13378

Szczegóły
Tytuł 13378
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13378 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13378 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13378 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Milcząca sprawiedliwość Mroczna sprawiedliwość Naga sprawiedliwość Najwyższa sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość WILLIAM BERNHARDT MILCZĄCA SPRAWIEDLIWOŚĆ Przekład Iwona i Jerzy Zielińscy AMBER M!E ; .• A .¦ :. . :. i-WulU.A 6 Z,m. KLAS. L\j\< ¦ - ¦ NR |NW. AS^o6 t Tytuł oryginału SILENT JUSTICE Redakcja stylistyczna EWA WALIGÓRSKA Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta JOANNA CIERKOŃSKA Ilustracja na okładce DANILO DUCAK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 2000 by William Bernhardt. Ali rights reserved. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000 ISBN 83-7245-435-3 EW. „ Stevowi" Stephensonowi, od pięćdziesięciu lat sprzedającemu książki, najlepszemu przyjacielowi wszystkich, którym kiedykolwiek zdarzyło się napisać coś do druku Prolog Pewien prosty człowiek powiedział kiedyś: „ Tam, gdzie zaczyna się tajemnica, kończy się religia ". Więc czyja, mówiąc o prawach stanowionych przez ludzi, *jie mogę równie prawdziwie stwierdzić, że gdzie zaczyna się tajemnica, kończy się sprawiedliwość. Edmund Burkę (1729 - 1797) Sześć miesięcy temu »-to go tu wpuścił, zastanawiał się Ben Kincaid, badawczo przyglądając się niechlujnie wyglądającemu starszemu człowiekowi, wyczekującemu na coś przed podwójnymi drzwiami wydziału prawa uniwersytetu w Tulsie. Jego uwagę przyciągnęło to, że mężczyzna miał na sobie długi, obszerny, wygnieciony i poplamiony płaszcz, a policzki pokrywała mu siwo-czarna szczecina kilkudniowego zarostu. Oczy miał czerwone i podkrążone, jakby od wielu tygodni nie przespał porządnie ani jednej nocy. Szukał kogoś lub czegoś. Ben jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, kogo lub czego. Facet nie pasował do tego miejsca. Nawet prawnicy ograniczający swą higienę do absolutnego minimum nie chodzili tak rozczochrani. Pomyślał sobie, że może nieznajomy zgubił się, idąc do... No właśnie, dokąd? Do schroniska dla bezdomnych? Przecież na terenie miasteczka uniwersyteckiego nie było żadnego miejsca dla takich gości. Ben zastanawiał się, czy nie powinien zapytać mężczyznę, czego szuka. A może lepiej szepnąć o nim słówko na ucho Stanleyowi Robinsonowi, strażnikowi, którego przed chwilą spotkał przed biurem dziekana. Uwagę Bena przyciągnęła idąca w jego kierunku drobna, atrakcyjna kobieta. Miała śmietankową cerę, której biel podkreślały piegi po obu stronach orlego nosa. Stanowczy chód nie tylko mówił, że jest wyjątkowo pewną siebie osobą, lecz sprawiał, że coś niezwykłego działo się z jej kręconymi blond włosami, które tańczyły wokół ramion. Gdy go mijała, jego wzrok przykuła minispódniczka w szalone wzory, na której było więcej kolorów niż w ogromnym pudełku kredek Croyolas. Uniósł brwi. - To ubiór czy raczej wołanie b pomoc? Cłiristiny McCall w ogóle to nie zdziwiło. - Etniczny wzór. Czyżbyś nie wiedział, że to ostatni krzyk mody w Mozambiku? - Naprawdę? -Tak. - Jakoś niezbyt uważnie śledziłem ostatnie trendy w modzie w Mozambiku. - Szkoda. - Christina odchyliła głowę do tyłu, odrzucając włosy na plecy. - Słyszałam, że prowadzisz dzisiaj zajęcia w grupie Tygrysa. - Zgadza się. - Chociaż prawem zajmował się już od dobrych paru lat, dopiero niedawno zaczął wykładać jako adiunkt w miejscowej uczelni. Dość szybko się zorientował, że Tygrysem nazywano profesora Josepha Canino, gburowatego staruszka, od niepamiętnych czasów wykładającego procedury prawa cywilnego. - Pewnie gdzieś go wezwano w ostatniej chwili. Jakiś nagły przypadek. - Słyszałeś może o studencie, którego by publicznie nie poniżył lub nie zmieszał z błotem za jakąś drobną pomyłkę? - Chyba nie. - A ja nawet nie mam pojęcia, gdzie takiego szukać. Może w Mozambiku? Ben uśmiechnął się. Profesor Canino należał do starej szkoły; metodę Sokratesa wykorzystywał niczym sztylet do podrzynania gardeł nieukom i leniom. - A co, jesteś w jego grupie? Od chwili gdy Ben rozpoczął własną praktykę w Tulsie, Christina była jego asystentką prawną. Dwa lata temu postanowiła poszerzyć swoje horyzonty i rozpoczęła studia na wydziale prawa. Ponieważ znali się i pracowali razem, zdecydowali, że lepiej, aby nie była w grupie, w której wykłady prowadzi Ben. Chyba jednak dzisiejszego ranka, czy im się to podobało czy nie, znajdą się w tej samej sali. - Tak - potwierdziła. - Nie pastw się za bardzo. - Postaram się. Christina pobiegła do sali wykładowej, a Ben po raz kolejny podziwiał jej najwyraźniej niewyczerpanego ducha. Minęło już prawie dziesięć lat, od czasu, gdy skończył studia, a wciąż pamiętał, jak bardzo ich nienawidził. Egomaniakalni wykładowcy, całkowita samowola i stronniczość przy wystawianiu ocen, nigdy nie słabnąca presja odnoszenia sukcesów, niczym nie skrępowane faworyzowanie pupilków; zatrważająca „ścieżka zdrowia", którą musiał pokonać każdy, kto chciał praktykować ten najmniej poważany zawód świata. Dość kiepski interes. 