Bywa�o gorzej.
Niewa�ne, niewa�ne.
Na widok mej potwornej postaci lania na polance zamiera w bezruchu, po chwili
odzyskuje si�y w nogach i ju� jej nie ma.
� G�upie przes�dy! � wrzeszcz� w stron� s�onecznej plamy, gdzie sta�a przed
chwil�.
Pochmurniej� i za�amuj� r�ce.
� Co za niewdzi�czny �wiat. � Potrz�sam g�ow�. Przecie� naprawd� nigdy jeszcze
nie
zabi�em sarny i wcale nie zamierzam. Krowy maj� wi�cej mi�sa i s� zamkni�te w
zagrodzie,
gdzie �atwiej je z�apa�. Zreszt�, by� mo�e, sarny istotnie budz� we mnie
leciutk� niech��, ale
w ko�cu nie wi�ksz� ni� reszta natury � nie licz�c ludzi. Jednak kiedy dochodzi
do spotkania
ze mn�, jeleni, zaj�cy ani nied�wiedzi, ani nawet ludzi nie sta� na �adne
subtelne
rozr�nienia. Na tym polega ich szcz�cie: patrz� na �ycie, nie obserwuj�c go,
s� w nim
zagrzebane jak kraby w mule. Nie m�wi� tu, rzecz jasna, o ludziach � ale nie mam
teraz
nastroju, by opowiada� o ludziach.
I tak to ze mn� jest, m�wi� sobie, dzie� za dniem, wiek za wiekiem. Uwi�ziony
w�r�d
martwego nast�pstwa ksi�yca i gwiazd. Potrz�sam g�ow�, mrucz� do siebie na
cienistych
�cie�kach i prowadz� d�ugie rozmowy z jedynym na tym �wiecie pocieszycielem
i przyjacielem, ze swoim cieniem. Na �cie�k� tu� przede mn� pada skrzecz�ce
piskl�.
Zanosz� si� z�o�liwym �miechem i zostawiam je tam, gdzie upad�o, jako dar
dobrych niebios
dla jakiego� chorego lisa. I tak to ze mn� jest, wiek za wiekiem. (M�wi�, m�wi�,
rozpina�
sie� s��w, blady mur snu pomi�dzy mn� a wszystkim, co widz�).
Nadchodz� pierwsze ponure drgnienia wiosny (od spotkania z baranem wiedzia�em
ju�, �e
tak b�dzie). Nawet tam, gdzie mieszkam, pod ziemi�, gdzie jedynym �wiat�em jest
czerwie�
mych ogni i gdzie nie porusza si� nic opr�cz cieni migoc�cych na wilgotnych
�cianach
jaskini, szczur�w myszkuj�cych w stosie ko�ci i ohydnego cielska mojej matki,
kiedy
przewraca si� z boku na bok dr�czona koszmarnymi wspomnieniami, czuj�, jak w
czarnej
pr�chnicy lasu ponad g�ow� zaczynaj� kie�kowa� grzyby. Powraca wtedy w�ciek�o��,
kt�ra
narasta we mnie jak niewidzialny ogie�, a� wreszcie nie mog� si� ju� d�u�ej
oprze�. Ruszam
ku powierzchni � mechanicznie jak wszystko, co �yje � zaciskaj�c pi�ci na my�l
o swoim
braku woli. Brzuchem targa ��dza krwi �lepa jak wiatr. P�yn� ku g�rze obok
ognistych w�y,
kt�rych gor�ce, w�gorzowate kszta�ty kipi� w ja�niej�cej zieleni jeziora, i
wynurzam si�,
�api�c oddech, po�r�d bulgocz�cych fal i opar�w. Dysz�c, wype�zam na brzeg.
Z pocz�tku jest mi dobrze. Le�� po�r�d nocy, nagi pod ch�odn� maszyneri� gwiazd.
Nade
mn� �miga pr�dka jak sok� przestrze�, narastaj�c niczym �miertelna choroba czy
nieodwracalna krzywda. Ch��d nocy niesie upragnion� realno��. Jestem dla niej
tak samo
oboj�tny jak dla tamtej twarzy, wykutej w skale urwiska na znak, �e �wiat zosta�
porzucony.
Podobnie smakuje z pocz�tku dzieci�stwo, jeszcze zanim zaczyna si� z
przera�eniem
dostrzega�, �e wiek za wiekiem wszystko si� powtarza. Le�� w paruj�cej trawie
i odpoczywam, a za mn� syczy i bulgoce pradawne jezioro, szepcz�c s�owa i
zdania, kt�rych
rozs�dek nakazuje mi nie s�ysze�. Wreszcie podnosz� si� i ci�ki jak oblodzona
g�ra ruszam
ku wewn�trznym murom wyznaczaj�cym kraw�d� mojego kr�lestwa, ku miejscu, gdzie
za-
czynaj� si� wilcze stoki. Nieruchomiej� na wietrze. Noc g�stnieje od mojego
smrodu.
Spogl�daj�c w d� nie ko�cz�cych si� urwisk, raz jeszcze u�wiadamiam sobie, �e
mam inn�
mo�liwo��: mog� umrze�. Chichocz� w�ciekle i zach�ystuj� si� powietrzem.
� Zabierzcie mnie, otch�anie! � wyj�, stoj�c na samej kraw�dzi. � Zmia�d�cie
mnie
w swych czarnych, �mierdz�cych wn�trzno�ciach!
Przera�a mnie m�j w�asny g�os grzmi�cy w ciemno�ci. Dr�� ca�y. Czuj�, �e co�
pcha mnie
ku morskim g��binom mojej istoty. Jestem niby zwierz�, kt�re ujrza�o tu� przed
sob� piorun.
Lecz jednocze�nie u�wiadamiam sobie skrycie, �e to bzdura. Ten grzmot to
przecie� tylko
m�j w�asny krzyk, otch�anie za�, jak wszystko, co ogromne, s� martwe. Nie po�kn�
mnie,
cho�bym tu sta� tysi�c lat, chyba �e sam si� tam rzuc� w porywie jakiego�
religijnego sza�u.
Wzdycham przygn�biony i zgrzytam z�bami. Jeszcze przez chwil� pr�buj� swego
krzyku:
jest w nim jaka� przera�aj�ca, niewypowiedziana gro�ba, zagadkowy z�y urok.
Nagle
przestaje mnie to bawi�.
� A kuku! � wo�am przekornie w otch�a� dla dodania sobie otuchy i zr�cznie
odskakuj� od kraw�dzi. Z westchnieniem podobnym do j�ku zaczynam uwa�nie
schodzi�
wzd�u� urwiska, w stron� moczar�w i wrzosowisk, ku dworowi Hrothgara. Sowy
niczym
pirackie okr�ty przemykaj� cicho nad g�ow�, a chude, szare wilki na odg�os mych
krok�w
podnosz� si� z niech�tnym spojrzeniem i umykaj� bezszelestnie jak jaszczurki.
Kiedy� by�em
dumny z tego, �e sowy boj� si� mojego cienia i �e wprawiam w pop�och olbrzymie
p�nocne
wilki. By�em wtedy m�odszy i mia�em jeszcze ochot� igra� ze �wiatem.
St�pam w ciemno�ci, p�on�c mordercz� ��dz�. M�j umys� trawi choroba, kt�r�
dostrzegam
w sobie tak obiektywnie, jak to tylko mo�liwe z dystansu dziesi�ciu stuleci.
Gwiazdy rozsiane
z kra�ca w kraniec martwej nocy b�yszcz� niby klejnoty rozsypane w kr�lewskim
grobowcu.
Drwi� ze mnie, mami� zmys�y i dr�cz� je z�udzeniem jakiego� znacz�cego porz�dku.
Ze
szczytu skalnych �cian widz� wszystko w promieniu wielu mil � g�ste lasy
cichn�ce na m�j
widok, pe�ne przycupni�tych, pogr��onych w dusz�cym, nieprzytomnym strachu
jeleni,
wilk�w, je�y i dzik�w; oniemia�e, dygocz�ce ptaki oblepiaj�ce bezmy�ln� glin�,
u�pione stare
drzewa, kt�rych splecione konary ukrywaj� r�ne brudne sprawki.
Zn�w wzdycham, wtapiam si� w cisz� i przenikam j� jak wiatr. Gdzie� za plecami,
na
ko�cu �wiata, �pi w ponurym, podziemnym domu moja stara, udr�czona matka.
