Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Milcząca sprawiedliwość Mroczna sprawiedliwość Naga sprawiedliwość Najwyższa sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość WILLIAM BERNHARDT MILCZĄCA SPRAWIEDLIWOŚĆ Przekład Iwona i Jerzy Zielińscy AMBER M!E ; .• A .¦ :. . :. i-WulU.A 6 Z,m. KLAS. L\j\< ¦ - ¦ NR |NW. AS^o6 t Tytuł oryginału SILENT JUSTICE Redakcja stylistyczna EWA WALIGÓRSKA Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta JOANNA CIERKOŃSKA Ilustracja na okładce DANILO DUCAK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 2000 by William Bernhardt. Ali rights reserved. For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000 ISBN 83-7245-435-3 EW. „ Stevowi" Stephensonowi, od pięćdziesięciu lat sprzedającemu książki, najlepszemu przyjacielowi wszystkich, którym kiedykolwiek zdarzyło się napisać coś do druku Prolog Pewien prosty człowiek powiedział kiedyś: „ Tam, gdzie zaczyna się tajemnica, kończy się religia ". Więc czyja, mówiąc o prawach stanowionych przez ludzi, *jie mogę równie prawdziwie stwierdzić, że gdzie zaczyna się tajemnica, kończy się sprawiedliwość. Edmund Burkę (1729 - 1797) Sześć miesięcy temu »-to go tu wpuścił, zastanawiał się Ben Kincaid, badawczo przyglądając się niechlujnie wyglądającemu starszemu człowiekowi, wyczekującemu na coś przed podwójnymi drzwiami wydziału prawa uniwersytetu w Tulsie. Jego uwagę przyciągnęło to, że mężczyzna miał na sobie długi, obszerny, wygnieciony i poplamiony płaszcz, a policzki pokrywała mu siwo-czarna szczecina kilkudniowego zarostu. Oczy miał czerwone i podkrążone, jakby od wielu tygodni nie przespał porządnie ani jednej nocy. Szukał kogoś lub czegoś. Ben jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, kogo lub czego. Facet nie pasował do tego miejsca. Nawet prawnicy ograniczający swą higienę do absolutnego minimum nie chodzili tak rozczochrani. Pomyślał sobie, że może nieznajomy zgubił się, idąc do... No właśnie, dokąd? Do schroniska dla bezdomnych? Przecież na terenie miasteczka uniwersyteckiego nie było żadnego miejsca dla takich gości. Ben zastanawiał się, czy nie powinien zapytać mężczyznę, czego szuka. A może lepiej szepnąć o nim słówko na ucho Stanleyowi Robinsonowi, strażnikowi, którego przed chwilą spotkał przed biurem dziekana. Uwagę Bena przyciągnęła idąca w jego kierunku drobna, atrakcyjna kobieta. Miała śmietankową cerę, której biel podkreślały piegi po obu stronach orlego nosa. Stanowczy chód nie tylko mówił, że jest wyjątkowo pewną siebie osobą, lecz sprawiał, że coś niezwykłego działo się z jej kręconymi blond włosami, które tańczyły wokół ramion. Gdy go mijała, jego wzrok przykuła minispódniczka w szalone wzory, na której było więcej kolorów niż w ogromnym pudełku kredek Croyolas. Uniósł brwi. - To ubiór czy raczej wołanie b pomoc? Cłiristiny McCall w ogóle to nie zdziwiło. - Etniczny wzór. Czyżbyś nie wiedział, że to ostatni krzyk mody w Mozambiku? - Naprawdę? -Tak. - Jakoś niezbyt uważnie śledziłem ostatnie trendy w modzie w Mozambiku. - Szkoda. - Christina odchyliła głowę do tyłu, odrzucając włosy na plecy. - Słyszałam, że prowadzisz dzisiaj zajęcia w grupie Tygrysa. - Zgadza się. - Chociaż prawem zajmował się już od dobrych paru lat, dopiero niedawno zaczął wykładać jako adiunkt w miejscowej uczelni. Dość szybko się zorientował, że Tygrysem nazywano profesora Josepha Canino, gburowatego staruszka, od niepamiętnych czasów wykładającego procedury prawa cywilnego. - Pewnie gdzieś go wezwano w ostatniej chwili. Jakiś nagły przypadek. - Słyszałeś może o studencie, którego by publicznie nie poniżył lub nie zmieszał z błotem za jakąś drobną pomyłkę? - Chyba nie. - A ja nawet nie mam pojęcia, gdzie takiego szukać. Może w Mozambiku? Ben uśmiechnął się. Profesor Canino należał do starej szkoły; metodę Sokratesa wykorzystywał niczym sztylet do podrzynania gardeł nieukom i leniom. - A co, jesteś w jego grupie? Od chwili gdy Ben rozpoczął własną praktykę w Tulsie, Christina była jego asystentką prawną. Dwa lata temu postanowiła poszerzyć swoje horyzonty i rozpoczęła studia na wydziale prawa. Ponieważ znali się i pracowali razem, zdecydowali, że lepiej, aby nie była w grupie, w której wykłady prowadzi Ben. Chyba jednak dzisiejszego ranka, czy im się to podobało czy nie, znajdą się w tej samej sali. - Tak - potwierdziła. - Nie pastw się za bardzo. - Postaram się. Christina pobiegła do sali wykładowej, a Ben po raz kolejny podziwiał jej najwyraźniej niewyczerpanego ducha. Minęło już prawie dziesięć lat, od czasu, gdy skończył studia, a wciąż pamiętał, jak bardzo ich nienawidził. Egomaniakalni wykładowcy, całkowita samowola i stronniczość przy wystawianiu ocen, nigdy nie słabnąca presja odnoszenia sukcesów, niczym nie skrępowane faworyzowanie pupilków; zatrważająca „ścieżka zdrowia", którą musiał pokonać każdy, kto chciał praktykować ten najmniej poważany zawód świata. Dość kiepski interes. 10 Przechodząc przez hol, Ben zauważył, że wrażenia większości studentów są zgodne raczej z jego odczuciami niż Christiny. Zroszone potem czoła i wykrzywione twarze powiedziały mu, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat niewiele się tutaj zmieniło. We wnęce głównego holu Ben dostrzegł tego samego szpakowatego mężczyznę w płaszczu, którego wcześniej zauważył przy głównych drzwiach. Co on tutaj robi? Na pewno nie studiuje; nawet nie ma żadnych podręczników, a oczy wciąż mu latają na wszystkie strony. Kogo się spodziewa tu zobaczyć? A może się zgubił, pomyślał Ben. Może moje pierwsze wrażenie było trafne. Może ten człowiek jest bezdomny i właśnie szuka miejsca, w którym mógłby się położyć, tak aby ochroniarze mu nie przeszkadzali. Przez chwilę Ben rozważał pomysł polecenia mu jakiejś wyściełanej sofy w bibliotece. Było tam cicho, a gdyby jeszcze zakrył twarz dłońmi, bibliotekarka wzięłaby go za kolejnego studenta, którego zmorzyła lektura poważnych uczonych ksiąg. - Która grupa dostała ci się tym razem? Ben odwrócił się i zobaczył profesora Johna Matthewsa, najlepszego eksperta od prawa deliktowego w Oklahomie. Pisał artykuły i podręczniki i uchodził za niepodważalny autorytet w tej dziedzinie. - Zastępuję Tygrysa. Matthews pogładził brodę i uśmiechnął się. - Hm. Szczęściarz z ciebie. - O co ci chodzi? - Te czekające na Tygrysa dzieciaki oszaleją z radości, gdy w drzwiach pojawi się ktoś inny. Nawet ty. - Już ty wiesz, jak podnieść człowieka na duchu, Johnie. Matthews roześmiał się i poszedł dalej korytarzem. Ben wszedł do sali wykładowej. Wszyscy studenci natychmiast umilkli, zajęli swoje miejsca i utkwili wzrok w Benie. Cóż za uczta dla własnego ego, pomyślał Ben, nie po raz pierwszy zresztą. Tak się pewnie czują sędziowie, gdy wchodzą do sali sądowej. Aulę urządzono w stylu greckiego teatru; trzy wznoszące się rzędy siedzeń, z ciągnącymi się wzdłuż nich blatami tworzyły półkole wokół podwyższenia znajdującego się na najniższym poziomie. Ben zajął miejsce na środku, otworzył książkę dla wykładowców i zaczął. - Nazywam się Ben Kincaid i zastępuję dziś profesora Canino, o czym większość z was pewnie już wie. A więc zaczynajmy. Kto powie mi, co to jest WWPWP? - Spojrzał na grafik z nazwiskami. - Może pan Brunner? Średniego wzrostu dwudziestokilkulatek wstał z nieszczęśliwą miną. - Uhm... może pan powtórzyć ten skrót? 11 - WWPWP - powtórzył Ben, wyraźnie wymawiając litery. - WWPWP? - głośno zastanawiał się Brunner. - Może to jakaś kapela rockowa? Na sali rozległy się chichoty. Ben wiedział, że coś takiego nigdy by się nie zdarzyło, gdyby na jego miejscu stał Tygrys. Jak widać, jego reputacja nie robiła takiego wrażenia. Ciekawe, jak go przezywają? Pewnie Sikorka. -Nie, panie Brunner. Pewnie chodzi panu o Run-D.M.C. A może ELO, jeśli ma pan tyle lat co ja. - Ben zwrócił się do reszty grupy. - Kto potrafi powiedzieć, co znaczy WWPWP? Pierwsza ręka uniosła się nad bardzo znajomą głową z rudymi włosami. Ben stwierdził, że nie ma wyboru. Musi ją wywołać. Chyba nikt nie może jej winić za to, że zna zastępcę profesora. - Słucham, panno McCall. Christina wstała. - To skrót od „wydanie wyroku z pominięciem werdyktu ławy przysięgłych". - Doskonale. - Ben postawił mały znaczek przy jej nazwisku. Co prawda nie miał zielonego pojęcia, co Tygrys zamierza zrobić z tymi znaczkami, ale Christina na pewno na niego zasłużyła. - A co to znaczy? - Że sędzia może odrzucić wyrok wydany przez przysięgłych. - Bardzo dobrze, panno McCall. A na jakiej podstawie sędzia może to zrobić? - Cóż... wydaje mi się, że może zastosować jakąkolwiek podstawę prawną. Wszystko, co w jego przekonaniu podaje werdykt przysięgłych w wątpliwość. - Dokładnie tak. - Ben omiótł wzrokiem trzy rzędy wznoszących się siedzeń. - Zapamiętajcie to, przyszli adwokaci. Nigdy nie wolno wam o tym zapomnieć. W sali sądowej to sędzia jest królem, więc lepiej nie próbujcie z nim zadzierać. - Zerknął do swoich notatek. - Panno McCall, czy mogłaby mi pani przedstawić sprawę Conrad kontra Richmond Pharmaceuticals? Ku swemu zdumieniu Ben spostrzegł, że dziewczyna nie patrzy na niego. Utkwiła wzrok w drzwiach. Obejrzał się przez ramię. Za drzwiami stał niechlujny facet w płaszczu, ten bezdomny, czy kimkolwiek był, i patrzył przez szybę. Jego oczy były skupione i pełne napięcia. O co mu chodzi, zastanawiał się Ben. Zaczynał żałować, że nie powiedział o nim ochronie. Coś w człowieku zaglądającym w ten sposób do środka wzbudzało niepokój. Ben odwrócił głowę i chrząknął. - Panno McCall? - Och. Już, przepraszam. - Christina zerknęła do książki. - Conrad była kobietą, której podczas ciąży doradzono używanie nowego środka przeczysz- 12 czającego produkowanego przez firmę Richmond. Okazało się, że lek ma poważne skutki uboczne, choć nie było to widoczne dla... Ben usłyszał za sobą skrzypnięcie otwieranych drzwi. Mężczyzna w płaszczu wszedł do sali. - Czym mogę panu służyć? - zapytał Ben, wcale nie starając się ukryć irytacji. W jakiś sposób wiedział, że Tygrys za nic nie tolerowałby takiego wtargnięcia. Mężczyzna tak długo szedł przed siebie, aż zatrzymał się tuż obok Bena, który w pełni odczuł związane z tym niedogodności. Oddech tego człowieka cuchnął. Dawało się wyczuć woń kilku różnych posiłków i alkoholu. Z resztą też nie było lepiej. Smród bijący od płaszcza był tak intensywny, że Ben omal się nie cofnął. Nieznajomy odezwał się cicho: - Ty jesteś wykładowcą? - Staram się - odparł Ben ostro. - Czego pan chce? - Dobrze wiesz, czego. - Mężczyzna przysunął się jeszcze bliżej i szepnął Benowi do ucha: - Czy towar jest bezpieczny? -Co? - To co słyszałeś. Bezpieczny? - Przykro mi, ale muszę poprosić, by pan stąd wyszedł. - Nie. Przynajmniej dopóki nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć. Irytację Bena podsycało poczucie, że przestał panować nad studentami. - Proszę pana, ostatni raz proszę, aby pan stąd wyszedł. - Odpowiadaj! - To już nie był szept, tylko ryk. - Czy towar jest bezpieczny? - Nie wiem, o czym pan mówi. - Ben spojrzał na Christinę i lekko skinął głową w stronę drzwi. Dziewczyna jak zawsze w lot pojęła, o co chodzi i ruszyła po pomoc. - Jest bezpieczny? - Oddech nieznajomego przyspieszył się. Strużki potu ściekały mu po obu stronach brudnej twarzy. - Bezpieczny? Kątem oka dostrzegł zmierzającą ku drzwiom Christinę. -Stój!