9813
Szczegóły |
Tytuł |
9813 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9813 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9813 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9813 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John W.Campbell
Kim jeste�?
1
Wsz�dzie cuchn�o. Przedziwny, przyprawiaj�cy o�md�o�ci smr�d, na jaki natkn�� si� mo�na tylko w�skutych lodem barakach antarktycznego obozu, by� mieszanin� zaduchu, paruj�cego ludzkiego potu i�intensywnego fetoru stopionego foczego �oju: Od�r mazid�a walczy� ze st�ch�ym smrodem zmoczonych potem i��niegiem futer. Powietrze wype�nia� dra�ni�cy sw�d przypalaj�cego si� gotowanego t�uszczu, t�umi�c ca�kiem ju� przyjemny zapach ps�w.
Do��cza� si� do tego od�r oleju maszynowego, kontrastuj�cy ostro z�obrzydliw� woni� garbowanej sk�ry i�rzemieni na uprz��. Mimo wszystko z�owego pomieszanego fetoru istoto ludzkich, ps�w, maszyn, kuchni wybija�o si� co� jeszcze obrzydliwszego. By�a to wo� osobliwa, od kt�rej w�os je�y� si� na g�owie - wo� obca w��wiecie rzeczy i�ludzi: I�by� to zapach istoty �ywej, pochodzi� jednak z�czego�, co le�a�o na stole, zwi�zane sznurem i�zawini�te w�brezent; z�czego�, co ocieka�o powoli i�systematycznie na masywne deski, mokre i�n�dzne, w�nie os�oni�tym, o�lepiaj�cym �wietle elektrycznym.
Blair, biolog wyprawy; niski i��ysy jak kolano, szarpn�� nerwowo tkanin�, ods�aniaj�c ciemny l�d, i�natychmiast gor�czkowo naci�gn�� brezent z�powrotem. Jego drobne, ptasie ruchy, wykonywane z�t�umion� gorliwo�ci�, odbija�y si� ta�cz�cym cieniem na brzegach zawieszonej pod niskim sufitem brudnoszarej bielizny. R�wniutki kosmyk siwiej�cych w�os�w opasuj�cych jego �ys� czaszk� otacza� komiczn� aureol� ocienion� g�ow�.
Komendant Garry podszed� do sto�u, odsuwaj�c na bok zwisaj�ce lu�no nogawki bielizny. Wolno przebiega� oczyma ludzi, �ci�ni�tych jak �ledzie w�beczce wewn�trz budynku administracyjnego. Jego wysoka posta� wyprostowa�a si� wreszcie.
- Trzydziestu siedmiu. I�wszyscy tutaj - skin�� g�ow�. M�wi� niskim g�osem, kt�rego ton zdradza� wyra�ne oznaki w�adzy wynikaj�ce tak z�charakteru, jak i�z funkcji dow�dcy.
- Znacie w�skr�cie histori� tego znaleziska, na kt�re natkn�a si� Druga Wyprawa Polarna. Naradza�em si� ju� z�moim zast�pc� McReadym i�z Norrisem, jak r�wnie� z�Blairem i�z doktorem Copperem. S� r�nice zda�, a�poniewa� dotyczy to ca�ej grupy, sprawiedliwo�� wymaga, aby wypowiedzieli si� wszyscy uczestnicy wyprawy.
- Poprosz� McReady�ego o�podanie wam szczeg��w tej historii, poniewa� byli�cie wszyscy zbyt zaj�ci w�asn� prac�, by dok�adnie �ledzi� dzia�ania innych. McReady?
Wy�oniwszy si� z�niebieskiego od dymu dalszego planu, McReady - jak posta� z�jakiej� zapomnianej ba�ni, jak majacz�ca gro�nie statua z�br�zu, w�kt�rej trwa�o �ycie - ruszy� w�ich stron�. Mia� sze�� st�p i�cztery cale wzrostu. Zatrzyma� si� przy stole, a�potem wyprostowa�, w�charakterystyczny spos�b spogl�daj�c w�g�r�, aby upewni� si�, czy pod belkami niskiego stropu wystarczy miejsca na g�ow�. Mia� wci�� na sobie gruby, w�ciekle pomara�czowy skafander, kt�ry na jego olbrzymim ciele wygl�da� wcale nie�le. Nawet tutaj, pod dachem, cztery stopy od nanosz�cego �nieg wiatru, hulaj�cego po antarktycznej pustyni, wdziera� si� zi�b zamarzni�tego l�du, t�umacz�c szorstko�� tego cz�owieka. Cz�owieka z�br�zu, z�wielk� rudobr�zow� brod� i�bujnych w�osach tego samego koloru. Z�br�zu mia� d�onie, �ylaste, jakby owini�te powrozami, kt�re na przemian zaciska�y si� i�otwiera�y. Nawet g��boko osadzone pod grubymi brwiami oczy wygl�da�y jak odlane z�br�zu.
Z ostrych, twardych rys�w jego twarzy i�d�wi�cznych ton�w niskiego g�osu, dawa�o si� odczyta� stalow� wytrzyma�o��, kt�ra nie zmniejsza�a si� z�latami.
- Norris i�Blair zgadzaj� si� co do jednego: zwierz�, kt�re znale�li�my, nie pochodzi z�Ziemi - powiedzia�. - Norris obawia si�, �e mo�e w�tym tkwi� jakie� niebezpiecze�stwo. Blair twierdzi, �e nie ma �adnego.
Wr�c� jednak do tego, w�jaki spos�b i�dlaczego znale�li�my to stworzenie. Zanim tu przybyli�my, wydawa�o si�, �e punkt ten znajduje si� dok�adnie na po�udniowym biegunie magnetycznym Ziemi. Ig�a kompasu skierowana jest prosto w�d�, wszyscy o�tym wiecie. Bardziej czu�e przyrz�dy fizyczne, przyrz�dy sporz�dzone specjalnie na t� wypraw� w�celu badania pola magnetycznego, wykry�y dodatkowe oddzia�ywanie - dodatkowe i�s�absze pole magnetyczne znajduje si� oko�o osiem - dziesi�ciu mil st�d na po�udniowy zach�d.
Druga Wyprawa wyruszy�a, aby je zbada�. Nie ma potrzeby wchodzenia w�szczeg�y. Znale�li�my �r�d�o, chocia� nie by� to ani olbrzymi meteoryt, ani magnetyczna g�ra, kt�r� Norris spodziewa� si� odkry�. Oczywi�cie, �e ruda �elaza jest magnetyczna, �elazo bardziej, a�niekt�re specjalne rodzaje stali jeszcze bardziej. Z�pomiar�w powierzchniowych wynika�o, �e odkryty drugi biegun jest ma�y: tak niewielki, i� jego oddzia�ywanie magnetyczne ma wprost �mieszn� warto��. �adna ze znanych substancji magnetycznych nie oddzia�ywa�aby w�taki spos�b. Sondowanie wykaza�o, i� pole znajduje si� na g��boko�ci stu st�p pod powierzchni� l�dolodu.
Uwa�am, �e powinni�cie wiedzie�, jak wygl�da to miejsce. Van Wall m�wi, �e jest tam rozleg�y p�askowy�, r�wninna przestrze� ci�gn�ca si� na odleg�o�� ponad stu pi��dziesi�ciu mil dok�adnie na po�udnie od Drugiej Bazy. Nie mia� czasu ani paliwa, by lecie� dalej, lecz stwierdzi�, �e r�wnina biegnie dok�adnie na po�udnie. W�a�nie tam, gdzie to co� by�o ukryte, znajduje si� grzbiet zatopionego pod lodem �a�cucha g�rskiego - granitowy, niewzruszony mur, udaremniaj�cy ruch lod�w napieraj�cych od po�udnia.
Dok�adnie czterysta mil st�d na po�udnie znajduje si� p�askowy� Bieguna Po�udniowego. Pytali�cie mnie przy r�nych okazjach, dlaczego ociepla si� tu, kiedy nasila si� wiatr, i�wi�kszo�� z�was wie dlaczego. Jako meteorolog za�o�y�em, �e nie ma takiego wiatru, kt�ry m�g�by wia� przy minus sze��dziesi�ciu stopniach, �e tylko wiatr o�pr�dko�ci mniejszej ni� pi�� mil m�g�by wia� przy minus pi��dziesi�ciu, nie powoduj�c ocieplenia wskutek tarcia o�pod�o�e, �nieg, l�d, no i�o samo powietrze.
