8434
Szczegóły |
Tytuł |
8434 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8434 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8434 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8434 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Serge Jacquemard
To nies�ychane!
Pourquoi attendre le bourreau?
Wydanie oryginalne: 1975
Wydanie polskie:1989
I
� Zgasi� papierosy � rozkaza� stra�nik. � Nie pali si� w korytarzu.
� Do diabla � mrukn�� Rodriguez, gdy Jo Lahaye wysun�� si� przed niego.
Odbywa� si� w�a�nie niezmienny ceremonia� udawania si� na msz�. Stra�nicy obchodzili cele, a wi�niowie, kt�rzy chcieli uczestniczy� w mszy, wychodzili i ustawiali si� parami w g��wnych korytarzach �bloku� i �okr�glaka�. Potem obie kolumny wi�ni�w spotka�y si� w wielkim hallu wej�ciowym.
Jeden z oddzia�owych stan�� przed wi�niami i krzykn��:
� Przyst�puj�cy do komunii, wyst�pi�!
Jo Lahaye prze�lizn�� si� mi�dzy dwoma wsp�wi�niami i przy��czy� do grupy, kt�ra zbiera�a si� przed krat� zamykaj�c� dost�p do d�ugiego korytarza prowadz�cego do kaplicy. Drzwi kaplicy po�yskiwa�y jasnym drewnem i stanowi�y mi�� oku, cieplejsz� plam� na tle otaczaj�cych je wielkich, szarych kamieni.
Jo Lahaye odszuka� wzrokiem Piotra Merceya zwanego Piotrusiem-Adwokatem, Gerarda Lesaigneura i Roberta Barradesa, kt�rzy stali ju� przy samej kracie.
� Po dw�ch w szeregu � rozkaza� oddzia�owy.
Jo Lahaye zauwa�y�, �e tamci trzej ustawili si� po lewej stronie kolumny wi�ni�w. Post�pi� tak samo. Jeden ze stra�nik�w otworzy� krat� i wi�niowie, zachowuj�c ustalony porz�dek, weszli do korytarza. Drugi stra�nik, kt�ry sta� przed wej�ciem do kaplicy, opu�ci� d�wigni�, stalowe sztaby przytrzymuj�ce skrzyd�a drzwi unios�y si� pos�usznie i drzwi si� rozchyli�y.
Ten sam stra�nik poszed� przodem i wprowadzi� ich do kaplicy.
Zatrzyma� si� przed o�tarzem, odwr�ci� i da� znak wi�niom, �e mog� zaj�� miejsca w �awkach, jeden rz�d kolumny z lewej, drugi z prawej strony kaplicy.
Mercey, Barrades i Lesaigneur znale�li si� prawie po�rodku pierwszego rz�du �awek, w pewnej odleg�o�ci od Jo Lahaye siedz�cego na ko�cu drugiego rz�du, tu� przy bocznym przej�ciu, w kt�rym stan�li stra�nicy.
Bocznymi drzwiami wszed� kapelan, za nim dwaj wi�niowie s�u��cy do mszy i rozpocz�o si� nabo�e�stwo.
Piotr Mercey spojrza� k�tem oka na Roberta Barradesa i Gerarda Lesaigneura i stwierdzi� z zadowoleniem, �e na ich twarzach maluje si� spok�j.
Najwa�niejsze, �eby nie wpadli w panik� � pomy�la�. O Jo by� spokojny, stary gangster mia� du�e do�wiadczenie.
Udaj�c, �e drapie si� w pier�, podsun�� wy�ej imitacj� granatu, kt�r� jeszcze w celi w�o�y� sobie pod pach�.
Robert i Gerard r�wnie� przyciskali ramionami do cia�a �granaty� sporz�dzone z mi��szu chleba ugniecionego z wod�, wymodelowane w kszta�cie cytryny, posmarowane papk� z kakao i artystycznie pokratkowane. Zapalnik imitowa�o wystaj�ce z jednej strony zako�czenie tuby aspiryny ukrytej w �rodku �granatu�.
Na�ladownictwo by�o dalekie od doskona�o�ci, a py� kakao brudzi� im r�ce, ale by�a to ostateczno�� przygotowana na wypadek, gdyby Jo nie zd��y� dostarczy� im na czas imitacji pistolet�w.
Stoj�cy na stopniach o�tarza ksi�dz w�a�nie si� odwr�ci�, trzymaj�c w r�kach kielich z hosti�.
�rodkiem kaplicy przeszed� oddzia�owy i da� znak wi�niom z dw�ch pierwszych rz�d�w �awek, �e maj� podej�� do o�tarza i kl�kn�� do komunii.
Mercey, Barrades i Lesaigneur zastosowali si� do tego.
Jo Lahaye zawaha� si�. Zgodnie z planem powinien r�wnie� podej�� do o�tarza. Ksi�dz oczywi�cie nie poda�by mu op�atka, ale te� nie zrobi�by �adnej uwagi w czasie trwania mszy, a gdyby nawet klawisze zauwa�yli incydent, by�oby ju� za p�no na zastosowanie sankcji dyscyplinarnych.
Jo Lahaye poczu� si� w swojej �awce samotny i jakby obna�ony. K�tem oka dostrzeg� zbli�aj�cego si� oddzia�owego.
� Co jest grane? � szepn�� oddzia�owy, pochylaj�c si� nad nim.
� Szefie, nie mam ju� ch�ci � odpar� r�wnie cicho Jo Lahaye z w�a�ciwym sobie akcentem paryskiego ulicznika. � Obieca�em ksi�dzu, �e p�jd� do komunii, �eby mu zrobi� frajd�, bo to przyjemny facet, ale w�a�nie pomy�la�em, �e to nieelegancko nabiera� go w takich �wi�tych dla niego sprawach. Wi�c pomy�la�em sobie, �e nie p�jd�...
Oddzia�owy przygl�da� mu si� d�u�sz� chwil� z niedowierzaniem, ale nie da� si� wyprowadzi� w pole.
� Zobaczymy... Nazwisko, numer rejestru, numer celi?
� Lahaye George, numer rejestru wi�ni�w 15C24, numer akt 14199, cela 32, blok.
Oddzia�owy spojrza� podejrzliwie.
� Cela 32? Jeste�cie pod �cis�ym nadzorem?
� Tak.
� Hm...
Jo odwr�ci� g�ow� i spostrzeg� niespokojny wyraz twarzy Merceya wracaj�cego z Lesaigneurem i Barradesem na miejsca. Ale on sam nie denerwowa� si�. Oddzia�owy nie m�g� teraz nic zrobi�. Nie w kaplicy.
Zauwa�y� niech�tne spojrzenia rzucane mu ukradkiem przez wi�ni�w, kt�rzy przed chwil� przyst�powali do komunii. Nawet nie zamierza� pokpiwa� sobie z nich. Byli to przewa�nie wi�niowie z ma�ymi wyrokami, nie by�o w�r�d nich prawdziwych przest�pc�w. Ci ludzie wpadli za nadu�ycie zaufania, oszustwo, przest�pstwa przeciw obyczajno�ci, okradanie samochod�w, lub te� byli to �ebracy, kt�rzy chcieli teraz zwr�ci� na siebie uwag� kapelana, aby po wyj�ciu z wi�zienia skorzysta� z jego rekomendacji i znowu �y� na koszt parafii i organizacji dobroczynnych. Ich �mietank� tworzyli faceci, kt�rzy siedzieli za zab�jstwo w afekcie. Wszystko to ho�ota.
Tylko �e to ich zezowanie w jego stron� mog�o zwr�ci� uwag� klawiszy.
Nie m�g� doczeka� si� ko�ca mszy. Piotr Mercey mia� wra�enie, �e nabo�e�stwo trwa d�u�ej ni� zwykle. Ale musia�o to by� z�udzenie, po prostu niecierpliwi� si� czekaj�c na rozpocz�cie akcji. I tak bardzo chcia�by wiedzie�, czy si� powiedzie!
Gerard Lesaigneur my�la� tylko o swoim granacie, przyciskanym zbyt mocno ramieniem do boku, lepi�cym si� nieprzyjemnie do cia�a i mokrym od stru�ek potu sp�ywaj�cych spod pachy. Barradesowi tak zasch�o w ustach, �e nie uda�o mu si� prze�kn�� op�atka komunii: przylepi� si� do podniebienia i za nic nie chcia� si� odklei�. Robert na pr�no prze�yka� �lin�, czy raczej pr�bowa� prze�yka�, i dotyka� op�atka koniuszkiem j�zyka, wszystko na pr�no. Op�atek tkwi� nieruchomo. Gdy dotyka� go j�zykiem, Robertowi zdawa�o si�, �e ma znieczulone podniebienie, co mu przypomina�o wyrywanie z�b�w przez dentystk� z ulicy Sainte-Cath�rine.
