Aciman Andre - Osiem białych nocy -

Szczegóły
Tytuł Aciman Andre - Osiem białych nocy -
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Aciman Andre - Osiem białych nocy - PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Aciman Andre - Osiem białych nocy - PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Aciman Andre - Osiem białych nocy - - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 André Aciman OSIEM BIAŁYCH NOCY przełożyła Agnieszka Walulik Strona 3 Tytuł oryginału: Eight White Nights Copyright © 2010 by André Aciman All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVIII Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik, MMXVIII Wydanie I Warszawa MMXVIII Strona 4 Spis treści Dedykacja Noc pierwsza Noc druga Noc trzecia Noc czwarta Noc piąta Noc szósta Noc siódma Noc ósma Przypisy Strona 5 Dla Philipa, luz y dulzura1 Strona 6 Noc pierwsza W połowie kolacji wiedziałem już, że później odtworzę sobie cały wieczór w głowie: autobus, śnieg, droga wiodąca w górę łagodnego wzniesienia, katedra majacząca tuż przede mną, nieznajoma w windzie, duży zatłoczony salon pełen widocznych w blasku świec twarzy promieniejących od śmiechu i tajemniczego przeczucia, dźwięki fortepianu, śpiewak o gardłowym głosie, sosnowa woń unosząca się we wszystkich pomieszczeniach, po których wędrowałem, myśląc sobie, że powinienem był zjawić się tu dziś o wiele wcześniej albo nieco później, albo w ogóle nie przychodzić; klasyczne grafiki w sepii na ścianie przy łazience, a obok ukryty za drzwiami skrzydłowymi długi korytarz wiodący do prywatnej, niedostępnej dla gości części mieszkania, który jednak skręcił w kierunku przedpokoju i nagle, niczym za sprawą magii, wrócił do salonu, gdzie tymczasem zebrało się jeszcze więcej ludzi i ktoś niespodziewanie odwrócił się do mnie przy oknie za dużą choinką, choć schowałem się tam w nadziei na chwilę spokoju, wyciągnął rękę i powiedział: – Jestem Clara. Jestem Clara, wypowiedziane ot tak, jakby było to najoczywistsze stwierdzenie pod słońcem, jakbym i tak już to wiedział albo powinienem był wiedzieć, lecz skoro nie zwróciłem na nią uwagi czy też może usiłowałem nie zwracać na nią uwagi, ona postanowiła pomóc mi wyzbyć się pozoru obojętności i nadała twarz imieniu, które bez wątpienia słyszałem już wielokrotnie z ust innych osób. U każdej innej osoby „Jestem Clara” mogłoby zabrzmieć jak niepewne zagajenie rozmowy – potulne, powierzchownie asertywne, przesadnie zdawkowe, zdystansowane, rzucone jakby poniewczasie; słowny odpowiednik potrząśnięcia ręki, które nauczyło się pozorować stanowczość i energiczność poprzez nadmierne przeciąganie skądinąd bezwładnego i drętwego uścisku. U osoby nieśmiałej słowa „Jestem Clara” wymagałyby wysiłku, który całkowicie by ją wyczerpał, tak że na brak reakcji ze strony rozmówcy poczułaby nieomal wdzięczność. Strona 7 Lecz w jej ustach owo „Jestem Clara” nie było ani śmiałe, ani obcesowe; wypowiedziała je z cierpkim, wystudiowanym uśmiechem kogoś, kto powtarzał to już zbyt wiele razy, żeby przejmować się wrażeniem, jakie sprawi, przerywając w ten sposób milczenie w towarzystwie obcego człowieka. Wymuszone, obojętne, zmęczone i rozbawione – nią samą, mną, życiem, które sprawiło, że nawiązywanie rozmowy jest czymś tak stresującym i krępującym – „Jestem Clara” wsunęło się między nas niczym pozbawiona znaczenia formalność, z którą trzeba się wreszcie uporać, więc równie dobrze można to zrobić teraz, skoro oboje stoimy akurat z dala od tłumu zgromadzonego na środku pomieszczenia i szykującego się do rozpoczęcia śpiewu. Jej słowa zaskoczyły mnie jak jeden z tych niespodziewanych podmuchów wiatru, które przedzierają się przez wszelkie zapory i otwierają na oścież wszystkie drzwi i okna, wnosząc zapach wiosennego kwiecia w sam środek zimowych miesięcy, siejąc na swojej drodze zamęt i skłaniając do przedwczesnej zażyłości niczym ktoś, kto nie ma nic do stracenia i kogo zupełnie nie obchodzi, co pomyślą o nim inni. Nie dostrzegałem w jej