9148

Szczegóły
Tytuł 9148
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9148 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9148 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9148 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gordon Dickson Cz�owiek w torbie na listy Gordon R. Dickson [zm. 31.01.2001] znany jest przecie wszystkim ze swego ambitnego cyklu Childe, popularnie zwanego cyklem Dorsaj, traktuj�cego o rasie mi�dzygwiezdnych najemnik�w (Dorsaj�w) kszta�tuj�cych sw�j los na tle z�o�onej Historii Przysz�o�ci, obfituj�cej w filozofi� i kosmiczne wojny. Lecz w ci�gu swej czterdziestoo�mioletniej kariery pisarskiej Dickson si�ga� po wszelkie mo�liwe gatunki science fiction, od slapstikowych komedii po g��bokie studia psychologiczne; nie gardzi� tez fantasy. Na cykl Childe sk�adaj� si�: kontrowersyjne �o�nierzu, nie pytaj (stanowi�ce w opinii wielu �odpowied�� na Kawaleri� Kosmosu Roberta A. Heinieina), Nekromanta, Taktyka b��du, Dorsaj!, Young Bleys i nowsze The Final Encyclopedia oraz The Chantry Guild; opowiadania zosta�y zebrane w tomie The Dorsai Companion [cz�ciowo wydanym po polsku pt. Zaginiony Dorsaj]. W 1965 roku zdoby� nagrod� Hugo za kr�tk� wersj� �o�nierzu, nie pytaj, w 1966 Nebul� za Nazywaj go Panie i kolejne dwa Hugo w 1981 za Zaginionego Dorsaja i The Cloak and the Staff. Napisa� te� mi�dzy innymi Arcturus Landing, None But Man, The Alien Way, Sleepwalker�s Worid, The Last Master, Hour of the Horde, Way of the Pilgrim, Wolf and Iron, Timestorm, Wolfling,The Pritcher Mass,The Space Swimmers oraz seri� powie�ci fantasy Smok i Jerzy [po polsku dot�d osiem tom�w] i The Earth Lords. Liczne opowiadania Dicksona zosta�y wydane w zbiorach In Iron Years, The Book of Gordon R. Dickson, Love Not Human, Beginnings, Ends, Invaders!, Mindspan, Foreward!, The Man from Earth, Steel Brother i innych [po polsku wydano Z krwi i ko�ci. �wi�ty smok i Jerzy]. D�ugi cykl napisanych wsp�lnie z Poulem Andersenem komicznych opowiada� z serii Hoka ukaza� si� w zbiorach Hokai i Earthman�s Burden; istnieje tak�e powie�� z tego cyklu. Star Prince Charlie. Prezentowane tu opowiadanie zosta�o p�niej rozbudowane w powie�� Special Delivery, kt�ra ma te� cz�� drug�, Spacepaw. Cho� w jego opowiadaniach nie brak szybkiej akcji, s� one tak�e zwykle doskonale przemy�lane, czasem wr�cz przejmuj�co powa�ne i prowokuj� do g��bszych rozwa�a�. Powraca w nich motyw zmian filozofii, etyki i struktur spo�ecznych koniecznych do zapewnienia ludzko�ci przetrwania w rozwijaj�cym si� gwa�townie, z�o�onym �rodowisku przysz�o�ci. Czasem jednak (jak na przyk�ad w cyklu Hoka) Dickson pisze po prostu dla zabawy. A w�r�d jego tekst�w niewiele jest r�wnie rozrywkowych opowiada�, jak zamieszczona tu zabawna historia (zauwa�my jednak, �e i w niej nie brak komentarzy na temat struktur spo�ecznych i najskuteczniejszych metod zachowania niezb�dnych do manipulowania otaczaj�c� nas spo�eczno�ci�; po prostu zosta�y one potraktowane w nieco inny, l�ejszy spos�b), traktuj�ca o przygodach pechowego Ziemianina, kt�ry musi poradzi� sobie z pot�nymi, rubasznymi, bezceremonialnymi, w�ochatymi, dra�liwymi Dilbianami, nawet je�li sukces musia�by op�aci� w�asnym �yciem - co niestety wydaje si� nader prawdopodobne... Dostojny i czcigodny Joshua Guy, ambasador pe�nomocny na Dilbii, pali� fajk�. Gryz�cy tytoniowy dym sprawi�, �e John Tardy zakrztusi� si� gwa�townie i zacz�� si� dusi� - albo przynajmniej takie odni�s� wra�enie. - Tak? - wyrz�zi�. - Przepraszam - odpar� Joshua i wytrz�sn�� zawarto�� fajki do popielniczki, gdzie tyto� spokojnie �arzy� si� dalej, dymi�c zaledwie odrobin� mniej zab�jczo. - S�dzi�em, �e us�ysza�e� za pierwszym razem. M�wi�em, �e naturalnie, gdy tylko dowiedzieli�my si�, i� przydzielono ci to zadanie, rozpu�cili�my pog�oski, �e jeste� g��boko przywi�zany do dziewczyny. - Do... - John z trudem chwyta� powietrze. Obaj rozmawiali po dilbia�sku, tak by m�g� po�wiczy� j�zyk, kt�rego znajomo�� wprowadzono pod hipnoz� do jego umys�u podczas lotu z Pasa, tote� odruchowo pos�u�y� si� miejscowym przydomkiem zaginionej ziemskiej socjolo�ki: - T�ustej Twarzy? - Panny Ty Lamorc - potwierdzi� Joshua, g�adko przechodz�c na basie i z powrotem na dilbia�ski. - Lub, je�li wolisz. T�ustej Twarzy. A przy okazji, nie powiniene� traktowa� tych dilbia�skich imion dos�ownie. Dwaj starsi d�entelmeni, kt�rych zaraz poznasz - Tata Dr��ce Kolana i Dwie Odpowiedzi - nie s� tacy, jak mo�na by oczekiwa�. Dr��ce Kolana zyska� sobie to miano, bo kiedy� musia� d�wign�� pie� drzewa. Po trzech kwadransach kto� zauwa�y�, �e zaczynaj� dr�e� mu nogi. A Dwie Odpowiedzi to wyraz szacunku dla Dilbianina, kt�ry potrafi znale�� wi�cej ni� jedno rozwi�zanie problemu. John Tardy mia� ochot� spyta�, sk�d wzi�� si� Dilbia�ski przydomek Joshuy. Ma�y Gryz, uzna� jednak, �e lepiej b�dzie przej�� na bezpieczniejszy teren. - A ten Schlaff...? - Heiner Schlaff - wtr�ci� Joshua Guy, marszcz�c brwi - pope�ni� b��d. Mo�na by s�dzi�, �e powinien wiedzie�, i� nie nale�y traci� g�owy, kiedy podniesie go Dilbianin. Po pierwszym razie Heinie nie m�g� nawet wyj�� na ulic�: kt�ry� z Dilbian zaraz �apa� go i podnosi�, by us�ysze� jego wrzaski. Nazwali go Piszcz�cy Pryszcz; bardzo niedobrze dla stosunk�w ziemsko-dilbia�skich. - Spojrza� surowo na Johna. - Spodziewam si�, �e ty zachowasz si� lepiej. - Zdawa� si� mierzy� wzrokiem masywne cia�o Johna i jego rude w�osy. - Ale� tak - zapewni� go po�piesznie John. - Cztery lata temu zwyci�y�e� na olimpiadzie w dziesi�cioboju, tak? - Owszem - odpar� John. - Lecz tak naprawd� chc� do��czy� do zespo�u badawczego i polecie� na nowe planety. Jestem wykwalifikowanym biochemikiem i... - Czyta�em twoje akta. No c�, spisz si� dobrze, a wtedy kto wie? - Joshua Guy wyjrza� przez okno na niskie, masywne drewniane budynki dilbia�skiego miasta Humrog, rysuj�ce si� ostro na tle miejscowych drzew iglastych i widocznych w dali g�rskich szczyt�w. - Ale tu liczy si� twoja