Rozd�ta
przez �ycie, zn�kana, nieszcz�liwa wied�ma. Jej t�uste, blade cielsko
fosforyzuje
w ciemno�ciach. W poczuciu winy rozmy�la o jakiej� zapomnianej, dziedziczonej od
pokole�
zbrodni � musi mie� w sobie co� z cz�owieka. Nie znaczy to oczywi�cie, �e umie
my�le�,
analizowa�, rozbiera� na cz�ci swoje nieszcz�sne, okryte kl�tw� �ycie. Kiedy
�pi, przywiera
do mnie, jakby chcia�a mnie zmia�d�y�, i musz� si�� wyrywa� si� z u�cisku.
� Dlaczego tu jeste�my? � pyta�em j� cz�sto. � Czemu tkwimy w tym brudnym,
�mierdz�cym dole?
Na to pytanie wzdryga si� ca�a, a jej grube wargi zaczynaj� dr�e�. �Nie pytaj �
b�agaj�
zaciskaj�ce si� szpony (nie umie m�wi�). � Nie pytaj!�
Przypuszcza�em, �e chodzi tu o jak�� straszn� tajemnic�, wi�c tylko chytrze
zezowa�em ku
matce. Pr�dzej czy p�niej mi powie, my�la�em. Ale nic nie powiedzia�a, cho�
czeka�em. Tak
by�o kiedy�, zanim smok ch�odny jak zima nie ods�oni� przede mn� prawdy. Nie by�
przyjacielem.
Lecz teraz id� przez lasy i wioski, coraz bli�ej �wiate� dworu Hrothgara. Znaj�
mnie tutaj
i szanuj�. Mija ju� dwunasty rok, odk�d zacz��em przychodzi� w go�ci na to nagie
wzg�rze.
Niczym mroczny cie� wynurzaj�cy si� z lasu u st�p wzniesienia uprzejmie wali�em
do
wysokich d�bowych wr�t, wy�amuj�c zawiasy, a moje powitanie mrozi�o dw�r fal�
jaskiniowego ch�odu.
� Grendel! � piszcz� ludzie, a m�j u�miech wybucha jak wiosna. Stary Bard,
cz�owiek,
kt�rego mimo wszystko podziwiam, z harf� pod pach� umyka przez okno, cho� �lepy
jest jak
nietoperz. Pijani wojowie Hrothgara z hukiem zeskakuj� z ��ek i zataczaj� si� w
moj� stron�,
wznosz�c bojowe okrzyki. Ci�kie miecze furkocz� jak orle skrzyd�a.
� Biada nam, biada! � wo�a z sypialni stary, siwy szronem wielu zim Hrothgar i
wbija
w ciemno�� szeroko rozwarte oczy. Zerkaj�ca zza jego plec�w �ona wpada w
histeri�.
Tymczasem wojowie gasz� w sali biesiadnej wszystkie �wiat�a i zarzucaj� tarczami
szerokie
kamienne palenisko. Patrz�c na to, nie mog� opanowa� �miechu. Tylko ja jeden
widz�
w ciemno�ciach jak w dzie�. Kiedy wi�c tamci wci�� wrzeszcz�, piszcz� i wpadaj�
jeden na
drugiego, po cichutku porywam swoj� ofiar� i wycofuj� si� do lasu. Tutaj �r�,
�miej� si�
i zn�w �r�, a� w ko�cu ledwo mog� si� podnie��. Kapi�ca krew zlepia mi kud�y na
piersiach.
Wreszcie piej� koguty na wzg�rzu, a nad dachami dom�w wstaje �wit. Wtedy powraca
moja
wielka �a�o��.
� To kara zes�ana na nas! � dobiegaj� mnie wrzaski. Boli mnie g�owa. �wiat�o
poranka
wyk�uwa mi oczy.
� Kt�ry� z bog�w wpad� w gniew � zawodzi kobieta. � Lud Skylda, Herogara
i Hrothgara nurza si� w wyst�pku.
Napchany surowym mi�sem brzuch odzywa si� co chwila. Pe�zn� przez okrwawione
li�cie
na skraj lasu i wypatruj�. Psy przestaj� ujada�, pos�uszne mojemu zakl�ciu. Tam,
gdzie nad
osad� g�ruje dw�r Hrothgara, stoi �lepy Bard i przyciska do chudej piersi harf�,
daremnie
zwracaj�c w moj� stron� puste oczodo�y. Poza tym nic si� nie dzieje. �winie ryj�
pod
palikami p�otu, krzyworogi w� u�o�y� si� w ch�odnym cieniu i starannie
prze�uwa. Kilku
wychud�ych, odzianych w sk�ry m�czyzn popatruje to na �ciany dworu, to zn�w na
niedbale
kr���ce wok� s�py. Hrothgar milczy i g�adzi �nie�n� brod�. Ma star�, sp�kan�
twarz. S�ysz�
lament we dworze. Ludzie j�cz�, be�kocz� i wznosz� b�agalne mod�y do drewna i
kamienia.
Hrothgar nie wchodzi do �rodka. Kr�la sta� na w�asne g�rne i chmurne teorie.
� Teorie � mrucz�, patrz�c na zbryzgan� krwi� ziemi�. To samo powiedzia� kiedy�
smok. (�Przy pomocy swoich teoryjek pr�buj� wytyczy� drog� przez Piek�o�.
Pami�tam jego
�miech).
J�ki i mod�y cichn�, a na zboczu powoli id� w ruch �opaty. Ludzie buduj� kopiec
pod stos
pogrzebowy, na kt�rym spal� urwane r�ce, nogi lub g�owy porzucone przeze mnie w
nocnym
zamieszaniu. W spl�drowanym dworze stukaj� m�otki cie�li, buduj�cych
(pi��dziesi�ty czy
sze��dziesi�ty raz z rz�du) nowe wrota. Robotnicy s� pracowici i t�pi jak
mr�wki: r�ni� si�
od nich tylko tym, �e z niezmordowan� stanowczo�ci� wprowadzaj� tu i tam b�ahe
zmiany.
(Tu kilka �wiek�w wi�cej, tam par� �elaznych sztab).
Zap�on�� ogie�. Najpierw kilka jaszczurczych j�zyk�w, a potem prawdziwe
p�omienie
li��ce stert� chrustu. (G�upia wrona umia�aby lepiej u�o�y� swe gniazdo). Urwana
noga
puchnie i p�ka, po niej ramiona, ogie� obraca skwiercz�ce, czerniej�ce szcz�tki,
p�omie�
strzela lepkim dymem, kr��y jak sok�, wybiega ku nabrzmia�emu, oboj�tnemu niebu
jak
stado wilk�w. W my�l nakaz�w jakiej� szalonej teorii ludzie rzucaj� teraz na
stos z�ote
pier�cienie, stare miecze i ozdobne he�my. T�um intonuje pie��, �piewan� jakby
przez jeden
wibruj�cy g�os, kt�ry unosi si� wraz z lepkim dymem. Spocone twarze l�ni�, pie��
puchnie,
przepychaj�c si� mi�dzy lasem a niebem. Ich g�osy brzmi� teraz prawie rado�nie.
Mo�na by
s�dzi�, i� za spraw� kolejnej szalonej teorii uwierzyli, �e odnie�li tej nocy
zwyci�stwo.
Trz�sie mn� w�ciek�o��, o�lepiaj�cy blask czerwonego s�o�ca przyprawia mnie o
md�o�ci.
�ar stosu parzy sk�r�. Kul� si�, dr� cia�o pazurami i umykam w stron� domu.
2.
M�wi�, m�wi�, rzuca� zakl�cia, rozpina� sk�r� s��w, kt�ra zamyka si� wok� jak
trumna.
Mowa, kt�rej od dawna nikt nie rozumie, pr�dka fala zwyrodnia�ych, niewyra�nych
d�wi�k�w. Pcham j� przed sob�, gdziekolwiek id�, jak smok wypalaj�cy sobie
�cie�k� przez
chaszcze i mg��.
Kiedy by�em ma�y � r�wnie dobrze mog�o to by� przed tysi�cem lat � lubi�em si�
bawi�,
przemierza� nasz bezkresny podziemny �wiat w nie ko�cz�cej si� grze w podchody.