-krzyknął. Christina jeszcze bardziej przyspieszyła. Na galerii rozległy się okrzyki. Niektórzy studenci zerwali się z miejsc, część zanurkowała pod pulpity. - On ma pistolet! - rozległ się czyjś okrzyk. - To jakiś szaleniec! - darł się ktoś inny. Zamieszanie narastało. Cholerajasna, myślał Ben, skąd on wyciągnął tę spluwę? Facetjest bardziej szalony, niż mi się zdawało, i o wiele bardziej groźny. Ben niepewnie zrobił krok do przodu. - Niech pan posłucha, proszę zachować spokój. Mężczyzna wymierzył obrzyn w twarz Bena. 13 - Stój! Nie podchodź do mnie! Z tyłu sali ktoś zaczął krzyczeć tak ostro i przeszywająco, że Ben poczuł lodowate ciarki wzdłuż kręgosłupa. Nieznajomy zaczął się cofać, aż oparł się plecami o tablicę. Bronią wodził na prawo i lewo, tak aby wszyscy mogli się przekonać, że ma ich w zasięgu ognia. Ben czuł, że zaczynają mu się trząść kolana, i usilnie starał się na tym zapanować. On tu za wszystko odpowiadał, przynajmniej teoretycznie. Jeśli ktoś miał jakąś szansę na pozbycie się tego maniaka, to właśnie on. Ostrożnie dał krok w stronę nieznajomego. - Proszę się uspokoić. Jestem pewien, że znajdziemy to, o co panu chodzi... - Nie ruszaj się! - Mężczyzna pochyli się do przodu. Jego oczy miały dziki, szalony wyraz. - Myślisz, że nie strzelę? Zrobię to! Nie mam nic do stracenia! Za jego plecami Ben dostrzegł, że Chrisitna cichcem znowu zaczęła działać. Wykorzystując fakt, że coś innego przykuło uwagę nieznajomego, podjęła kolejną próbę wyślizgnięcia się za drzwi. Nie! Ben starał się ją powstrzymać wzrokiem, ale na nic się to nie zdało. Wciąż zmierzała ku wyjściu. - Ostrzegałem cię! - Mężczyzna gwałtownie się odwrócił i strzelił. Na odgłos wystrzału, którego huk toczył się echem po małej salce, Be- nowi zamarło serce. Kula trafiła w ścianę tuż nad głową Christiny, a na nią samą posypały się drobiny tynku i kredowy pył. Dziewczyna podniosła ręce. - W porządku! Już nigdzie nie idę! Nawet nie drgnę! Intruz, z pistoletem wciąż gotowym do strzału, rzucił się do niej. Złapał ją za włosy, owinął je wokół dłoni i z całej siły uderzył jej głową o ścianę. Na odgłos tego uderzenia większość studentów zaczęła krzyczeć. Chri-stina gwałtownie mrugała oczami, starając się zachować przytomność. - Nie krzywdź jej! - wrzasnął Ben. Mężczyzna z pistoletem cofnął się, biorąc na cel Bena. - Wszystkich was pozałatwiam! Wszystkich! Jeśli nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć! Ponownie wypalił, tym razem prosto w sufit. Ben przykucnął za podwyższeniem. To jakiś wariat, pomyślał. Nikt inny by się tak nie zachowywał. A czy można liczyć na rozsądek kogoś, kto postradał zmysły? Wszyscy byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. - Dobrze - wydusił, krztusząc się unoszącym się w powietrzu pyłem. -Już dobrze. Wszystko ci powiem. Co tylko zechcesz. Po prostu pytaj. Mężczyzna mocno zacisnął szczęki. - Już to zrobiłem! - warknął. - Czy towar jest bezpieczny? 14 dzo! nął. Ben rozłożył ręce. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz! Mężczyzna znowu wystrzelił. Tym razem kula trafiła tuż obok stóp Bena. - Czy towar jest bezpieczny? - Tak! - wykrzyknął Ben. - Tak! Bezpieczny! Nawet nie wiesz, jak bar- Mężczyzna doskoczył do Bena, złapał go za klapy garnituru i potrząs- - Kłamiesz! - Wcale nie! Nic nie wiem o tym twoim towarze! Spojrzenie stalowych oczu mężczyzny na moment złagodniało, zupełnie jakby po raz pierwszy zaświtała mu jakaś nowa myśl. - To twoja sala? - Tak, ale... - Ben rozdziawił usta. - Myślałeś, że to ja jestem profesorem Canino? Nie jestem. - Nie? Ale przecież powiedziałeś... - Zastępuję go. Mężczyzna powoli i ostrożnie odsunął się od Bena. Ani na chwilę nie spuszczał dziko płonących oczu z reszty klasy, by nikt nie ważył się poruszyć. Jego odwrót zakłóciły głośne kroki po drugiej stronie drzwi. Za szybą pojawili się ludzie z ochrony. Dzięki Bogu, pewnie Stanley usłyszał strzały, pomyślał Ben. Ochroniarze, a wśród nich Stanley, zaglądali do środka. Widząc, że nieznajomy ma broń, Stanley natychmiast wyciągnął swój pistolet. Przez moment Ben się bał, że dojdzie do wymiany strzałów. Po chwili dotarło do niego, że stało się coś jeszcze, i to coś o wiele gorszego. Intruz znowu złapał Christinę za głowę. Popychał ją przed sobą niczym żywą tarczę. - Nie ruszajcie się, bo ją zastrzelę! Mówię serio! Trzej ochroniarze zamarli. - Rzućcie pistolety! Ben bez trudu wyobraził sobie, co musi się teraz dziać w głowie Stan-leya. Gliniarzy uczono, aby nigdy nie pozbywali się broni. Lecz Stanley nie był gliną. A co więcej, mężczyzna z obrzynem zachowywał się jak wariat. Może uda się jakoś z nim pogadać, powstrzymać od zrobieniem czegoś brutalnego. Lecz jeśli będą mu zagrażać, facet eksploduje, a skutki tego najbardziej odczuje Christina. Stanley z nieskrywaną niechęcią położył pistolet na podłodze. Pozostali ochroniarze poszli w jego ślady. Mężczyzna z obrzynem rzucił się naprzód, wciąż popychając przed sobą dziewczynę, złapał pistolety i schował je do zewnętrznej kieszeni płaszcza. - A teraz wynoście się stąd! Natychmiast! Stanley starał się zachować spokój. 15 - A może zostanę i pogadamy? Wiem, że tak naprawdę nie chcesz nikogo skrzywdzić. Dlaczego nie mielibyśmy... Pistolet wypalił prosto w twarz Stanleya. Kula przeleciała tuż nad jego głową i utkwiła w ścianie. Stanley przykucnął. Przerażony złapał się za policzek. Pocisk rozorał mu skórę. - A teraz spadaj stąd! - darł się mężczyzna. - Ale to już! Natychmiast! Tym razem ochroniarze wyszli. Stanley też. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, mężczyzna odwrócił się i pchnął Christinę na podłogę. - Niech nikt się nie rusza! Nikt stąd nie wyjdzie! Będziecie tu siedzieć, dopóki nie dostanę tego, co chcę! Ben podbiegł do swojej asystentki, podał jej rękę i pomógł wstać. - Jak się czujesz? Christina wzruszyła ramionami. - Świetnie jak jasna cholera. - Spojrzała na szaleńca z pistoletem. -Szkoda, że nie byłam trochę szybsza. - Że oboje nie byliśmy. Ben podprowadził ją do pustego krzesła w pierwszym rzędzie. Miał przygnębiające przeczucie, że będą musieli tu pozostać jeszcze dość długo. Osiem godzin później Ben, tak samo jak reszta uwięzionych, ociekał potem, był głodny i chyba jeszcze bardziej zmartwiony niż na początku całej tej historii. Miał nadzieję, że w miarę upływu czasu mężczyzna z pistoletem stanie się spokojniejszy, a działo się wręcz przeciwnie. Szaleniec co kilka minut od nowa wpadał w furię i zaczynał gadać o „towarze". Nikt nie wiedział, co mu odpowiedzieć. - Wiem, co chcecie zrobić - wydzierał się, wymachując spluwą na wszystkie strony. - Bardzo dobrze wiem! Chcecie mnie wykiwać! Pozbawić tego, co mi się należy! Policji udało się nawiązać kontakt przez telefon komórkowy, ale dotąd wszystkie próby negocjacji na nic się nie zdały. Ben zastanawiał się, któremu nieszczęśnikowi przypadła niewdzięczna rola głównego negocjatora. Przypuszczał, że pewnie komuś z komendy głównej w Tulsie, może nawet Mi-ke'owi, jego przyjacielowi i byłemu szwagrowi. A może sprawę przejęło FBI, co pewnie rozwścieczyłoby Mike'a. Ktokolwiek to był, nic im nie pomógł. Facet wymachujący na wszystkie strony bronią na każdą sugestię reagował jak paranoik jeszcze większą podejrzliwością. Nie zgodził się, by studentom przysłano pizzę, bo się bał, że coś z nią zrobią lub coś w niej przeszmuglują. Policji nie udało się wynegocjować nawet bezpiecznego przejścia na korytarzu pod salą. Szaleniec wciąż domagał się „towaru". - Jest mój! - krzyczał do komórki. - Zasłużyłem na niego! Należy mi się! 16 Po czterech godzinach uwięzienia Ben postanowił podjąć własne negocjacje. Słuchaj - powiedział cicho, gdy mężczyzna zwrócił na niego uwagę -nie potrzebujesz aż tylu studentów jako zakładników. W takim tłoku dużo łatwiej o jakieś nieszczęście. Mężczyzna utkwił w nim spojrzenie stalowych oczu. - Na przykład jakie? - Nie wiem. Przecież wszystko może się zdarzyć. Dlaczego nie puścisz tych dzieciaków? Zatrzymaj mnie. Będę twoim zakładnikiem. Zrobię wszystko, co zechcesz. I nie będę próbował uciekać. - Czemu chcesz, żeby stąd wyszli? Ben starannie dobierał słowa. - Chcę ci pomóc. Jeden posłuszny zakładnik jest lepszy niż dwudziestu siedmiu, nad którymi nie możesz zapanować. - Wcale nie chcesz mi pomóc. Podszedł do Bena tak blisko, że dzielił ich tylko pistolet. - Czemu aż tak bardzo zależy ci, żeby wyszli? - Po prostu... - Mają towar, tak? Chcesz żeby jeden z nich wyniósł go stąd? - Nie, nie. Po prostu próbuję... - A może oni chcą go przejąć? Wyjdą stąd i schowają tak, że nigdy go nie znajdę, co? - Nie. Mówię ci, że nic takiego... - Nikt stąd nie wyjdzie! - wrzasnął nieznajomy. - Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki mu na to nie pozwolę! Nikt! Dopóki nie dostanę swojego towaru! I tak po ośmiu godzinach ponury scenariusz rozgrywał się dalej, a Ben zaczynał podejrzewać, że nigdy sienie skończy. A jeśli już, to dużym rozlewem krwi. Ben i Christina, podobnie jak reszta uwięzionych w tej pułapce, byli spoceni, zmęczeni i przerażeni. Jednak Brunner, ten, który wcześniej podpadł Benowi, wyglądał szczególnie źle. Czoło ociekało mu potem i mamrotał coś bez sensu. Ben bał się, że chłopak lada chwila się załamie. A wtedy w sali będzie dwóch szaleńców, tyle tylko, że Brunner nie ma pistoletu. Kilku studentom udało się zachować podziwu godny spokój. Paru innych podeszło do Bena i zaproponowało, że rzucą się na wariata i wyrwą mu broń. Ben robił, co w jego mocy, by wybić im z głów szalone pomysły o bohaterstwie. Nie chciał, żeby ktokolwiek został ranny lub zabity. Najlepszym wyjściem było przeczekanie tego wszystkiego, dopóki władze nie rozwiążą kryzysu. Wiedział, że policja robi, co może. Kilka godzin wcześniej przespacerował się wzdłuż siedzeń w najwyższym rzędzie, ot tak, dla rozprostowania nóg. Na całej tylnej ścianie rozciągał się rząd wąskich prostokątnych okien. 