sprawno�� fizyczna. Rozumiesz, czemu musisz to zrobi� sam? - M�wili mi o tym na Ziemi. Ale gdyby m�g� pan doda� co� jeszcze... - Szefostwo nigdy nie docenia wa�nych niuans�w podobnych sytuacji - oznajmi� niemal rado�nie Joshua. - Kr�tko m�wi�c, chcemy si� zaprzyja�ni� z Dilbianami. Jak dot�d ze wszystkich ras, jakie napotkali�my, ta jest nam najbli�sza inteligencj�. Byliby z nich �wietni partnerzy. Niestety, nie potrafimy wywrze� na nich odpowiedniego wra�enia. - Rozmiar? - spyta� John Tardy. - C�, owszem; rozmiar to chyba najwi�ksza przeszkoda. Fakt, i� w por�wnaniu z nimi przypominamy pieski pokojowe. Ale dziel�ce nas r�nice jeszcze wyra�niej uwidaczniaj� si� w kulturze. Dilbian nie obchodz� mechaniczne sztuczki; dbaj� wy��cznie o w�asny honor i zdrowe �ycie na �wie�ym powietrzu. - Spojrza� na swego rozm�wc�. - Oczywi�cie spytasz zaraz, czemu nie zorganizujemy pokazu si�y. - No... - zacz�� John. - Ale my nie chcemy z nimi walczy�. Pragniemy si� zaprzyja�ni�. Pozw�l, �e pos�u�� si� ziemskim przyk�adem. Ludzie od wiek�w oswajali ma�e dzikie zwierz�ta. Natomiast te du�e, nieprzywyk�e do ust�powania komukolwiek... Piiiiiiiip! - zad�wi�cza� zapowiadacz na biurku ambasadora. - Ju� tu s�. - Joshua Guy wsta�. - Przejd�my do sali przyj��. I pami�taj, �e Rany-Ale-Cia�o to c�rka Dr��cych Kolan. W�a�nie fakt, �e Nadrzeczny Postrach jej pragn��, spowodowa� ca�e to zamieszanie. To dlatego Postrach porwa� Ty Lamorc. John Tardy pod��a� za ambasadorem do s�siedniego pomieszczenia. Mimo szkolenia pod hipnoz� wci�� kr�ci�o mu si� w g�owie od tych dziwacznych dilbia�skich imion - zw�aszcza Rany-Ale-Cia�o, kt�rego t�umaczenie na basie stanowi�o zaledwie blady cie� orygina�u. Cho� nie by� szczeg�lnie nie�mia�y, z trudem przysz�oby mu spojrze� w oczy ojca i nazwa� jego jedyn� pociech�... w tym momencie wszed� do pokoju i z jego g�owy natychmiast umkn�y wszelkie my�li. - No, jeste�. Ma�y Gryzie! - zagrzmia� wi�kszy z dw�ch czekaj�cych na nich poro�ni�tych czarnym futrem potwor�w. Liczy� sobie dobre dwa i p� metra wzrostu. - To ten nowy? Dwie Odpowiedzi i ja przyszli�my bezzw�ocznie, �eby go pozna�. Do�� kolorowy na czubku, prawda? John Tardy wzdrygn�� si� lekko, lecz Joshua Guy nawet nie mrugn��. - Niekt�rzy z nas maj� w�osy o takiej barwie - odpar�. - To jest John. Johnie, poznaj Dr��ce Kolana. A ten cichy to Dwie Odpowiedzi. - Cichy! - rykn�� milcz�cy Dilbianin, wybuchaj�c og�uszaj�cym �miechem. - Ja, cichy! To dobre! - doda� rado�nie. John gapi� si� na niego. Mimo szkolenia nie m�g� si� pozby� skojarze� z dwoma olbrzymimi nied�wiedziami, kt�re stan�y na tylnych nogach i przesz�y na diet�. Dilbianie byli chudsi od nied�wiedzi - cho� �chudo�� to poj�cie wzgl�dne, kiedy wa�y si� ponad p� tony - i mieli d�u�sze nogi. Ich nosy by�y bardziej p�askie, a dolne szcz�ki i brody przypomina�y raczej ludzkie ni� zwierz�ce. Porastaj�ce ich g�ste czarne futro oraz nied�wiedziowaty j�zyk i zachowanie czyni�y to por�wnanie czym� naturalnym, lecz pod wzgl�dem biologicznym bli�si byli istotom ludzkim. - Nie u�mia�em si� tak od czasu, gdy stary Mokry Nos wpad� do kadzi z piwem! - prychn�� Dwie Odpowiedzi, powoli odzyskuj�c panowanie nad sob�. - W porz�dku, Czerwony Na G�rze, co masz nam do powiedzenia? S�dzisz, �e jedn� r�k� pokonasz Nadrzecznego Postracha? - Jestem tu po to - odpar� John - by uwolni�, eee, T�ust� Twarz, i... - Nadrzeczny nie odda jej ot, tak sobie, prawda, Kolana? - Dwie Odpowiedzi �artobliwie szturchn�� wielkim �okciem swego towarzysza. - Nie ten ch�opak! - Dr��ce Kolana potrz�sn�� g�ow�. - Ma�y Gryzie, nie powinienem by� da� ci si� przekona� do rezygnacji z takiego zi�cia. Twardy? Ostry? Podst�pny? Idealny m�� dla mojej ma�ej! - Sugerowa�em jedynie - odpar� skromnie Joshua - aby nieco zaczekali. Rany-Ale-Cia�o jest jeszcze do�� m�oda i... - O rany, jakie ma cia�o! - W g�osie Dr��cych Kolan pobrzmiewa�a ciep�a ojcowska duma. - Trudno przypuszcza�, by znalaz�a sobie lepszego. - Spojrza� nagle na Joshu�. - Nie kryjesz chyba w tej sprawie czego� w swoich �apach? Joshua Guy ze zranion� min� szeroko roz�o�y� r�ce. - Czy ryzykowa�bym �ycie jednego z moich ludzi? Mo�e dwojga? A wszystko po to, aby rozw�cieczy� Nadrzecznego Postracha i sprawi�, by si� zem�ci�, porywaj�c T�ust� Twarz? - Chyba nie - przyzna� Dr��ce Kolana. - Ale wy, Kr�tcy, jeste�cie niez�ymi spryciarzami. - W jego g�osie pobrzmiewa� szczery podziw. - Dzi�ki. Wy tak�e. A co do Postracha... - Zmierza na zach�d przez G�ry Zimne - odpar� Dwie Odpowiedzi. - Widziano go wczoraj p� dnia marszu st�d na p�noc, w stron� Kwa�nego Brodu i Dolin. Zapewne przenocowa� w gospodzie U Kruchych Ska�. - To dobrze - rzek� Joshua. - B�dziemy musieli znale�� przewodnika dla mojego przyjaciela. - Przewodnika! Ha! - prychn�� Dr��ce Kolana. - Zaraz przekonasz si�, kogo dla ciebie mamy. - Przepchn�� si� obok Dw�ch Odpowiedzi, otworzy� drzwi i rykn��: - Blagier! Chod� tutaj! Po chwili przez drzwi przecisn�� si� kolejny Dilbianin, wy�szy nawet od Dr��cych Kolan, ale szczuplejszy. Jego przybycie sprawi�o, �e w pokoju zrobi�o si� nader t�oczno. - Prosz� - oznajmi� Dr��ce Kolana, machaj�c z dum� �ap�. - Czego wi�cej wam trzeba? Marsz za dnia, noc� wspinaczka, a rankiem �wie�y start po �niadaniu. Ma�y Gryzie, poznaj Blagiera Ze Wzg�rz. - To ja! - zagrzmia� przybysz g�osem, od kt�rego zatrz�s�y si� �ciany. - Kto� na dw�ch �apach mia�by mnie prze�cign��? Nie na twardej ziemi ani na ska�ach! Gdy spojrz� na wzg�rze, to wie, �e przegra�o, i rozp�aszcza si� pod mymi stopami! - Doskonale - odpar� cierpko Joshua. - Lecz skoro jeste� tak szybki, nie wiem, czy m�j przyjaciel dotrzyma ci kroku. - Dotrzyma kroku? Ha! - zarechota� Dr��ce Kolana. - Nie, Ma�y Gryzie, nie poznajesz Blagiera? To listonosz. Wy�lemy poczt� twojego niedoros�ego przyjaciela do Postracha. To jedyny spos�b. B�dzie ci� to kosztowa� pi�� kilo gwo�dzi. - Nikt nie zatrzymuje poczty - doda� Blagier Ze Wzg�rz. - Hmm. - Joshua zerkn�� na Johna Tardy�ego. - Niez�a