Przez dwana�cie dni obozowali�my na kraw�dzi tej pogr��onej w�lodzie g�ry. Wkopali�my obozowisko w�g��b niebieskiego lodu, kt�rego wi�kszo�� odparowali�my. Przez dwana�cie dni z�rz�du wiatr wia� z�pr�dko�ci� czterdziestu pi�ciu mil na godzin�. Wzrasta�a ona nawet do czterdziestu o�miu, a�czasami spada�a do czterdziestu jeden. Temperatura wynosi�a minus pi��dziesi�t trzy stopnie. Wzrasta�a do minus pi��dziesi�ciu i�spada�a do minus pi��dziesi�ciu o�miu. Z�meteorologicznego punktu widzenia by�o to niemo�liwe, a�trwa�o nieprzerwanie przez dwana�cie dni i�dwana�cie nocy.
Gdzie� dalej na po�udniu zmro�one powietrze z�p�askowy�a Bieguna Po�udniowego ze�lizguje si� po lodowcu z�tej licz�cej osiemna�cie tysi�cy st�p czaszy do g�rskiej prze��czy, sk�d kieruje si� na p�noc. Musi istnie� jaki� lejowaty �a�cuch g�rski, kt�ry kieruje je i�porywa na odleg�o�� czterystu mil, aby ugodzi�o w�ten otwarty p�askowy�, na kt�rym odkryli�my drugi biegun. Trzysta pi��dziesi�t mil dalej na p�noc powietrze dociera do Po�udniowego Oceanu Lodowatego.
Ocean jest zamro�ony od czasu, kiedy dwadzie�cia milion�w lat temu zamarz�a Antarktyda. Nie by�o nigdy odwil�y.
Antarktyda zacz�a zamarza� dwadzie�cia milion�w lat temu. Badali�my, my�leli�my, spekulowali�my. Przypuszczamy, �e sta�o si� co� takiego:
Co� przylecia�o z�Kosmosu, jaki� statek. Widzieli�my go tam, w�niebieskim lodzie, co� w�rodzaju �odzi podwodnej bez kiosku i�ster�w wysoko�ci, o�d�ugo�ci dwustu osiemdziesi�ciu st�p i��rednicy czterdziestu pi�ciu w�najgrubszym miejscu.
- No i�co ty na to, Van Wall? Z�Kosmosu?!
- Tak, ale dok�adniej wyja�ni� to p�niej - ci�gn�� McReady pewnym g�osem.
- Statek przylecia� z�przestrzeni, sterowany i�unoszony dzi�ki si�om nie odkrytym jeszcze przez cz�owieka, i�jakim� trafem - mo�e co� si� w�wczas popsu�o - wpad� w�ziemskie pole magnetyczne. Przylecia� tu na po�udnie, prawdopodobnie w�spos�b nie kontrolowany, okr��aj�c biegun magnetyczny. To dzika kraina, ale gdy Antarktyda wci�� jeszcze zamarza�a; musia�a by� tysi�c razy dziksza. Kiedy l�d ulega� zlodowaceniu, powstawa�y tu �nie�ne zamiecie, wiry, zaspy i�opady �wie�ego �niegu. Tr�by powietrzne musia�y by� szczeg�lnie silne, a�wiatr g�stym, bia�ym ca�unem okrywa� kraw�d� schowanej teraz g�ry.
Statek uderzy� dziobem w�pot�ny granitowy mur i�roztrzaska� si�. Nie wszyscy pasa�erowie ponie�li �mier�, pojazd za to musia� ulec zniszczeniu, a�mechanizm nap�dowy zablokowaniu. Norris przypuszcza, �e statek dosta� si� w�ziemskie pole magnetyczne. �adne dzie�o istot inteligentnych nie mo�e dosta� si� we wp�yw pot�nych si� przyrody tej planety i�nie ulec zniszczeniu.
Jeden z�pasa�er�w wydosta� si� na zewn�trz. Pr�dko�� wiatru, kt�ry tam prze�yli�my, nigdy nie spada�a poni�ej czterdziestu jeden mil, a�temperatura nigdy nie wzrasta�a powy�ej minus pi��dziesi�ciu stopni. Wtedy wiatr musia� by� jeszcze silniejszy. P�dzony wiatrem �nieg tworzy� grub� pokryw�. Po zrobieniu kilku krok�w stworzenie si� zgubi�o. - McReady przerwa� na chwil�; g��boki, mocny g�os ust�pi� miejsca hucz�cemu w�g�rze wiatrowi i�niespokojnemu, z�o�liwemu bulgotaniu w�kominie kuchennego pieca.
Nad g�owami szala� wicher. Poderwany zawodz�cym wiatrem �nieg mkn�� poziomymi, o�lepiaj�cymi smugami w�poprzek frontowej cz�ci zakopanego obozu. Gdyby kto� wyszed� z�podziemnego korytarza ��cz�cego poszczeg�lne baraki pod �niegiem, zgubi�by si� po zrobieniu kilku krok�w. Na zewn�trz, na wysoko�� trzystu st�p wznosi�a si� w�g�r� smuk�a, czarna szpila radiowego masztu, kt�rego wierzcho�ek si�ga� czystego nocnego nieba. Nieba; pod kt�rym s�aby, j�cz�cy wiatr p�dzi� jednostajnie z�jednego kra�ca na drugi, pod os�on� wij�cej si� ognistym j�zykiem zorzy polarnej. W�oddali horyzont p�on�� dziwacznymi, w�ciek�ymi kolorami brzasku o�p�nocy. Tak wygl�da� �wit na wysoko�ci trzystu st�p nad Antarktyd�.
Ni�ej panowa�a bia�a �mier�. �mier� k�uj�cego jak ig�y zimna, pchanego fal� wiatru, wysysaj�cego ciep�o ze wszystkiego, co by�o ciep�e. Zi�b i�bia�a mg�a wiecznie trwaj�cej zamieci, drobinek p�dz�cego �niegu, kt�ry za�miewa wszystko.
Kinner, niewysoki kucharz o�pe�nej blizn twarzy, skrzywi� si�. Pi�� dni temu wyszed� na powierzchni�, aby wydosta� ukryty zapas zamro�onej wo�owiny. Wyci�gn�� go i�zacz�� wraca�, kiedy poczu� gwa�towny podmuch po�udniowego, mro��cego �nieg wiatru. Zimna, bia�a �mier�, kt�r� powia�o po ziemi, o�lepi�a go po dwudziestu sekundach. B��dzi� w�k�ko jak oszala�y. Dopiero po p� godzinie ubezpieczeni linami ludzie z�obozu znale�li go w�nieprzebytych ciemno�ciach. �atwo by�o cz�owiekowi - czy stworzeniu - zagubi� si� ju� po kilku krokach.
- Nios�cy �nieg wiatr by� wtedy prawdopodobnie jeszcze bardziej niepokonany ni� ten, kt�ry znamy. - S�owa McReady�ego o�ywi�y pami�� Kinnera. Przypomnia� sobie powitania, przejmuj�co wilgotne ciep�o budynku administracyjnego. - Pasa�er statku tak�e nie by�, jak si� okazuje, do tych warunk�w przygotowany. Zamarz� w�odleg�o�ci dziesi�ciu st�p od statku.
Kopali�my przej�cie, aby dotrze� do statku, i�przypadkowo natkn�li�my si� na zamarzni�te stworzenie. Barclay r�bn�� je w�czaszk� toporem do ci�cia lodu.
Kiedy zobaczyli�my, co to by�o, Barclay wr�ci� do parowego traktora, uruchomi� go, i�kiedy wzros�o ci�nienie pary, wezwa� Blaira i�doktora Coppera. Sam �le si� wtedy poczu�. Rzeczywi�cie chorowa� przez trzy dni.
Kiedy zjawili si� Blair i�Copper, wyci�li�my bry�� lodu ze stworzeniem w��rodku, jak je widzicie, owin�li�my j� i�za�adowali na traktor w�drog� powrotn�. Chcieli�my jeszcze dosta� si� do tamtego statku.
Dotarli�my do burty i�odkryli�my, �e by�a z�metalu, kt�rego nie znamy. Nasze antymagnetyczne przyrz�dy ze stopu berylowego nie ruszy�y go. Barclay mia� w�traktorze jakie� stalowe narz�dzia, ale i�one nawet go nie drasn�y. Przeprowadzili�my odpowiednie testy, u�yli�my te� kwasu z�akumulatora, ale bez skutku.
Musieli przeprowadzi� pasywacj�, aby uodporni� w�ten spos�b magnezowy metal na kwas. Stop zawiera� co najmniej dziewi��dziesi�t pi�� procent magnezu. Nie wiedzieli�my jednak o�tym, dlatego gdy zauwa�yli�my otwart� komor� �luzow� w�azu, wyci�li�my j� naoko�o. W�jej wn�trzu, do kt�rego nie mogli�my si� dosta�, by� tylko twardy l�d. Przez ma�� szczelin� zajrzeli�my do �rodka i�zobaczyli�my tam tylko metal i�narz�dzia. Dlatego zdecydowali�my si� wzruszy� l�d za pomoc� materia�u wybuchowego.
