8601

Szczegóły
Tytuł 8601
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8601 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8601 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8601 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GRAHAM MASTERTON Czarny anio� (Prze�o�y�: Dariusz Baka�arz) Rok wydania: 1991 Rok polskiego wydania: 1992 W Punta Arenas spotka�em prawie stuletniego ameryka�skiego marynarza. Powiedzia� mi, �e jest jedynym rozbitkiem, kt�ry uszed� z �yciem z �aglowca �Charlotte�, kiedy ten rozbi� si� podczas straszliwego sztormu przy przyl�dku Horn w 1837 roku. M�wi� te� o dziwnym �adunku, kt�rego zawarto�� kapitan trzyma� w najwi�kszej tajemnicy. Opowiada� o rozlegaj�cych si� noc� krzykach tak przera�aj�cych, �e trzech cz�onk�w za�ogi rzuci�o si� za burt� w prze�wiadczeniu, i� okr�t zosta� op�tany. Nie powiedzia� wiele ponad to. Dorzuci� jeszcze tylko, �e rybak z Chileno nie wzi�� na sw�j pok�ad nikogo z ton�cej w lodowatej wodzie za�ogi �Charlotte�. On sam ocala� chyba tylko cudem. Doda�, �e pla�a, na kt�rej ca�y czas spoczywa wrak �aglowca, jest uwa�ana przez mieszka�c�w Chileno za miejsce niewys�owionego wr�cz z�a i nazywana Miejscem K�amstw. Randolph Miller �Podr�e po Ameryce Po�udniowej� Rozdzia� XII ROZDZIA� PIERWSZY Joe Berry zjad� ostatni zwitek spaghetti z lekko kwaskowym sosem i odsun�� talerz. Tak zako�czy� si� jego ostatni posi�ek. - Niebo w g�bie - westchn�� i wyj�� z kieszeni kraciastej koszuli paczk� merit menthols�w. Po drugiej stronie kuchni Nina Berry krz�ta�a si� przygotowuj�c szarlotk� z cynamonem, kt�ra nigdy nie mia�a si� dopiec. - Chcesz kawy? - spyta�a Nina. Zapali� papierosa i pokr�ci� g�ow�. - Musz� si� wyspa�. Jutro zaczynam mieszkanie w Cow Hollow. - Przygotowa�am bezkofeinow�. - Kawa bez kofeiny to nie kawa. Tak jak piwo bezalkoholowe to nie piwo. W mieszkaniu z dwoma sypialniami, po drugiej stronie przedpokoju spali na swoich pi�trowych ��eczkach siedmioletnia Karolina Berry i pi�cioletni Joe Berry junior. Szmaciana lalka Karoliny - Marta, le�a�a w india�skim koszyku. Karolina ju� nigdy nie podnios�a stamt�d Marty. Ulubiony kr�lik Joego Juniora - Joe Junior Junior, siedzia� rozparty na s�omianym foteliku. Joe nigdy ju� nie nazwie go Joe Junior Junior. By� czwartkowy wiecz�r, jedenastego sierpnia 1988 roku godzina 21.03. Joe wsta� z papierosem w ustach i odni�s� talerz do zlewu. - Powiniene� to rzuci�. - Nina zabra�a mu papierosa i poca�owa�a w policzek. - Dwa na dzie� to palenie? - upomnia� si�. - To o dwa za du�o. Chcia�abym, �eby� �y� wiecznie. Zosta�o im mniej ni� osiem minut. - Spr�buj� poprzesta� na jednym, dobra? Ale musisz mi da� czas, �ebym si� zdecydowa� na kt�rym. Potrzebuj� rano na rozruszanie i wieczorem dla ukojenia. - Ach te decyzje, decyzje - dokucza�a mu. Joe odebra� jej papierosa i przeszed� do pokoju. Na ekranie du�ego telewizora z wyciszonym d�wi�kiem miga�y obrazy. Szed� wywiad z by�ym urz�dnikiem, kt�ry za�o�y� now� restauracj�. Nie w��czaj�c g�osu Joe usiad� na kanapie, a stopy w zielonych skarpetkach opar� na stoliku. Wzi�� Examinera. - Czyta�a� ju�, �e zamy�laj� zlikwidowa� konny patrol?! - krzykn��. - Kosztuje miasto p�tora miliona dolc�w rocznie. A to tacy zabawni je�d�cy na �miesznych koniach. - Podoba mi si� ten patrol - odpowiedzia�a Nina. - Tworzy atmosfer� miasta. - Jasne. Ale ka�dy tysi�c dolar�w wydany na t� atmosfer� to tysi�c dolar�w mniej na walk� z tymi g�wniarzami z biednych dzielnic. Nina przesz�a przez pok�j z kubkiem kawy. - Walk� z g�wniarzami. M�wisz, jakby�my byli na wojnie albo na czym� takim. - �artujesz sobie? W tym roku zgin�o ju� czterech gliniarzy! A co to jest jak nie wojna? Pozosta�o sze�� i p� minuty. Za ma�o nawet, �eby doko�czy� popo�udniow� gazet�. Za ma�o, �eby Ninie wystyg�a kawa. Kiedy�, przed dziewi�ciu laty, gdy zostali na noc u przyjaci� w Mill Valley, Joe zapyta� Nin�: - Gdyby� mog�a wybra�, to co by� zrobi�a przed �mierci�? Poca�owa�a go w ucho. Przez drewniane okiennice promienie s�o�ca s�czy�y si� jak �wie�o zebrany mi�d. - Naturalnie, kocha�abym si� - wyszepta�a. Poca�owa� j� w ucho. Pi�� minut. Za ma�o czasu na kochanie. Joe mia� trzydzie�ci trzy lata, by� szczup�y i muskularny. Rzadkie, czarne w�osy okala�y zadziwiaj�co ch�opi�c� twarz - dojrza�o�ci dodawa�y okaza�e w�sy. Po college�u pracowa� jako gliniarz, bo jego ojciec te� by� policjantem. Jednak po o�miu latach czynnej s�u�by na ulicach San Francisco nagle postanowi� nie i�� ju� wi�cej do pracy. Po�o�y� si� do ��ka i nie m�g� wsta�. Lekarz rozpozna� wyczerpanie nerwowe, a Joe zna� jego pow�d. Absolutny drena� ducha, pustka wywo�ana nie szokiem czy urazem, nawet nie widokiem zabitych kumpli, roztartych na czerwon� miazg� starych kobiet czy napuch�ych topielc�w z zatoki, ale zwyk�ym rozdawaniem cz�stek swojej duszy tym, kt�rzy jej potrzebowali. Dzie� w dzie�, noc w noc. Wiedzia�, dlaczego ksi�a si� upijaj�. Wiedzia�, dlaczego lekarze bior� narkotyki. Wiedzia�, dlaczego policjanci nie mog� rano wsta� z ��ka. To uczucia do �wiata i odruchy cz�owiecze�stwa wcze�niej czy p�niej wyczerpuj� si� i ju� nie mo�na da� z siebie nic wi�cej. Teraz Joe by� stolarzem. Pracowa� dla Fastift Interiors w Ross Valley. Przycina� d�bowe boazerie do gabinet�w, mahoniowe parkiety i podk�ady z sekwoi. Uwielbia� spokojn� stolark� - odmierzanie desek, zapach przer�nych drzew. Uwielbia� spos�b, w jaki ��czy�y si� ze sob� czopy. Jednak jeszcze czasami budzi� si� w nocy i widzia� twarze tych ludzi, kt�rzy wykradli jego dusz�. Twarze blade jak �mier�, blade jak brzuch zatrutej ryby. Nina nie bardzo rozumia�a, co dolega Joemu, chocia� zna�a kilka �on policjant�w, kt�rych m�owie cierpieli na co�, co elegancko nazywa si� �wyja�owieniem�. Niekt�rzy, co zgry�liwsi oficerowie nazywali to �wyglinieniem�. Wygl�d Niny dok�adnie oddawa� jej delikatn�, tolerancyjn� i tylko lekko rozkapryszon� osobowo��. Urodzi�a si� w 1962 roku, by�a c�rk� w�a�ciciela ksi�garni �Red Flag� - nieposkromionego Thada Buforda i jakiej� bli�ej nie znanej studentki Vanessy Grale (kt�ra w 1967 roku legalnie zmieni�a nazwisko na Star Lover). Nina spotka�a Joego w 1981 roku w amfiteatrze