8558
Szczegóły |
Tytuł |
8558 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8558 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8558 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8558 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA ZIELONEGO DUCHA
PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W
(Prze�o�yli: ANDRZEJ NOWAK i BARBARA S�AWOMIRSKA)
WST�P ALFREDA HITCHCOCKA
Nie chc� nikogo straszy�, ale uwa�am za sw�j obowi�zek ostrzec Was, �e ju� na nast�pnych stronach spotkacie - jak to sugeruje sam tytu� ksi��ki - pewnego zielonego ducha. Opr�cz niego natkniecie si� na kilka dziwnych pere� i na ma�ego psa, kt�ry nie odgrywa w tej historii �adnej roli, poniewa� w og�le nic nie robi. A mo�e jednak odgrywa jak�� rol�? Czasami bowiem bezczynno�� jest r�wnie wa�na, jak i wype�nianie jakiej� czynno�ci. Warto to sobie przemy�le�.
M�g�bym Warn r�wnie� opowiedzie� o innych dziwnych wydarzeniach, ekscytuj�cych przygodach i pe�nych napi�cia sytuacjach, z kt�rymi si� zetkniecie, ale jestem pewien, �e wolicie raczej sami o nich przeczyta�. Zadowol� si� wi�c przedstawieniem Warn, tak jak to ju� obieca�em, naszych Trzech Detektyw�w.
Przedstawiam ich ju� po raz kolejny i przyznaj�, �e czyni�c to wcze�niej mia�em nieraz powa�ne w�tpliwo�ci, jednak�e od tamtych czas�w bardzo polubi�em jupitera Jonesa, Boba Andrewsa i Pete'a Crenshawa. S�dz�, �e znajdziecie w nich dobrych towarzyszy gwoli sp�dzenia wieczoru tajemnic, przyg�d i emocji.
Owi ch�opcy za�o�yli firm� �Trzej Detektywi� i sp�dzaj� sw�j wolny czas rozwi�zuj�c wszelkie tajemnice, jakie tylko zdo�aj� napotka�. Mieszkaj� w Rocky Beach w Kalifornii, w miasteczku po�o�onym na wybrze�u Oceanu Spokojnego, kilka mil od Hollywoodu. Bob i Pete mieszkaj� ze swoimi rodzicami, a Jupiter - ze swoim wujem, Tytusem Jonesem, i ciotk�, Matyld� Jones, kt�rzy s� w�a�cicielami i zarazem pracownikami Sk�adu Z�omu Jonesa, s�ynnej graciarni, gdzie mo�na znale�� niemal wszystko.
Na tym w�a�nie z�omowisku znajduje si� przyczepa kempingowa, kt�ra uleg�a uszkodzeniu w trakcie jakiego� wypadku, a kt�rej Tytus Jones nigdy nie zdo�a� sprzeda�. Pozwoli� Jupiterowi i jego przyjacio�om korzysta� z niej do woli, a oni przebudowali j� na Kwater� G��wn� nowoczesnej firmy detektywistycznej. Mie�ci si� w niej ma�e laboratorium, ciemnia i biuro z biurkiem, maszyn� do pisania, telefonem, magnetofonem oraz wieloma ksi��kami i informatorami. Ca�e wyposa�enie zosta�o skompletowane przez Jupitera i dw�ch pozosta�ych z przer�nych grat�w wyrzuconych na z�omowisko.
Jupiter nak�oni� Hansa i Konrada, dw�ch ros�ych braci blondyn�w rodem z Bawarii, kt�rzy pracuj� na z�omowisku jako pomocnicy, by ustawiali stosy odpad�w wok� przyczepy w ten spos�b, i�by sta�a si� ona niewidoczna od zewn�trz. Doro�li zupe�nie o niej zapomnieli. Tylko Trzej Detektywi wiedz� o jej istnieniu i utrzymuj� rzecz w tajemnicy, wchodz�c do Kwatery jedynie ukrytymi przej�ciami.
Najcz�ciej u�ywaj� Tunelu Drugiego, odcinka rury z blachy falistej, kt�ra - pocz�wszy od ich zewn�trznego warsztatu - biegnie cz�ciowo pod ziemi� i, pokonuj�c sterty przer�nych rupieci, dociera a� pod Kwater� G��wn�. Przeczo�gawszy si� przez ni�, wkraczaj� do Kwatery przez rodzaj klapy w pod�odze. S� tu te� inne wej�cia, ale om�wimy je w stosownej porze.
Ch�opcy, gdy zajdzie potrzeba odbycia dalszej podr�y, mog� korzysta� z poz�acanego rolls-royce'a z szoferem. Jupiter Jones wygra� w pewnym konkursie prawo do korzystania z tego samochodu przez trzydzie�ci dni. Odbywaj�c kr�tsze w�dr�wki korzystaj� z rower�w, a czasami Hans lub Konrad podwo�� ich jedn� z ci�ar�wek ze Sk�adu Z�omu.
Jupiter Jones jest kr�py, muskularny, lecz troch� jakby zbyt pulchny. Niekt�rzy ludzie, nieprzyja�nie do� nastawieni, nazywaj� go grubasem. Ma okr�g�� twarz, kt�ra czasami nie sprawia wra�enia nazbyt inteligentnej. By�by to jednak bardzo zwodniczy wniosek, gdy� skrywa ona nader lotn� inteligencj�, Jupiter ma wspania�y umys� i jest z niego dumny. Ma wiele dobrych cech, ale przesadna skromno�� bynajmniej do nich nie nale�y.
Pete Crenshaw, wysoki, miedzianow�osy, muskularny, nadaje si� do przer�nych atletycznych wyczyn�w. Jest praw� r�k� Jupitera, gdy idzie o �ledzenie podejrzanych osobnik�w, a nadto dopomaga mu w wielu innych niebezpiecznych przedsi�wzi�ciach.
Bob Andrews, ch�opak nieco delikatniejszej od niego budowy, ma jasne w�osy i uwielbia si� uczy�. Chocia� bardzo odwa�ny, zajmuje si� g��wnie prowadzeniem akt i wykonywaniem przer�nych ekspertyz na rzecz firmy. Pracuje w niepe�nym wymiarze godzin w miejscowej bibliotece, co pozwala mu na wyszukiwanie wielu danych, pomocnych w prowadzonych przez Trzech Detektyw�w akcjach.
Opisa�em Wam to wszystko po to, �eby w przysz�o�ci nie przerywa� opowiadania powtarzaniem informacji, kt�re by� mo�e ten i �w spo�r�d Was ju� posiad�, czytaj�c o poprzednich sprawach dotycz�cych Trzech Detektyw�w.
Lecz, tak czy owak, naprz�d! Zielony duch lada chwila da o sobie zna�!
Alfred Hitchcock
Rozdzia� 1
ZIELONY DUCH WYJE
Nag�e wycie zaskoczy�o Boba Andrewsa i Pete'a Crenshawa.
Stali na zaro�ni�tym chwastami podje�dzie i przygl�dali si� staremu pustemu domowi, wielkiemu niczym hotel; jedna z jego �cian, tam gdzie robotnicy rozpocz�li sw� prac�, zd��y�a lec ju� w gruzach. Ksi�ycowa po�wiata sprawia�a, �e wszystko wydawa�o si� mgliste i nierealne.
Bob mia� zawieszony na szyi przeno�ny magnetofon i m�wi� do mikrofonu, opisuj�c wszystkie ich poczynania. Lecz nagle przerwa�, odwr�ci� si� do Pete'a i powiedzia�:
- Mn�stwo ludzi uwa�a, �e w tym domu straszy, Pete. Ogromna szkoda, �e nie pomy�leli�my o tym, kiedy Alfred Hitchcock szuka� domu nawiedzanego przez duchy do jednego ze swoich film�w. - Mia� na my�li okres, kiedy poznali s�ynnego re�ysera filmowego, rozwi�zawszy wpierw tajemnicz� zagadk� Zamku Grozy.
- Id� o zak�ad, �e panu Hitchcockowi z pewno�ci� by si� tu podoba�o - zgodzi� si� Pete. - Tyle �e mnie si� nie podoba. W�a�ciwie z ka�d� chwil� denerwuj� si� coraz bardziej. Co by� powiedzia� na to, gdyby�my si� st�d wynie�li?
I wtedy w�a�nie w domu rozleg�o si� wycie.
- liiii... aaaa! - By� to jaki� wysoki g�os, bardziej nawet zwierz�cy ni� ludzki. Obu ch�opcom w�osy zje�y�y si� na g�owach.
