9267

Szczegóły
Tytuł 9267
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9267 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9267 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9267 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Gemmell Kamie� Krwi Podzi�kowania Dzi�kuj� moim redaktorom, Johnowi Jarroldowi z�wydawnictwa Random i�Stelli Graham z�Hastings, oraz korektorce Jean Maund i�pierwszemu recenzentowi, Valowi Gemmellowi. Jestem r�wnie� wdzi�czny kolegom pisarzom, Alanowi Fisherowi i�Peterowi Lingowi, za tak ch�tnie ofiarowan� mi pomoc. I�wielu moim wiernym czytelnikom za listy nadsy�ane przez lata z�pro�b� o�napisanie dalszych opowie�ci o�Jonie Shannowie. Dzi�kuj�! Prolog Widzia�em upadek �wiat�w i��mier� narod�w. Z�miejsca w�chmurach obserwowa�em gigantyczn� fal� przyp�ywu zalewaj�c� wybrze�a, wch�aniaj�c� miasta i�zatapiaj�c� t�umy. Dzie� pocz�tkowo zapowiada� si� spokojnie, ale ja wiedzia�em, co nast�pi. Nadmorskie miasto t�tni�o �yciem, ulicami ci�gn�y sznury pojazd�w, na chodnikach panowa� t�ok, w�podziemnych arteriach roi�o si� od ludzi. Ostatni dzie� by� bolesny. Mieli�my dobrych, pobo�nych parafian, hojnych i��yczliwych. Kocha�em ich. Trudno jest patrze� w�d� na takie twarze, wiedz�c, �e zanim minie dzie�, ci ludzie stan� przed swym Stw�rc�. Tote� czu�em wielki smutek, podchodz�c do b��kitnosrebrzystego samolotu, kt�ry mia� nas unie�� wysoko ku przysz�o�ci. S�o�ce chyli�o si� ku zachodowi, gdy czekali�my na start. Zapi��em pas i�wyj��em Bibli�. Ale nie znalaz�em pocieszenia. Saul siedzia� obok mnie i�wygl�da� przez okno. - Pi�kny wiecz�r, Diakonie - powiedzia�. Mia� racj�. Lecz nadci�ga� ju� wiatr przemian. G�adko unie�li�my si� w�powietrze. Pilot poinformowa� nas, �e pogoda si� pogarsza, ale przed burz� zd��ymy dolecie� na Bahamy. Wiedzia�em, �e tak nie b�dzie. Wznosili�my si� coraz wy�ej i�wy�ej. Saul pierwszy zauwa�y� zapowied� czego� z�ego. - Jakie to dziwne - klepn�� mnie w�rami�. - Zdaje si�, �e s�o�ce znowu wschodzi. - To ostatni dzie�, Saulu - odrzek�em. Zerkn��em w�d� i�zobaczy�em, �e odpi�� pas. Kaza�em mu go zapi�� z�powrotem. Ledwo zd��y� to zrobi�, pierwszy potworny podmuch wiatru targn�� maszyn�. Naczynia, ksi��ki, tace, baga�e spada�y na pod�og�. Pasa�erowie zacz�li krzycze� z�przera�enia. Saul zamkn�� oczy i�pogr��y� si� w�cichej modlitwie, ale ja by�em spokojny. Odwr�ci�em si� w�prawo i�wyjrza�em przez okno. W�dole ros�a ogromna fala. P�dzi�a w�kierunku wybrze�a. Pomy�la�em o�ludziach w�mie�cie. Z�pewno�ci� s�dzili, �e s� �wiadkami cudu - oto zachodz�ce s�o�ce zn�w wschodzi. Pewnie u�miechali si�, mo�e klaskali w�d�onie. Ale nied�ugo spojrz� na horyzont. Najpierw uznaj�, �e to tylko niskie chmury burzowe przys�oni�y niebo. Lecz wkr�tce dotrze do nich straszna prawda, �e to morze unosi si� na spotkanie z�niebem i�zaraz zwali si� na nich spienion� �cian� �mierci. Odwr�ci�em wzrok. Samolot dr�a�, wznosi� si� i�opada�, daremnie pr�buj�c oprze� si� miotaj�cym nim wichrom. Wszyscy pasa�erowie byli pewni, �e lada chwila po�egnaj� si� z��yciem. Wszyscy opr�cz mnie. Ja wiedzia�em. Po raz ostatni spojrza�em przez okno. Miasto wydawa�o si� teraz male�kie, strzeliste wie�owce przypomina�y palce dziecka. W�budynkach wci�� pali�y si� �wiat�a, po obwodnicach mkn�y rz�dy samochod�w. A potem wszystko znikn�o. Saul otworzy� oczy i�wpad� w�panik�. - Co si� dzieje, Diakonie?! - To koniec �wiata, Saulu. - Zginiemy? - Nie. Jeszcze nie. Wkr�tce dowiesz si�, jakie plany ma wobec nas Pan. Samolot p�dzi� po niebie niczym s�omka niesiona wichrem. A p�niej pojawi�y si� barwy. �ywa czerwie� i�purpura otuli�y kad�ub i�przes�oni�y okna. Jakby wch�on�a nas t�cza. Potem znikn�y, mo�e po czterech sekundach. Tylko ja wiedzia�em, �e w�ci�gu tych czterech kr�tkich sekund min�o kilka stuleci. - Zacz�o si�, Saulu - powiedzia�em. Rozdzia� pierwszy B�l by� zbyt silny, by go ignorowa�, a�fala md�o�ci o�ma�o nie zrzuci�a go z�konia. Ale Kaznodzieja mocno trzyma� si� w�siodle. Skierowa� ogiera ku Prze��czy. Na pogodnym niebie �wieci� ksi�yc w�pe�ni, a�na horyzoncie wyra�nie rysowa�y si� ostre, o�nie�one szczyty g�r. R�kaw czarnego p�aszcza je�d�ca wci�� si� tli�, a�podmuch wiatru podsyci� p�omie�. Kaznodzieja poczu� nowy b�l i�zdusi� ogie� r�k� czarn� od sadzy. Gdzie oni s�? - zastanawia� si�, patrz�c na zbocza. Wysch�o mu w�ustach, wi�c �ci�gn�� cugle i�si�gn�� po manierk� zwisaj�c� z���ku siod�a. Odkr�ci� mosi�ny korek, ale gdy poci�gn�� �yk, nie poczu� smaku wody, lecz pal�cy alkohol. Splun�� i�cisn�� manierk� daleko od siebie. Tch�rze! Musieli si� najpierw zamroczy� dla dodania sobie odwagi, �eby posun�� si� do mordu. Ogarn�� go taki gniew, �e na chwil� zapomnia� o�b�lu. W�oddali, u�podn�a g�r, zobaczy� grup� je�d�c�w wy�aniaj�cych si� z�lasu. Zmru�y� oczy. Pi�ciu. W�czystym g�rskim powietrzu rozleg�y si� dalekie �miechy. J�kn�� i�zachwia� si� w�siodle. Pulsowanie w�skroni narasta�o. Dotkn�� rany z�prawej strony g�owy. Krew ju� zakrzep�a, ale wyczu� bruzd� po pocisku. Sk�ra wok� szramy by�a gor�ca i�nabrzmia�a. Zacz�� traci� przytomno�� i�tylko w�ciek�o�� nie pozwoli�a mu zemdle�. Pokona� Prze��cz, potem skr�ci� w�prawo i�zjecha� d�ugim, zadrzewionym zboczem do drogi. Pochy�o�� by�a stroma, ko� dwukrotnie po�lizn�� si� na trawie, a� przysiad� na zadzie. Ale je�dziec potrafi� nad nim zapanowa� i�ogier w�ko�cu wydosta� si� na r�wny, ubity go�ciniec. Kaznodzieja zatrzyma� konia, owin�� cugle wok� ��ku i�wyci�gn�� rewolwery. Mia�y d�ugie lufy i�b�bny ozdobione srebrnymi zawijasami. Wzdrygn�� si� i�zauwa�y�, �e dr�� mu r�ce. Ile czasu min�o od chwili, gdy po raz ostatni trzyma� w�d�oniach �mierciono�n� bro�? Pi�tna�cie lat? Dwadzie�cia? Przysi�ga�em, �e ju� nigdy ich nie u�yj�, nie odbior� nikomu �ycia, pomy�la�. �Bo by�e� g�upi!