2 - Milcząca sprawiedliwość 17 I właśnie przez te okna dostrzegł, jak ubrani na zielono mężczyźni szybko zajmują pozycje. O ile się nie mylił, byli to ludzie z oddziałów SWAT*. Mężczyzna z pistoletem pewnie też ich widział, a może tylko coś podejrzewał. W każdym razie zasłonił szybę w drzwiach i w ogóle się nie zbliżał do okien na tyłach sali. Widać nie chciał dać snajperom okazji do strzału. Jeśli chcą go dopaść, muszą tu przyjść, a wtedy, zanim się z nim rozprawią, zdąży zabić kilku studentów. - Wiem, że tam jesteście! - krzyknął. Ręka, w której trzymał broń, trzęsła się. Lufa pistoletu latała na wszystkie strony. - Wszystko wiem! Dlaczego nikt mi nie wierzy? Chcę tylko dostać, co moje! - Psst! - Ben spróbował zwrócić na siebie uwagę Christiny. Wydawało się, że dziewczyna doszła już do siebie po wcześniejszym ataku. Nie wyglądała najlepiej, ale prawdę mówiąc, w tym momencie nikt nie wyglądał dobrze. - Rozumiesz coś z tego, co on wygaduje? Christina ostrożnie przysunęła się do Bena. Wiedziała, że widok rozmawiających ze sobą ludzi rozwściecza faceta ze spluwą i nie chciała go ponownie doprowadzać do wybuchu. - Od chwili gdy wszedł do sali, nie zrozumiałam ani jednego słowa. - Gdybym tylko miał wolną drogę - szepnął Ben. - Żeby choć na chwilę coś odwróciło jego uwagę. - Benie, obiecaj, że nie zrobisz nic głupiego. Proszę. Nie chcę, żeby coś ci się stało. - A myślisz, że ja chcę? Zignorowała go. - Czy nadal chodzisz z Mikiem na treningi kung fu? - Tak. Raz w tygodniu do Instytutu Walk Wschodnich. Ostatnio ćwiczyliśmy kopnięcia z wyskoku i uniki. - I jak ci idzie? - Lepiej niż kiedyś. - Jesteś szybki? Ben zamarł. - Na pewno nie szybszy od kuli. - Uważnie obserwował spacerującego wzdłuż całej sali szaleńca. - Trzeba go uspokoić i skłonić, aby wyjaśnił, czego chce. - Nawet nie próbuj. To zbyt niebezpieczne. Niczego od niego nie dowiesz. To wariat. - Może. Ale gdybyśmy wiedzieli, o co mu chodzi, może... Christina zacisnęła dłoń na jego ramieniu. - Benie, proszę. To byłoby samobójstwo. * SWAT (Special Weapons and Tactics) - specjalne oddziały sił policyjnych, używane podczas szczególnie niebezpiecznych akcji. 18 - Nie możemy tak siedzieć i... - O czym wy tam szepczecie? Ben odskoczył do tyłu. Pomiędzy nim a Christina niespodziewanie pojawiła się lufa pistoletu. - Odpowiadać! O czym gadacie? Co knujecie przeciwko mnie? - Czoło mężczyzny ociekało potem. - Nic. Jasne, że nic - zaprzeczył Ben, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. - Po prostu jesteśmy... głodni. To wszystko. - To ty masz towar, prawda? To u ciebie jest to, co powinno należeć do mnie. - To nieprawda. Po prostu... Mężczyzna przytknął lufę pistoletu tuż pod nosem Bena. - Nie okłamuj mnie! Nie łżyj! Ben podniósł ręce. - Nic nie zrobiłem! Naprawdę! - Nigdy więcej mnie nie okłamuj! - Już nigdy tego nie zrobię. Przysięgam. Na twarzy mężczyzny widać było szaleńczą desperację. - Chcę tylko dostać to, co mi się należy. - Wiem. - Chcę tylko tego, co mi się należy! - Mężczyzna podniósł głos. - Przestań! - dobiegło zza pleców nieznajomego. To krzyknął Brun-ner. - Przestań na niego krzyczeć! Po prostu przestań! O Boże, pomyślał Ben. Brunner miał niemal tak samo szalony wyraz jak facet z bronią. Chłopak pękł i był na skraju załamania nerwowego. - Mam tego dość! - darł się Brunner. - Chcę stąd wyjść! I to zaraz! -Odwrócił się plecami do faceta z bronią i ruszył do drzwi. - Stój! Nie rób tego! - ostrzegł go szaleniec. - Dłużej już tego nie zniosę! Nie potrafisz tego zrozumieć? Nie mogę już! - Ostrzegam cię. - Mężczyzna podniósł broń na wysokość oczu i wycelował. - Wracaj! - Dobra. Jeśli aż tak ci na tym zależy... - Brunner zawrócił, jakby rzeczywiście porzucił wcześniejszy zamiar, i nagle skoczył przed siebie. Był szybki jak błyskawica. Przebiegł przez całą salę i niemal udało mu się dotrzeć do mężczyzny z bronią. Był szybki... ale nie na tyle, by zdążyć. Kula trafiła go w pierś. Upadł. Krzyknął z bólu, złapał się za brzuch i zwinął jak embrion. Powietrze rozdarły krzyki i strzały. Salę ogarnęła kolejna fala paniki. Większość studentów ze strachu pobiegła w przeciwległy koniec sali. Christina, zapominając o podążającej za każdym jej ruchem lufą pistoletu, uklękła obok Brunnera. 19 - Co z nim? - zapytał Ben. Nie odezwała się ani słowem. Nie musiała tego robić. Ogromna dziura w piersi i przesiąknięta krwią koszula wystarczyły za odpowiedź. Brunner jeszcze oddychał, lecz ledwo, ledwo. W dodatku bardzo krwawił. Negocjatorzy pertraktujący przez telefon komórkowy wychodzili ze skóry, próbując skłonić szaleńca do wpuszczenia lekarzy, by mogli się zająć Brunnerem. Bez powodzenia. Ben przypomniał sobie, że podczas pewnego seminarium, na którym był razem z Mikiem Morellim, poznał obowiązujące w FBI cztery podstawowe zasady negocjacji w sprawie uwolnienia zakładników. Były to: uczciwość, pocieszenie, niedopuszczenie do eskalacji i dążenie do uzyskania rozwiązania. Jednak na nieszczęście zakładników negocjatorom nawet po dziesięciu godzinach niczego nie udało się osiągnąć. Podręcznikowe procedury były tu nieprzydatne. Uczono ich, jak mają sobie radzić z ludźmi, którzy choć zdecydowani na wszystko, potrafią rozsądnie myśleć. A przy tym oszalałym paranoiku standardowe metody działania nie zdały się na nic. Benowi kilka razy udało się powoli przejść za trzecim rzędem siedzeń i wyjrzeć na zewnątrz. Za oknami nie dostrzegł już postaci w zieleni. Był jednak pewien, że tam są. Przypomniał sobie o stłumionym odgłosie jakby borowania, który doszedł go wcześniej; pewnie wiercą dziurę w jednej ze ścian, by włożyć przez nią do środka jakąś światłowodową kamerę, a może lufę jakiegoś potężnego karabinu. A na razie naprzeciw tych okien tkwi pewnie z tuzin snajperów czekających aż nieznajomy znajdzie się na linii strzału. Jednak człowiek z pistoletem trzymał się z dala od tych okien, pozostając na najniższym poziomie sali. Studenci coraz bardziej upadali na duchu. Atak na Brunnera zupełnie ich wyczerpał. Kilku położyło się twarzami do ziemi oczekując nieuniknionego, ich zdaniem, końca. Inni modlili się; robili to bez przerwy od kilku godzin. Zaledwie kilku zdołało zachować spokój. Ben wiedział jednak, że to tylko pozory. Długo tak nie pociągną. Żaden z nich. Otarł czoło i ze zdziwieniem spojrzał na kropelki potu na ręce. Psia krew, nikt z nas tego nie wytrzyma. - Cholera jasna! Niech szlag trafi was wszystkich! Dajcie mi, czego chcę! Ben z przerażeniem ujrzał, że ich oprawca cisnął komórką przez całą salę. Telefon uderzył w ścianę i rozleciał się na drobne kawałki. Szaleńcowi widocznie to nie wystarczyło, gdyż znowu zaczął strzelać, rozbijając aparat w drobny mak i poważnie uszkadzając ścianę. 20 - Wiem, co sobie myślicie! - wykrzykiwał. - Chcecie mnie wykiwać i zwiać stąd. To się wam nie uda! Nigdy! Kolejny strzał trafił w sufit, odrywając kilka paneli i tłukąc jarzeniówki. Kawałki szkła i opraw lamp rozprysły się po całej sali. A więc stało się, myślał Ben zagryzając dolną wargę. Ten telefon był naszą jedyną nadzieją, a teraz i ona przepadła. Zszedł na najniższy poziom sali. Zatrzymał się przy Christinie, która zajmowała się umierającym Brunnerem. Starała się opatrzyć jego ranę, trzymała go za rękę, coś do niego mówiła. Walczyła, by utrzymać go przy życiu. - Wiem, że cię boli, że trudno to wytrzymać - usłyszał Ben. - Ale musisz się trzymać. Proszę. Pomoc jest już w drodze. Ben zacisnął dłoń na jej ramieniu. - Jesteś wykończona. Zastąpię cię trochę. - Nie. Dam radę. Odchyliła głowę do tyłu, chcąc odrzucić opadające na oczy kosmyki, lecz wilgotne od potu włosy przykleiły się do czoła i policzków. Ben wyciągnął rękę i odgarnął je. - Nie przemęczaj się. Nawet jeśli go usłyszała, nie dała tego po sobie poznać. Nie spuszczała oczu z Brunnera. - Nie poddawaj się. Proszę. Dokładnie w tej samej chwili powieki Brunnera powoli opadły. - Nie! - krzyknęła Christina. - Proszę, nie! Ben poczuł, jak zaciskają mu się szczęki. To wszystko trwa już za długo. Nie chciał, aby ktokolwiek ucierpiał, nawet ten facet ze spluwą. Jednak stan Brunnera szybko się pogarszał. Jeśli zaraz nie zajmą się nim lekarze, chłopak będzie bez szans, o ile już nie umarł. Na kogo przyjdzie kolej po nim? Kto będzie następny? Jakiś inny student? A może Christina? Zamknął oczy, starając się znaleźć jakieś rozwiązanie. Jeśli już coś zacznie, będzie musiał ciągnąć to do końca, bez względu na konsekwencje. Podjął decyzję. - Wychodzę! - ogłosił. Jego głos był dziwnie bezbarwny, choć wystarczająco donośny. Mężczyzna z pistoletem wytrzeszczył na niego oczy. -Co? - Wychodzę stąd. - Ben odwrócił się powoli i zaczął iść do okien na tyłach sali. - Ben! - krzyknęła Christina. - Co ty wyprawiasz? - Wynoszę się stąd. fich oprawca uniósł broń. - Nie zrobisz tego! 21 - A właśnie że zrobię! - Ben szedł dalej, spokojnie i nie przyspieszając kroku. - Już mnie tu nie ma. - Nic z tego! - Mężczyzna podbiegł do pulpitu w pierwszym rzędzie i wycelował. - Nie pozwolę na to! - Możesz mnie zabić - wyszeptał Ben - ale nie zdołasz mnie zatrzymać. - Dotarł do trzeciego rzędu siedzeń i zatrzymał się przy pulpicie, plecami do okien. - Nie dasz rady mnie wykiwać! - darł się mężczyzna, przeskakując nad pulpitem pierwszego rzędu. - Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie dostanę tego, co moje! - A właśnie, że wyjdę. Nie masz jak mnie powstrzymać! - A właśnie, że mam! Przekonasz się! - Mężczyzna wszedł na drugi poziom. Od Bena dzieliły go zaledwie trzy stopy. - Zabiję cię! - Nie zrobisz tego! Nie jesteś mordercą! Jesteś biednym, wzbudzającym żal nieudacznikiem. Nie wiem, co cię spotkało. Wiem tylko tyle, że straciłeś coś, co wiele dla ciebie znaczyło. Było tak ważne, że stwierdziłeś, że musisz to odzyskać. Nie możesz bez tego żyć. - Ben przerwał na chwilę. - Lecz zabicie mnie nic ci nie da. I tak tego nie dostaniesz. I właśnie dlatego nie zabijesz mnie. - Zabiję! Mężczyzna rzucił się przed siebie. Gdy był wystarczająco blisko, Ben złapał go za wolną rękę, natężył wszystkie siły i pchnął w stronę okien. Mężczyzna poleciał na ścianę. Jego głowa pojawiła się na tle okien. Na identyfikację celu i podjęcie akcji snajperom wystarczyły dwie sekundy. W szyby uderzyło sześć potężnych kul. Wszystkie dosięgły celu. Mężczyzna z pistoletem upadł. Częściowo osunął się na krzesło, częściowo na podłogę. Jego ociekająca krwią głowa z przyprawiającym o mdłości łoskotem uderzyła o pulpit. Dosłownie sekundę później w drzwiach sali pojawił się tłum ludzi. Pierwsi wpadli sanitariusze. Ostrożnie ułożyli Brunnera na noszach i wynieśli do czekającej na zewnątrz karetki. Inni lekarze zajęli się studentami, rozmawiali z nimi i pomagali wyjść z sali. Po kilku minutach do Bena podszedł policjant. - Mężczyzna, który was więził, nie żyje. Ben bez słowa kiwnął głową. Wcale go to nie zdziwiło. - Wiecie chociaż, czego chciał? - spytał policjant. - Nie. Ale wiemy, komu powinien pan zadać to pytanie. Tygrysowi, czyli profesorowi Canino. To o niego chodziło temu facetowi. Oczy sierżanta zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - To wy nic nie wiecie? - Potrząsnął głową. - No tak, a niby skąd, przecież siedzicie tu od dziesięciu godzin. 