Mieli�my �adunku dekanitowe i�termit, kt�ry dzia�a na l�d zmi�kczaj�co. Dekanit m�g�by zniszczy� cenne przedmioty, podczas gdy �ar termitu stopi�by tylko l�d. Doktor Copper, Norris i�ja umie�cili�my dwudziestopi�ciofuntowy �adunek termitowy, za�o�yli�my przewody i�zabrali�my zapalnik a� na powierzchni�, gdzie czeka� traktor parowy Blaira. W�odleg�o�ci stu jard�w, po drugiej stronie granitowej �ciany odstrzelili�my �adunek.
Magnezowy metal oczywi�cie si� zapali�. Ogie� wybuchu rozb�yskiwa� i�przygasa�, po czym wybuch� p�omieniem. Wr�cili�my biegiem do traktora. O�lepiaj�ce �wiat�o wzmaga�o si� coraz bardziej. Z�miejsca, w�kt�rym si� znajdowali�my, mogli�my obserwowa� ca�e pole lodowe, iluminowane z�do�u �wiat�em jasnym nie do wytrzymania; cie� statku k�ad� si� ogromnym, ciemnym sto�kiem, skierowanym na p�noc, gdzie mrok ju� mija�. Trwa�o to jeszcze przez chwil�. Naliczyli�my trzy kolejne tajemnicze stwory, kt�rymi mogli by� zamro�eni pozostali pasa�erowie. Nast�pnie l�d zacz�� �ama� si� z�trzaskiem i�kruszy� o�statek.
Dlatego w�a�nie opowiedzia�em wam o�tym miejscu. Wiatr, kt�ry mi�t� �niegiem z�bieguna, mieli�my za plecami. P�omienie pary i�wodoru zosta�y rozdarte w�bia�� lodow� mg��. �arz�ce si� pod lodem ciep�o uchodzi�o w�kierunku Po�udniowego Oceanu Lodowatego, nim zd��y�o nas dosi�gn��. W�przeciwnym razie nie wr�ciliby�my, pomimo os�ony granitowego grzbietu.
Zdo�ali�my jako� zobaczy� w�tym o�lepiaj�cym piekle olbrzymie powyginane kszta�ty, roz�arzone, czarne kolosy. Przez pewien czas wyrzuca�y one z�siebie szalony �ar magnezu. Wiedzieli�my, �e musia�y to by� silniki. Tajemnica poch�aniana przez �ar - tajemnica, kt�ra odda�aby planety w�r�ce cz�owieka. Tajemnicze mechanizmy zdolne unie�� ten statek i�nap�dza� go. Tajemnica, wch�oni�ta przez pot�ne ziemskie pole magnetyczne. Zobaczy�em, jak Norris porusza wargami, i�schyli�em g�ow�. Nie s�ysza�em, co m�wi.
Pu�ci�a izolacja, czy co� takiego. Naruszone zosta�o ca�e ziemskie pole magnetyczne, kt�re wch�on�o statek przed dwudziestoma milionami lat. Zorza na niebie spe�z�a i�ca�y p�askowy� w�tym miejscu sk�pa� si� w�zimnym ogniu, kt�ry przy�mi� wszystko. Top�r rozpali� si� w�mojej d�oni do czerwono�ci i�sycza� krusz�c l�d. Metalowe guziki przy ubraniu stopi�y si�. Stalowoniebieski p�omie� wypala� granitowy mur od do�u ku g�rze.
Potem za�ama�y si� z�hukiem lodowe �ciany. Przez chwil� da� si� s�ysze� kruchy trzask, podobny do odg�osu suchego lodu prasowanego mi�dzy przedmiotami z�metalu.
Zostali�my o�lepieni i�godzinami chodzili�my po omacku w�ciemno�ciach, a� oczy wr�ci�y nam do normy. Stwierdzili�my, �e w�obr�bie mili stopi�y si� doszcz�tnie wszystkie zwoje drutu, pr�dnice, odbiorniki radiowe, s�uchawki, g�o�niki. Gdyby�my nie mieli traktora parowego, nie przedostaliby�my si� do Drugiego Obozu.
Jak wiecie, o�wschodzie s�o�ca Van Wall przylecia� z�Wielkiego Magnesu. Wr�cili�my do domu najszybciej, jak by�o mo�na. Tak wygl�da historia tego czego� - McReady ruchem wielkiej, br�zowej brody wskaza� le��cego na stole stwora.
2
Pali�o si� ostre �wiat�o. Blair poruszy� si� niespokojnie, wykr�caj�c kr�tkie, ko�ciste palce. Niedu�e, br�zowe piegi na ich kostkach przesuwa�y si� tam i�z powrotem, gdy napina�y si� �ci�gna pod sk�r�. �ci�gn�� na bok kawa�ek brezentu i�niecierpliwie spogl�da� na stwora wewn�trz ciemnego lodowego bloku.
Wielka posta� McReady�ego wyprostowa�a si� nieco. Prowadzi� dzi� chybotliwy, zgrzytaj�cy traktor parowy przez czterdzie�ci mil, p�dz�c tu, do Wielkiego Magnesu. Usilne �pragnienie ponownego obcowania z�lud�mi zak��ca�o nawet jego spok�j. Drugi Ob�z znajdowa� si� w�odludnym, pustym miejscu, gdzie od strony bieguna da�o si� s�ysze� wilcze wycie wiatru. Wilczy wiatr n�ka� go nawet przez sen - wy�, przywo�uj�c widok z�ej, ohydnej mordy potwora, kt�ry �ypa� na niego chytrze, kiedy zobaczy� go po raz pierwszy przez przezroczysty, niebieski l�d, z�toporem wbitym w�czaszk�.
- Problem polega na tym - przem�wi� olbrzymiego wzrostu meteorolog - �e Blair chce zbada� to co�. Odmrozi�, sporz�dzi� preparaty mikroskopowe z�jego tkanek i�tak dalej. Norris nie uwa�a, aby to by�o bezpieczne, Blair natomiast tak. Doktor Copper niemal�e zgadza si� z�Blairem. Norris jest oczywi�cie fizykiem, nie biologiem. Przedstawia jednak pogl�d, kt�ry wszyscy powinni pozna�. Blair opisa� mikroskopijne formy �ycia, kt�re wed�ug biolog�w istniej� nawet w�tym zimnym i�niego�cinnym miejscu. Zamarzaj� ka�dej zimy, a�odmarzaj� latem i��yj� przez trzy miesi�ce.
Zdaniem Norrisa stwory te zamarzaj� i�o�ywaj�. Musz� w�nich istnie� mikroskopijne formy �ycia. Tak si� dzieje w�przypadku ka�dej znanej nam istoty �ywej. Norris obawia si� wyzwolenia jakiej� zarazy - nieznanej na Ziemi choroby bakteryjnej - w�przypadku rozmro�enia tych mikroskopijnych form, kt�re pozostawa�y zamro�one przez dwadzie�cia milion�w lat.
Blair przyznaje, �e taki mikroorganizm mo�e zachowywa� zdolno�� istnienia. Prymitywne formy, jak pojedyncze kom�rki, je�eli s� dok�adnie zamro�one, zachowuj� �ycie przez d�ugi czas. To zwierz� jest tak samo martwe jak znajdywane na Syberii zamarzni�te mamuty. Zorganizowane, wysoko rozwini�te formy �ycia nie wytrzymuj� takiego zabiegu.
A mikroorganizmy tak. Norris podejrzewa, �e mogliby�my wyzwoli� jak�� chorob�, z�kt�r� cz�owiek nigdy wcze�niej si� nie zetkn�� i�dlatego by�by wobec niej ca�kowicie bezbronny.
Blair za� uwa�a, �e owszem, mog� istnie� takie wci�� �ywe zarazki, ale �e Norris odwraca spraw�. Cz�owiek jest na nie ca�kowicie odporny. Chemia naszego organizmu prawdopodobnie...
- Prawdopodobnie! - Biolog podni�s� ma�� g�ow� szybkim, jak gdyby ptasim ruchem. Aureola siwych w�os�w wok� �ysej g�owy zmierzwi�a si�, jakby ze z�o�ci. - Ha! Wystarczy...
- Wiem - potwierdzi� McReady. - Ten stw�r nie jest istot� ziemsk�. Nie wydaje si� prawdopodobne, �eby sk�ad chemiczny jego organizmu by� na tyle podobny do naszego, aby mo�liwe by�o zara�enie. Uwa�am, �e niebezpiecze�stwo nie istnieje.
McReady spojrza� na doktora Coppera. Lekarz wolno pokiwa� g�ow�.