Wreszcie kapelan wypowiedzia� s�owa ko�cz�ce msz�.
Piotr Mercey rzuci� ostatnie spojrzenie na swoich s�siad�w z �awki, zrobi� oko, by doda� im odwagi i wsta�.
Obejrza� si� na Jo Lahaye, kt�ry skin�� g�ow�, daj�c mu znak, �e wszystko w porz�dku.
Gdy upewni� si� o tym, ruszy� do �rodkowego przej�cia.
Najpierw mieli opu�ci� kaplic� wi�niowie siedz�cy w pierwszym rz�dzie �awek, to jest ci, kt�rzy przyst�powali do komunii i kt�rych zawsze ustawiano w pierwszych szeregach wi�ni�w, aby zmniejszy� do minimum odleg�o�� dziel�c� ich od o�tarza, do kt�rego mieli podej�� w czasie komunii.
Cz�� planu Piotra Merceya opiera�a si� w�a�nie na tym niezmiennym rytuale i dlatego da� si� kapelanowi nam�wi� na spowied� i komuni� i z kolei sk�oni� do tego samego Roberta Barradesa i Gerarda Lesaigneura. Teraz, przepychaj�c si� troch�, wszyscy trzej zdo�ali wymin�� kilku wyprzedzaj�cych ich wi�ni�w w grupie posuwaj�cej si� g��wnym przej�ciem mi�dzy �awkami.
W ten spos�b mogli jako pierwsi wyj�� z kaplicy i dotrze� do kraty odgradzaj�cej korytarz od hallu wej�ciowego.
Dwunastu wi�ni�w dzieli�o ich od Jo Lahaye, kt�ry pr�bowa� wymin�� ich � bez powodzenia � ale nie upiera� si� specjalnie przy tym, bo nie chcia� zwraca� na siebie uwagi stra�nik�w.
Oba rz�dy wi�ni�w zatrzyma�y si� przed krat�. Po drugiej stronie sta� stra�nik z du�ym p�kiem kluczy w r�ku i czeka�, a� oddzia�owy poleci otworzy� krat�.
Oddzia�owy za� przeszed� powoli wzd�u� kolumny wi�ni�w, potem stan�� ty�em do kraty i skin�� r�k� w stron� stra�nika stoj�cego z drugiej strony kraty. Stra�nik w�o�y� klucz do dziurki zamka.
� Sta� dw�jkami � poleci� oddzia�owy znudzonym g�osem. � I bez g�upstw!
Krata uchyli�a si� poci�gni�ta z drugiej strony przez stra�nika. Robert Barrades uda�, �e niechc�cy potr�ci� Gerarda Lesaigneura i zatoczy� si� na oddzia�owego.
� Ach! Co... � zacz��.
� Dalej! � wrzasn�� Jo Lahaye.
W czterech susach dopad� kraty.
Piotr Mercey i Gerard Lesaigneur prze�lizn�li si� przez uchylon� krat� i rzucili si� na stra�nika zaskoczonego tym, co mu si� przytrafi�o.
� Spluwy! Szybko! � krzykn�� Mercey.
Straszliwym ciosem z prawej Robert Barrades powali� oddzia�owego na ziemi�. Jo Lahaye szturchn�� go czubkiem buta w brod�. Oddzia�owy nie poruszy� si�.
Tymczasem Jo wyj�� spod kurtki imitacje pistolet�w i rozda� je kolegom.
Hall opanowa�o szale�stwo.
Znajdowa�o si� tam czterech stra�nik�w, nie licz�c tego, kt�ry otworzy� krat�.
Chcieli biec ku stalowym drzwiom i zaalarmowa� przez judasz koleg� z drugiej strony, ale Jo Lahaye, z pistoletem w r�ku, zagrodzi� im drog�.
� Sta�! � rzuci� rozkazuj�co. � Pierwszy, kt�ry si� ruszy, dostanie w �eb.
Stra�nicy zatrzymali si� w biegu.
� Cofn�� si� � dorzuci�. � Twarz� do �ciany. Teraz przysz�a kolej na was!
Zastosowali si� do polecenia.
� Zamknijcie krat�, na mi�o�� bosk�! � krzycza� Mercey, przystawiaj�c jednocze�nie luf� pistoletu do plec�w stra�nika, kt�rego trzyma� mocno wraz z Gerardem.
Robert Barrades podbieg� do kraty.
Po chwili os�upienia wi�niowie wracaj�cy z mszy ruszyli si�, chc�c wykorzysta� nadarzaj�c� si� okazj� i r�wnie� przedosta� si� do hallu.
Nie by�o to po my�li Merceya, kt�ry chcia�, by wszystko odby�o si� zgodnie z opracowanym przez niego planem, przy zachowaniu kolejno�ci poszczeg�lnych etap�w.
� Wal w nich! � krzykn�� do Barradesa. � �aden nie mo�e wyj��.
I dorzuci� pod adresem stra�nika:
� Nie ruszaj si�, ty tam, to wyjdziesz z tego ca�o. Przypomnij sobie Buffeta i Bontempsa.
Stra�nik nie odpowiedzia�.
Barrades nie m�g� zamkn�� kraty. Dwaj wi�niowie uczepili si� jej, tkwi�c wp� mi�dzy krat� a �cian�. Napiera� na nich t�um pozosta�ych wi�ni�w.
� Wypu�cie nas! Chcemy wyj��! Pomo�emy wam! Banda �obuz�w! Chyba nie zostawicie nas tutaj! To �winie! My�l� tylko o sobie!
Barrades pcha� z ca�ej si�y krat�, ale bez powodzenia, wi�c wyj�� n�, skoczy� naprz�d i uderzy� nim w pier� wi�nia napieraj�cego ca�ym ci�arem cia�a na krat� tak, �e prawie zdo�a� przesun�� si� na drug� stron�.
Ten j�kn�� przera�liwie i pad� w ty�, przygniataj�c swoim cia�em drugiego wi�nia.
Straszliwa cisza zapanowa�a nagle w hallu i w korytarzu prowadz�cym do kaplicy. Jo wybuchn�� �miechem.
� Mo�esz teraz zamkn�� � powiedzia� do Barradesa.
Mercey postanowi� natychmiast wykorzysta� to zdarzenie.
� Widzia�e�, co si� sta�o? � powiedzia� zgry�liwie do stra�nika, kt�rego trzyma� pod luf�.
Z gard�a stra�nika wydoby� si� nieartyku�owany d�wi�k.
� Dobrze. Je�li nie chcesz, �eby i tobie to si� przytrafi�o, b�dziesz grzecznie robi�, co ci ka��. Podejdziesz do judasza. Oczywi�cie, my p�jdziemy razem z tob�, ale schowamy si� za ciebie. Naci�niesz dzwonek. Tw�j kolega otworzy okienko. Wtedy powiesz, �e wybuch� bunt i �eby ci szybko otworzy� drzwi. Zrozumia�e�?
� Tak jest � wybe�kota� stra�nik.
� Dobrze. To nie wszystko. Staniesz tak, �eby twoja twarz zakrywa�a judasz i �eby tw�j kolega nie m�g� zobaczy�, co tu si� dzieje. Rozumiesz?
� Rozumiem.
� Gdyby si� pyta�, to bunt wybuch� w korytarzu prowadz�cym do kaplicy.
Wi�niowie zamkni�ci w tym korytarzu w�a�nie znowu zacz�li krzycze�, co przydawa�o wiarygodno�ci s�owom, kt�re mia� wypowiedzie� stra�nik.
� Powiesz te�, �e zbuntowani wi�niowie wzi�li stra�nik�w jako zak�adnik�w. Zapami�ta�e� wszystko?
� Tak � zapewni� s�abym g�osem stra�nik.
� Lepiej b�dzie, jak dobrze zapami�tasz, je�li chcesz wyj�� z tego �ywy.
� Zastosuj� si� do tego � dr��c wyj�ka� stra�nik.
Mercey rozejrza� si� po hallu. Wszystko by�o w porz�dku. Za krat� �bloku� sta�o kilku stra�nik�w wymy�laj�cych g�o�no, ale �aden z nich nie odwa�y� si� otworzy� kraty.
Gerard stan�� naprzeciw nich, pokazuj�c im imitacj� pistoletu, lecz w taki spos�b, by nie mogli odgadn�� niegro�nego charakteru tej broni. Ich przekle�stwa nie robi�y na nim �adnego wra�enia.
� Ty �winio, zobaczysz, jak si� znowu dobierzemy do ciebie!