- S�ysza�e�? - wykrztusi� Pete. - Teraz to ju� naprawd� trzeba si� st�d wynosi�!
- Poczekaj! - odrzek� Bob i sta� niewzruszenie w miejscu, mimo i� w pierwszym odruchu chcia� rzuci� si� do ucieczki.
Widz�c wahanie Pete'a powiedzia�:
- W��cz� magnetofon, mo�e us�yszymy co� wi�cej. Jupiter na pewno by tak zrobi�.
Mia� na my�li Jupitera Jonesa, ich wsp�lnika w firmie �Trzej Detektywi�, kt�rego w tej chwili wraz z nimi nie by�o.
- No c�... - zacz�� Pete. Ale Bob ju� wcisn�� klawisz i skierowa� mikrofon ku pustemu domowi, murszej�cemu ze staro�ci w�r�d drzew.
- Aaaaach... aaiii... iii! - Wycie rozleg�o si� znowu, by potem, zamieraj�c, pogr��y� ich w odm�tach niepokoju.
- Chod�my st�d - wyj�ka� Pete. - To nam w zupe�no�ci wystarczy.
Bob ca�kowicie si� z nim zgadza�. Odwr�cili si� na pi�cie i pobiegli starym podjazdem do miejsca, gdzie zostawili swoje rowery.
Pete gna� zwinnie jak sarna, a Bob bieg� szybciej, ni� zdarza�o mu si� to czyni� w ostatnich latach. Kiedy� spad� ze skalistego zbocza, z�ama� w kilku miejscach nog� i przez d�ugi czas mia� j� unieruchomion� w szynie. Lecz noga zros�a si� bardzo dobrze i w ko�cu, po d�u�szym okresie �wicze�, w�a�nie w ubieg�ym tygodniu, Bobowi powiedziano, �e mo�e ju� szyn� odrzuci�.
Teraz, ju� bez niej, czu� si� tak lekko, jakby niemal m�g� lata�. Ale chocia� obaj biegli co tchu w piersi, ani on, ani Pete nie zdo�ali uciec zbyt daleko.
Bo nagle, niespodziewanie, zatrzyma�y ich czyje� silne ramiona.
- U... ach! - siekn�� zdumiony Pete, zahaczywszy g�ow� o kogo�, kto sta� tu� za nim. Bob tak�e zatrzyma� si� gwa�townie, wpadaj�c na m�czyzn�, kt�ry pochwyci� go znienacka i teraz trzyma�.
Ca�ym p�dem wpadli na grup� m�czyzn, kt�rzy podeszli w �lad za nimi podjazdem, podczas gdy oni stali przys�uchuj�c si� dziwnemu wyciu.
- Hola, ch�opcze! - skar�y� si� �artobliwie m�czyzna, kt�ry pojma� Pete'a. - Omal mnie nie przewr�ci�e�!
- Co to by� za d�wi�k? - spyta� ten drugi, kt�ry powstrzyma� Boba przed upadkiem, kiedy ch�opiec zderzy� si� z nim gwa�townie. - Widzieli�my was, ch�opcy, jak stali�cie nads�uchuj�c.
- Nie wiemy, co to by�o - odezwa� si� Pete. - Ale wed�ug nas brzmia�o to jak skarga upiora.
- Upi�r! Co za bzdura!... Mo�e kto� tam ma jakie� k�opoty?... Mo�e to jaki� w��cz�ga?...
Pi�ciu lub sze�ciu m�czyzn, tworz�cych grup�, z kt�r� zderzyli si� ch�opcy, zacz�o naraz m�wi� jeden przez drugiego, zapominaj�c o Pete'em i Bobie. Ch�opcy nie widzieli wyra�nie ich twarzy. Ale zdawa�o im si�, �e wszyscy oni s� porz�dnie ubrani i m�wi� tak, jak typowi mieszka�cy tej sympatycznej dzielnicy, kt�ra otacza�a poros�e chaszczami tereny i �w pusty dom, znany jako posiad�o�� Greena.
- Uwa�am, �e powinni�my wej�� do �rodka! - o�wiadczy� stanowczo jeden z m�czyzn o niezwykle g��bokim g�osie. Bob nie widzia� rys�w jego twarzy; spostrzeg� jedynie, �e nosi� w�sy.
- Przyszli�my tylko po to, �eby spojrze� na ten stary budynek, zanim zostanie zburzony. Us�yszeli�my krzyk. Mo�e kto� jest tam w �rodku, a do tego spotka� go jaki� wypadek.
- Uwa�am, �e powinni�my wezwa� policj� - rzuci�, troch� jakby nerwowo, m�czyzna w kraciastej sportowej marynarce. - Badanie takich spraw nale�y przecie� do ich obowi�zk�w.
- Mo�e naprawd� co� si� komu� tutaj sta�o - powiedzia� m�czyzna o g��bokim g�osie. - Zobaczmy, czy b�dziemy mu mogli w czym� pom�c. Bo kiedy my b�dziemy czeka� na policj�, on got�w jeszcze umrze�.
- Zgoda - odezwa� si� m�czyzna w okularach o grubych szk�ach. - S�dz�, �e powinni�my wej�� do �rodka i rozejrze� si� tam. - Wy mo�ecie wej��, a ja p�jd� wezwa� policj� - powiedzia� m�czyzna w kraciastej marynarce. I ju� zamierza� odej��, kiedy przem�wi� m�czyzna prowadz�cy na smyczy ma�ego psa.
- Mo�e to tylko sowa albo kot, kt�re dosta�y si� do �rodka - powiedzia�. - I je�li wezwie pan do tego policj�, b�dzie panu potem bardzo g�upio.
M�czyzna w kraciastej marynarce zawaha� si�.
- C�... - zacz��. Lecz w tym samym momencie przej�� dowodzenie jaki� pot�ny facet, najwy�szy spo�r�d wszystkich w grupie.
- Chod�cie - zadecydowa�. - Jest nas tu p� tuzina i mamy kilka latarek. Wpierw rozejrzymy si� wewn�trz, a potem, je�li to b�dzie konieczne, wezwiemy policj�. Wy, ch�opcy, mo�ecie i�� do domu, nie b�dziecie nam potrzebni.
Ruszy� wy�o�on� kamiennymi p�ytami �cie�k�, kt�ra prowadzi�a w kierunku domu, a inni, po chwili wahania, pod��yli w �lad za nim. M�czyzna, kt�ry prowadzi� na smyczy ma�ego psa, wzi�� go teraz na r�ce, natomiast ten w kraciastej marynarce raczej niech�tnie wl�k� si� z tym.
- Chod� - powiedzia� Pete do Boba. - Sam s�ysza�e�, nie potrzebuj� nas. Wracajmy do domu.
- I mieliby�my nie sprawdzi�, co wywo�a�o ten ha�as? - zapyta� Bob. - Pomy�l, co powie Jupe. Zap�acze si� na �mier�. Jeste�my przecie� detektywami. Nie ma si� teraz czego ba�... Tylu nas tutaj jest.
Pobieg� �cie�k� w �lad za m�czyznami, a Pete pod��y� za nim. Przed du�ymi frontowymi drzwiami m�czy�ni niepewnie zwolnili kroku. A p�niej ten pot�ny, kt�ry przewodzi�, spr�bowa� otworzy� drzwi. Rozwar�y si�, ukazuj�c wewn�trz mroczn� czelu�� hallu.
- Zapalcie latarki - powiedzia�. - Chc� si� dowiedzie�, co to takiego by�o.
Zapali� w�asn� latark� i pierwszy wszed� do �rodka. Pozostali t�oczyli si� depcz�c mu po pi�tach i wkr�tce trzy dalsze latarki przeci�y mroki jasnymi strugami �wiat�a. Kiedy m�czy�ni ju� weszli, Pete i Bob cicho w�lizn�li si� za nimi do �rodka.
Znale�li si� w obszernym hallu, w kt�rym niegdy� zapewne urz�dzano przyj�cia. M�czy�ni, kt�rzy mieli latarki, omietli snopami �wiat�a przestrze� dooko�a i w�wczas wszyscy stwierdzili, �e �ciany pokrywa�o co�, co niegdy� by�o kremowymi jedwabnymi obiciami przedstawiaj�cymi orientalne sceny.
Imponuj�ca kaskada schod�w skr�ca�a w d�, do hallu. Jeden z przyby�ych o�wietli� j� latark�.
- To pewnie w�a�nie st�d, p� wieku temu, spad� stary Mathias Green i skr�ci� sobie kark - powiedzia�. - Czujecie t� st�chlizn�? Ten dom sta� zamkni�ty przez ca�e pi��dziesi�t lat!