� Mi�ujcie nieprzyjaci� waszych, dobrze czy�cie tym, kt�rzy was nienawidz�.? �I patrzcie, jak gin� wasi bliscy�. Temu, kto ci� uderzy w�policzek, nadstaw i�drugi. �I przygl�daj si�, jak twoi bliscy p�on� �ywcem�. Zn�w zobaczy� szalej�ce p�omienie, us�ysza� przera�one krzyki konaj�cych... Nasha biegnie do pal�cych si� drzwi, ale wali si� na ni� dach. Dova kl�czy przy zabitym m�u, Nolisie. Jej sier�� p�onie. Otwiera drzwi, lecz ginie od kul pijanych, rechocz�cych m�czyzn, kt�rzy czekaj� na zewn�trz... Je�d�cy pojawili si� w�polu widzenia i�zobaczyli samotn� sylwetk� czekaj�cego na nich m�czyzny. Chocia� z�pewno�ci� go rozpoznali, nie okazali strachu. Zdziwi� si�, lecz po chwili wszystko zrozumia� - nie zauwa�yli jego rewolwer�w zas�oni�tych wysokim ��kiem siod�a. Nie znali r�wnie� jego sekretu. Przyspieszyli, a�on czeka�, a� si� zbli��. Dr�enie r�k usta�o i�sp�yn�� na niego wielki spok�j. - No, no... - odezwa� si� jeden z�je�d�c�w, pot�ny m�czyzna w�obszernym brezentowym p�aszczu. - Z�ego diabli nie bior�, co? Pope�ni�e� b��d, jad�c za nami, Kaznodziejo. By�oby dla ciebie lepiej, gdyby� od razu zgin�� tam, na miejscu. - Wyci�gn�� obosieczny n�. - a�teraz obedr� ci� �ywcem ze sk�ry! Przez chwil� nic nie m�wi�, potem spojrza� m�czy�nie prosto w�oczy. - Czy si� wstydz�, �e pope�nili obrzydliwo��? - zacytowa�. - Oni nie potrafi� si� wstydzi�, nie umiej� tak�e si� rumieni�. - Uni�s� prawy rewolwer p�ynnym, niespiesznym ruchem. Wielki je�dziec zamar� na u�amek sekundy, potem szybko si�gn�� do kabury. Za p�no. Nie zd��y� nawet us�ysze� huku wystrza�u; pocisk du�ego kalibru przebi� czaszk� i�zwali� go z�siod�a. Sp�oszone konie stan�y d�ba i�zapanowa� chaos. Kaznodzieja okie�zna� swojego ogiera i�dwukrotnie nacisn�� spust. Pierwsza kula utkwi�a w�gardle chudego brodacza, druga w�plecach je�d�ca, kt�ry odwr�ci� konia i�chcia� umkn�� z�placu boju. Trzeci zosta� trafiony w�pier�. Krzykn��, spad� na ziemi� i�pocz�� pe�zn�� ku zaro�lom na poboczu drogi. Ostatni z�je�d�c�w zdo�a� zapanowa� nad koniem, wyci�gn�� d�ugi rewolwer i�strzeli�. Pocisk bzykn�� obok twarzy Kaznodziei i�przebi� ko�nierz p�aszcza. Kaznodzieja odwr�ci� si� w�siodle i�wypali� dwa razy z�lewego rewolweru. Twarz prze�ladowcy zamieni�a si� w�bezkszta�tn� miazg�. Bezpa�skie konie pogalopowa�y w�noc. Przyjrza� si� trupom. Czterej ludzie nie �yli, pi�ty wci�� pr�bowa� doczo�ga� si� do krzak�w, zostawiaj�c za sob� krwaw� smug�. M�czyzna na ogierze podjecha� do pe�zn�cego uciekiniera. - Dlatego padn� w�r�d poleg�ych, run�, gdy ich nawiedz� - m�wi Pan - powiedzia� cicho. Le��cy przekr�ci� si� na plecy. - Jezu Chryste, nie zabijaj mnie! Nie chcia�em tego robi�. Nie zabi�em nikogo z�tamtych, przysi�gam! - I�b�d� os�dzeni, ka�dy wed�ug uczynk�w swoich - odrzek� je�dziec. Lufa pow�drowa�a w�d�. M�czyzna na ziemi zas�oni� twarz r�kami. Pocisk strzaska� mu palce i�dotar� do m�zgu. - Ju� po wszystkim - powiedzia� Kaznodzieja. Wsun�� rewolwery do kabur na biodrach, zawr�ci� ogiera i�odjecha� do domu. Ale b�l i�zm�czenie da�y zna� o�sobie - osun�� si� bezw�adnie na ko�ski kark. Wierzchowiec stan��. Nie wiedzia�, dok�d i��. Cz�owiek skierowa� go na po�udnie, ale ko� nie zna� tej drogi. Po chwili ruszy� na wsch�d i�opu�ci� dolin�. Ogier szed� przesz�o godzin�, potem zwietrzy� zapach wilk�w. Z�prawej pojawi�y si� cienie. Zar�a� i�stan�� d�ba. Ci�ar zsun�� si� z�jego grzbietu... I�ko� pogalopowa� przed siebie. Jeremiasz przykl�kn�� przy �pi�cym m�czy�nie i�obejrza� ran� na skroni. Nie s�dzi�, by kula strzaska�a ko��, ale nie mia� te� pewno�ci. Krwawienie usta�o, lecz przez policzek ci�gn�a si� szeroka pr�ga si�gaj�ca od linii w�os�w niemal do szcz�ki. Przyjrza� si� twarzy rannego. By�a poci�g�a i�kanciasta, z�g��boko osadzonymi oczami. Cienkie, zaci�ni�te wargi nie sprawia�y jednak wra�enia okrutnych. Wiedzia�, �e z�twarzy cz�owieka mo�na wiele wyczyta�. S� na niej zapisane jego prze�ycia. Mo�e ka�dy akt s�abo�ci lub nienawi�ci, odwagi czy dobroci pozostawia male�ki znak, cienk� zmarszczk� to tu, to tam? Mo�e w�ten spos�b B�g pozwala rozpozna� �wi�temu nikczemnika kryj�cego si� za urodziwym obliczem? Ranny musia� by� silnym cz�owiekiem. Jeremiasz nie znalaz� w�jego twarzy wielkiej dobroci, ale te� niewiele z�a. Delikatnie przemy� ran� na g�owie, potem odsun�� koc. Oparzenia na r�ku i�ramieniu goi�y si� dobrze, cho� pozosta�o kilka zropia�ych miejsc. Jeremiasz zwr�ci� uwag� na bro� obcego. Powtarzalne rewolwery, wyr�b Piekielnik�w. Wyj�� jeden z�kabury, odwi�d� kurek do po�owy i�wysun�� b�ben. Wystrzelono dwa pociski. Usun�� puste �uski i�obejrza� dok�adnie bro�. Nie by�a nowa. W�latach poprzedzaj�cych Drug� Wojn� z�Szatanem, Piekielnicy produkowali samopowtarzalne rewolwery z�troch� kr�tszymi lufami oraz p�kate, kanciaste pistolety automatyczne i�karabiny, o�wiele bardziej precyzyjne od tego. Ale to nie uchroni�o ich przed zag�ad�. Jeremiasz widzia� zniszczenie Babilonu. Diakon kaza� zr�wna� go z�ziemi�, �eby nie pozosta� kamie� na kamieniu. Starzec wzdrygn�� si� na to wspomnienie. Ranny j�kn�� i�otworzy� oczy. Jeremiasz poczu� zimny dreszcz strachu, kiedy w�nie spojrza�. Mia�y mglist�, szarob��kitn� barw� zimowego nieba i�by�y tak przenikliwe, jakby potrafi�y zajrze� w�g��b jego duszy. - Jak si� pan czuje? - spyta�, czuj�c jak wali mu serce. M�czyzna zamruga� i�spr�bowa� usi���. - Le� spokojnie, przyjacielu. Zosta�e� ci�ko ranny. - Sk�d si� tu wzi��em? - pad�o ciche pytanie. - Moi ludzie znale�li pana na r�wninach. Spad� pan z�konia. Ale przedtem pali� si� pan i�zosta� postrzelony. M�czyzna wzi�� g��boki oddech i�zamkn�� oczy. - Nic nie pami�tam. - To si� zdarza - odrzek� Jeremiasz. - Uraz spowodowany bolesnymi ranami. Kim pan jest? - Nie pami�... - obcy zawaha� si�. - Shannow. Jestem Jon Shannow. - Nies�awne nazwisko, m�j przyjacielu. Niech pan teraz odpocznie. Wieczorem przynios� panu co� do jedzenia. Ranny otworzy� oczy i�chwyci� Jeremiasza za rami�. - Kim jeste�, przyjacielu? - Nazywam si� Jeremiasz. W�drowiec. M�czyzna opad� na pos�anie. - Id� i�wo�aj do uszu Jeruzalemu, Jeremiaszu - wyszepta� i�zapad� w�g��boki sen. Jeremiasz wyszed� z�wozu i�zamkn�� za sob� drewniane drzwi. Isis rozpali�a ognisko i�teraz zbiera�a zio�a nad rzek�. Jej kr�tkie, jasne w�osy po�yskiwa�y w�s�o�cu jak