� Ty gnojku, zap�acisz nam za to!
� Nie uciekniesz daleko, ty, ja ci to m�wi�!
� Czeka ci� gilotyna, dostaniemy ci�!
Przy drzwiach do �okr�glaka� Robert Barrades pilnowa� innej grupy stra�nik�w zachowuj�cych ostro�nie dystans mi�dzy nim a sob�.
Mercey da� znak r�k� Jo Lahaye�owi.
� Niech odejd� st�d!
Jo podszed� do czterech stra�nik�w, kt�rych pilnowa�, i kaza� im przej�� w kierunku korytarza prowadz�cego do �okr�glaka�.
Robert Barrades odsun�� si�, by ich przepu�ci�.
� Jak si� nazywasz? � Mercey spyta� stra�nika.
� Coulissier � odrzek� ochryple stra�nik.
� Pos�uchaj, Coulissier, teraz kolej na ciebie. Zapami�taj dobrze instrukcje, jakie ci da�em. Wiedz jedno: je�li tw�j kolega nie otworzy drzwi, ty ju� nie �yjesz. Daj� ci p� minuty na zebranie si�. Potem idziemy.
Po up�ywie trzydziestu sekund popchn�� stra�nika przed sob�.
Gdy podchodzili do ci�kich, stalowych drzwi, Mercey pochyli� si� i schowa� za plecami stra�nika.
Stra�nik, na kt�rego twarzy widnia�y krople potu, zatrzyma� si�.
� Dzwonek � powiedzia� Mercey.
Stra�nik powoli nacisn�� dzwonek i po chwili okienko otworzy�o si�.
� A to ty, Coulissier � powiedzia� mrukliwie jaki� g�os. � O co chodzi?
� Te typy zbuntowa�y si� � j�kn�� Coulissier.
� Psiakrew!
� Otwieraj, szybko!
� Nic nie widz�. Odsu� si�, do cholery, �ebym m�g� zobaczy�, co si� dzieje! Przyklei�e� si� do okienka, czy co!
� Szybko, Marchal, otwieraj!
Marchal nadstawi� ucha.
� Psiakrew, to prawda! S�ysz� krzyki. Jaki harmider!
Coulissier czu�, �e lufa pistoletu wciska mu si� coraz mocniej w plecy.
� Wzi�li koleg�w jako zak�adnik�w � doda� pospiesznie. � Otwieraj, nie chc� tu pa�� trupem!
� Poczekaj � powiedzia� szybko Marchal � zawiadomi� wartowni�. Nie ruszaj si� st�d!
� Nie! � wrzasn�� Coulissier. � Otwieraj, m�wi� ci, zabij� mnie, je�eli zaraz nie otworzysz! Oni tu id�, ju� s� tam z ty�u, nie widzisz ich, ale... A... a... ach!
Wrzasn�� przera�liwie. Mercey w�a�nie przeora� mu no�em sk�r� na plecach.
� Zabijaj� mnie!
� Cholera! � j�kn�� Marchal.
* * *
Ren� Estebeteguy mia� ju� zupe�nie mokre d�onie. Gor�czkowo spogl�da� na zegarek. Wiedzia�, o kt�rej godzinie ko�czy si� zwykle niedzielna msza w wi�zieniu i dziwi� si�, �e nic si� nie dzieje.
Trudno � pomy�la� � nie mo�na ju� d�u�ej czeka�, inaczej nic si� nie uda. Trzeba wykaza� si� w�asn� inicjatyw�. Piotru�-Adwokat na pewno to doceni. To fachowiec.
Spojrza� jeszcze raz na starannie zabarykadowane drzwi biblioteki i otworzy� okno. Wychyli� si� ostro�nie i przyjrza� si� z uwag� stalowej bramie pomalowanej na jasnoszary kolor odbijaj�cy od brudnozielonych kamieni wysokiego muru otaczaj�cego podw�rze z prawej i z lewej strony. Wiedzia�, �e za ka�dym skrzyd�em tej bramy stoi dw�ch policjant�w uzbrojonych w karabiny maszynowe. Nie widzia� tam jednak �adnego poruszenia. Spojrza� teraz na wej�cie do wi�zienia. G��wne drzwi by�y jak zwykle otwarte. Okna budynku wychodzi�y na biuro i na wartowni�. Dwa ostatnie okna, po�o�one najbli�ej wej�cia, nale�a�y do kancelarii wi�ziennej. W biurze nie by�o nikogo, to by�a niedziela.
Za to w wartowni siedzia�o dwunastu stra�nik�w graj�c w karty, czytaj�c lub s�uchaj�c audycji radiowych z przeno�nych tranzystork�w. Wida� by�o tak�e dow�dc� stra�y rozmawiaj�cego z trzema oddzia�owymi w pomieszczeniu kancelarii wi�ziennej. Siedzieli tam te� dwaj wi�niowie funkcyjni, obliczaj�c co� na kalkulatorach.
Po�o�y� si� na pod�odze, uchyli� okno i zacz�� umocowywa� do framugi okna haki drabinki sznurowej.
Kiedy sko�czy�, przeszed� na czworakach do drzwi, zostawiaj�c za sob� rozwini�te sze�� metr�w drabinki. Gdy ju� j� zupe�nie rozwin��, sprawdzi�, czy haki s� dobrze wbite, poci�gaj�c mocno kilka razy za ostatni szczebel drabinki.
Zadowolony z rezultatu, przywi�za� do ko�c�w obu sznur�w drabinki dwa brezentowe worki, do kt�rych przedtem w�o�y� najci�sze ksi��ki, jakie tylko znalaz� na p�kach biblioteki i do ka�dego jeszcze pi�ciokilogramow� �eliwn� form� odlewnicz�. Kilka dni wcze�niej przyni�s� je do Pa�acu Sprawiedliwo�ci1, schowane w teczce na dokumenty.
Ka�dy worek wa�y� jakie� dwadzie�cia kilo. Mia�y one zapobiec zwijaniu si� drabinki i jednocze�nie zapewni� jej obci��enie.
Gdy sko�czy�, przesun�� worki pod okno i poczo�ga� si� z kolei po worek pla�owy zawieraj�cy pi�� pistolet�w, zapasowe magazynki, dwa pistolety maszynowe i granaty dymne.
Prawdziwy arsena� � pomy�la� z rado�ci�. Piotru�-Adwokat b�dzie zadowolony! Kosztowa�o to p� kawa�ka2, ale inwestycja by�a tego warta.
Odsun�� nieco worki i wyjrza� na dziedziniec. Za oknem nic si� nie zmieni�o. Opanowa� go niepok�j. Co oni tam robi�?
Znowu spojrza� na zegarek. Up�yn�o zaledwie dziesi�� minut. Zbeszta� si� w my�li. Ostatecznie, ucieczka z wi�zienia to nie chleb z mas�em. Za bardzo si� denerwowa� � pomy�la� � nigdy przedtem nie mia� do czynienia z takim wielkim skokiem!
Nagle drgn��...
Tam na dole, w kancelarii, dzia�o si� co� dziwnego!
Ju� si� nie waha�. Podni�s� si� szybko, otworzy� szeroko okno, schyli� si�, podni�s� jeden z wielkich work�w, postawi� na parapecie, to samo zrobi� z drugim workiem i pchn�� je z ca�ych si�, dysz�c ci�ko z ogromnego wysi�ku i krzywi�c si� pod wp�ywem przeszywaj�cego b�lu mi�ni brzucha.
Worki spad�y na ziemi�, drabinka napr�y�a si�, haki zaskrzypia�y, ale nie wysun�y si� nawet na milimetr.
W jednej chwili za�o�y� na szyj� pasek worka pla�owego, przerzuci� nogi przez okno, uchwyci� si� drabinki i spu�ci� si� po niej tak szybko, jak tylko m�g�...
* * *
Marchal opu�ci� dr��ek przek�adni elektrycznej, szybko otworzy� drzwi i jednocze�nie w�ciek�ym ciosem pi�ci uruchomi� dzwonek alarmowy umieszczony tu� ko�o dr��ka.
W kancelarii wi�ziennej rozleg� si� ostry d�wi�k sygna�u i poderwa� na nogi tych, kt�rzy si� tam znajdowali: dow�dc� stra�y, trzech oddzia�owych i dw�ch wi�ni�w funkcyjnych.
W pomieszczeniu wartowni stra�nicy rzucili karty, zostawili gazety i tranzystory, zerwali si� z miejsc i potr�caj�c si� nawzajem, podbiegli do stojaka z broni�, niepotrzebnie si� spiesz�c, bo to dow�dca stra�y mia� kluczyk do wielkiej k��dki spinaj�cej �a�cuch przewleczony przez kab��ki karabin�w.