propozycja. Problem w tym, jak zamierzasz go nie��? - Kogo? Jego? - hukn�� Blagier, przygl�daj�c si� Johnowi. - Poradz� z nim sobie jak z tygodniowym szczeniakiem. Owin� go w mi�kk� s�om�, wsadz� na samo dno torby i... - Chwileczk�! - przerwa� mu Joshua. - Tego si� w�a�nie obawia�em. Je�li masz go nie��, musisz to zrobi� humanitarnie. - Nie w�o�� tego! - rycza� z uporem Blagier Ze Wzg�rz dwie godziny p�niej. Przyczyna jego w�ciek�ego oporu, uprz�� z pask�w i poduszek, tworz�ca prost� torb� do noszenia na plecach, w kt�rej mia� siedzie� John, le�a�a na wy�o�onej skalnymi od�amkami g��wnej ulicy Humrog. Wok� zebra�o si� kilku dilbia�skich gapi�w i ich basowe komentarze bynajmniej nie sk�ania�y listonosza do ugody. - S�uchaj, smarkaczu! - Dr��ce Kolana tak�e zaczyna� si� irytowa�; wida� up�r Blagiera zalaz� mu za futro. - M�wi do ciebie kuzyn wuja twojej matki! Chcesz, �ebym zwr�ci� si� do pradziad�w twojego klanu? - No dobrze, dobrze - warkn�� Blagier Ze Wzg�rz. - Zapnijcie na mnie to ohydztwo. - Tak ju� lepiej. - Dr��ce Kolana uspokaja� si� powoli. Tymczasem John Tardy i Joshua Guy na�o�yli Blagierowi uprz��. - Nie �ebym ci� nie rozumia�, ale... - To nic takiego - odpar� nad�sany Blagier, eksperymentalnie poruszaj�c obci��onymi ramionami. - Przekonasz si� - mrukn�� Joshua, zaci�gaj�c mocniej pasek - �e �atwiej si� to niesie ni� normaln� torb�. - Nie w tym rzecz - poskar�y� si� tamten. - Listonosz ma swoj� godno��. Nie mo�e ot tak... - Nagle rzuci� si� na z�o�liwie u�miechni�tego gapia. - Co ci� tak �mieszy, co? Co� ci si� nie podoba? Powiedz tylko... - Ja si� nim zajm�! - rykn�� Dr��ce Kolana, tocz�c si� naprz�d. - Co� nie tak, P�kni�ty Nosie? Obdarzony tym mianem Dilbianin czym pr�dzej przesta� si� �mia�, widz�c, �e do sprawy wmiesza� si� w�dz ca�ej wioski. - Tylko t�dy przechodzi�em - mrukn�� ugodowo, cofaj�c si� gwa�townie. - Przechod� zatem, przechod�! - zagrzmia� Dr��ce Kolana. Odpowiedzia�y mu g�o�ne �miechy. P�kni�ty Nos oddali� si� szybkim krokiem. Wygl�da�, jakby pali�y go w�ochate uszy. John wykorzysta� t� wymian� zda� i zaj�� miejsce w torbie. Blagier Ze Wzg�rz st�kn�� ze zdumienia i obejrza� si�. - Jeste� do�� lekki - zauwa�y�. - I jak? Wszystko tam w porz�dku? - Chyba tak - odpar� John, nie podejrzewaj�c niczego. - A zatem do zobaczenia! - rykn�� Blagier i bez najmniejszego ostrze�enia odmaszerowa� ulic� w stron� Szlaku P�nocnego, G�r Zimnych i nieuchwytnego, lecz niebezpiecznego Nadrzecznego Postracha. Gdyby nie szkolenie pod hipnoz�, John Tardy nie zdo�a�by dostrzec w tym niespodziewanym i b�yskawicznym rozpocz�ciu podr�y typowego dilbia�skiego podst�pu. Zorientowa� si� natychmiast, �e Blagier Ze Wzg�rz, kt�ry na widok maj�cej unie�� Johna uprz�y straci� wszelk� ch�� do wsp�pracy, pr�buje chy�kiem wykr�ci� si� z umowy. Otwarta odmowa poniesienia Ziemianina nie wchodzi�a w gr�, gdyby jednak John oprotestowa� bezceremonialny wymarsz, Blagier mia�by wszelkie prawo - rzecz jasna wedle Dilbia�skich standard�w - unie�� bezradnie r�ce i zrezygnowa� z dostarczenia przesy�ki, kt�ra upiera si� narzuca� mu w�asne warunki. Milcza� zatem i trzyma� si� mocno. Niemniej jednak czu� si� do�� niepewnie. Przed wyruszeniem w drog� zamierza� z pomoc� Joshuy Guya opracowa� plan dzia�ania. C�, zawsze pozostawa� jeszcze telefon nar�czny. Przy pierwszej nadarzaj�cej si� okazji zadzwoni do ambasadora. Tymczasem z ka�d� chwil� przekonywa� si�, �e Blagier Ze Wzg�rz nie przesadza� w swych przechwa�kach dotycz�cych tempa marszu. W jednej chwili stali na g��wnej ulicy Humrog, w nast�pnej - w�drowali g�rskim szlakiem. John Tardy podskakiwa� i ko�ysa� si� w rytm krok�w Blagiera, smaga�y go zielone ga��zie podobnych do sosen drzew. Czu� si� jak cz�owiek dosiadaj�cy s�onia i nie mia� czasu na abstrakcyjne rozwa�ania. Z ca�ej si�y zaciska� d�onie na paskach, rozmy�laj�c z gorycz� o naturalnym talencie sportowym, kt�ry zn�w wp�dzi� go w k�opoty. Wedle wszelkich regu� powinien ju� nale�e� do grupy badawczej na jednej z granic. Mia� doskonale kwalifikacje, lecz z powodu zwyci�stwa w dziesi�cioboju... Ponad godzin� piel�gnowa� w sobie wszystkie troski i zmartwienia, nagle jednak z transu wyrwa� go g�o�ny pomruk Blagiera Ze Wzg�rz. Listonosz zwolni� kroku. Zerkaj�c przez jego rami�, John dostrzeg� kolejnego Dilbianina, kt�ry wynurzy� si� w�a�nie z otaczaj�cego ich lasu. Przybysz by� jednym z bardziej kud�atych tubylc�w. W �apie trzyma� olbrzymi top�r o tr�jk�tnym ostrzu, przez rami� przerzuci� sobie od niechcenia miejscowego ro�lino�erc� wielko�ci i kszta�tu wo�u pi�mowego. - Witaj, drwalu - rzek� Blagier Ze Wzg�rz, przystaj�c. - Witaj, listonoszu. - Przybysz ods�oni� w u�miechu szczerbaty rz�d z�b�w. - Masz dla mnie jak�� poczt�? - Dla ciebie? - prychn�� Blagier Ze Wzg�rz. - Nic w tym �miesznego. M�g�bym dosta� jak�� poczt� - warkn�� tamten, spogl�daj�c na Johna. - A zatem to jest Niedorostek Przesy�ka. - Ach tak? Kto ci powiedzia�? - Kr�lowa skalniak�w, oto kto! - odpar� tamten, unosz�c prawy k�cik g�rnej wargi i wywijaj�c go; stanowi�o to tutejszy odpowiednik porozumiewawczego mrugni�cia. John Tardy, przypomniawszy sobie, �e skalniaki by�y dilbia�sk� wersj� wr�ek, elf�w czy czego� podobnego, spojrza� na drwala, by upewni� si�, �e tamten m�wi powa�nie. Uzna�, �e nie. Wi�c jak rozpozna� Johna? Pami�taj�c, �e dilbia�skie maniery s� wykute z czystej stali, postanowi� wtr�ci� si� do rozmowy. - Kim jeste�? - spyta� ostro. - A zatem on m�wi! - Drwal u�miechn�� si� szeroko. - Nazywaj� mnie �zy Drzew, Niedorostku. Bo je zrabuj�, rozumiesz? - Kto ci o mnie powiedzia�? - To by by� donos. - �zy Drzew wyszczerzy� rado�nie z�by. - Wiesz, czemu nazywaj� go Nadrzecznym Postrachem, Niedorostku? Bo lubi walczy� nad rzek�, wci�ga� przeciwnika do wody i go topi�. - Wiem - odpar� kr�tko John. - Czy�by? To musi by� niez�y widok. C�, dobrej drogi. Niedorostku, i ty, listonoszu. Ja ruszam do domu. Odwr�ci� si� i po sekundzie poch�on�y go przydro�ne zaro�la. Blagier Ze