22 - Co takiego? - Zza jego pleców wyłoniła się Christina. - O czym nie wiemy? Sierżant obrócił się nieco w jej stronę. - Od chwili, gdy ten maniak po raz pierwszy wymienił jego nazwisko, szukamy profesora Canino. I nigdzie nie możemy go znaleźć. Nie ma go w domu ani w biurze. Nigdzie. Zniknął. Przepadł bez śladu. Sześć lat wcześniej X ony Montague obserwował wirujące w szalonym pędzie jaskrawo pomalowane sześciany. Twarz owiewał mu wiatr; miła ochłoda w środku upalnego dnia w Oklahomie. Rześkie powietrze sprawiło, że jego umysł ogarnął błogi spokój i odczuwał coś w rodzaju nirwany; właśnie tak czuje się człowiek po drugiej szklaneczce teąuili, tylko że teraz nie miało to nic wspólnego z alkoholem. Czuł dziwne odrętwienie, zupełnie jakby ten wielobarwny korowód zahipnotyzował go. Czerwień, błękit, żółć wciąż się powtarzały w nie mającym końca pochodzie. Wszystko to sprawiło, iż poczuł... Że robi mu się niedobrze. Że jest kompletnie wyczerpany. Rzadko kiedy udawało mu się zapanować nad chorobą lokomocyjną nawet wtedy, gdy wagoniki stały w miejscu, a teraz wcale tak nie było. - Jedziesz? - Ktoś klepnął go w ramię i zorientował się, że to Bobby Hendricks, główny księgowy jego wydziału. - Ta kolejka ma krótką trasę. Tony potrząsnął głową. - Jakoś nie przepadam za kolejkami. - Starzejemy się, co? - ze śmiechem zapytał Bobby. - Mając sześć lat też ich nie lubiłem. - To co tu robisz? Tony zawahał się. Nie był pewien, czy zna odpowiedź na to pytanie. Po co w ogóle zdecydował się na udział w tej zakładowej wycieczce autokarem? Przecież nie znosił lunaparków, a towarzystwa kolegów miał pod dostatkiem w biurze. Zresztą jakoś nigdy nie czuł się z nimi specjalnie zżyty. Cóż więc robi w tym miejscu? - Sam nie wiem - odparł. - Chyba myślałem, że jak się przypodobam szefowi, to da mi trochę więcej niż zwykłe sześć procent rocznej podwyżki. Bobby wybuchnął śmiechem i jeszcze raz klepnął go w ramię. -1 pomyliłeś się. Idziesz czy nie? 23 - Nie. - Tony obserwował, jak wagoniki z Bobbym i jeszcze kilkoma innymi znajomymi twarzami z biura pną się do góry. Musi stąd odejść. I to jak najszybciej. Czuł, że robi mu się niedobrze. Od tej kolejki i w ogóle od wszystkiego. Od tego, co działo się tutaj i w jego życiu. Wszystko to po prostu przyprawiało go o mdłości. Zauważył ją przy barku szybkiej obsługi, a ściślej mówiąc przy „Do-uble D Cowpoke Corral". Wszedł tam, aby kupić colę. Siedziała przy jednym ze stolików i piła jakiś napój. Była wysoka i szczupła. Jego zdaniem, wyglądała jak dziewczyna, której uśmiech można by podziwiać na okładce „Elle". Ale siedziała tutaj, przy małym zniszczonym stoliku we Frontier City. Wiedział, że to głupie, ale nic nie mógł na to poradzić. Może przyprawiający o zawrót głowy ruch wagoników działał tak na jego umysł, pozbawiając go resztek zdrowego rozsądku. A może smutna prawda wyglądała tak, że nie miał nic do stracenia. W jego życiu panowała teraz pustka. Jakakolwiek była tego przyczyna, nagle zorientował się, że idzie w kierunku dziewczyny, aby zająć miejsce po drugiej stronie stołu. Ku jego zdziwieniu wcale jej to nie przeszkadzało. - Czeka pani na kogoś? - zapytał. Powoli odwróciła głowę w jego stronę, nie odrywając jednak wzroku od filiżanki. - Nie. A co? - Byłem pewien, że czeka pani na swoje dzieci. - Nie. Nie mam dzieci. - No to na chłopaka? - Też nie? - Jest tu pani... sama? - A co tym złego? - Nic. Po prostu... - Pochylił się gwałtownie, próbując spić wypływającą z butelki colę. Zdążył dosłownie w ostatniej chwili. Poczuł się jak idiota. Co on sobie wyobraża? Że jest jakimś Casanovą? Przecież Casanovą nie był głupkiem. - Z reguły nikt nie przychodzi do lunaparku samotnie. Podniosła nieco wzrok. - A pan jest tu sam? - Nie. Właściwie... Nie. Chociaż tak się czuje. Ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową. - Po prostu chciałam pobyć w takim miejscu... gdzie ludzie są szczęśliwi. Nic na to nie odpowiedział. Z jednej strony nie rozumiał tego, a z drugiej - doskonale widział, o co jej chodzi. 24 - Gdzie pani potem idzie? - zapytał. Jej oczy były dziwnie puste. - Nie wiem. Nic mi nie przychodzi do głowy. Gwałtownie wyciągnął rękę przez stół. - Powinna pani wrócić ze mną. Znowu się przestraszył, że ją zirytuje. Ale zupełnie niepotrzebnie. Na jej wargach pojawił się lekki uśmiech. Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. - To aż tak? - Tak. Niech pani wróci ze mną. Proszę! - A niby dlaczego miałabym to zrobić? - Bo ze mną będzie pani szczęśliwa. - A dokąd pójdziemy? Do innego lunaparku? - Nie. To nie jest odpowiednie miejsce dla kogoś takiego jak pani. Taka kobieta... zasługuje na... Sam nie wiem. Na wyspę na południowym Pacyfiku. Powinna pani leżeć na leżaku na plaży, gdzie kelnerzy przynoszą drinki w łupinach kokosa. Uśmiechnęła się szerzej. - No, no. Ma pan wyobraźnię, co? - Och, dopiero zacząłem. Po odprężającym popołudniu na plaży wraca pani do swojego domku... nie, do naszej hacjendy w ogromnym ogrodzie. Z fontannami, dużym basenem i... i... prywatnym kortem tenisowym. Nasza posiadłość będzie największa na wyspie. Nie, cała wyspa będzie nasza. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale czy takie szaleństwa nie są przypadkiem nieco kosztowne? Mam pana uważać za miliardera? -Właściwie... - Gdzie pan pracuje? Popatrzył w jej ciemnoorzechowe oczy. W jakiś sposób czuł, że nie może okłamać tej kobiety. To byłby błąd. Gorzej niż błąd. To byłby niemal... grzech. - Pracuję dla dużej korporacji w pobliżu Tulsy. Jestem księgowym. - Jakoś nie wydaje mi się, żeby zarobki w tym zawodzie wystarczały na posiadanie prywatnej wyspy. - Bo nie pozwalają. - Spochmurniał. - Wiem jednak, skąd wziąć kupę szmalu. Mnóstwo forsy. - Tak? - Jej oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. Były teraz ogromne i wilgotne. - To dlaczego jej pan nie ma? - Nie wiem. Pewnie... nigdy nie miałem do tego powodu. Aż do teraz. Spojrzała na niego uważniej. Jego ręka leciuteńko dotykała jej dłoni. Nie zabrała jej. - A dlaczego miałby pan to zrobić akurat dla mnie? Nic o mnie nie wiedząc? - Wiem. To znaczy, nie wiem, ale... - Zajrzał w nieskończoną głębię jej przepięknych oczu. - Wiem wystarczająco dużo. Wiem, że straciła pani coś, 25 na czym jej bardzo zależało. A może kogoś. Nie wiem, co ani kogo, ale wiem, że było to ważne, tak ważne, że teraz wydaje się pani, że nie da rady bez tego żyć. - Ujął jej dłoń i ścisnął. - Ale proszę mi wierzyć, może pani to zrobić. Naprawdę. Zacisnęła palce na jego dłoni jak ktoś, kto tonąc walczy o oddech. - Chciałabym móc panu wierzyć. - Na pewno pani może - odpowiedział i był tego tak pewien, jak niczego wcześniej w swoim całym życiu. - Naprawdę. - Trzymajcie się! - wrzasnął kierowca autokaru. Tony wychylił się, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Chociaż siedział z tyłu, przed przednią szybą wozu zdołał dojrzeć zbliżając się z przeciwnej strony światła. Autobus wpadł w poślizg. Zarzuciło nim w bok raz, drugi. Miał wrażenie, że to się nigdy nie skończy... I w końcu nastąpiło zderzenie. Impet rzucił Tony'ego do przodu; przeleciał niemal do następnego rzędu. Uderzył przy tym głową w twarde plastikowe oparcie siedzenia, rozcinając sobie głęboko czoło. Wszędzie leżały plecaki, kubki, potłuczone szkło. Krzyki współpasażerów rozdzierały mu uszy. A autokar wciąż jechał. Rzucało nim na wszystkie strony, a opony raz po raz odrywały się od asfaltu. Dobry Boże, myślał, nie pozwól, byśmy się przewrócili, lecz było już za późno na wszelkie modlitwy. Wóz przechylił się na bok i z ogromną siłą runął na autostradę. - Nie! - Teraz Tony nie rozróżniał już głosów krzyczących. Było ich tak wiele. Tłum ludzi na czworakach; każdy za wszelką ceną starał się stanąć na nogach, zapanować nad ogarniającą go paniką. - Wychodzić z autokaru! Niech wszyscy wychodzą! - krzyczał do nich kierowca. Początkowo nikt się nie ruszył. Przed zderzeniem wszyscy odpoczywali, wiele osób spało. Byli zbyt oszołomieni i wstrząśnięci tym podwójnym uderzeniem. Kierowca popędzał ich. - Chyba pękł nam bak! Postać kierowcy rysowała się na tle napawającej grozą pomarańczowej łuny. Tony podniósł się spośród szczątków i zobaczył, że to prawda. Przód autokaru objęły rozszalałe, podsycane benzyną płomienie, które powoli pełzły na tył pojazdu. Wszyscy krzyczeli. Wszyscy, którzy nie stracili przytomności. Darli się wniebogłosy i rzucali na wszystkie strony. Tony przebijał się przez ciżbę. Chciał wrócić do zajmowanego wcześniej fotela, do tej przepięknej kobiety, która usiadła obok niego. 26 L Jej oczy były zamknięte. Tony złapał ją mocno za ramię i potrząsnął. Najpierw robił to delikatnie, a potem zaczął nią gwałtownie szarpać. Nie wiedział, co mówić. Nie znał nawet jej imienia. Ale musiał ją ocucić. Musiał. Nie odzyskiwała przytomności. Cholera, pomyślał zaciskając zęby, wyciągnę ją. Zarzucił sobie jej rękę na plecy i zaczął przedzierać się na tył autobusu. Ledwo zrobił krok i zderzył się z Bobbym Hendricksem. - Tam nie ma wyjścia - krzyknął mu do ucha. - Przecież musi być... z tyłu... wyjście awaryjne... -Nie ma! Tony obejrzał się przez ramię i zobaczył, że trzech jego kolegów bezskutecznie wali pięściami w tylne okno. Po lewej stronie autobusu nie było wyjścia awaryjnego. Jedyne tylne wyjście znajdowało się na prawym boku wozu, na który przewrócił się autobus, i było teraz przyciśnięte do asfaltu. Tony zawrócił na przód autokaru, tam gdzie wciąż były płomienie, które się powoli rozprzestrzeniały na cały autobus. Języki ognia lizały sufit. Wyglądało to zupełnie tak, jakby na przedzie autobusu stał ktoś z miotaczem ognia. Pożar zbliżał się do nich. Tony starał się zapanować nad paniką. Puścił kobietę i rzucił się do tylnej części wozu. Trzech przerażonych mężczyzn tłukło tam pięściami w okno, które za nic nie chciało ustąpić. Potrzebne jakieś narzędzie, myślał Tony, wszystko jedno co. Pod stopami dojrzał koszyk piknikowy. Wyciągnął z niego ogromny termos i zaczął nim walić jak młotkiem w szybę. Uderzał raz za razem, lecz na darmo. Na szkle nie pojawiła się nawet najmniejsza rysa. Odwrócił się i zobaczył, że płomienie zbliżyły się jeszcze bardziej. W ogniu stało już osiem rzędów siedzeń; pozostało tylko dwanaście. Na twarzy czuł coraz większy żar, zupełnie jakby wystawił ją do słonecznej tarczy. Musi wydostać tę kobietę z ognia. Jest jej to winien; tylko przez niego się tutaj znalazła. Omiótł wzrokiem wnętrze wozu i ujrzał tłum zdesperowanych, drących się wniebogłosy i walczących ze sobą ludzi, tłoczących się na coraz mniejszej przestrzeni. Zaczął przechodzić nad oparciami siedzeń, klnąc na głos przy każdym kroku. Było tak gorąco, że ledwo mógł oddychać. Rozgrzane fotele niemal paliły mu palce. Nie myśl o tym, nakazywał sobie co chwila. Nie dopuszczaj do siebie takich myśli. Na użalanie się będzie czas później. Teraz trzeba działać. Coś eksplodowało. Podmuch wybuchu rzucił go na plecy. Od huku niemal popękały mu bębenki w