Gwa�townym ciosem w bok Mercey rzuci� Coulissiera na ziemi� i skoczy� naprz�d.
Marchal by� zaskoczony nag�ym atakiem, ale nie straci� zimnej krwi. Spr�bowa� kopniakiem zamkn�� drzwi, a jednocze�nie jego lewy � w kt�ry w�o�y� ca�y ci�ar swoich dziewi��dziesi�ciu kilo � Spad� na rami� Merceya. Merceya rzuci�o w ty� i o ma�o co nie upu�ci� pistoletu.
� Nie wyg�upiaj si�, bo strzelam � wym�wi� z trudem, gdy tylko odzyska� oddech po gwa�townym zetkni�ciu si� z tward�, stalow� �cian�.
Marchal spojrza� na drewniany pistolet i cofn�� si� o krok.
W tym momencie do korytarza wpad� Ren� Estebeteguy.
Skierowa� na dow�dc� stra�y i trzech oddzia�owych biegn�cych tu z kancelarii luf� trzymanego w r�kach pistoletu maszynowego i o ma�o co nie wys�a� im serii, tak si� denerwowa�.
� Nie rusza� si� � rozkaza� g�osem, kt�ry wreszcie uda�o mu si� opanowa�.
Tamci zatrzymali si� w miejscu.
Drug�, woln� r�k� Ren� Estebeteguy zdj�� z karku worek pla�owy, postawi� na ziemi i kopn�� w kierunku Merceya.
� Spluwy � rzek� lakonicznie. � Uwa�ajcie, bezpieczniki s� naci�gni�te, ale w lufach s� kule.
� Dobra robota � pochwali� zwi�le Mercey.
W mgnieniu oka otworzy� worek i wyj�� z niego pistolet maszynowy.
Wycelowa� go w kierunku tych stra�nik�w, kt�rzy zdecydowali si� wybiec z wartowni, gdy nie pojawi� si� tam dow�dca stra�y, aby zdj�� �a�cuch z ich karabin�w.
� Bez zb�dnych ruch�w, ch�opcy, a wszystko b�dzie dobrze. Nie zrobimy wam nic z�ego. Po prostu chcemy si� st�d wydosta�, to wszystko. Ale je�eli kt�ry� z was zechce si� wyg�upia�, je�eli cho� spr�buje, to ma zapewniony medal po�miertny za odwag�!
Nikt si� nie ruszy�.
Dow�dca stra�y, trzej oddzia�owi, Marchal, wi�niowie funkcyjni i stra�nicy z wartowni przeszli przez stalowe drzwi do g��wnego hallu.
� Ty zostajesz tutaj � rozkaza� Mercey Ren�mu. � Pilnuj dziedzi�ca, kancelarii i korytarza oddzia�u kobiecego. Je�eli zadzwoni telefon, r�b co chcesz, ale musisz przyj��!
Widz�c, jak Mercey podaje bro� Lesaigneurowi, jeden ze stra�nik�w pilnowanych przez Barradesa zrozumia� nagle, �e zostali wystrychni�ci na dudka.
� Ch�opaki! � wrzasn��. � Oni nas nabrali! Maj� lipne pistolety!
I skoczy� g�ow� naprz�d. Gra� w dru�ynie C. A. Beglais i technika gry w rugby bardzo mu si� teraz przyda�a w operacji powalenia Barradesa na ziemi�.
Ju� mia� zabra� si� za nast�pnych, gdy do akcji wkroczy� Jo Lahaye.
Przed chwil� dosta� od Merceya pistolet i bez wahania strzeli� w g�r�. Nie mia� najmniejszego zamiaru zabija� stra�nik�w, ani nawet rani� kt�rego� z nich. Nie znosi� niepotrzebnego przelewania krwi. Wystrzeli� tylko po to, by ich nastraszy�.
Dwa wystrza�y wystarczy�y. Stra�nicy zrozumieli, �e to nie przelewki.
Mercey pobieg� do hallu. Stan�� przed stra�nikami, kt�rzy wycofali si� w kierunku �okr�glaka� i zatrzyma� ich, wywijaj�c pistoletem maszynowym.
� Niech wyst�pi ten, kt�ry ma klucz do �bloku�! � poleci� ostrym g�osem.
Nikt si� nie ruszy�.
� Bardzo dobrze � u�miechn�� si�. � Licz� do dw�ch i strzelam. Potem obszukam trupy... i znajd� ten przekl�ty klucz.
Podni�s� wy�ej pistolet, uj�� go mocniej w r�kach i wycelowa�.
� Raz! � zacz��.
� Nie b�d� idiot�, Schneider � krzykn�� nagle kt�ry� z oddzia�owych. � Daj klucz!
Zaraz odezwa�y si� inne g�osy.
� Schneider, s�yszysz? To szale�cy, zabij� nas wszystkich!
� Nie udawaj bohatera! Daj mu ten klucz!
� Dawaj ten idiotyczny klucz, m�wi� ci!
� Dwa! � hukn�� Mercey tak g�o�no jak tylko m�g�, by przekrzycze� panuj�cy ha�as.
Z grupy stra�nik�w wypad� nagle jak z katapulty m�czyzna wypychany przez dziesi�tki niecierpliwych r�k i o ma�o co nie upad� u st�p Merceya. Niech�tnie wyci�gn�� z kieszeni klucz i poda� go Merceyowi. Ten szybko go pochwyci� i rzuci� si� p�dem w stron� drzwi �bloku�. Odepchn�� na bok Lesaigneura i w jednej chwili otworzy� drzwi. Znajduj�cy si� za nimi stra�nicy uciekli na drugi koniec korytarza.
Mercey przechyli� si� przez biurko dy�urnego oddzia�owego �bloku� i zdj�� klucz zawieszony pod czerwon� naklejk� na drewnianej tablicy.
Razem z Lesaigneurem podbieg� do drzwi celi umocnionego nadzoru, pospiesznie otworzy� zamek, poci�gn�� drzwi i wpad� do �rodka.
Niemal potr�ci� Christiana Sancy.
� Piotrek! � krzykn�� Sancy. Jego twarz wyra�a�a os�upienie.
W drugim ko�cu celi sta� �miertelnie blady stra�nik Lemaire z wzrokiem utkwionym w luf� pistoletu Merceya, trzymaj�c si� kurczowo pr�t�w kraty.
� Ja mam �on� i dzieci... � wybe�kota�.
� Cze��, stary! � rzuci� Mercey, nie zwracaj�c uwagi na stra�nika. � Dobra. Nie ma czasu do stracenia.
Dotarli do g��wnego hallu w chwili, gdy jaki� d�wi�czny g�os przedar� si� przez krzyki tych wi�ni�w, kt�rzy byli przedtem na mszy, poprzez ha�as wywo�any w�ciek�ym kopaniem drzwi przez wi�ni�w zamkni�tych w celach na pi�trach wyczuwaj�cych, �e dzieje si� co� niezwyk�ego.
� Mercey! B�d�cie rozs�dni! � krzycza� g�os. � Rzu�cie bro�! Nie wyg�upiajcie si�! To do niczego nie doprowadzi!
Mercey pozna� g�os kapelana. Spojrza� w tamt� stron�.
Ksi�dz utorowa� sobie drog� do kraty i potr�cany, nara�ony na ciosy pi�ci rozw�cieczonych wi�ni�w, uczepi� si� rozpaczliwie pr�t�w kraty tak, by nie da� si� od niej oderwa� i krzycza� ze wszystkich si�:
� Mercey! Mercey! Wracaj!
Mercey otworzy� szeroko stalowe drzwi, a Jo Lahaye i Robert Barrades podbiegli do niego. Na ich widok Ren� Estebeteguy zarzuci� na szyj� pasek swojego pistoletu maszynowego i pop�dzi� do drabinki sznurowej.
� Jo, zamknij za nami drzwi! � krzykn�� Mercey.
Ren� Estebeteguy pospiesznie wdrapa� si� na drabink� i dosta� si� do biblioteki.
Wyci�gn�� r�k� do Christiana Sancy i pom�g� mu przej�� przez parapet okna.
Mercey, Barrades, Jo Lahaye i Gerard Lesaigneur wchodzili kolejno po drabince do biblioteki.
� I co teraz robimy? � spyta� niecierpliwie Mercey, patrz�c na Ren�go.
� T�dy, szybko! � odpowiedzia� tamten.
Wyszli drzwiami z biblioteki, przeszli d�ugim, skr�caj�cym w bok korytarzem i zbiegli po �liskich, zadeptanych stopniach w�skich, kamiennych schod�w.