Wzg�rz bez s�owa podj�� przerwan� w�dr�wk�. - To tw�j przyjaciel? - spyta� John, pojmuj�c po chwili, �e tamten nie zamierza komentowa� owego spotkania. - Przyjaciel? - parskn�� gniewnie listonosz. - Jestem przecie� funkcjonariuszem publicznym! - S�dzi�em tylko... - zacz�� Ziemianin. - Dziwnie du�o wiedzia�. - Ten w��cz�ga! Powiedzia� mu kto�, kto idzie przed nami! - warkn�� Blagier. Potem z nieznanych przyczyn zamilk� i nie odezwa� si� wi�cej przez najbli�sze trzy godziny, kiedy to - z Humrog wyruszyli par� godzin po po�udniu - w gasn�cym blasku s�o�ca dotarli do przydro�nej gospody U Kruchych Ska�, gdzie mieli sp�dzi� noc. Gdy tylko John Tardy rozrusza� zdr�twia�e nogi, przeszed� na skraj w�skiej skalnej p�ki, na kt�rej sta�a gospoda - Kruche Ska�y le�a�y w jedynym szerszym miejscu w�skiego g�rskiego jaru - i wywo�a� numer Joshuy Guya na telefonie nar�cznym. Wyja�ni�, po co dzwoni. Jego s�owa nie spotka�y si� jednak z przychylnym przyj�ciem. - Instrukcje? - dobieg� z g�o�niczka lekko zdumiony g�os Joshuy. - Jakie instrukcje? - Te, kt�re mia� mi pan przekaza�. Przed moim do�� niespodziewanym znikni�ciem. - Ale� ja nie mam ci absolutnie nic do powiedzenia. Przeszed�e� szkolenie hipnotyczne. Wszystko zale�y od ciebie. Znajd� Postracha i uwolnij dziewczyn�. Sam b�dziesz musia� wymy�li�, jak to zrobi�, m�j drogi ch�opcze. - Ale... - John urwa�, bezradnie wpatruj�c si� w telefon. - A zatem powodzenia. Zadzwo� do mnie jutro. Dzwo�, kiedy chcesz. - Dzi�ki. - Nie ma za co. Do widzenia. - Do widzenia. John Tardy wy��czy� telefon i pogr��ony w ponurych my�lach wr�ci� do gospody. Za wielkimi drzwiami ujrza� obszern� sal� jadaln�, pe�n� sto��w i �aw. Blagier Ze Wzg�rz, ku wyra�nemu rozbawieniu innych go�ci, wyk��ca� si� w�a�nie z ubran� w fartuch Dilbiank�. - Sk�d do niewymownego mam wiedzie�, czym go nakarmi�? - rycza�. - Daj mu mi�sa i piwa, byle co! - W odr�nieniu ode mnie nie widzia�e�, jak dzieci przywlekaj� tu r�ne zwierzaki. Wystarczy nakarmi� takiego czym� nieodpowiednim i zdycha, a potem malcy wyp�akuj� sobie oczy. - O mnie mowa? - wtr�ci� John Tardy. - Och! - westchn�a Dilbianka, zerkaj�c w d� i cofaj�c si� o p� kroku. - On m�wi! - Przecie� uprzedza�em! - hukn�� Blagier. - Niedorostku, co wy jadacie? John pomaca� wisz�ce u pasa czterocalowe tuby z koncentratem. Dilbia�skie jedzenie nie by�o dla niego truj�ce, ale te� niezbyt po�ywne, a niekt�re owoce i warzywa mog�y wywo�a� reakcj� alergiczn�. Potrzebowa� jedynie czego�, by zapcha� �o��dek. - Dajcie mi piwa - rzek�. Po sali rozszed� si� pe�en aprobaty szmer. Najwyra�niej maluch nie by� a� tak obcy, skoro lubi� wypi�. Dilbianka przynios�a mu drewniany kubek wielko�ci kosza na �mieci, pozbawiony uchwyt�w i cuchn�cy niczym najbrudniejsza zakazana speluna, browar spod ciemnej gwiazdy. John poci�gn�� ostro�ny �yk i przytrzyma� w ustach gorzki, kwa�ny i zwietrza�y p�yn. W ko�cu prze�kn�� go jak m�czyzna. Zebrani g�o�no wyrazili uznanie, po czym natychmiast zaj�li si� w�asnymi sprawami. Blagier Ze Wzg�rz gdzie� znikn��. John wdrapa� si� na najbli�sz� �aw� i zaj�� koncentratami �ywno�ci. Kiedy sko�czy� posi�ek, pozosta� na miejscu. Czeka� tak prawie godzin�, lecz Blagiera Ze Wzg�rz wci�� nie by�o. W ko�cu, pchni�ty nag�� my�l�, zeskoczy� na ziemi� i ruszy� do kuchni. Przecisn�wszy si� przez sk�rzan� zas�on�, znalaz� si� w d�ugim pomieszczeniu z kamiennym paleniskiem po�rodku i oprawion� zwierzyn� wisz�c� z belek powa�y. Kilkunastu Dilbian obojga p�ci wyk��ca�o si� g�o�no, jednocze�nie krz�taj�c si� wok� i szykuj�c posi�ek. W�r�d nich dostrzeg� samic�, kt�ra wcze�niej przynios�a mu piwo. Ruszy� ku niej w chwili, gdy skierowa�a si� z powrotem do sali, nios�c w obj�ciach pe�ne kubki piwa. - Aaa! - krzykn�a (mo�e zreszt� by� to jedynie dilbia�ski odpowiednik tego okrzyku), zatrzymuj�c si� tak gwa�townie, �e rozla�a troch� piwa. - Dobry Kr�tki - powiedzia�a przymilnie. Jej g�os dr�a� lekko. - Dobry, grzeczny Kr�tki. Wracaj do �rodka. - Czy Postrach naprawd� by� tu wczoraj? - spyta� John Tardy. - Wpad� do nas po mi�so i piwo, ale go nie widzia�am. Szkoda mi czasu dla awanturnik�w. A teraz sio! Uciekaj! John uciek�. Nie dotar� jednak do �awy, bo poczu� nagle, jak kto� podnosi go z ziemi. Obejrzawszy si�, ujrza� ros�ego Dilbianina z przewieszon� przez rami� sakw�. Osobnik ten zani�s� go do sto�u, przy kt�rym siedzia�o jeszcze trzech Dilbian, i upu�ci� na blat. John instynktownie zerwa� si� na nogi. - Prosz� - rzek� tamten. - Prawdziwy Kr�tki. - Dajcie mu piwa - poradzi� samiec o twarzy przeci�tej blizn�. Pos�uchali. John rozs�dnie poci�gn�� �yk. - Niewiele potrafi wypi� - zauwa�y� jeden z go�ci, ogl�daj�c odstawiony kubek, cho� w istocie jak na cz�owieka by� to naprawd� solidny �yk. - Ciekawe, czy... - Nie. Nie przy takich rozmiarach - odpar� ten z sakw�. - �ciga jednak samic�, Kr�tk�. My�licie, �e...? Blizna po�a�owa�, �e nie maj� pod r�k� rzeczonej samicy. Jej obecno�� mog�aby im umo�liwi� przeprowadzenie ciekawego i pouczaj�cego do�wiadczenia. - Id� do diab�a! - wybuchn�� John w basicu. Nast�pnie przet�umaczy� to jak najlepiej umia� na Dilbia�ski. - Twardziel! - zauwa�y� ten z sakw� i wszyscy wybuchn�li �miechem. - Ale ze mn� lepiej nie pr�buj by� twardy. Wymierzy� kilka �artobliwych cios�w w powietrze wok� rudej g�owy Johna. Ka�dym m�g�by strzaska� mu czaszk�. Czw�rka przy stole zn�w rykn�a �miechem. - Ciekawe, czy zna jakie� sztuczki - rzek� Blizna. - Jasne - odpar� natychmiast John. Uni�s� wci�� pe�ny kubek. - Patrzcie. �api� go mocno, odchylam si� i... - Nagle okr�ci� si� na pi�cie i chlusn�� piwem w ich pochylone twarze. Potem zeskoczy� ze sto�u i pop�dzi� slalomem mi�dzy Dilbianami i sto�owymi nogami ku wyj�ciu. Reszta go�ci, wyj�ca ze �miechu, nie pr�bowa�a nawet go zatrzyma�. Wypad� na dw�r, w nieprzeniknion� ciemno��. Wymacuj�c drog� w mroku, obszed� gospod� i osun�� si� ci�ko na po�aman� bary�k�. W�a�nie podj�� decyzj�, �e zostanie tam, dop�ki Blagier Ze Wzg�rz sam go nie znajdzie, gdy