- Powiadaj�, �e tutaj straszy - rzuci� kto� inny. - I sk�onny jestem w to uwierzy�. Mam tylko nadziej�, �e nie spotkamy tego ducha.
- Nie posun�li�my si� zbytnio w naszych poszukiwaniach - stwierdzi� tamten ros�y. - Zacznijmy wi�c od obejrzenia parteru.
Trzymaj�c si� w grupie, m�czy�ni j�li przemierza� obszerne pomieszczenia na parterze. W pokojach nie by�o mebli. Wszystko pokrywa� kurz. Jedno skrzyd�o domostwa pozbawione by�o tylnej �ciany, gdy� w�a�nie tego dnia rano robotnicy zabrali si� do rozbi�rki.
Nie zastali tu nic pr�cz pustych, wzmagaj�cych echo pokoi, kt�re przemierzali z wahaniem, rozmawiaj�c co najwy�ej szeptem. Potem obeszli drugie skrzyd�o rezydencji. W ko�cu wkroczyli do pomieszczenia, kt�re z pewno�ci� by�o niegdy� wielkim salonem. W jednym jego ko�cu znajdowa� si� imponuj�cych rozmiar�w kominek, a w drugim wysokie okna.
Przybysze, czuj�c si� nieswojo, skupili si� przed kominkiem.
- Niewiele tu zdzia�ali�my - stwierdzi� kt�ry� �ciszonym g�osem. - Powinni�my wezwa� policj�.
- Ɯ�! - przerwa� mu kto� inny. Wszyscy zastygli w milczeniu.
- Wydawa�o mi si�, �e co� s�ysza�em - wyszepta� jeszcze inny m�czyzna. - Mo�e to po prostu jakie� zwierz�. Zga�my wszystkie latarki i zobaczmy, czy co� si� nie poruszy.
�wietliste smugi znikn�y. Ciemno�� ogarn�a pok�j, jedynie przez brudne okna przedostawa�o si� nieco bladej po�wiaty ksi�yca.
Nagle kto� j�kn��, z trudem �api�c powietrze.
- Patrzcie! Tam, przy drzwiach!
Wszyscy si� odwr�ci i wszyscy zobaczy to samo, co on. Jaka� zielonkawa posta� sta�a przy drzwiach, dok�adnie tych, przez kt�re weszli. Zdawa�a si� rozsiewa� ulotn� jasno��, co� jakby wewn�trzne �wiat�o, i chwia� nieco, jak gdyby tworzy�y j� tylko lotne mg�y.
Lecz kiedy Bob wpatrywa� si� w ni�, pod�wiadomie wstrzymuj�c dech w piersi, wyda�o mu si� nagle, �e jest to posta� m�czyzny w powiewnych zielonych szatach.
- Duch! - wyst�ka� kto� s�abym g�osem. - To stary Mathias Green!* [Green (ang.) � zielony.]
- Zapalcie wszystkie latarki! - rozkaza� ostrym tonem �w postawny m�czyzna. - I skierujcie je w tamt� stron�!
Ale zanim latarki rozb�ys�y ponownie, zielonkawa mglista posta� poszybowa�a wzd�u� �ciany i umkn�a przez otwarte drzwi. Znikn�a, ledwo tylko w jej stron� skierowano trzy snopy �wiat�a.
- Wola�bym by� gdzie indziej - szepn�� Pete Bobowi do ucha. - I to mniej wi�cej od godziny.
- M�g� to by� odblask przednich reflektor�w jakiego� samochodu - stwierdzi� stanowczo jeden z m�czyzn. - A trafi� tu przez okno. Chod�cie, rozejrzymy si� po hallu.
Wszyscy pomaszerowali wi�c do hallu, czyni�c przy tym spory zgie�k, i ponownie omietli go �wiat�em latarek. Lecz nie ujrzeli tu nic. W�wczas kto� zaproponowa�, �eby raz jeszcze pogasi� latarki. Zn�w pogr��yli si� w milczeniu i w mroku. Ma�y piesek, kt�rego jeden z m�czyzn ni�s� na r�kach, zaskomla� cichutko.
Tym razem Pete pierwszy dostrzeg� zjaw�. Wszyscy rozgl�dali si� wprawdzie wok�, lecz on przypadkowo spojrza� w g�r� schod�w, a tam, na pode�cie, sta�a w�a�nie owa zielonkawa posta�.
- Tam! - krzykn��. - Na schodach!
Wszyscy odwr�cili si� spiesznie. Ujrzeli, jak posta� unios�a si� z podestu, sun�c ku pierwszemu pi�tru.
- Chod�cie! - krzykn�� ros�y m�czyzna. - Kto� nam robi g�upi kawa�! Z�apiemy go!
P�dz�c na �eb, na szyj�, ruszy� po schodach na g�r�. Lecz kiedy ju� wszyscy dotarli na pi�tro, nie zastali tam nikogo.
- Mam pomys� - odezwa� si� Bob. Zada� sobie w�a�nie pytanie, co zrobi�by w tej sytuacji Jupiter Jones, gdyby si� tutaj znalaz�, i uzna�, �e chyba zna na nie odpowied�.
- Gdyby kto� szed� po schodach tu� przed nami - powiedzia�, kiedy m�czy�ni zwr�cili si� ku niemu, a jeden z nich za�wieci� mu latark� prosto w twarz, tak �e musia� przymru�y� oczy - musia�by zostawi� �lad na zakurzonej pod�odze. A je�li zostawi� �lady, mo�emy p�j�� po tropie.
- Ch�opiec ma racj�! - wykrzykn�� m�czyzna z pieskiem.
- Hej, wy, po�wie�cie no tutaj na pod�og�, gdzie jeszcze �aden z nas nie st�pa�.
Trzy latarki o�wietli�y pod�og�. Le�a� tu kurz, a jak�e, ca�e mn�stwo kurzu, lecz najwyra�niej nie poruszy�a go niczyja stopa.
- Nikogo tutaj nie by�o! - g�os m�wi�cego pobrzmiewa� zdumieniem. - Czym�e wi�c by�o to co�, co widzieli�my, jak wchodzi�o po schodach?
Nikt na to nie odpowiedzia�, cho� ka�demu by�o wiadomo, o czym w tej chwili my�l� pozostali.
- Zga�my latarki, a wtedy si� przekonamy, czy zobaczymy to jeszcze raz - zaproponowa� czyj� g�os.
- Chod�my st�d - powiedzia� kto� inny, lecz ca�y ch�r popar� pierwsz� propozycj�. Mimo wszystko by�o ich o�miu czy dziewi�ciu - wliczaj�c w to Pete'a i Boba - i nikt nie chcia� si� przyzna� do tego, �e si� boi.
Czekali w ciemno�ci u szczytu schod�w.
Pete i Bob wpatrywali si� w hali poni�ej, kiedy kto� wyszepta� znienacka:
- Na lewo! Tam, w dole, po�rodku hallu!
Odwr�cili si� gwa�townie. Zielona po�wiata, tak mglista, �e z trudem dostrzegalna, zatrzyma�a si� teraz przy drzwiach, lecz pocz�a si� wkr�tce stawa� wyra�niejsza. Teraz zdecydowanie przybra�a ludzkie kszta�ty, spowite w zielone pow��czyste szaty przywodz�ce na my�l str�j mandaryna.
- Nie p�oszmy go - powiedzia� kto� przyciszonym g�osem.- Zobaczymy, co zrobi.
Wszyscy czekali w milczeniu. Widmowa posta� zacz�a si� porusza�. Przep�yn�a przez hali, tu� obok �ciany, a� do samego ko�ca. W�wczas skr�ci�a za r�g - albo przynajmniej tak im si� wydawa�o - i znikn�a.
- Chod�my za nim, ale tym razem powoli - szepn�� kt�ry�. - On wcale nie pr�buje ucieka�.
Bob odezwa� si� znowu:
- Zobaczmy, czy mo�e teraz b�d� jakie� �lady st�p, a p�niej dopiero zejd�my na d� do hallu - zaproponowa�.
Zamigota�y �wiat�a dw�ch latarek, przesuwaj�c si� w t� i we w t� po pod�odze.
- Nie ma tu �adnych �lad�w! - g�os m�czyzny, przedtem bardzo g��boki, brzmia� teraz dziwnie g�ucho. - Ani jednego odcisku stopy. Cokolwiek to jest, unosi si� chyba w powietrzu.