tonie natarczywości ani chęci pominięcia męczących banałów, lecz mimo to wyczułem odcień przymusu i rozgorączkowania, który nie był ani nieprzyjemny, ani całkowicie niezamierzony. Pasował do jej postaci, do niespokojnej arogancji jej podbródka, do karmazynowej i cienkiej jak woal koszuli, rozpiętej aż po mostek, do odsłoniętej skóry, gładkiej i równie nieprzystępnej co mały diamencik wiszący na cienkim platynowym naszyjniku. „Jestem Clara”. Wprosiło się niezapowiedziane jak amatorka teatru, która przepycha się między pozajmowanymi fotelami, przeszkadzając wszystkim w ostatnich sekundach przed podniesieniem kurtyny, a jednak zamieszanie, którego jest przyczyną, wyraźnie bawi ją do tego stopnia, że gdy tylko dociera do zarezerwowanego na cały sezon miejsca, natychmiast zsuwa płaszcz z ramion, odwraca się do siedzącej obok osoby i przepraszając za zakłócenie spokoju, a zarazem zupełnie się tym nie przejmując, szepcze porozumiewawczo: „Jestem Clara”. Ma to oznaczać: jestem Clara, którą będziesz tu widywał przez cały rok, więc postarajmy się być dla siebie mili. Jestem Clara, której nigdy nie spodziewałeś się ujrzeć na fotelu obok siebie, a jednak oto się zjawiłam. Jestem Clara, którą będziesz pragnął oglądać tu każdego dnia każdego miesiąca przez resztę tego oraz każdego kolejnego Strona 8 roku swojego życia – a ja o tym wiem, więc powiedzmy sobie szczerze: może starasz się tego nie okazywać, ale też zdajesz sobie z tego sprawę, i to od momentu, kiedy po raz pierwszy na mnie spojrzałeś. „Jestem Clara”. Było to coś pomiędzy żartobliwym „Jak mogłeś tego nie wiedzieć?” a „Co masz taką przygnębioną minę?”. Proszę – zdawała się mówić, niczym magik pokazujący dziecku prostą sztuczkę – weź to imię, zaciśnij je mocno w ręce, a po powrocie do domu rozłóż dłoń i pomyśl sobie: „Dzisiaj poznałem Clarę”. Jakby zaoferowała starszemu panu kawałek czekolady z orzechami akurat w momencie, kiedy miał stracić cierpliwość. „Niech pan nic nie mówi, dopóki pan tego nie spróbuje”. Wytrącała człowieka z równowagi, ale natychmiast mu to wynagradzała, zanim w ogóle zdążył się zorientować, tak że nawet nie miał pewności, co było pierwsze: przeprosiny czy delikatna szpila, a może jedno i drugie splotło się w jednym zwrocie, owijając jej dwa słowa spiralą, jakby były wypowiedzianą z uśmiechem groźbą śmierci przebraną za nic nieznaczący żart. „Jestem Clara”. Życie przed. Życie po. Wszystko przed Clarą wydawało się takie martwe, puste, tymczasowe. Wszystko po Clarze ekscytowało mnie i przerażało: miraż oazy majaczący na drugim końcu doliny grzechotników. „Jestem Clara”. Oto był jeden pewnik, co do którego nie musiałem mieć żadnych wątpliwości i mogłem do niego wracać za każdym razem, kiedy będę chciał o niej pomyśleć – przenikliwej, ciepłej, cierpkiej i niebezpiecznej. Cała jej osobowość emanowała z tych dwóch słówek, jakby były pilną informacją zapisaną tajemniczo na odwrocie książeczki z zapałkami, którą chowasz do portfela, bo zawsze już będzie ci przypominać tę noc, kiedy niespodziewanie rozkwitło przed tobą marzenie, twoje wyśnione życie. I może nie było to nic więcej – ot, zwykły sen – ale zbudziło we mnie tak silne pragnienie bycia szczęśliwym, że prawie gotów byłem uwierzyć, iż faktycznie jestem szczęśliwy w ów wieczór, kiedy ona wdarła się we mnie niespodziewanie, wnosząc zapach wiosennego kwiecia w sam środek zimowego miesiąca. Czy po opuszczeniu dzisiejszego przyjęcia nadal będę tak się czuł? Strona 9 A może przebiegle znajdę sposób, żeby zafiksować się na drobnych wadach, aż zaczną mnie drażnić i pozwolą mi stłamsić to marzenie tak, że wreszcie zgaśnie i utraci swój powab, a utraciwszy go, przypomni mi na nowo – jak zawsze na nowo – że szczęście to jedna jedyna rzecz w życiu, której inni nie są w stanie nam zapewnić. „Jestem Clara”. Te słowa miały moc przywołania jej głosu, jej uśmiechu, jej twarzy, gdyby w trakcie wieczoru zniknęła w tłumie, napełniając mnie obawą, że już zdążyłem ją utracić albo tylko ją sobie wyobraziłem. – Jestem