10 Przechodząc przez hol, Ben zauważył, że wrażenia większości studentów są zgodne raczej z jego odczuciami niż Christiny. Zroszone potem czoła i wykrzywione twarze powiedziały mu, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat niewiele się tutaj zmieniło. We wnęce głównego holu Ben dostrzegł tego samego szpakowatego mężczyznę w płaszczu, którego wcześniej zauważył przy głównych drzwiach. Co on tutaj robi? Na pewno nie studiuje; nawet nie ma żadnych podręczników, a oczy wciąż mu latają na wszystkie strony. Kogo się spodziewa tu zobaczyć? A może się zgubił, pomyślał Ben. Może moje pierwsze wrażenie było trafne. Może ten człowiek jest bezdomny i właśnie szuka miejsca, w którym mógłby się położyć, tak aby ochroniarze mu nie przeszkadzali. Przez chwilę Ben rozważał pomysł polecenia mu jakiejś wyściełanej sofy w bibliotece. Było tam cicho, a gdyby jeszcze zakrył twarz dłońmi, bibliotekarka wzięłaby go za kolejnego studenta, którego zmorzyła lektura poważnych uczonych ksiąg. - Która grupa dostała ci się tym razem? Ben odwrócił się i zobaczył profesora Johna Matthewsa, najlepszego eksperta od prawa deliktowego w Oklahomie. Pisał artykuły i podręczniki i uchodził za niepodważalny autorytet w tej dziedzinie. - Zastępuję Tygrysa. Matthews pogładził brodę i uśmiechnął się. - Hm. Szczęściarz z ciebie. - O co ci chodzi? - Te czekające na Tygrysa dzieciaki oszaleją z radości, gdy w drzwiach pojawi się ktoś inny. Nawet ty. - Już ty wiesz, jak podnieść człowieka na duchu, Johnie. Matthews roześmiał się i poszedł dalej korytarzem. Ben wszedł do sali wykładowej. Wszyscy studenci natychmiast umilkli, zajęli swoje miejsca i utkwili wzrok w Benie. Cóż za uczta dla własnego ego, pomyślał Ben, nie po raz pierwszy zresztą. Tak się pewnie czują sędziowie, gdy wchodzą do sali sądowej. Aulę urządzono w stylu greckiego teatru; trzy wznoszące się rzędy siedzeń, z ciągnącymi się wzdłuż nich blatami tworzyły półkole wokół podwyższenia znajdującego się na najniższym poziomie. Ben zajął miejsce na środku, otworzył książkę dla wykładowców i zaczął. - Nazywam się Ben Kincaid i zastępuję dziś profesora Canino, o czym większość z was pewnie już wie. A więc zaczynajmy. Kto powie mi, co to jest WWPWP? - Spojrzał na grafik z nazwiskami. - Może pan Brunner? Średniego wzrostu dwudziestokilkulatek wstał z nieszczęśliwą miną. - Uhm... może pan powtórzyć ten skrót? 11 - WWPWP - powtórzył Ben, wyraźnie wymawiając litery. - WWPWP? - głośno zastanawiał się Brunner. - Może to jakaś kapela rockowa? Na sali rozległy się chichoty. Ben wiedział, że coś takiego nigdy by się nie zdarzyło, gdyby na jego miejscu stał Tygrys. Jak widać, jego reputacja nie robiła takiego wrażenia. Ciekawe, jak go przezywają? Pewnie Sikorka. -Nie, panie Brunner. Pewnie chodzi panu o Run-D.M.C. A może ELO, jeśli ma pan tyle lat co ja. - Ben zwrócił się do reszty grupy. - Kto potrafi powiedzieć, co znaczy WWPWP? Pierwsza ręka uniosła się nad bardzo znajomą głową z rudymi włosami. Ben stwierdził, że nie ma wyboru. Musi ją wywołać. Chyba nikt nie może jej winić za to, że zna zastępcę profesora. - Słucham, panno McCall. Christina wstała. - To skrót od „wydanie wyroku z pominięciem werdyktu ławy przysięgłych". - Doskonale. - Ben postawił mały znaczek przy jej nazwisku. Co prawda nie miał zielonego pojęcia, co Tygrys zamierza zrobić z tymi znaczkami, ale Christina na pewno na niego zasłużyła. - A co to znaczy? - Że sędzia może odrzucić wyrok wydany przez przysięgłych. - Bardzo dobrze, panno McCall. A na jakiej podstawie sędzia może to zrobić? - Cóż... wydaje mi się, że może zastosować jakąkolwiek podstawę prawną. Wszystko, co w jego przekonaniu podaje werdykt przysięgłych w wątpliwość. - Dokładnie tak. - Ben omiótł wzrokiem trzy rzędy wznoszących się siedzeń. - Zapamiętajcie to, przyszli adwokaci. Nigdy nie wolno wam o tym zapomnieć. W sali sądowej to sędzia jest królem, więc lepiej nie próbujcie z nim zadzierać. - Zerknął do swoich notatek. - Panno McCall, czy mogłaby mi pani przedstawić sprawę Conrad kontra Richmond Pharmaceuticals? Ku swemu zdumieniu Ben spostrzegł, że dziewczyna nie patrzy na niego. Utkwiła wzrok w drzwiach. Obejrzał się przez ramię. Za drzwiami stał niechlujny facet w płaszczu, ten bezdomny, czy kimkolwiek był, i patrzył przez szybę. Jego oczy były skupione i pełne napięcia. O co mu chodzi, zastanawiał się Ben. Zaczynał żałować, że nie powiedział o nim ochronie. Coś w człowieku zaglądającym w ten sposób do środka wzbudzało niepokój. Ben odwrócił głowę i chrząknął. - Panno McCall? - Och. Już, przepraszam. - Christina zerknęła do książki. - Conrad była kobietą, której podczas ciąży doradzono używanie nowego środka przeczysz- 12 czającego produkowanego przez firmę Richmond. Okazało się, że lek ma poważne skutki uboczne, choć nie było to widoczne dla... Ben usłyszał za sobą skrzypnięcie otwieranych drzwi. Mężczyzna w płaszczu wszedł do sali. - Czym mogę panu służyć? - zapytał Ben, wcale nie starając się ukryć irytacji. W jakiś sposób wiedział, że Tygrys za nic nie tolerowałby takiego wtargnięcia. Mężczyzna tak długo szedł przed siebie, aż zatrzymał się tuż obok Bena, który w pełni odczuł związane z tym niedogodności. Oddech tego człowieka cuchnął. Dawało się wyczuć woń kilku różnych posiłków i alkoholu. Z resztą też nie było lepiej. Smród bijący od płaszcza był tak intensywny, że Ben omal się nie cofnął. Nieznajomy odezwał się cicho: - Ty jesteś wykładowcą? - Staram się - odparł Ben ostro. - Czego pan chce? - Dobrze wiesz, czego. - Mężczyzna przysunął się jeszcze bliżej i szepnął Benowi do ucha: - Czy towar jest bezpieczny? -Co? - To co słyszałeś. Bezpieczny? - Przykro mi, ale muszę poprosić, by pan stąd wyszedł. - Nie. Przynajmniej dopóki nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć. Irytację Bena podsycało poczucie, że przestał panować nad studentami. - Proszę pana, ostatni raz proszę, aby pan stąd wyszedł. - Odpowiadaj! - To już nie był szept, tylko ryk. - Czy towar jest bezpieczny? - Nie wiem, o czym pan mówi. - Ben spojrzał na Christinę i lekko skinął głową w stronę drzwi. Dziewczyna jak zawsze w lot pojęła, o co chodzi i ruszyła po pomoc. - Jest bezpieczny? - Oddech nieznajomego przyspieszył się. Strużki potu ściekały mu po obu stronach brudnej twarzy. - Bezpieczny? Kątem oka dostrzegł zmierzającą ku drzwiom Christinę. -Stój!