- Skoro doszli�my ju� tak daleko, nie mo�emy teraz si� cofn�� - powiedzia� stanowczo kto� inny. - ja sam poprowadz�.
Ten, kt�ry to powiedzia�, �w ros�y m�czyzna, ruszy� odwa�nie wzd�u� hallu. Reszta posz�a w �lad za nim. Dotarli do bocznego korytarza, gdzie zielona posta� skr�ci�a nagle w bok, i zatrzyma� i si�. Kto� po�wieci� latark� w g��b. W strudze jej �wiat�a ukaza�o si� dwoje otwartych drzwi. Za drzwiami korytarz ko�czy� si� �lepym murem.
Wy��czyli latarki i czekali. Za chwil� zielona widmowa posta� wyp�yn�a z jednych z drzwi, przemkn�a wzd�u� hallu tul�c si� do �ciany i zatrzyma�a przy �lepym murze. A potem, bardzo powoli znikn�a. Zdaje si� - jak p�niej uj�� to Bob - i� po prostu przenikn�a przez mur.
I tym razem na kurzu nie by�o �adnych �lad�w. Ponadto, kiedy ju� p�niej przyjecha�a policja, wezwana przez kogo� spo�r�d grupy m�czyzn, ani komendant Reynolds, ani te� �aden z jego ludzi nie byli w stanie odkry� jakiegokolwiek przejawu cudzej obecno�ci. W tym domu nie by�o �adnych �lad�w bytno�ci ludzkiej istoty; nikt tu nie dozna� �adnych ran lub obra�e�, nie doszukano si� r�wnie� �adnego zwierz�cia. Zupe�nie niczego.
Komendant Reynolds, poniewa� by� policjantem, wcale nie mia� ochoty zgodzi� si� z pogl�dem, i� o�miu wiarygodnych �wiadk�w widzia�o tutaj ducha i s�ysza�o na w�asne uszy jego zawodzenie. Lecz nie mia� wyboru.
W par� godzin p�niej pewien nocny str� zg�osi�, �e widzia� jak�� zielonkaw� widmow� posta�, czaj�c� si� w pobli�u tylnego wej�cia do du�ego magazynu. Znikn�a, gdy tylko si� zbli�y�, jeszcze p�niej zatelefonowa�a na posterunek jaka� przera�ona kobieta, twierdz�c, i� przebudzi� j� dziwny j�kliwy odg�os i zaraz te� ujrza�a zielonkaw� posta� stoj�c� za oknem na patio. Posta� ta znikn�a, ledwie tylko kobieta zapali�a �wiat�o. A dwaj kierowcy ci�ar�wki opowiadali w czynnej przez ca�� noc restauracji, �e widzieli ko�o swojego wozu dziwn� widmow� zjaw�.
I wreszcie komendant Reynolds odebra� meldunek od dw�ch policjant�w z patrolu samochodowego, kt�rzy widzieli jak�� posta� na cmentarzu w Green Hill w Rocky Beach. Reynolds pospieszy� tam czym pr�dzej i przeszed� przez du�� cmentarn� bram� z kutego �elaza. A tam, oparta o wysoki bia�y nagrobek, sta�a zielona widmowa posta�, kt�ra - gdy tylko si� zbli�y� - zapad�a si� gdzie� pod ziemi� i znikn�a.
Komendant o�wietli� nagrobek latark�.
By� to gr�b nieszcz�snego Mathiasa Greena, kt�ry pi��dziesi�t lat wcze�niej spad� ze schod�w w wielkim starym domu i skr�ci� sobie kark.
Rozdzia� 2
WEZWANIE DLA PETE�A I BOBA
- Aaachchch... iii!... - Nieziemski wrzask rozleg� si� ponownie. Ale tym razem nie wstrz�sn�� ju� Bobem i Pete'em. Pochodzi� bowiem z magnetofonu.
Trzej Detektywi znajdowali si� teraz w swej ukrytej Kwaterze G��wnej, w przyczepie kempingowej, a Jupiter Jones z napi�ciem ws�uchiwa� si� w odg�osy z ta�my, kt�r� Bob nagra� poprzedniego wieczoru.
- Tu nie ma ju� wi�cej �adnych wrzask�w, Jupe - powiedzia� Bob. - Reszta to ju� po prostu rozmowa z tymi facetami, z kt�rymi si� spotkali�my, nim przypomnia�em sobie, �e magnetofon jest na chodzie. Wy��czy�em go, kiedy tylko weszli�my do domu.
Jupiter jednak wys�ucha� wszystkiego do ko�ca. G�osy rozmawiaj�cych poprzedniego wieczoru m�czyzn by�y ca�kiem wyra�ne, poniewa� Bob nastawi� magnetofon na ca�y regulator. Gdy ta�ma dobieg�a ko�ca, wy��czy� magnetofon i j�� w zadumie skuba� doln� warg�, co zazwyczaj �wiadczy�o, �e maszyneria jego m�zgu ruszy�a w�a�nie pe�n� par�.
- Dla mnie brzmi to jak jaki� ludzki wrzask - powiedzia�. - zupe�nie jakby kto� wrzasn�� spadaj�c ze schod�w, a potem kona� nie maj�c ju� do�� si�y, by krzycze� na ca�e gard�o.
- Takie to sprawia wra�enie! - wykrzykn�� Bob. - I w�a�nie to wydarzy�o si� w tym domu przed pi��dziesi�ciu laty. Stary Mathias Green, jego w�a�ciciel, spad� ze schod�w i skr�ci� sobie kark. A spadaj�c prawdopodobnie wrzeszcza�!
- Chwileczk�, chwileczk�! - zaprotestowa� Pete. - Dlaczego mieliby�my s�ysze� jego krzyk sprzed pi��dziesi�ciu lat?
- Bo mo�e - powiedzia� z namaszczeniem Jupiter - �w wrzask by� tylko nadprzyrodzonym echem krzyku wydanego po raz pierwszy pi��dziesi�t lat temu.
- Nie m�w takich rzeczy - zaprotestowa� Pete. - Nie lubi� tego s�ucha�. Jakim cudem mogliby�my us�ysze� echo sprzed pi��dziesi�ciu lat?
- Nie wiem - odpar� Jupiter. - Bob, ty wykonujesz dla firmy dokumentacj� i analizy. Podaj mi, prosz�, szczeg�owy opis tego, co si� wydarzy�o. Nie zapomnij r�wnie� o tym, czego zdo�a�e� si� dowiedzie� o historii posiad�o�ci Greena.
Bob zaczerpn�� tchu.
- No c� - zacz��. - Pete i ja pojechali�my tam wczoraj wieczorem, �eby obejrze� sobie ten dom, bo dowiedzieli�my si�, �e zaczynaj� go burzy�. Pomy�la�em, �e m�g�bym napisa� o tym niekiepski artyku� i mia�bym go jak znalaz� do pierwszego wydania gazetki szkolnej jesieni�. Wzi��em ze sob� magnetofon, �eby m�c nagrywa� swoje pierwsze wra�enia i skorzysta� z nich p�niej przy pisaniu.
Byli�my tam od oko�o pi�ciu minut, a stary dom wygl�da� wypisz wymaluj na taki, w kt�rym straszy, kiedy nagle zza chmur wyszed� ksi�yc. A potem rozleg� si� wrzask. Ten pierwszy. Podkr�ci�em magnetofon na wypadek, gdyby rozleg� si� jeszcze jeden, bo wiedzia�em, �e takie nagranie b�dzie dla ciebie bardzo wa�n� spraw�.
- Znakomicie - powiedzia� Jupiter. - Rozumujesz jak detektyw. Ju� wys�ucha�em z ta�my, o czym m�wili ci faceci. Wi�c zacznij od momentu, w kt�rym weszli�cie do domu.
Bob opowiedzia� ze szczeg�ami, jak przeszukuj�c domostwo spostrzegli ow� zielonkaw� zjaw� - wpierw na dole, p�niej na pode�cie schod�w i wreszcie na g�rze - kt�ra w ko�cu pop�yn�a przez hali, przenikaj�c przez �cian�.
- I nie by�o tam �adnych �lad�w st�p - powiedzia� Pete. - Bob nie zapomnia� o tym i dopilnowa�, �eby ci m�czy�ni dok�adnie o�wietlili pod�og� latarkami.
- Doskona�a robota - stwierdzi� Jupiter. -Wi�c ilu m�czyzn widzia�o razem z wami to zielone widmo?
- Sze�ciu - odpowiedzia� Pete.
- Siedmiu - zaoponowa� Bob.