uszach. Eksplozja rozerwała karoserię autokaru; 27 wyrwa była jednak za mała, żeby przez nią wyjść. Nadal tkwili w pułapce, przynajmniej ci, którzy jeszcze nie spłonęli. Gdzieś w okolicach piętnastego rzędu dojrzał śliczną brunetkę. Ogień był już zupełnie blisko. Oczy dziewczyny wciąż były zamknięte. Musi ją stąd wydostać. Większość tych, którzy przeżyli, zbiła się w jedną wielką kupę. Każdy próbował wywalczyć sobie przejście na tył autobusu. Musi ich jakoś wyminąć. Na samej górze dostrzegł niewielką, sześciocalową lukę i zanurkował w nią. Ktoś to zauważył i postanowił zająć to miejsce dla siebie, pakując mu łokieć w oko. Okazało się, że był to Bobby. Tony zawył z bólu i stoczył się z kupy ludzi lądując twarzą na szybie. Gdy doszedł do siebie, dostrzegł, że niektóre okna były potłuczone, lecz i tak nie można było przez nie uciec, gdyż wóz leżał tym bokiem na drodze. Wywalczył sobie drogę do pięknej kobiety. Wciąż była nieprzytomna. Podniósł ją i zaciągnął w kąt, gdzie nie groził jej oszalały i ogarnięty paniką tłum jego współpracowników. Jest taka piękna, myślał, nawet teraz. Zasługuje na dużo więcej. Ledwo mógł oddychać, nie mówiąc już o jakimkolwiek ruchu. Próbował przeciskać się przez otaczające go okaleczone i bezwładne ciała. Wszyscy się na niego pchali, dusili go. Musiał uciekać przed nadciągającym ogniem. Uchwycił się oparcia fotela i ryknął z bólu. Zupełnie jakby dotknął rozpalonej do czerwoności patelni. Siedzenia były tak rozgrzane, że od samego dotknięcia dosłownie się rozsypywały. Zebrał się w sobie i z powrotem położył dłoń na oparciu. Tym razem wytrzymał. Ból był wszechogarniający, ale musiał to wytrzymać. - Chcę stąd wyjść! Wypuście mnie! Proszę! Na dźwięk tego cieniutkiego, dobiegającego zza jego pleców głosiku w To-nym zamarło serce. Była to mała dziewczynka, dziewięcioletnia córka Bobby'ego. Cholera jasna! Po co ją tu ciągnął? Po co ich tu wszystkich zaciągnął? Bluzka dziewczynki płonęła. Tony zerwał ją z dziecka. Podniósł przerażoną małą do góry i wskazał jej tył autokaru. - Postaraj się dojść jak najdalej. Tyle, ile zdołasz, kochanie. I tam czekaj, aż pojawi się jakaś droga ucieczki. Drzwiami, oknem, jakkolwiek. Gdy tylko zobaczysz jakąś lukę, biegnij najszybciej, jak możesz. Dziewczynka kiwnęła głową i wykonała polecenie. Tony nie miał najmniejszego pojęcia, którędy mogłaby uciec, ale przynajmniej dał jej jakąś nadzieję. Było to lepsze niż wpatrywanie się w zbliżające się coraz bardziej płomienie. Dym był tak gęsty, że niemal nic nie było widać. Tony czuł, że traci przytomność. Opary coraz bardziej zatruwały jego system nerwowy, ostatecznie odbierając zdolność trzeźwego myślenia. 28 Ludzie byli coraz bardziej ściśnięci, płomienie coraz większe. Już nie było gdzie się cofać. Tony dopchał się do czegoś, co kiedyś było lewą stroną autokaru, do jedynego niezatarasowanego przez ludzi okna. Ogień był już wszędzie. Jęki i okrzyki przerażenia rozlegały się coraz rzadziej, i to z najgorszego powodu. Obejrzał się za siebie i zobaczył twarz nadal nieprzytomnej kobiety, którą zaprosił do autokaru. Miała zamknięte oczy, a jej policzki pokrywała krew i sadza. Mimo to wciąż była piękna. - Wybacz mi - szepnął i jego oczy wypełniły się łzami. Ogarnięty furią sięgnął do okna nad sobą. Próbował odsunąć jedno skrzydło, ale uchwyty były tak gorące, że ledwo mógł to wytrzymać. Choć wytężył wszystkie siły i nie poddawał się i tak nie działały. Obiema rękoma złapał się za oparcie fotela, odchylił do tyłu i z całej siły kopnął szybę. - Wyjście bezpieczeństwa - mruczał pod nosem. To miało być wyjście awaryjne. Należało mocno uderzyć w szybę i wypchnąć ją. Ale choćby nie wiem jak mocno kopał, nic się nie działo. - Stłucz się, do cholery! - krzyczał. - No już, pękaj! Pięć minut później na miejsce przybyła policja i straż pożarna. Od chwili wypadku minęło najwyżej dziesięć minut, ale i tak już nic nie mogli zrobić. Pożar objęły cały autokar. Ogień był tak intensywny, że na początku policjanci nawet nie bardzo mogli się zorientować, co się pali. Płomienie były dosłownie wszędzie, strzelały na wszystkie strony, wzbijając się na sześć metrów ku niebu. Dzisiaj M, _l y .J-atka Billy'ego stwierdziła, że syn pewnie ma grypę. Na początku nic właściwie mu nie było. Pokasływał, miał katar i przekrwione śluzówki. Zaordynowała to co zwykle w takich przypadkach: odpoczynek, dużo płynów i w razie potrzeby tylenol*. Jednak mimo tych środków po tygodniu wcale nie było lepiej, a gorączka coraz bardziej wzrastała. Chłopiec zupełnie stracił apetyt. Do jedzenia trzeba było go zmuszać, ale nawet wtedy jadł tyle co kot napłakał. Był blady, a przecież był to dwunastoletni chłopak w środku lata w Oklahomie. Poruszał się wolniej niż zazwyczaj, ale mimo to wciąż nie zamierzał rezygnować z życia towarzyskiego. * Jedna z handlowych nazw paracetamolu. 29 TO P 3. co P 0 O m, R Ct C N 3T3 O s:• IM- SL 03 o "5 f° l & S er a. v. 3 S' 3 s g 2 naświetlania z terapią farmakologiczną. Choć jestem przekonany, że w tym przypadku szansę remisji są duże, muszę być z panią szczery. Istnieje też dziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że Billy... odejdzie od nas. W ciągu kilku najbliższych tygodni. Cecily słyszała jego słowa, ale jakby z ogromnej odległości, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Utkwiła oczy w oknie za biurkiem lekarza. Obserwowała samochody jadące w obie strony ulicy Mapie, ludzi zmierzających na zakupy do centrum handlowego lub na kolację. Skupiła się na wpadających przez okno promieniach słońca, które odbijając się, tworzyły miniaturowe tęcze na ścianie. To wszystko nie mogło być prawdą. - Największym potencjalnym zagrożeniem w najbliższych tygodniach nie jest sama białaczka, lecz ryzyko infekcji. Chemioterapia zniszczy komórki nowotworowe we krwi i szpiku, lecz uszkodzi także system odpornościowy. Nawet głupie przeziębienie czy zwykły katar mogą sprawić... że chłopiec odejdzie. Znowu to cholerne określenie. Odejdzie. Kim w końcu jest ten człowiek? Księdzem czy kimś w tym rodzaju? Dlaczego nie nazwie tego wprost? Dlaczego zwyczajnie nie powie, że jej syn, którego nosiła we własnym łonie i którym się opiekowała przez dwanaście lat, może umrzeć? - Wiem, że w tej chwili przelatują pani przez głowę tysiące myśli -ciągnął dalej doktor Freidrich. - Pozwoli pani, że uspokoję niektóre z jej obaw. Nie jest pani niczemu winna. Właściwie nikt nie wie, co wywołuje białaczkę. W żaden sposób nie mogła pani temu zapobiec. - Położył dłoń na oparciu jej krzesła. - Chcę panią zapewnić, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by pomóc Billy'emu. Pewnie, mówiła do siebie w myślach. Pewnie, że zrobicie wszystko, a co ważniejsze, ja też. Nie pozwolę mu umrzeć! Nie dopuszczę do tego! Pierwszy etap radioterapii i chemioterapii trwał około miesiąca. Bil-ly'emu kilka razy robiono transfuzję, gdyż lekarze chcieli zwiększyć liczbę płytek w jego krwi. Podczas pobytu syna w szpitala Cecily spędzała z nim każdą noc. Dosłownie każdą. Billy'emu zaczęły wypadać włosy i bez przerwy wymiotował. Liczba płytek wciąż była za mała, lecz przestała spadać, a na skórze nie pojawiały się nowe siniaki. Pod koniec miesiąca badania krwi i biopsje szpiku nie wykazywały już objawów białaczki. Lekarze oficjalnie stwierdzili, że nastąpiła remisja. Kuracja się powiodła. Po powrocie do domu Billy był leczony ambulatoryjnie, ale musiał dwa razy w tygodniu odwiedzać szpital, aby kontynuować rozległą terapię podtrzymującą, w tym chemioterapię. Wyraźnie mu się to nie podobało. Był zmęczony ciągłym wymiotowaniem i pragnął, by odrosły mu włosy. Jednak jak 32 na dwunastoletniego chłopca, który tak wiele przeszedł, był w wyjątkowo dobrym nastroju. - Wiesz co, mamik, chyba się zapiszę w lecie do drużyny baseballowej ogłosił pewnego wieczoru przy kolacji. Cecily uniosła brwi. To było ciekawe. Od trzech lat próbowała namówić syna do tej gry, ale jakoś nigdy nie okazywał nią żadnego zainteresowania. Wolał piłkę nożną. Baseball uważał za grę dla dzieciaków. Przynajmniej kiedyś. - A skąd ci to przyszło do głowy? - No... Chłopaki w szkole zaczynają się czegoś domyślać. - Domyślać? Czego? - No... że codziennie chodzę w czapce baseballowej. - Billy zakładał tę czapkę do szkoły, by ukryć, że wypadły mu włosy. I tak każdy o tym wiedział, ale on wolał wyobrażać sobie, iż wszyscy są przekonani, że to taki szpan. - Pomyślałem sobie, że jeśli naprawdę zacznę grać w baseball, będzie to bardziej naturalnie wyglądać. Cecily nie mogła powstrzymać uśmiechu. Była taka dumna ze swego syna. Przeszedł przez to wszystko i nie stracił ducha. - Jutro pojedziemy do Wal-Mart i kupimy ci rękawicę do baseballu. Co ty na to? - Świetnie! Jednak w lecie Billy nie grał w baseball. Pięć miesięcy po tej rozmowie, podczas zwykłej kontrolnej wizyty, doktor Freidrich odkrył, że wyniki badań krwi znowu się pogorszyły. Od razu zaordynował biopsję szpiku kostnego, a gdy jej wyniki okazały się niezbyt jasne, zalecił drugą i trzecią. Przez ten czas Billy'emu bez przerwy leciała krew z nosa, a uk ciele znów pojawiły mu się siniaki. Tylko że teraz było ich o wiele więcej. Czwarta biopsja wykazała czterdzieści sześć procent blastów. Doktor Freidrich spotkał Ceciły na szpitalnym korytarzu przed drzwiami pokoju syna. Wziął w obie ręce jej dłoń; było to coś, czego nigdy nie robił w stosunku do rodziców lub krewnych chorych. - Proszę mi powiedzieć prawdę - poprosiła zaciskając mocno wargi, aby zapanować nad ich drżeniem. - Proszę. - To nawrót choroby - cicho powiedział lekarz. - Białaczka wróciła. - Nie można powtórzyć pełnej terapii? Wywołać kolejnej remisji? - Można. Ale nawet jeśli nam się uda, to tymczasowo. Musimy być realistami. W tym przypadku szansę całkowitego wyzdrowienia są... bardzo nikłe. 