Skaka�em w pustk�, wyswobadza�em si� i gna�em ku nowym niebezpiecze�stwom.
Zawi�zywa�em szeptane spiski z niewidzialnymi przyjaci�mi, gdaka�em dziko z
rado�ci,
kiedy udawa� mi si� akt zemsty. Podczas tych zabaw wtyka�em nos w najw�sze
komory
i korytarze, najdalsze macki pieczary. Kiedy� dotar�em wreszcie do jeziorka
ognistych w�y.
D�ugo gapi�em si� z otwartymi ustami na szare jak popi�, �lepe w�e, kt�re
przecinaj�c to�,
ci�gn�y za sob� czysty zielony p�omie�. Wiedzia�em � zupe�nie, jak gdybym
wiedzia�
o tym zawsze � i� w�e czego� tu strzeg�. Sta�em przez d�ug� chwil�, wodz�c
wzrokiem po
ciemnej pieczarze i nas�uchuj�c krok�w matki. Kiedy poczu�em, �e nie potrafi�
si� d�u�ej
oprze�, skoczy�em. Ogniste w�e rozpierzch�y si� na wszystkie strony, jak gdyby
moje cia�o
by�o zakl�te. W g��binie ujrza�em zatopione drzwi i po raz pierwszy w �yciu
wyszed�em na
�wiat�o ksi�yca.
Tamtej pierwszej nocy nie szed�em dalej, ale wiedzia�em, �e wkr�tce powr�c�. W
trakcie
zabaw zacz��em coraz lepiej poznawa� �wiat, tak podobny noc� do ogromnej,
ciemnej
pieczary. Przemyka�em na paluszkach pomi�dzy drzewami, pe�en obawy przed
rz�dz�cymi
ciemno�ci� wrogimi mocami. O �wicie kry�em si� pod ziemi�. Jak wszystko, co
m�ode, �y�em
wtedy pod dzia�aniem czaru, bezpieczny niczym szczeniak, kt�ry dla zabawy warczy
i k�sa,
przygotowuj�c si� dopiero do prawdziwych walk z wilkami. Czasami czar znika�:
w za�omach pieczary pojawia�y si� wpatrzone we mnie p�on�cymi �lepiami ogromne,
ciemne,
garbate postacie. W ich gardzielach kipia� przeci�g�y pomruk. Wiele czasu
min�o, nim
domy�li�em si�, �e wierc�ce moje cia�o �lepia nie dostrzegaj� nawet mej
przecinaj�cej
ciemno�� sylwetki. Zreszt� ze wszystkich stworze�, kt�re wtedy znalem, tylko
moja matka
umia�a na mnie patrze� � po�era�a mnie wzrokiem jak troll. Chocia� nigdy mi tego
nie
wyzna�a, wiedzia�em, �e mnie kocha: sama mnie stworzy�a, by�em jej dzie�em.
Stanowili�my
jedn� ca�o�� niczym ska�a i mur, kt�ry z niej wyrasta � tak sobie rozpaczliwie i
uparcie
wmawia�em. Pod jej pal�cym spojrzeniem traci�em t� pewno��. Niezwykle wyra�nie
dostrzega�em wtedy miejsce, gdzie siedzia�em, rozci�gaj�cy si� pomi�dzy nami
g�adki,
brudny sp�ache� i to bij�ce z oczu mamy poczucie obco�ci. Poczu�em si� nagle
samotny
i brzydki, prawie nieprzyzwoity, jak gdybym wytarza� si� w brudach. G��boko pod
nami
dudni�a podziemna rzeka. By�em zbyt m�ody, by sprosta� temu wszystkiemu, i z
p�aczem
rzuca�em si� w szponiaste obj�cia matki. Wiedzia�em, �e troch� si� mnie boi
(mia�em z�by
jak pi�a), a mimo to przygarnia�a mnie do t�ustej, obwis�ej piersi, jak gdyby
chcia�a zn�w
po��czy� nasze cia�a. Pocieszony, wraca�em powoli do moich zabaw i � przebieg�y
niczym
stary wilk � zn�w spiskowa�em z wymy�lonymi przyjaci�mi, wypr�bowuj�c w
ciemnych
zak�tkach jaskini i lasu sw�j nowy obraz, moje wymarzone ja.
I zn�w powraca�o oboj�tne spojrzenie tamtych p�on�cych �lepi. Oczu mojej matki.
M�j
�wiat zmienia� si� nagle i zastyga� jak przebita gwo�dziem r�a. Czu�em
wyciekaj�c� ze mnie
na wszystkie strony zimn� przestrze�, lecz wci�� jeszcze nie rozumia�em.
Pewnego ranka noga zakleszczy�a mi si� w szczelinie mi�dzy dwoma pniami.
� Auuu! � krzycza�em. � Mamo! Aaaa!
By� ju� prawie dzie� i dawno powinienem by� wr�ci� do jaskini. Zwykle wraca�em
o �wicie, ale tym razem zatrzyma� mnie d�u�ej niebia�ski, s�odszy ni� kwiaty �
s�odki jak
mleko matki � zapach �wie�o urodzonego cielaka. Ze z�o�ci� i niedowierzaniem
patrzy�em
na stop�, kt�ra utkwi�a g��boko mi�dzy zdaj�cymi si� j� po�era� d�bowymi pniami.
Moj�
nog� a� po udo obsypa�y czarne trociny z wiewi�rczego gniazda. Nie wiem, jak si�
to
wszystko sta�o, musia�em chyba rozchyli� pnie i postawi� stop� tam, gdzie si�
zrasta�y,
a kiedy je bezmy�lnie pu�ci�em, zatrzasn�y si� jak wnyki. Z kostki i �ydki
bucha�a krew,
a b�l pe�z� wzd�u� cia�a niczym po�ar po g�rskim zboczu. Wpad�em w panik� i
zacz��em
przyzywa� matk� na pomoc. Rycza�em w stron� lasu, nieba i ska�, a� si� trz�s�a
ziemia.
Wskutek up�ywu krwi i os�abienia nie mog�em ju� macha� r�kami.
� Ja tu umr�! � szlocha�em. � Biedny Grendel! Biedna Mama! Ma�y Grendel b�dzie
tu
tkwi�, a� umrze z g�odu... I nikt nie b�dzie go �a�owa�...
Na t� my�l zawy�em z w�ciek�o�ci i przypomnia�em sobie wzrok matki, zimne,
oboj�tne
�lepia tamtych. Krzykn��em ze strachu. Znik�d pomocy.
S�o�ce sta�o ju� wysoko i chocia� przed jego blaskiem chroni�y zielone d�bowe
li�cie,
rozbola�a mnie g�owa. Wykr�ca�em si� na wszystkie strony, z rozpacz� wypatruj�c
matki
w�r�d ska�, ale nie widzia�em nikogo. Czy raczej � wszystko opr�cz niej. Coraz
to nowy
obcy kszta�t z cynicznym okrucie�stwem pr�bowa� si� pod ni� podszy�: czarny g�az
nad
urwiskiem, uschni�ty rosochaty pie�, p�dz�cy jele�. Coraz to nowy przedmiot
usi�owa�
oddzieli� si� od reszty, pod�wign�� z powszechnego chaosu, lecz zaraz zn�w
osuwa� si�,
roztapia� w spl�tanej masie tego wszystkiego, co nie by�o moj� matk�. Serce bi�o
mi bardzo
pr�dko. Czu�em, �e ca�y wszech�wiat, niebo i s�o�ce, na mgnienie staje przede
mn�, by zn�w
zatrze� si� i przepa��. Wszystko rozk�ada�o si� i gni�o � ska�y, ja�niej�ce
niebo, drzewa,
jelonek i wodospad � ale gdyby nadesz�a matka, mog�oby w jednej chwili zn�w
zaistnie�,
skupi� si� wok� niej w normaln�, powszedni� ca�o��. Matka jednak nie
nadchodzi�a
i poranek oszala�. Zielona jasno�� przeszywa�a mnie rojem �ywych igie�.
� Mamo, prosz� ci�! � szlocha�em, konaj�c z �alu. Wtedy na polance pojawi� si�
byk.