Spojrzeli po sobie. Pierwszy przem�wi� Pete.
- Sze�ciu - powt�rzy�. - Jestem tego pewien. Ten wysoki m�czyzna, kt�ry nas prowadzi�, facet o grubym g�osie, ten go�� z ma�ym pieskiem, m�czyzna w okularach i jeszcze dw�ch innych, kt�rym nawet specjalnie si� nie przygl�da�em.
- Mo�e masz racj� - przyzna� niepewnie Bob. - Policzy�em ich w �rodku, kiedy wszyscy byli w ruchu. Raz wysz�o mi sze��, a dwa razy siedem.
- Prawdopodobnie nie ma to znaczenia - powiedzia� Jupiter, zapominaj�c na chwil� o swojej w�asnej zasadzie, �e w ka�dej zagadce najbardziej istotny mo�e si� w ko�cu okaza� najdrobniejszy fakt. - No, a teraz przedstawcie mi histori� tego starego domu.
- C� - powiedzia� Bob - wyszli�my na zewn�trz, a ci faceci podzielili si� na dwie grupy. Jedna z nich obstawa�a za tym, by wezwa� policj�. Dzisiaj rano w gazetach pe�no by�o wzmianek na temat tej historii. Id�c tutaj zawadzi�em o bibliotek�, tyle �e tam nie maj� �adnych informacji na temat domostwa Greena, bo zbudowano je przecie� ju� tak dawno temu - nim jeszcze Rocky Beach zd��y�o sta� si� miastem i zafundowa� sobie bibliotek�.
- Wed�ug tego, co pisz� w gazetach, dom zosta� zbudowany ju� dawno temu, b�dzie z sze��dziesi�t lub siedemdziesi�t lat, przez starego Mathiasa Greena. By� on szyprem na statku handlowym p�ywaj�cym do Chin i uchodzi� za wyj�tkowo twardego faceta. Niewiele o nim wiadomo, ale wydaje si�, �e podczas pobytu w Chinach wpad� w jakie� tarapaty i musia� czym pr�dzej stamt�d umyka�. Wr�ci� tutaj z pewn� pi�kn� ksi�niczk� chi�sk�, kt�r� po�lubi�. Jedna z historii g�osi, �e pok��ci� si� ze sw� jedyn� bratow� mieszkaj�c� w San Francisco i zamieszka� tutaj.
Inna historia m�wi, �e obawia� si� zemsty jakich� chi�skich arystokrat�w, by� mo�e rodziny �ony, i zbudowa� tutaj ten wielki dom, �eby w nim si� ukry�. W�wczas, jak wiecie, ta okolica by�a jeszcze ca�kiem dzika.
�y� sobie w wielkim stylu, z ca�� czered� wschodniej s�u�by. Lubi� odziewa� si� w zielone szaty, niczym mand�urski szlachcic. Raz na tydzie� dowo�ono mu z Los Angeles wozem zaprz�gni�tym w konie zapasy �ywno�ci, tyle tylko, �e pewnego dnia wo�nica zasta� dom pusty. Pusty, je�li nie liczy� Mathiasa Greena, le��cego u st�p schod�w ze skr�conym karkiem.
Kiedy policja w ko�cu tu dotar�a, konstable doszli do wniosku, �e Green zapewne si� upi�, spad� ze schod�w i poni�s� �mier� na miejscu, a ca�a czereda s�u�by uciek�a w nocy dr��c ze strachu, �e zostan� o to obwinieni. Znikn�a nawet jego chi�ska �ona.
Nigdy nie znale�li nikogo, kto by im m�g� co� powiedzie�. W tamtych czasach wi�kszo�� Chi�czyk�w �yj�cych w Stanach by�a bardzo skryta i ba�a si� prawa, tak wi�c wszyscy s�udzy albo wr�cili do Chin, albo te� pojechali do San Francisco i zaszyli si� w tamtejszym Chinatown.
Tak czy owak, ca�a sprawa pozosta�a tajemnic�. Owdowia�a bratowa Greena z San Francisco odziedziczy�a posiad�o�� i wyda�a pieni�dze, jakie jej pozostawi�, na zakup winnicy w Verdant Valley, nieopodal miasta. Nie zgodzi�a si� ani na zamieszkanie w domostwie, ani na jego sprzeda�. Po jej �mierci dom, nadal nie zamieszkany, zacz�� obraca� si� w ruin�. W ko�cu jednak, ju� tego roku, niejaka panna Lydia Green, c�rka owej bratowej, sprzeda�a posiad�o�� przedsi�biorcy budowlanemu, kt�ry zamierza wyburzy� dom, a na uzyskanym terenie zbudowa� kilka nowoczesnych domk�w.
Dlatego te� przyst�piono do burzenia starej rezydencji i... c�, to chyba wszystko, co mog� powiedzie�.
- Bardzo dobre streszczenie, panie archiwisto - pochwali� Jupiter. - A teraz przejrzyjmy doniesienia prasowe.
Rozpostar� kilka gazet na biurku male�kiego biura Kwatery G��wnej. Mia� tu dziennik z Los Angeles, dziennik z San Francisco i gazet� lokaln�. Najg�o�niej wrzeszcza�y nag��wki tej lokalnej, donosz�c wszem wobec o dziwnych wydarzeniach ubieg�ej nocy, lecz i gazety z wielkich miast po�wi�ca�y wiele miejsca zdarzeniu, Umieszczaj�c takie oto dramatyczne tytu�y:
J�CZ�CY DUCH OPUSZCZA ZRUJNOWANY DOM,
ABY SIA� PRZERA�ENIE W CA�YM ROCKY BEACH
BURZ� DOM W ROCKY BEACH,
A ZIELONY DUCH WYMYKA SI� NA WOLNO��
ZIELONY DUCH OPUSZCZA ZNISZCZONE DOMOSTWO,
BY SZUKA� NOWEGO MIEJSCA ZAMIESZKANIA
Przedstawione poni�ej historie utrzymane by�y w humorystycznym tonie, lecz podawa�y te same fakty, kt�re dopiero co przedstawi� Bob. Brakowa�o w nich tylko wiadomo�ci, �e komendant policji Reynolds i dw�ch jego ludzi istotnie widzieli jak�� zielon� zjaw� na cmentarzu. Lecz komendant wola� zatrzyma� to dla siebie. Nie chcia� sta� si� po�miewiskiem.
- W gazecie pisz� - zauwa�y� Jupiter, maj�c na my�li �Rocky Beach News� - �e ducha widziano wpierw przed wielkim magazynem, p�niej na patio domu pewnej kobiety, a w ko�cu w�r�d kilku du�ych ci�ar�wek przed jad�odajni� dla kierowc�w. Wygl�da�o to prawie tak, jakby duch szuka� jakiego� innego miejsca pobytu, gdy� postanowiono zburzy� jego dom.
- Tak - powiedzia� Pete z nut� sarkazmu w g�osie. - Mo�e zachcia�o mu si� wyjecha� z Rocky Beach autostopem?
- Mo�liwe - Jupiter wola� potraktowa� t� uwag� powa�nie. - Cho� zwyk�o si� powszechnie uwa�a�, �e duchy nie potrzebuj� ziemskich wehiku��w.
- Trudne s�owa - j�kn�� Pete. Wspar� g�ow� na r�kach, jak gdyby przyt�oczony wyra�eniami Jupitera. - To trudne s�owa, Jones! Ja nawet nie wiem, co to wszystko znaczy.
- Nie oznacza nic szczeg�lnego - odrzek� Jupiter. - Natomiast ca�a ta sprawa wydaje mi si� bardzo tajemnicza. Chyba �e wy�oni� si� jakie� inne fakty...
Przerwa�o mu wo�anie ciotki. Pani Matylda Jones by�a du�� kobiet�, a g�os mia�a pot�ny. To ona w�a�ciwie prowadzi�a ca�y sk�ad z�omu Jonesa, �w rodzinny interes.
- Bob Andrews! - dobieg�y z oddali jej s�owa. - Wyjd� wreszcie zza tej sterty �mieci i poka� si�. Jest tutaj tw�j ojciec i chce, �eby� przyszed�. I Pete tak�e.