pasma z�ota. Podrapa� si� w�siw� brod� i�po�a�owa�, �e nie jest dwadzie�cia lat m�odszy. Dziesi�� innych woz�w sta�o p�kolem nad brzegiem rzeki. P�on�y tam trzy dalsze ogniska. Meredith kl�cza� przy pierwszym, kroi� marchew i�wrzuca� do garnka zawieszonego nad ogniem. Jeremiasz przeszed� ��k� i�przykucn�� naprzeciw m�odego uczonego. - Widz�, �e odpowiada panu �ycie pod s�o�cem i�gwiazdami, doktorze - zagadn�� przyja�nie. Meredith u�miechn�� si� nie�mia�o i�odgarn�� z�czo�a pukiel p�owych w�os�w. - W�istocie, meneer Jeremiaszu. Z�ka�dym dniem czuj� si� silniejszy. Jestem pewien, �e gdyby wi�cej mieszczuch�w zobaczy�o t� krain�, by�oby na �wiecie mniej barbarzy�stwa. Jeremiasz nie odpowiedzia�. Przeni�s� wzrok na ognisko. Z�do�wiadczenia wiedzia�, �e barbarzy�stwo pod��a za cz�owiekiem jak cie�. Gdzie st�pnie cz�owiek, tam wkr�tce pojawia si� z�o. Ale Meredith mia� �agodne usposobienie. Nic nie szkodzi, �e m�ody cz�owiek piel�gnuje w�sobie marzenia. - Jak si� czuje ranny? - zapyta� lekarz. - Wydaje mi si�, �e wraca do zdrowia, cho� twierdzi, �e nie pami�ta, jak odni�s� obra�enia. M�wi, �e nazywa si� Jon Shannow. W oczach Mereditha b�ysn�� gniew. - Przekl�te nazwisko! Jeremiasz wzruszy� ramionami. - To tylko nazwisko. Isis ukl�k�a na brzegu rzeki i�przyjrza�a si� d�ugiej, smuk�ej rybie tu� pod powierzchni� wody. Pi�kna, pomy�la�a. Dosi�g�a jej swym umys�em i�natychmiast wcieli�a si� w�ryb�. Poczu�a wok� siebie ch�odn� to� i�ogarn�a j� nieprzeparta ch�� ruchu, odp�yni�cia st�d, walki z�pr�dem, ucieczki... Otrz�sn�a si� i�po�o�y�a na plecach. Wtedy zobaczy�a nad sob� Jeremiasza. U�miechn�a si� i�usiad�a. - Jak on si� czuje? - zapyta�a, gdy starzec spocz�� obok niej. - Dochodzi do siebie. Chcia�bym, �eby� posiedzia�a przy nim. - Zauwa�y�a, �e stary cz�owiek stara si� ukry� niepok�j. Opar�a si� ch�ci wnikni�cia w�jego umys� i�zaczeka�a, a� zn�w si� odezwie. - To wojownik, mo�e nawet bandyta, sam nie wiem. Mieli�my obowi�zek mu pom�c, ale powstaje pytanie, czy nie zagrozi nam, kiedy odzyska si�y. Czy to zab�jca? Mo�e poszukuj� go Krzy�owcy? B�dziemy mie� k�opoty, udzielaj�c mu schronienia? Pomo�esz mi? - Och, Jeremiaszu! - powiedza�a cicho Isis. - Oczywi�cie, �e ci pomog�! Czy�by� w�to w�tpi�? Zaczerwieni� si�. - Wiem, �e nie lubisz sprawdza� swego talentu na ludziach. Przepraszam, �e musia�em o�to poprosi�. - Jeste� mi�y - odrzek�a i�wsta�a. Nagle zakr�ci�o si� jej w�g�owie i�zachwia�a si�. Jeremiasz podtrzyma� j�. Poczu�a jego trosk�. Z�wolna wraca�y jej si�y, ale w�piersi i��o��dku narasta� b�l. Starzec wzi�� j� na r�ce i�poszed� w�stron� woz�w. Meredith wybieg� im naprzeciw. Jeremiasz posadzi� Isis w�bujanym fotelu przy ognisku, a�lekarz sprawdzi� puls. - Ju� wszystko dobrze - zapewni�a. - Naprawd�. Szczup�a d�o� Mereditha spocz�a na jej czole. Musia�a si� mocno skoncentrowa�, by nie my�le�, jak intensywnym uczuciem j� darzy. - Ju� wszystko dobrze! - A�b�l? - spyta�. - Przechodzi - sk�ama�a. - Po prostu za szybko wsta�am, nic takiego. Meredith zwr�ci� si� do Jeremiasza. - Poprosz� o�s�l. - Gdy starzec wr�ci�, lekarz wysypa� troch� na d�o�. - Zjedz to - rozkaza�. - Zrobi mi si� niedobrze - zaprotestowa�a, ale nie odezwa� si�, wi�c zliza�a s�l z�jego d�oni. Jeremiasz poda� jej kubek z�wod� i�przep�uka�a usta. - Powinna� teraz odpocz�� - poleci� Meredith. - Nied�ugo - obieca�a. Wsta�a niepewnie i�podzi�kowa�a obu m�czyznom. Chc�c jak najszybciej znale�� si� poza zasi�giem ich troskliwych spojrze�, wdrapa�a si� do wozu Jeremiasza, gdzie spa� ranny. Isis przysun�a krzes�o i�usiad�a obok. Jej choroba post�powa�a i�czu�a ju� blisko�� �mierci. Pozby�a si� przykrych my�li, wyci�gn�a r�k� i�po�o�y�a ma�� d�o� na palcach �pi�cego. Zamkn�a oczy i�wnikn�a umys�em w�jego wspomnienia. Przeby�a wstecz okres dojrza�y, potem m�odo�� i�zatrzyma�a si� w�latach dzieci�cych m�czyzny. Dwaj ch�opcy, bracia. Jeden nie�mia�y i�wra�liwy, drugi porywczy i�szorstki. Kochaj�cy rodzice, farmerzy. Potem zjawiaj� si� bandyci. Przelana krew, morderstwo. Ch�opcy uciekaj�. Tragedia dotyka ich w�r�ny spos�b. Jeden zostaje bandyt�, drugi... Isis otrz�sn�a si� i�wr�ci�a do rzeczywisto�ci. Patrz�c na �pi�cego, zapomnia�a o�swojej chorobie. Przygl�dam si� legendzie, pomy�la�a. Jeszcze raz wejrza�a w��ycie obcego. Cz�owiek Jeruzalem, dr�czony koszmarami przesz�o�ci i�my�lami o�przysz�o�ci, przemierzaj�cy pustkowia w�poszukiwaniu... miasta? Tak, ale nie tylko. Szuka odpowiedzi, sensu istnienia. Po drodze zatrzymuje si�, by walczy� z�bandytami, zaprowadza spok�j w�miastach, zabija grzesznych. Pod��a samotnie, mile widziany tylko wtedy, gdy potrzebna jest jego bro�, ponaglany do wyjazdu zaraz po wykonaniu zadania. Isis wycofa�a si�. By�a przygn�biona nie tylko wspomnieniami pe�nymi walki i��mierci, ale r�wnie� cierpieniem tego cz�owieka. Nie�mia�y, wra�liwy ch�opiec wybra� drog� przemocy, sta� si� samotnikiem budz�cym groz�. A�ka�de zab�jstwo pokrywa�o jego dusz� now� warstw� lodu. Wnikn�a w�niego jeszcze raz. Isis i�Shannow stali si� jedno�ci�, stopili si� ze sob�. Atakuj�cy m�czy�ni wy�aniaj� si� z�mroku, biegn�. Strza�y. Jaki� odg�os za plecami. Isis/Shannow odwraca si� i�naciska spust rewolweru. Dziecko pada na ziemi� z�kul� w�piersi. O�Bo�e! O�Bo�e! O�Bo�e! Isis przesta�a kurczowo trzyma� si� jego wspomnie�, ale nie wycofa�a si� ca�kiem. Pozwoli�a, by czas p�yn�� naprz�d i�unosi� j� ze sob�. Zatrzyma�a si� w�chwili, gdy Cz�owiek Jeruzalem zajecha� na farm� Donny Taybard. To zupe�nie inna historia. Mi�o��. Wozy jad� dalej. Isis/Shannow zawraca i�zd��a w�przeciwnym kierunku. Ma w�sercu rado�� i�nadziej� na lepsze jutro. Do�� przemocy i��mierci. Marzenia o�spokojnym �yciu na farmie w�towarzystwie ukochanej osoby. Potem nadci�gaj� Piekielnicy. Isis przerwa�a i�wsta�a. - Biedny, dobry cz�owieku... - szepn�a i�pog�aska�a �pi�cego po czole. - Wr�c� tu jutro. Na zewn�trz wozu czeka� Meredith. - Czego si� dowiedzia�a�? - zapyta�. - Nic nam nie grozi z�jego strony - odrzek�a. Ch�opak by� szczup�y i�wysoki. Przyci�te nad uszami w�osy