przy Uniwersytecie Stanforda na koncercie jazzowym z okazji Dnia Niepodleg�o�ci. Siedzieli pod drzewem i zacz�li ze sob� po prostu rozmawia�, jakby znali si� od lat. Nie wiedzia�a, �e jest gliniarzem, a potem by�o ju� za p�no, bo si� zakocha�a. Z pocz�tku prawie nie dawa�o si� wyt�umaczy� jej przyjacio�om, �e Joe nie b�dzie ich �ciga� za ka�dego przypalonego skr�ta. I podczas ka�dej imprezy czy weekendu Joe cierpia� zawoalowane i bezpo�rednie zniewagi. Jedna z przyjaci�ek Niny zawsze nazywa�a go Himmler. Inna wci�� pyta�a, czy nie zakuje jej w kajdanki. Po jakim� czasie zacz�li traci� kontakt z lud�mi, kt�rych razi�a obecno�� policjanta, cho�by okazywa� si� nie wiadomo jak r�wnym facetem. Ich kr�g towarzyski ograniczy� si� (jak ogranicza si� wszystkim policjantom i ich rodzinom) do innych policjant�w z rodzinami. Nina przyja�ni�a si� przynajmniej z tuzinem �on policjant�w, ale nigdy nie �a�owa�a, �e ju� nie jest jedn� z nich. Kiedykolwiek si� spotyka�y, zawsze jad�y spartaczone ciasto i rozmawia�y z wymuszon� beztrosk�. Wszystkie m�wi�y tym samym �amliwym g�osem, jakby w ka�dej sekundzie mog�y rozlecie� si� na kawa�ki. Nawet bez ci�g�ego �ycia na kraw�dzi �ycie nie jest bajk�. Napi�a si� kawy. - M�wi�am ci, �e dzisiaj Karolina wygra�a batonik za rysunek? Jeszcze tylko cztery minuty. Joe podni�s� wzrok. - W szkole rozdaj� teraz batoniki? My�la�em, �e s�odycze to kara, nie nagroda. - Oj, Joe, od jednego ma�ego batonika nic jej si� nie sianie. - No nie wiem. To ju� sprawa rodzic�w, nie s�dzisz? Pr�bujesz dobrze wychowa� dzieci, dbasz o ich z�by, o ich wag�. Na pewno im nie pomo�e, je�li nauczyciele zaczynaj� rozdawa� s�odycze. - Bardzo �adnie namalowa�a ca�� rodzin�. Zatytu�owa�a �Oto my - rodzina Berrych�. - A siebie namalowa�a bez z�b�w? - Joe, na mi�o�� bosk�, to tylko batonik. Przynios�a do domu i zapyta�a, czy mo�e go zje��. - A ty oczywi�cie pozwoli�a�? Nina pokr�ci�a g�ow�. - Jeste� czasami niemo�liwy. Palisz, poch�aniasz tyle spaghetti, jakby ci za to p�acili, i pijesz piwo, a� masz w sobie tyle gazu, �e m�g�by� odlecie�. A potem czepiasz si� jednego ma�ego batonika, kt�ry dosta�a twoja c�rka, bo jest dobra z rysunk�w. Trzy minuty. Za ma�o, �eby wys�ucha� do ko�ca piosenki. Oczywi�cie ich ulubionej Barbary Streisand Evergreen (3:23). - Dobrze, ju� dobrze. - Joe u�miechn�� si�. - Poddaj� si�, ale nie wi� mnie, je�li wyro�nie z niej bezz�bny grubas. - P�jdziesz i zobaczysz ten rysunek? - zaproponowa�a Nina. - Przypi�a go przy �ciennym notesie. A jak ju� tam b�dziesz, poca�uj j� na dobranoc. Joe westchn��. Od�o�y� gazet� na kanap�, zgasi� papierosa, wsta� i przeci�gn�� si�. - Chyba si� starzej� - powiedzia�. Podszed� do Niny i poca�owa� j� w czo�o. To by� jego ostatni poca�unek. - Po�o�y�em dzisiaj szesna�cie metr�w kwadratowych d�bowego parkietu. Czuj� si� jak Quasimodo. Postukuj�c leciutko palcami w tapet� poszed� korytarzem do dzieci�cej sypialni. Jak zwykle drzwi by�y uchylone na kilka centymetr�w. Szklana wizyt�wka zawiadamia�a, �e to pok�j Joego Juniora i Karoliny. Joe otworzy� drzwi i wszed� do �rodka. Czu� ciep�o i zapach �pi�cych dzieci. Za ciemno, �eby wyra�nie zobaczy� rysunek Karoliny. Z tego, co mu si� uda�o dojrze�, przedstawi�a rodzin� jako cztery jasnoniebieskie postacie z twarzami �wi� i z metrowymi kijami zamiast r�k. Dlaczego dzieci zawsze maluj� przy ka�dej d�oni ze sto palc�w? U�miechn�� si�, podszed� do ��ka i popatrzy� na �pi�c� c�rk�. Karolina by�a delikatn�, �liczn� blondyneczk�, jak Nina. Widzia� wiele rodzin, gdzie c�rka uros�a i sta�a si� podobna do ojca, a syn do matki. Starszy sier�ant George Swope sp�odzi� trzy c�rki i ka�da wygl�da�a dok�adnie tak jak on. W�skie brwi, szeroka szcz�ka i wydatny nos. Ch�opaki z oddzia�u nazywali je �siostrzyczki sier�anta Swope�. Ale tu le�a�a Karolina z niebieskimi �y�kami na u�o�onym na poduszce nadgarstku. L�ni�ce blond w�osy rozsypa�y si� wok� jej g�owy niczym z�oto. Mia�a leciutko rozchylone usta, oddycha�a g��boko i nieco chrapliwie. Ni�ej, prawie ca�kiem przykryty ko�dr�, Joe Junior �ni� o czym� nieodgadnionym: o szkole, kosmosie, a mo�e o kanapce z serem. Joe widzia� tylko odgarni�te do ty�u ciemnobr�zowe w�osy. Nachyli� si� i poca�owa� go w ma�e, gor�ce uszko. Ma�y te� lekko chrapa�. Mo�e nawil�acz powietrza pom�g�by im l�ej oddycha�. Minuta pi��dziesi�t pi�� sekund. Za ma�o czasu na nawil�enie powietrza. Za ma�o nawet na przypomnienie sobie wszystkich chwil, kiedy rodzina Berrych by�a szcz�liwa. Joe podszed� do ��ka, �eby poprawi� zas�on�. Spojrza� na Fulton Street. By�o prawie pusto, nie licz�c zaparkowanych samochod�w i dw�ch m�czyzn w kapeluszach gestykuluj�cych �ywo r�kami i halsuj�cych od kraw�nika do kraw�nika, jakby byli kompletnie pijani. Sam dom by� nadzwyczaj cichy. Z g�ry nie by�o s�ycha� telewizji od pani Caccano, bo upad�a, skr�ci�a sobie kostk� i teraz musia�a odle�e� tydzie� w szpitalu. Linebargerowie z do�u te� nie s�uchali dzisiaj opery. Cisza sprawia�a, �e mglista noc zdawa�a si� jeszcze bardziej upiorna. Joe zawsze obiecywa� sobie, �e wyprowadzi si� z dzielnicy przy zatoce, mo�e do Napa albo Sacramento, gdzie klimat jest suchszy, a dzieciaki nie sapi� przez sen. Ale tu si� urodzi�, jego matka r�wnie�, jego dziadek by� rekwizytorem Chutes - jednym z nielicznych teatr�w, przetrwa�ym po po�arze i trz�sieniu ziemi w 1906 roku. Czy by�o dla niego inne, lepsze miejsce na �wiecie? Minuta. Ju� poni�ej minuty. Pi�tna�cie sekund. Dziesi��. Za ma�o na Modlitw� Pa�sk�, nawet gdyby wiedzia�, �e powinien odm�wi�. Pu�ci� zas�on�. Nagle us�ysza� huk jakby wybuchaj�cej bomby. �uubuuduu! - g��boka, pot�na, przygniataj�ca eksplozja. - Jezu! - krzykn��, bo przez u�amek sekundy pomy�la�, �e to on spuszczaj�c zas�on� spowodowa� wybuch. Nas�uchiwa�. Panowa�a cisza. - Nina?! - zawo�a�. Cisza. A mo�e cichutki p�acz? Nie by� pewien. Z ka�d� chwil� ca�e �ycie wok� niego zaczyna�o si� wali�, jakby Boga mia�o usatysfakcjonowa� dopiero str�cenie ca�ej rodziny do piek�a. - Nina! - krzykn��. (A mo�e nie? Mo�e nie by� w stanie nic z siebie wydusi�? Nie mia� pewno�ci. Jako gliniarz nas�ucha� si� nagra� ludzi pod wp�ywem silnego stresu - zak�adnik�w, samob�jc�w, ludzi z�apanych w pu�apk� kana��w �ciekowych. Tym ludziom zawsze wydawa�o si�, �e m�wi� spokojnie i rzeczowo, ale gdy komu� z nich uda si� us�ysze� siebie, to us�yszy tylko obcy be�kot i sapanie jak przy hiperwentylacji). Trz�sienie ziemi? - pomy�la�. Ale przecie� czu�, �e to co� zupe�nie innego. �adnego ko�ysania pod stopami. Wybuch gazu? Mo�e Linebargerowie zostawili odkr�cony gaz i poszli na wyst�py swojej c�rki w �Eurece�? Wyszed� do przedpokoju. - Nina? Nina? Nic ci nie jest? Krew pulsowa�a mu w uszach: Nina, Nina, Nina, Nina. Pierwsz� rzecz�, jak� zauwa�y�, by�y zniszczone drzwi wej�ciowe. A w�a�ciwie nie drzwi, ale sama framuga i stercz�ce wok� ceg�y. W gruzach na pod�odze le�a� wielki lewar, u�ywany przez stra�ak�w do wywa�ania drzwi w p�on�cych budynkach. - Nina! Nie wiedzia�, w jaki spos�b uda�o mu si� tak szybko doj�� do pokoju. Jakby przez g�ow� przemkn�a mu my�l �pok�j� i w mgnieniu oka ju� tam by�. I wtedy zobaczy�, co si� sta�o. To by�o gorsze ni� wszystko, co m�g� sobie wyobrazi�. Co� mu powiedzia�o: to szale�stwo, zbyt okrutne, aby mog�o by� prawdziwe. To koszmar, kt�ry nawiedza ka�dego ci�ko pracuj�cego i p�ac�cego podatki cz�owieka z klasy �redniej. M�g� si� zdarzy� tylko we �nie lub na filmie. Ogromny jak wie�a m�czyzna, w straszliwej, kanciastej masce sta� na �rodku pokoju. Jedn� nog� opiera� na przewr�conym stoliku. Ci�gn�� Nin� za w�osy, a do jej szyi przyciska� wielki rze�niczy n�. Ninie zbiela�y usta, a oczy wysz�y niemal na wierzch. R�ce zwisa�y po bokach, jakby by�a marionetk� z zerwanymi sznurkami. M�czyzna tak mocno przyciska� n� do tchawicy, �e spod przeci�tej sk�ry p�yn�a krew i wystarczy�oby, �eby Nina prze�kn�a �lin�, a gard�o by si� otworzy�o. Joe ostro�nie podni�s� r�ce, oddycha� z trudem. Do�wiadczenie policyjne podpowiada�o mu: ochrona zak�adnika, nie da� si� zwariowa� ani spanikowa�. To mo�e by� twoja �ona, ale to jeszcze nie pow�d, aby traci� nad sob� panowanie. Okazuj spok�j, okazuj ch�� pojednania. Groteskowa maska nie pozwala�a Joemu oceni� wyrazu twarzy napastnika ani w jakim jest wieku, ani stanu jego umys�u. Maska by�a czarna jak smo�a, plastikowa albo z papier- m�ch�, przywodz�ca na my�l chrz�szcza, lecz raczej z jelenim poro�em ni� ze zwyk�ymi rogami. �miertelnie czarne obw�dki wok� oczu przypomina�y kszta�tem lisie, a martwe, aksamitne oczy nie wyra�a�y nic. M�czyzna rozebrany by� do pasa. Jego pier� pokrywa� rozmazany, rdzawokarmazynowy olejek, zmieszany mo�e z farb�, a mo�e z krwi�. Mi�nie klatki piersiowej mia� rozwini�te jak zapalony ci�arowiec. Dziwne, my�la� Joe, nieprzeci�tny facet. Sutki mia� przebite z�otymi obr�czkami, z kt�rych zwisa�y brz�cz�ce koraliki i paciorki. Czarne d�insy podtrzymywa� ci�ki czarny, sk�rzany pas z b�yszcz�c� sprz�czk� w kszta�cie u�miechni�tej czaszki. U pasa wisia�a spora, p��cienna torba. M�czyzna by� niezwyk�ej postury: ponad metr dziewi��dziesi�t wzrostu i dobrze powy�ej stu kilogram�w wagi. Nie wygl�da� jak rockers ani �aden z tych przebranych homoseksualnych fetyszyst�w, kt�rzy przyje�d�aj� do San Francisco odwiedzi� umieraj�cych przyjaci�, ani te� jak typowy narkoman spotykany na ka�dej ulicy, bez kt�rych Departament Policji San Francisco by�by normalnym miejscem pracy. Ten cz�owiek by� zupe�nie inny. Wygl�da� jak pos�aniec samego Szatana. Co wi�cej wywali� drzwi wej�ciowe stra�ackim lewarem, a je�li wcze�niej nie upewni� si�, �e s�siednie mieszkania s� puste, to po prostu nie przejmuje si� ha�asem. Dla Joego by�o jasne, �e facetowi nie zale�y, czy prze�yje, czy umrze, a to �wiadczy o tym, �e nie zawaha si� przed zab�jstwem. Dawno temu, na Green Street, jeden z partner�w Joego pope�ni� b��d pr�buj�c wytr�ci� pistolet cz�owiekowi, kt�remu nie zale�a�o na �yciu. Twarz partnera rozprys�a si� na koszuli Joego jak talerz jarzynowej zupy. Nina nie mog�a m�wi�, ale jej oczy b�aga�y o pomoc. Gdyby m�czyzna nie trzyma� jej za w�osy, najprawdopodobniej by upad�a. Joe roz�o�y� r�ce, �eby by�o jasne, i� nie ma broni. Pokazywa�, �e chce rozmawia�. - O co chodzi? - spyta� z gard�em �ci�ni�tym napi�ciem i zapchanym flegm�. - Czego chcesz? Wielka zamaskowana g�owa obr�ci�a si� powoli, gdy Joe okr��a� przewr�cony stolik. - Czego chcesz? - powt�rzy�. - Pieni�dzy? Narkotyk�w? Powiedz tylko, a spr�bujemy zorganizowa�. Daj spok�j, przyjacielu, masz moj� �on� i chyba wiesz, �e nie zrobi� g�upstwa, nie? - Joe...! - wykrzykn�a zdesperowana Nina. - W porz�dku, serduszko, w porz�dku - powiedzia� Joe, ca�y czas u�wiadamiaj�c sobie, �e temu facetowi w ka�dej chwili mo�e odbi�. Mnie te� zabije, jest ca�kiem pozbawiony rozumu. Kto, do diab�a, rozwala�by drzwi za pomoc� lewara? Kto w�amuje si� do mieszkania, gdzie z wyj�tkiem srebrnych baseballowych trofe�w i czteroletniego magnetowidu nie ma co ukra��. Kto zak�ada mask� insekta i smaruje si� krwi�? - No, przyjacielu, o co chodzi? - powt�rzy�. Napastnik waha� si� bardzo, bardzo d�ugo. Minuty s�czy�y si� jak g�sty olej. Potem przem�wi� g��bokim, st�umionym g�osem: - Nie jestem dla ciebie przyjacielem, przyjacielu, jestem dla ciebie najgorszym z koszmar�w. Joe skin�� g�ow� i spr�bowa� prze�kn�� �lin�. - W porz�dku, przepraszam, nie chcia�em nikogo urazi�. Interesuje mnie tylko, czego chcesz? Zn�w d�uga cisza. Wtem: - Wiesz, czego chc�? Joe nie m�g� powstrzyma� gwa�townego �omotania serca, nie m�g� powstrzyma� ucisku w p�ucach. Spokojnie, Joe, spokojnie, na mi�o�� bosk�. Nie daj po sobie pozna�, jak bardzo si� boisz. - Nie, nie wiem, sk�d mia�bym wiedzie�? Wielka czarna, b�yszcz�ca g�owa skin�a i nachyli�a si�. - A czego chc� wszyscy? W�adzy, pieni�dzy, zemsty i seksu. - Tu nie znajdziesz nic z tych rzeczy - Joe zacz�� panikowa�. - Nie? - powt�rzy� m�czyzna. Przesun�� n� do do�u i do g�ry po sk�rze Niny. - A jak to nazwiesz? Zemst� czy seksem, a mo�e w�adz�? - S�uchaj, chcesz pieni�dzy? Dam ci pieni�dze - obieca� Joe. - Mam na koncie dwa i p� tysi�ca dolar�w. Dostaniesz wszystko. Zamaskowany m�czyzna wyda� z siebie g��boki, charcz�cy okrzyk rozbawienia. - Co chcesz zrobi�? Wypisa� mi czek? Nie masz lepszego pomys�u? - No to co? Powiedz tylko co, a zrobi� wszystko, co w mej mocy, aby