Przystan�� jakie� pi�tna�cie krok�w ode mnie i spu�ci� �eb. �wiat, niczym jego
sojusznik,
skupi� si� nagle w ca�o�� wok� jego sylwetki. Tamten cielak musia� by� bli�ej,
ni� s�dzi�em:
byki zawsze broni� m�odych, cho� nie wiedz� nawet, czy to ich w�asne. Kiedy z
pogard�
potrz�sn�� ku mnie �bem, zadr�a�em. Gdybym sta� obiema nogami na ziemi, nie
martwi�bym
si� o wynik walki. M�g�bym zreszt� z �atwo�ci� mu uciec. By�em jednak os�abiony
i zamkni�ty w potrzasku ponad metr nad ziemi�. Jedno uderzenie tej masywnej
kwadratowej
czaszki mog�o strz�sn�� mnie z drzewa i przy okazji urwa� stop�. P�niej za� byk
m�g� dla
rozrywki roznie�� mnie na rogach. Na razie sta� tylko pod drzewem, mierz�c mnie
morderczym spojrzeniem i bij�c racicami.
� Sio! Zmykaj! � zawo�a�em. Bez skutku. Rykn��em pot�nie, a byk poderwa� �eb,
jak
gdyby m�j g�os by� ci�ni�tym w niego g�azem. Nie rusza� si�, zastanawiaj�c si�
widocznie
nad sytuacj�. Potem zn�w zatupa� racicami. M�j kolejny ryk zignorowa� zupe�nie,
parskn��
tylko kr�tko i dalej ry� ziemi�, opryskuj�c zadnie nogi fontann� poszarpanej
darni. M�j czas
zatrzyma� si� niczym w chwili umierania: widzia�em, �e byk przerzuca ci�ar
cia�a na tylne
nogi i pochylaj�c �eb, przechodzi w galop. Zbli�a� si� niedba�ym �ukiem,
stopniowo
nabieraj�c pr�dko�ci. Zawini�ty ogon wzni�s� si� jak sztandar. Znowu zawy�em,
ale byk nie
zastrzyg� nawet uchem. Nadci�ga� jak lawina. Grzmot racic odbija� si� echem od
skalnych
urwisk. Uderzy� w drzewo, szarpi�c jednocze�nie �bem, a po mojej nodze przebieg�
p�omie�.
Czubek rogu rozdar� j� a� po kolano.
I tylko tyle. Drzewo zadr�a�o, byk zatoczy� si� i przysiad�. Potrz�sn�� �bem,
jak gdyby
chcia� oprzytomnie�, odwr�ci� si� i potruchta� ku miejscu, z kt�rego rozpocz��
szar��.
Uderzy� za nisko. Mimo paniki zrozumia�em, �e zawsze b�dzie uderza� za nisko:
by� �lepym
mechanizmem kierowanym przez pradawny instynkt i w identyczny spos�b walczy�by
z or�em albo trz�sieniem ziemi. Musia�em tylko strzec si� zakr�conego rogu. Gdy
byk
zaszar�owa� powt�rnie, mia�em si� ju� na baczno�ci. Patrzy�em na r�g niczym na
kraw�d�
szczeliny skalnej podczas skoku. Uchyli�em si� w sam� por�. Owion�� mnie tylko
podmuch
rozcinanego powietrza.
Roze�mia�em si�. Kostka mi zdr�twia�a, noga pali�a �ywym ogniem a� po biodro.
Obr�ci�em si�, by jeszcze raz przeszuka� wzrokiem urwiska. Matki wci�� nie by�o.
�mia�em
si� coraz g�o�niej. Rozumia�em ju�, jak gdybym dost�pi� objawienia, pustk� w
oczach
zgarbionych postaci w pieczarze. (By� mo�e snuj�ce si� po jaskiniach z czarnym
jak sadza
wzrokiem, mamrocz�ce, zatopione ka�de we w�asnej, niedost�pnej dla innych
rozpaczy
stworzenia by�y moimi bra�mi, wujami?)
Poj��em, �e �wiat jest niczym, �e jest mechanicznym chaosem rz�dzonym przez
bezmy�ln�, bydl�c� agresj�, na kt�r� nak�adamy nasze l�ki i nadzieje.
Zrozumia�em te�,
w spos�b ca�kowity i ostateczny, �e jestem jedyn� �yw� istot�. Ca�a reszta
popycha mnie
tylko, a kiedy odpycham j� �lepo z powrotem, masa wszystkiego, co nie jest mn�,
napiera
znowu. Ka�de moje spojrzenie od nowa stwarza �wiat � oto z�y b�g umiera �a�o�nie
na
drzewie!
Byk zn�w uderzy�. Uchyli�em si�, rycz�c z b�lu i w�ciek�o�ci. Gdybym m�g�
dosi�gn��
tamtych konar�w nad g�ow�, wychylaj�cych si� jak g�odne w�e z gniazda, m�g�bym
zmieni�
je w bro�, w zapor� pomi�dzy sob� a jaskini�, w opa� dla naszego ogniska. By�y
jednak za
wysoko. C� mi po nich � przyjemny cie�? Zamiast �miechu wyda�em jaki�
rozdzieraj�cy
skowyt.
Byk wci�� atakowa�. Czasem, po kolejnej szar�y, k�ad� si� i le�a�, dysz�c.
Powoli s�ab�em
ju� od niepowstrzymanego �miechu. Przesta�em si� uchyla� i martwi� o nog�. R�g
dosi�ga�
jej od czasu do czasu. Przylgn��em do pnia po prawej stronie i prawie zasn��em.
Mo�e
rzeczywi�cie spa�em, chyba tak, zreszt� czy to wa�ne? By�o ju� dobrze po
po�udniu, kiedy
otworzy�em oczy i zobaczy�em, �e byk znikn��.
Zdaje si�, �e zn�w zasn��em, bo kiedy doszed�em do siebie i spojrza�em w g�r�,
kr��y�y
tam s�py. Westchn��em oboj�tnie. B�l zel�a�, albo te� zaczyna�em si� do niego
przyzwyczaja�. Niewa�ne. Pr�bowa�em spojrze� na siebie z punktu widzenia s�pa.
Zamiast
tego zobaczy�em oczy matki � po�era�y mnie. By�em dla niej punktem, wok�
kt�rego
skupia� si� i porz�dkowa� og�lny chaos, ale nie ze wzgl�du na mnie, na moje
kud�ate cielsko
czy nienaturalnie sprytny umys�. Wiedzia�a, �e sam nie pojm� nigdy, co dla niej
znacz�, ani
te� nie b�d� chcia� poj��. Ja, obcy, ska�a wyrwana z muru. Zn�w zapad�em w sen.
Tej nocy pierwszy raz zobaczy�em ludzi.
Kiedy si� zbudzi�em, czy raczej ockn��em, by�o ciemno. Od razu domy�li�em si�,
�e co�
jest nie tak. Las milcza�. Ucich�o nawet rechotanie �ab i cykanie �wierszczy.
Wok� unosi� si�
dziwny zapach, zapach ognia, ale innego ni� nasz. Wo� by�a ostra, k�uj�ca niczym
oset.
Otworzy�em oczy, lecz widzia�em wszystko niewyra�nie, jak pod wod�. Wok� mnie,
niczym
�lepia niezwyk�ych stworze�, p�on�y ognie. Kiedy na nie spojrza�em, uskoczy�y
gwa�townie.
P�niej zacz�y do mnie dociera� g�osy, pojedyncze s�owa. D�wi�ki brzmia�y obco,
ale kiedy
si� troch� uspokoi�em, okaza�o si�, �e rozumiem. By� to m�j w�asny j�zyk,
chocia� brzmia�
dziwnie, jak gdyby d�wi�ki wydawa�y kruche ga��zki, suche patyki i p�kaj�ce
p�ytki �upka.
Widzia�em teraz troch� lepiej: siedzieli na koniach, trzymaj�c w r�kach
pochodnie. Niekt�rzy
mieli zamiast g��w b�yszcz�ce kopu�y (tak si� wydawa�o), z kt�rych wyrasta�y
rogi jak
u byka. Te niewielkie stworzenia mia�y martwe oczka i szarobia�e twarze. Mimo �e
by�y do
mnie troch� podobne, sprawia�y dziwaczne, irytuj�ce wra�enie � niczym szczury. W
ich
sztywno odmierzanych ruchach kry�a si� jaka� logika � chude, nagie r�ce skaka�y
raptownie.