drzwi kuchenne cichutko otwar�y si� i zamkn�y. John zsun�� si� z bary�ki i ukry� g��biej w cieniu. Przez u�amek sekundy dostrzeg� co� samym k�tem oka - jakby dilbia�sk� samic� stoj�c� na progu. Wok� panowa�a cisza. Zacz�� si� cofa� - powoli, ostro�nie. Jedyny ksi�yc Dilbii nie by� widoczny o tej porze roku na tej szeroko�ci geograficznej; tylko s�aba po�wiata gwiazd o�wietla�a drog�. Nagle John natrafi� stop� na niewidoczn� kraw�d� i zamar�, przypominaj�c sobie urwisko i g��boki jar. Do jego nozdrzy nap�yn�� s�aby zapach Dilbianina. Towarzyszy� mu odg�os w�szenia. W�ch Dilbian nie by� lepszy ni� ludzki, lecz ka�dy z tych gatunk�w pachnia� inaczej. Po cz�ci zale�a�o to od diety, po cz�ci od fizjologii. Na wo�, kt�r� czu� John Tardy, sk�ada�y si� zapachy sosny i pi�ma. W�szenie usta�o. John wstrzyma� oddech, czekaj�c, by d�wi�k powr�ci�. Czu� narastaj�cy ucisk w piersi; w ko�cu musia� wypu�ci� powietrze. Powoli obr�ci� g�ow� z boku na bok. Cisza. S�ysza� tylko wewn�trzne skrzypienie napi�tych mi�ni szyi. Tam! Czy co� si� ruszy�o? Zacz�� skrada� si� wzd�u� kraw�dzi urwiska. Co� mign�o w mroku. W ciemno�ci przed nim zmaterializowa� si� wielki, ciemny kszta�t. John uskoczy�, poczu�, �e ze�lizguje si� w przepa��, co� r�bn�o go w bok g�owy z si�� wal�cej si� �ciany i run�� w rozgwie�d�on� ciemno��. Otworzy� oczy i ujrza� jasne �wiat�o. S�o�ce, stoj�ce tu� nad szczytami g�r, �wieci�o mu prosto w oczy. Zamruga� i zacz�� przekr�ca� si� na bok, aby ukry� twarz w... ...i nagle, zlany zimnym potem, rozpaczliwie chwyci� si� szorstkiego pnia kar�owatego drzewka wyrastaj�cego z pionowej �ciany. Przez sekund� p�wisia� w powietrzu, patrz�c w d�. Le�a� na w�skiej p�ce; w dole zia�a przepa��. Nie zastanawia� si�, jak by�a g��boka. Wiedzia�, �e wystarczy. Obr�ci� si� i zmierzy� wzrokiem parumetrow� odleg�o�� dziel�c� go od p�ki, na kt�rej zbudowano gospod�. Niedaleko. M�g� si� tam wspi��. Po d�u�szej chwili, z sercem w gardle, zrobi� to. Gdy zn�w znalaz� si� przed gospod�, w blasku porannego s�o�ca ujrza� Blagiera Ze Wzg�rz przemawiaj�cego na jakim� spotkaniu. Czw�rka Dilbian, kt�rzy wczoraj nagabywali Johna, sta�a ze zwieszonymi g�owami mi�dzy dwoma topornikami, przed obliczem starszego samca zasiadaj�cego dostojnie na �awie. - ...poczt�! - grzmia� Blagier. - Poczta jest �wi�ta! Ka�dy, kto o�mieli si� tkn�� �ap� przewo�on� poczt�... John, potykaj�c si�, wyst�pi� naprz�d, k�ad�c kres tocz�cej si� rozprawie. P�niej, kiedy przemy� ju� lekk� ran� g�owy i po�ywi� si� koncentratami, popitymi zwietrza�ym piwem, wdrapa� si� na plecy Blagiera i zn�w ruszyli w drog�. Ich nowy szlak wi�d� z Kruchych Ska� przez g�ry do Kwa�nego Brodu i Dolin, kt�re, jak dowiedzia� si� John, by�y krain� klanu Postracha. Liczyli na to, �e do�cign� go, nim tam dotrze. Szlak wi�d� przez rozko�ysane wisz�ce mosty i w�skie, wyci�te w skale �cie�ki. Blagier Ze Wzg�rz pokonywa� je wszystkie z �atwo�ci� kogo�, kto przywyk� do podobnych tras - wi�cej, z roztargnieniem typowym dla g��bokiego zamy�lenia. - Hej! - zagadn�� w ko�cu John. - H�? Co? - mrukn�� Blagier Ze Wzg�rz, gwa�townie wracaj�c do rzeczywisto�ci. - Powiedz mi co�. - John zacz�� gor�czkowo szuka� tematu, jakim m�g�by o�ywi� swego nosiciela. - Czemu nazwali�cie ambasadora Ma�ym Gryzem? - Nie wiesz?! - wykrzykn�� Blagier. - S�dzi�em, �e wy, Kr�tcy, wszyscy o tym s�yszeli�cie. To przez Krzywego Palucha z Humrog. Listonosz si� za�mia�. - Upi� si� i zacz�� utyskiwa� na Kr�tkich. �Niech wr�c� dobre stare czasy�, gada�, a� w ko�cu wyruszy� przyk�adnie za�atwi� Ma�ego Gryza... tylko �e wtedy nazywali�my go Pierwszym Kr�tkim. Pchn�� drzwi, ale Ma�y Gryz zabezpieczy� je tak, �e otwiera�y si� tylko odrobin�. Krzywy Paluch wsadza tam �ap�, bo wi�cej nie wejdzie, i zaczyna maca� w �rodku, wrzeszcz�c: �No, Kr�tki! Nie uciekniesz! Zaraz ci� z�api�, i wtedy Ma�y Gryz �apie co� ostrego i kaleczy mu knykcie. Stary Krzywy Paluch z rykiem wyrywa r�k�. Drzwi zatrzaskuj� si� za nim: �up! Blagier Ze Wzg�rz zachichota� do siebie. - Potem stary Krzywy Paluch wraca do miasta, oblizuj�c knykcie. �Co si� sta�o?�, pytaj� wszyscy. �Nic�, odpowiada. �Co� musia�o si� sta� - sp�jrz na swoj� �ap�, m�wi� wszyscy. �Powiedzia�em, nic si� nie sta�o!�, wrzeszczy Krzywy Paluch. �Nie chcia� mnie wpu�ci�, wi�c sobie poszed�em. A co do �apy, to nic takiego. Nawet mnie nie zrani�. Po prostu ugryz�. Taki ma�y gryz�. �miech Blagiera Ze Wzg�rz odbi� si� grzmi�cym echem od skalnych �cian. - Starego Krzywego Palucha wci�� prze�laduje ta historia. Od tamtego czasu zawsze, gdy wybiera si�, by komu� do�o�y�, wszyscy wo�aj� za nim: �Uwa�aj, Krzywy Paluchu, bo zarobisz ma�ego gryza!�. John Tardy te� si� �mia�. Mo�e sprawi� to czas i miejsce, mo�e sama opowie��, ale ujrza� ca�� t� scen� oczami duszy i go rozbawi�a. - Wiesz - rzuci� Blagier przez w�ochate rami�, gdy John przesta� si� �mia� - nie jeste� taki z�y jak na Kr�tkiego. Umilk�. Przez moment zdawa� si� toczy� wewn�trzn� walk�, po czym zatrzyma� si� i usiad� w miejscu, gdzie szlak nieco si� rozszerza�. - Zsiadaj - poleci�. - Chod� tu, �ebym m�g� z tob� pom�wi�. John pos�ucha�. Stan�� przed siedz�cym Dilbianinem; ich twarze znalaz�y si� na tym samym poziomie. Za wielk�, poro�ni�t� czarnym futrem czaszk� dostrzeg� kilka bia�ych ob�oczk�w p�yn�cych po niebie. - Wiesz - zacz�� Blagier - kubek Nadrzecznego Postracha zosta� wywr�cony. - Wywr�cony? - powt�rzy� John. Nagle przypomnia� sobie, �e jest to dilbia�skie okre�lenie oznaczaj�ce utrat� honoru. - Przeze mnie? Nawet mnie nie widzia�. - Przez Ma�ego Gryza - wyja�ni� Blagier. - Ale Ma�y Gryz jest go�ciem w Humrog i Kraju P�nocnym. Postrach nie m�g� wyzwa� go osobi�cie za to, �e Ma�y Gryz nam�wi� Dr��ce Kolana, by nie oddawa� Postrachowi Rany-Ale-Cia�a. Musia� jednak co� zrobi� i dlatego porwa� T�ust� Twarz. - Ach tak. - Je�li wi�c chcesz odzyska� T�ust�, musisz walczy� z Postrachem. - Walczy�? - wykrztusi� John. - Ka�dy ma swoj� dum� - oznajmi� listonosz. - Dlatego