ci to da�. Olbrzym znowu milcza�. Zdawa�o si�, �e godzinami. Joe nastawi� uszu, czy nie s�ycha� zbli�aj�cych si� syren - czegokolwiek, co mog�oby im pom�c. S�siedzi, na mi�o�� bosk�, nie mogli nie us�ysze� wywalania drzwi. S�o� im nadepn�� na ucho, zwariowali czy co? S�ysza� st�umione mg�� odg�osy nocy i to wszystko. Ruch uliczny, samoloty, zwierz�ce syreny statk�w. �adnych sygna��w policyjnych. On, Nina, Karolina i Joe Junior zostali usidleni przez koszmar, a miasto zdawa�o si� cichn�� i uk�ada� do snu. - Prosz� - zaszlocha�a Nina. - Prosz�, nie krzywd� nas. - Chcecie �y�? - m�czyzna zwr�ci� si� do Joego. - Te� pytanie. - Zupe�nie uzasadnione w tych okoliczno�ciach, nie s�dzisz? Joe star� r�kawem pot z czo�a. - Oczywi�cie, �e chcemy �y�. Mamy dzieci. - No jasne - powiedzia� napastnik. - A zatem chc�, �eby� ukl�kn�� i obie d�onie po�o�y� na pod�odze. Joe zmiesza� si�. - To wszystko? Chcesz tylko tego? - Ukl�knij, jak powiedzia�em, i po�� obie d�onie na pod�odze. R�wnocze�nie z tymi s�owami Joe wykona� polecenie. M�czyzna popatrzy� chwil� i powiedzia�: - Dobrze, o to chodzi�o. Pu�ci� w�osy Niny, a gdy zacz�a si� osuwa�, przycisn�� jej n� do szyi podtrzymuj�c j� w pozycji stoj�cej. Lew� r�k� szuka� czego� w torbie przytwierdzonej do paska. - Mo�emy porozmawia�? - zapyta� Joe. - Na pewno czego� chcesz. Mo�emy si� postara� o got�wk�. M�j szwagier... - Pieprz swojego szwagra! - krzykn�� m�czyzna. Z pewnymi trudno�ciami wyci�gn�� z torby ma�y m�otek i dwoma palcami w�o�y� go z powrotem. Wyj�� d�ugi czworok�tny gw�d� u�ywany do przybijania podk�ad�w kolejowych. - Prosz�. - Wyci�gn�� jeszcze kilka sztuk i poci�gn�wszy Nin� za sob� podsun�� m�otek Joemu pod nos. - Co? - zapyta� zdezorientowany Joe. Poczu� wilgo� w nogawce i nagle u�wiadomi� sobie, �e narobi� w spodnie. Czu� w skroniach puls jakby odg�os monotonnego b�bnienia. Odejd�, prosz� ci�. Niech ci� tu nie ma. Niech otworz� oczy i zobacz�, �e ci� tu nie ma. - Prosz� - powt�rzy� m�czyzna. - We�miesz ten cholerny m�otek, czy nie? Joe wzi�� bez s�owa. Pr�bowa� tak�e wzi�� gw�d�. - Gwo�dzia nie. Twoja ukochana �onka ma ochot� go potrzyma�. M�czyzna schyli� si� i stara� si� wcisn�� Ninie gw�d� do r�ki. Jednak Ninie tak trz�s�y si� r�ce, �e upu�ci�a go na pod�og�. Rozleg� si� brz�k. - Podnie� - rozkaza� Joemu. - I podaj jej. Joe podni�s� gw�d� i po�o�y� go Ninie na d�oni. Zacisn�a kurczowo palce. - Co zamierzasz? - zapyta� Joe. Jego w�asny g�os brzmia� jak cudzy. M�czyzna zn�w z�apa� Nin� za w�osy i wolno podni�s� jej g�ow�. Mia�a rozci�t� sk�r� na gardle. Widoczne �y�y pod�wietla� b�yszcz�cy n�. Ostrze nawet raz nie zadr�a�o. To nie jest ludzka istota, pomy�la� Joe, nawet mu r�ka nie zadr�y, �adnych nerw�w. Jest opanowany, rozlu�niony. Zn�canie si� nad nami nawet go nie podnieca. - Po�� d�onie na pod�odze - napastnik poinstruowa� Joego. - O tak, bardzo �adnie, p�asko. Teraz twoja �onka �licznie przed tob� ukl�knie i przytrzyma ci ten gw�d� na prawej d�oni. B�dzie trzyma�a naprawd� mocno. I wtedy ty uderzysz prosto w niego. Joe z przera�eniem spojrza� w �miertelnie czarne oczy. - Chcesz, �ebym przybi� w�asn� d�o� do pod�ogi? Zwariowa�e�? - Zrobisz, co ci ka��, albo popatrzysz sobie, jak umiera twoja �ona. - Postrada�e� zmys�y! M�czyzna chrz�kn�� i nachyli� zamaskowan� g�ow�. - Dla ciebie to �adna r�nica, czy jestem zdrowy, czy szalony. Dla ciebie wa�ne jest tylko prze�ycie. A jedyna szansa, �eby prze�y�, to zrobi� to, co ci ka��. Bardzo powoli, wci�� trzymaj�c Nin� za w�osy, zmusi� j� do ukl�kni�cia. - Gw�d�! - krzykn��. - Nie mog� - Nina zaszlocha�a. Z jej krtani sp�ywa�a stru�ka krwi, rozmazuj�c si� w zag��bieniu pod szyj�. - Powiedz jej, Joe - przymilnie odezwa� si�. - Powiedz jej, co si� stanie, je�li b�dzie si� �le zachowywa�. - Nino - powiedzia� Joe. - Musisz by� odwa�na. - Ale nie mog�! Nie mog�! Nie mog�! - prawie wpad�a w histeri�. Joe wiedzia�, jak niebezpieczna jest histeria u zak�adnik�w. Wtedy z byle jakiego powodu napastnik mo�e wystrzeli� z pistoletu. I zwykle strzela. Pozostaje tylko mie� nadziej�, �e straty b�d� jak najmniejsze. - Gw�d�! - nalega� m�czyzna. Zupe�nie roztrz�siona uj�a gw�d� w dwa palce i przytrzyma�a jakie� dziesi�� centymetr�w nad d�oni� Joego. Joe przy�o�y� czubek do �rodka d�oni, pomi�dzy ko�� i �y�y. - Nie mog� - szepn�a Nina. - Nie mog�, nie pro� mnie. - Patrz - rzek� Joe. - To nawet nie zaboli. Pami�tasz Billa Gatesa? Dosta� kul� w �rodek d�oni, jakby gra� w baseball. Nawet nie poczu�. Ju� jest zdrowy, absolutnie zdrowy. Mimo �agodnych s��w otuchy Joego zalewa� zimny pot. Czu�, jak spaghetti rozsadza mu brzuch i zamienia si� w glisty podchodz�ce mu do gard�a. Je�li mia� to zrobi�, je�li mia� przybi� sobie d�o� do pod�ogi, chcia� to mie� za sob� najszybciej, jak si� da. - Tylko przytrzymaj gw�d� - b�aga�. - Z�ap tu i zamknij oczy. �adna to dla mnie �aska, �e nie trzymasz go sztywno. Nina spojrza�a mu w oczy i prze�kn�a �lin�. - Kocham ci�. Nigdy nie zapomnij, �e ci� kocham. - Ja te� ci� kocham, serduszko. - Dajcie sobie z tym spok�j, na mi�o�� bosk� - wtr�ci� m�czyzna. - Chcesz popatrze�, jak ona umiera? Joe czu� czubek gwo�dzia na sk�rze. Musia� uderzy� mocno i dok�adnie, traktowa� to jak stolark�. Nie chcia� waln�� m�otkiem w palce, porozbija� sobie kostek i ju� nigdy nie wr�ci� do pracy. Nie chcia� te� trafi� w palce Niny. Kropla jej krwi skapn�a mu na wierzch d�oni i to go przekona�o. Skoro ona mo�e przelewa� za niego krew, to i on mo�e za ni�. Podni�s� m�otek, wrzasn��: �Aaa!