Clara – mógłbym sobie powiedzieć w takiej chwili, a wtedy ona znów byłaby Clarą i zjawiłaby się przy mnie obok choinki, przenikliwa, ciepła, cierpka i niebezpieczna. Już teraz – nie minęło nawet kilka minut od momentu, kiedy się poznaliśmy, a wiedziałem, że tak będzie – wyobrażałem sobie, że mógłbym jej nigdy więcej nie spotkać; już teraz zastanawiałem się, w jaki sposób mam zabrać ze sobą owo „Jestem Clara” i schować je do szuflady razem ze spinkami do mankietów, wkładami do kołnierzyków, zegarkiem i portfelem. Przyzwyczajałem się do niewiary, że ten moment zdoła potrwać kolejne pięć minut, ponieważ nosił wszelkie znamiona nierzeczywistego, zaczarowanego interludium, kiedy wszystkie drzwi otwierają się aż nazbyt łatwo i pozornie wpuszczają nas do zamkniętego zwykle kręgu, którym jest nic innego jak nasze własne życie – nasze życie, tyle że w postaci, w jakiej zawsze pragnęliśmy je przeżywać, choć na każdym kroku oszukiwaliśmy; nasze życie ujęte wreszcie według właściwego klucza, opowiedziane od nowa w odpowiednim trybie gramatycznym, w języku, który do nas przemawia i do nas jedynie jest dostosowany; nasze życie, wreszcie urzeczywistnione i świetlane, ponieważ objawiło się nagle nie w naszym własnym, lecz w cudzym głosie, zostało uchwycone cudzą ręką, odbite na twarzy osoby, która nie może przecież być nam obca, ale ponieważ właśnie taka jest, przykuwa nasz wzrok spojrzeniem mówiącym: „Dziś wieczorem to ja jestem twarzą, którą nadajesz swojemu życiu i temu, jak je przeżywasz. Dziś wieczorem to ja jestem twoimi oczami na świat, który spogląda z powrotem ku tobie. Jestem Clara”. Oznaczało to: „Weź moje imię i szepcz je do siebie, a za tydzień wróć Strona 10 i przekonaj się, czy zdążyło obrosnąć kryształami”. Jestem Clara – uśmiechała się, jakby rozbawiło ją coś, co ktoś przed chwilą powiedział, a ona przyjęła tę wesołość zrodzoną w innym kontekście i odwróciła się do mnie, ukrytego za świąteczną choinką, i wyjawiła mi swoje imię, podała mi swoją dłoń, sprawiła, że chciałem się zaśmiać z puenty, której nie usłyszałem, ale która doskonale odpowiadała poczuciu humoru dokładnie takiemu jak moje. To właśnie oznaczało dla mnie: „Jestem Clara”. Stworzyło iluzję intymności, przyjaźni na krótko przerwanej i pospiesznie wznowionej, jakbyśmy już się kiedyś spotkali albo nasze ścieżki się krzyżowały, ale ciągle nie mogliśmy na siebie trafić i teraz za wszelką cenę musieliśmy na nowo się poznać, a jej gest wyciągnięcia ręki był czymś, co powinniśmy byli zrobić dużo wcześniej, bo przecież wspólnie się wychowaliśmy, tylko potem straciliśmy kontakt, albo tyle razem przeszliśmy, albo w jakimś innym życiu byliśmy kochankami, dopóki nie rozłączyło nas coś tak trywialnego i haniebnego jak śmierć, lecz tym razem Clara nie zamierzała do tego dopuścić. „Jestem Clara” oznaczało: ja już cię znam – to nie jest zwyczajna sytuacja – a jeśli wydaje ci się, że przeznaczenie nie miało z tym nic wspólnego, to lepiej zastanów się jeszcze raz. Owszem, możemy (jeśli masz ochotę) trzymać się banalnych koktajlowych uprzejmości i udawać, że wszystko dzieje się tylko w twojej głowie – albo możemy rzucić wszystko i niepomni na pozostałych, niczym dzieci, które w wigilijny wieczór budują sobie pośrodku zatłoczonego salonu malutki namiot, wstąpić do świata promieniejącego od śmiechu i tajemniczego przeczucia, gdzie nic nie wiąże się z ryzykiem, gdzie nie ma miejsca na wstyd, zwątpienie czy strach, gdzie wszystkie słowa są lekkim, frywolnym żartem, bo najuroczystsze sprawy często przychodzą do nas w przebraniu psot i radosnych zabaw. Przytrzymuję jej rękę odrobinę dłużej, niż to się zwykle robi, żeby pokazać, że zrozumiałem wiadomość, ale nie tak długo, jak powinienem, z obawy, że wiadomość ta była tylko wytworem mojej wyobraźni. Oto mój wkład, mój podpis pod tym wieczorem, moja pokrętna interpretacja zwykłego uścisku dłoni. Gdyby Clara wiedziała, jak odczytywać Strona 11 moje zachowania, przejrzałaby tę afektację i nonszalancję i dostrzegłaby