- Nie ma �adnego - stwierdzi� pewnie. - Cz�owiek nie mo�e zara�a� drobnoustroj�w ani by� przez nie zara�any, je�eli te s� mu mniej wi�cej tak bliskie gatunkowo jak w�e. Zapewniam was, �e w�e stoj� znacznie bli�ej nas ni� ten stw�r. - Jego starannie wygolon� twarz wykrzywi� nieprzyjemny grymas.
Vance Norris poruszy� si� gniewnie. W�tym zgromadzeniu wysokich m�czyzn by� raczej niedu�y - mia� oko�o pi�ciu st�p i�o�miu cali wzrostu. Kr�pa, mocna budowa sprawia�a, �e wydawa� si� jeszcze ni�szy. Mia� czarne, k�dzierzawe, mocne w�osy, podobne do kr�tkich stalowych drucik�w, szare oczy, barw� przypominaj�ce stal. Je�li McReady by� cz�owiekiem z�br�zu, to Norris by� ca�y ze stali. Jego ruchy, my�li i�zachowanie mia�y w�sobie co� z�szybkiego, mocnego impulsu stalowej spr�yny. Nerwy te� mia� stalowe - mocne, szybko reaguj�ce i�r�wnie ma�o odporne na korozj� jak stal.
Obstawa� teraz przy swoich pogl�dach. Ostro ruszy� do ich obrony, wybuchaj�c w�charakterystyczny dla siebie spos�b potokiem szybkich, urywanych s��w.
- Do diab�a z�innym sk�adem chemicznym! - zacz��. - Ten stw�r mo�e jest martwy albo i�nie, na Boga! Ale on mi si� nie podoba. Do licha, Blair, niech zobacz� tego potwora, kt�rego tu ho�ubisz. Niech zobacz� tego cuchn�cego stwora i�sami zdecyduj�, czy chc� go rozmrozi� w�tym obozie. Je�li chodzi o�rozmra�anie... Trzeba to zrobi� dzisiaj wieczorem, w�jednym z�barak�w, je�li si� da. Kto�... kto pe�ni stra� dzisiejszej nocy? Magnetyczny... aha, Connant. Promieniowanie kosmiczne dzi� w�nocy... No c�, b�dziesz musia� czuwa� przy tej swojej mumii, kt�ra ma dwadzie�cia milion�w lat. Rozwi� to, Blair. Nie mog� przecie�, do diab�a, kupowa� kota w�worku. To mo�e mie� inny sk�ad chemiczny. Nie wiem, co ma jeszcze, ale wiem, �e jest w�nim co�, czego nie kupi�. Je�li mo�na s�dzi� po minie - stw�r nie jest istot� ludzk�, wi�c by� mo�e nie mo�na - by� z�y, kiedy zamarza�. Ta z�o�� w�rzeczywisto�ci wiernie odzwierciedla odczuwan� wtedy przez niego wariack�, ob��ka�cz�, szalon� nienawi��. Niech nikt z�nas nie dotyka nawet tego obiektu.
Jak ci faceci, do diab�a, mog� wiedzie�, za czym g�osuj�?! Nie widzieli przecie� tych trojga czerwonych oczu i�tych niebieskich w�os�w podobnych do pe�zaj�cych robak�w. Pe�zaj�cych, do diab�a, to robactwo pe�za teraz pod lodem!
Nic, co Ziemia kiedykolwiek zrodzi�a, nie pa�a�o tak nieopisanie wysublimowanym, niszczycielskim gniewem, jak ten maluj�cy si� na twarzy stwora, kt�ry dwadzie�cia milion�w lat temu przygl�da� si� zmro�onemu dzie�u zniszczenia. Furiat? Najwyra�niej tak - rozw�cieczony, ob��kany szaleniec!
Do licha, odk�d patrz� na tych troje czerwonych oczu, miewam z�e sny. Koszmary. �ni mi si�, �e stw�r odtaja� i�o�y�, �e nie jest martwy ani te� ca�kowicie nie�wiadomy tych wszystkich dwudziestu milion�w lat, lecz tylko ospa�y i�nadal wyczekuj�cy. Ty tak�e b�dziesz �ni�, a�ten przekl�ty stw�r, do kt�rego Ziemia nie przyzna�aby si�, b�dzie tymczasem topnia� przez noc w�Kosmicznym Domu.
- A�ty, Connant - Norris skoczy� w�kierunku specjalisty od promieniowania kosmicznego - czy� nie b�dziesz z�rado�ci� czuwa� w�ciszy przez ca�� noc? Wiatr b�dzie j�cza� ponad twoj� g�ow�, a�ten stw�r ocieka� wod�... - Przerwa� na chwil� i�rozejrza� si� woko�o.
- Wiem. To nie jest nauka. Ale to... to psychologia. Przez ca�y nast�pny rok b�d� �ni�y ci si� koszmary. Mnie �ni� si� od dnia, kiedy spojrza�em na tego stwora. I�dlatego nienawidz� go, bez dw�ch zda�, i�nie chc� go tutaj. Odstaw go tam, sk�d si� wzi��, i�niech zamarznie na nast�pne dwadzie�cia milion�w lat. �ni�y mi si� jakie� niesamowite koszmary, �e on nie jest zrobiony tak jak my - co zreszt� oczywiste - lecz ma innego rodzaju cia�o, nad kt�rym mo�e faktycznie panowa�. Potrafi zmienia� kszta�ty i�wygl�da� jak cz�owiek, czatowa�, by zabija� i�je��...
To nie jest logiczny argument. Wiem, �e nie. Tak czy owak, nie ma w�tym stworze ziemskiej logiki.
By� mo�e jego cia�o ma odmienny sk�ad chemiczny. Mo�liwe, �e i�organizmy zarazk�w r�ni� si� sk�adem chemicznym. Zarazki nie wytrzyma�yby tego. Ale... Blair, Copper, co s�dzicie o�wirusie? M�wili�cie, �e to zaledwie cz�steczka enzymu. Potrzebowa�aby tylko cz�steczki bia�ka, by funkcjonowa�.
A sk�d macie t� pewno��, �e z�miliona mo�liwych odmian mikroskopowych form �ycia �adna nie jest niebezpieczna? A�co z�chorobami takimi jak wodowstr�t - w�cieklizna, kt�ra atakuje ka�de ciep�okrwiste stworzenie bez wzgl�du na jego budow� chemiczn�? A�choroba papuzia? Czy twoje cia�o podobne jest do cia�a papugi, Blair? A�zwyk�y rozk�ad - gangrena, obumieranie tkanek, je�li chcesz? Te wszystkie choroby nie s� wybredne, je�li chodzi o�sk�ad chemiczny atakowanego organizmu!
Blair podni�s� wzrok na Norrisa i�napotka� jego z�e, szare oczy.
- Do tej pory powiedzia�e� tylko tyle, �e stw�r powoduje zara�liwe sny. Powiedzmy, �e ci to przyznam - stwierdzi� Blair. Zmarszczon� twarz niedu�ego m�czyzny przeszy� szelmowski, troch� z�o�liwy grymas. - Sam mia�em takich kilka. A�zatem stw�r zara�a snami. Niew�tpliwie to nadzwyczaj niebezpieczna choroba.
Co si� tyczy innych spraw, masz wyj�tkowo b��dne wyobra�enie o�wirusach. Po pierwsze, nikt nie udowodni�, �e teoria o�enzymach i�cz�steczkach wszystko wyja�nia. Po drugie, poinformuj mnie, je�li zarazisz si� chorob� mozaikow� albo rdz� zbo�ow�. Pszenica jako ro�lina jest znacznie bli�sza sk�adem chemicznym twemu cia�u ani�eli ten stw�r z�innego �wiata.
A twoja w�cieklizna podlega ograniczeniom, �cis�ym ograniczeniom. Nie mo�esz ani zarazi� si� ni� od pszenicy czy ryby, ani jej im przekaza�, pomimo �e s� r�wnoleg�ymi potomkami waszego wsp�lnego przodka. Przodka, kt�rym ten stw�r nie jest; Norris. - Blair sk�oni� si� ironicznie w�kierunku spoczywaj�cej na stole, owini�tej brezentem masy.
- No dobrze, rozmro� to przekl�te stworzenie w�wannie z�formalin�, skoro ju� musisz to zrobi�. Zaproponowa�em, aby...
