Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo (1) - Samo Ostrze
Szczegóły |
Tytuł |
Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo (1) - Samo Ostrze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo (1) - Samo Ostrze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo (1) - Samo Ostrze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo (1) - Samo Ostrze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Spis treści
Karta tytułowa
Koniec
CZĘŚĆ I
Ocaleni
Pytania
Żadnego wyboru
Zabawa z ostrzami
Zęby i palce
Bezkresna i naga Północ
Trening szermierczy
Poranny rytuał
Pierwszy z Magów
Dobryczłek
Na liście
Oferta i dar
Król Północnych
Droga między dwoma dentystami
Płaskogłowi
Przekleństwo prawdziwej miłości
Jak szkoli się psy
Herbata i zemsta
CZĘŚĆ II
Strona 5
Jak wygląda wolność
Królewska sprawiedliwość
Droga ucieczki
Trzy znaki
Skład kostiumów teatralnych
Barbarzyńcy u bram
Następne zadanie
Lepsze niż śmierć
W obcym miejscu
Pytania
Szlachectwo
Ciemna robota
Słowa i kurz
Niezwykłe talenty brata Długostopego
Tacy jak ona walczą z każdym
Kocha... nie kocha
Nasienie
Nigdy nie zakładaj się z magiem
Idealna publiczność
Dom Stwórcy
Niczyj pies
Każdy człowiek czci samego siebie
Starzy przyjaciele
Z powrotem do ziemi
Ból i cierpienie
Krwawy–dziewięć
Narzędzia, które mamy
Strona 6
PODZIĘKOWANIA
Strona 7
Dla czterech czytelników
Wiecie, o kogo chodzi
Strona 8
Koniec
Logen przedzierał się między drzewami, gołe stopy ślizgały się i
sunęły po mokrej ziemi, brei, wilgotnych igłach sosnowych; w
piersi świszczał mu oddech, w głowie pulsowała krew. Potknął
się i runął, padając bokiem; niemal rozpłatał sobie pierś
własnym toporem, a potem leżał zdyszany, ze wzrokiem
wbitym w leśną ciemność.
Jeszcze przed chwilą towarzyszył mu Wilczarz, był tego
pewien, ale teraz nigdzie nie dostrzegał śladu towarzysza. Co do
pozostałych, nie mógł powiedzieć nic konkretnego. Niezły ze
mnie przywódca, pomyślał ironicznie, tak się odłączyć od
swoich chłopców. Wiedział, że powinien zawrócić, ale wszędzie
roiło się od szanków. Wyczuwał, jak ruszają się między
drzewami, a jego nozdrza przenikała ich woń. Gdzieś z lewej
strony dobiegło jakby wołanie, może toczyła się tam walka.
Logen dźwignął się powoli na nogi, starając się zachowywać
cicho. Za jego plecami trzasnęła gałązka. Odwrócił się
gwałtownie.
W jego stronę zmierzała włócznia. Włócznia budząca grozę i
szybka, a na jej drugim końcu majaczyła sylwetka szanki.
– Niech to! – rzucił Logen i uskoczył w bok, potknął się i runął
na twarz, po czym przetoczył się przez krzewy, oczekując w
każdej chwili, że włócznia przeszyje mu plecy. Pozbierał się z
Strona 9
ziemi, oddychając z wysiłkiem. Znów dostrzegł wymierzony w
siebie jasny szpikulec, zrobił unik i wśliznął się błyskawicznie
za pień dużego drzewa. Wyjrzał, a wtedy płaskogłowy zasyczał i
zamierzył się włócznią. Logen wychylił się z drugiej strony,
tylko na mgnienie oka, potem zniknął, wyskoczył zza drzewa i
wzniósł topór, rycząc co sił w płucach. Rozległ się głośny
chrzęst, gdy ostrze zagłębiło się w czaszce szanki. Miał
szczęście, ale uważał, że na nie zasłużył.
Płaskogłowy stał nieruchomo, patrząc na niego ze
zdumieniem. Potem zaczął się chwiać na boki, po jego twarzy
spływała krew. Wreszcie osunął się bezwładnie jak kłoda,
wyrywając przy tym topór z dłoni Logena, i upadł u jego stóp.
Logen próbował ująć rękojeść swej broni, ale szanka wciąż
jakimś cudem ściskał włócznię, której koniec chwiał się
niebezpiecznie w powietrzu.