inną, jeszcze głębszą, której niechętnie się wyzbywam, zwłaszcza w obecności kogoś, kto jednym przelotnym spojrzeniem i dwoma słowami bez trudu mógłby wydobyć ze mnie klucz do wszystkich moich kryjówek. Nie przyszło mi do głowy, że ludzie, którzy wpadają z impetem w nasze życie, mogą równie łatwo z niego zniknąć, kiedy już z nami skończą; że ktoś, kto wbiega do filharmonii na kilka sekund przed rozpoczęciem koncertu, może nagle zerwać się z miejsca i od nowa zacząć się przepychać między fotelami, bo odkrył, że siedzi w niewłaściwym rzędzie, i uznał, że nie ma ochoty czekać na antrakt. Spojrzałem na nią. Spojrzałem na jej twarz. Znałem tę twarz. – Wyglądasz znajomo – zamierzałem powiedzieć. – Wyglądasz, jakbyś trafił tu przez przypadek – odezwała się pierwsza. – To widać? – odparłem. – I czy większość ludzi na przyjęciach nie wygląda, jakby trafiła tam przez przypadek? – Niektórzy bardziej niż inni. On nie. – Pokazała palcem mężczyznę w średnim wieku, który rozmawiał z jakąś kobietą. Trzymał w dłoni przejrzystego drinka i stał pod czymś, co zapewne było zaledwie podróbką żłobkowanej kolumny o korynckim kapitelu; pochylony, opierał się o nią niedbale, jakby absolutnie nigdzie mu się nie spieszyło. – W ogóle nie wydaje się zagubiony. Ona też nie. „Jestem Clara”. Potrafię przejrzeć ludzi. Pan i pani Shukoff – tak ich ochrzciła. Shukoffów małżeńska raz para paliła się do bara-bara; rzekł on do niej śmiało, pieszcząc wzrokiem jej ciało: wnet cygarko się moje zajara. Państwo Shukoff: ludzie, którzy z uporem cię shukoją, choć ciągle usiłujesz się przed nimi ukryć – wyjaśniła. Oboje wybuchliśmy śmiechem. Następnie gestem, który nie miał nic wspólnego z dyskrecją, Clara wskazała palcem kobietę po sześćdziesiątce, w długiej czerwonej sukni i pantoflach z czarnej lakierowanej skóry. – Babcia Świętego Mikołaja. Patrz – rzuciła, pokazując szeroki Strona 12 lakierowany pas ze złotą klamrą, opinający talię Babci. Kobieta miała na głowie coś, co po prostu musiało być peruką; połyskliwe blond pukle okręcały jej się wokół uszu, zakończone twardymi, zbitymi kosmykami o wyglądzie kłów młodego dzika. Z jej płatków usznych zwisały duże, rozcięte na pół perły, osadzone na maleńkich złotych talerzach; miniaturowe latające spodki, tylko bez zielonych ludzików – powiedziała Clara. Natychmiast ochrzciła kobietę imieniem Muffy i nazwiskiem Mitford. Następnie zaczęła rozbierać Muffy Mitford na części pierwsze, zaciągając mnie do pomocy, jakby w jej umyśle nie postał nawet cień wątpliwości, czy przyłączę się do niej w tym procesie całkowitej dyskredytacji. Muffy mówi świdrującym głosem. Muffy nosi po domu błękitne pantofle na obcasie z puchatymi pomponikami – powiedziałem. Muffy nosi pod spodem podomkę, zawsze nosi pod spodem podomkę – powiedziała ona. Muffy ma niewystrzyżonego pudla o imieniu Sulejman. Jej mąż nosi przezwisko Chip. A syn – jakżeby inaczej – Pip. Córka nazywa się Mimi. Nie, Buffy, do rymu z Muffy. Muffy Beaumont. Z domu Montebello. Nie, Belmont. Nie oszukujmy się: Schoenberg – powiedziała Clara. Muffy ma angielską służącą. Ze Shropshire. Nie, z Nottingham. Nie, z Anglii Wschodniej. Z East Coker w Somerset. Z Little Gidding – powiedziałem. Burnt Norton – poprawiła, a po namyśle zmieniła zdanie: z jakichś ciepłych wysp. Z Majorki. A na nazwisko ma Monserrat albo jakoś podobnie – dodałem. „O nie, nie. Dolores Luz Berta Fatima Consuelo Jacinta Fabiola Inez Esmeralda” – jedno z tych imion, które nigdy się nie kończą, bo ich czar leży w kadencji i melodii; wznoszą się na niej i nabrzmiewają, aż w końcu spadają nagle kaskadą przy nazwisku pospolitym jak piasek na podmiejskiej plaży: Rodriguez – i oboje ryknęliśmy na widok Muffy, która śmiała się i kołysała biodrami do rytmu piosenki wykonywanej przez śpiewaka o gardłowym głosie; luźny koniec jej paska kołysał się niczym zawieszony na brzuchu symbol płodności, a w dłoni tkwił pusty kieliszek do martini – i do dna wychyliła, i oczko puściła, i rzekła: nalej więcej, to zrobię się