- A�ja powiedzia�em, �e to nie mia�oby �adnego sensu. Tu nie ma miejsca na kompromis. Dlaczego przyby�e� tu razem z�Komendantem Garrym, aby bada� zjawisko magnetyzmu? Dlaczego nie zadowoli�e� si� pozostaniem w�domu? W�Nowym Jorku dzia�a wystarczaj�ca si�a magnetyczna. Ja nie m�g�bym bada� istniej�cego kiedy� w�tym stworze �ycia pos�uguj�c si� zanurzon� w�formalinie pr�bk�, tak samo jak ty nie mo�esz uzyska� ��danych informacji w�Nowym Jorku. A�na dodatek, je�eli potraktujesz stwora w�taki spos�b, nigdy ju� nie zdarzy si� duplikat! Rasa, z�kt�rej pochodzi, wygin�a zapewne w�ci�gu tych dwudziestu milion�w lat kiedy by� zamro�ony. Je�li wi�c nawet pochodzi z�Marsa, nigdy nie znajdziemy takiego drugiego. No i�nie ma statku.
Istnieje tylko jeden spos�b, najlepszy z�mo�liwych. Trzeba rozmrozi� go powoli, ostro�nie, i�nie w�formalinie.
Komandor Garry zn�w wyst�pi� naprz�d, a�Norris cofn�� si�, mrucz�c gniewnie.
- S�dz�, �e Blair ma racj�, panowie - o�wiadczy� komandor. - Co wy na to?
- To wydaje si� s�uszne - mrukn�� Connant. - Mo�e tylko on sam powinien sta� i�pilnowa� tego stwora, gdy b�dzie taja�. - U�miechn�� si� z�o�liwie, odrzucaj�c z�czo�a pojedynczy kosmyk w�os�w koloru dojrza�ej wi�ni. - �wietny pomys�, swoj� drog�, �eby tak czuwa� przy tym cholernym ma�ym trupku.
Garry u�miechn�� si� delikatnie. Nad grup� przelecia�y chichoty i�szmer powszechnej aprobaty.
- Bez wzgl�du na to, jaki duch tkwi�by w�tym stworze, zag�odzi�by si� na �mier� pozostaj�c tutaj tak d�ugo - rzuci� Garry, zwracaj�c si� do Connanta. - A�ty wygl�dasz na osob�, kt�ra jest w�stanie sobie z�nim poradzi�. Jako �cz�owiek z��elaza� powiniene� przecie� wyeliminowa� wszystkie przeciwno�ci.
Connant zadr�a� zaniepokojony.
- Nie obawiam si� duch�w - powiedzia�. - Zobaczymy tego stwora. Ja...
Blair z�zapa�em zrywa� sznurki. Jednym szarpni�ciem ods�oni� stwora. L�d w�cieple pomieszczenia roztopi� si� troch�, by� przezroczysty i�niebieski jak grube, solidne szk�o. L�ni� wilgoci� i�po�yskiwa� w�ostrym �wietle nie os�oni�tej �ar�wki.
Obecni zesztywnieli nagle. Stw�r le�a� na g�adkich, �liskich deskach sto�u twarz� do g�ry. U�amana po�owa topora wci�� tkwi�a w�dziwacznej czaszce. Troje szalonych, przepe�nionych nienawi�ci� oczu p�on�o �ywym ogniem - jasnym jak �wie�o rozlana krew. P�on�y w�twarzy otoczonej wij�cym si� obrzydliwym rojem robactwa - sinych, poruszaj�cych si� robak�w, kt�re pe�za�y tam, gdzie powinny rosn�� w�osy...
Van Wall, sze�� st�p wzrostu i�dwie�cie funt�w wagi, pilot o�stalowych nerwach, wyda� dziwne westchnienie ze �ci�ni�tego gard�a i�potykaj�c si� torowa� sobie drog� na korytarz. Po�owa towarzystwa rzuci�a si� do drzwi. Reszta chwiejnym krokiem odsun�a si� od sto�u.
Z jednej strony sto�u sta� McReady i�obserwowa� obecnych; jego pot�ne cia�o wspiera�o si� solidnie na masywnych nogach. Z�drugiej strony Norris z�odraz� i�nienawi�ci� popatrywa� na stwora. Za drzwiami Garry rozmawia� r�wnocze�nie ze wszystkimi.
Blair trzyma� m�ot. Lodowy pancerz kruszy� si� z�trzaskiem, �ciskany w��elaznych kleszczach, kt�re odziera�y stwora z�os�ony, chroni�cej go przez dwadzie�cia milion�w lat...
3
- Wiem, Connant, �e nie podoba ci si� ten stw�r, ale on musi by� nale�ycie rozmro�ony. M�wisz, �eby go zostawi�, tak jak jest, a� do czasu naszego powrotu do cywilizacji. W�porz�dku, zgadzam si� z�tob�, �e tam mogliby�my wykona� robot� lepiej i�dok�adniej. Tylko jak przedosta� si� z�tym stworem przez r�wnik? Musieliby�my pokona� z�nim jedn� stref� umiarkowan�, jedn� tropikaln� i�jeszcze zosta�aby nam po�owa drogi przez nast�pn� stref�, zanim dotarliby�my do Nowego Jorku. Nie chcesz pilnowa� go przez jedn� noc, a�proponujesz, bym powiesi� jego zw�oki w�zamra�arce razem z�wo�owin�? - Blair spojrza� w�g�r�, kiwaj�c zwyci�sko �ys�, piegowat� czaszk�.
Kinner, kr�py kucharz o�pe�nej blizn twarzy, wybawi� Connanta z�k�opotu udzielania odpowiedzi.
- Ej! S�uchaj no - zacz��. - Je�eli wsadzisz to co� do pud�a z�mi�sem, to ja, B�g mi �wiadkiem, wsadz� tam ciebie, �eby� dotrzymywa� mu towarzystwa. Wy, dranie, Wszystko, co si� rusza w�tym obozie, przywlekli�cie i�zwalili�cie na moje sto�y i�ja musz� to znosi�. Ale je�li tylko wsadzicie co� do mojego mi�sa albo do schowka z��ywno�ci�, b�dziecie sobie sami gotowa� wasze cholerne �arcie!
- Ale�, Kinner, to jedyny st� w�Wielkim Magnesie, kt�ry jest na tyle du�y, �eby przy nim pracowa� - sprzeciwi� si� Blair. - Ka�dy ju� ci to t�umaczy�.
- Jasne. I�ka�dy wszystko tu �ci�ga. Clark znosi swoje psy po ka�dej b�jce i�zszywa je tu, na moim stole. Ralsen wci�ga swoje sanie. Do diab�a, tylko Boeinga jeszcze tu nie by�o! Pewnie by�cie go wtaszczyli, gdyby uda�o si� wam wymy�li� spos�b na przepchni�cie go przez korytarze.
Komendant Garry zachichota� i�wykrzywi� si� w�stron� olbrzymiego Van Walla, pierwszego pilota. Wielka jasna broda Van Walla poruszy�a si� podejrzliwie, gdy przytakn�� z�powag� Kinnerowi.
- Masz racj� - powiedzia�. - Jedynie lotnictwo traktuje ci� w�a�ciwie.
- Rzeczywi�cie robi si� tu ciasno, Kinner - przyzna� Garry. - Ale obawiam si�, �e wszyscy czasem to odczuwamy. W�antarktycznym obozie nie ma miejsca na samotno��.
- Samotno��? A�c� to takiego, do diab�a? Widzisz, tak naprawd� do �ez wzruszy� mnie Barclay, kt�ry przedefilowa� t�dy pod�piewuj�c: �Ostatni kawa� drewna w�obozie! Ostatni kawa� drewna w�obozie!� Wynosi� je, aby zbudowa� sobie sracz na traktorze. Niech to diabli, bardziej brakowa�o mi tego serduszka wyci�tego w�drzwiach, kt�re wynosi�, ani�eli widoku zachodz�cego s�o�ca. Barclay zabiera� nie tylko ostatni� desk�. Porywa� z�tego przekl�tego miejsca resztk� intymno�ci.
Kiedy Kinner zn�w zacz�� swoje wieczne, nieszkodliwe gderanie, grymas u�miechu pojawi� si� nawet na wielkiej twarzy Connanta. U�miech zgas� jednak, gdy Connant zwr�ci� swe szare, g��boko osadzone oczy w�stron� czerwonookiego stwora, z�kt�rego Blair ob�upywa� lodowy kokon. Du�a d�o� Connanta zmierzwi�a si�gaj�ce ramion w�osy i�charakterystycznym ruchem za�o�y�a opadaj�cy kosmyk za ucho.
- Je�li przyjdzie mi pilnowa� tego stwora, zdaj� sobie spraw�, �e b�dzie tu za ciasno - warkn�� Connant. - Dlaczego nie rozbijasz dalej lodu? Zapewniam ci�, �e mo�esz to robi� i�nikt nie b�dzie si� wtr�ca�, a�potem mo�esz nawet powiesi� tego stwora nad kot�em parowym. Starczy ciep�a. Rozmrozi�oby ono natychmiast kurczaka, a�w ci�gu kilku godzin nawet ca�y p�at wo�owiny.