– Ghaa! – zaskrzeczał Logen, gdy ostrze cięło go w ramię.
Poczuł, jak na twarz pada mu cień. Jeszcze jeden płaskogłowy.
Cholernie wielki. Szybujący w powietrzu z rozpostartymi
ramionami. Logen nie zdążył sięgnąć po topór. Nie zdążył
uskoczyć. Otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć. Co
można wyrzec w takiej chwili?
Runęli razem na mokrą ziemię, toczyli się po błocie, kolcach,
połamanych gałęziach, szarpiąc się, uderzając i warcząc na
siebie. Logen walnął mocno głową o korzeń jakiegoś drzewa,
zadzwoniło mu w uszach. Miał gdzieś schowany nóż, ale nie
mógł sobie przypomnieć gdzie. Toczyli się bez końca, w dół
zbocza, świat wokół nich wirował, Logen zaś próbował
otrząsnąć się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i
Strona 10
jednocześnie udusić płaskogłowego. Pęd nie ustawał ani na
chwilę.
Rozbicie obozowiska niedaleko wąwozu wydawało się
wcześniej mądrym posunięciem. Żadnego ryzyka, że ktoś się
podkradnie od tyłu. Teraz, gdy Logen ślizgał się na brzuchu po
krawędzi klifu, pomysł z obozowiskiem stracił jakikolwiek sens.
Jego dłonie darły mokrą glebę. Wokół było tylko błoto i
zbrązowiałe igły sosnowe. Próbował zacisnąć palce na
czymkolwiek, ale chwytał tylko pustkę. Zaczął spadać. Z ust
wyrwał mu się cichy skowyt.
Wreszcie jego dłonie natrafiły na coś. Korzeń drzewa,
wystający z ziemi na samej krawędzi wąwozu. Logen zakołysał
się w powietrzu, zdyszany, ale trzymał się mocno.
– Ha! – krzyknął. – Ha!
Wciąż żył. Trzeba było czegoś więcej niż kilku
płaskogłowych, by położyć kres istnieniu Logena
Dziewięciopalcego. Zaczął się podciągać ku krawędzi urwiska,
ale nie dawał rady. Poczuł na nogach jakiś ogromny ciężar.
Zerknął w dół.
Wąwóz był głęboki. Bardzo głęboki, o nagich i skalistych
zboczach. Gdzieniegdzie do jakiejś szczeliny przylgnęło drzewo,
rosnąc ku pustemu niebu i wysuwając w przestrzeń konary.
Daleko w dole szumiała sykliwie rzeka, bystra i gniewna –
spieniona biała woda, najeżona ostrymi czarnymi kamieniami.
Nic dobrego, wiedział o tym, ale prawdziwy problem był
znacznie bliżej. Wciąż towarzyszył mu wielki szanka, kołysząc
się łagodnie na boki, uczepiony brudnymi łapami jego lewej
kostki.
Strona 11
– Do diabła – mruknął Logen.
Znalazł się w niezłych tarapatach. Nie po raz pierwszy, ale
zawsze udawało mu się przeżyć, by śpiewać potem pieśni,
trudno było jednak sobie wyobrazić gorszą sytuację. Pomyślał
bezwiednie o swoim życiu. Teraz wydawało się pozbawione
sensu i gorzkie. Nikomu nie przyniosło niczego dobrego. Pełne
przemocy i bólu, naznaczone rozczarowaniem i znojem. Ręce
zaczynały mu się męczyć, ramiona paliły ogniem. Płaskogłowy
olbrzym nie zamierzał najwyraźniej spadać. Wręcz przeciwnie,
zaczął się nawet podciągać. Znieruchomiał na chwilę, patrząc
gniewnie z dołu.
Gdyby to Logen był na jego miejscu, to z pewnością
pomyślałby: Moje życie zależy od tej nogi, której się trzymam –
lepiej nie ryzykować. Człowiek prędzej ratowałby siebie, niż
zabijał wroga. Problem polegał na tym, że szanka nie myślał w
ten sposób, i Logen o tym wiedział. Nie zaskoczyło go więc, gdy
tamten rozwarł swe wielkie usta i zatopił mu kły w łydce.
– Aaa! – zawył Logen i wierzgnął z całej siły gołą piętą, kopiąc
głowę szanki, na której pojawiła się krwawa pręga, ale
przeciwnik nie przestawał gryźć; im bardziej Logen kopał, tym
bardziej ślizgały mu się dłonie na mokrym korzeniu, którego
nie pozostało już wiele, lada chwila nie byłoby się czego
trzymać, a i ten kawałek wyglądał tak, jakby miał zaraz pęknąć.