miła. – Jesteś znajomym Hansa, prawda? – zapytała Clara. – No proszę… Skąd wiedziałaś? – Bo nie śpiewasz. I ja nie śpiewam. – Po czym, widząc, że nie do końca rozumiem, wyjaśniła: – Znajomi Hansa nie śpiewają. Tylko znajomi Strona 13 Gretchen. – Otarła usta serwetką, jakby zduszając ostatnie podrygi żartu, którym nie zamierzała się ze mną dzielić, ale chciała, żebym go dostrzegł. – To proste – rzekła, wskazując niezbyt dyskretnym ruchem zgromadzony wokół fortepianu tłum, którego członkowie śpiewali na cały głos za przewodem mężczyzny o gardłowym głosie. – A więc Gretchen jest tą bardziej muzykalną – rzuciłem obojętnie tylko po to, żeby coś powiedzieć, cokolwiek, nawet jeśli po mojej uwadze miała nastąpić niezręczna, nieunikniona cisza. Odpowiedź Clary zupełnie mnie zgasiła: – Gretchen, muzykalna? Gretchen nie poznałaby się na muzyce, choćby ta pierdnęła jej w ucho. Spójrz na nią: stoi przyklejona do drzwi i tylko wita się z gośćmi, bo nie ma pojęcia, co innego ma ze sobą zrobić. – Niespodziewanie przypomniałem sobie sflaczały uścisk dłoni, zdawkowe powitanie i całusa w policzek, który tak naprawdę był tylko muśnięciem ucha, bo Gretchen nie chciała rozmazać sobie makijażu. Słowa Clary mnie zaskoczyły, ale puściłem je mimo uszu, nie wiedząc, jak na nie odpowiedzieć albo im zaprzeczyć. – Patrz na ich twarze – dorzuciła Clara, wskazując palcem śpiewających. Popatrzyłem na ich twarze. – Przecież nie zabrałbyś się do śpiewania wyłącznie dlatego, że jesteśmy na przyjęciu bożonarodzeniowym i pławimy się w wigilijnej atmosferze jak przerośnięte uszka w barszczu, prawda? Nie odpowiedziałem. – Mówię poważnie – dodała. A więc jej pytanie nie było retoryczne. – Popatrz na tych wszystkich pseudoeuropejskich Shukoffów. Czy nie wyglądają dokładnie jak ludzie, którzy zawsze śpiewają na świątecznych imprezach? „Jestem Clara”. Bywam wredna. – Ale ja też śpiewam… czasami – wtrąciłem nieszczerze, starając się, żeby zabrzmiało to równie mdło i naiwnie jak u ludzi, dla których śpiewanie podczas przyjęć to najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Być może chciałem się przekonać, czy Clara wycofa się z tego ostrzału, kiedy się zorientuje, że mimowolnie złapała mnie na linii ognia. A może tylko się z nią droczyłem Strona 14 i nie chciałem, żeby odgadła, jak bardzo jej cyniczna opinia o stowarzyszeniu współśpiewaczy przypominała moją własną. – Ale ja też śpiewam – odparła, unosząc brew, jakbym powiedział coś skomplikowanego i wymagającego namysłu. Pokiwała lekko głową, zastanawiając się nad głębszym sensem moich słów, i nadal zdawała się ważyć je w myślach, kiedy nagle to do mnie dotarło: wcale nie mówiła o sobie, po prostu papugowała moją wypowiedź – „Ale ja też śpiewam” – i odrzucała ją z powrotem do mnie, przybraną teraz w szyderczą melodię pogardy, jak zgnieciony podarunek zwracany w naruszonym opakowaniu. – Więc ty też śpiewasz – rzekła, nadal z namysłem. A może właśnie próbowała się wycofać po tym, jak strzeliła we mnie zatrutą strzałą? – Owszem. Śpiewam, czasami… – potwierdziłem, starając się nie wypaść zbyt zarozumiale ani zbyt gorliwie. Udawałem, że nie dostrzegam ironicznego podjudzenia w jej głosie, i już miałem dodać: „Pod prysznicem”… lecz natychmiast wyczułem, że w świecie Clary każdy, kto niechętnie przyznaje się do śpiewania czasami, zaraz by dodał, że robi to pod prysznicem. Byłaby to najbardziej przewidywalna ze wszystkich możliwych ripost. Już słyszałem, jak Clara rozbiera na części pierwsze każdy banał zawarty w mojej wypowiedzi. – A zatem śpiewasz – zaczęła. – W takim razie chętnie posłucham. Wzięła mnie z zaskoczenia. Pokręciłem głową. – Czemu nie? Nie idzie ci śpiewanie z innymi? – zapytała. – Coś w tym stylu. – „Niezbyt dobrze” stanowiłoby słabą odpowiedź na jej żarty wypowiadane tonem nauczycielki wystawiającej uczniowi opinię; dlatego właśnie postanowiłem tego nie mówić. Teraz jednak nie wiedziałem, jak pociągnąć rozmowę. Kolejny moment wahania. I nagle, spoglądając ponad moim ramieniem, Clara