Rozdzia� 3
UKRYTY POK�J
Trzej ch�opcy natychmiast sforsowali d�ugi odcinek rury z blachy falistej, tworz�cej Tunel Drugi, owo sekretne wej�cie, z kt�rego najcz�ciej korzystali. Na dnie rury u�o�yli kilka starych dywan�w, tak aby nier�wno�ci blachy nie siniaczy�y im kolan i aby mogli wy�lizgiwa� si� tamt�dy szybko jak w�gorze. Czym pr�dzej wspi�li si� na sterty z�omu, kt�ry Jupiter kaza� Hansowi i Konradowi u�o�y� tak, aby zas�ania�y ich warsztat i Kwater� G��wn�. I stan�li na otwartej przestrzeni w pobli�u schludnego baraku, w kt�rym mie�ci�o si� biuro Sk�adu Z�omu.
Tam czeka�a ju� Matylda Jones, rozmawiaj�c z ojcem Boba, wysokim m�czyzn� o weso�ych oczach i kasztanowatych w�sach.
- No, jeste�, synu! - powiedzia� ojciec Boba. - Chod�. Musimy si� pospieszy�. Komendant Reynolds chce z tob� porozmawia�. I z tob� r�wnie�, Pete.
Pete prze�kn�� �lin�. Komendant Reynolds chce z nimi porozmawia�? S�dzi�, �e wie nawet, o czym. O wydarzeniach ubieg�ego wieczoru.
Kr�g�a twarz Jupitera zap�on�a nag�ym entuzjazmem.
- Czy ja te� mog� p�j��, panie Andrews? - zapyta�. - Jeste�my, by�o nie by�o, jednym zgranym zespo�em. Wszyscy trzej.
- S�dz�, �e jeden ch�opak wi�cej specjalnie tam nie przeszkodzi. - Pan Andrews u�miechn�� si�. - Ale chod�cie ju�. Komendant Reynolds jest ju� na zewn�trz w samochodzie policyjnym i mamy z nim pojecha�.
Tu� przed bram� czeka� du�y czarny w�z. Komendant Reynolds, zwalisty i nieco ju� �ysiej�cy m�czyzna siedzia� za kierownic�. Jego zaci�ni�te wargi i zmarszczona brodu nadawa�y twarzy jakiego� ponurego wyrazu.
- Dobra robota, Bill - powiedzia� do ojca Boba - A teraz jed�my tam szybko. I s�uchaj... jeste�my przecie� s�siadami. Licz� wi�c, �e pomo�esz mi si� upora� z zamiejscow� pras�, je�li ta sprawa... no, ca�a ta zwariowana historia zamieni si� w co� jeszcze bardziej zwariowanego.
- Mo�esz na mnie liczy�, komendancie - odpar� pan Andrews. - A podczas drogi do rezydencji Greena pozw�l mojemu synowi opowiedzie�, co on i jego przyjaciele zaobserwowa� tam ubieg�ego wieczoru.
- Tak, m�w, co wiesz, ch�opcze - powiedzia� komendant Reynolds zje�d�aj�c drog� w d�, niemal na z�amanie karku. - S�ysza�em ju� o tym co�kolwiek od dw�ch m�czyzn, kt�rzy tam wtedy byli, lecz chcia�bym jeszcze us�ysze�, jak ty to odebra�e�.
Bob szybko opowiedzia�, co on i Pete zaobserwowali poprzedniego wieczoru. Komendant Reynolds, s�uchaj�c, gryz� doln� warg�.
- Tak, to brzmi mniej wi�cej tak samo jak opowie�� tamtych - stwierdzi� ponuro. - Nawet przy takiej liczbie �wiadk�w by�bym sk�onny twierdzi�, �e to niemo�liwe, gdyby nie...
Przerwa�. Ojciec Boba, kt�ry by� bardzo dobrym reporterem, spojrza� na niego bacznie.
- Co� mi m�wi. Sam - stwierdzi� - �e i ty chyba te� widzia�e� tego zielonego ducha. Dlatego nie upierasz si� przy tym, �e jest to niemo�liwe.
- Tak - komendant westchn�� g��boko. - ja tak�e go widzia�em. Na cmentarzu. Sta� przy marmurowym obelisku wzniesionym ku pami�ci starego Mathiasa Greena. I tam do licha! Kiedy na niego patrzy�em, ten zielony upi�r zapad� si� pod ziemi�, dok�adnie w tym miejscu, gdzie znajduje si� gr�b!
Pete, Bob i Jupiter przycupn�li na samym skraju siedze�, s�uchaj�c z przej�ciem. Ojciec Boba rzuci� komendantowi pytaj�ce spojrzenie.
- Czy mog� przytoczy� twoje s�owa, gdy idzie o t� spraw�, Sam? - zapyta�.
- Nie! Wiesz dobrze, �e nie mo�esz! - wybuchn�� komendant Reynolds. - To by�o tylko do twojej prywatnej wiadomo�ci. Aha, ch�opaki! Zupe�nie zapomnia�em, �e i wy tu jeste�cie! Nie powtarzajcie wi�c tego, co tu powiedzia�em. Jasne?
- Jasne, prosz� pana - zapewni� Jupiter.
- Wi�c ��cznie - ci�gn�� komendant Reynolds - t� zielon� poczwar� widzia�o... pozw�lcie, �e policz�. Dw�ch kierowc�w ci�ar�wki w jad�odajni. Kobieta, kt�ra zatelefonowa�a. Nocny str� w magazynie. Ja sam i dw�ch moich ludzi. Dw�ch ch�opc�w...
- To daje w sumie dziewi��, Sam - przerwa� mu pan Andrews.
- Dziewi�� plus sze�ciu ch�opa, kt�rzy poszli, �eby przyjrze� si� tej starej cha�upie - powiedzia� komendant Reynolds. - Razem pi�tna�cie os�b. Pi�tnastu �wiadk�w, kt�rzy widzieli ducha!
- Czy tych m�czyzn, tam, w posiad�o�ci Greena, by�o dok�adnie sze�ciu, panie komendancie? - zapyta� z o�ywieniem Jupiter. - Czy mo�e raczej siedmiu? Bo Pete i Bob nie s� co do tego zgodni.
- Nie jestem pewien - mrukn�� z niech�ci� komendant. - O ca�ym wydarzeniu donios�o czterech m�czyzn. Trzech z nich twierdzi�o, �e by�o ich sze�ciu, a tylko jeden powiedzia�, �e siedmiu. Z pozosta�ymi nie rozmawia�em... nie mog�em do nich dotrze�. S�dz�, �e nie chcieli rozg�osu. Ale, tak czy owak, �wiadk�w by�o pi�tnastu czy szesnastu, a to stanowczo zbyt wielu, a�eby mogli sobie co� ubzdura�. Sam bardzo bym chcia� uzna� to za �art czy co� w tym rodzaju, ale po tym, co sam widzia�em... jak on po prostu znikn�� w grobie... No c�, nie mog�!
Teraz samoch�d skr�ci� w zaro�ni�ty chwastami podjazd przed rezydencj� Greena. W �wietle dziennym budynek wygl�da� bardzo okazale, cho� jedno jego skrzyd�o zosta�o ju� cz�ciowo wyburzone. Dw�ch policjant�w trzyma�o stra� przy drzwiach, a jaki� m�czyzna w br�zowym garniturze zdawa� si� niecierpliwie na co� oczekiwa�.
- Ciekaw jestem, co to za facet - wymamrota� komendant Reynolds, gdy wysiadali. - Prawdopodobnie jeszcze jeden reporter.
- Komendant Reynolds? - M�czyzna w br�zowym garniturze podszed� do nich czym pr�dzej. Mia� inteligentny wyraz twarzy i m�wi� szybko, nader mi�ym dla ucha g�osem. - Czy to pan jest komendantem? Czeka�em tu na pana. Dlaczego ci ludzie nie pozwalaj� mi wej�� do domu mojej klientki?
- Domu pa�skiej klientki? - komendant wpatrywa� si� we� ze zdumieniem. - Kim pan w og�le jest?
- Jestem Harold Carlson - odpar� m�czyzna. - W�a�ciwie jest to dom panny Lydii Green. Jestem jej adwokatem, ponadto dalekim kuzynem. Reprezentuj� jej interesy. Jak tylko przeczyta�em w dzisiejszej porannej gazecie o wydarzeniach ubieg�ego wieczoru, przylecia�em tu wprost z San Francisco, wynaj��em samoch�d i przyjecha�em tutaj. Chc� to wszystko zbada�. Ca�a ta sprawa brzmi dla mnie jak jaka� fantastyczna bzdura.