W momencie kiedy zda�em sobie spraw� z ich obecno�ci, wszyscy m�wili co� jeden
przez
drugiego. Chcia�em poruszy� si�, lecz opr�cz jednej r�ki ca�e cia�o mia�em
zupe�nie
zdr�twia�e. Ucichli jak stadko wr�bli. Patrzyli�my na siebie.
Jeden z nich � wysoki, z d�ug� czarn� brod� � zauwa�y�:
� To co� porusza si� inaczej ni� drzewo!
Wszyscy przytakn�li.
� Wed�ug mnie to chyba jaka� naro�l. Rodzaj zwierzopodobnej huby � doda�
wysoki.
Wszyscy uwa�niej spojrzeli ku konarom.
Grubasek z bia��, spl�tan� brod� wskaza� toporem w stron� drzewa.
� Od p�nocnej strony ga��zie s� ju� martwe. Do jesieni zginie ca�e drzewo.
Zawsze
kiedy brakuje sok�w, p�nocna strona schnie najpierw.
Przytakn�li.
� Rzeczywi�cie � odezwa� si� inny. � Popatrzcie tam, gdzie to co� wyrasta z
pnia.
Wszystko w soku!
Podnie�li wy�ej pochodnie i wychylili si� z siode�, by lepiej widzie�. Oczy koni
rozb�ys�y.
� Trzeba to zatamowa�, je�li chcemy uratowa� drzewo � powiedzia� wysoki. Wszyscy
chrz�kn�li z aprobat�. Wysoki z wyra�nym zak�opotaniem spojrza� mi w oczy. Nie
mog�em
si� poruszy�. Zsiad� z konia i podszed� tak blisko, �e gdybym mia� w�adz� w
r�kach, jednym
ruchem roztrzaska�bym mu g�ow�.
� To wygl�da jak krew � rzek� i zrobi� dziwn� min�.
Dwaj nast�pni zsiedli z wierzchowc�w i podeszli, aby si� przyjrze�.
� Drzewo jest ju� do niczego � odezwa� si� jeden.
Wszyscy, pr�cz tego wysokiego, przytakn�li.
� Nie mo�emy da� mu tak po prostu uschn�� � zaprotestowa� wysoki. � Je�li
b�dziemy na to pozwala�, nied�ugo wszystko p�jdzie w diab�y.
Pozostali przytakn�li. Zsiedli z koni i podeszli bli�ej.
� A mo�e by tak odr�ba� t� ca�� hub�? � zaproponowa� grubasek.
Zamy�lili si�, ale po chwili wysoki potrz�sn�� g�ow�.
� Bo ja wiem? To mo�e by� jaki� drzewny duch. Lepiej nie wchodzi� mu w
drog�.
Zaniepokoili si� troch�. Jeden z nich, chudy i �ysy, z oczami jak dwie dziurki,
wyci�gn��
ramiona i j�� zatacza� ma�e k�ka. Wpatrywa� si� badawczo w drzewo, w las, w
moje oczy.
Nagle zatrzyma� si� i wykrzykn��:
� W�a�nie! Kr�l ma racj�! Oczywi�cie, �e duch!
� My�lisz? � spytali, wyci�gaj�c szyje.
� Jestem tego zupe�nie pewien.
� A czy s�dzisz, �e to przyjazny duch? � zaniepokoi� si� kr�l.
�ysy przez chwil� patrzy� na mnie, przygryzaj�c palce. Rozmy�la� tak, wbijaj�c
we mnie
ma�e, czarne oczka, jak gdyby czeka�, a� co� mu powiem. Spr�bowa�em si� odezwa�,
ale
z ust nie wydoby� si� �aden d�wi�k. Ludzik odskoczy�.
� On jest g�odny! � zawo�a�.
� G�odny! � Poruszyli si�. � A co on je?
�ysy zn�w prze�widrowa� mnie wzrokiem i skuli� si�, jakby chcia� wskoczy� mi do
m�zgu. Serce zabi�o mi mocniej. By�em ju� tak g�odny, �e m�g�bym po�re� ska��.
Nagle �ysy
rozpromieni� si�, jak gdyby dozna� jakiego� religijnego ol�nienia.
� On je �winie! � o�wiadczy�. Mia� widocznie w�tpliwo�ci, bo pr�dko doda�: �
Albo
mo�e dym z pieczenia �wi�skiego mi�sa. Jest w okresie przemiany.
Spojrzeli na mnie, przez chwil� prze�uwaj�c t� my�l, i pokiwali g�owami.
Kr�l wyznaczy� sze�ciu ludzi.
� Natychmiast sprowadzi� tu par� �wi�!
� Tak jest! � Sze�ciu pospiesznie dosiad�o koni i odjecha�o. Ucieszy�em si� i
chocia�
czu�em w tym wszystkim szale�stwo, roze�mia�em si�. Odskoczyli wszyscy, z l�kiem
popatruj�c ku g�rze.
� Duch si� gniewa�szepn�� kt�ry�.
� To u niego normalne � wyja�ni� drugi. �Dlatego chce zabi� drzewo.
� Mylicie si� obaj � przerwa� �ysy. � On chce �wini.
� �winia! � usi�owa�em zawo�a�. Przestraszyli si�. Zacz�li co� do siebie
krzycze�,
kt�ry� z koni zar�a� i stan�� d�ba. Nie wiedzie� czemu, wzi�li to za sygna� do
ataku. Bez
�adnego ostrze�enia kr�l wyszarpn�� najbli�szemu top�r i cisn�� we mnie.
Uchyli�em si�
z rykiem. Top�r przelecia� tu� obok i zadrasn�� mi sk�r�. Pociek�a krew.
� Powariowali�cie wszyscy! � chcia�em zawo�a�, ale wyda�em z siebie tylko
j�k.
Z wyciem przyzywa�em matk�.
� Otoczy� go! � wrzeszcza� kr�l. � Uwaga na konie!
Wtedy wreszcie zorientowa�em si�, �e mam do czynienia nie z g�upim mechanicznym
bykiem, lecz z istotami my�l�cymi, samodzielnie uk�adaj�cymi plany dzia�ania �
najniebezpieczniejszymi stworzeniami, jakie napotka�em. Zacz��em wrzeszcze� na
postrach,
ale tamci, ukryci za krzakami, si�gali ju� po �uki i oszczepy.
� Powariowali�cie! � rycza�em. � Macie �le w g�owie! � Nigdy w �yciu nie
wyda�em
g�o�niejszego ryku. Groty strza� parzy�y mnie w nogi i ramiona jak gor�ce w�gle,
wy�em
coraz g�o�niej. I wtedy, gdy my�la�em, �e ju� po mnie, od urwiska dobieg�o wycie
dziesi�ciokrotnie pot�niejsze ni� moje. Matka! Spada�a jak piorun, jak huragan,
a oczy
p�on�y jej niczym ogie� w smoczej paszczy. By�a jeszcze o mil� od nas, gdy
ludzie
wskoczyli na konie i co si� umkn�li. Tam gdzie przechodzi�a, trz�s�y si� i
pada�y pot�ne
drzewa. Ziemia dr�a�a. Zapach matki wlewa� si� w noc jak krew w srebrny puchar,
wype�niaj�c zalan� ksi�ycowym �wiat�em polan� a� po kraw�dzie. Poczu�em, jak
puszczaj�
wi꿹ce mnie drzewa i oswobodzony potoczy�em si� w traw�.
Ockn��em si� w pieczarze. Po �cianach pe�za� ciep�y blask ognia. Matka grzeba�a
w stercie
ko�ci. Us�yszawszy, �e si� ruszam, odwr�ci�a si� ze zmarszczonym czo�em. Tamte
postacie
znikn�y. Chyba ju� wtedy domy�la�em si�, �e skry�y si� g��biej w ciemno��,
dalej od ludzi.
Chcia�em opowiedzie� matce o wszystkim, co mi si� przytrafi�o, o wszystkim, co
zrozumia�em: o bezsensownej rzeczywisto�ci �wiata, o bydl�cej wszechagresji.
Matka
patrzy�a w milczeniu, zak�opotana tym potokiem s��w. Dawno ju� zapomnia�a mowy,
nawet
je�li niegdy� j� zna�a. Nie s�ysza�em nigdy jej rozm�w z innymi mieszka�cami
pieczary. (Nie
pami�tam, sk�d znam mow� ja sam. To by�o bardzo, bardzo dawno temu). Uparcie
m�wi�em
dalej, chc�c przebi� zapor� jej nie�wiadomo�ci.