przełamała ciszę: – A chcesz usłyszeć, jak ja śpiewam? Jej słowa brzmiały niemal jak wyzwanie. Sądziłem, że żartuje: okazawszy takie zniesmaczenie znajomymi Gretchen oraz ich Strona 15 współśpiewaczym „pławieniem się w wigilijnej atmosferze”, na pewno przecież nie będzie miała najmniejszej ochoty na występ muzyczny. Zanim jednak zdołałem podjąć decyzję, w jakim tonie jej odpowiedzieć, Clara przyłączyła się już do refrenu, tylko że zrobiła to głosem, którego nigdy nie połączyłbym z jej twarzą i nie uwierzyłbym, że należy do niej: balansował na granicy całkowitego zapamiętania, jakby śpiewając tak przy mnie, Clara ujawniała kolejną, głębszą warstwę siebie i uświadamiała mi, że wszystko, co do tej pory o niej myślałem – od nagłego podmuchu wiatru poprzez zatrute strzały aż po żarty i pogardę – mogło być błędne; że „cierpkość” miała też swoją łagodniejszą stronę, że „niebezpieczeństwo” mogło stać się wrażliwe i pełne czułości, że kryły się w niej jeszcze inne, bardziej zdumiewające niespodzianki, a próby dotrzymania im kroku albo ich przewidzenia były bezcelowe, podobnie jak opieranie się komuś, kogo zwięzłe, zdawkowe „Jestem Clara” pokazywało, że istnieją na tym świecie ludzie, którzy mimo całej swojej szorstkości i arogancji potrafią za pomocą kilku nut wmówić ci, że są z natury życzliwi, szczerzy i subtelni – a zaraz potem nękają cię przypomnieniem, że to właśnie owa zdolność do przeskakiwania z jednego aspektu osobowości w drugi daje im tę śmiertelną siłę rażenia. Stałem jak zahipnotyzowany – zahipnotyzowany głosem, osobą, swoją całkowitą niezdolnością do zapanowania nad sytuacją, przyjemnością, jaką sprawiało mi to, że tak łatwo dałem się ponieść, bezradny i bezrozumny. Jej śpiew nie wydobywał się wyłącznie z jej ciała. Zdawał się wydzierać coś także z mojego, jakby zadawnione wyznanie, którego nadal nie byłem w stanie wypowiedzieć na głos i które sięgało w przeszłość aż do dzieciństwa, a może echo zapomnianych opowieści nareszcie rozbrzmiewające pieśnią. Czym było to uczucie i skąd pochodziło? Dlaczego słuchanie jej śpiewu i wpatrywanie się w jej rozpiętą karmazynową bluzkę oraz wyeksponowany połyskliwy dekolt napełniały mnie pragnieniem, żeby ulec ich czarowi, zamieszkać blisko jej serca, pod jej sercem, nasze serca obok siebie, pozwól mi zajrzeć do swego serca; ten mały wisiorek – chciałem włożyć go sobie do ust. Podobnie jak Ulisses, który zorientował się w syrenich sztuczkach, jakąś częścią siebie nadal szukałem powodów, żeby nie dać się nabrać, nie uwierzyć. Tak idealny głos mógł uczynić Clarę aż nazbyt doskonałą. Strona 16 Nie minęło dużo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że to, co czuję, nie jest zwykłym podziwem, nie było też rewerencją ani zazdrością. Słowo „uwielbienie” – jak w zdaniu: „Mógłbym wielbić kogoś takiego jak ona” – nie przyszło mi jeszcze do głowy, choć w dalszej części wieczoru, kiedy patrzyliśmy razem na lśniącą w świetle księżyca barkę przycumowaną po drugiej stronie białej rzeki Hudson, rzeczywiście się ku niemu zwróciłem. Ponieważ spokojne zimowe pejzaże uwznioślają duszę i obalają w nas mury obronne. Ponieważ część mnie zapuszczała się już w bezkształtne rejony, gdzie jedno słowo tu czy tam – właściwie dowolne – to cały punkt zaczepienia pozwalający się uchronić przed unoszącą nas wolą, o wiele potężniejszą niż nasza własna. Ponieważ kiedy słuchałem jej śpiewu w tym zatłoczonym, pełnym krzątaniny pokoju, przyłapałem się na zabawie pojęciem tak nadużywanym i oklepanym, tak bezpiecznym, że kusiło mnie, żeby je zignorować, i dlatego między innymi zdecydowałem się właśnie na nie: interesująca. Clara była interesująca. Nie z powodu tego, ile wiedziała albo co mówiła ani nawet kim była, ale ze względu na to, w jaki sposób postrzegała i przekręcała różne rzeczy, ze względu na niedopowiedziane, samoświadome szyderstwo w jej głosie, na sposób, w jaki zdawała się jednocześnie podziwiać rozmówcę i sprowadzać go do parteru, tak że sam nie wiedział, czy jest miękka jak