Znale�li si� w wysoko sklepionej sali o �cianach ociekaj�cych wilgoci�. Po przeciwnej stronie sali widoczne by�o wej�cie do mrocznego korytarza o�wietlonego sk�po jedn� �ar�wk� umieszczon� na suficie.
Za przyk�adem Ren�go przebiegli przez d�ugi korytarz skr�caj�cy pod k�tem prostym i wreszcie ujrzeli �wiat�o dzienne.
Ren� Estebeteguy da� im znak gestem r�ki, aby si� zatrzymali.
� Zobacz�, czy wszystko jest w porz�dku � powiedzia�.
Po chwili wr�ci�.
� Dobra jest, idziemy!
Wyszli na dw�r z uczuciem ulgi.
Przed drzwiami czeka�y na nich dwie furgonetki.
II
Ren� Estebeteguy znalaz� im doskona�� kryj�wk�.
By� to stary dom z pocz�tk�w ubieg�ego stulecia, kt�ry jeszcze p� wieku temu musia� by� w dobrym stanie. Teraz by� mocno podniszczony i przypomina� niem�od� kobiet�, kt�ra kiedy� raz na zawsze zdecydowa�a si� na staro��, pogodzi�a si� z ni� i z rezygnacj� podda�a si� niszcz�cemu dzia�aniu czasu.
By� obszerny, jak obszerne bywa�y budowane niegdy� pa�skie siedziby. Sta� w rozleg�ym parku poro�ni�tym chwastami i polnymi kwiatami, kt�re znalaz�y sprzyjaj�ce warunki rozwoju w cieniu s�dziwych lip.
Park by� ogrodzony trzymetrowej wysoko�ci murem pokrytym szklan� st�uczk�. Wewn�trz ogrodzenia, pomi�dzy lipami, kryty si� zastawione tu i �wdzie wilcze wnyki.
Posiad�o�� ta kry�a si� wewn�trz Bouscatu3, na ko�cu jakiej� �lepej drogi pokrytej usianym dziurami asfaltem.
Czy� nie idealna kryj�wka?
Sta�ymi jej mieszka�cami by�a para ludzi r�wnie z�artych rdz� czasu, jak ich domostwo.
On, Wiktor, by� dawniej fa�szerzem pieni�dzy i sp�dzi� wi�cej czasu na ci�kich robotach ni� na wolno�ci.
Ona, Honoryna, niska, szczuplutka, mia�a rzadkie w�osy, twarz pomarszczon� niczym sk�ra s�onia i oczy szare jak wzburzone morze u wybrze�y Bretanii, jej stron rodzinnych. Wiecznie zatroskana jak kto�, kto pozna� tylko gorsz� stron� �ycia, przypomina�a bezdomnego kota, kt�remu widok ludzkiej nogi kojarzy si� wy��cznie z gro��cym mu kopniakiem.
Kupno tej zagro�onej ruin� posiad�o�ci poch�on�o wszystkie niewielkie oszcz�dno�ci tych dwojga staruszk�w. Zamkn�li si� w niej jak w pustelni, z dala od ludzi, i oczekiwali �mierci, zastanawiaj�c si�, kt�re z nich opu�ci wpierw swojego wsp�ma��onka.
Co ich ��czy�o z Estebeteguy�m, pochodz�cym zreszt� z Bordeaux i znaj�cym te okolice? Dlaczego zgodzili si� udzieli� schronienia pi�ciu zbieg�ym przest�pcom, kryminalistom, kt�rych b�dzie niebawem poszukiwa� ca�a policja francuska i kt�rych wykrycie w tym domu oznacza�oby dla dwojga starych wi�zienie do ko�ca �ycia? � zastanawia� si� Mercey.
��dza zysku?
Czy Ren� Estebeteguy obieca� im jak�� wi�ksz� sum�?
Je�eli tak, to okaza� si� bardzo dyskretny w tej sprawie i wykr�ca� si� od odpowiedzi na wszelkie pytania.
To zreszt� nie ma znaczenia � westchn��. Mieli tu zosta� tylko kilka dni. Potem opuszcz� te strony.
Postanowi� wraca� z przechadzki do domu. W�a�nie odby� d�u�szy spacer po parku dla zdrowia, po zbyt obfitym obiedzie przygotowanym przez Honoryn� i wykorzysta� t� sposobno��, by dokona� dok�adnej inspekcji terenu.
Wystrzegaj�c si� wchodzenia na tereny poro�ni�te chaszczami i dzikimi kwiatami kryj�cymi wilcze wnyki i pilnuj�c si� w�skich �cie�ek, wr�ci� do domu.
Wiktor drzema� na kanapie. Jo Lahaye, Christian Sancy, Gerard Lesaigneur i Robert Barrades siedzieli przed starym, rozregulowanym telewizorem. Nie by�o tu ani Estebeteguya, ani Honoryny.
Policja zacz�a przeszukiwa� teren. G�os lektora zabrzmia� teraz rado�nie:
�...niebywa�y t�um zebra� si� dzi� na nowym, bogato Wyposa�onym Parku Ksi���cym, gdzie ju� po raz drugi odbywaj� si� fina�y mistrzostw Francji w pi�ce, no�nej...�
* * *
Bernard Charigu�s, osobisto�� niezast�piona w bran�y budownictwa i rob�t publicznych, przyjecha� na lotnisko Merignac wielk�, czarn� limuzyn�, kt�r� odda� mu do dyspozycji Jean-Luc Borton.
Jean-Luc Borton siedzia� zreszt� obok niego w samochodzie. Sekretarka osobista Charigu�sa, jego przyjaci�ka i osoba do wszelkich porucze�, Korynna, siedzia�a obok szofera w liberii.
� S�dzi pan, �e to si� uda? � spyta� Borton.
� A jak�e, m�j drogi!
Samoch�d zatrzyma� si� przed szlabanem zamykaj�cym dost�p do cz�ci p�yty lotniska zarezerwowanej dla prywatnych samolot�w. Wartownik przycisn�� d�wigni� i szlaban pow�drowa� do g�ry.
Limuzyna ruszy�a naprz�d tak cicho, jak drapie�nik zbli�aj�cy si� do swojej ofiary.
Samolot Mystere 20 sta� ju� na pasie, got�w do startu.
Ten Dubois to dobry pilot � pomy�la� z zadowoleniem Charigu�s. Jak zawsze, mia� nosa anga�uj�c go do pracy.
Samoch�d zatrzyma� si� tu� ko�o samolotu. Charigu�s chwyci� swoj� ci�k� teczk� i wysiad�. Borton pom�g� Korynnie wydosta� si� z wozu.
S�ycha� by�o warkot silnik�w. Ten Dubois nie traci� czasu. Charigu�s pospiesznie u�cisn�� r�k� Bortonowi i pchn�� lekko Korynn� w stron� samolotu, aby uci�� po�egnaln� gadanin� Bortona.
� B�d� telefonowa� i informowa� pana na bie��co � rzuci� mu przez rami�.
Spojrza� na d�ugie, zgrabne nogi Korynny wchodz�cej po schodkach do samolotu i poczu� nag�y przyp�yw po��dania.
Gdy sam stan�� na ostatnim stopniu, odwr�ci� si� i pomacha� r�k� odchodz�cemu ju� Bortonowi, przesun�� wzrokiem po kolorowych �wiate�kach na szczycie wie�y kontrolnej i postawi� nog� wewn�trz samolotu.
Chwyci�y go dwie r�ce i wci�gn�y si�� do �rodka. Trzecia r�ka rozgniot�a mu usta. Popchni�to go bezceremonialnie na fotel.
� Sied� cicho, a nic ci si� nie stanie � szepn�� mu kto� do ucha.
Us�ysza� trzask zamykanych drzwi i zaraz potem g�os Dubois zwracaj�cego si� do wie�y kontrolnej o zezwolenie na start, nast�pnie przekazany pilotowi komunikat meteorologiczny, wreszcie og�uszaj�cy warkot.
Dubois znalaz� si� w powietrzu, ucisk na wargach Charigu�sa zel�a�.
� Korynno! � zawo�a�.
� Jestem tutaj � odpowiedzia�a przestraszonym g�osem.
Troch� uspokojony, postanowi� rozejrze� si� w sytuacji. To nies�ychana historia!
W kabinie panowa�y ciemno�ci rozpraszane jedynie �wiate�kami tablicy rozdzielczej. Spojrza� w drug� stron� i domy�li� si�, �e jest obserwowany.
� Gdyby�cie mi wyja�nili... � wykrztusi�.