-krzyknął. Christina jeszcze bardziej przyspieszyła. Na galerii rozległy się okrzyki. Niektórzy studenci zerwali się z miejsc, część zanurkowała pod pulpity. - On ma pistolet! - rozległ się czyjś okrzyk. - To jakiś szaleniec! - darł się ktoś inny. Zamieszanie narastało. Cholerajasna, myślał Ben, skąd on wyciągnął tę spluwę? Facetjest bardziej szalony, niż mi się zdawało, i o wiele bardziej groźny. Ben niepewnie zrobił krok do przodu. - Niech pan posłucha, proszę zachować spokój. Mężczyzna wymierzył obrzyn w twarz Bena. 13 - Stój! Nie podchodź do mnie! Z tyłu sali ktoś zaczął krzyczeć tak ostro i przeszywająco, że Ben poczuł lodowate ciarki wzdłuż kręgosłupa. Nieznajomy zaczął się cofać, aż oparł się plecami o tablicę. Bronią wodził na prawo i lewo, tak aby wszyscy mogli się przekonać, że ma ich w zasięgu ognia. Ben czuł, że zaczynają mu się trząść kolana, i usilnie starał się na tym zapanować. On tu za wszystko odpowiadał, przynajmniej teoretycznie. Jeśli ktoś miał jakąś szansę na pozbycie się tego maniaka, to właśnie on. Ostrożnie dał krok w stronę nieznajomego. - Proszę się uspokoić. Jestem pewien, że znajdziemy to, o co panu chodzi... - Nie ruszaj się! - Mężczyzna pochyli się do przodu. Jego oczy miały dziki, szalony wyraz. - Myślisz, że nie strzelę? Zrobię to! Nie mam nic do stracenia! Za jego plecami Ben dostrzegł, że Chrisitna cichcem znowu zaczęła działać. Wykorzystując fakt, że coś innego przykuło uwagę nieznajomego, podjęła kolejną próbę wyślizgnięcia się za drzwi. Nie! Ben starał się ją powstrzymać wzrokiem, ale na nic się to nie zdało. Wciąż zmierzała ku wyjściu. - Ostrzegałem cię! - Mężczyzna gwałtownie się odwrócił i strzelił. Na odgłos wystrzału, którego huk toczył się echem po małej salce, Be- nowi zamarło serce. Kula trafiła w ścianę tuż nad głową Christiny, a na nią samą posypały się drobiny tynku i kredowy pył. Dziewczyna podniosła ręce. - W porządku! Już nigdzie nie idę! Nawet nie drgnę! Intruz, z pistoletem wciąż gotowym do strzału, rzucił się do niej. Złapał ją za włosy, owinął je wokół dłoni i z całej siły uderzył jej głową o ścianę. Na odgłos tego uderzenia większość studentów zaczęła krzyczeć. Chri-stina gwałtownie mrugała oczami, starając się zachować przytomność. - Nie krzywdź jej! - wrzasnął Ben. Mężczyzna z pistoletem cofnął się, biorąc na cel Bena. - Wszystkich was pozałatwiam! Wszystkich! Jeśli nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć! Ponownie wypalił, tym razem prosto w sufit. Ben przykucnął za podwyższeniem. To jakiś wariat, pomyślał. Nikt inny by się tak nie zachowywał. A czy można liczyć na rozsądek kogoś, kto postradał zmysły? Wszyscy byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. - Dobrze - wydusił, krztusząc się unoszącym się w powietrzu pyłem. -Już dobrze. Wszystko ci powiem. Co tylko zechcesz. Po prostu pytaj. Mężczyzna mocno zacisnął szczęki. - Już to zrobiłem! - warknął. - Czy towar jest bezpieczny? 14 dzo! nął. Ben rozłożył ręce. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz! Mężczyzna znowu wystrzelił. Tym razem kula trafiła tuż obok stóp Bena. - Czy towar jest bezpieczny? - Tak! - wykrzyknął Ben. - Tak! Bezpieczny! Nawet nie wiesz, jak bar- Mężczyzna doskoczył do Bena, złapał go za klapy garnituru i potrząs- - Kłamiesz! - Wcale nie! Nic nie wiem o tym twoim towarze! Spojrzenie stalowych oczu mężczyzny na moment złagodniało, zupełnie jakby po raz pierwszy zaświtała mu jakaś nowa myśl. - To twoja sala? - Tak, ale... - Ben rozdziawił usta. - Myślałeś, że to ja jestem profesorem Canino? Nie jestem. - Nie? Ale przecież powiedziałeś... - Zastępuję go. Mężczyzna powoli i ostrożnie odsunął się od Bena. Ani na chwilę nie spuszczał dziko płonących oczu z reszty klasy, by nikt nie ważył się poruszyć. Jego odwrót zakłóciły głośne kroki po drugiej stronie drzwi. Za szybą pojawili się ludzie z ochrony. Dzięki Bogu, pewnie Stanley usłyszał strzały, pomyślał Ben. Ochroniarze, a wśród nich Stanley, zaglądali do środka. Widząc, że nieznajomy ma broń, Stanley natychmiast wyciągnął swój pistolet. Przez moment Ben się bał, że dojdzie do wymiany strzałów. Po chwili dotarło do niego, że stało się coś jeszcze, i to coś o wiele gorszego. Intruz znowu złapał Christinę za głowę. Popychał ją przed sobą niczym żywą tarczę. - Nie ruszajcie się, bo ją zastrzelę! Mówię serio! Trzej ochroniarze zamarli. - Rzućcie pistolety! Ben bez trudu wyobraził sobie, co musi się teraz dziać w głowie Stan-leya. Gliniarzy uczono, aby nigdy nie pozbywali się broni. Lecz Stanley nie był gliną. A co więcej, mężczyzna z obrzynem zachowywał się jak wariat. Może uda się jakoś z nim pogadać, powstrzymać od zrobieniem czegoś brutalnego. Lecz jeśli będą mu zagrażać, facet eksploduje, a skutki tego najbardziej odczuje Christina. Stanley z nieskrywaną niechęcią położył pistolet na podłodze. Pozostali ochroniarze poszli w jego ślady. Mężczyzna z obrzynem rzucił się naprzód, wciąż popychając przed sobą dziewczynę, złapał pistolety i schował je do zewnętrznej kieszeni płaszcza. - A teraz wynoście się stąd! Natychmiast! Stanley starał się zachować spokój. 15 - A może zostanę i pogadamy? Wiem, że tak naprawdę nie chcesz nikogo skrzywdzić. Dlaczego nie mielibyśmy... Pistolet wypalił prosto w twarz Stanleya. Kula przeleciała tuż nad jego głową i utkwiła w ścianie. Stanley przykucnął. Przerażony złapał się za policzek. Pocisk rozorał mu skórę. - A teraz spadaj stąd! - darł się mężczyzna. - Ale to już! Natychmiast! Tym razem ochroniarze wyszli. Stanley też. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, mężczyzna odwrócił się i pchnął Christinę na podłogę. - Niech nikt się nie rusza! Nikt stąd nie wyjdzie! Będziecie tu siedzieć, dopóki nie dostanę tego, co chcę! Ben podbiegł do swojej asystentki, podał jej rękę i pomógł wstać. - Jak się czujesz? Christina wzruszyła ramionami. - Świetnie jak jasna cholera. - Spojrzała na szaleńca z pistoletem. -Szkoda, że nie byłam trochę szybsza. - Że oboje nie byliśmy. Ben podprowadził ją do pustego krzesła w pierwszym rzędzie. Miał przygnębiające przeczucie, że będą musieli tu pozostać jeszcze dość długo. Osiem godzin później Ben, tak samo jak reszta uwięzionych, ociekał potem, był głodny i chyba jeszcze bardziej zmartwiony niż na początku całej tej historii. Miał nadzieję, że w miarę upływu czasu mężczyzna z pistoletem stanie się spokojniejszy, a działo się wręcz przeciwnie. Szaleniec co kilka minut od nowa wpadał w furię i zaczynał gadać o „towarze". Nikt nie wiedział, co mu odpowiedzieć. - Wiem, co chcecie zrobić - wydzierał się, wymachując spluwą na wszystkie strony. - Bardzo dobrze wiem! Chcecie mnie wykiwać! Pozbawić tego, co mi się należy! Policji udało się nawiązać kontakt przez telefon komórkowy, ale dotąd wszystkie próby negocjacji na nic się nie zdały. Ben zastanawiał się, któremu nieszczęśnikowi przypadła niewdzięczna rola głównego negocjatora. Przypuszczał, że pewnie komuś z komendy głównej w Tulsie, może nawet Mi-ke'owi, jego przyjacielowi i byłemu szwagrowi. A może sprawę przejęło FBI, co pewnie rozwścieczyłoby Mike'a. Ktokolwiek to był, nic im nie pomógł. Facet wymachujący na wszystkie strony bronią na każdą sugestię reagował jak paranoik jeszcze większą podejrzliwością. Nie zgodził się, by studentom przysłano pizzę, bo się bał, że coś z nią zrobią lub coś w niej przeszmuglują. Policji nie udało się wynegocjować nawet bezpiecznego przejścia na korytarzu pod salą. Szaleniec wciąż domagał się „towaru". - Jest mój! - krzyczał do komórki. - Zasłużyłem na niego! Należy mi się! 16 Po czterech godzinach uwięzienia Ben postanowił podjąć własne negocjacje. Słuchaj - powiedział cicho, gdy mężczyzna zwrócił na niego uwagę -nie potrzebujesz aż tylu studentów jako zakładników. W takim tłoku dużo łatwiej o jakieś nieszczęście. Mężczyzna utkwił w nim spojrzenie stalowych oczu. - Na przykład jakie? - Nie wiem. Przecież wszystko może się zdarzyć. Dlaczego nie puścisz tych dzieciaków? Zatrzymaj mnie. Będę twoim zakładnikiem. Zrobię wszystko, co zechcesz. I nie będę próbował uciekać. - Czemu chcesz, żeby stąd wyszli? Ben starannie dobierał słowa. - Chcę ci pomóc. Jeden posłuszny zakładnik jest lepszy niż dwudziestu siedmiu, nad którymi nie możesz zapanować. - Wcale nie chcesz mi pomóc. Podszedł do Bena tak blisko, że dzielił ich tylko pistolet. - Czemu aż tak bardzo zależy ci, żeby wyszli? - Po prostu... - Mają towar, tak? Chcesz żeby jeden z nich wyniósł go stąd? - Nie, nie. Po prostu próbuję... - A może oni chcą go przejąć? Wyjdą stąd i schowają tak, że nigdy go nie znajdę, co? - Nie. Mówię ci, że nic takiego... - Nikt stąd nie wyjdzie! - wrzasnął nieznajomy. - Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki mu na to nie pozwolę! Nikt! Dopóki nie dostanę swojego towaru! I tak po ośmiu godzinach ponury scenariusz rozgrywał się dalej, a Ben zaczynał podejrzewać, że nigdy sienie skończy. A jeśli już, to dużym rozlewem krwi. Ben i Christina, podobnie jak reszta uwięzionych w tej pułapce, byli spoceni, zmęczeni i przerażeni. Jednak Brunner, ten, który wcześniej podpadł Benowi, wyglądał szczególnie źle. Czoło ociekało mu potem i mamrotał coś bez sensu. Ben bał się, że chłopak lada chwila się załamie. A wtedy w sali będzie dwóch szaleńców, tyle tylko, że Brunner nie ma pistoletu. Kilku studentom udało się zachować podziwu godny spokój. Paru innych podeszło do Bena i zaproponowało, że rzucą się na wariata i wyrwą mu broń. Ben robił, co w jego mocy, by wybić im z głów szalone pomysły o bohaterstwie. Nie chciał, żeby ktokolwiek został ranny lub zabity. Najlepszym wyjściem było przeczekanie tego wszystkiego, dopóki władze nie rozwiążą kryzysu. Wiedział, że policja robi, co może. Kilka godzin wcześniej przespacerował się wzdłuż siedzeń w najwyższym rzędzie, ot tak, dla rozprostowania nóg. Na całej tylnej ścianie rozciągał się rząd wąskich prostokątnych okien. 2 - Milcząca sprawiedliwość 17 I właśnie przez te okna dostrzegł, jak ubrani na zielono mężczyźni szybko zajmują pozycje. O ile się nie mylił, byli to ludzie z oddziałów SWAT*. Mężczyzna z pistoletem pewnie też ich widział, a może tylko coś podejrzewał. W każdym razie zasłonił szybę w drzwiach i w ogóle się nie zbliżał do okien na tyłach sali. Widać nie chciał dać snajperom okazji do strzału. Jeśli chcą go dopaść, muszą tu przyjść, a wtedy, zanim się z nim rozprawią, zdąży zabić kilku studentów. - Wiem, że tam jesteście! - krzyknął. Ręka, w której trzymał broń, trzęsła się. Lufa pistoletu latała na wszystkie strony. - Wszystko wiem! Dlaczego nikt mi nie wierzy? Chcę tylko dostać, co moje! - Psst! - Ben spróbował zwrócić na siebie uwagę Christiny. Wydawało się, że dziewczyna doszła już do siebie po wcześniejszym ataku. Nie wyglądała najlepiej, ale prawdę mówiąc, w tym momencie nikt nie wyglądał dobrze. - Rozumiesz coś z tego, co on wygaduje? Christina ostrożnie przysunęła się do Bena. Wiedziała, że widok rozmawiających ze sobą ludzi rozwściecza faceta ze spluwą i nie chciała go ponownie doprowadzać do wybuchu. - Od chwili gdy wszedł do sali, nie zrozumiałam ani jednego słowa. - Gdybym tylko miał wolną drogę - szepnął Ben. - Żeby choć na chwilę coś odwróciło jego uwagę. - Benie, obiecaj, że nie zrobisz nic głupiego. Proszę. Nie chcę, żeby coś ci się stało. - A myślisz, że ja chcę? Zignorowała go. - Czy nadal chodzisz z Mikiem na treningi kung fu? - Tak. Raz w tygodniu do Instytutu Walk Wschodnich. Ostatnio ćwiczyliśmy kopnięcia z wyskoku i uniki. - I jak ci idzie? - Lepiej niż kiedyś. - Jesteś szybki? Ben zamarł. - Na pewno nie szybszy od kuli. - Uważnie obserwował spacerującego wzdłuż całej sali szaleńca. - Trzeba go uspokoić i skłonić, aby wyjaśnił, czego chce. - Nawet nie próbuj. To zbyt niebezpieczne. Niczego od niego nie dowiesz. To wariat. - Może. Ale gdybyśmy wiedzieli, o co mu chodzi, może... Christina zacisnęła dłoń na jego ramieniu. - Benie, proszę. To byłoby samobójstwo. * SWAT (Special Weapons and Tactics) - specjalne oddziały sił policyjnych, używane podczas szczególnie niebezpiecznych akcji. 