opada�y mu czarn� grzyw� na kark. Przeje�d�aj�c Prze��cz na grzbiecie starej klaczy, z�przyjemno�ci� ch�on�� widok g�rskich szczyt�w pn�cych si� na horyzoncie ku niebu. Nestor Garrity mia� siedemna�cie lat i�cieszy� si� z�tej przygody. B�g jeden wiedzia�, �e w�mie�cie zwanym Dolin� Pielgrzyma niecz�sto co� si� dzia�o. Zacisn�� d�o� na kolbie rewolweru i�pu�ci� wodze fantazji. Nie by� ju� urz�dnikiem w�tartaku, o�nie! By� Krzy�owcem tropi�cym legendarnego Latona Duke�a i�jego band�. Niewa�ne, �e po tej stronie Ziem Zarazy wszyscy dr�eli przed tym rewolwerowcem. Bo teraz �ciga� go Nestor Garrity, szybki i�zab�jczy strzelec, pogromca wszelkich z�oczy�c�w, bo�yszcze kobiet, wz�r dla m�czyzn. Bo�yszcze kobiet... Nestor przesta� fantazjowa� i�zamy�li� si�. Jakie to uczucie by� uwielbianym przez kobiety? Poszed� kiedy� na Letnie Ta�ce z�c�rk� Ezry Fearda, Mary. Wyci�gn�a go na zewn�trz i�zacz�a si� wdzi�czy� w��wietle ksi�yca. Powinienem by� j� poca�owa�? - zastanawia� si�. Powinienem by� robi� z�ni� te cholerne rzeczy? Zarumieni� si� na samo wspomnienie. Wiecz�r zamieni� si� w�koszmar, kiedy odesz�a z�Samuelem Klaresem. Ca�owali si�. Nestor widzia� ich nad strumieniem. Potem si� pobrali i�Mary w�a�nie mia�a rodzi�. Stara szkapa potkn�a si� na stromym zboczu. Nestor otrz�sn�� si� ze wspomnie�, ale zaraz zn�w si� rozmarzy�. Ju� nie by� nieustraszonym Krzy�owcem, lecz Jonem Shannowem, s�ynnym Cz�owiekiem Jeruzalem szukaj�cym staro�ytnego miasta. Ten nie mia� czasu, by my�le� o�kobietach. Nestor zmru�y� oczy, �ci�gn�� kapelusz na czo�o, postawi� ko�nierz p�aszcza i�wyprostowa� si� w�siodle. Jon Shannow nie mo�e si� garbi�. Wyobrazi� sobie dw�ch bandyt�w wyje�d�aj�cych zza g�az�w. Oczami duszy zobaczy� strach na ich twarzach. Si�gn�li po bro�. R�ka Nestora opad�a na biodro. Rewolwer zawadzi� muszk� o�brzeg kabury i�wypad� mu z�d�oni. Nestor ostro�nie zatrzyma� konia na piargu, zlaz� na ziemi� i�podni�s� bro�. Koby�� najwyra�niej ucieszy� brak ci�aru na grzbiecie. Ochoczo ruszy�a przed siebie. - Hej, zaczekaj! - zawo�a� Nestor i�rzuci� si� w�pogo�. Ale bez skutku. Dop�dzi� j� dopiero na dole, gdzie stan�a, by poskuba� zesch�� traw�. Wdrapa� si� na siod�o. Pewnego dnia zostan� Krzy�owcem, pomy�la�. B�d� s�u�y� Diakonowi i�Bogu. Pojecha� dalej. Gdzie si� podzia� Kaznodzieja? Ju� dawno powinien by� go znale��. �lady wyra�nie prowadzi�y do Prze��czy. Ale dok�d si� uda�? Przede wszystkim dlaczego w�og�le odjecha�? Nestor lubi� Kaznodziej�. Spokojny cz�owiek. Zawsze odnosi� si� do ch�opca �yczliwie i�ze zrozumieniem. Zw�aszcza tego lata, gdy zgin�li rodzice Nestora. Uton�li podczas nag�ej powodzi dziesi�� lat temu... Wzdrygn�� si�. W�wieku siedmiu lat zosta� sierot�. Przysz�a do niego frey McAdam i�przyprowadzi�a Kaznodziej�. M�czyzna usiad� na brzegu ��ka i�wzi�� ch�opca za r�k�. - Dlaczego oni umarli? - spyta�o zal�knione dziecko. - Dlaczego mnie zostawili? - Pewnie wybi�a ich godzina, tylko o�tym nie wiedzieli. - Ja te� chc� umrze� - zaszlocha� siedmiolatek. Kaznodzieja siedzia� przy nim d�ugo i�opowiada� o�rodzicach, o�ich �yciu i�dobroci. Rozpacz i�poczucie osamotnienia na chwil� opu�ci�y Nestora i�zaraz zasn��. Ostatniej nocy Kaznodzieja przedar� si� przez szalej�ce p�omienie i�pod gradem kul uciek� z�ko�cio�a. Potem znikn��. Nestor zamierza� go odnale�� i�przekona�, �e ju� zapanowa� spok�j i�mo�e bezpiecznie wr�ci� do domu. Potem zobaczy� cia�a. Nad straszliwymi ranami kr��y�y muchy. Nestor zmusi� si�, by zsi��� z�konia i�podej�� bli�ej. Pot sp�ywa� mu po twarzy, a�na plecach czu� zimny, pustynny wiatr. Nie �mia� spojrze� wprost na zw�oki, wi�c zaj�� si� badaniem �lad�w. Jeden ko� zawr�ci� do Doliny Pielgrzyma, ale potem skr�ci� na pustkowie. Nestora mdli�o, lecz zaryzykowa� i�szybko zerkn�� na trupy. Nie zna� �adnego z�zabitych. Co wa�niejsze, �aden nie by� Kaznodziej�. Wsiad� na klacz i�pod��y� za samotnym je�d�cem. Kiedy Nestor wjecha� do miasta, prowadz�c za sob� czarnego ogiera, na g��wnej ulicy Doliny Pielgrzyma panowa� du�y ruch. Zbli�a�o si� po�udnie i�akurat sko�czy�y si� lekcje w�dw�ch szko�ach. Dzieci wychodzi�y na powietrze, by zje�� lunch przygotowany przez matki. Sklepy i�trzy restauracje by�y otwarte, a z�nieba pra�y�o s�o�ce. Ale p� mili dalej na p�noc wci�� unosi�a si� smuga dymu. Beth McAdam sta�a na pogorzelisku, a�grabarze zabierali zw�glone cia�a Wilczak�w. Nestor nie mia� ochoty przynosi� Beth z�ych wiadomo�ci. W�czasach jego dzieci�stwa by�a dyrektork� szko�y podstawowej i�nikomu nie u�miecha�a si� dalsza nauka u�niej. Przypomnia� sobie b�jk� z�Charliem Willsem. Odci�gni�to ich od siebie i�zaprowadzono przed oblicze pani McAdam. Wysz�a zza biurka z�bambusowym kijkiem d�ugo�ci trzech st�p i�znacz�co postuka�a nim w�d�o�. - Na ile bat�w zas�u�y�e�, Nestor? - zapyta�a. - To nie ja zacz��em - odrzek�. - Nie odpowiedzia�e� na pytanie. Nestor zastanawia� si� chwil�. - Na cztery. - Dlaczego akurat na cztery? - Bo za b�jk� na podw�rzu dostaje si� cztery - powiedzia�. - Taka jest zasada. - A�nie zamachn��e� si� przypadkiem na pani� Carstairs, kiedy was rozdziela�a? - Przez pomy�k�. - Takie pomy�ki kosztuj�, ch�opcze. Ty dostaniesz sze�� razy, a�Charlie cztery. Czy tak b�dzie sprawiedliwie? - Nigdy nie jest sprawiedliwie, jak si� ma trzyna�cie lat - poskar�y� si� Nestor. Ale m�nie zni�s� po trzy uderzenia w�ka�d� d�o�. Nawet nie pisn��. Wolno podjecha� do zgliszczy ma�ego ko�cio�a. Ogier pos�usznie st�pa� za klacz�. Beth McAdam opar�a r�ce na szerokich biodrach i�patrzy�a w�kierunku Muru. Jasne w�osy zwi�za�a z�ty�u, ale jeden kosmyk wymkn�� si� spod wst��ki i�trzepota� na wietrze przy policzku. Odwr�ci�a si�, s�ysz�c stukot kopyt i�spojrza�a bez wyrazu na Nestora. Zsiad� z�konia i�zdj�� kapelusz. - Znalaz�em napastnik�w - powiedzia�. - Wszyscy s� martwi. - Spodziewa�am si� tego - odpar�a. - A�gdzie Kaznodzieja? - Znikn��. Jego ko� uciek� na wsch�d, ale go z�apa�em. Na siodle jest krew. Wr�ci�em tym samym tropem i�zauwa�y�em �lady wilk�w i�nied�wiedzi Ale on przepad�. - On �yje, Nestorze. Ja to wiem, czuj� to tutaj... - uderzy�a si� w�pier� zaci�ni�t� pi�ci�. - Jak uda�o mu si� zabi� pi�ciu uzbrojonych m�czyzn? I�do tego morderc�w! Chodzi mi o�to, �e nigdy nie widzia�em Kaznodziei z�broni�. Zignorowa�a pytanie. - Pi�ciu m�czyzn, powiadasz? Wed�ug tych, co widzieli masakr�, ko�ci� otoczy�o ponad dwudziestu. Ale podejrzewam, �e wi�kszo�� z�nich to... nasi miejscowi, dobrzy parafianie. Nestor wola� nie wdawa� si� w�dyskusj�. Mimo wszystko zapraszanie Wilczak�w do ko�cio�a by�o bardzo gorsz�ce. Nic dziwnego, �e spokojnych ludzi w�ko�cu ogarn�� gniew. Chocia�... gdyby Krzy�owc�w nie wezwano do napadu na farm� Shema Jacksona, nie dosz�oby do tragedii. - Mam jeszcze co� zrobi�, pani McAdam? - zapyta�. Pokr�ci�a g�ow�. - To zwyk�e morderstwo, nic innego. - Zabicie Wilczak�w to nie morderstwo - paln�� bez namys�u. - Przecie� nie s� lud�mi, prawda? To zwierz�ta. W oczach Beth b�ysn�a w�ciek�o��, ale tylko parskn�a i�odwr�ci�a si�. - Dzi�kuj� ci za pomoc, Nestorze. Ale chyba masz robot� i�nie chc� odci�ga� ci� od twoich obowi�zk�w. Odetchn�� z�ulg� i�dosiad� klaczy. - Co mam zrobi� z�ogierem? - spyta�. - Przeka� go Krzy�owcom. Nie jest nasz i�nie chc� go. Nestor podjecha� do murowanych koszar na po�udniu miasta i�uwi�za� konie. Drzwi by�y otwarte. Kapitan Leon Evans siedzia� za prostym, drewnianym biurkiem. - Dzie� dobry, sir - przywita� si� Nestor. Evans podni�s� wzrok i�u�miechn�� si� szeroko. By� wysokim, barczystym m�czyzn� o�pogodnym usposobieniu. - Ci�gle chcesz si� zaci�gn��, ch�opcze? - Tak, sir. - Czytasz Bibli�? - Tak jest, sir. Codziennie. - Zapisz� ci� na sprawdzian na pierwszy dzie� przysz�ego miesi�ca. Je�li zdasz, zostaniesz kadetem. - Zdam na pewno. Obiecuj�, sir. - Dobry z�ciebie ch�opak, Nestorze. Widz�, �e znalaz�e� ogiera. A�co z�Kaznodziej�? - Znikn��, sir. Ale zabi� pi�ciu napastnik�w. Evans przesta� si� u�miecha�. - Na Boga, czy to mo�liwe? - pokr�ci� g�ow�. - Jak to m�wi�, nie s�d� cz�owieka po wygl�dzie. Rozpozna�e� kt�rego� z�zabitych? - �adnego, sir. Ale trzej dostali prosto w�twarz. To tak, jakby zjecha� ze wzg�rza, pos�a� ich do piek�a i�pojecha� dalej. Pi�ciu ludzi! - Sze�ciu - poprawi� kapitan. - Dzi� rano znalaz�em w�ko�ciele jeszcze jedno cia�o. Wygl�da na to, �e mimo szalej�cego ognia Kaznodzieja przedar� si� do tylnych drzwi. Tam kto� na niego czeka�. Kaznodzieja musia� go zaskoczy�, wywi�za�a si� walka i�odebra� tamtemu bro�. Potem go zastrzeli� i�zabra� jego konia. Jack Shale twierdzi, �e widzia�, jak Kaznodzieja wyje�d�a� z�miasta. Podobno pali�y mu si� w�osy i�p�aszcz. Nestor wzdrygn�� si�. - Kto by pomy�la�? We wszystkich kazaniach m�wi� o�mi�o�ci bo�ej i�przebaczeniu. A�potem zastrzeli� sze�ciu ludzi. Kto by przypuszcza�? - Ja, ch�opcze - odezwa� si� g�os od drzwi. Nestor obejrza� si� i�zobaczy� starego proroka wchodz�cego z�trudem do �rodka. Daniel Cade opiera� si� na dw�ch laskach, a�siwa broda si�ga�a mu do piersi. Dysz�c ci�ko, opad� na krzes�o pod �cian�. Kapitan Evans wsta�, nape�ni� kubek wod� i�poda� starcowi. Prorok przyj�� to z�wdzi�czno�ci�. Nestor cofn�� si� pod przeciwleg�� �cian�, ale nie odrywa� oczu od �ywej legendy. Daniel Cade przeistoczy� si� z�bandyty w�proroka. Walczy� w�Wielkiej Wojnie z�Piekielnikami. B�g przem�wi� do niego. Rodzice Nestora byli jednymi z�wielu, kt�rym banda Cade�a uratowa�a �ycie podczas najazdu wrogiej armii. - Kto podpali� ko�ci�? - zapyta� prorok. Wci�� mia� mocny, pewny g�os, dziwnie kontrastuj�cy ze s�abym, artretycznym cia�em. - Jacy� obcy spoza miasta - odrzek� kapitan. - Nie wszyscy byli obcy - zaprzeczy� Cade. - W�t�umie widziano miejscowych, mi�dzy innymi Shema Jacksona. Ciekawe, bo czy to nie z�jego powodu Krzy�owcy wyjechali z�miasta zamiast broni� ko�cio�a? Nie zostali�cie wezwani do napadu na jego farm�? - A�tak - przyzna� Evans. - Bandyci ukradli mu cz�� trzody i�przyjecha� tu do nas po pomoc. - A�potem zosta� w�mie�cie, �eby przyjrze� si� rzezi? Dziwne. - Nie daruj� podpalaczom ko�cio�a ich czynu, czcigodny. Ale pragn� przypomnie�, �e niejednokrotnie zwracano uwag� Kaznodziei, by nie zaprasza� Wilczak�w do miasta, bo s� tu niepo��dani. To nie stworzenia boskie, nie zostali ulepieni na wz�r i�podobie�stwo Pana. S� dzie�em Szatana. Ich miejsce nie jest ani w�ko�ciele, ani mi�dzy przyzwoitymi lud�mi. Ale Kaznodzieja ignorowa� ostrze�enia. Tragedia... hmm... by�a nieunikniona. Kiedy� musia�a si� zdarzy�. Mam tylko nadziej�, �e Kaznodzieja �yje. To dobry cz�owiek i�cho� pob��dzi�... - Och, z�pewno�ci� �yje - przerwa� Cade. - Podejmie pan jakie� dzia�ania przeciwko ludziom z�miasta, kt�rzy pomagali napastnikom? - Nie wierz�, by kto� z�tutejszych im pomaga�. Po prostu przygl�dali si�. Prorok skin�� g�ow�. - A�nie dziwi pana, �e to jacy� obcy spoza Doliny Pielgrzyma zdecydowali si� przeci�� nasz wrz�d? - Niezbadane s� wyroki boskie, jak pan sam dobrze wie, czcigodny - odrzek� Evans. - Ale prosz� mi powiedzie�, dlaczego nie by� pan zaskoczony, �e Kaznodzieja zabi� sze�ciu uzbrojonych ludzi? Nosi pa�skie nazwisko i�podobno jest pa�skim siostrze�cem, czy tak? M�wi�, �e walczy� pod pa�skimi rozkazami w�Wojnie z�Piekielnikami. To prawda? Je�li tak, musia� by� wtedy bardzo m�ody. Cade nie u�miechn�� si�, ale Nestor dostrzeg� w�jego oczach weso�e b�yski. - Jest starszy ni� wygl�da, kapitanie. Ale nigdy nie s�u�y� pod moimi rozkazami. I�mimo tego samego nazwiska nie jeste�my spokrewnieni. - Prorok st�kn�� i�wsta�. Evans przytrzyma� go za rami�, a�Nestor podbieg�, by poda� laski. - Dam sobie rad�! Po co tyle zamieszania? Starzec z�wielk� godno�ci� ruszy� wolno ku drzwiom. Wdrapa� si� na siedzenie ma�ego powozu, uj�� lejce i�odjecha�. - Wielki cz�owiek - powiedzia� kapitan. - Legenda. Zna� Cz�owieka Jeruzalem. Kiedy� je�dzili razem. - S�ysza�em, �e to on by� Cz�owiekiem Jeruzalem - odpar� Nestor. Evans pokr�ci� g�ow�. - Te� tak s�ysza�em, ale to nieprawda. M�j ojciec zna� m�czyzn�, kt�ry walczy� u�boku Cade�a. By� bandyt�, morderc�. Ale potem ujrza� �wiat�o, Pan wskaza� mu drog�. Diakon