- �e fantastyczna, zgoda - powiedzia� komendant Reynolds - ale nie s�dz�, aby to by�a bzdura. No c�, ogromnie si� ciesz�, �e pan tu jest, panie Carlson. W przeciwnym razie prawdopodobnie musieliby�my po pana pos�a�. Postawi�em tutaj swoich ludzi, �eby trzymali na dystans �owc�w sensacji, i dlatego nie chcieli pana wpu�ci�. Ale teraz wszyscy wejdziemy do �rodka i rozejrzymy si�. Mam ze sob� dw�ch ch�opc�w, kt�rzy wczoraj wieczorem wszystko tutaj widzieli, wi�c wska�� nam dok�adnie, gdzie rozgrywa�y si�... hm... te dziwne sceny.
Przedstawi� pana Andrewsa, Boba, Pete'a i Jupitera. A potem zaprowadzi� ich do domu, zostawiaj�c swoich dw�ch ludzi na zewn�trz na stra�y. W �rodku, w du�ych, blado o�wietlonych pomieszczeniach, wci�� jeszcze panowa�a atmosfera niezwyk�o�ci z poprzedniej nocy. Bob i Pete pokazali komendantowi, w kt�rym miejscu stali i gdzie po raz pierwszy ukaza�a si� zielonkawa zjawa.
Potem Pete zaprowadzi� ich na pi�tro.
- On po prostu przesun�� si� tymi schodami w g�r�, a potem odp�yn�� wzd�u� hallu -powiedzia�. - Zanim poszli�my jego tropem, tamci m�czy�ni zbadali, czy na pod�odze nie ma �lad�w st�p. To by� pomys� Boba. Lecz kurz by� nietkni�ty.
- Dobra robota, synu - powiedzia� pan Andrews i poklepa� Boba po ramieniu.
- A potem duch przeszed� tym korytarzem - ci�gn�� Pete - i zatrzyma� si� przy �cianie na ko�cu. A p�niej, najzwyczajniej, wtopi� si� w �cian� i znikn��.
- Hm - komendant Reynolds nachmurzy� si�, a ca�a reszta sta�a wpatrzona w �lepy mur. Harold Carlson, prawnik, bezradnie potrz�sn�� g�ow�.
- Nie rozumiem tego - powiedzia�. - Po prostu tego nie rozumiem. Oczywi�cie zawsze kr��y�y przer�ne historie, �e w tym domu straszy, ale nigdy w nie nie wierzy�em. Teraz... sam nie wiem. Po prostu nie wiem.
- Panie Carlson - zapyta� komendant Reynolds. - Czy ma pan jakie� poj�cie, co si� znajduje za tym murem?
Tamten zamruga� oczyma.
- C�... nie. Bo i co mog�oby tam by�?
- Jeste�my tu w�a�nie po to, �eby to odkry� - powiedzia� komendant. - I dlatego ciesz� si�, �e jest pan z nami. Dzisiaj rano jeden z ludzi zatrudnionych przy rozbi�rce domu pracowa� na drabinie, burz�c od zewn�trz kawa�ek bocznej �ciany. Okazuje si�, �e ten korytarz przebiega ponad doln� parti� mur�w, kt�ra zosta�a cz�ciowo rozebrana, a ta g�rna cz�� mia�a by� wyburzona zaraz po niej. Tak czy inaczej, co� tam zobaczy�. Przerwa� prac� i wezwa� mnie.
- Co� zobaczy�? - Pan Carlson zmarszczy� brwi. - Dobry Bo�e, c� on m�g� tam zobaczy�?
- Nie by� tego pewny - odpar� bez ogr�dek komendant Reynolds. - Ale uwa�a, �e za t� �lep� �cian� znajduje si� jaki� sekretny pok�j. A teraz, skoro pan tu jest, otworzymy go i zajrzymy do �rodka.
Harold Carlson potar� czo�o i spojrza� na pana Andrewsa, kt�ry zaj�ty by� robieniem notatek.
- Sekretny pok�j? - powiedzia�, ca�kowicie oszo�omiony. - W �adnej z rodzinnych historii dotycz�cych tego domu nie ma ani jednej wzmianki o jakim� sekretnym pomieszczeniu.
Pete, Bob i Jupiter z najwy�szym trudem opanowali podniecenie, widz�c, i� po schodach zbiega dw�ch policjant�w, jeden z siekier�, a drugi z �omem.
- Dobra, ch�opcy, zr�bcie otw�r w tej �cianie - rozkaza� komendant Reynolds. A zwracaj�c si� do pani Carlsona, doda�: - S�dz�, �e pan si� na to zgadza, nieprawda�?
- Oczywi�cie, komendancie - odpar� przybysz z San Francisco. - I tak ten dom b�dzie przecie� zburzony.
Dwaj policjanci dziarsko zaatakowali �cian�. Wkr�tce wybili w niej otw�r. Sta�o si� oczywiste, �e za nim rozci�ga si� jaka� znaczna przestrze�, ca�kowicie jednak pogr��ona w mroku. Kiedy otw�r by� na tyle du�y, �e da�o si� przeze� wcisn�� do �rodka, komendant Reynolds podszed� i wsun�� tam latark�.
- Wielkie nieba! - wykrzykn��, po czym przedosta� si� do sekretnego pomieszczenia. Pan Carlson i ojciec Boba pospieszyli za nim, tak �e ch�opcy niebawem mogli ju� tylko s�ysze� ich podniecone, skonsternowane okrzyki.
Jupiter r�wnie� chy�kiem prze�lizn�� si�, przez otw�r, a w jego �lady poszli Bob i Pete. Znale�li si� teraz w ma�ym pokoju, mniej wi�cej na sze�� st�p szerokim i na osiem d�ugim. Nieco s�onecznego �wiat�a przedostawa�o si� przez szpar� w zewn�trznym murze, kt�ry naruszyli zapewne rozbieraj�cy dom robotnicy.
Nie by�o jednak nic dziwnego w tym, �e m�czy�ni zachowywali si� tak nerwowo.
Bowiem jedyny mebel w tym pokoju stanowi�a trumna.
Spoczywa�a na dw�ch podp�rkach wykonanych z heblowanego drewna. Ca�a trumna by�a na zewn�trz wspaniale rze�biona i polerowana, lecz g��wnie jej zawarto�� przykuwa�a zgromadzonych.
Trzej ch�opcy podeszli cicho i r�wnie� zerkn�li do trumny. I wszystkim trzem a� zapar�o dech w piersi.
W trumnie znajdowa� si� szkielet. Nie widzieli go zbyt dok�adnie, gdy� przys�oni�ty by� wspania�ymi szatami, cz�ciowo ju� zniszczonymi za spraw� up�ywu lat i rozk�adu cia�a. Lecz by� to z ca�� pewno�ci� szkielet.
Przez dobr� chwil� wszyscy trwali w milczeniu. Potem odezwa� si� Harold Carlson.
- Sp�jrzcie! - powiedzia�. - Ta srebrna plakietka na trumnie! Napisano na niej: �Ukochana �ona Mathiasa Greena. Niechaj spoczywa tu w pobli�u i niechaj nic nie zak��ca jej spokoju�.
- Chi�ska �ona starego Mathiasa Greena! - powiedzia� komendant Reynolds ochryp�ym g�osem.
- A wszyscy byli zdania, �e kiedy Mathias zmar�, ona uciek�a - doda� szeptem ojciec Boba.
- Tak - przytakn�� Harold Carlson. - Ale sp�jrzcie na to! To jest co�, co musz� zabra� dla rodziny, komendancie.
Si�gn�� do trumny. Ch�opcy nie widzieli, co robi, gdy� plecy doros�ych zas�ania�y im widok. Ale w chwil� p�niej pan Carlson podni�s� do g�ry d�ugi sznur kr�g�ych kuleczek, kt�re w �wietle latarki komendanta nabra�y dziwnie przyt�umionego szarego koloru.
- To chyba musz� by� te s�awne Per�y Duch�w, kt�re cioteczny dziadek Mathias rzekomo ukrad� pewnemu chi�skiemu arystokracie. To w�a�nie z ich powodu musia� ucieka� z Chin i si� ukrywa�. S� nies�ychanie cenne. My�leli�my, �e przepad�y na zawsze... �e kiedy stryjeczny dziadek Mathias skr�ci� sobie kark, jego chi�ska �ona uciek�a z per�ami i wr�ci�a na Wsch�d.
- A poczynaj�c od tamtych wydarze�, by�y ca�y czas tutaj.
- I ona r�wnie� - zauwa�y� ojciec Boba.