18 - Nie możemy tak siedzieć i... - O czym wy tam szepczecie? Ben odskoczył do tyłu. Pomiędzy nim a Christina niespodziewanie pojawiła się lufa pistoletu. - Odpowiadać! O czym gadacie? Co knujecie przeciwko mnie? - Czoło mężczyzny ociekało potem. - Nic. Jasne, że nic - zaprzeczył Ben, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. - Po prostu jesteśmy... głodni. To wszystko. - To ty masz towar, prawda? To u ciebie jest to, co powinno należeć do mnie. - To nieprawda. Po prostu... Mężczyzna przytknął lufę pistoletu tuż pod nosem Bena. - Nie okłamuj mnie! Nie łżyj! Ben podniósł ręce. - Nic nie zrobiłem! Naprawdę! - Nigdy więcej mnie nie okłamuj! - Już nigdy tego nie zrobię. Przysięgam. Na twarzy mężczyzny widać było szaleńczą desperację. - Chcę tylko dostać to, co mi się należy. - Wiem. - Chcę tylko tego, co mi się należy! - Mężczyzna podniósł głos. - Przestań! - dobiegło zza pleców nieznajomego. To krzyknął Brun-ner. - Przestań na niego krzyczeć! Po prostu przestań! O Boże, pomyślał Ben. Brunner miał niemal tak samo szalony wyraz jak facet z bronią. Chłopak pękł i był na skraju załamania nerwowego. - Mam tego dość! - darł się Brunner. - Chcę stąd wyjść! I to zaraz! -Odwrócił się plecami do faceta z bronią i ruszył do drzwi. - Stój! Nie rób tego! - ostrzegł go szaleniec. - Dłużej już tego nie zniosę! Nie potrafisz tego zrozumieć? Nie mogę już! - Ostrzegam cię. - Mężczyzna podniósł broń na wysokość oczu i wycelował. - Wracaj! - Dobra. Jeśli aż tak ci na tym zależy... - Brunner zawrócił, jakby rzeczywiście porzucił wcześniejszy zamiar, i nagle skoczył przed siebie. Był szybki jak błyskawica. Przebiegł przez całą salę i niemal udało mu się dotrzeć do mężczyzny z bronią. Był szybki... ale nie na tyle, by zdążyć. Kula trafiła go w pierś. Upadł. Krzyknął z bólu, złapał się za brzuch i zwinął jak embrion. Powietrze rozdarły krzyki i strzały. Salę ogarnęła kolejna fala paniki. Większość studentów ze strachu pobiegła w przeciwległy koniec sali. Christina, zapominając o podążającej za każdym jej ruchem lufą pistoletu, uklękła obok Brunnera. 19 - Co z nim? - zapytał Ben. Nie odezwała się ani słowem. Nie musiała tego robić. Ogromna dziura w piersi i przesiąknięta krwią koszula wystarczyły za odpowiedź. Brunner jeszcze oddychał, lecz ledwo, ledwo. W dodatku bardzo krwawił. Negocjatorzy pertraktujący przez telefon komórkowy wychodzili ze skóry, próbując skłonić szaleńca do wpuszczenia lekarzy, by mogli się zająć Brunnerem. Bez powodzenia. Ben przypomniał sobie, że podczas pewnego seminarium, na którym był razem z Mikiem Morellim, poznał obowiązujące w FBI cztery podstawowe zasady negocjacji w sprawie uwolnienia zakładników. Były to: uczciwość, pocieszenie, niedopuszczenie do eskalacji i dążenie do uzyskania rozwiązania. Jednak na nieszczęście zakładników negocjatorom nawet po dziesięciu godzinach niczego nie udało się osiągnąć. Podręcznikowe procedury były tu nieprzydatne. Uczono ich, jak mają sobie radzić z ludźmi, którzy choć zdecydowani na wszystko, potrafią rozsądnie myśleć. A przy tym oszalałym paranoiku standardowe metody działania nie zdały się na nic. Benowi kilka razy udało się powoli przejść za trzecim rzędem siedzeń i wyjrzeć na zewnątrz. Za oknami nie dostrzegł już postaci w zieleni. Był jednak pewien, że tam są. Przypomniał sobie o stłumionym odgłosie jakby borowania, który doszedł go wcześniej; pewnie wiercą dziurę w jednej ze ścian, by włożyć przez nią do środka jakąś światłowodową kamerę, a może lufę jakiegoś potężnego karabinu. A na razie naprzeciw tych okien tkwi pewnie z tuzin snajperów czekających aż nieznajomy znajdzie się na linii strzału. Jednak człowiek z pistoletem trzymał się z dala od tych okien, pozostając na najniższym poziomie sali. Studenci coraz bardziej upadali na duchu. Atak na Brunnera zupełnie ich wyczerpał. Kilku położyło się twarzami do ziemi oczekując nieuniknionego, ich zdaniem, końca. Inni modlili się; robili to bez przerwy od kilku godzin. Zaledwie kilku zdołało zachować spokój. Ben wiedział jednak, że to tylko pozory. Długo tak nie pociągną. Żaden z nich. Otarł czoło i ze zdziwieniem spojrzał na kropelki potu na ręce. Psia krew, nikt z nas tego nie wytrzyma. - Cholera jasna! Niech szlag trafi was wszystkich! Dajcie mi, czego chcę! Ben z przerażeniem ujrzał, że ich oprawca cisnął komórką przez całą salę. Telefon uderzył w ścianę i rozleciał się na drobne kawałki. Szaleńcowi widocznie to nie wystarczyło, gdyż znowu zaczął strzelać, rozbijając aparat w drobny mak i poważnie uszkadzając ścianę. 20 - Wiem, co sobie myślicie! - wykrzykiwał. - Chcecie mnie wykiwać i zwiać stąd. To się wam nie uda! Nigdy! Kolejny strzał trafił w sufit, odrywając kilka paneli i tłukąc jarzeniówki. Kawałki szkła i opraw lamp rozprysły się po całej sali. A więc stało się, myślał Ben zagryzając dolną wargę. Ten telefon był naszą jedyną nadzieją, a teraz i ona przepadła. Zszedł na najniższy poziom sali. Zatrzymał się przy Christinie, która zajmowała się umierającym Brunnerem. Starała się opatrzyć jego ranę, trzymała go za rękę, coś do niego mówiła. Walczyła, by utrzymać go przy życiu. - Wiem, że cię boli, że trudno to wytrzymać - usłyszał Ben. - Ale musisz się trzymać. Proszę. Pomoc jest już w drodze. Ben zacisnął dłoń na jej ramieniu. - Jesteś wykończona. Zastąpię cię trochę. - Nie. Dam radę. Odchyliła głowę do tyłu, chcąc odrzucić opadające na oczy kosmyki, lecz wilgotne od potu włosy przykleiły się do czoła i policzków. Ben wyciągnął rękę i odgarnął je. - Nie przemęczaj się. Nawet jeśli go usłyszała, nie dała tego po sobie poznać. Nie spuszczała oczu z