� Tu nie ma nic do wyja�niania � odpar� sucho Piotr Mercey. � Potrzebujemy pana maszyny. Korzystamy z niej, to wszystko. Sied�cie spokojnie wszyscy troje, a nic z�ego wam si� nie stanie. Pana pilot jest uprzedzony. Zrozumia�. Ma �on� i troje dzieci i bardzo mu zale�y, by m�g� dalej nimi si� opiekowa�. Niech pan post�puje tak jak on, a po przybyciu do Pary�a b�dzie pan wolny. Zastanawiam si� zreszt�, co innego mo�e pan zrobi�, zanim wyl�dujemy.
Siedz�cy za nim Jo Lahaye roze�mia� si� drwi�co.
� Chyba �e chcia�by pope�ni� samob�jstwo!
� Na razie niech mi pan poda swoj� teczk� � powiedzia� Mercey.
Charigu�s drgn�� i przycisn�� teczk� do piersi.
� Tam s� tylko dokumenty, kt�re was nie zainteresuj�.
� Pana dokumenty nie obchodz� mnie. Szukam tylko pieni�dzy.
� Pieni�dze s� w moim portfelu.
� Niech mi pan wi�c da i to i to, i teczk� i portfel. Oddam panu wszystko pr�cz pieni�dzy.
Charigu�s niech�tnie zastosowa� si� do polecenia.
� Po co porwali�cie m�j samolot? � spyta�. � �eby mi wszystko odebra�?
� Nie zadawaj pyta� � przerwa� bezceremonialnie Sancy. � Tracisz tylko czas. I tak nie dostaniesz odpowiedzi. R�b tylko to, co ci si� ka�e.
Mercey wyj�� z portfela jego zawarto�� i odda� go w�a�cicielowi wraz z teczk�.
� Teraz pani, �licznotko � poklepa� Korynn� po ramieniu. � Prosz� mi da� torebk�.
Pos�ucha�a bez s�owa.
Tym razem Charigu�s wpad� we w�ciek�o��, zapomnia� o ostro�no�ci i zerwa� si� z miejsca. Chcia� rzuci� si� na Merceya, lecz nagle poczu� d�gaj�c� go w kark luf� pistoletu.
� No, no, bez g�upstw � powiedzia� cicho Sancy. � Nie zrobimy nic z�ego twojej damie. Chcemy tylko zabra� jej fors�. Ty jej przecie� zwr�cisz, co? My bardziej potrzebujemy forsy ni� ona. To dla ciebie kropla w morzu w por�wnaniu z ca�� t� flot�, kt�r� zarabiasz na tej umowie, kt�r� dzisiaj podpisa�e�.
To ostatnie zdanie zaniepokoi�o Charigu�sa: A je�li to byli ludzie wynaj�ci przez konkurencyjne firmy, zazdrosne o jego sukcesy w interesach?
Opad� bezw�adnie na miejscu.
� O, w�a�nie! � pochwali� go Sancy pob�a�liwym tonem. � Ju� zrozumia�e�? Nikt tu ci �le nie �yczy. My chcemy po prostu dosta� si� do Pary�a. Mamy po uszy wina Bordeaux robionego z winogron zebranych w Corbi?res4.
Mercey odda� torebk� Korynnie i przesun�� si� do pilota.
� Uwa�aj, tylko bez kawa��w � powiedzia�. � Nie pr�buj wysadzi� nas w jakim� innym miejscu. Zaufali�my ci. Je�eli nas oszukasz, wiesz, co ci� czeka?
Dubois nie odpowiedzia�. Patrzy� przed siebie i zaciska� r�ce na dr��kach steru.
W kabinie zapanowa�a cisza.
Mercey usadowi� si� wygodnie w fotelu i pogratulowa� sobie w my�li. Jeszcze raz jego plan sprawdzi� si�.
Je�eli wydostaj�c si� z wi�zienia musieli chwilami improwizowa�, to przynajmniej ta ostatnia operacja oby�a si� bez niespodzianek. Co prawda, sprzyja�a im noc.
M�g�by wyrecytowa� z pami�ci artyku� z gazety, kt�ry przyspieszy� sprawy i sk�oni� go do powiadomienia Estebeteguya, �e wyjad� w najbli�sz� niedziel�, to znaczy o tydzie� wcze�niej, ni� przewidywali.
�We wtorek po po�udniu przyjedzie do Bordeaux pan Bernard Charigu�s, znany przedsi�biorca budowlany, aby podpisa� kontrakt, o kt�ry pertraktowa� z zarz�dem miejskim, na wyburzenie i przebudow� dzielnicy Saint-Michel.
W ko�ach dobrze poinformowanych m�wi si�, �e kontrakt b�dzie opiewa� na kwot� pi��dziesi�ciu milion�w nowych frank�w; sum� t� zapewni� trzy �r�d�a: rz�d, zarz�d miasta i, pr�cz tych funduszy pa�stwowych, tak�e kapita� prywatny.
Pan Charigu�s, kt�ry jak zwykle podr�uje na pok�adzie swojego samolotu Mystere 20, odleci do Pary�a tego samego dnia wieczorem.
Nale�y przypuszcza�, �e...�
Telefon na lotnisko Merignac, by upewni� si�, �e samolot tam w�a�nie wyl�dowa�, i sprawa za�atwiona.
Reszta, to ju� by�a dziecinna zabawka: ostro�nie wyj�� z domu Wiktora i Honoryny, wsi��� do furgonetki prowadzonej przez Barradesa i przejecha� okr�nymi uliczkami przez miasto, aby dosta� si� do Merignac, wreszcie zaczai� si� przy drucianej siatce odgradzaj�cej lotnisko. Gerard pierwszy odkry� miejsce postoju Mystere 20. By� to zreszt� jedyny samolot tej firmy stoj�cy na cz�ci p�yty zarezerwowanej dla prywatnych samolot�w.
Podeszli bli�ej, pod siatk�.
Pilot spacerowa� tam i z powrotem po betonowych p�ytach w pobli�u samolotu. Od czasu do czasu oddala� si�, by zapali� papierosa, opieraj�c si� plecami o �cian� hangaru.
Christian bez trudu przeci�� siatk�, pos�uguj�c si� wielkim przecinakiem, przewiduj�co zabranym do samochodu. Potem kolejno przecisn�li si� przez wyci�ty otw�r.
Ko�o hangaru nie by�o nikogo, a pilot zaskoczony niespodziewanym przebiegiem wypadk�w nie stawia� oporu. Szybko zda� sobie spraw�, �e to nie �arty, rozumiej�c dobrze, z kt�rej strony jest posmarowana jego kromka chleba, jak m�wi� Amerykanie.
Piotr Mercey nie zapomnia� o zdj�ciu tablic rejestracyjnych z furgonetki, zanim j� zostawili na lotnisku.
Teraz nagle dotkn�� ramienia Charigu�sa.
� Czy b�dzie czeka� na pana samoch�d na lotnisku Le Bourget?
� Tak � mrukn�� rekin rob�t budowlanych.
� Pana prywatny w�z?
� Tak.
� Jakiej marki?
Tamten zawaha� si�.
� Jakiej marki? � naciska� Mercey.
� Rolls.
Mercey skrzywi� si�. Za bardzo rzucaj�cy si� w oczy, jak na samoch�d ludzi, kt�rzy chcieli uj�� niepostrze�eni.
Wsta� i podszed� do pilota.
Dubois us�ysza�, �e zbli�a si� i odwr�ci� g�ow�, marszcz�c g�ste brwi.
� Ile czasu potrzebujesz, �eby dosta� po��czenie radiowe z Le Bourget?
� Ju� mam.
� Dobrze. Wi�c przeka� im, �e pan Charigu�s �yczy sobie, �eby dwa wynaj�te samochody czeka�y na niego na lotnisku. Dwa peugeoty 604, je�li to mo�liwe. I �eby podstawili je do samolotu, razem z rollsem. Pan Charigu�s nie zd��y podpisa� umowy na wynajem samochod�w. B�dzie si� spieszy�. Niech mu wy�l� umow� do biura. Z przyjemno�ci� podpisze i wy�le wraz z czekiem. Do umowy trzeba wpisa� termin wynaj�cia dwadzie�cia cztery godziny. Oczywi�cie, chodzi o samochody bez szofera. I, powtarzam, wszystkie auta maj� by� podstawione u wyj�cia z samolotu. Zrozumia�e�? Powt�rz.
Dubois pos�usznie powt�rzy�.
� Dobrze � pochwali� Mercey. � Teraz wal. Wezwij lotnisko.
Dubois w��czy� przycisk nadajnika i po paru daremnych pr�bach uda�o mu si� po��czy� z lotniskiem. Przekaza� bezbarwnym tonem polecenia Merceya i poprosi� o potwierdzenie ich wykonania.