� i wbi� gw�d� prosto w cia�o, mi�dzy przed�u�enie wskazuj�cego i �rodkowego palca. Przez mi�nie i chrz�stki, w tward�, d�bow� pod�og�. Nie przypuszcza�, �e b�dzie a� tak bola�o. Bili Gates m�wi� jednak, �e co� czu�. Gw�d� wywo�a� straszny skurcz b�lu wzd�u� ca�ego ramienia. Palce rozczapierzy�y si� jakby pod wp�ywem elektrycznego wstrz�su. - O Jezu, Jezu, Jezu - be�kota�. Cz�ciowo dla z�agodzenia napi�cia, cz�ciowo z zaskoczenia, ale g��wnie z b�lu. Ale m�czyzna w masce nie dawa� za wygran�. - Jeszcze raz - rozkaza� chrapliwym g�osem. - Ile si� da. Ze �zami w oczach Joe jeszcze raz podni�s� m�otek. Napastnik zmusi� Nin� do wstania. Nie by�a w stanie zamkn�� oczu. Mog�a jedynie odwr�ci� poszarza�� nagle twarz. Joe spojrza� na d�o�. G��wka w kszta�cie litery �L� wystawa�a jakie� trzy centymetry ponad sk�r�. Na biegn�cej mi�dzy palcami cienkiej czerwonej linii by�o zaskakuj�co ma�o krwi. - Jeszcze raz! - poleci� m�czyzna. Wahaj�c si� Joe podni�s� zdr�twia�� r�k� z m�otkiem i waln�� w gw�d�. I jeszcze raz, i jeszcze, a� d�o� ca�� powierzchni� przywar�a do pod�ogi. Czu�, jakby mia� odmro�on� r�k�. Nieustaj�cy b�l penetrowa� ka�d� kostk� cia�a. Upu�ci� m�otek i trz�s�c si� kl�cza� w milczeniu. Nie zastanawia� si�, co dalej. - A teraz - powiedzia� m�czyzna - kolej na pani� Berry. Joe podni�s� g�ow�. - Co? - zapyta� przera�ony. - Kolej na milutk� Nin� - odpowiedzia� tamten. Bez �adnych emocji. Zupe�nie jak steward zapowiadaj�cy, �e zbli�a si� l�dowanie. - Co to znaczy? Co chcesz zrobi�? - zapyta� Joe. - Mo�esz przesta� z tymi pieprzonymi pytaniami? - powiedzia� wci�� opanowanym, cho� troch� g�o�niejszym tonem. - Ale chyba, nie chcesz... - Stul pysk, do cholery! - wrzasn�� napastnik i tym razem Joe powa�nie si� przerazi�. M�czyzna m�wi� spokojnie, ale by�o jasne, �e si� denerwuje. Jeden nierozwa�ny ruch, jedna odpowied� za du�o, a zabije ich oboje. Joe w cierpieniu zamkn�� oczy. My�la� o Karolinie i Joem Juniorze. Pr�bowa� te� my�l� o jakim� wyj�ciu z tej okropnej sytuacji wykrzesa� odrobin� nadziei. Jednak zamaskowany m�czyzna atmosfer� ca�ego mieszkania nasyci� tak irracjonalnym strachem, �e Joe nie m�g� wymy�li� nic konstruktywnego ani nawet optymistycznego. Chcia� tylko, �eby to si� sko�czy�o, niewa�ne jak, ale �eby ju� by�o po wszystkim. Otworzy� oczy i zobaczy�, �e naprzeciw niego kl�czy Nina z r�kami przy�o�onymi do pod�ogi. Dotykali si� niemal ko�cami palc�w. M�czyzna przechyli� si� nad Nin� i czubkiem no�a dotkn�� jej t�tnicy szyjnej. Joe czu� jego zapach. Pot, smar samochodowy i jeszcze co� niesprecyzowanego. Zgni�e siano, zasuszona sk�ra lub kiepskiej jako�ci marihuana. - Jeszcze raz powt�rzymy to samo - powiedzia� m�czyzna. - Nina trzyma gw�d�, a Joe go wbije. Wyj�� kolejny gw�d� z torby i ostro�nie po�o�y� na pod�odze ko�o lewej d�oni Niny. - P�jdziesz za to do gazu - powiedzia� Joe g�osem za�amuj�cym si� tak jak �wiat�o w szkie�kach dziecinnego kalejdoskopu. - Stul pysk, prosz� - rzek� tamten tym razem o wiele �agodniej. - Do gazu nie wsadzaj� za nic. - Chyba nie my�lisz... - Joe wi� si� z b�lu. - Jezu, to moja �ona! - Owszem, my�l�. Spodziewam si�, �e zrobisz wszystko. Zrobisz to albo umrzesz. Wyb�r nale�y do ciebie. C� prostszego? - Zr�b to, Joe - westchn�a Nina. - Niech to, na Boga, b�dzie ju� za nami. Praw� r�ka wzi�a gw�d� i uwa�nie przy�o�y�a do swojej lewej. - No, Joe, zr�b to. Dot�d wszystko znosili�my razem. - No dalej. Joe - przynagli� m�czyzna przyciskaj�c n� do szyi Niny. - Podwoimy rozkosz, podwoimy zabaw�. - Bo�e, jeste� maniakiem - wytkn�� mu Joe. Opu�ci� g�ow�. Nadszed� moment, w kt�rym nie wiedzia�, czy jest to w stanie zrobi�, czy nie. Mimo wszystko, nawet je�li przebije d�o� Niny, nie ma �adnych gwarancji, �e oboje nie zostan� zabici. Ale szkolenie policyjne m�wi�o: �Kompromis. Obieraj lini� najs�abszego oporu�. Wiele razy widzia�, co si� dzieje z takimi, co chc� zgrywa� bohater�w. - Dalej, Joe - rzek�a Nina. - B�d� odwa�ny. Joe zadr�a�. Dlaczego mu tak zimno? - Dalej, Joe - us�ysza�, jak Nina powtarza. Pr�bowa� nie my�le� o niczym. Podni�s� m�otek i z ca�ej si�y przebi� Ninie d�o�. Mia� nadziej�, �e zaoszcz�dzi jej b�lu drugiego albo i trzeciego uderzenia. Tak dziwnego krzyku jeszcze nigdy nie s�ysza�. Z wyj�tkiem tego razu, gdy na Embracadero wolno cofaj�ca si� ci�ar�wka najecha�a ko�em na skrzyd�o mewy. Upu�ci� m�otek na pod�og�. Jednak m�czyzna w masce rzek�: - Jeszcze raz, no, Joe, jeszcze raz. To dopiero po�owa roboty. Podni�s� m�otek. Stara� si� skupi� wzrok tylko na g��wce gwo�dzia. Zn�w uderzy� i zn�w. Wreszcie d�o� Niny, tak jak jego w�asna, zosta�a na p�asko przybita do pod�ogi. Olbrzym spojrza� na niego, potem na Nin�. Oboje p�akali. - Dobrze si� spisa�e� - pochwali� Joego. - Naprawd� bardzo dobrze. Jestem z ciebie dumny. Joe nic nie odpowiedzia�. Z b�lu i poni�enia nie m�g� m�wi�. Nina wci�� szlocha�a. Wiedzia�, �e bardziej z �a�o�ci nad nim ni� z w�asnego b�lu. Napastnik zdj�� n� z gard�a Niny, cofn�� si� i usiad� na pod�odze. - No, no - powiedzia�. - Ot� to. Tak was w�a�nie chcia�em zobaczy�, wiesz? Kl�cz�cych, pos�usznych i ze zranionym sercem. Wbi� n� w pod�og�. Spr�ynowa� do przodu i do ty�u jak trampolina. - By�a kolej Joego, by�a Niny. Teraz moja. - Nie jeste� jeszcze usatysfakcjonowany? - ze z�o�ci� zapyta� Joe. - Usatysfakcjonowany? - Czarna maska ze w�ciek�o�ci� przysun�a si� do twarzy Joego. - Nie wiesz, �e majestat Szatana nigdy nie jest usatysfakcjonowany? - Na mi�o�� bosk�. - Nie - powiedzia� m�czyzna. Jego g�os przybiera� na lubie�no�ci. - Na mi�o�� Szatana. Uj�� praw� d�o� Joego i przycisn�� do pod�ogi. - Nie - powiedzia� Joe, chocia� nie m�g� nic zrobi�. M�czyzna kostkami przytrzyma� jego d�o�. Z brz�kiem wyj�� z torby kolejny gw�d� i wbi� go prosto w r�k� Joego. - Nie! - krzykn�� Joe, ale po trzech czy czterech silnych uderzeniach praw� d�o� mia� tak�e przybit� do pod�ogi. - Aaa, aaa, Bo�e, aaa! Boli! - Zamknij si�, dobra? - powiedzia� ordynarnie napastnik. - Wszystko idzie dobrze. Nie chcemy tego zepsu�, nie? - Jezu! - wyszlocha� Joe. Trzyma� nisko schylon� g�ow� i nie dopuszcza� do siebie �adnych d�wi�k�w, gdy tamten przybija� d�o� Niny. Jednak huk uderze� m�otka porusza� ka�dy jego nerw i ka�d� kostk�. M�czyzna wsta� i obszed� ich doko�a: - Dobrze, Joe. Wygl�dacie dobrze, wiesz? Tak w�a�nie chcia�em was widzie�. Kl�cz�cych i okazuj�cych szacunek. W ko�cu nachyli� si� nad Joem i powiedzia�: - Boli. Ale chc�, aby� my�la� o czym�, co odsunie b�l na bok. Wiem. My�l o swojej matce, s�odkiej, stare�kiej mamu�ce. Joe czu�, �e jego zimne na pocz�tku d�onie teraz p�on�. - Nie chcesz my�le� o mamu�ce? Skurwielu! Co z ciebie za Amerykanin? Zaraz powiesz, �e P. W. Herman ci si� nie podoba. Straci� troch� czasu na grzebanie w torbie. Potem wyci�gn�� dziewi�ciocalowy gw�d� i podsun�� pod twarz Joego. Joe