Brunnera. - Nie poddawaj się. Proszę. Dokładnie w tej samej chwili powieki Brunnera powoli opadły. - Nie! - krzyknęła Christina. - Proszę, nie! Ben poczuł, jak zaciskają mu się szczęki. To wszystko trwa już za długo. Nie chciał, aby ktokolwiek ucierpiał, nawet ten facet ze spluwą. Jednak stan Brunnera szybko się pogarszał. Jeśli zaraz nie zajmą się nim lekarze, chłopak będzie bez szans, o ile już nie umarł. Na kogo przyjdzie kolej po nim? Kto będzie następny? Jakiś inny student? A może Christina? Zamknął oczy, starając się znaleźć jakieś rozwiązanie. Jeśli już coś zacznie, będzie musiał ciągnąć to do końca, bez względu na konsekwencje. Podjął decyzję. - Wychodzę! - ogłosił. Jego głos był dziwnie bezbarwny, choć wystarczająco donośny. Mężczyzna z pistoletem wytrzeszczył na niego oczy. -Co? - Wychodzę stąd. - Ben odwrócił się powoli i zaczął iść do okien na tyłach sali. - Ben! - krzyknęła Christina. - Co ty wyprawiasz? - Wynoszę się stąd. fich oprawca uniósł broń. - Nie zrobisz tego! 21 - A właśnie że zrobię! - Ben szedł dalej, spokojnie i nie przyspieszając kroku. - Już mnie tu nie ma. - Nic z tego! - Mężczyzna podbiegł do pulpitu w pierwszym rzędzie i wycelował. - Nie pozwolę na to! - Możesz mnie zabić - wyszeptał Ben - ale nie zdołasz mnie zatrzymać. - Dotarł do trzeciego rzędu siedzeń i zatrzymał się przy pulpicie, plecami do okien. - Nie dasz rady mnie wykiwać! - darł się mężczyzna, przeskakując nad pulpitem pierwszego rzędu. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie dostanę tego, co moje! - A właśnie, że wyjdę. Nie masz jak mnie powstrzymać! - A właśnie, że mam! Przekonasz się! - Mężczyzna wszedł na drugi poziom. Od Bena dzieliły go zaledwie trzy stopy. - Zabiję cię! - Nie zrobisz tego! Nie jesteś mordercą! Jesteś biednym, wzbudzającym żal nieudacznikiem. Nie wiem, co cię spotkało. Wiem tylko tyle, że straciłeś coś, co wiele dla ciebie znaczyło. Było tak ważne, że stwierdziłeś, że musisz to odzyskać. Nie możesz bez tego żyć. - Ben przerwał na chwilę. - Lecz zabicie mnie nic ci nie da. I tak tego nie dostaniesz. I właśnie dlatego nie zabijesz mnie. - Zabiję! Mężczyzna rzucił się przed siebie. Gdy był wystarczająco blisko, Ben złapał go za wolną rękę, natężył wszystkie siły i pchnął w stronę okien. Mężczyzna poleciał na ścianę. Jego głowa pojawiła się na tle okien. Na identyfikację celu i podjęcie akcji snajperom wystarczyły dwie sekundy. W szyby uderzyło sześć potężnych kul. Wszystkie dosięgły celu. Mężczyzna z pistoletem upadł. Częściowo osunął się na krzesło, częściowo na podłogę. Jego ociekająca krwią głowa z przyprawiającym o mdłości łoskotem uderzyła o pulpit. Dosłownie sekundę później w drzwiach sali pojawił się tłum ludzi. Pierwsi wpadli sanitariusze. Ostrożnie ułożyli Brunnera na noszach i wynieśli do czekającej na zewnątrz karetki. Inni lekarze zajęli się studentami, rozmawiali z nimi i pomagali wyjść z sali. Po kilku minutach do Bena podszedł policjant. - Mężczyzna, który was więził, nie żyje. Ben bez słowa kiwnął głową. Wcale go to nie zdziwiło. - Wiecie chociaż, czego chciał? - spytał policjant. - Nie. Ale wiemy, komu powinien pan zadać to pytanie. Tygrysowi, czyli profesorowi Canino. To o niego chodziło temu facetowi. Oczy sierżanta zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - To wy nic nie wiecie? - Potrząsnął głową. - No tak, a niby skąd, przecież siedzicie tu od dziesięciu godzin. 22 - Co takiego? - Zza jego pleców wyłoniła się Christina. - O czym nie wiemy? Sierżant obrócił się nieco w jej stronę. - Od chwili, gdy ten maniak po raz pierwszy wymienił jego nazwisko, szukamy profesora Canino. I nigdzie nie możemy go znaleźć. Nie ma go w domu ani w biurze. Nigdzie. Zniknął. Przepadł bez śladu. Sześć lat wcześniej X ony Montague obserwował wirujące w szalonym pędzie jaskrawo pomalowane sześciany. Twarz owiewał mu wiatr; miła ochłoda w środku upalnego dnia w Oklahomie. Rześkie powietrze sprawiło, że jego umysł ogarnął błogi spokój i odczuwał coś w rodzaju nirwany; właśnie tak czuje się człowiek po drugiej szklaneczce teąuili, tylko że teraz nie miało to nic wspólnego z alkoholem. Czuł dziwne odrętwienie, zupełnie jakby ten wielobarwny korowód zahipnotyzował go. Czerwień, błękit, żółć wciąż się powtarzały w nie mającym końca pochodzie. Wszystko to sprawiło, iż poczuł... Że robi mu się niedobrze. Że jest kompletnie wyczerpany. Rzadko kiedy udawało mu się zapanować nad chorobą lokomocyjną nawet wtedy, gdy wagoniki stały w miejscu, a teraz wcale tak nie było. - Jedziesz? - Ktoś klepnął go w ramię i zorientował się, że to Bobby Hendricks, główny księgowy jego wydziału. - Ta kolejka ma krótką trasę. Tony potrząsnął głową. - Jakoś nie przepadam za kolejkami. - Starzejemy się, co? - ze śmiechem zapytał Bobby. - Mając sześć lat też ich nie lubiłem. - To co tu robisz? Tony zawahał się. Nie był pewien, czy zna odpowiedź na to pytanie. Po co w ogóle zdecydował się na udział w tej zakładowej wycieczce autokarem? Przecież nie znosił lunaparków, a towarzystwa kolegów miał pod dostatkiem w biurze. Zresztą jakoś nigdy nie czuł się z nimi specjalnie zżyty. Cóż więc robi w tym miejscu? - Sam nie wiem - odparł. - Chyba myślałem, że jak się przypodobam szefowi, to da mi trochę więcej niż zwykłe sześć procent rocznej podwyżki. Bobby wybuchnął śmiechem i jeszcze raz klepnął go w ramię. -1 pomyliłeś się. Idziesz czy nie? 23 - Nie. - Tony obserwował, jak wagoniki z Bobbym i jeszcze kilkoma innymi znajomymi twarzami z biura pną się do góry. Musi stąd odejść. I to jak najszybciej. Czuł, że robi mu się niedobrze. Od tej kolejki i w ogóle od wszystkiego. Od tego, co działo się tutaj i w jego życiu. Wszystko to po prostu przyprawiało go o mdłości. Zauważył ją przy barku szybkiej obsługi, a ściślej mówiąc przy „Do-uble D Cowpoke Corral". Wszedł tam, aby kupić