Próbował myśleć, zapominając o bólu w rękach, bólu w
ramionach, zębach w nodze. Wiedział, że runie w dół. Jedyną
alternatywą był upadek na skały albo do wody, i ów wybór sam
się narzucał.
Strona 12
Jeśli masz do wykonania trudne zadanie, lepiej je wykonać,
niż żyć w wiecznym strachu. Tak powiedziałby jego ojciec.
Logen oparł się więc mocno drugą stopą o skalne zbocze, wziął
ostatni głęboki oddech i rzucił się w przestrzeń, dobywając z
siebie resztki sił. Poczuł, jak wyrywa się zębom, a potem
kurczowo zaciśniętym dłoniom; przez chwilę był wolny.
Później zaczął spadać. Szybko. Zbocza wąwozu przelatywały
w pędzie – szara skała, zielony mech, łaty białego śniegu;
wszystko to wirowało wokół niego.
Przekręcił się powoli w powietrzu, machając bezradnie
rękami i nogami, zbyt przerażony, by krzyczeć. Wiatr chłostał
go po oczach, szarpał za ubranie, wyrywał mu oddech z ust.
Logen zobaczył przelatującego tuż obok szankę, który uderzył o
skalne zbocze, gruchocząc sobie kości, odbił się i runął
bezwładnie w dół, z pewnością martwy. Był to
satysfakcjonujący widok, ale zadowolenie Logena nie trwało
długo.
Pojawiła się gwałtownie woda. Czekała na niego. Uderzyła go
w bok niczym szarżujący byk, wybiła z płuc powietrze, wydarła
myśl z głowy, wessała go w głąb, w lodowatą ciemność...
Strona 13
CZĘŚĆ I
„Ostrze samo przez się podburza do czynów gwałtownych”.
Homer
Strona 14
Ocaleni
Plusk wody w uszach. To była pierwsza rzecz. Plusk wody, szum
drzew, dziwny szczebiot i świergot ptaków. Logen uchylił
odrobinę powieki. Światło, rozmazany blask przenikający liście.
Śmierć? Więc dlaczego tak bardzo bolała? Pulsował mu cały
lewy bok. Próbował odetchnąć porządnie, zakrztusił się,
wykaszlał trochę wody, wypluł błoto. Jęknął, przekręcił się,
wsparł na dłoniach i kolanach, dźwignął z rzeki, dysząc przez
zaciśnięte zęby, po czym przewrócił się na plecy w mchu, mazi i
zgniłych gałązkach tuż nad brzegiem.
Leżał przez chwilę, wpatrzony w szare niebo nad czarnymi
konarami; z obolałej krtani dobywał mu się świst oddechu.
– Wciąż jestem żywy – zaskrzeczał do samego siebie.
Wciąż żywy, wbrew wysiłkom natury, szanków, ludzi i bestii.
Przemoczony do suchej nitki, leżąc płasko na plecach, zaczął
parskać śmiechem. Piskliwym, bulgoczącym śmiechem. Jedno
można było powiedzieć o Logenie Dziewięciopalcym – przeżył.
Gnijący brzeg rzeki omiotło tchnienie zimnego wiatru;
śmiech Logena zamarł z wolna. Może i nie stracił życia, ale jak
się przy nim utrzymać – oto było pytanie. Usiadł, mrugając z
bólu, potem wstał z wysiłkiem, opierając się o najbliższe
drzewo. Otarł z błota nos, oczy i uszy. Ściągnął mokrą koszulę,
by rzucić okiem na obrażenia.
Strona 15
Bok miał pokryty sińcami, rezultat upadku. Niebieskie i
fioletowe plamy aż do żeber. Wrażliwe bez wątpienia na dotyk,
ale niczego sobie chyba nie złamał. Noga wyglądała
koszmarnie. Porozrywana i zakrwawiona po spotkaniu z
zębami szanki. Bolała jak diabli, ale stopa poruszała się całkiem
sprawnie, a to było najważniejsze. Potrzebował jej, jeśli
zamierzał się stąd wydostać.