� Alfa Tango Charlie � brzmia� nosowo g�os jego rozm�wcy � wezwiemy was i potwierdzimy.
� O kt�rej l�dujemy? � spyta� Mercey.
� Za jakie� czterdzie�ci minut � odpowiedzia� Dubois oboj�tnie, koncentruj�c uwag� na swoich przyrz�dach.
Mercey wr�ci� na fotel. W przej�ciu Christian szturchn�� go po przyjacielsku.
� Wszystko p�jdzie dobrze, stary.
� Mam nadziej� � mrukn�� Mercey.
Po up�ywie dziesi�ciu minut radio znowu zatrzeszcza�o.
� Alfa Tango Charlie?
� Alfa Tango Charlie, s�ucham � pospiesznie odpowiedzia� Dubois.
� Alfa Tango Charlie, zgoda na dwa wynaj�te auta. Peugeot 504 i renault 17, je�eli wam pasuje.
� W porz�dku � podpowiedzia� Mercey ze swojego miejsca.
� Pasuje � odpowiedzia� kr�tko pilot.
� Agencja Hertza z przyjemno�ci� za�atwi zlecenia pana Charigu�sa. Niech si� nie martwi o umow�. B�dzie za�atwiona tak, jak sobie �yczy. Oba samochody b�d� podstawione do samolotu, tak�e rolls pana Charigu�sa. Czy jeszcze co�, Alfa Tango Charlie?
� Nie, to wszystko, dzi�kuj�.
� Dzi�kuj�.
� Wzywam wie�� kontroln�, wzywam wie�� kontroln� � podj�� Dubois. � Tu Alfa Tango Charlie...
Samolot zacz�� schodzi�. Mercey odwr�ci� si� do okna i przez chwil� przygl�da� si� migoc�cym w ciemno�ci �wiate�kom Pary�a.
Kiedy Dubois dosta� z wie�y kontrolnej zgod� na l�dowanie, Mercey poprosi� o cisz�.
� Oto jak zrobimy � powiedzia�. � Pan, panie Charigu�s, wsi�dzie jak zwykle do rollsa. Pewnie pan ma swojego kierowc�, kt�ry b�dzie czeka� na pana?
� Tak � odpowiedzia� s�abym g�osem przedsi�biorca.
� Jeden z nas pojedzie z panem.
Mercey dotkn�� po ciemku ramienia Jo Lahaye. Nale�a�o unika� wymieniania imion, chocia� i tak policja szybko si� zorientuje, kim s� sprawcy skoku.
� Ty. Ja pojad� peugeotem...
Pochyli� si� i po�o�y� r�k� na ramieniu Gerarda Lesaigneura.
� ... z tob�, i z pana sekretark� jako zak�adniczk�, panie Charigu�s. Pozostali dwaj wsi�d� do renaulta razem z pilotem.
� Niemo�liwe � zaprotestowa� Dubois.
� A to dlaczego? � spyta� szorstko Mercey.
� Musz� zaj�� si� moj� maszyn�.
� To znaczy?
� Ach... no... musz� j� odprowadzi� do hangaru... zostawi�... sprawdzi� par� rzeczy... no, wszystko jak zwykle! Kto widzia� pilota, kt�ry zostawia swoj� maszyn� na p�ycie! Chyba �e chcecie poczeka� na mnie, ale to potrwa! � m�wi� z ironi� w g�osie.
� Wystarczy, jak powiesz, �e jeste� chory � wtr�ci� Christian Sancy.
� Ale...
� Milcz! � przerwa� Sancy. � B�dziesz mnie uczy�, jak to si� za�atwia na lotnisku? Ci�gniki wezm� to twoje pud�o na hol i wprowadz� do hangaru, tak �e wcale nie musisz by� przy tym.
� W�a�nie � przytakn�� Piotr Mercey � i...
� Nie na Le Bourget � upiera� si� Dubois. � Oni mi tam...
� Nie nud�! � uni�s� si� Jo Lahaye. � Zrobisz, jak ci m�wimy i zamiast ple�� g�upstwa, zajmij si� lepiej tymi swoimi dr��kami, bo ja nie mam zamiaru nabi� sobie guza! I radz� ci, nie pr�buj wyg�upia� si�, kiedy wyl�dujemy, bo tak dostaniesz, �e si� nie pozbierasz, mo�esz mi wierzy�! I tobie tak samo radz�, Charigu�s, i twojej laluni... R�bcie, co si� wam ka�e, a nic wam nie grozi...
M�wi� z nie ukrywan� gro�b� w g�osie, tak by Charigu�s, Korynna i Dubois zakarbowali to sobie dobrze w pami�ci.
Ale na Korynn� podzia�a�o to tylko przez chwil�. Za d�ugo ju� panowa�a nad nerwami. Nagle wybuchn�a p�aczem.
Robert Barrades, ufny w swoje dawne do�wiadczenie sutenera, przysun�� si� do niej i wymierzy� jej dwa t�gie policzki, co natychmiast wywo�a�o reakcj� oburzonego Charigu�sa.
� Potwory! Nie macie prawa...
Piotr Mercey mia� ju� do��.
� Ciszej! Za chwil� b�dziemy l�dowa�, a to nie jest odpowiedni moment, �eby pilot robi� g�upstwa. A ty, Charigu�s, zamknij si� i pami�taj, �e trzymam wycelowany w ciebie pistolet. Je�eli jeszcze raz otworzysz dzi�b, nie odpowiadam za moj� r�k�... I uspok�j Korynn�. Porad� jej, �eby siedzia�a cicho, to nie jest w�a�ciwa chwila na atak nerwowy!
* * *
Leyland zjecha� wreszcie na bok i Sancy mia� ju� woln� drog� przed sob�. Odszuka� wzrokiem rollsa i peugeota, kt�re troch� zwolni�y, aby m�g� je dogoni�, i zjecha� za nimi z autostrady w kierunku Saint-Ouen.
Kwadrans p�niej trzy samochody zatrzyma�y si� na skraju nie zabudowanego terenu zawalonego wrakami starych aut. Z trzech stron tego cmentarzyska straszy�y na wp� zrujnowane mury nieczynnych fabryk.
� Koniec drogi � obwie�ci� Piotr Mercey.
Charigu�s b��dnie zrozumia� znaczenie tych s��w.
� Nie! � wrzasn��. � Nie mo�ecie nas zabi�! Obiecali�cie nas uwolni�, je�eli zachowamy spok�j! Niech pan sobie przypomni!
� Cicho! Nie mamy zamiaru was zabija� � odpar� oschle Mercey. � Po prostu zostawimy was tutaj. Na waszych w�asnych nogach, naturalnie. Zabieramy pana samoch�d. Prosz� si� nie obawia�, za kilka dni policja odda go panu. Szybko, nie ma czasu do stracenia, id�cie tam.
Wepchni�ci mi�dzy wraki samochod�w Charigu�s, Korynna, Dubois i szofer zostali w mgnieniu oka zakneblowani brudnymi szmatami i zwi�zani starymi sznurami poniewieraj�cymi si� na za�mieconej ziemi.
Potem rzucono ich na platform� jakiej� zardzewia�ej ci�ar�wki, p�osz�c gromadk� wyn�dznia�ych kot�w.
� Pi�kna pogoda, nie zmarzniecie � roze�mia� si� szyderczo Jo Lahaye. � W dodatku dziewczyna le�y mi�dzy wami. Przytulicie si� do niej, b�dzie wam cieplej... Je�eli si� troch� pokr�cicie, to mo�e...
� Wystarczy � przerwa� Piotr Mercey. � Sko�cz z tymi dowcipami. Charigu�s � zwr�ci� si� w stron� ci�ar�wki � jutro zatelefonujemy do gliniarzy i powiemy im, gdzie jeste�cie. To b�dzie tylko jedna przykra noc. Mimo to, dobranoc...
Wr�cili do samochod�w i odjechali.
Zostawili zbyt rzucaj�cego si� w oczy rollsa w Levallois-Perret, nad brzegiem Sekwany, naprzeciw wyspy Grande Jatte, o sto metr�w od mostu Levallois.
Mercey znalaz� czarny mazak w schowku na r�kawiczki i na reklam�wce firmowej rollsa nabazgra� s�owo �awaria�, po czym wetkn�� kartk� za zderzak, w dobrze widocznym miejscu.
Zyskamy par� godzin � pomy�la�, nie �ywi�c � jednak nadmiernych z�udze�.
Dom w Chesney by� pogr��ony w ca�kowitej ciemno�ci, gdy peugeot i renault zatrzyma�y si� cichutko, ze zgaszonymi �wiat�ami, przy kraw�niku.