w�a�nie nie mog� ci� przejrze�. Jak na Kr�tkiego nie jeste� wcale taki z�y. Masz jaja. Na przyk�ad wczoraj z tymi pijakami. Ale chcesz walczy� z Postrachem? O rany! - w g�osie Blagiera zabrzmia� g��boki podziw. John odkry�, �e w duchu ca�kowicie zgadza si� z listonoszem. - Co zatem zrobisz, kiedy spotkasz Nadrzecznego? - spyta� Blagier. - C� - odpar� niepewnie John. - Sam niezupe�nie wiem... - No ale to ju� nie m�j problem. Wsiadaj. A przy okazji, wiesz, kto pr�bowa� zrzuci� ci� w przepa��? John ruszy� ku w�ochatym plecom. - Kto? - Kr�lowa skalniak�w. Rany-Ale-Cia�o - przet�umaczy� Blagier, gdy John spojrza� na niego t�po. - Us�ysza�a o tobie i jako� zdo�a�a nas wyprzedzi�. - G�os Blagiera Ze Wzg�rz opad�. - Je�li zamierzaj� wyczynia� sztuki z poczt�... John nie s�ucha�. Mia� w�asne sprawy na g�owie i w tej chwili wyra�nie czu� ich ci�ar. Ko�ysz�c si� na szczycie olbrzymich plec�w, z gniewnym grymasem rozwa�a� ca�� sytuacj�. W szefostwie nie m�wiono, �e b�dzie musia� walczy� z potwornym zawadiak� z obcej rasy - gigantycznym Billym Kidem, kt�ry m�g� si� ju� poszczyci� kilkoma ofiarami. Joshua Guy nie wspomnia� o tym ani s�owem. Co si� tu dzia�o, jak rany? Lekcewa��c przepisy bezpiecze�stwa, zalecaj�ce �dyskretne� korzystanie ze sprz�tu, John uni�s� do ust przegub, na kt�rym nosi� telefon. - Josh... - zacz�� i nagle umilk�. Po plecach sp�yn�a mu lodowata stru�ka potu. Telefon znikn��. Przez reszt� poranka i spor� cz�� popo�udnia m�g� do woli zastanawia� si� nad tym niespodziewanym rozwojem sytuacji. I rozmy�la�by jeszcze d�ugo, gdyby nie nag�a przerwa w podr�y. W ci�gu dnia pokonali kilka paj�czych wisz�cych most�w. Teraz dotarli do kolejnego, wyra�nie d�u�szego ni� inne. Gdyby tylko na tym polega�a r�nica, John m�g�by bez trudu nadal zmaga� si� z my�lami. Ale ten most by� inny. Kto� ustawi� go tak, by nie mogli przej��. Kotwy podtrzymuj�ce most wbija�y si� w ska�� jakie� siedem, osiem metr�w akurat nad ich g�owami. Wystarczy�o jedynie z drugiej strony napi�� dwie g��wne liny. Most wyprostowa� si� i jego koniec uni�s� si� w powietrze, poza ich zasi�g. Blagier Ze Wzg�rz wyrzuci� z siebie seri� przekle�stw. Z ko�owrotu po drugiej stronie ani stoj�cej obok niego ma�ej chaty nie dobieg�a �adna odpowied�. - Co si� sta�o? - spyta� John. - Nie wiem - odpar� jego towarzysz i zastanowi� si� chwil�. - Nie powinien by� podniesiony. Chyba �e noc�, kiedy kto� m�g�by si� przekra��, nie p�ac�c myta. Wyci�gn�� r�ce, lecz jego palce nie si�gn�y liny. - Podnie� mnie - zaproponowa� John. Spr�bowali, lecz nawet trzymany za kostki i uniesiony na ca�� d�ugo�� wyci�gni�tych r�k Blagiera nic nie zdzia�a�. Zosta� jedynie nagrodzony osza�amiaj�cym widokiem p�yn�cej w dole Rzeki Kamiennej. - Przej�cie przez Prze��cz Lawin zabierze nam pi�� dni - warkn�� Blagier, stawiaj�c Johna na ziemi. John podszed� do skalnej �ciany i obejrza� j� uwa�nie. To, co odkry�, nie zachwyci�o go, cho� mo�e powinno. Nadawa�a si� do wspinaczki. Czuj�c, jak serce podchodzi mu do gard�a, zacz�� si� wdrapywa�. - Hej! Dok�d to? - hukn�� Blagier Ze Wzg�rz. John nie odpowiedzia�. Musia� oszcz�dza� oddech, a zreszt� jego cel by� oczywisty. Sama wspinaczka nie by�a taka trudna dla kogo�, kto dysponowa� pewnym do�wiadczeniem, kiedy jednak obj�� r�kami szorstk� sze�ciocalow� lin�, poczu� si� do�� nieprzyjemnie. Wdrapywa� si� dalej, p�ki nie dotar� na szczyt, a potem, trzymaj�c si� liny r�kami i nogami, zacz�� pe�zn�� jak robak w stron� ko�ca mostu, wznosz�cego si� przed nim w pustce i - zw�aszcza z tej perspektywy - sporym oddaleniu. Gdy wolno pokona� ju� jedn� trzeci� drogi, przysz�o mu do g�owy, i� prawdziwy bohater na jego miejscu podci�gn��by si� i przebieg� lekko po napi�tej linie. Nie tylko wywar�by stosowne wra�enie na Blagierze, ale i niew�tpliwie skr�ci�by znacznie pe�ne napi�cia oczekiwanie. Rozwa�y� to, uzna�, �e lepiej by� konserwatyst�, i pe�zn�� dalej. W ko�cu dotar� do mostu, wczo�ga� si� na niego i chwil� le�a� bez ruchu, dysz�c ci�ko. Potem wsta� i ruszy� na drugi brzeg. Tam ci�kim kamieniem utr�ci� blokuj�cy ko�owr�t skobel i most z hukiem opad� na miejsce, wzbijaj�c chmur� kurzu. Wkr�tce z chmury tej wynurzy� si� Blagier Ze Wzg�rz, maszeruj�cy ku niemu z ponur�, zaci�t� min�. Bez s�owa min�� Johna i wszed� do chaty - z kt�rej natychmiast dobieg�y og�uszaj�ce trzaski, �omoty i ryki. John Tardy rozejrza� si� w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Nigdy jeszcze nie widzia� walcz�cych Dilbian, lecz nietrudno by�o odgadn��, co dzieje si� w �rodku. Wci�� si� rozgl�da�, gdy ha�as ucich� i z chaty wynurzy� si� Blagier Ze Wzg�rz, ocieraj�cy krew z rozdartego ucha. - Stary frajer - warkn��. - Dotar�a do niego pierwsza. - Kto? - Rany-Ale-Cia�o. No, wsiadaj, Niedorostku. A przy okazji, to by�o niez�e. - Niez�e? Co? - Wspinaczka na most. Wymaga�a odwagi. Ruszajmy. John usadowi� si� w torbie i zamy�li� g��boko. - Nie zabi�e� go? - spyta�, gdy zn�w podj�li przerwany marsz. - Kogo? Starego Korby? Nie, wbi�em mu tylko troch� rozumu do g�owy. Kto� przecie� musi opuszcza� most. Trzymaj si�. St�d droga prowadzi ca�y czas w d�. Nim dotrzemy do brodu, zacznie zmierzcha�. Istotnie, gdy zatrzymali si� przy Kwa�nym Brodzie, zapada� ju� zmrok. John Tardy, kt�ry tymczasem zapad� w drzemk�, ockn�� si� gwa�townie i usiad� w torbie, mrugaj�c oczami. W gasn�cym blasku dnia ujrza� przed sob� wielk� trawiast� polan� otoczon� p�kolem drzew. Wprost przed nimi wznosi� si� d�ugi niski budynek. Za nim p�yn�a wartka rzeka, kt�rej dalszy brzeg kryl si� w le�nym mroku i wieczornych cieniach. - Zsiadaj - poleci� Blagier. John Tardy zsun�� si� sztywno z jego grzbietu, tupn�� kilka razy, by przywr�ci� kr��enie w nogach, i ruszy� za masywn� postaci� Blagiera przez os�oni�te wisz�cymi sk�rami drzwi do o�wietlonego blaskiem lamp wn�trza. Znale�li si� w wielkiej sali, podobnej do tej w gospodzie U Kruchych Ska� - lecz czystszej, przewiewniejszej i pe�nej znacznie spokojniejszych i mniej pijanych