- Wiem - sprzeciwi� si� Blair i�opu�ci� m�ot, aby skuteczniej uchwyci� go w�ko�ciste, piegowate palce. Zapa� napr�a� jego drobne cia�o. - Jednak to zbyt wa�ne, �eby podejmowa� jakiekolwiek ryzyko. Nigdy przedtem nie znaleziono czego� takiego i�by� mo�e nigdy wi�cej si� to nie zdarzy. To jedyna okazja; jaka kiedykolwiek trafi�a si� cz�owiekowi, i�nale�y j� dobrze wykorzysta�.
Pos�uchaj. Czy wiesz, �e ryby, kt�re z�owili�my niedaleko Morza Rossa, zamarz�yby prawie natychmiast po wyci�gni�ciu ich na pok�ad i�o�y�y ponownie, gdyby�my rozmrozili je delikatnie? Szybkie zamra�anie i�powolne odmra�anie nie zabij� ni�szych form �ycia. Mamy...
- Ej, na mi�o�� bosk�, m�wisz, �e ten przekl�ty stw�r o�yje! - wrzasn�� Connant. - I�ty tego cholernego stwora... Dopu�� mnie do niego! B�dzie w�tylu kawa�kach, �e...
- Nie! Nie, ty durniu! - Blair skoczy� przed Connanta, aby os�oni� swoje cenne znalezisko. - Nie! Tylko ni�sze formy �ycia. Na lito�� bosk�, daj mi sko�czy�. Nie mo�na odmra�a� wy�szych form �ycia i�przywraca� ich do istnienia. Zaczekaj chwil�, zrozum! Ryba mo�e o�y� po zamro�eniu, poniewa� stanowi na tyle nieskomplikowany organizm, �e reaktywowanie pojedynczych kom�rek wystarcza, aby o�y�a. Wszystkie wy�sze formy, odmro�one w�ten spos�b, pozostaj� martwe. Mimo o�ywiania pojedynczych kom�rek gin�, poniewa� aby istnia�o �ycie, musi wyst�pi� wsp�dzia�anie ca�ego organizmu. Tego wsp�dzia�ania nie da si� przywr�ci�. W�ka�dym nie uszkodzonym, poddanym szybkiemu zamro�eniu zwierz�ciu istnieje swego rodzaju utajone �ycie. Jednak w��adnych warunkach nie mo�e zosta� przywr�cone �ycie istot wy�szych. S� one zbyt delikatne, a�ich budowa zbyt skomplikowana. Tutaj mamy istot� inteligentn�, stoj�c� na tak wysokim szczeblu swej ewolucji jak my w�ewolucji naszego gatunku. A�by� mo�e wy�ej. Istota ta jest r�wnie� martwa, jak by�by martwy zamro�ony cz�owiek.
- Sk�d wiesz? - spyta� Connant, wa��c w�r�ce chwycony przed chwil� top�r do lodu.
Komendant Garry, powstrzymuj�c go, po�o�y� mu d�o� na mocnym ramieniu.
- Chwileczk�, Connant - rzuci�. - Chc� powiedzie� wprost. Zgoda, �e nie b�dzie si� rozmra�a� tego stwora, je�li jest najmniejsza szansa jego powrotu do �ycia. Przyznaj�, �e jest to stw�r zbyt nieprzyjemny, aby mie� go tu �ywego. Nie przypuszcza�em, �e mo�e istnie� taka mo�liwo��.
Doktor Copper wyci�gn�� fajk� spomi�dzy z�b�w i�d�wign�� swoje kr�pe, �niade cia�o z�pryczy, na kt�rej siedzia�.
- Blair m�wi zbyt fachowo - przyzna�. Stw�r nie �yje. Jest tak samo martwy jak znajdywane na Syberii zamarzni�te mamuty. �ycie utajone to jak energia atomowa - jest wewn�trz, ale nie mo�na jej wyzwoli� i�z pewno�ci� nie wyzwoli si� sama. Pomi�my przypadki tak rzadkie jak rad w�chemii. Mamy wszelkiego rodzaju dowody na to, �e stworzenia zamro�one trac� �ycie - ryby tak�e - i��adnego dowodu na to, �e zwierz�ta wy�ej zorganizowane mog� zachowa� �ycie. O�co chodzi, Blair?
Biolog wzdrygn�� si�. Stercz�ca wok� jego �ysej g�owy ma�a kreza w�os�w zafalowa�a na znak uzasadnionego gniewu.
- Chodzi o�to... - powiedzia� obra�onym tonem - �e pojedyncze kom�rki mog� zachowa� cechy, kt�re posiada�y za �ycia, je�eli rozmrozi si� je w�odpowiedni spos�b. Kom�rki mi�ni ludzkich �yj� jeszcze wiele godzin po �mierci cz�owieka. Po prostu �yj� - a�w�osy czy paznokcie rosn� jeszcze d�u�ej. Mimo to nie oskar�a�by� chyba zw�ok, �e s� trupem przywr�conym do �ycia za pomoc� czarnoksi�skich praktyk czy czym� takim.
Zatem, je�eli rozmro�� stwora odpowiednio, mo�e uda mi si� okre�li�, sk�d pochodzi. Nie wiemy i�nie mo�emy wiedzie�, czy wzi�� si� z�Ziemi, z�Marsa, z�Wenus czy w�og�le z�gwiazd.
Nie musisz oskar�a� go o�z�o��, nienawi�� albo co� jeszcze dlatego tylko, �e jest niepodobny do cz�owieka. By� mo�e ten jego wyraz twarzy oznacza rezygnacj� wobec losu. Biel to dla Chi�czyka kolor �a�oby. Skoro nawet ludzie maj� r�ne obyczaje, to dlaczego tak odmienna rasa nie mog�aby inaczej interpretowa� mimiki twarzy?
Connant za�mia� si� cicho i�ponuro.
- Spokojna rezygnacja! - j�kn��. - Je�eli to wszystko, co pokazuje jego twarz, oddaje rezygnacj�, okropnie bym nie chcia� jej ogl�da�, gdyby wyra�a�a ob��kanie. Ta twarz nie zosta�a stworzona, aby wyra�a� spok�j. Jej struktura nie przewidywa�a odbijania tak filozoficznych nastroj�w.
Wiem, �e to tw�j pupil, ale zachowaj rozs�dek. Ten stw�r r�s� na z�ej glebie, doro�la� sma��c �ywcem na wolnym ogniu niewinne istoty - tamtejszy odpowiednik naszych koci�t - a�w wieku dojrza�ym zabawia� si� wymy�laniem coraz to bardziej wyrafinowanych tortur.
- Nie masz najmniejszego prawa tak m�wi� - wypali� Blair. - Sk�d mo�esz wiedzie�, jakie by�o pierwotne znaczenie wyrazu twarzy charakterystycznego dla istot nieludzkich? R�wnie dobrze mo�e on nie mie� �adnego odpowiednika w��wiecie ludzi. To po prostu natura, to jej odmienny rozw�j, kolejny przyk�ad wspania�ej umiej�tno�ci przystosowania. Wzrastaj�c w�innym, by� mo�e w�twardszym �wiecie, osobnik uzyskuje inn� posta� i�inne cechy. Ale jest tak samo prawowitym dzieckiem natury jak i�ty. Wykazujesz dziecinn�, ludzk� s�abo�� do nienawidzenia wszystkiego, co odmienne. On w�swym �wiecie prawdopodobnie zaklasyfikowa�by ciebie jako brzuchacza, bia�ego potwora ze zbyt ma�� liczb� oczu i�z grzybowatym cia�em - bladym i�nadmuchanym powietrzem jak balon.
Nie masz �adnego prawa m�wi�, �e stw�r jest uosobieniem z�a tylko dlatego, �e jest inny.
- Ha! - Norris wyda� pojedynczy, nag�y jak wybuch okrzyk.
- Istoty z�innych �wiat�w mo�e i�nie musz� by� z�e dlatego, �e s� odmienne - powiedzia�, spogl�daj�c na stwora. - Ale on jest! Dziecko natury, co? Niczego sobie musia�a to by� natura.
- Przestaliby�cie wreszcie, frajerzy, naskakiwa� na siebie i�mo�e zabraliby�cie tego przekl�tego stwora z�mojego sto�u? - warkn�� Kinner. - I�przykryjcie go brezentem. Wygl�da nieprzyzwoicie.
- Kinner sta� si� skromny - zadrwi� Connant.
Kinner spojrza� zezem na postawnego fizyka. Pokryty bliznami policzek skrzywi� si�, aby po��czy� si� w�grymasie z�lini� zaci�ni�tych ust.
- W�porz�dku, wielkoludzie, ale po diab�a tak zrz�dzi�e� przed minut�? Je�li chcesz, mo�emy na noc posadzi� stwora obok ciebie, na krze�le.