3 - Milcząca sprawiedliwość 33 - To nie jest żaden przypadek - zaoponowała Cecily, ze wszystkich sił starając się zachować spokój. - To mój syn. - Wiem, ale... - Chcę, żeby ponownie poddano go naświetleniom! I chemioterapii! I to natychmiast! Lekarz pokiwał głową, zatrzymując swoje uwagi dla siebie. - Cecily, podam ci kilka nazwisk. - Wyciągnął jakąś kartkę z kieszeni swojego białego fartucha. - To są rodzice kilku moich pacjentów. - Nie będę chodzić na spotkania żadnych grup wsparcia - stanowczo stwierdziła Cecily. - Jestem zbyt zajęta, żeby tracić czas na siedzenie w kółku i użalanie się nad sobą. - Cecily, ci rodzice też mają synów, a ich synowie też mają białaczkę. Niektórzy z nich... nawet bardziej zaawansowaną niż Billy. Nic nie mówiąc, Cecily wzięła listę i przebiegła wzrokiem po nazwiskach. - Colin Stewart? Mieszka w tym samym bloku, co my. Doktor skinął głową. - Ed Conrad. Jim Foley. Ci chłopcy chodzą do tej samej szkoły co Billy. Jak to możliwe? - To w żaden sposób nie wyjaśnia raka, Cecily. - A czy nie mówił pan, że to bardzo rzadka choroba? - Tak. Każdego roku zapada na nią mniej niż czworo dzieci na każde sto tysięcy. A tutaj mamy czwórkę chłopców mieszkających w promieniu mili od siebie! - Są jeszcze inne przypadki. Nie ja jeden jestem pediatrą w Blackwood. Zrób to dla siebie, Cecily, i porozmawiaj z innymi matkami. Potrząsnęła głową i zgniotła kartkę. - Muszę się zająć swoim synem. Doktor Freidrich wznowił pełny program radio- i chemioterapii. Pod koniec miesiąca choroba kolejny raz była w odwrocie. Jednak liczba płytek i białych krwinek znowu się zmniejszyła. Wykonano kilka biopsji szpiku i okazało się, że i liczba jego komórek wciąż spada. Lekarz stwierdził, że taki stan nazywa się anemią aplastyczną. Choć nie jest to białaczka, może być tak samo śmiertelna. I nie ma żadnej skutecznej terapii. Po starannym rozważeniu sprawy zdecydował się odesłać Billy'ego do domu. Obawiał się najgorszego, ale po prostu nic nie mógł zrobić. Trzy tygodnie później, w Dniu Matki, Billy nie wstał o zwykłej porze. Gdy Cecily poszła sprawdzić, co się z nim dzieje, oddech chłopca był płytki i rwał się. Choć bardzo się starała, nie mogła go obudzić. 34 Mój Boże, pomyślała cicho, a więc to już. Wytężając wszystkie siły, podniosła syna z łóżka. Rozbudził się, ale był za słaby, by móc iść. - Mamusiu - powiedział cicho. Zacisnęła zęby, dusząc w sobie emocje. Od lat tak do niej nie mówił. - Mamusiu, nie czuję się dobrze. - To nic takiego, dziecino - odparła, biegnąc jak najszybciej do samochodu. - Zawiozę cię do lekarza. Słysząc to, chłopiec się wzdrygnął. - Mamusiu. - Jego głos był tak cichy, że musiała niemal przyłożyć ucho do jego ust, by coś usłyszeć. - To chyba już. Ja odchodzę. - Nigdzie nie odchodzisz - stanowczo zaprzeczyła Cecily. - Nie pozwolę na to. Posadziła go na przednim siedzeniu. Nie zdążyła się jeszcze ubrać, ale było to zupełnie nieważne. Wróciła tylko po torbę, gdyż wiedziała, że bez karty ubezpieczalni pewnie nie wpuszcząjej nawet do szpitala. Uruchomiła samochód i ruszyła. Dojeżdżając do ulicy Mapie zauważyła, że Billy ma zamknięte oczy, a jego klatka piersiowa się nie porusza. Oddychaj, myślała, zatrzymując samochód i pochylając się nad jego siedzeniem. Oddychaj, nakazywała, uci-skając dłońmi jego drobną klatkę piersiową. Oddychaj, błagała, przyciskając wargi do jego ust. Boże, proszę cię, spraw, by oddychał. Patrolujący okolicę policjant zauważył stojący na poboczu samochód. Zorientowawszy się, co się dzieje, wezwał karetkę. Ale zanim przyjechała, Billy już dawno odszedł. Cecily ze wszystkich sił starała się nie okazywać żadnych emocji. Nie możesz się teraz załamać, nakazywała sobie. Nie będziesz taka jak wszyscy. Nie dasz im tego, czego oczekują. Gdy sanitariusze umieścili ciało Billy'ego w karetce, jeden z nich zagadnął ją: - Czy pani syn jest pacjentem doktora Freidricha? Utkwiła w nim oczy, nie bardzo rozumiejąc, o co pyta. Jego głos przywołał ją do rzeczywistości i sprawił, że wróciła myślami na ziemię. - Tak. A dlaczego pan pyta? - Mój syn też miał białaczkę. Jestem Ralph Foley. Ralph Fołey, powtórzyła w myślach. Oczywiście. Przypomniała sobie, że widziała jego nazwisko na liście doktora Freidricha. - Wiem, co pani teraz czuje - powiedział Foley. - Ja i jeszcze kilka innych osób utworzyliśmy grupę i spotykamy się raz w tygodniu. Gdyby kiedyś potrzebowała pani z kimś porozmawiać... 35 - Nie należę do tych, którzy muszą się wygadywać - przerwała mu. Wspięła się do wnętrza ambulansu, by towarzyszyć synowi w drodze do szpitala. Po załatwieniu wszystkich formalności Cecily wiedziała, że może już odejść. Jednak w jakiś sposób nie mogła się do tego zmusić. Stopy odmówiły jej posłuszeństwa. Wyjście ze szpitala byłoby potwierdzeniem tego, że już po wszystkim, że Billy naprawdę odszedł i że nigdy już nie wróci. Przecież przysięgała sobie, że nie dopuści, by jej syn umarł. Przysięgała jemu, że nigdy nie pozwoli mu umrzeć. Zawiodła ich oboje. Niemal w tej samej chwili zalała się łzami. Zupełnie jakby pękła jakaś tama. Wszystko, przed czym się opierała, co od miesięcy od siebie odpychała, właśnie znalazło ujście. Była sparaliżowana bólem, każdy oddech sprawiał jej trudność. Cała się trzęsła. Pospiesznie rozejrzała się za jakimś krzesłem w poczekalni, by usiąść, zanim upadnie. Ból przeszywał całe jej ciało, zupełnie jakby przepływał przez nie prąd. Była tak zmęczona, tak wyczerpana walką, tak zdruzgotana stratą. Wykończona. A jej synek odszedł. - Mogę pani w czymś pomóc? Odwróciła się i zobaczyła za sobą księdza. Nie znała go. Pomyślała jednak, że pewnie jest kapłanem w kościele episkopalnym na West Elm. Wytarła chusteczką twarz. - Nie, chyba że potrafi ksiądz czynić cuda. Ksiądz nie poczuł się tym urażony. - To nie w mojej mocy. Umiem jednak słuchać. - Mów, mów, mów. - Uświadomiła sobie, że mówi wiele głośniej, niż potrzeba. Jej głos brzmiał ostro i opryskliwie, nawet w jej uszach. - Dlaczego wszyscy są tacy chętni do gadania? - Odwróciła się do niego plecami. - Proszę mnie posłuchać - łagodnie odezwał się ksiądz. - Przeżywa pani bardzo trudne chwile. Straciła pani kogoś, na kim bardzo pani zależało. Nie wiem kogo, ale wiem, że był dla pani kimś bardzo ważnym. Tak ważnym, że pewnie uważa pani teraz, iż nie da rady bez niego żyć. - Oczywiście, że dam radę - zaprzeczyła, kolejny raz ocierając oczy. -Czy ksiądz nic nie rozumie? Tu nie chodzi o mnie! Tylko o Billy'ego. To, co go spotkało, jest niesprawiedliwe. To nie jest w porządku. - Cały świat to jedna wielka niesprawiedliwość. Takie czasy. Nie rozumiemy, co się dzieje i dlaczego. - Ja doskonale rozumiem, co się stało. - Cecily zmusiła się, by wstać z krzesła. - Jednego tylko nie rozumiem. Jak Bóg mógł na to pozwolić? I dlaczego? Na te pytania nie mam odpowiedzi. 36 Ksiądz wziął ją pod ramię, wcale nie starając się odpowiedzieć na jej pytania, gdyż taka odpowiedź nie istniała. Nikt nie był w stanie jej udzielić, ani on, ani ktokolwiek inny. Po prostu nie było żadnej odpowiedzi. W ciągu tygodni i miesięcy, które nastąpiły po śmierci Billy'ego, Cecily jak opętana bezustannie zadawała sobie pytanie, które przyszło jej do głowy tamtej nocy, w szpitalu: jak to się mogło stać? Zawsze była przekonana o racjonalności i logice świata. Przed wyjściem za mąż studiowała biologię. Uczono ją, że zawsze istnieje jakaś przyczyna, że nic się nie dzieje bez powodu, że do wszystkiego można dojść metodą prób i błędów, że jeśli tylko dysponuje się odpowiednimi narzędziami analitycznymi, wszystko można wyjaśnić. Jednak choćby nie wiadomo jak się starała, czegokolwiek by nie czytała i z kim nie rozmawiała, nie potrafiła rozwikłać zagadki ani znaleźć odpowiedzi, którą bardzo chciała poznać: dlaczego jej ukochany syn umarł? Aż pewnego ranka przeczytała historię opisaną na pierwszej stronie „Gazety Blackwood". I wtedy zrozumiała. Część pierwsza TEN OTO WERSET WYRYJESZ DLA MNIE Rozdział 1 G, I rzebał pan w śmieciach tego człowieka? Ben Kincaid skubał kołnierz koszuli. - Uhm... tak... ale w jak najbardziej odpowiedni sposób. Sędzia Lemke nie wyglądał na rozbawionego. - W śmieciach? - To była część mojego... dochodzenia. - Śmieci? Ben zerknął na Christinę. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Jak widać, nie miał co liczyć na żadną pomoc z jej strony. - Starałem się być sumienny. - Sumienny? Sumienny? - Lemke wyglądał tak, jakby zaraz miała go trafić apopleksja. - To nie ma nic wspólnego z sumiennością. To jest... obrzydliwe. - Śmieci wystawiono na róg ulicy, skąd miała je zabrać ciężarówka, Wysoki Sądzie. Mogę zapewnić, że nie miało miejsca żadne naruszenie prywatności. -1 robił pan to przez cały tydzień? Ben odwrócił wzrok. - No... prawdę mówiąc przez dwa. Chciałem być... uhm... - Tak, wiem. Sumienny. - Sędzia Lemke miał dobrze po sześćdziesiątce. Jednak siwizna pokrywała mu skronie już od co najmniej trzydziestu lat. Ben podejrzewał, że Lemke jest przekonany, iż grzywa białych włosów wyróżnia go w jakiś sposób, dodając powagi, i pewnie miał rację. Sędzia nosił ciemne okulary w grubej oprawce, które w połączeniu z wydatnie zarysowanymi szczękami nadawały jego twarzy sowi wygląd. 41 Jak na sędziego, Lemke był pogodnym człowiekiem. Jednak w ciągu ostatnich dziesięciu lat miał coraz większe kłopoty ze skupieniem się, a i pamięć nie była już taka jak niegdyś. Był sędzią ze starej szkoły. Wymagał przestrzegania wszelkich formalności i nie pozwalał na żadne błazenady. A tutaj, jak na złość, mogło się zdawać, że cała sprawa jest tylko błazenadą. - Czy możemy przystąpić do przesłuchania tego świadka, panie Kincaid? - Tak. Oczywiście, Wysoki Sądzie. - Świadkiem tym był podsądny Mi-chael Zyzak. Klient Bena, niejaki Rodney Coe, pozwał go do sądu za niedotrzymanie warunków kontraktu. Teraz pociągnął Bena za rękaw. - Jak nam idzie? Coe, niespełna dwudziestojednoletni przedsiębiorca z twarzą dziecka, prowadził w miasteczku Starfleet Emporium sklepik z komiksami i różnymi rzeczami dla kolekcjonerów. Do tej pory miał niewiele doświadczeń z wymiarem sprawiedliwości, więc wierzył, że ci, którzy mają rację, zawsze wygrywają. Dla znającego te sprawy dużo lepiej Bena stanowiło to poważny problem. Ben zabrał się do tej sprawy z ogromnym zapałem. Wydawała mu się wyjątkową okazją ucieczki od brudu i plugastwa spraw karnych do łagodniejszego i spokojniejszego świata. I to był błąd. W tej chwili wiele by dał, żeby być jak najdalej od tego miejsca, nawet w samym środku rozprawy o miłe potrójne zabójstwo. Ben zwrócił się do świadka: - Panie Zyzak, kiedy została zawarta pańska umowa z panem Coe? Adwokat strony przeciwnej, niejaki Darrel Snider, zerwał się na równe nogi. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Przyjmuje się fakty, na które nie ma dowodów. Sędzia Lemke kiwnął głową. - Podtrzymuję. - Proszę bardzo - zgodził się Ben, biorąc głęboki oddech. - Spróbujmy z innej strony. Panie Zyzak, czy zawarł pan umowę sprzedaży z panem Coe? - Nie. - Zyzak, zawodowy handlarz przedmiotów, które ludzie kolekcjonowali, był po trzydziestce i miał poważną nadwagę. Policzki pokrywał mu kędzierzawy zarost, co, zdaniem Bena, równie dobrze mogło świadczyć o lenistwie, jak i o zupełnym braku wyczucia trendów mody. A najpewniej o jednym i drugim. Zyzak miał na sobie wygnieciony i poplamiony podkoszulek z napisem „Spock for president" i za małe o kilka numerów dżinsy. -Nigdy tego nie zrobiliśmy. Nie mogliśmy się dogadać. Ben oparł się pokusie wzniesienia oczu do góry. Najwyraźniej Zyzak został dobrze przygotowany przez swojego prawnika. - A więc kiedy panowie rozmawiali o możliwości zawarcia kontraktu? - To było piętnastego sierpnia w zeszłym roku. - Dobrze. I został wtedy przygotowany projekt pisemnego kontraktu, prawda? - Oczywiście. Coe miał wszystko przygotowane. Jedyne, co zostało do zrobienia, to wpisać kwoty i złożyć podpisy. - I złożył pan swój podpis, prawda? A potem się pan dowiedział, że ceny poszły w górę, w niecałą godzinę po podpisaniu kontraktu zadzwonił pan do mojego klienta i chciał się wycofać z transakcji. - Przepraszam - wtrącił się sędzia Lemke - ale trochę się w tym pogubiłem. Ben westchnął cicho. Za każdym razem, gdy sędzia postanawiał się włączyć w przesłuchanie świadka, sprawy przybierały zły obrót. - Chyba nie padło jeszcze ani jedno słowo o przedmiocie kontraktu. Czy z łaski swojej mógłby pan przedstawić res gestae*. Świetnie. A teraz na dodatek popisuje się łaciną. Na pewno wypatrzył to w podręczniku Blacka przed wejściem na salę rozpraw. - Panie Kincaid, nie jestem w stanie zrozumieć istoty sprawy, jeśli nie wiem, co zostało sprzedane i kupione. Ben kiwnął głową, choć miał nadzieję, że uda się tego uniknąć. Powinien być na to przygotowany. - Panie Zyzak, czy mógłby pan wyjaśnić sądowi, co pan sprzedawał? Zyzak zwrócił nieco twarz ku sędziemu. - Takie małe pudełeczka z dozownikami po pezach. Sędzia zamrugał oczami. - Co takiego? - Opakowania po pezach. Sędzia wpatrywał się w niego nic z tego nie rozumiejąc. - Przepraszam, ale wydało mi się, że powiedział pan „po piesach". - Pezach. P-e-z-a-c-h. - Jeśli można, Wysoki Sądzie - odezwał się Ben, ponownie przystępując do boju. - Pez to nazwa cukierków. Takich małych, prostokątnych. Tak samo jak sweetarts. - Sweetarts? - powtórzył za nim sędzia. - Czyżbyśmy teraz przeszli do makaronów? Ben uśmiechnął się ze znużonym wyrazem twarzy. Naprawdę trzeba mieć pecha, by mieć rozprawę przed sędzią, którego wiedza o kulturze popularnej kończy się na siostrach Andrews lub który chce, żeby ludzie tak uważali. - Wysoki Sądzie, obawiam się, że sweetarts to także nazwa handlowa. Innego rodzaju cukierków. * Działania, okoliczności i stwierdzenia mające przypadkowy związek z zasadniczym przedmiotem postępowania sądowego, dopuszczalne jednak jako dowody. 43 - Och, rozumiem. - Jednak wyraz twarzy sędziego wyraźnie świadczył, że nic nie pojmuje. - I mówi pan, że ten człowiek sprzedawał pudełka po tych cukierkach? Tak, Wysoki Sądzie. Małe plastikowe pudełeczka z dozownikami do cukierków. Takie, które mają głowy. - Cukierki? - Nie. Pudełeczka. Głowy w kształcie znanych postaci z komiksów, kreskówek. Świętego Mikołaja i inne. - Och, rozumiem. - Była to kolejna wskazówka, że sędzia i tym razem nie ma o niczym zielonego pojęcia. - Proszę mi wybaczyć, mecenasie, ale nadal się w tym gubię. - Sędzia przez moment grzebał w swoich papierach. - Jestem pewien, że gdzieś tutaj przeczytałem, iż przedmiotowy kontrakt opiewał na sumę osiemnastu tysięcy dolarów. - Tak, Wysoki Sądzie. Jak już wyjaśniałem podczas postępowania przygotowawczego, niektóre starsze wersje tych pudełeczek są prawdziwymi skarbami dla kolekcjonerów i kosztują ciężkie pieniądze. Tak jak karty baseballowe lub komiksy. - Komiksy. - Sędzia Lemke złożył dłonie. - Czytałem je, będąc chłopcem. Uwielbiałem je wtedy. To wspaniale, Wysoki Sądzie, tylko co to ma do rzeczy, myślał Ben. - Za jednym szczególnie przepadałem. Zaraz, zaraz, co to było? Och, tak. Kapitan Marvel. Był tylko małym chłopcem, ale po wypowiedzeniu zaklęcia przemieniał się w wielkiego, potężnie zbudowanego herosa. Ben zerknął na Christinę, która i tym razem zaoferowała mu jedynie wzruszenie ramion. Czy można się sprzeciwić nie mającym żadnego związku ze sprawą wspominkom podstarzałego sędziego? - Pamiętam, że zawsze był w nich mały robal, z którym kapitan Marvel walczył. Zaraz, zaraz, jak on się nazywał? No tak, pan Worm*, oczywiście. Nie, pan Mind. Tak, Mind. Na pewno. Potrafił mówić dzięki małemu nadajnikowi przyczepionemu do szyi. - Przerwał na chwilę i westchnął. - Ale i tak nie mogę pojąć, jak te komiksy mogły się stać tak cenne. Kosztowały tylko dziesięć centów. Ben chrząknął. -Wysoki Sądzie... czy mogę... Sędzia Lemke gwałtownie otrząsnął się z zadumy. - Och, tak. Oczywiście. Proszę kontynuować, mecenasie. Ben znowu skupił uwagę na świadku. - Czy nie zgodził się pan z moim klientem, że osiemnaście tysięcy to dobra cena za te pudełeczka? Zyzak gwałtownie potrząsnął głową. * worm (ang.) - robak. 44 - Nie, nie zgodziłem się. - Wpisał pan tę sumę do kontraktu. - To on ją wstawił do umowy. Nigdy nie sprzedałbym swojej kolekcji tak tanio, zwłaszcza Cudownej Kobiety. Sędzia Lemke ponownie podniósł wzrok znad swojego stołu. - Słucham? - Cudownej Kobiety, wersja z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku, z opakowania od miętusów. Wtedy jeszcze miała orła. Sędzia Lemke zdjął okulary i rozcierał sobie nasadę nosa. - Proszę mi wybaczyć, ale niezbyt rozumiem. Zyzak z radością pospieszył z wyjaśnieniami. - Wszyscy wiedzą, że początkowo Cudowna Kobieta miał emblemat orła na... uhm... - przeciągnął ręką na wysokości piersi - no wie pan, na staniku. Jednak w latach sześćdziesiątych szefowie firmy DC Comics, która stanowi teraz część tego superpotwora Time-Warner, zmienili ten emblemat na stylizowane podwójne W, bo chcieli mieć znak handlowy, który można by zarejestrować i sprzedawać, a przecież nikt nie może sobie rościć praw do forsy za amerykańskiego orła. A więc go zmienili. Jednak model z sześćdziesiątego piątego roku powstał jeszcze przed wprowadzeniem tej zmiany, co zwiększa jego wartość. Niektórzy myślą, że to pudełeczko z Cudowną Kobietą z sześćdziesiątego dziewiątego roku jest cenne, ale się mylą. Pudełeczko z sześćdziesiątego dziewiątego roku nie przeżyło nie posiadającej supersił, ale posługującej się karate Cudownej Kobiety według scenariusza Dennisa O'Neila. Postać ta wzorowana była na Emmie Peel z powieści Diany Riggs The Avengers, która, między nami mówiąc, była plagiatem historii napisanej przez Frances Gifford, zatytułowanej Nyoka and the Tigerman. Oczywiście postać Nyoki pochodziła z filmowej adaptacji książki Edgara Rice'a Burroughsa pod tytułem Jungle Girl, ale ci dranie z Hollywood zmienili tę postać, tak żeby nie musieć... - Przepraszam. - Ben zakrył usta dłonią. - Przyznam, że to fascynujące, ale czy moglibyśmy wrócić do przedmiotu tej rozprawy? Zyzak wzruszył ramionami. - Jasne. Co tylko pan zechce. - Panie Zyzak, twierdzi pan, że nigdy nie doszliście z panem Coe do porozumienia? - Zgadza się. - Ale fakty są faktami... podpisał pan umowę. - Tak... - Zyzak przesunął ciężar ciała z jednej strony krzesła na drugą. - Ale nie wiedziałem, co robię. - Słucham? - To co pan słyszał. Byłem... uhm... jak by to powiedzieć? Nie miałem zbyt jasnego umysłu. 45 - Czy chce pan powiedzieć, że był pan czasowo niepoczytalny? - Nie. Nic takiego. - Czy twierdzi pan, że podpisał tę umowę pod przymusem? - Co? Czy taki cherlak jak Coe mógłby mnie zastraszyć? Nie. - Chyba nie jest pan niepełnoletni? -Nie. - A więc obawiam się, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego... - Byłem pijany. Benowi opadła szczęka. - Pijany? - Tak. Podchmielony. Nawalony. Narąbany. Łapie pan? - Doskonale. To samo oświadczył pan w swoich zeznaniach. Stwierdził pan, że w chwili podpisywania umowy był pan podchmielony i nie wiedział, co robi. - Tak. Dokładnie tak. A ten człowiek, Coe - wskazał w poprzek sali sądowej - wiedział, że jestem nieświeży. Wykorzystał mnie. - Panie Zyzak, to najmniej przekonująca wymówka, jaką... - Zaraz, zaraz, panie Kincaid. - Sędzia Lemke uderzył w stół szklanką z wodą. - Nie zapominajmy o dobrych manierach. - Wysoki Sądzie, to śmiesz... - Panie mecenasie, musimy poważnie traktować jego obronę. - Dlaczego? On się po prostu próbuje wymigać... - Obawiam się, że całkowicie zgadzam się ze świadkiem, panie Kincaid. Jeśli był pijany, a pana klient wiedział o tym, nie uznam tej umowy za ważną. - Ależ Wysoki Sądzie, on po prostu... - Słyszał pan, co powiedziałem, panie Kincaid? - Tak, Wysoki Sądzie. - Ben ponownie skupił uwagę na świadku. -A więc dobrze. Rozegramy to tak, jak pan chce. Jeśli był pan pijany, to co pan wtedy pił? - Piwo. Życiodajny nektar. - Zakładam, że musiały to być dwa, trzy piwa. W końcu to Oklahoma. -No... - Aby doprowadzić się stanu, w którym nie wiedział pan, co podpisuje, musiał pan diablo dużo tego wypić. - O tak. W ciągu jakichś dziesięciu minut obciągnąłem cały karton z sześcioma sztukami i jeszcze pół drugiego. Byłem przygnębiony, rozumie pan. Właśnie się dowiedziałem, że kanał SF kończy nadawanie Earth II. - A więc wypił pan dziewięć piw. - Tak. Rany, ledwo się trzymałem na nogach. - W takim razie proszę mi powiedzieć jedną rzecz, panie Zyzak. Kiedy pan już wypił te dziewięć piw, to co pan potem z nimi zrobił? 46 - Jak to co? O co panu chodzi? Nic z nimi nie zrobiłem, no chyba że wtedy, gdy poszedłem do toalety. - Chodzi mi o puszki, panie Zyzak. Co pan zrobił z puszkami po piwie? - Ach, tak. Od razu trzeba było tak mówić. Po prostu wywaliłem je do... W tej samej chwili twarz Zyzaka zamarła w grymasie. Ben uśmiechnął się. Uniósł do góry zapisaną na maszynie kartkę. - Mam tutaj urzędowo podpisane i poświadczone szczegółowe listy zawartości śmieci pana Zyzaka w dniu piętnastego sierpnia, następnego dnia i przez następne dwa tygodnie. Nie było w nich żadnych puszek po piwie, panie Zyzak. Nawet jednej, a tym bardziej dziewięciu. - Och! - Zyzak opuścił wzrok i przez długą chwilę wpatrywał się w swoje dłonie. W końcu podniósł oczy. - Panie sędzio, nie jest jeszcze za późno na ugodę? Sędzia Lemke uśmiechnął się. - Myślę, że byłoby to bardzo rozsądne. - Pochylił się nieco do przodu. -Powiedz mi, synu. A czy był kiedyś kapitana Marvel... .uhm.. .uhm.. - Chodzi panu o pudełko po cukierkach? -Aha. Zyzak kiwnął głową. - Tak. Ale to będzie pana sporo kosztować. Rozdział 2 %) ones oddał skoroszyty, dokumenty i zdjęcia kobiecie w szarym płaszczu. - Proszę mnie posłuchać. Naprawdę bardzo pani współczuję. Rozumiem, że spotkało panią straszne nieszczęście, ale, niestety, w żaden sposób nie mogę pani pomóc. Kobieta siedziała bez ruchu. - Dlaczego? Spotkało nas coś złego. Bardzo złego. - Wcale temu nie przeczę. Ale proszę mnie zrozumieć, nie każdemu złu można zaradzić za pomocą środków prawnych. Można zrobić tylko tyle, ile jest w mocy sądów. - Ci ludzie nie mieli żadnych skrupułów. Powinni ponieść za to odpowiedzialność. - Przerwała na chwilę. - Dużo czytałam na ten temat. Moglibyśmy wnieść przeciwko nim sprawę o zaniedbania, których skutkiem była śmierć. -1 przegrać ją. W dowodzie związku przyczynowego byłyby dziury takiej wielkości, że boeing 747 bez trudu by przez nie przeleciał. 