widzia� mieni�cy si� szary i niebieski kolor. - Patrz na to! Gw�d� czy nie gw�d�? R�cznie kuty. Nie oszcz�dza�em na tobie. Przy�o�y� kolejowy gw�d� do zag��bienia przy zgi�tym kolanie Joego. Jasna cholera, pomy�la� Joe, nogi te� chce mi przybi�. Przez moment, gdy m�czyzna podnosi� m�otek, Joe zawaha� si�. Nagle wierzgn�� nogami jak osio�. Praw� stop� dosi�gn�� �okcia m�czyzny i przewr�ci� go. Zaraz potem poczu�, jak rze�niczy n� wsuwa mu si� mi�dzy nogi, przecina spodnie, otwiera moszn� i wbija do po�owy penisa. Jeszcze centymetr i zosta�by wykastrowany. Joe nie porusza� si�. Kl�cza� rozkraczony, a po nogach s�czy�a mu si� krew. O Bo�e, jeszcze centymetr, a zamieni�by mnie w kobiet�. - O dobrze - rzek� napastnik. - Zosta� tak i nie ruszaj si�, a wszystko b�dzie �adnie i mi�o. Nast�pi� kolejny etap ukrzy�owania. B�l by� tak straszliwy, �e Joe krzycza� na ca�e gard�o. M�czyzna przebi� mu kolana i przybi� go do pod�ogi. Teraz Joe ju� wszystkie cztery ko�czyny mia� unieruchomione. Za moment z Nin� sta�o si� to samo. Gdy zamaskowany napastnik sko�czy�, od�o�y� m�otek i skoczy� na nogi. - To Joe, a to Nina. Kl�cz� jak s�u��cy. Jak niewolnicy. Podobasz mi si�, Joe. Po to si� urodzi�e� - �eby kl�cze�. P�aszczy� si�. To w�a�nie jest s�u�ba! Kr��y� doko�a nich i kr��y�, a� Joe straci� orientacj�, gdzie jest. W ko�cu zatrzyma� si� za Nin� i stuka� butem w pod�og�. O Bo�e, co za b�l! - my�la� Joe. Ale nie p�aka�, przynajmniej na razie. - Tak, s�u�ba! Jeste�cie s�u��cymi! - m�wi� m�czyzna. Nachylaj�c si� powoli, przykl�kn��. Zaszele�ci�y zwisaj�ce z sutek paciorki. Podci�gn�� zielono-��t�, kraciast� sukienk� Niny a� po tali�. Mia�a na sobie b�yszcz�ce rajtuzy i bia�e majtki z koronk�. Przesun�� palce po po�ladkach delikatnie i �agodnie, ale zdecydowanie, poniewa� wiedzia�, �e ani Joe, ani Nina nie mog� go powstrzyma� przed tym, co zamierza. - Zaraz upadn� - wyszepta�a Nina. - Ju� d�u�ej nie mog�. Zaraz upadn�. - Jak b�dziesz chcia�a, to nie upadniesz - zamrucza� olbrzym. - Jeste� przybita, pani Berry. Unieruchomiona jak niewolnica, jak dziwka. - Zostaw j�! - rykn�� Joe. - Dotknij j�, a znajdziesz si� w piekle! M�czyzna podni�s� zamaskowan� twarz. �wiat�o lampy o�wietli�o ka�d� bruzd�. Tylko oczy pozosta�y martwe. - To by�o ci pisane, Joe, zanim si� urodzi�e�. Kciukiem i palcem wskazuj�cym zrolowa� Ninie rajstopy do zakrwawionych kolan. Nie m�g� dalej, bo by�a przybita. Zaraz potem �ci�gn�� jej majtki. Jezu, je�li kiedykolwiek z tego wyjdziemy, zabij� go go�ymi r�kami i umr� za to szcz�liwy. Joe zamkn�� oczy. S�ysza�, jak m�czyzna odpina sprz�czk� paska. S�ysza�, jak Nina kwili. Jezu, prosz� ci�, oszcz�d� mi tego. Nie pozw�l na to. Czy mog� si� ju� obudzi�? K�tem oka dostrzeg�, �e napastnik opu�ci� sk�rzane spodnie a� do �ydek. Czarne, kosmate w�osy, kosmate uda i czerwony, stercz�cy penis. Jedyne, co m�g� zrobi�, to skupi� si� na wykrzywionej grymasem b�lu twarzy Niny, gdy m�czyzna rozszerzy� jej po�ladki i wszed� w ni�. Szarpa�a si� w bole�ciach, cho� na razie to jeszcze nie by�y bole�ci. Zielone t�cz�wki zw�a�y si�. Otworzy�a usta, jakby nie mog�a z�apa� tchu. - Kocham ci� - powiedzia� Joe. Na nic wi�cej nie by�o go sta�. Jego b�l w d�oniach i kolanach podobny by� poca�unkom, w por�wnaniu z tym, co cierpia�a - szarpi�c si� i opieraj�c - ona. Je�li ju� musia� umrze�, chcia�by zgin�� jak m�czyzna, tak jak jego przyjaciele - na ulicy, w sprawiedliwej walce za co�, w co wierzy. A on... A on by� przybity do pod�ogi, podczas gdy jaki� sadysta gwa�ci� i torturowa� jego �on�. I to tu� przed jego oczami. Twardy m�� i obro�ca przybity do cholernej pod�ogi. Na czo�o Niny jak korona z pere� wyst�pi�y krople potu. M�czyzna napiera� coraz silniej, zacz�a sapa�. - Niez�a jest! - powiedzia�. - Da�a ci dw�jk� dzieci, ale to nic. Jest cia�niutka jak orzeszek! Joe zobaczy�, jak Nina zamyka oczy i zaciska z�by. Wtedy zamaskowany m�czyzna rykn�� z nag�a: - Tak, tak, o tak! O to chodzi, do cholery! Nina krzykn�a, a spaghetti nie mog�o ju� d�u�ej pozosta� w brzuchu Joego. Ca�a zawarto�� �o��dka nap�yn�a mu do gard�a, wype�ni�a usta i zwymiotowa� sobie na r�ce. Olbrzym znieruchomia�. - No nie, Joe, przesta�! To nie�adnie. Pr�bowali�my si� tu troch� zabawi�. Nie�adnie. - Zabijesz mnie! - krzykn�a Nina. - To boli! Ju� d�u�ej nie wytrzymam! M�czyzna zawaha� si�, usiad�, podci�gn�� spodnie i zapi�� pasek. - Rozumiem - powiedzia� �agodnie, ale by�o w jego g�osie co� takiego, �e Joe ba� si� jeszcze bardziej ni� dot�d. - Rozumiem, �e tak to ju� czujesz. Joe zwymiotowa� raz jeszcze. Struga �liny zawis�a mu na podbr�dku. - Nie mo�esz ju� odej��? - b�aga�a Nina. - Nie widzisz, �e mamy dosy�? - Dosy�? - zapyta�, jakby nie wierzy� temu, co s�ysza�. - Co to znaczy dosy�? To sz�sty z siedmiu rytua��w, rozumiesz? Sz�sty rytua�, pomy�la� Joe spuszczaj�c g�ow�. Teraz przynajmniej rozumia�, kim jest napastnik, i tak go to przerazi�o, �e nawet nie m�g� krzycze�. Ka�dego miesi�ca tego roku w Bay Area, Forest Hill, Crocker Amazon, Pacific Heights, Bernal Heights, College Park zosta�a zmasakrowana rodzina. Morderca dzia�a� z premedytacj�, odprawiaj�c jaki� rytua�. W wi�kszo�ci przypadk�w ofiary by�y zabijane w spos�b tak okrutny i dziwaczny, �e gazety i telewizja nie podawa�y szczeg��w. Bo jak opisa�, �e facet zosta� zmuszony do wepchni�cia r�ki do odp�ywu zlewu, by uratowa� �on� od spalenia. Morderca zostawia� ma�o, przewa�nie niewa�nych �lad�w, ale po ka�dym zab�jstwie dzwoni� do radia KGO i bra� na siebie odpowiedzialno��. Joe s�ysza� z ta�my jego g�os w telewizji. Ka�da z tych po�wi�conych ofiar przybli�a wielki dzie�. Nied�ugo, jak jest napisane, powstanie m�j pan. Joe nie przypomina� sobie, aby by� podobny do g�osu maniaka, kt�ry przybi� ich do pod�ogi. Ale by� zbyt pokaleczony, aby my�le� z jak�kolwiek przejrzysto�ci�. KGO nazwa�o zab�jc� Szatanem z Mg�y. Zab�jstwa nie wykazywa�y �adnych szczeg�lnych prawid�owo�ci, wy��czaj�c to, �e by�y rytualne i nikt ich nie prze�y�, nawet dzieci, aby da� zna� policji, co si� dzieje. Gdy Szatan z Mg�y kogo� odwiedza, to ju� po nim i po jego rodzinie. W wyborze ofiar Szatana z Mg�y nie dostrzegano �adnej logiki. Jeden