sta� na szerokim balkonie, a�poranna bryza rozwiewa�a jego bia�osrebrzyst� brod�. Spogl�da� z�wysoka na mury obronne Jedno�ci i�zat�oczone ulice, a�serce przepe�nia�a mu mi�o�� do tego miasta. Po b��kitnym niebie sun�� dwup�atowiec, kieruj�c si� na wsch�d ku osadom g�rniczym. Mia� na pok�adzie poczt� i�zapewne wyp�at� dla robotnik�w w�nowej walucie Barta. Drukowane od niedawna banknoty wypiera�y powoli du�e, srebrne monety. Miasto kwit�o. Przest�pczo�� radykalnie zmala�a i�kobiety mog�y nawet noc� chodzi� bezpiecznie po jasno o�wietlonych ulicach. - Zrobi�em, co mog�em - szepn�� stary cz�owiek. - S�ucham, Diakonie? - odezwa� si� szczup�y, zgarbiony m�czyzna o�rzadkich siwych w�osach. - M�wi� sam do siebie, Geoffrey. To z�y znak. - Odwr�ci� si� i�wszed� do gabinetu. - Na czym sko�czyli�my? Chudy sekretarz si�gn�� po kartk� i�spojrza� na tekst. - Mam tu petycj� z�pro�b� o�u�askawienie Camerona Sikesa. To ten m�czyzna, kt�ry zasta� �on� w���ku z�s�siadem. Zastrzeli� oboje. Ma by� jutro powieszony. Starzec pokr�ci� g�ow�. - Wsp�czuj� mu, ale nie mo�emy robi� wyj�tk�w. Mordercy zas�uguj� na �mier�, Geoffrey. Co jeszcze? - Aposto� Saul prosi o�audiencj� przed wyjazdem do Doliny Pielgrzyma. - Jestem wolny dzi� po po�udniu? Geoffrey zajrza� do notesu w�czarnej sk�rzanej oprawie. - Tak, mi�dzy czwart� trzydzie�ci a�pi�t�. Zapisa� go? - Zapisz. Wci�� nie rozumiem, dlaczego prosi� o�t� misj�. Mo�e ma dosy� miasta? Albo mo�e miasto ma dosy� jego? Co� jeszcze? M�czy�ni przez p� godziny opracowywali szczeg�owy rozk�ad dnia, w�ko�cu Diakon zarz�dzi� przerw� i�przeszed� do obszernej biblioteki za gabinetem. Przy drzwiach stali uzbrojeni stra�nicy i�Diakon ze smutkiem przypomnia� sobie m�odzie�ca, kt�ry ukry� si� tu przed dwoma laty. Strza� zagrzmia� wtedy jak piorun w�murach ogromnego gmachu. Kula trafi�a Diakona tu� powy�ej prawego biodra i�rzuci�a na pod�og�. Zamachowiec wrzeszcza� i�p�dzi� przez wielk� sal�. Pociski odbija�y si� rykoszetem od kamiennej posadzki. Diakon przekr�ci� si� na bok i�wyszarpn�� z�kieszeni ma�y, dwustrza�owy pistolet. Kiedy m�ody cz�owiek zbli�y� si�, starzec nacisn�� spust. Trafi� zab�jc� mi�dzy oczy. M�czyzna zamar� na chwil� i�upu�ci� bro�. Potem osun�� si� na kolana i�upad� na twarz. Diakon westchn��. Nieprzyjemne wspomnienie. Ojciec ch�opaka zosta� powieszony dzie� wcze�niej za zastrzelenie cz�owieka podczas karcianej k��tni. Od tamtej pory biblioteki i�innych budynk�w municypalnych strzeg�y uzbrojone patrole. Diakon usiad� za d�ugim d�bowym sto�em. Czekaj�c na spotkanie, przygl�da� si� rz�dom p�ek. Sze��dziesi�t osiem tysi�cy tom�w. Ostatnie pozosta�o�ci po gatunku ludzkim. Powie�ci, podr�czniki, rozprawy filozoficzne, poradniki, pami�tniki i�poezje. I�do czego doszli�my? - pomy�la�. �wiat le�y w�gruzach, uznany przez nauk� za b�karta i�nawiedzony przez magi�. Ogarn�y go ponure my�li. Nikt nie ma racji przez ca�y czas. Mo�na tylko pod��a� za g�osem serca. Stra�nik wprowadzi� kobiet�. Mimo zaawansowanego wieku, porusza�a si� spr�ystym krokiem i�trzyma�a si� prosto, a�jej twarz nosi�a wyra�ne �lady dawnej urody. Srebrzyste w�osy mieni�y si� z�otem i�czerwieni� w�s�onecznym �wietle wpadaj�cym przez �ukowe, ozdobne okna z�przyciemnianego szk�a. B��kitne oczy spogl�da�y jasno i�pogodnie. Diakon wsta�. - Witam, frey Masters. Niech B�g b�ogos�awi pani� i�pani rodzin�. Poda�a mu r�k�, u�miechn�a si� i�usiad�a naprzeciwko. - I�ciebie, Diakonie. Wierz�, �e wkr�tce uczyni ci� lito�ciwym. - Miejmy nadziej� - odrzek�. - Jakie wie�ci? - Sny wci�� s� te same, tylko wyra�niejsze. Betsy widzia�a cz�owieka o�purpurowej sk�rze i�czarnych �y�ach. Mia� czerwone oczy. Wok� le�a�y tysi�ce cia�, a�on p�awi� si� we krwi niewinnych dzieci. Samancie r�wnie� �ni� si� demon z�innego �wiata. Po przebudzeniu wpad�a w�histeri� i�twierdzi�a, �e nawiedzi nas Szatan. Co to znaczy, Diakonie? Czy to symboliczne wizje? - Nie - powiedzia� ze smutkiem. - Bestia istnieje. Kobieta westchn�a. - Ja te� miewam ostatnio sny. Widzia�am wielkiego wilka chodz�cego na dw�ch �apach. Mia� wydr��one pazury. Zatopi� je w�ciele cz�owieka i�wyci�gn�� krew. Bestia i�Wilk ��cz� si� ze sob�, prawda? Skin�� g�ow�, ale nie odpowiedzia�. - Wiesz du�o wi�cej ni� mi m�wisz, Diakonie. Zignorowa� t� uwag� i�zapyta�: - Czy komu� jeszcze �ni�y si� wilki? - Alicji - odrzek�a pani Masters. - Widzia�a ob�z Wilczak�w sk�pany w�purpurowym blasku. Ma�e stworzenia wi�y si� i�wrzeszcza�y, a� w�ko�cu zamieni�y si� w�bestie z�mojego snu. - Musz� wiedzie�, kiedy i�gdzie - powiedzia� Diakon i�wyj�� z�kieszeni ma�y, z�oty Kamie�. Pocz�� go obraca� w�palcach. - Powiniene� wykorzysta� moc dla siebie, Diakonie - zauwa�y�a kobieta surowym tonem. - Wiesz, �e szwankuje ci serce. - I�tak �yj� za d�ugo. Nie, zachowam moc, by u�y� jej przeciw Bestii. To ju� ostatni z�nich. M�j ma�y skarb. Nied�ugo �wiat b�dzie musia� zapomnie� o�magii i�zn�w zwr�ci� si� ku nauce i�wynalazkom. - Wyraz jego twarzy zmieni� si�. - O�ile przetrwa. - Przetrwa, Diakonie. B�g musi zwyci�y� Szatana. - �wiat przetrwa, je�li On tak zechce. My, ludzko��, raczej nie uczynili�my z�tej ziemi kwitn�cego ogrodu, nieprawda�? U�miechn�a si� ze znu�eniem i�pokr�ci�a g�ow�. - Mi�dzy nami wci�� �yj� dobrzy ludzie, mimo �e Diabe� wodzi ich na pokuszenie. Nie popadajmy w�rozpacz, Diakonie. Kiedy zjawi si� Bestia, znajd� si� tacy, kt�rzy b�d� z�ni� walczy�. Mo�e nowy Cz�owiek Jeruzalem, albo Daniel Cade? - Przyjdzie pora, to kto� si� znajdzie - zachichota� bez rado�ci. Pani Masters wsta�a. - Wracam do moich Wizjonerek. Co mam im przekaza�? - Niech zachowuj� w�pami�ci krajobrazy i�pory roku. Gdy nadejdzie chwila, stan� do walki i�b�d� wtedy potrzebowa� pomocy. - Wsta� i�wyci�gn�� r�k�. Kobieta u�cisn�a j� kr�tko. - Nie opowiedzia�a mi pani o�w�asnych snach, frey. - Moja moc wyczerpa�a si� z�up�ywem lat. Ale owszem, widzia�am Besti�. Obawiam si�, �e nie starczy ci si�, by si� jej przeciwstawi�, Diakonie. Wzruszy� ramionami. - Stoczy�em w��yciu wiele bitew i��yj�. - Ale jeste� ju� stary. Oboje