Wciąż miał swój nóż w pochwie przy pasie, co stwierdził nie
bez zadowolenia. Doświadczenie mówiło mu, że noży nigdy za
wiele, ten zaś był dobry, ale przyszłość wciąż malowała się w
ciemnych barwach. Mógł liczyć tylko na własne siły, zagubiony
w lasach, gdzie roiło się od płaskogłowych. Nie miał pojęcia,
gdzie się znajdował, zamierzał jednak podążać wzdłuż rzeki.
Wszystkie płynęły na północ, od gór do zimnego morza.
Podążać wzdłuż rzeki, na południe, w stronę przeciwną
nurtowi. Podążać wzdłuż rzeki i wspinać się na Wysokie
Szczyty, gdzie szankowie go nie znajdą. To była jego jedyna
szansa.
Wiedział, że o tej porze roku może być tam zimno.
Śmiertelnie zimno. Popatrzył na swoje bose stopy. Miał pecha,
że szankowie się zjawili, gdy nie miał na nogach butów i
opatrywał sobie bąble na stopach. Ani też płaszcza – siedział
blisko ognia. W takim odzieniu nie przetrwałby w górach nawet
dnia. Jego stopy i dłonie pokryłyby się w nocy czernią;
umierałby kawałeczek po kawałeczku, nim dotarłby do
przełęczy. Gdyby wcześniej nie padł z głodu.
– Do diabła – mruknął.
Strona 16
Musiał wrócić do obozowiska i mieć nadzieję, że płaskogłowi
ruszyli dalej, zostawiając co nieco. Coś, dzięki czemu zdołałby
przetrwać. Nie liczył na wiele, ale nie miał wyboru. Tak jak
zawsze.
***
Zaczęło padać, nim Logen odszukał to miejsce. Siekące krople
przyklejały mu włosy do czaszki i przenikały odzienie.
Przywarł do omszałego pnia i spojrzał w stronę obozu; serce
waliło mu młotem, prawa dłoń zaciskała się boleśnie na śliskiej
rękojeści noża.
Dojrzał poczerniały krąg w miejscu ogniska, na wpół spalone
badyle i rozdeptany popiół. Dojrzał wielki kloc, na którym
siedział Trójdrzewiec i Dow, gdy nadeszli płaskogłowi. Dojrzał
kawałki porozrywanego i potłuczonego dobytku, walające się
po całej polanie. Naliczył trzech martwych szanków, którzy
leżeli bezwładnie na ziemi, jeden ze sterczącą z piersi strzałą.
Trzech martwych, ale nigdzie śladu żywych. Miał szczęście.
Dostatecznie dużo szczęścia, by przeżyć, jak zwykle. Mimo
wszystko mogli wrócić w każdej chwili. Musiał się pospieszyć.
Logen wysunął się chyłkiem spomiędzy drzew i zaczął
gorączkowo przeszukiwać obozowisko. Jego buty wciąż leżały
tam, gdzie je pozostawił. Chwycił je i wciągnął na marznące
stopy, skacząc w kółko i niemal się przewracając w pośpiechu.
Jego płaszcz też ocalał, wetknięty pod kloc, pomięty i
poznaczony latami słoty i wojen, podarty i na nowo
pozszywany, bez połówki rękawa. Jego pozbawiona kształtu
torba leżała w pobliskich krzewach, jej zawartość walała się po
Strona 17
zboczu. Przykucnął bez tchu i zaczął ją napełniać... kawałek
liny, stara gliniana fajka, kilka pasków suszonego mięsa, igła i
szpagat, wgięta flaszka z odrobiną jakiegoś napitku, który
chlupotał w środku. Wszystko potrzebne. Wszystko użyteczne.
Wisiał tam też na gałęzi podarty koc, mokry i ze śladami
zaschniętego błota. Logen ściągnął go i uśmiechnął się szeroko.
Pod spodem krył się jego poobtłukiwany kociołek. Leżał na
boku, być może zrzucony kopnięciem znad ognia w ferworze
walki. Chwycił go obiema dłońmi. Swojski, znajomy,
powyginany i poczerniały po latach ciężkiej służby. Miał ten
kociołek od bardzo dawna; to żelazne naczynie podążało za nim
podczas wojen, przez całą Północ i z powrotem. Wszyscy w nim
gotowali na szlaku, wszyscy z niego jedli. Forley, Ponurak,
Wilczarz, każdy z nich.
Logen jeszcze raz obrzucił spojrzeniem obozowisko. Trzech
martwych szanków, ale żadnego z jego ludzi. Może wciąż żyli.
Gdyby zaryzykował, rozejrzał się...