- Nie boj� si� jego twarzy - warkn�� Connant. - Niespecjalnie podoba mi si� czuwanie przy trupie, ale zrobi� to.
Grymas przesta� wykrzywia� twarz Kinnera. Kucharz podszed� do kuchennego pieca i�energicznie pogrzeba� w�popielniku, przykrywaj�c popio�em kruchy od�amek lodu - owoc roboty Blaira.
ROZDZIA� 4
�Gdak�, szcz�kn�� licznik promieniowania kosmicznego, �gdak, wrrr, gdak�. Connant drgn�� i�upu�ci� o��wek.
- Cholera! - krzykn�� fizyk i�spojrza� w�przeciwleg�y r�g, na umieszczony na stole licznik Geigera. Wczo�ga� si� pod pulpit, przy kt�rym pracowa�, aby podnie�� o��wek. Zasiad� z�powrotem do pracy, staraj�c si� pisa� wyra�nie. Jednak jego pismo by�o dr��ce i�nier�wne.
Licznik Geigera wydawa� urywane d�wi�ki, podobne do napuszonego gdakania kury. Przyt�umiony szum w��czonej lampy, kt�r� sobie przy�wieca�, zlewaj�cy si� z�odg�osami chrapania i�gwizdami wydawanymi przez kilkunastu m�czyzn �pi�cych w�Rajskim Domu w�dalszej cz�ci korytarza, stanowi�y t�o dla nieregularnych pogdakiwa� licznika i�hurkotu w�gla podrzucanego od czasu do czasu do wy�o�onego miedzian� blach� pieca. A�do tego jeszcze ciche �kap, kap, kap� ze spoczywaj�cego w�k�cie stwora.
Connant wyszarpn�� z�kieszeni paczk� papieros�w, stukn�� w�ni� tak, �e jeden papieros si� wysun��, po czym wepchn�� go sobie do ust. Popsu�a mu si� zapalniczka, wi�c grzeba� ze z�o�ci� w�stosie papier�w w�poszukiwaniu zapa�ek. Kilkakrotnie pokr�ci� jeszcze k�kiem zapalniczki, nast�pnie rzuci� j� z�przekle�stwem i�wsta�, aby szczypcami wyci�gn�� z�pieca roz�arzony w�giel.
Zapalniczka zadzia�a�a natychmiast, gdy wr�ciwszy do pulpitu podni�s� j� i�zn�w wypr�bowa�. Licznik wyplu� z�siebie seri� gdacz�cych parskni��, w�chwili gdy przenikn�y przeze� promienie kosmiczne. Connant obr�ci� si�, spojrza� na niego gro�nie i�pr�bowa� skoncentrowa� si� na interpretacji danych zgromadzonych w�ci�gu minionego tygodnia. Tygodniowe zestawienie...
Podda� si� jednak, ulegaj�c ciekawo�ci albo zdenerwowaniu. Wzi�� z�pulpitu zapalon� lamp� i�przeni�s� j� na st� w�k�cie. Wr�ci� do pieca i�chwyci� szczypce do w�gla. To bydle rozmra�a�o si� ju� prawie osiemna�cie godzin. Szturchn�� je z�pod�wiadom� ostro�no�ci�. Cia�o nie by�o ju� twarde jak metalowy pancerz, przybra�o konsystencj� kauczuku. Wygl�da�o jak wilgotna niebieska guma, l�ni�ca pod kropelkami wody, podobnymi w�o�lepiaj�cym �wietle benzynowej lampy do ma�ych okr�g�ych klejnot�w. Connant poczu� bezrozumne pragnienie wylania zawarto�ci zbiornika lampy na stwora w�lodowej os�onie i�wrzucenia do �rodka niedopa�ka papierosa. Troje czerwonych oczu popatrzy�o na niego martwo. W�rubinowych ga�kach odbija�y si� promienie mrocznego, zadymionego �wiat�a.
Niejasno zda� sobie spraw�, �e przygl�da im si� ju� bardzo d�ugo. Zrozumia� nawet mgli�cie, �e oczy te przesta�y by� �lepe. To jednak wydawa�o si� bez znaczenia, r�wnie niewa�ne jak mozolny, �lamazarny ruch macek wyrastaj�cych z�ko�cistej powoli pulsuj�cej szyi.
Connant podni�s� lamp� i�wr�ci� na krzes�o. Siedzia� wpatruj�c si� w�kartki z�obliczeniami, kt�re mia� przed sob�. Dziwne, ale gdakanie licznika sta�o si� znacznie mniej dokuczliwe, a�hurkot w�gla w�piecu ju� nie rozprasza� uwagi.
Skrzypienie pod�ogi za plecami Connanta nie przerwa�o mu pracy, kiedy przebiega� sw�j tygodniowy raport, wype�niaj�c go kolumnami danych i-sporz�dzaj�c zwi�z�e, syntetyczne notatki.
Skrzypienie pod�ogi da�o si� s�ysze� bli�ej.
5
Blair wydoby� si� nagle z�prze�laduj�cych go w�g��bokim �nie koszmar�w. Zamajaczy�a nad nim twarz Connanta. Przez chwil� wydawa�o si�, �e trwa jeszcze dziki horror ze snu. Na obliczu Connanta malowa�a si� z�o�� i�lekkie przera�enie.
- Blair! Blair! Ty przekl�ta k�odo, obud� si�!
- Co? - Biolog przeciera� oczy, zginaj�c ko�ciste, piegowate palce w�ko�law� pi�� dziecinnych rozmiar�w. Z�s�siednich prycz podnios�y si� inne g�owy, aby popatrzy� na nich.
- Wstawaj, no, podnie� si�! - Connant wyprostowa� si�. - Twoje cholerne zwierz� uciek�o!
- Uciek�o? Co takiego?! - rykn�� pierwszy pilot Van Wall byczym g�osem, od kt�rego zatrz�s�y si� �ciany. Nagle w�korytarzach rozleg�y si� wrzaski. Kilkunastu mieszka�c�w Rajskiego Domu wtargn�o na o�lep do �rodka; kr�py, okr�g�y jak bulwa Barclay w�d�ugich, we�nianych kalesonach, trzyma� w�r�ku ga�nic�.
- Co si� dzieje, do diab�a?! - spyta�.
- Twoje parszywe bydl� uciek�o. Gdzie� dwadzie�cia minut temu zasn��em, a�kiedy si� obudzi�em, stwora nie by�o. Ej, doktorku, m�wi�e� do licha, �e te istoty nie mog� o�y�. Przekl�te utajone �ycie, o�kt�rym opowiada� Blair, wykrzesa�o z�siebie piekielnie du�o energii i�posz�o sobie.
Copper gapi� si� t�po w�przestrze�.
- Ono nie by�o ziemskie - powiedzia� nagle, wzdychaj�c. - Chyba... chyba ziemskie prawa nie maj� tu zastosowania.
- Ot� stw�r chcia� mie� wolne i�ma. Musimy go odszuka� i�schwyta�. - Connant zakl�� siarczy�cie. Jego g��boko osadzone, czarne oczy patrzy�y ponuro i�ze z�o�ci�. - To cud, �e ta diabelska kreatura nie po�ar�a mnie, gdy spa�em.
Blair odwr�ci� wzrok, a�w jego wyblak�ych oczach odbi� si� nag�y strach. - A�mo�e on... Musimy go odnale�� - wymamrota�.
- Sam go b�dziesz szuka�. To tw�j pupilek. Mnie wystarczy siedzenie tam z�nim przez siedem godzin. Licznik gdaka� co kilka sekund, a�wy, dranie, �piewali�cie wasz nocny koncert. To cud, �e zasn��em. Id� do budynku administracyjnego.
Komandor Garry pojawi� si� w�drzwiach, zaciskaj�c pas.
- Nie b�dziesz musia� - powiedzia�. - Ryk Vana brzmia� jak huk startuj�cego pod wiatr Boeinga. A�wi�c stw�r nie by� martwy?
- Zapewniam ci�, �e nie wynios�em go na r�kach - warkn�� Connant. - Ostatnie, co widzia�em, to jak jego rozpo�owiona czaszka wydziela�a zielon�, lepk� ma�, niczym rozgnieciona g�sienica. Doktorek stwierdzi� w�a�nie, �e nasze prawa w�tym przypadku nie dzia�aj� - to nie jest ziemski stw�r. To nieziemski potw�r o�nieziemskim charakterze, je�li s�dzi� po wyrazie jego twarzy, umiej�tno�ci w��czenia si� z�rozwalon� czaszk� i�s�cz�cym si� m�zgiem.
W drzwiach stan�li Norris i�McReady. Wej�cie zape�nia�o si� stopniowo kolejnymi dygocz�cymi lud�mi.