Na ulicy nie by�o nikogo. Sk�pe �wiat�o latarni ustawionych co pi��dziesi�t metr�w rzuca�o na chodnik trupi odblask.
W peugeocie panowa�a cisza.
� Przecie� nie b�dziemy tu siedzieli ca�� noc � zniecierpliwi� si� Jo Lahaye.
� Teraz kolej na ciebie � Piotr Mercey zwr�ci� si� do Christiana Sancy.
III
Piotr Mercey otworzy� lod�wk�, wyj�� ostatni� butelk� piwa przytulon� do zamra�alnika i postawi� j� na stole. Zamkn�� lod�wk� i spojrza� pytaj�co na Christiana Sancy.
� Napijesz si�?
Sancy potrz�sn�� przecz�co g�ow�. Mia� zabawny wyraz twarzy, wygl�da� jak ma�y ch�opiec przy�apany na jakim� figlu, co nie pasowa�o do jego zimnych oczu i twardych rys�w pobru�d�onej twarzy o kwadratowej brodzie zdradzaj�cej siln� wol�.
Mercey przeni�s� wzrok na Zuzann�. W�a�nie odci�a brzeg torebki z zup� w proszku i wrzuci�a zawarto�� do wielkiego garnka, do kt�rego nala�a gor�cej wody z kranu. Postawi�a garnek na kuchence gazowej i zapali�a palnik. Po chwili rozszed� si� po kuchni ostry zapach por�w. Nie spuszczaj�c wzroku z Zuzanny, Mercey podni�s� butelk� do ust i przechyli� j�, wlewaj�c do gard�a zimny p�yn. Gdy Zuzanna podesz�a bli�ej, by wyj�� co� z lod�wki, pochwyci� jej pos�pne spojrzenie.
� Nie zostaniemy tu d�ugo � powiedzia� uspokajaj�co.
Zamiast odpowiedzi wzruszy�a ramionami.
Christian troch� przesadzi�, m�wi�c o jej �yczliwo�ci wobec ludzi i o go�cinno�ci � pomy�la�, troch� podra�niony. Trzeba jednak przyzna�, �e nara�a�a si� na wielkie ryzyko. Ukrywa�a u siebie w domu pi�ciu przest�pc�w poszukiwanych przez policj� ca�ego kraju i na pewno przechodzi�y j� od tego ciarki. Gdyby to by� tylko Christian, pewnie by tak nie grymasi�a, ale ich pi�ciu...
Mia�a pi��dziesi�t kilka lat. By�a wysoka, solidnie zbudowana, mia�a szerokie ramiona i roz�o�yste biodra, p�ask�, blad� twarz, smutne oczy i fa�dy goryczy w k�cikach ust. W�osy kr�tko obci�te po m�sku. By�a z gatunku ma�om�wnych, mog�aby wzbudzi� zazdro�� dawnych gwiazd filmu niemego.
Jakie� czterdzie�ci lat temu odwa�y�a si� pop�yn�� pod pr�d wydarze� dziejowych, zakochuj�c si� w �o�nierzu Wehrmachtu, czego jej nie zapomniano podczas czystek po wyzwoleniu. Ogolono jej g�ow� i przeprowadzono nag� ulicami jej rodzinnego miasta. Przez tydzie� pe�ni�a rol� �wypoczynku wojownika�, po czym zamierzano j� rozstrzela� wraz z pi��dziesi�ciu innymi dziewczynami znajduj�cymi si� w podobnej sytuacji, gdy pojawi� si� ojciec Christiana Sancy, wzi�� j� w obron� i uratowa� jej �ycie. By�a mu bezgranicznie wdzi�czna i gdy pa�stwo Sancy zgin�li w wypadku samochodowym, przela�a swoje uczucie wdzi�czno�ci na Christiana.
Ju� dwadzie�cia lat temu dowiod�a swojej lojalno�ci, gdy policja poszukiwa�a Christiana za jego dzia�alno�� w O.A.S.5. Ukrywa�a go u siebie przez kilka dobrych tygodni i policja nigdy si� o tym nie dowiedzia�a.
Naturalnym biegiem rzeczy Christian teraz znowu postanowi� prosi� j� o pomoc, tym razem jednak nie tylko dla siebie, lecz tak�e dla wsp�towarzyszy swojej ucieczki z wi�zienia.
Zgodzi�a si� bez entuzjazmu, jedynie dlatego, by przys�u�y� si� Christianowi.
Mo�e nast�pi� jednak moment, gdy b�dzie mia�a dosy�. Nale�a�oby tego unikn�� i nie siedzie� tak bez ko�ca w tym domu w Chesney. Christian dobrze o tyra wiedzia� i st�d ta jego dziwna mina. Niestety, na razie nie by�o dok�d i��. Trzeba by�o co� obmy�li� i to jak najszybciej. Siedzieli tu ju� dwa dni. Ca�a Francja wiedzia�a, �e ukryli si� w rejonie Pary�a, wi�c sam Pary� i okolice musia�y roi� si� od gliniarzy. A jednak trzeba si� st�d ruszy�. I dlatego te�, �eby zdoby� troch� forsy...
� Mo�ecie siada� do sto�u � powiedzia�a Zuzanna ponurym g�osem.
Nie czekaj�c na nich podnios�a waz� z zup� i zanios�a j� do jadalni.
� Nie zwracajcie na to uwagi � usprawiedliwi� j� Sancy, u�miechaj�c si� blado. � Ona jest naprawd� bardzo dzielna, wiesz przecie�.
Wstali obaj i poszli za Zuzann�.
Tamci trzej siedzieli ju� przy okr�g�ym stole w jadalni, rzucaj�c zg�odnia�e spojrzenia na waz� z zup�.
Jo Lahaye pr�bowa� rozrusza� towarzystwo, opowiadaj�c s�one kawa�y, wt�rowa� mu Robert Barrades, ale ich wymuszona weso�o�� nikogo nie oszuka�a.
Zjedli kolacj�, jak ludzie spiesz�cy si� na poci�g.
Gdy Zuzanna sprz�ta�a ze sto�u, Gerard Lesaigneur w��czy� telewizor. Wszyscy umilkli i s�uchali wieczornego dziennika.
Nie by�o nic nowego. W ka�dym razie tak twierdzi� spiker, siedz�c na tle ich fotografii wydobytych z archiw�w policyjnych. Zrobiono je kiedy�, wczesnym rankiem, po nieprzespanej nocy. Ukazywa�y teraz ��dnym sensacji telewidzom ich p�przytomne oczy na chorobliwie bladych, zaro�ni�tych twarzach.
� Naprawd� mamy obrzydliwe g�by � roze�mia� si� Jo Lahaye. � Lepiej by dali bia�� plansz�, bo nastraszymy dzieciaki!
� B�d� mia�y z�e sny � doda� Robert Barrades. � Niekt�rzy sp�dz� fataln� noc! B�d� musieli a� do rana uspokaja� swoje bachory!
Ko�o dziesi�tej Zuzanna posz�a si� po�o�y�, �ycz�c Christianowi dobrej nocy, ale tylko jemu. Wysz�a z pokoju w chwili, gdy ko�czy� si� stary western nadany zaraz po dzienniku telewizyjnym.
Mercey skorzysta� z tego i wy��czy� telewizor.
Gerard Lesaigneur spojrza� na niego ze zdziwieniem.
� Co ty, co robisz? My ziewamy z nud�w, a tu nie mo�na si� nawet troch� rozerwa�!
� W�a�nie, jak powiedzia�e�, ziewamy z nud�w, ale ja nie mam zamiaru d�ugo ziewa� i proponuj�, �eby�my co� postanowili. I zaraz wszyscy si� narad�my, co robi�, �eby st�d wyj��.
Wskaza� im miejsce przy stole. Robert Barrades przewiduj�co przyni�s� z kredensu butelk� koniaku wraz z tac� z kieliszkami i postawi� na stole.
� Nalejcie sobie � powiedzia�. � Przy rozmowie zasycha w gardle.
Ch�tnie zastosowali si� do tej rady. Piotr Mercey upi� �yk koniaku, odchrz�kn�� i zabra� g�os.
� Podsumujmy. Odk�d wyrwali�my si� z mamra, zupe�nie nie�le sobie radzimy. Dzisiaj jest pi�tek, wi�c ukrywamy si� ju� od pi�ciu dni i gliny nas jeszcze nie z�apa�y. To punkt dla nas. Uda�o nam si� przyjecha� do Pary�a. Pami�tacie, co m�wili�my, kiedy byli�my jeszcze u Wiktora? Wszyscy uwa�ali�my, �e