urz�dnik, inny robotnik. Jedna rodzina meksyka�ska, druga chi�ska. Dwie katolickie, trzy zwi�zane z hotelarstwem. Nie by�o w�r�d nich homoseksualist�w ani �o�nierzy. Dwie mia�y pontiaki, jedna volkswagena. Albo Szatan z Mg�y wybiera� swoje ofiary na chybi� trafi�, albo wchodzi�o tu w gr� okrutne prawo wendety, kt�rego nikt jeszcze nie wyja�ni�. Kiedy� Joe aresztowa� m�czyzn� strzelaj�cego do ka�dego, czyje imi� zaczyna�o si� na �B�, a ko�czy�o na �G�: Dlatego �e si� wywy�szali i udawali Boga. Ulicznej brutalno�ci Joe potrafi� si� przeciwstawi�. Zaakceptowa�, �e wraz z ca�� rodzin� sta� si� ofiar� szale�ca, z kt�rym powinien stan�� do walki, to by�o dla niego za wiele. - Wiesz, co teraz zrobi�? - szepn�� m�czyzna. - Przyprowadz� wasze dzieci. Zabior� je z bet�w i przyprowadz�, aby was zobaczy�y. Powiedz� wam �dobranoc�. W gruncie rzeczy powiedz� i wi�cej, powiedz� ��egnajcie�. Joe szarpn�� si�. - Je�li im spadnie cho� w�os z g�owy... Czarna, b�yszcz�ca maska nachyli�a si� nad nim. - To co? Co zrobisz? Wyrwiesz sobie mi�sko z nogi i mnie kopniesz? A mo�e mnie przeklniesz, co? C�, przekle�stwo odpada. Bo nie ma gorszego przekle�stwa ode mnie. Joe prze�kn�� �lin� i wyplu� kawa�ek wieprzowiny. - S�uchaj, je�li chcesz z�o�y� ofiar�, ja ni� b�d�, ale b�agam, nie ruszaj dzieci. Daj im spa�. Prze�kn�� �lin� i m�wi� dalej: - Mo�esz mnie teraz zabi�. No ju�. Mo�esz mnie zabi�. Ale nie rusz, prosz�, dzieci. M�czyzna s�ucha� uwa�nie. Odwr�ci� si�. Zdawa�o si�, �e czas si� zbli�a do przedwczesnego kresu, jakby logika topi�a si� niczym jeden z gumowych zegark�w kieszonkowych z obrazu Salvadora Dali. - Wiesz co? - powiedzia� w ko�cu olbrzym. - Nie zgadzam si�. Los, przeznaczenie, mo�esz to nazwa� jak chcesz. Nie wiesz, dok�d ci� zaprowadzi, nie widzisz, co si� wok� ciebie dzieje. Powraca stary porz�dek. Nie ten za�mierd�y od pierdni�� pionier�w, ale prawdziwy stary porz�dek. Czyste z�o, Joe. Czyste i zimne! Ten czas by� przepowiedziany. I nic go nie powstrzyma. - Ale nie ruszaj dzieci, dobrze? - poprosi� Joe. M�czyzna odczeka�, pod�uba� sobie no�em w z�bach i powiedzia�: - Daj mi minut�, dobrze? - I spokojnie wyszed� drzwiami. - Nie rusz dzieci! - krzykn�� Joe. Zapad�a d�uga cisza. Nina p�aka�a. - Ju� dobrze! - pociesza� j� Joe. Gard�o zawala�a mu wymiocina. - Wszystko b�dzie dobrze. Jest stukni�ty, to wszystko. Chcia� nas tylko poni�y�. - Jestem ju� tak poni�ona. Tak poni�ona. Czego on jeszcze chce? - rozpacza�a Nina. - Spokojnie, spokojnie - b�aga� j�. Czu� si� perfidnie jak k�amca, g�upio jak clown. A najgorsze, �e pozwoli� najohydniejszemu i najdziwniejszemu zab�jcy, jakiego widzia�o Bay Area, w�ama� si� do w�asnego domu i sterroryzowa� rodzin�. A sam by� absolutnie bezradny. Je�li zab�jca zechce torturowa� i sk�ada� ofiar� z dzieci, nic go nie powstrzyma. - Joe - westchn�a Nina. - Joe... Joe porusza� d�o�mi po kawa�eczku, z boku na bok. Ka�da chwila by�a skrajnie bolesna, coraz to krew zbiera�a si� doko�a g��wki gwo�dzia i sp�ywa�a mi�dzy palce. Po jakim� czasie pokrywa�a ju� ca�e d�onie. W prawo, w lewo. W prawo, w lewo. Jezu, nie my�la�em, �e co� mo�e a� tak bole�. - Pr�buj� si� uwolni� - szepn��. - Nie martw si�, Nina. Nie naruszy�y ko�ci. Pr�buj� si� uwolni�. W g��bi duszy p�aka�. W g��bi duszy czu� si� bezbronny jak dziecko. - Nie, Joe - szepn�a. - Zrobisz sobie krzywd�. Je�li rodzina ma umrze�, umrzemy razem. Nie pr�buj z nim walczy�, Joe. - Zgwa�ci� ci� - sykn��. - Zgwa�ci�! W z�o�ci wrzasn�� �aaa� i oderwa� praw� d�o� od pod�ogi. Rozleg�o si� g�uche mla�ni�cie, a na gwo�dziu zosta� szkar�atny mi�sie�. D�o� tryska�a krwi� w ka�dym kierunku. Z ostrym �sssy� zablokowa� oddech i przycisn�� r�k� do piersi. B�l by� straszniejszy od wszystkiego, czego dotychczas do�wiadczy�. A co gorsza nigdy by si� nie zdoby� na oderwanie drugiej r�ki, bo zbyt by� okaleczony, bo nie mia� jaj. A poza tym �adnej szansy uwolnienia n�g. Powinien kl�cze� na pod�odze, a nie szarpa� si�. To chwila, gdy cierpienie przewy�sza odwag�, gdy trzeba przyzna�, �e wi�cej si� po prostu nie mo�e. - Joe - szepta�a Nina. - Joe? Podni�s� g�ow�: - Co jest? - Chc� tylko, �eby� wiedzia�, �e cokolwiek si� stanie, zawsze ci� kocham i za nic nie winie. Otar� d�oni� twarz i zabrudzi� sobie krwi� policzek. Zacz�� szlocha�. G��boko szlocha�, niemal skowycz�c jak cierpi�ce zwierz�. Szlocha�, szlocha� i my�la�, �e ju� nigdy nie przestanie. A� do momentu gdy do pokoju wszed� m�czyzna, jedn� r�k� prowadz�c Karolin�, a drug� Joego Juniora. Obydwa dzieciaki z bladymi twarzami i oczyma pe�nymi strachu. Joe natychmiast przy�o�y� d�o� do pod�ogi, jakby wci�� by�a przybita. - Mamusiu? - szepn�a Karolina. - Tatusiu? - Spok�j, dzieciaki! - Olbrzym �cisn�� je za nadgarstki. - Obieca�y�cie by� cicho, nie? No to spok�j! - Wszystko w porz�dku - wycharcza� Joe. - Wkr�tce to si� sko�czy. R�bcie, co wam m�wi, a wszystko b�dzie dobrze. - Powiem ci, Joe - za�mia� si� m�czyzna - �e jeste� swoistym optymist�. - Ale ich nie krzywd�, dobrze? - nalega� Joe. - Wielki pan wymaga cierpienia. Cierpienia i poni�enia. Modlitwy i przebaczenia. - Je�li cho� dra�niesz kt�re� dziecko, usma�ysz si� w piekle, obiecuj� ci. My�lisz, �e policja pozwoli ci bezkarnie zabija�? Mo�esz by� absolutnie pewien, �e zgotuj� ci najbardziej bolesn� �mier�, jak� zdo�aj� wymy�li�. - Mog� zapyta� Szatana. - Znowu si� roze�mia�. - Usma�ysz si� w piekle! - krzykn�� Joe. - Usma�ysz si� w piekle. Joe Junior zacz�� wy� jak lokomotywa i pr�bowa� wyrwa� si� mordercy. Jednak olbrzym przytrzyma� go i warkn��: - Zamknij si�, g�wniarzu. Rzuci� dzieci w poprzek na tapczan. Joe odwr�ci� g�ow�. Wiedzia�, �e nie zdo�a na to patrze�. Nina natomiast nie mog�a od nich oderwa� oczu. Ca�y czas szepta�a niby zakl�cie: Nie krzywd� moich dzieci, dobry Bo�e, nie krzywd� moich dzieci, dobry Bo�e, nie krzywd� moich dzieci. M�czyzna wyci�gn�� z torby d�ugi, nylonowy sznur �eglarski i zr�cznie zwi�za� lewy nadgarstek Karoliny z prawym Joego Juniora. �adne z dzieci nie p�aka�o, ale kwili�y i dr�a�y tak �a�o�nie, �e Joe zdecydowa�, i� mimo b�lu oderwie si� od pod�ogi. No, Joe, m�wi� sobie, musisz wsta�. Zacisn�� z�by, si�gn�� za