jeste�my starzy. Si�y nas opuszczaj�, Diakonie. Wszystko przemija, nawet legendy. Westchn��. - Dokona�a pani tutaj wspania�ego dzie�a. Wszystkie te strz�py straconej cywilizacji... Chcia�bym wierzy�, �e po mojej �mierci ludzie b�d� tu przychodzi� i�uczy� si� z�tego, co pozostawili nam po sobie wielcy umar�ego �wiata. - Prosz� nie zmienia� tematu - upomnia�a go. - Chce pani, �ebym oszcz�dzi� zab�jc� �ony i�jej kochanka? - Oczywi�cie. A�tymczasem ci�gle rozmawiamy o�czym� innym. - Dlaczego mia�bym darowa� mu �ycie? - Bo ja o�to prosz�, Diakonie - odpar�a po prostu. - Rozumiem. Bez �adnych argument�w natury moralnej, bez powo�ywania si� na przyk�ady z�Biblii, bez apelowania do mojego lepszego ja? Pokr�ci�a g�ow�, a�on u�miechn�� si�. - W�takim razie b�dzie �y�. - Jeste� dziwnym cz�owiekiem, Diakonie. I�wci�� unikasz zasadniczego tematu. Kiedy� m�g�by� stawi� czo�a Bestii, dzi� ju� nie. Wyszczerzy� z�by i�mrugn�� do niej. - Jeszcze zobaczymy. - Wcale mnie to nie zdziwi, potrafisz sprawia� niespodzianki. Shannow �ni� o�morzu. S�ysza� skrzypienie wr�g przypominaj�ce ludzkie j�ki, widzia� fale jak g�ry uderzaj�ce w�kad�ub statku. Obudzi� si� i�zobaczy� nad g�ow� lamp� ko�ysz�c� si� na haku. Przez chwil� zdawa�o mu si�, �e sen i�jawa to jedno. Potem uprzytomni� sobie, �e le�y w�wozie jad�cym przez preri�. Jak ma na imi� ten cz�owiek? Jeremiasz? Starzec z�siw� brod� i�jednym d�ugim, g�rnym z�bem. Shannow odetchn�� g��boko i�pulsuj�cy b�l w�skroniach troch� zel�a�. J�kn�� i�usiad�. Lew� r�k� i�rami� mia� obanda�owane, a�pod opatrunkiem czu� naci�gni�t�, oparzon� sk�r�. Po�ar? Nic nie pami�ta�. Nie szkodzi, pomy�la�. Z�czasem pami�� wr�ci. Najwa�niejsze, �e wiem, kim jestem. Jonem Shannowem. Cz�owiekiem Jeruzalem. A jednak... poczu� niepok�j, jakby to nazwisko by�o... Co? Niew�a�ciwe? Nie. Na wezg�owiu ��ka wisia�a jego bro�. Si�gn�� po jeden z�rewolwer�w. Dobrze go zna�, a�mimo to wyda� mu si� obcy, gdy zacisn�� d�o� na kolbie. Wysun�� b�benek. Brakowa�o dw�ch naboj�w. Nagle zobaczy� cz�owieka spadaj�cego z�konia. Z�przestrzelonego gard�a tryska�a krew. Potem wspomnienie znik�o. Walka z�bandytami? Tak. W�a�nie tak musia�o by�. Na prawo od ��ka zauwa�y� ma�e lusterko le��ce na p�eczce. Obejrza� ran� na skroni. Siniec szybko znika�, przybra� ju� ��t� barw�. Bruzda na g�owie pokry�a si� strupem. W�osy obci�to mu kr�tko przy sk�rze, ale oparzenia wci�� by�y widoczne. Ogie�. Nast�pny przeb�ysk pami�ci. P�on�ce deski. Uderza w�nie ramieniem. Wreszcie ust�puj�. Za nimi widzi m�czyzn� z�uniesionym rewolwerem. Pada strza�, pocisk trafia tamtego w�g�ow� niczym cios zadany m�otem. Wizja rozp�yn�a si�. By� w�ko�ciele. Dlaczego? Czy�by s�ucha� kazania? Wsta�. Jego ubranie le�a�o starannie z�o�one na krze�le pod ma�ym okienkiem. Nadpalony p�aszcz zosta� wyprany i�po�atany. Wk�adaj�c odzie�, rozejrza� si� po wn�trzu wozu. W�skie sosnowe ��ko, dwa krzes�a z�tego samego, wypolerowanego drewna i�niewielki st�. Zielone �ciany. Ramy okienne ozdobione wyrze�bionymi motywami winoro�li. Dziwny symbol wyryty na drzwiach - dwa zachodz�ce na siebie tr�jk�ty tworz�ce gwiazd�. Nad ��kiem p�ka na ksi��ki. Zapinaj�c pas z�kaburami, przyjrza� si� tytu�om. Zauwa�y� oczywi�cie Bibli�, ale r�wnie� kilka powie�ci. Na samym ko�cu sta� tomik o�po��k�ych kartkach. Wyci�gn�� go i�podszed� do okna. W�promieniach zachodz�cego s�o�ca odczyta� wyblak�e, z�ote litery na ok�adce: Historia Ubior�w Zachodu, autorstwa Johna Peacocka. Ostro�nie przewraca� strony. Grecy, Rzymianie, Bizantyjczycy, czasy Tudor�w, Stuart�w, Cromwella... Kobiety i�m�czy�ni w�r�nych strojach, kolejne daty... By� zafascynowany. Zanim pojawi�y si� samoloty, wielu ludzi wierzy�o, �e od �mierci Chrystusa min�o zaledwie trzysta lat. Ale pasa�erowie wielkich podniebnych statk�w zadali k�am wcze�niejszym teoriom, odes�ali je do lamusa historii. Shannow podni�s� wzrok i�zastanowi� si�. �Sk�d o�tym wiem?� Od�o�y� ksi��k� na miejsce, otworzy� drzwi wozu i�zszed� niepewnie po trzech stopniach. M�oda kobieta o�kr�tkich jasnych w�osach ruszy�a ku niemu z�misk� strawy. - Powinien pan le�e� - upomnia�a go. Rzeczywi�cie, czu� si� s�aby i�oddycha� z�trudem. Przysiad� na schodkach i�przyj�� od niej gulasz. - Dzi�kuj� pani. - By�a nadzwyczaj pi�kna, mia�a zielononiebieskie oczy i�lekko opalon� sk�r�. - Wraca panu pami��, panie Shannow? - Nie - odrzek� i�zacz�� je��. - Z�czasem wr�ci - zapewni�a go. W�z pomalowany by� z�zewn�trz na zielono i�czerwono. Ze swego miejsca Shannow zobaczy� jeszcze dziesi�� takich samych. - Dok�d jedziecie? - zapyta�. - Dok�d chcemy - odpar�a dziewczyna. - Mam na imi� Isis. - Wyci�gn�a d�o�. Shannow poczu� pewny, mocny u�cisk. - Dobra z�pani kucharka, Isis. �wietny gulasz. Ignoruj�c komplement, usiad�a obok. - Doktor Meredith podejrzewa, �e ma pan p�kni�t� czaszk�. Nic pan nie pami�ta? Zupe�nie nic? - Nic, o�czym chcia�bym rozmawia�. Niech pani mi opowie o�was. - Niewiele jest do opowiadania. - Isis wzruszy�a ramionami. - Jeste�my tym, co wida�. W�drowcami. Pod��amy za s�o�cem i�wiatrem. W�lecie ta�czymy, zim� marzniemy. Podoba nam si� takie �ycie. - Ma swoisty urok - przyzna� Shannow. - Ale istnieje jaki� cel waszej podr�y? Przez chwil� wpatrywa�a si� w�niego wielkimi oczami. - �ycie to podr� do jednego tylko celu. A�mo�e widzi pan to inaczej, panie Shannow? - Nie warto spiera� si� z�Isis - odezwa� si� Jeremiasz, staj�c obok. Shannow podni�s� wzrok na starca. - My�l�, �e to prawda - powiedzia� i�wsta�. Zakr�ci�o mu si� w�g�owie i�musia� przytrzyma� si� wozu. Wzi�� g��boki oddech i�wyszed� na otwart� przestrze�. Jeremiasz drepta� obok i�trzyma� go za rami�. - Jest pan silnym cz�owiekiem, panie Shannow, ale zosta� pan naprawd� ci�ko ranny. - Wszystkie rany kiedy� si� goj�, Jeremiaszu. - Shannow popatrzy� na g�ry. Bli�sze zbocza poro�ni�te lasami, dalej bezkresne, nagie szczyty si�gaj�ce nieba. - Pi�kny kraj. - S�o�ce z�wolna chyli�o si� ku zachodowi, kryj�c si� za g�rskim �a�cuchem, sk�panym w�ostatnich, z�ocistych promieniach. Naprawo wznosi�a