� �wiat nie chce mnie, a ja nie chc� �wiata � t�umaczy�em. Przecie� g�ry s�
tym, co ja
sam zechc� okre�li� jako g�ry.
Och, c� za monstrualna g�upota dzieci�stwa, jakie nierozs�dne nadzieje! Budz�
si� nagle
i zn�w (kiedy jestem w jaskini, spaceruj� albo siedz� nad jeziorem) widz� to
wszystko. Moja
pami�� wzbiera, jak gdyby mnie �ciga�a. Ogie� w oczach matki jest coraz
ja�niejszy, jej cia�o
pochyla si� ku mnie, walcz�c z dziel�cym nas niewidzialnym pr�dem.
� �wiat to bezcelowy przypadek! � krzycz�, zaciskaj�c pi�ci. � Istniej�
tylko ja i nic
wi�cej!
Widz� zmiany zachodz�ce na jej twarzy. Matka unosi si� na czworaki i zamiataj�c
suche
od�amki ko�ci, wiedziona nadnaturaln� si��, rzuca si� ku mnie poprzez pustk�.
Ton� w jej
szorstkiej sier�ci i t�uszczu. Mdli mnie ze strachu.
� Sier�� mojej matki jest szorstka � szepcz� do siebie. � Cia�o ma obwis�e.
Nic nie widz�, przywalony cielskiem, kt�re cuchnie rybami i dzik� �wini�.
� Moja matka cuchnie ryb� i dzik� �wini� � szepcz� i rozmy�lam, �api�c z trudem
oddech. Nadaj� temu, co widz�, u�yteczno��, to za�, czego nie widz�, jest puste
i bezu�yteczne... Obserwuj� siebie obserwuj�cego to, co obserwuj�. Nagle
podrywam si�
z miejsca.
� A zatem to nie ja jestem tym, co obserwuje! Jestem brakiem bytu, bezbytem!
Niestety,
nie ma �adnej nitki, nawet najcie�szego w�oska pomi�dzy mn� a magm�
wszech�wiata!
Dudni podziemna rzeka. Nigdy jej nie widzia�em.
M�wi�, m�wi�, rozpina� sk�r�, sk�r�...
Trac� oddech i pazurami wyszarpuj� si� z u�cisku. Matka szamocze si�. Nagle
czuj�
zapach jej krwi i poruszony s�ucham odbijaj�cych si� od �cian i sklepienia
pulsuj�cych
uderze� jej bij�cego serca.
3.
Zwr�ci�em si� przeciwko Hrothgarowi nie dlatego, �e cisn�� we mnie toporem.
Tamto by�o
po prostu nocnym szale�stwem, o kt�rym prawie zapomnia�em i kt�re wspomina�em,
jak si�
wspomina przywalenie przez drzewo albo nadepni�cie na �mij� � cho� oczywi�cie
Hrothgar
by� o wiele bardziej niebezpieczny ni� pie� czy w��. Dopiero gdy doros�em, a
Hrothgar by�
ju� wiekowym starcem, rzeczywi�cie zacz��em �y� okrutn�, niespieszn� ��dz�
zniszczenia
kr�la. Pewnie i on zapomnia�by o moim istnieniu, gdyby nie wojowie, kt�rzy od
czasu do
czasu przynosili wie�ci o napotkaniu moich trop�w.
Zreszt� Hrothgar by� zaj�ty. Obserwowa�em wszystko, kryj�c si� w ga��ziach
drzew.
Na samym pocz�tku by�y to obszarpane stadka przemierzaj�ce konno i pieszo
puszcz�,
dzia�aj�cy w grupach wprawni mordercy. W lecie polowali, w zimie trz�li si� w
swoich
jaskiniach i chatkach. Wychodzili z rzadka i brn�li przez kopne �niegi w
poszukiwaniu mi�sa.
Na brwiach, rz�sach i brodach osiada� im szron. S�ysza�em wyra�nie, jak id�c,
j�cz�
i wzdychaj�. Kiedy poluj�cy w lasach my�liwi z dw�ch r�nych band spostrzegali
si�
nawzajem, wybucha�a gwa�towna walka. Trwa�a tak d�ugo, �e �nieg zmienia� si� w
lepkie,
czerwone b�oto. Potem w�r�d j�k�w i sapania powracali do swych siedzib, by
opowiada�
najdziksze historie o tym, co si� wydarzy�o.
W miar� jak ros�a jej liczebno��, banda zagarnia�a i oczyszcza�a z drzew
wzg�rze. Ze
�ci�tych drzew wznoszono zabudowania. Na samym szczycie wzniesienia stawiano
wielk�
cha�up� ze spiczastym dachem i szerokim kamiennym paleniskiem, gdzie ludzie
chronili si�
na noc przed atakami innych band. �ciany domostwa pokrywa�y od wewn�trz
przepi�kne
malowid�a i tkaniny. Belki i �erdzie dla soko��w rze�biono w kszta�ty ropuch,
w�y, smok�w,
jeleni, kr�w, �wi�, drzew i trolli.
Pierwsze oznaki wiosny wyp�dza�y ich z kryj�wek. U st�p wzg�rza rozsypywali
ziarno,
budowali drewniane zagrody dla kr�w i �wi�. Kobiety uprawia�y ziemi�, karmi�y i
doi�y
byd�o, m�czy�ni natomiast polowali. Kiedy o zmierzchu powracali z wilczych
�cie�ek,
raczyli si� miodem, podczas gdy kobiety oprawia�y zdobycz. Potem wszyscy
zabierali si� do
jedzenia, najpierw m�czy�ni, na ko�cu kobiety i dzieci. M�czy�ni ca�y czas
pili
i przechwalali si�, jak to rozprawi� si� z bandami z innych wzg�rz. Stawali si�
coraz �mielsi
i ha�a�liwsi. S�uchaj�c dobiegaj�cych mnie z ciemno�ci g�os�w, kuli�em si�,
unosz�c brwi
i zagryzaj�c wargi. Sier�� na mym grzbiecie je�y�a si� jak �wi�ska szczecina.
Ka�da horda
zachowywa�a si� tak samo, wi�c ich gro�by, zamiast przera�a�, zacz�y mnie po
pewnym
czasie �mieszy�. Ludzkie porachunki przesta�y mnie obchodzi�, chocia� wci�� by�y
dla mnie
czym� z�owrogim i niepoj�tym � �aden wilk nie bywa tak okrutny wobec innych
wilk�w.
W ko�cu uwierzy�em prawie, �e nie m�wi� tego wszystkiego serio.
S�uchali swych opowie�ci rozparci na drewnianych �awach. Pokurczone, szczurze
twarze
chciwie ch�on�y bu�czuczne s�owa. Z �erdzi nad g�owami spogl�da�y czarne
soko�y. Kiedy
jeden woj przestawa� miota� pogr�ki, wstawa� nast�pny i dobywaj�c miecza albo
wznosz�c
r�g � czasem, je�li by� bardziej pijany, jedno i drugie � opowiada� o swojej
przysz�ej
rozprawie z wrogiem. Po tych przechwa�kach wybucha�a czasem g�upia k��tnia,
ko�cz�ca si�
�mierci� jednego z gaw�dziarzy. Wszyscy odsuwali si� nagle od mordercy, cisi jak
krzepn�ca
krew. Rozwa�ali spraw� tak d�ugo, a� znale�li jakie� usprawiedliwienie. Zdarza�o
si� jednak,
�e skazywali winowajc� na wygnanie. Wyp�dzony �y� w lesie jak ranny lis, kradn�c
byd�o.
Czasem pr�bowa�em zaprzyja�ni� si� z takim wygna�cem, ale przewa�nie wola�em ich
ignorowa�. Byli zdradzieccy i koniec ko�c�w by�em zmuszony ich po�era�.
Zwykle jednak pija�stwa ko�czy�y si� inaczej: m�czy�ni nadal ciskali
przechwa�ki, robi�o
si� weselej i g�o�niej, kr�l chwali� jednych woj�w, krytykowa� drugich, ale
nikomu, mo�e
opr�cz jakiej� kobiety, kt�ra sama si� o to prosi�a, nie wyrz�dzano krzywdy.
Potem wszyscy
zasypiali jedni na drugich jak jaszczurki, a ja mog�em wreszcie ukra�� krow�.