podr�nych. Szukaj�c wyt�umaczenia tej dziwnej r�nicy, John zacz�� rozgl�da� si� wok� i dostrzeg� prawdziwie ogromnego Dilbianina, posiwia�ego ze staro�ci i ci�kiego od t�uszczu, istnego patriarch�. John i Blagier znale�li wolny st� i zam�wili posi�ek. Gdy tylko sko�czyli je��, listonosz poprowadzi� swego towarzysza do patriarchy. - Sam Jeden - powiedzia� z szacunkiem Blagier - oto Niedorostek Przesy�ka. John Tardy zamruga�. Z bliska Sam Jeden okaza� si� jeszcze bardziej imponuj�cy. Jego olbrzymie cielsko wylewa�o si� z rze�bionego fotela. Siwiej�ce futro na czubku g�owy muska�o lask� z wypolerowanego drewna, wisz�c� na ko�kach wbitych w �cian� dwa metry nad pod�og�. Jego masywne przedramiona i wielkie, przypominaj�ce �apy d�onie spoczywa�y na stole niczym ci�kie maczugi z ko�ci i mi�ni. Lecz twarz mia� pogodn� jak �wi�ty. - Usi�d� - zagrzmia� g�osem niskim niczym grzmot wielkiego b�bna hucz�cego w g��bi lasu. - Chcia�em zobaczy� Kr�tkiego. Jeste� moim go�ciem, Niedorostku, jak d�ugo zechcesz. Czy kto� ci o mnie opowiada�? - Przepraszam, ale... - zacz�� John. - Niewa�ne. - Olbrzymia g�owa sk�oni�a si� lekko. - Nazywaj� mnie Sam Jeden, Niedorostku, bo kiedy� samotnie - by�em sierot� - stoczy�em walk� na �mier� i �ycie z ca�ym klanem. I zwyci�y�em. - Spojrza� spokojnie na Johna. - Mo�na to nazwa� niewykonalnym zadaniem. - Kilku do�cign�o go kiedy� na szlaku - wtr�ci� Blagier Ze Wzg�rz. - Zabi� wszystkich trzech. - To by�o wykonalne - mrukn�� Sam Jeden. Wci�� nie spuszcza� wzroku z Johna. - Powiedz mi, Niedorostku, co wy. Kr�tcy, w og�le tu robicie? - No c�... - John zamruga�. - Ja szukam T�ustej Twarzy... - Chodzi mi o was wszystkich - przerwa� mu Sam Jeden. - Musicie mie� jaki� plan. W ko�cu nikt was tu nie prosi�. John zacz�� wyja�nia�. Nie sz�o mu zbyt dobrze, dilbia�skie s�ownictwo nie nadawa�o si� raczej do opisu cywilizacji technicznej. Gdy sko�czy�, Sam Jeden przytakn��: - Rozumiem. Czemu zatem uwa�asz, �e powinni�my polubi� was, Kr�tkich? - Powinni�cie? - powt�rzy� John w ca�kowicie instynktownej reakcji. Nie na darmo mia� rude w�osy. - Niczego nie powinni�cie. Wszystko zale�y od was. Sam Jeden przytakn��. - Podajcie mi kij - poleci�. Jeden z Dilbian zdj�� z ko�k�w lask�. Sam Jeden po�o�y� j� na stole - m�ody pniak gruby na dziesi�� centymetr�w - i zacisn�� na niej pi�ci w odleg�o�ci dw�ch metr�w od siebie. - Nikt nie potrafi tego dokona� opr�cz mnie - oznajmi�. Nie podnosz�c �ap ze sto�u, obr�ci� je na zewn�trz. Kij zgi�� si� po�rodku jak �uk, po czym trzasn��. - We� to na pami�tk� - powiedzia� Sam Jeden, wr�czaj�c Johnowi kawa�ki. - Dobranoc. Zamkn�� oczy i opar� si� wygodnie. Wygl�da�, jakby zapad� w drzemk�. Blagier klepn�� Johna w rami� i wyprowadzi� go do wsp�lnej sypialni. John nie m�g� zasn��. Wszechogarniaj�ce znu�enie znikn�o, zast�pione gor�czkow� energi�. W podnieconym umy�le raz po raz powraca�a rozmowa z Samym Jednym, natr�tna niczym uparta mucha. O co chodzi�o w tej wymianie zda� i �amaniu kija? Usiad� gwa�townie, staraj�c si� zachowywa� jak najciszej. Obok niego Blagier spa� jak kamie� na stosie mi�kkich ga��zi. Podobnie inni go�cie. Wysoko w g�rze �wieci�a samotna lampa zwisaj�ca z belki powa�y. W jej �wietle John wyj�� i obejrza� uwa�nie kawa�ki z�amanego kija. Tu� obok miejsca z�amania dostrzeg� niewielkie zgrubienie, mo�e s�k. Drobnostka, ale... Zmarszczy� brwi. Zewsz�d otacza�y go tajemnice. Im bardziej si� nad tym zastanawia�, tym bardziej by� pewien, �e Sam Jeden pr�bowa� przekaza� mu jak�� wiadomo��. Ale jak�? I skoro ju� o tym mowa, jak dok�adnie wygl�da�y sprawy mi�dzy lud�mi i Dilbianami? Co mia�a wsp�lnego jego misja udzielenia pomocy T�ustej Twarzy z zadaniem przekonania niech�tnych Dilbian do nawi�zania wsp�pracy? Je�li, jak twierdzi� Joshua Guy, rzeczywi�cie o to chodzi�o. John zeskoczy� ze stosu ga��zi. Uzna�, �e Sam Jeden winien mu jest jeszcze kilka - ja�niejszych - odpowiedzi. Przeszed� cicho przez sypialni� i po chwili znalaz� si� w sali jadalnej. Pozosta�o w niej niewielu Dilbian - wi�kszo�� zd��y�a si� ju� po�o�y�. Nie dostrzeg� te� Samego Jednego. Wiedzia�, �e nie by�o go w sypialni, wi�c albo mia� osobny pok�j, albo z jakiego� powodu opu�ci� gospod�. John Tardy wyszed� na dw�r. Przystan��, pozwalaj�c, by wzrok przyzwyczai� si� do ciemno�ci, i oddali� si� od budynku, od o�wietlonych okien. Powoli otaczaj�ca go ciemno�� nabra�a kszta�t�w. Szeroka wst�ga rzeki po�yskiwa�a ciemnym srebrem w s�abym blasku gwiazd. Polan� skrywa� mrok. John wolno okr��y� gospod�. Na ty�ach by�o pusto. Grunt �agodnym zboczem opada� ku rzece. Wok� sta�y mniejsze chaty i toalety. Mi�dzy nimi ciemno�� by�a g��bsza. Poruszaj�c si� po omacku, cicho, lecz mimo wszystko czyni�c odrobin� nieuniknionego ha�asu, ujrza� nagle w�skie ostrze ��tego �wiat�a padaj�ce spomi�dzy dw�ch sk�rzanych zas�on w oknie pobliskiej chaty. Szybko zbli�y� si� ku niemu, chc�c zajrze� do �rodka, nagle jednak z g��bokiego cienia wzd�u� �ciany wynurzy�a si� r�ka i chwyci�a go za rami�. - Chcesz da� si� zabi�? - sykn�� czyj� g�os. Oczywi�cie by� to g�os ludzki i oczywi�cie przemawia� w basicu. Ktokolwiek z�apa� Johna, wci�gn�� go g��biej w cie� z dala od budynku. Wkr�tce dotarli do innej chaty, kt�rej drzwi sta�y lekko uchylone, ukazuj�c pogr��one w absolutnej ciemno�ci wn�trze. Po sekundzie John znalaz� si� w owej ciemno�ci. R�ka wypu�ci�a jego rami�. Drzwi zamkn�y si� cicho. Rozleg� si� zgrzyt, syk i mrok rozjarzy� o�lepiaj�cy p�omie� �ojowej lampy. John gwa�townie zmru�y� oczy. Gdy zn�w odzyska� wzrok, odkry�, �e spogl�da w twarz jednej z najpi�kniejszych kobiet, jakie zdarzy�o mu si� ogl�da�. By�a ni�sza od niego o dobrych pi�tna�cie centymetr�w, lecz na pierwszy rzut oka zdawa�a si� wy�sza dzi�ki swej szczup�ej figurze w obcis�ym kombinezonie. Johnowi, po dw�ch dniach sp�dzonych w towarzystwie Dilbian, wyda�a si� drobniutka, wr�cz krucha. Jej kasztanowe w�osy, odgarni�te z czo�a, szerokimi pasmami okala�y twarz. Oczy, nad wyra�nymi ko��mi