– Nie – powiedział cicho.
Wiedział, że nie może tego zrobić. Płaskogłowych było wielu.
Bardzo wielu. Nie miał pojęcia, jak długo leżał na brzegu rzeki.
Nawet gdyby ze dwóch chłopców zdołało umknąć, zostaliby
wytropieni przez szanków przeczesujących lasy. Nie byli teraz
niczym więcej niż tylko zwłokami porzuconymi w dolinie, to
pewne. Wszystko, co Logen mógł uczynić, to ruszyć w stronę
gór i walczyć o życie. Trzeba myśleć trzeźwo. Bez względu na
to, jak bardzo jest to bolesne.
– Zostaliśmy tylko ty i ja – oznajmił, wciskając kociołek do
torby i zarzucając ją na ramię.
Strona 18
Zaczął się oddalać kulejącym krokiem, najszybciej, jak tylko
mógł. Pod górę, w stronę rzeki, ku szczytom. Tylko ich dwóch.
On i jego kociołek. Jedyni, którzy przeżyli.
Strona 19
Pytania
Dlaczego to robię? – pytał sam siebie inkwizytor Glokta po raz
tysięczny, kuśtykając korytarzem. Ściany otynkowano kiedyś i
pobielono, choć upłynęło od tamtej pory trochę czasu.
Wyczuwało się tu zaniedbanie i odór wilgoci. Nie było okien,
gdyż korytarz znajdował się głęboko pod ziemią, lampy zaś
rzucały w każdy zakątek leniwe i rozmazane cienie.
Dlaczego ktokolwiek chciałby to robić?
Jego kroki wybijały na brudnych kamiennych płytach
niezmienny rytm. Najpierw zdecydowany trzask prawego
obcasa, potem stukot laski, wreszcie niekończące się szuranie
lewej stopy, któremu towarzyszył znajomy kłujący ból w kostce,
kolanie, tyłku i plecach. Trzask, stukot, ból. Taki był rytm jego
kroków.
Brudną monotonię korytarza przełamywały od czasu do
czasu ciężkie drzwi, wzmocnione i nabijane powyginanym
żelazem. W pewnym momencie Glokta odniósł wrażenie, że
skądś dobiega stłumiony krzyk bólu.
Zastanawiam się, jakiż to nieszczęsny głupiec jest tam
przesłuchiwany. Jakiej zbrodni jest winien czy też nie winien?
Jakie sekrety się ujawnia, jakie kłamstwa demaskuje, jakie
zdrady odsłania?
Strona 20
Nie zawracał sobie tym zbyt długo głowy. Jego rozmyślania
przerwały schody.
Gdyby Glokta dostał szansę torturowania jakiegokolwiek
człowieka, jakiegokolwiek z wszystkich żyjących, to z
pewnością wybrałby wynalazcę schodów. Kiedy był młody i
cieszył się ogólnym podziwem, nigdy ich nie dostrzegał. Zbiegał
z nich po dwa stopnie naraz i ruszał beztrosko przed siebie. Ale
już nie teraz.
Są wszędzie. Nie można bez nich przechodzić z piętra na
piętro. A schodzenie jest stokroć gorsze niż wchodzenie, czego
ludzie nigdy sobie nie uświadamiają. Jeśli człowiek wchodzi, to
nigdy nie spadnie tak daleko.
Znał tę kondygnację bardzo dobrze. Szesnaście stopni
wyciętych z gładkiego kamienia, nieco startych po środku, lekko
wilgotnych, jak wszystko tutaj. Nie było poręczy, nic, czego
można by się przytrzymać.
Szesnastu wrogów.
Upłynęło bardzo dużo czasu, nim Glokta opracował najmniej
bolesną metodę schodzenia. Szedł bokiem jak krab. Najpierw
laska, potem lewa stopa, następnie prawa, z nieco silniejszym
niż zwykle bólem, gdy niesprawna kończyna dźwigała ciężar
ciała, czemu nieodmiennie towarzyszyło kłucie w szyi.
Dlaczego boli mnie szyja, kiedy schodzę na dół? Czyżby moja
szyja przejmowała ciężar ciała? Czy tak się dzieje?
Ból był jednak niezaprzeczalny.
Glokta przystanął, gdy od celu wędrówki dzieliły go cztery
stopnie. Niemal pokonał te schody. Dłoń drżała mu na uchwycie
laski, lewa noga bolała wściekle. Przesunął językiem po