colę. Siedziała przy jednym ze stolików i piła jakiś napój. Była wysoka i szczupła. Jego zdaniem, wyglądała jak dziewczyna, której uśmiech można by podziwiać na okładce „Elle". Ale siedziała tutaj, przy małym zniszczonym stoliku we Frontier City. Wiedział, że to głupie, ale nic nie mógł na to poradzić. Może przyprawiający o zawrót głowy ruch wagoników działał tak na jego umysł, pozbawiając go resztek zdrowego rozsądku. A może smutna prawda wyglądała tak, że nie miał nic do stracenia. W jego życiu panowała teraz pustka. Jakakolwiek była tego przyczyna, nagle zorientował się, że idzie w kierunku dziewczyny, aby zająć miejsce po drugiej stronie stołu. Ku jego zdziwieniu wcale jej to nie przeszkadzało. - Czeka pani na kogoś? - zapytał. Powoli odwróciła głowę w jego stronę, nie odrywając jednak wzroku od filiżanki. - Nie. A co? - Byłem pewien, że czeka pani na swoje dzieci. - Nie. Nie mam dzieci. - No to na chłopaka? - Też nie? - Jest tu pani... sama? - A co tym złego? - Nic. Po prostu... - Pochylił się gwałtownie, próbując spić wypływającą z butelki colę. Zdążył dosłownie w ostatniej chwili. Poczuł się jak idiota. Co on sobie wyobraża? Że jest jakimś Casanovą? Przecież Casanovą nie był głupkiem. - Z reguły nikt nie przychodzi do lunaparku samotnie. Podniosła nieco wzrok. - A pan jest tu sam? - Nie. Właściwie... Nie. Chociaż tak się czuje. Ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową. - Po prostu chciałam pobyć w takim miejscu... gdzie ludzie są szczęśliwi. Nic na to nie odpowiedział. Z jednej strony nie rozumiał tego, a z drugiej - doskonale widział, o co jej chodzi. 24 - Gdzie pani potem idzie? - zapytał. Jej oczy były dziwnie puste. - Nie wiem. Nic mi nie przychodzi do głowy. Gwałtownie wyciągnął rękę przez stół. - Powinna pani wrócić ze mną. Znowu się przestraszył, że ją zirytuje. Ale zupełnie niepotrzebnie. Na jej wargach pojawił się lekki uśmiech. Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. - To aż tak? - Tak. Niech pani wróci ze mną. Proszę! - A niby dlaczego miałabym to zrobić? - Bo ze mną będzie pani szczęśliwa. - A dokąd pójdziemy? Do innego lunaparku? - Nie. To nie jest odpowiednie miejsce dla kogoś takiego jak pani. Taka kobieta... zasługuje na... Sam nie wiem. Na wyspę na południowym Pacyfiku. Powinna pani leżeć na leżaku na plaży, gdzie kelnerzy przynoszą drinki w łupinach kokosa. Uśmiechnęła się szerzej. - No, no. Ma pan wyobraźnię, co? - Och, dopiero zacząłem. Po odprężającym popołudniu na plaży wraca pani do swojego domku... nie, do naszej hacjendy w ogromnym ogrodzie. Z fontannami, dużym basenem i... i... prywatnym kortem tenisowym. Nasza posiadłość będzie największa na wyspie. Nie, cała wyspa będzie nasza. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale czy takie szaleństwa nie są przypadkiem nieco kosztowne? Mam pana uważać za miliardera? -Właściwie... - Gdzie pan pracuje? Popatrzył w jej ciemnoorzechowe oczy. W jakiś sposób czuł, że nie może okłamać tej kobiety. To byłby błąd. Gorzej niż błąd. To byłby niemal... grzech. - Pracuję dla dużej korporacji w pobliżu Tulsy. Jestem księgowym. - Jakoś nie wydaje mi się, żeby zarobki w tym zawodzie wystarczały na posiadanie prywatnej wyspy. - Bo nie pozwalają. - Spochmurniał. - Wiem jednak, skąd wziąć kupę szmalu. Mnóstwo forsy. - Tak? - Jej oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. Były teraz ogromne i wilgotne. - To dlaczego jej pan nie ma? - Nie wiem. Pewnie... nigdy nie miałem do tego powodu. Aż do teraz. Spojrzała na niego uważniej. Jego ręka leciuteńko dotykała jej dłoni. Nie zabrała jej. - A dlaczego miałby pan to zrobić akurat dla mnie? Nic o mnie nie wiedząc? - Wiem. To znaczy, nie wiem, ale... - Zajrzał w nieskończoną głębię jej przepięknych oczu. - Wiem wystarczająco dużo. Wiem, że straciła pani coś, 25 na czym jej bardzo zależało. A może kogoś. Nie wiem, co ani kogo, ale wiem, że było to ważne, tak ważne, że teraz wydaje się pani, że nie da rady bez tego żyć. - Ujął jej dłoń i ścisnął. - Ale proszę mi wierzyć, może pani to zrobić. Naprawdę. Zacisnęła palce na jego dłoni jak ktoś, kto tonąc walczy o oddech. - Chciałabym móc panu wierzyć. - Na pewno pani może - odpowiedział i był tego tak pewien, jak niczego wcześniej w swoim całym życiu. - Naprawdę. - Trzymajcie się! - wrzasnął kierowca autokaru. Tony wychylił się, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Chociaż siedział z tyłu, przed przednią szybą wozu zdołał dojrzeć zbliżając się z przeciwnej strony światła. Autobus wpadł w poślizg. Zarzuciło nim w bok raz, drugi. Miał wrażenie, że to się nigdy nie skończy... I w końcu nastąpiło zderzenie. Impet rzucił Tony'ego do przodu; przeleciał niemal do następnego rzędu. Uderzył przy tym głową w twarde plastikowe oparcie siedzenia, rozcinając sobie głęboko czoło. Wszędzie leżały plecaki, kubki, potłuczone szkło. Krzyki współpasażerów rozdzierały mu uszy. A autokar wciąż jechał. Rzucało nim na wszystkie strony, a opony raz po raz odrywały się od asfaltu. Dobry Boże, myślał, nie pozwól, byśmy się przewrócili, lecz było już za późno na wszelkie modlitwy. Wóz przechylił się na bok i z ogromną siłą runął na autostradę. - Nie! - Teraz Tony nie rozróżniał już głosów krzyczących. Było ich tak wiele. Tłum ludzi na czworakach; każdy za wszelką ceną starał się stanąć na nogach, zapanować nad ogarniającą go paniką. - Wychodzić z autokaru! Niech wszyscy wychodzą! - krzyczał do nich kierowca. Początkowo nikt się nie ruszył. Przed zderzeniem wszyscy odpoczywali, wiele osób spało. Byli zbyt oszołomieni i wstrząśnięci tym podwójnym uderzeniem. Kierowca popędzał ich. - Chyba pękł nam bak! Postać kierowcy rysowała się na tle napawającej grozą pomarańczowej łuny. Tony podniósł się spośród szczątków i zobaczył, że to prawda. Przód autokaru objęły rozszalałe, podsycane benzyną płomienie, które powoli pełzły na tył pojazdu. Wszyscy krzyczeli. Wszyscy, którzy nie stracili przytomności. Darli się wniebogłosy i rzucali na wszystkie strony. Tony przebijał się przez ciżbę. Chciał wrócić do zajmowanego wcześniej fotela, do tej przepięknej kobiety, która usiadła obok niego. 