siebie, zakrwawion� d�oni� z�apa� si� za kostk�, tak �e m�g� podnie�� nog� i oderwa� od pod�ogi. Raz, dwa, trzy... Krzykn��, ale nie us�ysza� swego krzyku. B�l doprowadzi� do konwulsyjnych skurcz�w mi�ni. Tak mocno �cisn�� z�by, �e p�k�a jedna z porcelanowych koronek. Ale wci�� nie m�g� si� podnie��. Nie m�g�. Nie m�g�. Gw�d� zbyt g��boko tkwi� w pod�odze, a Joe nie mia� ju� ani si�y, ani woli, aby jeszcze raz pr�bowa� go wyrwa�. - Nic ci nie jest? - zapyta� olbrzym. Dziwny spok�j opanowa� ca�� rodzin� Berrych, wszystkich czworo. Spok�j absolutnego przera�enia. Spok�j �mierci, prawdziwej �mierci spogl�daj�cej wprost z czarnych, aksamitnych oczu. M�czyzna podprowadzi� dzieci do �ciany. Chwyci� praw� r�k� Karoliny i podni�s� nad g�ow�. Joe zobaczy�, �e idzie w ruch m�otek oraz gw�d�. - Nieee! - wrzasn��. Dlaczego dzieci nie p�aka�y? Przecie� musia�o je bole� tak samo jak jego i Nin�. One jednak sta�y niezwykle cicho, a ich milczenie bardziej ni� krzyk mrozi�o Joemu krew w �y�ach. Jakby przygotowane by�y na wszystko, bo nie wierzy�y, �e tata je obroni, �e nie pozwoli im umrze�. Odg�osy walenia odbi�y si� w uszach Joego niczym echo pukania do kostnicy. - Ou, ou, ou - j�cza�y dzieci z delikatn� skarg� do okrutnego �wiata, kt�ry tak je krzywdzi. Ale nie krzycza�y, nie p�aka�y. Z ka�dym uderzeniem m�otka Joe jakby wi�dn��, a� gdy ju� by�o po wszystkim, z jego duszy zosta� strz�pek suchego li�cia. M�czyzna przybi� dzieci do �ciany jak dwie papierowe lalki, z roz�o�onymi r�kami i stopami ledwie si�gaj�cymi pod�ogi. Ani Joe, ani Nina nie widzieli ich twarzy. - Mamusiu, to boli - szepta�a Karolina. - Mamusiu, to tak bardzo boli. - A Nina mog�a tylko kl�cze� i p�aka�. Olbrzym przechadza� si� doko�a pokoju. Jego cie� pada� to na jedn�, to na drug� �cian�. Stukaj�c g��wk� m�otka w d�o�, podziwia� dzie�o w�asnych r�k. - Teraz si� pomodlimy, tak? Teraz poprosimy wielkiego pana, �eby nam przebaczy�. Teraz po�wi�cimy nasze �ycie dla starego porz�dku. - Prosz� - b�aga� Joe. - Je�li chcesz, zabij mnie, ale dzieciom daj spok�j. M�czyzna pokr�ci� g�ow�. - Nie, Joe. Teraz odnajdziecie spok�j w bogu, do kt�rego wszyscy odwr�cili�cie si� plecami. Od prawdziwego boga. Zn�w zajrza� do swej torby i wyj�� butelk� z �atwo palnym p�ynem. - O Bo�e, tylko nie to - j�kn�� Joe. - Co? Co? - zapyta�a Nina. Joe nie m�g�by odpowiedzie�. Je�li by�o co� pozytywnego w przybiciu do pod�ogi, to to, �e Nina nie widzia�a tego co on. - Joe? - niepokoi�a si�. - Joe? Napastnik chodzi� doko�a dzieci polewaj�c je p�ynem. Po w�osach, pi�amach, r�kach, nogach. Joe Junior kas�a� i dusi� si� od opar�w, ale nadal �adne z dzieci nie p�aka�o. - Co z modlitw� o przebaczenie? - zapyta� m�czyzna, ko�ysz�c czarn� mask� niby ogromny owad odprawiaj�cy rytualny taniec. - Mo�e powt�rzycie za mn�: �O wielki Beli Ja�alu, kt�rego dzie� ju� nadszed�, przebacz mi, przebacz, przebacz�. - Zwariowa�e�?! - krzykn�� Joe w nag�ym przyp�ywie paniki i odwagi. Jezu Chryste, kogo obchodzi, co ten cz�owiek z nim zrobi. Mo�e by� tylko gorzej. - No ju�, do tego nie trzeba pomocy - przynagla� m�czyzna. - Powtarzajcie tylko za mn� �O wielki Beli Ja�alu, kt�rego dzie� ju� nadszed�...� Joe nie przerywa� milczenia, ale Nina zacz�a: - O wielki Beli Ja�alu... kt�rego dzie� ju� nadszed�... przebacz mi. Joemu zdawa�o si�, �e w pokoju przygas�o �wiat�o. - No, Joe - nalega� tamten. - �O wielki Beli Ja�alu, kt�rego powr�t spisany jest na kartach z prochu, kt�rego imi� prze�yje, gdy ka�de inne zmiecie wiatr...� Joe pokr�ci� g�ow� i zacz�� recytowa� w�asn� modlitw�: - Ojcze nasz... jako w niebie tak i na ziemi... Przesta�, bo wiedzia�, �e m�g�by prosi� Boga o przebaczenie, gdyby jak on potrafi� odpuszcza� grzechy swoim winowajcom. A on nigdy nie by�by w stanie wybaczy� temu cz�owiekowi w czarnej masce. Ani w niebie, ani nawet w piekle. - No, Joe, liczymy na ciebie. �O wielki Beli Ja�alu, kt�rego powr�t spisany jest na kartach z prochu...� M�wi�c to zbli�y� si� do wisz�cych na �cianie dzieci. Karolina najwyra�niej dostawa�a jakiego� ataku, bo oczy zwr�ci�y jej si� do �rodka g�owy, a na ustach pojawi�a si� piana. Joe Junior trzyma� oczy mocno zamkni�te. M�czyzna powtarza� coraz �agodniej: -...kt�rego imi� prze�yje, gdy ka�de inne zmiecie wiatr... Nagle nachyli� si� nad dzie�mi, zapali� zapa�k� i bawi� si� przesuwaj�c j� pod ich podkurczonymi ze strachu stopami. ROZDZIA� DRUGI Larry jad� kolacj� i rozmawia� z pe�nymi ustami, gdy wahad�owymi drzwiami wszed� szeryf Burroughs i stan�� z r�kami na biodrach, rzucaj�c na prawo i lewo kr�tkie spojrzenia. Pocz�tkowo szeryf nie zauwa�y� Larry�ego siedz�cego za szyb� oddzielaj�c� wej�cie od jadalni. Ale Larry widzia�, �e szeryf zatrzymuje kelnera Vit�, a poprzez gwar restauracji dolecia�y go s�owa �porucznik Foggia�. Vito wskaza� na stolik pod lustrem. - Niech to jasna cholera - zakl�� Larry pr�buj�c zas�oni� twarz. - Pierwszy wolny wiecz�r od dw�ch miesi�cy. - Co si� sta�o? - zapyta�a Linda odwracaj�c g�ow� i marszcz�c brwi. - Idzie Dan Burroughs z twarz� �wi�tej Joanny. - O nie, tylko nie tu - zaprotestowa�a Linda. - Masz go�cia, Larry - powiedzia� Vito. - Przykro mi, pr�bowa�em go przekona�, �e jeste� w �Pergo�, ale nie uwierzy�. - A kto jada w �Pergo�? Dan Burroughs bez zaproszenia wysun�� krzes�o i usiad�. By� to wysuszony, siwy m�czyzna z ogorza�ymi policzkami i �ci�gni�tymi ustami. Spogl�da� bez wyrazu oczami jak kamyki rze�bione przez ocean. G�os mia� zachrypni�ty od wielu lat palenia i przebywania w klimacie San Francisco. - Cze��, Dan, zapraszam - powiedzia� sarkastycznie Larry. - Zjesz co�? Maj� dzisiaj dobre gnocchi. - Oszcz�d� sobie, Larry, dobra? Nie przerywa�bym ci kolacji bez powa�nej przyczyny. Cze��, Linda, przepraszam ci� za to. Larry dola� Lindzie orvieto i nape�ni� sw�j kieliszek. Domy�la� si�, �e to ostatni kieliszek wina, jaki dane mu b�dzie wypi� dzi� wiecz�r. Dan by� pami�tliwy i twardy jak kamie�, ale nie m�g� mie� nikomu za z�e kieliszka wina, bo wtedy dopiero sta�by si� nie lubiany. - Znowu morderstwo - powiedzia� Larry�emu. - Przepraszam, Lindo, ale mo�e wola�aby� nas na moment opu�ci�. Nie chcia�bym, �eby� zosta�a, delikatnie m�wi�c, dotkni