policzkowymi, nadaj�cymi twarzy arystokratyczny wyraz, by�y zielone. Nos mia�a w�ski, usta twarde raczej ni� pe�ne; drobny podbr�dek unosi� si� z determinacj�. John zamruga�. - Kim... - Jestem Ty Lamorc - szepn�a ostro. - Zni� g�os. - Ty Lamorc? - Tak, tak - odpar�a niecierpliwie. - Je-jeste� pewna? - wyj�ka� John. - To znaczy... - A kogo spodziewa�e� si� tu znale��? A, rozumiem! - zmierzy�a go gniewnym wzrokiem. - Chodzi o ten przydomek, kt�ry nadali mi Dilbianie, T�usta Twarz. Oczekiwa�e� paskudnej wied�my! - Ale� bynajmniej - odpar� wynio�le John. - Dla twojej informacji, zobaczyli kiedy� przypadkiem, jak robi� makija�. St�d to imi�. - Naturalnie. Nie s�dzi�em, �e m�g� istnie� inny pow�d. - Za�o�� si�. Zreszt� to teraz niewa�ne. Co ty tu robisz? Chcesz oberwa� po g�owie? - Od kogo mia�bym oberwa�...? - John Tardy zesztywnia�. - Postrach tu jest! - Nie on - odpar�a niecierpliwym tonem. - Rany-Ale-Cia�o. - Ach tak! - John zmarszczy� brwi. - Wiesz, nadal nie rozumiem; to znaczy, o co jej chodzi? - Oczywi�cie go kocha - wyja�ni�a Ty Lamorc. - Wedle standard�w dilbia�skich stanowi� idealn� par�. Lepiej wracaj do gospody, zanim ci� znajdzie. Tam za tob� nie wejdzie. Jeste� go�ciem. - Chwileczk�. - John odetchn�� g��boko. - Przyby�em tu, by ci� znale��. I znalaz�em. Wracajmy natychmiast. Nie do Humrog... - Przesta� - przerwa�a mu gwa�townie Ty. - Absolutnie nie rozumiesz tych ludzi, Niedorostku... to znaczy Tardy. - Johnie. - Johnie. Nie pojmujesz sytuacji. Nadrzeczny Postrach zostawi� mnie tu z Rany-Ale-Cia�o, bo spowalnia�am jego marsz. Ten tw�j Blagier Ze Wzg�rz jest dla niego za szybki i Postrach chcia� si� upewni�, �e zanim go do�cigniecie, znajdzie si� na ziemi swojego klanu. W razie gdyby... - jej g�os za�ama� si� lekko - po waszym spotkaniu mia�y go dotkn�� jakie� reperkusje. Tu chodzi o honor, w tym ca�a rzecz. Jeste� tylko przesy�k�, John. Nie rozumiesz? W gr� wchodzi tak�e honor Blagiera Ze Wzg�rz. - Aha. - John zamilk� na chwil�. - Chcesz powiedzie�, �e b�dzie si� upiera�, by mnie dostarczy�? - A jak s�dzisz? - Rozumiem. - John zn�w umilk�. - Do diab�a z tym - rzek� wreszcie. - Mo�e zdo�amy przej�� przez most, przeci�� liny i uciec im wszystkim. Nie mog� ci� tu zostawi�. Ty Lamorc nie odpowiedzia�a od razu. Gdy w ko�cu to zrobi�a, najpierw poklepa�a go po ramieniu. - Jeste� mi�y. Zapami�tam to. A teraz wracaj do gospody. Zdmuchn�a lamp� i us�ysza� oddalaj�ce si� kroki. Nast�pnego ranka Samego Jednego wci�� nigdzie nie by�o. Podobnie, w ci�gu p� godziny przed wyruszeniem w drog�, rzecz si� mia�a z Ty i dilbia�sk� samic�, kt�ra mog�a by� Rany-Ale-Cia�o. Rozmy�laj�c o wydarzeniach ostatniej nocy, John usiad� w torbie na listy Blagiera Ze Wzg�rz, i nadal o nich my�l�c, rozpocz�� trzeci dzie� w�dr�wki. Szlak wi�d� w�r�d malowniczych wzg�rz. Ziemia wok� �agodnie wznosi�a si� i opada�a. John dostrzeg� te� kilka nowych gatunk�w drzew, lecz nie mia� czasu podziwia� otoczenia. Ch�odne godziny poranka i upalne po�udnia up�yn�y mu na poszukiwaniach rozwi�zania zagadek - tajemnicy Samego Jednego, porwania Ty Lamorc i jego w�asnego braku instrukcji. - Powiedz mi - rzek� w ko�cu, zwracaj�c si� do Blagiera - czy rzeczywi�cie �aden inny Dilbianin nie potrafi z�ama� kija tak, jak to robi Sam Jeden? - Nikt tego nie umie - odpar� Blagier. Okr��yli ma�e wzg�rze i znale�li si� w w�skim pa�mie lasu. - I nikt ju� nie b�dzie umia�. - Wiesz - zagadn�� John - tam, sk�d pochodz�, znamy sztuczk� z czym�, co nazywamy ksi��k� telefoniczn�... - Urwa�, albowiem Blagier Ze Wzg�rz zatrzyma� si� gwa�townie. John omal nie wypad� z torby. Wyjrza� nad ramieniem Dilbianina i zamar�. Wyszli z lasu w ma�� dolin�. Wzd�u� strumienia sta�o chaotyczne skupisko br�zowych budynk�w z okorowanych pni. Za domami znajdowa� si� naturalny amfiteatr - koliste zag��bienie w skalnej �cianie doliny. Wychodz�ca spomi�dzy budynk�w �cie�ka mija�a go i na nowo znika�a w�r�d drzew. Jednak�e Johna szybko przesta� interesowa� krajobraz. Przyjrza� si� �ywej zaporze, z�o�onej z pi�ciu ros�ych Dilbian z toporami. - Kogo niby pr�bujecie zatrzyma�? - rykn�� Blagier Ze Wzg�rz. - Klan z Dolin odbywa narad� - odpar� �rodkowy topornik. - Pradziadowie chc� rozmawia� z wami oboma. Chod�cie z nami. Otoczyli Blagiera i Johna, i poprowadzili ich przez wie� do amfiteatru, w kt�rym roi�o si� od Dilbian w najr�niejszym wieku. By�o ich tu kilkuset i wci�� przybywali nowi. Wszyscy stali pod skaln� p�k�, na kt�rej zasiada�o sze�ciu starc�w. - To poczta! - zagrzmia� Blagier Ze Wzg�rz. - Pos�uchajcie, wy z Klanu z Dolin... - Milcz, listonoszu! - warkn�� stary Dilbianin siedz�cy po prawej stronie, dok�adnie naprzeciwko przybysz�w. - Tw�j honor nie dozna uszczerbku. Rozpocznijmy narad�. - O Pradziadowie Klanu z Dolin, rozstrzygaj�cy w sprawie honorowej - zaintonowa� m�ody Dilbianin stoj�cy tu� pod p�k�. Powt�rzy� te s�owa sze�ciokrotnie. W�r�d t�umu wybuch�o zamieszanie. Obejrzawszy si�, John dostrzeg� Ty Lamorc. Towarzyszy�a jej pulchna m�oda samica, najprawdopodobniej Rany-Ale-Cia�o. Obecnie zajmowa�a si� popychaniem Ty w stron� p�ki. Dotar�szy na miejsce, natychmiast zacz�a m�wi�. - Jestem Rany-Ale-Cia�o - oznajmi�a. - Znamy ci� - odpar� Pradziad po prawej. - Przemawiam w imieniu Nadrzecznego Postracha, kt�ry czeka w Dolinie Stawu na Kr�tkiego zwanego Niedorostkiem Przesy�k�. To ten Kr�tki tutaj. Wywr�cono mu kubek - to znaczy Postrachowi. Ten Kr�tki nale�y do niego. Samiec. Nie �eby towarzysz�ca mi samica tak�e do niego nie nale�a�a. Zabra� j� sobie uczciwie i nale�a�o im si�. Nikt przecie� nie dor�wnuje honorem Postrachowi... - Wystarczy - oznajmi� s�dzia. - My podejmiemy decyzj�. - Nie my�la�am, �e w og�le b�dziecie musieli zwo�ywa� narad�. Ostatecznie to zupe�nie jasne, �e... - Powiedzia�em: wystarczy. Milcz, samico! - rykn�� s�dzia z drugiego ko�ca. - I co? - wtr�ci� z rozdra�nieniem jeden z jego towarzyszy. - Wys�uchali�my argument�w. Kr�tcy s� tutaj. Co jeszcze trzeba rzec? - Mog� co� powiedzie�? -