26 L Jej oczy były zamknięte. Tony złapał ją mocno za ramię i potrząsnął. Najpierw robił to delikatnie, a potem zaczął nią gwałtownie szarpać. Nie wiedział, co mówić. Nie znał nawet jej imienia. Ale musiał ją ocucić. Musiał. Nie odzyskiwała przytomności. Cholera, pomyślał zaciskając zęby, wyciągnę ją. Zarzucił sobie jej rękę na plecy i zaczął przedzierać się na tył autobusu. Ledwo zrobił krok i zderzył się z Bobbym Hendricksem. - Tam nie ma wyjścia - krzyknął mu do ucha. - Przecież musi być... z tyłu... wyjście awaryjne... -Nie ma! Tony obejrzał się przez ramię i zobaczył, że trzech jego kolegów bezskutecznie wali pięściami w tylne okno. Po lewej stronie autobusu nie było wyjścia awaryjnego. Jedyne tylne wyjście znajdowało się na prawym boku wozu, na który przewrócił się autobus, i było teraz przyciśnięte do asfaltu. Tony zawrócił na przód autokaru, tam gdzie wciąż były płomienie, które się powoli rozprzestrzeniały na cały autobus. Języki ognia lizały sufit. Wyglądało to zupełnie tak, jakby na przedzie autobusu stał ktoś z miotaczem ognia. Pożar zbliżał się do nich. Tony starał się zapanować nad paniką. Puścił kobietę i rzucił się do tylnej części wozu. Trzech przerażonych mężczyzn tłukło tam pięściami w okno, które za nic nie chciało ustąpić. Potrzebne jakieś narzędzie, myślał Tony, wszystko jedno co. Pod stopami dojrzał koszyk piknikowy. Wyciągnął z niego ogromny termos i zaczął nim walić jak młotkiem w szybę. Uderzał raz za razem, lecz na darmo. Na szkle nie pojawiła się nawet najmniejsza rysa. Odwrócił się i zobaczył, że płomienie zbliżyły się jeszcze bardziej. W ogniu stało już osiem rzędów siedzeń; pozostało tylko dwanaście. Na twarzy czuł coraz większy żar, zupełnie jakby wystawił ją do słonecznej tarczy. Musi wydostać tę kobietę z ognia. Jest jej to winien; tylko przez niego się tutaj znalazła. Omiótł wzrokiem wnętrze wozu i ujrzał tłum zdesperowanych, drących się wniebogłosy i walczących ze sobą ludzi, tłoczących się na coraz mniejszej przestrzeni. Zaczął przechodzić nad oparciami siedzeń, klnąc na głos przy każdym kroku. Było tak gorąco, że ledwo mógł oddychać. Rozgrzane fotele niemal paliły mu palce. Nie myśl o tym, nakazywał sobie co chwila. Nie dopuszczaj do siebie takich myśli. Na użalanie się będzie czas później. Teraz trzeba działać. Coś eksplodowało. Podmuch wybuchu rzucił go na plecy. Od huku niemal popękały mu bębenki w uszach. Eksplozja rozerwała karoserię autokaru; 27 wyrwa była jednak za mała, żeby przez nią wyjść. Nadal tkwili w pułapce, przynajmniej ci, którzy jeszcze nie spłonęli. Gdzieś w okolicach piętnastego rzędu dojrzał śliczną brunetkę. Ogień był już zupełnie blisko. Oczy dziewczyny wciąż były zamknięte. Musi ją stąd wydostać. Większość tych, którzy przeżyli, zbiła się w jedną wielką kupę. Każdy próbował wywalczyć sobie przejście na tył autobusu. Musi ich jakoś wyminąć. Na samej górze dostrzegł niewielką, sześciocalową lukę i zanurkował w nią. Ktoś to zauważył i postanowił zająć to miejsce dla siebie, pakując mu łokieć w oko. Okazało się, że był to Bobby. Tony zawył z bólu i stoczył się z kupy ludzi lądując twarzą na szybie. Gdy doszedł do siebie, dostrzegł, że niektóre okna były potłuczone, lecz i tak nie można było przez nie uciec, gdyż wóz leżał tym bokiem na drodze. Wywalczył sobie drogę do pięknej kobiety. Wciąż była nieprzytomna. Podniósł ją i zaciągnął w kąt, gdzie nie groził jej oszalały i ogarnięty paniką tłum jego współpracowników. Jest taka piękna, myślał, nawet teraz. Zasługuje na dużo więcej. Ledwo mógł oddychać, nie mówiąc już o jakimkolwiek ruchu. Próbował przeciskać się przez otaczające go okaleczone i bezwładne ciała. Wszyscy się na niego pchali, dusili go. Musiał uciekać przed nadciągającym ogniem. Uchwycił się oparcia fotela i ryknął z bólu. Zupełnie jakby dotknął rozpalonej do czerwoności patelni. Siedzenia były tak rozgrzane, że od samego dotknięcia dosłownie się rozsypywały. Zebrał się w sobie i z powrotem położył dłoń na oparciu. Tym razem wytrzymał. Ból był wszechogarniający, ale musiał to wytrzymać. - Chcę stąd wyjść! Wypuście mnie! Proszę! Na dźwięk tego cieniutkiego, dobiegającego zza jego pleców głosiku w To-nym zamarło serce. Była to mała dziewczynka, dziewięcioletnia córka Bobby'ego. Cholera jasna! Po co ją tu ciągnął? Po co ich tu wszystkich zaciągnął? Bluzka dziewczynki płonęła. Tony zerwał ją z dziecka. Podniósł przerażoną małą do góry i wskazał jej tył autokaru. - Postaraj się dojść jak najdalej. Tyle, ile zdołasz, kochanie. I tam czekaj, aż pojawi się jakaś droga ucieczki. Drzwiami, oknem, jakkolwiek. Gdy tylko zobaczysz jakąś lukę, biegnij najszybciej, jak możesz. Dziewczynka kiwnęła głową i wykonała polecenie. Tony nie miał najmniejszego pojęcia, którędy mogłaby uciec, ale przynajmniej dał jej jakąś nadzieję. Było to lepsze niż wpatrywanie się w zbliżające się coraz bardziej płomienie. Dym był tak gęsty, że niemal nic nie było widać. Tony czuł, że traci przytomność. Opary coraz bardziej zatruwały jego system nerwowy, ostatecznie odbierając zdolność trzeźwego myślenia. 28 Ludzie byli coraz bardziej ściśnięci, płomienie coraz większe. Już nie było gdzie się cofać. Tony dopchał się do czegoś, co kiedyś było lewą stroną autokaru, do jedynego niezatarasowanego przez ludzi okna. Ogień był już wszędzie. Jęki i okrzyki przerażenia rozlegały się coraz rzadziej, i to z najgorszego powodu. Obejrzał się za siebie i zobaczył twarz nadal nieprzytomnej kobiety, którą zaprosił do autokaru. Miała zamknięte oczy, a jej policzki pokrywała krew