- Czy ktokolwiek widzia� przechodz�cego stwora? - spyta� naiwnie Norris. - Oko�o czterech st�p wzrostu, troje czerwonych oczu, wyciekaj�cy m�zg. Ej tam, a�sprawdzi� kto�, czy to nie idiotyczny dowcip? Je�li tak jest, my�l�, �e wsp�lnymi si�ami przywi��emy pupilka Blaira do szyi Connanta, tak jak w�opowie�ci o�albatrosie i�S�dziwym Marynarzu.
- To nie jest dowcip. - Connant zadr�a�. - O�Bo�e, �a�uj�, �e tak nie jest! Wola�bym nosi�... - tu przerwa�. Korytarze przeszy� dziki, nieziemski ryk. Wszyscy nagle zesztywnieli i�odwr�cili si�.
- Chyba go mamy - doko�czy� Connant. Oczy mia� rozbiegane i�dziwnie niespokojne. Pop�dzi� z�powrotem do Rajskiego Domu, do swojej pryczy, i�prawie natychmiast wr�ci� z�ci�k� czterdziestk� pi�tk� oraz toporem do lodu. Wa��c je w�r�kach ruszy� w�stron� korytarza prowadz�cego do Psiego Obozu. - Stw�r wlaz� przez pomy�k� do z�ego korytarza i�wyl�dowa� w�r�d huskych. S�yszycie? Psy pozrywa�y si� z��a�cuch�w.
Niemal paniczne wycie sfory przesz�o w�skowyt dzikiego po�cigu. W�w�skich korytarzach dudni�o szczekanie ps�w, przez kt�re przebija� si� zduszony, mrukliwy warkot czystej nienawi�ci. I�nagle pisk b�lu, j�kliwy skowyt kilkunastu zwierz�t.
Connant rzuci� si� do drzwi. Tu� za nim bieg� McReady. Wkr�tce do��czyli do nich Barclay i�Komandor Garry. Pozostali pop�dzili do budynku administracji i�po bro� do szopy na sanie. Pomroy, opiekun pi�ciu kr�w w�Wielkim Magnesie, ruszy� w�g��b korytarza w�przeciwnym kierunku - przypomnia� sobie o�wid�ach z�d�ugimi z�bami, na kiju d�ugo�ci sze�ciu st�p.
Barclay zatrzyma� si� w��lizgu, gdy olbrzymie cielsko McReady�ego skr�ci�o nagle z�korytarza prowadz�cego do Psiego Obozu i�znikn�o za zakr�tem. Mechanik, z�ga�nic� w�r�kach, waha� si� przez chwil�, niezdecydowany, w�kt�r� stron� i��, lecz wkr�tce p�dzi� ju� za Connantem. Cokolwiek wymy�li� McReady, mo�na by�o mie� do niego zaufanie.
Connant zatrzyma� si� na zakr�cie korytarza.
- O�wielki Bo�e - wydar� mu si� nagle z�gard�a sycz�cy szept.
Rewolwer wypali� z�hukiem. Ciasne korytarze przeszy�y trzy g�uche, g�ste fale d�wi�ku. I�jeszcze dwie. Rewolwer upad� na ubity �nieg. Barclay spostrzeg�, �e Connant zas�ania si� toporem. Na chwil� jego pot�ne cia�o przes�oni�o mu widok, us�ysza� jednak obrzydliwe miauczenie i�szale�czy chichot. Psy nieco si� uspokoi�y; w�ich przyt�umionym warczeniu by�a �miertelna powaga. Wysuni�tymi pazurami drapa�y ubity �nieg. Pozrywane �a�cuchy brz�cza�y i�pl�ta�y si�.
Connant przesun�� si� gwa�townie i�Barclay m�g� zobaczy� to co� w�dole. Zamar� na chwil� jak zmro�ony. Potem odetchn�� i�siarczy�cie zakl��. Stw�r rzuci� si� na Connanta. Pot�ne ramiona m�czyzny zamachn�y si�, celuj�c najpierw p�ask� stron� topora w�co�, co mog�o by� r�k�. Zachrz�ci�o okrutnie. Postrz�pione cia�o, rozszarpane przez p� tuzina dzikich ps�w, zn�w skoczy�o na nogi. Czerwone oczy p�on�y ogniem nieziemskiej nienawi�ci, obc�, niezniszczaln� �ywotno�ci�.
Barclay skierowa� na nie ga�nic�. O�lepiaj�cy, p�cherzykowy strumie� rozpylanej substancji chemicznej zaskoczy� stwora i�powstrzyma� go. Do��czy�y si� do tego bezlitosne ataki huskych, kt�re nie ba�y si� ju� niczego, co �y�o albo jeszcze mog�o �y�.
McReady odepchn�� zagradzaj�cych mu przej�cie i�skierowa� ich do w�skiego korytarza nabitego lud�mi, kt�rzy nie byli w�stanie przedosta� si� na teren walki. By� to pocz�tek zaplanowanego wcze�niej ataku. W�br�zowych r�kach McReady trzyma� gigantyczny palnik u�ywany do rozgrzewania silnik�w samolotowych. Palnik rykn�� gwa�townie, kiedy McReady, skr�ciwszy za r�g korytarza, otworzy� zaw�r. Oszala�e, obrzydliwe miauczenie przesz�o w�g�o�ny syk. Psy cofn�y si� gwa�townie przed trzystopow� lanc� ognia.
- Bar! Przynie�� kabel elektryczny i�pod��cz go tu jako�. I�jeszcze uchwyt. Porazimy �miertelnie tego potwora pr�dem, je�eli go wcze�niej nie spopiel�. - McReady m�wi� z�powag� cz�owieka prowadz�cego zaplanowan� akcj�. Barclay skr�ci� w�g��b d�ugiego korytarza. Przed nim p�dzili ju� Norris i�Van Wall.
Barclay znalaz� kabel w�skrytce z�urz�dzeniami elektrycznymi umieszczonej w��cianie korytarza. Przez p� minuty nacina� izolacj� no�em, po czym ruszy� z�powrotem. G�os Van Walla zagrzmia� ostrzegawczo: �Uwaga! Pr�d!�, a�awaryjna pr�dnica benzynowa zaskoczy�a z�g�uchym �omotem. Tam na miejscu by�o teraz du�o ludzi. W�giel opa�owy w�drowa� do komory ogniowej paleniska elektrowni parowej. Norris, przeklinaj�c niskim, monotonnym g�osem, manipulowa� szybko i�pewnie przy drugim ko�cu kabla trzymanego przez Barclaya, ��cz�c go z�jednym z�przewod�w zasilaj�cych.
Kiedy Barclay doszed� do zakr�tu korytarza, psy cofa�y si� przed rozszala�ym potworem, kt�rego czerwone oczy z�owrogo razi�y o�lepiaj�cym �wiat�em, obrzydli - wie miaucz�cym z�podst�pn� nienawi�ci�. Sk�pane w�czerwono�ci pyski ps�w z�obw�dkami �wiec�cych biel� z�b�w tworzy�y p�kole. Husky skowycza�y z�nienawi�ci� i�zjadliw� ��dz�, dor�wnuj�c� niemal furii czerwonych oczu. McReady, ufny w�swe si�y, sta� w�pogotowiu na zakr�cie korytarza, swobodnie trzymaj�c w�r�kach sycz�cy palnik. Kiedy zjawi� si� Barclay, McReady odsun�� si� na bok nie odrywaj�c oczu od bestii. Na jego szczup�ej twarzy z�br�zu da� si� zauwa�y� delikatny, �ci�gni�ty u�miech.
W g��bi korytarza odezwa� si� g�os Norrisa. Barclay zrobi� krok do przodu z�kablem umocowanym ta�m� do d�ugiego kija od �opaty do �niegu. Oba przewody by�y rozdzielone osiemnastocalowym kawa�kiem drewna umocowanym w�poprzek ko�ca uchwytu. Nie izolowane miedziane przewody, pod napi�ciem dwustu dwudziestu wolt, migota�y w��wietle w��czonej lampy. Stw�r zamiaucza� obrzydliwie, zatrzyma� si� i�odskoczy�. McReady przysun�� si� bli�ej Barclaya. Psy wyczu�y jego zamiar z�niemal telepatyczn� inteligencj� tresowanych huskych. Ich skowyt sta� si� jeszcze przenikliwszy, a�zarazem jakby spokojniejszy. Zbli�y�y si�, drobno przebieraj�c �apami. Nagle olbrzymi, czarny jak sadza pies skoczy� na schwytanego w�pu�apk� stwora. Ten zacz�� wrzeszcze�, szarpi�c go szponami jakby ci�� pa�aszem.
Barclay skoczy� do przodu i�zada� ci