si� samotna ska�a z�piaskowca, kt�ra zdawa�a si� �wieci� w�asnym blaskiem. - To �wi�ta G�ra - wyja�ni� Jeremiasz. - Niekt�rzy twierdz�, �e mieszkaj� tam stare b�stwa. Moim zdaniem, to tylko schronienie dla or��w, nic wi�cej. - Nie s�ysza�em tej nazwy - wyzna� Shannow. - Pewnie cierpi pan z�powodu zaniku pami�ci? - Nie dzi� - odpar� Shannow. - Dzi� odczuwam spok�j. Moje wspomnienia, kt�rych teraz nie mam, pe�ne s� b�lu i��mierci. Wiem, �e nied�ugo powr�c� i�wcale mnie to nie cieszy. Ale na razie widok zachodu s�o�ca sprawia mi wielk� przyjemno��. Doszli do brzegu rzeki. - Dzi�kuj� za uratowanie mi �ycia, Jeremiaszu. Jeste� dobrym cz�owiekiem. Od jak dawna prowadzisz takie �ycie? - Od dwunastu lat. By�em krawcem, ale t�skni�em za otwart� przestrzeni� i�niebem nad g�ow�. Zacz�y si� Wojny Zjednoczeniowe i��ycie w�mie�cie sta�o si� jeszcze bardziej groteskowe. Wi�c zbudowa�em w�z i�ruszy�em na pustkowia. Po rzece p�ywa�y g�si i�kaczki. Shannow zauwa�y� �lady lisa. - Jak d�ugo mnie piel�gnujesz? - Dwana�cie dni. Inni my�leli, �e pan umrze. Ale ja w�to nie wierzy�em, m�wi�em im, �e pan prze�yje; ma pan zbyt wiele blizn. Trzy razy w��yciu zosta� pan postrzelony: raz powy�ej biodra, raz w�pier� i�raz w�plecy. Dwukrotnie dosta� pan no�em: raz w�nog� i�raz w�rami�. Jak m�wi�em, jest pan twardym cz�owiekiem, tacy �atwo nie umieraj�. Shannow u�miechn�� si�. - Pocieszy�e� mnie. Pami�tam ran� na biodrze. Jecha� przez ziemie ci�gn�ce si� blisko Muru i�zobaczy� band� zbir�w wlok�cych dwie kobiety. Zabi� bandyt�w, ale jeden strzeli� i�kula trafi�a Shannowa w�biodro. Uderzy�a w�ko�� i�wysz�a ty�em. Pewnie by umar�, gdyby nie Cz�owiek-Bestia, Shir-ran, kt�ry znalaz� go w�r�d �nie�nej zamieci. - Jest pan my�lami daleko st�d, panie Shannow. Nad czym pan tak duma? - My�la�em o�lwie, Jeremiaszu. Zawr�cili w�kierunku ognisk i�woz�w. Shannow poczu� zm�czenie i�poprosi� Jeremiasza o�koce; mia� ochot� przenocowa� pod gwiazdami. - Nie chc� o�tym s�ysze�, cz�owieku! - zaprotestowa� starzec. - Zostanie pan w���ku jeszcze dzie� lub dwa, a�potem zobaczymy. - Nie mam si�y si� spiera�. - Shannow wdrapa� si� do wozu. Jeremiasz wszed� za nim. Shannow nawet nie zdj�� ubrania, od razu pad� na w�skie ��ko. Stary cz�owiek zabra� kilka ksi��ek i�zamierza� wyj��, gdy Shannow zawo�a� za nim: - Dlaczego nazwa�e� moje nazwisko nies�awnym? Jeremiasz odwr�ci� si�. - Nosi pan to samo nazwisko, co Cz�owiek Jeruzalem. Je�dzi� po tych ziemiach jakie� dwadzie�cia lat temu. Chyba s�ysza� pan o�nim? Shannow zamkn�� oczy. Dwadzie�cia lat? Us�ysza� trza�niecie drzwi. Le�a� chwil� bez ruchu i�patrzy� przez ma�e okienko na gwiazdy. - Jak si� czujesz? Tylko nie k�am! - powiedzia� doktor Meredith. Isis u�miechn�a si�, ale milcza�a. Gdyby ten Meredith potrafi� by� tak stanowczy w��yciu jak jest wobec pacjent�w... Westchn�a i�pog�aska�a go po twarzy. M�ody cz�owiek zarumieni� si�. - Ci�gle czekam na odpowied� - przypomnia� �agodnie. - Pi�kna noc - zauwa�y�a. - Czuj� taki spok�j... - To �adna odpowied� - przerwa� jej gwa�townie. - Musi ci wystarczy� - odrzek�a. - Nie chc� rozprawia� o�mojej... niemocy. Oboje wiemy, kiedy moja podr� dobiegnie ko�ca. Nie mo�emy nic zrobi�, �eby temu zapobiec. Meredith westchn�� i�spu�ci� g�ow�. Kosmyk jasnych w�os�w opad� mu na czo�o. Isis odgarn�a go. - Jeste� dobrym cz�owiekiem. - Raczej bezsilnym - poprawi� ze smutkiem. - Znam nazw� twojej choroby i�nazwy lek�w, kt�re mog�yby ci pom�c. Hydrokortyzon i�fluorohydrokortyzon. Znam nawet dawki. Nie wiem jedynie, jak sporz�dzi� te steroidy i z�czego. - Niewa�ne - zapewni�a go. - Niebo jest pi�kne, a�ja �yj�. Porozmawiajmy o�czym� innym. Chc� ci� zapyta� o�naszego... go�cia. Meredith spochmurnia�. - A�o�co chodzi? Jedno jest pewne: to nie farmer. - Wiem o�tym. Ale dlaczego straci� pami��? Lekarz wzruszy� ramionami. - Najprawdopodobniej z�powodu urazu g�owy, ale amnezja mo�e mie� wiele przyczyn, Isis. Musia�bym zna� wi�cej szczeg��w, �eby ci odpowiedzie�: dowiedzie� si� dok�adnie, co doprowadzi�o do postrza�u, w�jakich okoliczno�ciach zosta� ranny. Skin�a g�ow�, zastanawiaj�c si�, czy powt�rzy� mu wszystko, co wie. Ale tylko poprosi�a: - Najpierw opowiedz mi o�Cz�owieku Jeruzalem. Roze�mia� si� g�o�no i�gard�owo. Rysy mu stwardnia�y. - Dzi�ki Bogu, �e nigdy go nie spotka�em! To brutalny barbarzy�ca, kt�ry zyska� sobie o�wiele wi�ksz� s�aw� ni� na to zas�u�y�. I�to tylko dlatego, �e rz�dzi nami inny bezlitosny barbarzy�ca ho�duj�cy przemocy. Jon Shannow by� zab�jc�. Pomi�my te idiotyczne pseudoreligijne historyjki, kt�re o�nim teraz wypisuj�. By� po prostu w��cz�g� i�ci�gn�o go do przemocy niczym much� do ko�skiego �ajna. Niczego nie zbudowa�, nie napisa�, nie stworzy�. �y� jak pustynny wiatr. - Pokona� Piekielnik�w - zaoponowa�a Isis. - Zniszczy� pot�g� Stra�nik�w. - No w�a�nie! - podchwyci� Meredith. - Pokona� i�zniszczy�. I�teraz jest uwa�any za kogo� w�rodzaju zbawiciela, czarnego anio�a zes�anego przez Boga. Czasami zastanawiam si�, czy kiedykolwiek uwolnimy si� od takich typ�w jak Shannow. - Wi�c uwa�asz go za uosobienie z�a? Meredith wsta�, dorzuci� do ognia i�zn�w usiad� naprzeciw Isis. - Trudno mi odpowiedzie� na to pytanie. Z�tego, co o�nim wiem, nie by� zwyczajnym morderc�; nigdy nie zabija� dla zysku. Zwalcza� i�u�mierca� tych, kt�rych uwa�a� za bezbo�nik�w, za grzesznik�w. Tylko czy mia� prawo decydowa�, kto jest grzesznikiem, Isis? Czy mia� prawo wymierza� w�asn� sprawiedliwo��? W�ka�dym cywilizowanym spo�ecze�stwie jego czyny uznano by za odra�aj�ce. Czcz�c go, tworzymy niebezpieczny precedens, Isis. Otwieramy furtk� jego na�ladowcom, dajemy im przyzwolenie na wymordowanie wszystkich, z�kt�rymi si� nie zgadzaj�. Na przyk�ad Diakonowi. Kiedy Piekielnicy powstali przeciwko nam, zniszczy� nie tylko ich armi�, ale r�wnie� miasta. Dokona� tam straszliwego spustoszenia. A�dlaczego? Bo on uzna�, �e s� �li. Zgin�y tysi�ce zwyk�ych Piekielnik�w, farmer�w, rzemie�lnik�w. To by�o ludob�jstwo, zag�ada ca�ej rasy. Oto spu�cizna po takich jak Jon Shannow. Ale powiedz