Rozdzia� 4
NIESPODZIEWANY TELEFON
Nast�pnego dnia Pete zaj�ty by� w Kwaterze wycinaniem z gazet artyku��w i zdj��, kt�re z kolei Bob wkleja� do du�ego zeszytu. Pan Andrews nie by� w stanie uczyni� zbyt wiele dla zmniejszenia rozg�osu, jaki zyska�o Rocky Beach w zwi�zku z opowie�ciami o rezydencji Greena i o zielonym duchu.
Prawdopodobnie historia z duchem nie wzbudzi�aby na d�u�ej zainteresowania opinii publicznej. Ale gdy nast�pi�o z kolei odkrycie sekretnego pokoju i szcz�tk�w �ony Mathiasa Greena, kt�ra mia�a na szyi sznur s�ynnych pere� - niekt�re z nag��wk�w zdawa�y si� a� wykracza� poza pierwsze strony gazet, na kt�rych by�y zamieszczone.
Reporterzy grzebali teraz zapami�tale w przesz�o�ci i ujawniali r�ne wydarzenia z �ycia Mathiasa Greena. W ich artyku�ach by� on dzielnym kapitanem, organizatorem handlu z Chinami, marynarzem gotowym �eglowa� wprost w paszcz� ka�dego sztormu, jaki by tylko stan�� mu na drodze, rzucaj�c wyzwanie �ywio�om.
Dane ujawnia�y, �e by� on osobistym przyjacielem i doradc� paru mand�urskich arystokrat�w i �e otrzymywa� od nich w podarunku przer�ne klejnoty. Ale Pere� Duch�w nie dosta� od nikogo. Ukrad� je, a nast�pnie czym pr�dzej opu�ci� Chiny ze swoj� nowo po�lubion� ma��onk�, by nigdy ju� tam nie wraca�. Reszt� �ycia sp�dzi� w odosobnieniu, w swej rezydencji.
- Wyobra�cie sobie, �e wszystko to wydarzy�o si� w�a�nie tutaj, w Rocky Beach! -wykrzykn�� Bob, przerywaj�c prac�. - Wiecie, do jakiego wniosku doszli tata i komendant Reynolds?
Przerwa� mu zgrzyt metalu. To kto� przesun�� w bok �elazne okratowanie nad zewn�trznym wej�ciem do Tunelu Drugiego. Zaraz potem dobieg� ich st�umiony odg�os pe�zania - to Jupe czo�ga� si� przez d�ug� rur� z falistej blachy, kt�ra stanowi�a �w tunel. Jeszcze p�niej rozleg�o si� um�wione stukanie w klap�, kt�ra unios�a si� do g�ry, by Jupiter, spocony i zdyszany, m�g� wczo�ga� si� do �rodka.
- Uff! - sapn��. - Ale gor�co! - A potem doda�: - My�la�em...
- Lepiej uwa�aj, Jupe - rzuci� Pete - by� nie przesadzi� z tym my�leniem. S�dz�c po tym, jak bardzo jeste� spocony, twoje zwoje m�zgowe musia�y by� nie�le obci��one. Nie chcieliby�my, �eby si� przepali�y i �eby� sta� si� po prostu zwyczajnym facetem, takim jak my dwaj.
Bob zachichota�. W istocie Pete by� bardzo dumny z umys�owych zdolno�ci swego przyjaciela. Ale od czasu do czasu nie potrafi� powstrzyma� si� przed sprowadzaniem Jupe'a do normalnych rozmiar�w. Odbywa�o si� to z regu�y bezbole�nie, cho� Jupiter Jones raczej nie grzeszy� skromno�ci�.
Jupe zmierzy� Pete'a nader kwa�nym spojrzeniem.
- No i wydedukowa�em - opad� na obrotowe krzes�o stoj�ce za nadpalonym biurkiem, w kt�re wyposa�one by�o biuro Kwatery G��wnej. - Doszed�em do tego, co wydarzy�o si� tam, w domu Greena, wiele lat temu.
- Nie musia�e� si� wysila�, Jupe - stwierdzi� Bob. - M�j tata powiedzia� mi ju�, do jakich wniosk�w doszli wsp�lnie z komendantem Reynoldsem.
- Postanowi�em - ci�gn�� Jupe, zdaj�c si� nie s�ysze� Boba - �e najpierw...
- Tata i komendant Reynolds s� zgodni co do tego, �e pani Green zmar�a prawdopodobnie na jak�� chorob� - Bob nie zamierza� dopu�ci� go do g�osu. Rzadko kiedy miewa� tak poufne informacje i nie zamierza� dopu�ci�, by kto� podst�pnie uniemo�liwi� mu ich przekazanie. -W�wczas jej m��, stary kapitan, u�o�y� j� w tej wspania�ej trumnie, ale nie m�g� znie�� my�li o ca�kowitym rozstaniu. Wobec tego wstawi� trumn� do tego ma�ego pokoiku w ko�cu korytarza i zamurowa� okno. Nast�pnie pokry� tynkiem i wytapetowa� drzwi, tak aby nikt postronny me zdo�a� odgadn��, i� za ow� �cian� kryje si� sekretne pomieszczenie
Mo�na by zatem rzec, �e w ten spos�b �ona pozosta�a wraz z nim. Trudno dociec, jak d�ugo to trwa�o, ale p�niej, pewnego wieczoru, Mathias Green potkn�� si� i spad� ze schod�w.
Kiedy s�u��cy spostrzegli, �e nie �yje, wpadli w panik�. Wymkn�li si� noc�. I albo pojechali do Chinatown w San Francisco, gdzie ukryli si� u swoich krewnych, albo te� wr�cili Chin. Mo�e niekt�rzy z nich przebywali tutaj nielegalnie. Tak czy owak, w tamtych czasach Chi�czycy trzymali si� zawsze razem i nie udzielali bia�ym �adnych informacji, je�eli tylko nikt ich do tego nie zmusi�, tote� ich ucieczka by�a rzecz� ca�kiem zrozumia��.
Jedynym cz�onkiem rodziny okaza�a si� bratowa pana Greena, kt�ra odziedziczy�a po nim wszystko. Uzyskanych drog� spadku pieni�dzy u�y�a w celu zakupienia du�ej winnicy w pobli�u San Francisco - Verdant Valley Vineyard. Za to tu nie zjawia�y si� nigdy. Podobnie jak i panna Lydia Green, jej c�rka, kt�ra jest teraz w�a�cicielk� Verdant Valley i, po �mierci swej matki, jedyn� pani� rezydencji Greena.
Z niewiadomych powod�w przez ca�y czas pozwalano na to, by ten stary dom po prostu sta� opuszczony. A� w ko�cu w tym roku panna Green zgodzi�a si� go sprzeda� przedsi�biorcom budowlanym.
- I kiedy zacz�li go burzy�, duch starego Mathiasa Greena bardzo si� rozz�o�ci� - w��czy� si� Pete. - Dlatego tak zawodzi�, a przy tym widziano, jak wchodzi� do sekretnego pokoju. Sk�ada� bowiem ostatni� wizyt� swej �onie. A p�niej... No c�, wygl�da na to, �e po prostu opu�ci� ten dom.
Jupiter wygl�da� na cokolwiek poirytowanego. Do mniej wi�cej podobnych wniosk�w doszed� przecie� sam. Zadowoli� si� jednak przybraniem pozy wy�szo�ci.
- Wi�c jeste� przekonany, �e to by� duch - zauwa�y�. - A tak�e, �e by� to duch Mathiasa Greena.
- Widzieli�my go przecie�. A ty nie - odparowa� Pete.- I by� to najlepszy duch, jakiego tylko w �yciu zdarzy�o mi si� widzie�.
Rzecz jasna, nigdy wcze�niej nie widzia� �adnego ducha - przynajmniej do tej pory. Lecz nie przejmowa� si� zbytnio tym faktem.
- Skoro to nie by� duch, to w takim razie co? - zapyta� Bob. - Je�li potrafisz wymy�li� jak�� inn� mo�liwo��, to komendant Reynolds prawdopodobnie przyzna ci nagrod�.
Jupiter zamruga� oczyma.
- Co masz na my�li?
- No w�a�nie - wtr�ci� si� Pete, r�wnie� zainteresowany tym samym. - Niby dlaczego mia�by to zrobi�?
- C�, wszyscy s�yszeli�my, jak wczoraj wieczorem przyzna� si�, �e r�wnie� widzia� tego ducha - odrzek� Bob. - Poza tym tata m�wi�, �e jest zdrowo wnerwiony, bo przecie� oficjalnie nie mo�e przyzna�, �e istnieje co� takiego jak duchy. Tote� nie mo�e rozkaza� swoim ludziom, by spr�bowali pochwyci� zjaw�. Ale w dal