Nie �artowali. Nie zauwa�ony przekrada�em si� od osady do osady i widzia�em
zmiany
w pijackich opowie�ciach. By�a ju� p�na wiosna, nios�ca ze sob� obfito��
jedzenia.
Wszystkie owce i kozy urodzi�y ju� swe wiotkonogie bli�ni�ta. Na zboczach
dojrzewa�y
pierwsze zbiory.
� Zabior� im ca�e z�oto i spal� dw�r! � rycza� woj, wywijaj�c mieczem, jakby
klinga
pali�a �ywym ogniem, a cz�owiek z oczami jak dwie szpilki podjudza� go: � Zr�b
to, zr�b to
zaraz, Krowia Mordo! I tak nie dorastasz do pasa swemu ojcu!
Ludzie rechotali. Cofa�em si� z powrotem w ciemno��, w�ciek�y na swoj� g�upi�
ch��
szpiegowania. Potem bieg�em ku nast�pnej osadzie. Tam s�ysza�em to samo.
A� kiedy�, oko�o p�nocy, natkn��em si� na spalony dw�r. Z nozdrzy kr�w le��cych
w zagrodach ciek�a krew, w ich karkach tkwi�y w��cznie. �adnej nie zjedzono.
Czujne
zwykle psy le�a�y wok� jak ciemne, wilgotne kamienie. Ich uci�te �by szczerzy�y
bia�e z�by.
Dw�r zamieni� si� w roz�arzony, �mierdz�cy kwa�nym dymem kwadrat. W �rodku
le�a�y
zw�glone, pokurczone cia�a mieszka�c�w. Ich tak�e nie zjedzono. Tam gdzie
przedtem by�
dach, teraz otwiera�a si� dziura pustego nieba. Tl�ce si� jeszcze drewniane
�awy, sto�y i ��ka
by�y porozrzucane a� do skraju lasu. Trzymane we dworze z�oto znik�o bez �ladu.
Nie
zostawiono nawet jednej nadtopionej ogniem r�koje�ci.
Rozpocz�y si� wojny, czas wojennych pie�ni i kucia or�a. Je�eli chocia� jedna
z pie�ni
nie k�ama�a, wojny trwa�y od zawsze, a to, co widzia�em przedtem, by�o tylko
kr�tkim
okresem og�lnego wyczerpania.
Ukryty wysoko w ga��ziach drzewa obserwowa�em dw�r. Dooko�a �piewa�y s�owiki.
Ksi�yc schowa� twarz w baszcie ob�ok�w, porusza�y si� tylko listki potr�cane
lekkim
wiosennym wiatrem i kr���cy wok� dworu ludzie z toporami i psami. S�ysza�em
Barda
�piewaj�cego we dworze o s�awnych uczynkach zmar�ych kr�l�w, kt�rzy tak chwacko
roz�upywali g�owy wrog�w i umykali, unosz�c zdobyte miecze i naszyjniki. Harfa
na�ladowa�a brz�k or�a towarzysz�cy szlachetnym s�owom, wzdycha�a do wt�ru
ostatnim
s�owom konaj�cych bohater�w. Kiedy Bard przerywa� gr�, by obmy�li� now� pie��,
ludzie
wznosili okrzyki na jego cze��, pili jego zdrowie i walili s�siad�w po plecach.
Inni siedzieli
w cieniu dworu i pogwizduj�c albo mrucz�c do siebie, naprawiali bro�. Owijali
jesionowe
drzewca ta�mami z br�zu, nacierali ostrza jadem �mii, patrzyli, jak z�otnik
ozdabia r�koje�ci
topor�w. (Z�otnicy cieszyli si� powszechnym szacunkiem. Zapami�ta�em jednego�
wysokiego, milkliwego chudzielca w �rednim wieku. Zawsze wynio�le milcza�,
czasem tylko
roze�mia� si�: �hja, hja, hja, hja�).
Naraz ptaki umilk�y. Ze skraju polany, na kt�rej sta� dw�r, dobieg�o
skrzypni�cie uprz�y.
Psy i stra�nicy zamarli jak ra�eni gromem. W nast�pnej sekundzie psy zacz�y
ujada�,
a z otwartych nagle wr�t dworu wysypali si� zbrojni. Wygl�dali jak t�um
op�tanych. Konie
napastnik�w wdziera�y si� ju� na polan�, skacz�c przez op�otki i rozp�dzaj�c na
wszystkie
strony rycz�c�, kwicz�c� trzod�. Obie grupy p�dem ruszy�y na siebie. Kiedy
dzieli�o je ju�
tylko par� krok�w, zatrzyma�y si� i wznosz�c miecze, zacz�y co� do siebie
wykrzykiwa�.
Obaj wodzowie potrz�sali �ciskanymi kurczowo w��czniami, wrzeszcz�c, jak gdyby
chcieli
wyplu� p�uca. S�dz�c z dobiegaj�cych mnie s��w, miotali straszliwe gro�by, uwagi
na temat
swych ojc�w i ojc�w tamtych ojc�w. By�o tam r�wnie� co� o sprawiedliwo�ci,
honorze
i s�usznej pom�cie. Gard�a puch�y, oczy wychodzi�y z orbit jak u nowo
narodzonych
�rebak�w, z ramion sp�ywa� pot. Wreszcie rozgorza�a walka: doko�a fruwa�y
w��cznie,
brz�cza�y miecze, z okien dworu i od skraju lasu sypa� si� grad strza�. Kruki
kr��y�y
w powietrzu jak ob��kane po�arem nietoperze. Wojowie potykali si�, wci��
gestykulowali
i przemawiali, padali martwi. Niekt�rzy udawali zabitych i chy�kiem odczo�giwali
si� na bok.
Napastnik�w czasem udawa�o si� odeprze�, czasem zwyci�ali i palili dw�r.
Zdarza�o si�, �e
brali jedynie do niewoli kr�la, kt�ry musia� wykupi� si� broni�, z�otymi
pier�cieniami
i byd�em.
Wszystko to niepokoi�o mnie i wprawia�o w pomieszanie. Nie mog�em tego
rozwik�a�:
przecie� siedzia�em bezpiecznie na drzewie, a bij�cy si� w dole ludzie nic dla
mnie nie
znaczyli. Z drugiej strony u�ywali oni j�zyka, kt�ry troch� przypomina� m�j
w�asny, czyli
byli�my, o dziwo, krewniakami. P�aka� mi si� jednak chcia�o na widok tego
okropnego
marnotrawstwa. Zabite konie, krowy i zabitych ludzi porzucano na pastw� p�omieni
i rozk�adu. Zbiera�em, co tylko mog�em, pr�bowa�em przechowywa�, ale
rozdra�niona
smrodem padliny matka warcza�a i krzywi�a si�.
Walki ci�gn�y si� a� do jesieni. To samo powtarza�o si� przez nast�pne dwa
lata. Czasem
uciekinierzy ze spalonego dworu szukali schronienia w obcej osadzie. Wyci�gali
b�agalnie
r�ce i bez broni czo�gali si� ku wzg�rzu. B�agali, by ich wpu�ci�, ofiarowywali
wszystko, co
uda�o im si� ocali�, bro�, byd�o, �winie, w zamian za n�dzn� szop�, najgorsze
jedzenie
i wi�zk� siana. Obie grupy walczy�y odt�d wsp�lnie, czasem tylko zdradza�y si�
nawzajem,
strzela�y sobie w plecy, krad�y z�oto lub jedni w�lizgiwali si� do ��ek �on i
c�rek drugich.
Obserwowa�em ich wiosna po wio�nie. Ze skalnego urwiska mog�em dojrze� ca��
okolic�
usian� podobnymi do p�omyk�w �wiec �wiate�kami dwor�w. Zupe�nie jakby w ziemi
przegl�da�o si� gwia�dziste niebo. W pogodne letnie noce mog�em przy odrobinie
szcz�cia
dostrzec trzy dwory p�on�ce jednocze�nie. Pewnie, �e nie zdarza�o si� to cz�sto.
Przeciwnie,
w miar� jak zmienia�a si� organizacja band, nawet coraz rzadziej. Niejaki
Hrothgar, kt�ry na
pocz�tku nie by� wcale silniejszy od innych, zacz�� zwyci�a�. Wypracowa�
specjaln� teori�
na temat celu wojny i odt�d zaprzesta� walk z sze�cioma najbli�szymi s�siadami.