połyskliwy aksamit, czy szorstka jak papier ścierny. Ona jest interesująca. Chcę dowiedzieć się więcej, usłyszeć więcej, zbliżyć się bardziej. Ale „interesująca” nie było określeniem, którego szukałem. Jeszcze jeden drink, a wreszcie znalazłbym to słowo, które próbowało zostać usłyszane, i wylałoby się ze mnie tak naturalnie, bez wysiłku i w sposób tak pozbawiony zahamowań, że kiedy stałem i rozmawiałem z nią przy kominku, wpatrując się w jej skórę, odczuwałem nie większą nieśmiałość czy skrępowanie niż uśpiony człowiek, który we śnie wsiada do zatłoczonego wagonu metra, wita się z pozostałymi pasażerami i nie doznaje najmniejszego poczucia wstydu, gdy spojrzawszy na swoje stopy odkrywa, że nie ma na sobie butów, skarpetek ani spodni i właściwie od pasa w dół jest całkowicie nagi. Podtrzymywałem rozmowę, aby nie powiedzieć tego, co pragnąłem, na tej samej zasadzie, na jakiej nieśmiałe osoby mówią zbyt wiele, bo brak im Strona 17 odwagi, żeby powiedzieć dokładnie tyle, ile wystarczy, i ani słowa więcej. Zamknąłem usta, żeby się powstrzymać. Próbowałem pozwolić, żeby to ona z kolei zaczęła mówić. Wreszcie, nie chcąc jej przerywać, aby wypowiedzieć tamto słowo, ugryzłem się w język. Ugryzłem nie koniuszek, ale środkową część – było to mocne, władcze ugryzienie, które mogłoby nawet zaboleć, gdybym poświęcił mu jakąkolwiek uwagę, ale przynajmniej pozwoliło mi niepostrzeżenie odzyskać panowanie nad sobą. Lecz jakże pragnąłem jej przerwać – przerwać, jak to robimy, kiedy wiemy, że mamy do powiedzenia coś, co wstrząśnie rozmówcą i go zszokuje; coś jednocześnie zachwycającego, śmiałego i obscenicznego. To słowo tak wiele razy napływało mi do ust. Kocham ten pokój, kocham śnieg na Riverside Drive, kocham most Waszyngtona lśniący w oddali jak wisiorek spływający z nagiej szyi, i jej wisiorek też kocham, a także szyję, która go nosi – tak bym powiedział. Pragnąłem wyznać, jak bardzo podoba mi się jej głos, a jedynym powodem było chyba to, że wtedy mógłbym przejść do innych rzeczy, nieśmiałych, niepewnych rzeczy, które może dodałyby mi odwagi i poprowadziły gdzieś dalej, o ile tylko udałoby mi się zacząć o nich mówić. Ale gdy tylko wspomniałem o jej śpiewie, przerwała mi w pół słowa. – Studiowałam muzykę – powiedziała, wyraźnie próbując zgasić mój komplement, a zarazem podkreślając go właśnie przez to zniecierpliwienie, z jakim starała się go zignorować. Oznaczało to: „Nie czuj się w obowiązku, żeby zwrócić na to uwagę. Wiem, że dobrze śpiewam. W tym właśnie się szkoliłam”. – Idę do innego pokoju. Tutaj jest za głośno i za duszno. Nie byłem w stanie wydobyć z siebie nic poza przygaszonym: „Okej”. A więc na tym koniec? – Chodźmy do biblioteki. Tam będzie spokojniej. Chce, żebym z nią poszedł. Pamiętam, że ta myśl mnie rozbawiła: „A więc ona chce, żebym z nią poszedł”. Biblioteka, która okazała się równie zatłoczona, mieściła ogromne, oprawne w skórę rzadkie księgi, ustawione schludnie na regałach Strona 18 otaczających wszystkie ściany, nie licząc okien i wyjścia na coś, co było chyba skierowanym w stronę rzeki tarasem. Za dnia drzwi balkonowe na pewno wpuszczały tutaj cudownie spokojne smugi światła. – Mógłbym spędzić w tym pomieszczeniu resztę życia. – Nie ty jeden. Widzisz tamto biurko? – Tak. Biurko było zastawione przekąskami. – Napisałam przy nim magisterkę. – I całe to jedzenie nie przeszkadzało ci w pracy? Kiwnęła zdawkowo głową, zbywając moją próbę żartu. – Mam dobre wspomnienia z tego pokoju. Przesiadywałam w nim przez cały rok, od dziewiątej do piątej. Pozwalali mi tu przychodzić nawet w weekendy. Pamiętam, jak wyglądały stąd lato i jesień. Pamiętam, jak patrzyłam przez okna na śnieg. A potem nadszedł kwiecień. Jak szybko upłynął ten czas. Przez chwilę wyobrażałem sobie, jak przez całą zimę przychodziła tu rano i siadała do rzetelnej pracy. Czy nosiła okulary? Czy całkowicie skupiała się na pisaniu, czy też ogarniało ją znudzenie, kiedy tak siedziała sama od rana do wieczora? Czy błądziła myślami, czy w środku zimy marzyła popołudniami o miłości? Czy w jej życiu było coś bolesnego? – Naprawdę tęsknisz do czasów, kiedy pisałaś magisterkę? Większość ludzi woli w ogóle o nich nie myśleć. – Nie tęsknię. Ale nie były złe. Moje pytanie chyba nie bardzo ją zainteresowało. Zamierzałem ją sprowokować, żeby powiedziała, że chciałaby wrócić do tamtego okresu. Albo że wolałaby nigdy go nie przeżyć. Zamiast tego otrzymałem niezwykle wyważoną odpowiedź. Zastanawiałem się, czy nie stwierdzić, że ma bardzo miłe, rozsądne podejście do tej kwestii, ale powstrzymałem się na wypadek, gdyby uznała to za protekcjonalne albo – gorzej – sarkastyczne. Ja na jej miejscu powiedziałbym pewnie, że to były straszne dni, ale i tak bardzo za nimi tęsknię. Rzuciłbym tę myśl dla efektu, może po to, żeby wyciągnąć coś Strona 19 z Clary albo z siebie samego, albo żeby sprawdzić, czy Clara ma zamiłowanie do paradoksów, i przekonać się, jak daleko możemy zajść po omacku w mętnej krainie ostrożnych dwuznaczności wypowiadanych w trakcie próby banalnej pogawędki. Czułem jednak, że coś takiego również nie przejdzie w jej świecie – twierdzenie, że tęskni się za rzeczami, których się nie znosiło, że nie znosi się rzeczy, które się kochało, że pragnie się tego, co natychmiast by się odrzuciło – wszystko to były afektowane wykręty i malowane sprejem parawany, przez które natychmiast pożegnałaby się miażdżącym skinieniem głowy. „Jestem Clara”. Wymyśl coś lepszego. – A z czego ona była? – Moja praca magisterska? – Zgadza się. – Z papieru, oczywiście. A niby z czego? A więc to była jej odpowiedź na mój wcześniejszy drętwy żart. Wielkie dzięki. – Nie, ale na serio – powiedziałem. – Pytasz, czy była to dialogowa analiza sytuacji marginalizowanych kobiet żyjących w hegemonicznym, monolingwistycznym świecie skolonizowanym przez fallokratyczne instytucje? Bardzo śmieszne. – Bo nie była – dodała Clara. Chwilowe milczenie. – Czy mam teraz pytać dalej? – Nikt ci nie kazał o cokolwiek pytać. Ale owszem, masz teraz pytać dalej. A przez moment już mi się wydawało, że ją straciłem. – Więc o czym była twoja praca? Strona 20 – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Nie, pytam tylko dlatego, że mi kazałaś, nie pamiętasz? – O la Folía. To taki gatunek muzyczny. Totalnie nieciekawy. – La Folía? Czy ktoś taki jak ja mógłby to znać? – „Ktoś taki jak ty…” – powtórzyła użyty przeze mnie zwrot, jakby był nieznanym owocem, nad którego dziwnym smakiem musiała się zastanowić przed wydaniem opinii, i wreszcie stwierdziła: – Co za spryt, co za bystrość. Czyli powinnam się już była domyślić, jakiego rodzaju człowiekiem byłby „ktoś taki jak ty”? Przejrzała mnie na wskroś. Przyłapała mnie na podchwytliwym pytaniu, zanim sam się zorientowałem, że usiłuję zbliżyć nas do siebie, zmusić ją, żeby coś o mnie powiedziała. „Jestem Clara”. Niezła próba. – Na pewno słyszałeś kiedyś jakąś Folíę, choć mogłeś nie wiedzieć, że to właśnie to. – I nagle znowu go usłyszałem: jej głos wznoszący się ponad hałas zatłoczonej biblioteki, śpiewający ciężkie początkowe takty słynnej sarabandy Händla. Ja, który nigdy nie rozumiałem, dlaczego mężczyźni uwielbiają, kiedy kobiety dla nich śpiewają, teraz jasno ujrzałem przed sobą pajęczą sieć. – Poznajesz? Owszem, poznawałem, ale nie odpowiedziałem na pytanie. – Masz piękny głos – palnąłem zamiast tego, nie wiedząc, czy mam mówić dalej, czy też, jeśli to jeszcze możliwe, wszystko cofnąć. Znowu byłem nagi od krawędzi koszuli w dół, i podniecała mnie własna śmiałość. – To typowa melodia oparta na standardowej progresji akordów, bardzo podobna do passacaglii. Masz ochotę na poncz? – wtrąciła, jakby ucinając mój komplement oraz narastającą zażyłość czekającą nieśmiało za kulisami. Wymówiła te słowa tak niespodziewanie, że – już po raz kolejny – odniosłem wrażenie, jakby chciała, żebym zauważył tę dobitną zmianę tematu, ale tylko jeśli zwrócę uwagę także na jej źle skrywaną awersję do komplementów. Uśmiechnąłem się na ten manewr. Clara odpowiedziała uśmiechem,