Zademonstrowa� im si�� swojej organizacji i zamiast walczy�, posy�a� do nich co
trzy
miesi�ce ludzi z wozami i nosi�kami po danin� nale�n� jego pot�dze. �adowano
wozy z�otem,
sk�rami i broni�, ograbiani na kl�czkach wznosili mowy, obiecywali, �e obroni�
Hrothgara
przed ka�dym �ajdakiem, kt�ry z g�upoty o�mieli si� go zaatakowa�, wys�annicy
m�wili
o przyja�ni i chwalili ograbianych, jak gdyby to w�a�nie oni wszystko wymy�lili.
Potem
zacinali batem wo�y, zarzucali na ramiona ci�kie nosi�ki i ruszali do domu. Nie
by�a to �atwa
droga. Wysoka, jedwabista trawa ��k i le�nych �cie�ek okr�ca�a osie woz�w i
opl�tywa�a
wo�om racice. Ko�a grz�z�y w �yznej, czarnej ziemi, uprawianej dot�d tylko przez
wiatr.
Brn�ce ci�ko wo�y rycza�y i przewraca�y �lepiami. M�czy�ni kl�li, wyci�gaj�c
wozy z b�ota
d�bowymi dr�gami i smagali zwierz�ta tak d�ugo, a� grzbiety zmienia�y si� w sie�
krwawych
pr�g, a z nozdrzy lecia�a r�owa piana. Czasem w� desperackim szarpni�ciem
wyrywa� si�
z uprz�y i znika� w g�szczu. �cigaj�cy go je�dziec przedziera� si� przez
smagaj�ce go g�ogi
i leszczyny, a k�uty cierniami ko� wierzga� jak oszala�y. Kiedy udawa�o si�
do�cign�� wo�u,
cz�owiek szpikowa� go strza�ami i porzuca� na po�arcie wilkom, a czasem po
prostu siada�
i szlocha�, patrz�c w smutne wole �lepia. Zdarza�o si�, �e ub�ocony a� po brzuch
ko� pada�
i opuszcza� �eb, jak gdyby czeka� na �mier�. Rozwrzeszczani ludzie ok�adali go
batem, ciskali
we� kamieniami i bili grubymi kijami, a� wreszcie kt�ry� z nich przytomnia� i
uspokaja�
reszt�. Podnosili konia za pomoc� sznur�w, a je�li si� to nie udawa�o, zabijali.
Zabierali tylko
siod�o, uzd� i bogato zdobion� uprz��. Je�eli w�z ca�kiem ugrz�z� w b�ocie,
porzucali go
i pieszo szli do dworu Hrothgara po pomoc. Kiedy wracali, z�oto by�o ju�
zrabowane, a w�z
spalony � czasami nawet przez ich w�asnych wsp�plemie�c�w, chocia� najcz�ciej
przez
obcych. Wok� le�a�y martwe konie i wo�y.
Wiele dni i nocy sp�dzi� Hrothgar na naradach. Pili, gadali i modlili si� do
dziwacznych,
rze�bionych w drzewie istot, a� wreszcie podj�li decyzj�. Zbuduj� drogi. Od
kr�l�w,
z kt�rych dot�d �ci�gali danin� w zlocie, za��dali teraz daniny w ludziach.
Ob�adowani jak
mr�wki, Hrothgar i jego s�siedzi metr po metrze i dzie� po dniu posuwali si�
przez
trz�sawiska, lasy i zagajniki. Wciskali w dar� du�e, p�askie g�azy i obk�adali
je z boku
mniejszymi kamieniami. Wreszcie widziane z mojego urwiska terytorium Hrothgara
wygl�-
da�o jak wielkie, ko�lawe ko�o z kamiennymi szprychami.
Od tamtej pory kiedy na rzekomych przyjaci� Hrothgara uderzali napastnicy, z
dworu
wymyka� si� cichaczem pos�aniec i p�dzi� do w�adcy. Po p�godzinie, gdy obie
strony wci��
w najlepsze obrzuca�y si� obelgami i macha�y w��czniami, las zaczyna� trz��� si�
od t�tentu
konnicy Hrothgara. Kr�l prze�cign�� wszystkich: jego osady rozros�y si�, a
dzi�ki skarbom,
kt�rymi zdobywa� sobie wdzi�czno��, jego wojownicy stali si� bitni jak
szerszenie. Coraz to
nowe dwory zaczyna�y p�aci� danin�. Skarbiec p�cznia�, a� wreszcie malowane
tarcze, z�ote
bransolety, zdobione miecze i he�my z wizerunkiem g�owy dzika wype�ni�y stary
dw�r a� po
sam dach. W�adca i wojowie musieli przenie�� si� do przybud�wek. Tymczasem ci,
kt�rzy
ju� p�acili danin�, zmuszeni byli napada� na dalsze dwory, by zdoby� z�oto dla
Hrothgara
i przy okazji uszczkn�� co� dla siebie. Pot�ga w�adcy ogarnia�a ju� ca�y �wiat,
od st�p mego
urwiska i wybrze�y p�nocnego oceanu a� po nieprzebyte lasy na wschodzie i
po�udniu.
Ludzie koncentrycznymi kr�gami wycinali drzewa wok� dwor�w; ch�opskie chaty i
zagrody
dla �wi� szpeci�y krain� niczym p�cherze, a� wreszcie ca�a puszcza zacz�a
przypomina� psa
zdychaj�cego na parchy. Trzebiono zwierzyn�, dla zabawy zabijano ptaki,
rozniecano
w lasach po�ary, kt�re gorza�y przez wiele dni. Owce niszczy�y zaro�la,
wyskubywa�y do
czysta trawy w dolinach, �winie z�era�y korzenie m�odych ro�lin. Plemi�
Hrothgara zacz�o
ju� budowa� �odzie, chc�c przenie�� si� gdzie� dalej na p�nocny zach�d. Nic nie
mog�o
zatrzyma� ludzkiego pochodu. Na odg�os uprz�y umyka�y natychmiast pot�ne
dziki, wilki
niczym lisy kry�y si� w jarach, gdy tylko zwietrzy�y z�owieszcz� wo�. Wype�nia�a
mnie
niewys�owiona, niejasna ��dza mordu.
Jak mo�na by�o oczekiwa�, pewnego wieczoru zjawi� si� w tymczasowej siedzibie
Hrothgara �lepiec z harf� na ramieniu. Obserwowa�em go ukryty w cieniu obory,
jako �e na
wzg�rzu dawno ju� wyci�to wszystkie drzewa. Na widok starca stra�nicy u wr�t
skrzy�owali
topory. U�miechn�� si� g�upkowato i czeka� na powr�t pacho�ka, kt�ry mia�
zawiadomi�
w�adc�. Po kilku chwilach pos�aniec wr�ci� i chrz�kn�� na znak zgody. Starzec
ruszy� do
wn�trza, wymacuj�c drog� pokrzywionymi palcami st�p jak kto� pogr��ony w
dziwacznym,
religijnym pl�sie. Z twarzy nie znika� mu g�upi u�miech. Spo�r�d chaszczy u st�p
wzg�rza
wyskoczy� ma�y ch�opiec, towarzysz starca. Jego tak�e wpuszczono.
We wn�trzu dworu umilk�y rozmowy, a po chwili przem�wi� sam Hrothgar. M�wi�
niskim
g�osem, z konieczno�ci, bo za bardzo si� niegdy� wydziera� podczas nocnych
potyczek.
Harfiarz odpowiedzia� mu co� i zn�w rozbrzmia� g�os Hrothgara. Spojrza�em na
str�uj�ce
psy. Siedzia�y nieruchome jak pie�ki drzew, pos�uszne memu zakl�ciu. Podkrad�em
si� bli�ej
dworu, �eby lepiej s�ysze�. Biesiadnicy pokrzykiwali, zaczepiali harfiarza,
cz�stowali go mio-
dem i �artowali, lecz ucichli, kiedy przem�wi� siwobrody kr�l Hrothgar.
Cisza przed�u�a�a si�. Kto� zakaszla�. Nagle harfa, z pozoru nie dotkni�ta
niczyj� r�k�,
wyda�a kilka niewyra�nych d�wi�k�w, prawie s��w, a za nimi pop�yn�� g�uchy g�os
harfi