47 Kobieta nie ustępowała. Widocznie było to dla niej bardzo ważne. - Moglibyśmy wynająć biegłych... - Ma pani pojęcie, ile kosztuje wynajęcie biegłych? Bo ja, jako kierownik tego biura, muszę wiedzieć takie rzeczy. Są bardzo drodzy. Pewnie nawet nie uwierzy pani jak bardzo. A to będzie dopiero wierzchołek góry lodowej. Dysponuje pani takimi pieniędzmi? Po raz pierwszy kobieta zawahała się. - Nie. Ale może dałoby się zawrzeć umowę o honorarium zależne od wygrania sprawy? - Co znaczyłoby, że wszystkie opłaty musielibyśmy wnosić z góry. Jako osoba najlepiej świadoma kiepskiej kondycji finansowej tej firmy, coś pani powiem. Nie stać nas na tę sprawę. Proszę spróbować w innej kancelarii. - Już próbowałam. Wszędzie powiedzieli to samo. Nie wezmą tej sprawy, bo, ich zdaniem, nic na niej nie zarobią. Przyszłam tu, gdyż słyszałam, że pan Kincaid nie należy do tych, których interesuje tylko grubość portfeli. - Przykro mi - nie ustępował Jones. - To jest po prostu niemożliwe. - Skąd pan wie? Proszę mi przynajmniej pozwolić z nim porozmawiać. - Pan Kincaid jest bardzo zajęty. Wstępna sekcja klientów należy do moich obowiązków jako kierownika biura. - Wystarczy mi dziesięć minut. - Przykro mi, ale nic z tego. Jones wstał, wyraźnie dając kobiecie do zrozumienia, że powinna zrobić to samo. Zebrała swoje dokumenty i z ociąganiem szykowała się do wyjścia. - Czy mógłby mi pan chociaż wyjaśnić, dlaczego wyrzuca mnie za drzwi? Aż tak bardzo jest pan pewien, że ta sprawa nie zainteresuje pana Kincaida? Jones potrząsnął głową. - Jestem pewien, że wręcz odwrotnie. Jones był już bliski pozbycia się kobiety z biura, gdy ślepy los pokrzyżował mu plany. W drzwiach pojawił się Ben Kincaid. Spojrzał na nieznajomą, potem na Jonesa. -No, jesteśmy. Christina nadeszła chwilkę po nim. -1 mogę dodać, że jako zwycięzcy. Jones rozpromienił się. - Wygraliście? To świetnie. - Mieliśmy szczęście - stwierdził Ben. - Dobry dzień. Klient jest zadowolony. - Czy aż tak bardzo, że od razu zapłacił? 48 Ben pochylił głowę. - No, cóż, prawdę mówiąc, jest z tym pewien problem. Jones walnął się otwartą dłonią w czoło. - Dobry Boże, nie pozwól, żeby to znaczyło to, co mi się wydaje. - Wygląda na to, że naszemu przyjacielowi panu Coe nie wiodło się ostatnio w interesach... Jones ścisnął dwoma palcami grzbiet nosa. - Wiedziałem to. Po prostu wiedziałem. - Jego zyski ostatnio bardzo spadły - wyjaśniła Christina. - Dochody sklepu nie pokryły strat spowodowanych tą sprawą z pudełeczkami po pe-zach. - Pozwól, niech zgadnę - powiedział Jones. - Nie może nam zapłacić. - Przynajmniej nie w gotówce - odparł Ben. - Ale dał mi wspaniałą kopię pudełeczka po miętówkach z Aąuamanem numer osiemnaście. - A do czego nam to? - Żartujesz? To ta historia, w której Aąuaman żeni się z syreną. Jones potrząsnął głową. - Ani chwili dłużej tego nie zniosę! Mam dość! Kobieta w szarym płaszczu postąpiło krok do przodu. Jej oczy były ogromne, błękitne i nieruchome. - Pan Ben Kincaid? Ben wyciągnął rękę. - Przyznaję się. - Nazywam się Cecily Elkins. Chciałaby z panem porozmawiać o możliwości wniesienia pozwu do sądu. - Czy to pani będzie wnosić oskarżenie? - Będzie nas kilkoro. Jestem przekonana, że to może być niezwykła sprawa. - Naprawdę? - Ben uniósł brwi. - Świetnie. Czy rozmawiała już pani z kierownikiem biura? Na jej twarzy pojawił się lekki grymas. - Tak. Zapewnił mnie, że na pewno nie zechce pan ze mną rozmawiać. - Bzdura. Jasne, że chętnie z panią porozmawiam. Jones spróbował się wślizgnąć między nich. - Szefie... jeśli można... sądzę, że to nieporozumienie... - Nie bądź taki, Jones. Tylko sobie chwilkę porozmawiamy. Może podałbyś nam kawę? Jones oburzył się. - Nie jestem tu od robienia kawy. Jestem kierownikiem biura. - Dobrze, a więc idź i coś zarządź. - Ben wskazał drzwi swojego gabinetu na końcu holu. - Proszę ze mną, pani Elkins. 4 - Milcząca sprawiedliwość 49 Poprowadził kobietę, a Christina ruszyła za nimi, ale Jones złapał ją za ramię. - Chcę, aby dla przyszłych pokoleń odnotowano, że próbowałem nie dopuścić do tej rozmowy i że od samego początku byłem temu przeciwny. Christina strząsnęła jego dłoń. - Co się tak podniecasz? To tylko jeszcze jedna sprawa. - Aha, akurat. Jeszcze jedna sprawa - powtórzył za nią z przekąsem. -Równie dobrze to może być nasza ostatnia sprawa. Pół godziny później Ben skończył przeglądać przyniesione przez kobietę dokumenty, a co gorsze, obejrzał wszystkie zdjęcia. Poznał też, co prawda w skrócie, jej historię. Była to jedna z najbardziej wyczerpujących emocjonalnie półgodzin w jego życiu. - Zaczynam rozumieć, dlaczego mój kierownik biura nie chciał, bym z panią rozmawiał. - Zdaję sobie sprawę z wszystkich trudności - powiedziała Cecily - ale uważam, że to bardzo ważne. Nie wolno dopuścić, aby coś podobnego znowu się zdarzyło. - Zgadzam się z panią - odparł Ben - ale musi pani być świadoma, że wszystko sprzysięga się przeciw nam. - Nie zamierzam się poddać tylko dlatego, że to nie będzie łatwe. - Sąteż inne przeszkody. 1 to bardzo poważne. Przez większą część swojej kariery zajmowałem się sprawami kryminalnymi. Oczywiście, od czasu do czasu zdarzały się jakieś powództwa cywilne, ale w przypadku sprawy tego pokroju... Czy nie byłoby lepiej, gdyby spróbowała pani w innej firmie? Jakiejś większej. - Byłam już we wszystkich dużych kancelariach prawniczych - wyjaśniła. - W Tulsie i Oklahomie. Wszyscy odmówili, gdyż... - Dobrze wiem, dlaczego. - Ben gwałtownie odłożył zdjęcia na biurko. - Jeśli zgodzi się pan przyjąć tę sprawę, zrobię wszystko co w mojej mocy, aby panu pomóc. Wszystko, co pan zechce. - Wiem. - A więc? - Wyczekująco pochyliła się do przodu. - Zgodzi się pan? Ben wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze. Zarówno jemu i Cecily wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim odpowiedział. - Chciałbym się spotkać z pozostałymi rodzicami. Czekał wystarczająco długo. Światła zgaszono już ponad godzinę. Dom pogrążył się w całkowitej ciszy, nie widać było żadnego ruchu. Nic nie wska- 50 zywało na to, że ktoś jeszcze nie spał. Prawdę mówiąc, bezpieczniej byłoby poczekać jeszcze godzinę lub trochę dłużej, do północy, ale czuł, że jest gotów już teraz. A gdy był gotowy, musiał działać. Było to trudne do wyjaśnienia, ale poznawał to po czymś w rodzaju lekkiego pulsowania u podstawy kręgosłupa, swędzenia z tyłu gałek ocznych. Niektórzy nazywająto szóstym zmysłem. Doskonale pasował do tego cytat z Biblii, z Księgi Eklezjasty: „I nastał czas na wszystko". I nastał czas zabijania. Po cichu i powoli, starając się robić to jak najbardziej ukradkiem, zmierzał ścieżką pomiędzy dwoma budynkami do frontowego wejścia dużego dwupiętrowego domu w stylu Tudorów. Trzymał się w cieniu; tylko jego lodowato zimne oczy błyszczały w ciemnościach. Wspiął się po schodkach do głównych drzwi. Zamkniętych na zamek. Wiedział, że będą zamknięte. Jakiś czas temu odkrył, że kluczem do sukcesu jest przeprowadzone wcześniej rozpoznanie. Dobrze zaplanował tę wyprawę, na tyle dobrze, by widzieć, że drzwi będą zamknięte. Wiedział też, jak sobie poradzić. Z wewnętrznej kieszeni spodni wyciągnął nóż do cięcia szkła. Do szyby po lewej stronie drzwi, tuż obok zamka, przymocował przyssawkę. Wyciągnął ostrze na całą długość i ostrożnie wykonał cięcie. Powtarzał ten ruch raz po razie, aż w końcu wyciął równy, okrągły kawałek szyby. Gdy skończył, złapał rączkę przyssawki i wyciągnął szklane kółko. Voila! Poszło jak po maśle. Włożył rękę w powstały otwór i zdjął łańcuch. Lekko przekręcił gałkę, chcąc otworzyć drzwi. Nie puściły. Pozostał jeszcze zatrzask. Ponownie sięgnął do kieszeni płaszcza i tym razem wyjął z niej kolekcję wytrychów z nierdzewnej stali. W to cacko zaopatrzył się podczas ostatniej podróży do Dystryktu Kolumbii. Uwielbiał je. Przypominało scyzoryk ze składanymi ostrzami, tyle że szpiczaste zakończenia poszczególnych ostrzy pasowały do różnych typów zamków. Wybrał dwa najbardziej odpowiednie i zabrał się do pracy. Dwie minuty później znalazł się w środku. Lampy były pogaszone, ale przez okna wpadało światło księżyca, więc nie miał problemów ze znalezieniem drogi. Niemal natychmiast zlokalizował schody. O ile wiedział, wszystkie łazienki były na górze. W domu były trzy osoby: Harvey, jego żona i ich piętnastoletni syn. U szczytu schodów skierował się do pierwszej sypialni, skradając się cicho niczym kot. Bezgłośnie otworzył drzwi. Chłopak, tylko w spodenkach gimnastycznych, spał na kołdrze. Nic nie miał do tego dzieciaka, który przecież on nie mógł mu nic powiedzieć. Tak się jednak nieszczęśliwie składało, że chłopak był młody i silny, więc gdyby 51 się obudził podczas jego dalszych działań, mógłby stanowić poważny problem. A na takie ryzyko nie można sobie pozwolić. Mężczyzna sięgnął do kieszeni płaszcza. Tym razem wyciągnął z niej sig sauera kaliber 375. Podszedł do brzegu łóżka, wycelował w głowę chłopca i strzelił. Bang-bang, pomyślał, zastępując odgłosy zaopatrzonego w tłumik pistoletu. Już nie żyjesz. Chłopiec wygiął się konwulsyjnie, gdy kula dosięgła jego czaszki, zupełnie jak laboratoryjna żaba potraktowana elektrodą. Po chwili opadł, aby się już nigdy więcej nie poruszyć. Mężczyzna stał przez chwilę, podziwiając swoją robotę. Wszystko odbyło się niemal bezkrwawo, gdyż dzieciak umarł od razu. Jedyną wskazówką, jak dosięgła go śmierć, była niemal doskonale okrągła czerwona plamka pośrodku czoła. Na swój sposób całkiem atrakcyjna ozdoba. Ornamentalna. Coś w rodzaju znaków wymaganych przez wschodnie religie. No, dość marudzenia. Ma tu coś do zrobienia. Odwrócił się i szybko opuścił sypialnię chłopca. Zrobił io jednak, jak to się czasem zdarza, zbyt szybko. Jego lewa noga trafiła w metalowy kosz na śmieci, który się przewrócił i potoczył po drewnianej podłodze. Nie był to jakiś potężny hałas, ale w tym pogrążonym w ciszy domu zabrzmiał ogłuszająco. Z drugiego końca korytarza, z następnej sypialni, dobiegł go jakiś cichy dźwięk. Ktoś się tam obudził. Z prędkością błyskawicy rzucił się pędem przez korytarz. To, czy go słyszą czy nie, nie miało teraz żadnego znaczenia, bo już wiedzieli, że tu jest. Trzymając w ręku gotowy do strzału pistolet, gwałtownie wtargnął do sypialni. Zastał tam siedzącą w łóżku kobietę. Jej głowa wspierała się na kilku dużych poduszkach. Miała ciemne włosy i zacięty wyraz twarzy. Jej oczy były szeroko otwarte. Mężczyzna wiedział, że jest żoną Harveya. Wiedział też, że jest kaleką i porusza się bardzo wolno, a i to jest dla niej ogromnym wysiłkiem. Wiedział też, że nigdzie się nie ruszy. Podszedł z lufą wycelowaną w jej czaszkę. Zatrzymał się w nogach łóżka, dokładnie na wprost niej. - Gdzie Harvey? - zapytał wciąż trzymając w pogotowiu pistolet. Kobieta utkwiła w nim lodowate spojrzenie. - Poza miastem. Wgniecenie po drugiej stronie łóżka wciąż było widoczne. Gdy dotknął ręką prześcieradła, było ciepłe.' - Gadaj, gdzie on jest? 52 - W Cincinnati - odparła. - Zatrzymał się w hotelu. Nie pamiętam jakim. W nazwie ma Saint lub coś w tym rodzaju. Strzelił jej prosto w rzepkę. Gdy minął pierwszy szok, a okrzyki bólu ucichły, wycelował lufę w drugie kolano i ponownie zapytał: - Gdzie jest Harvey? Chyba nie trzeba dodawać, że wszystko mu wyśpiewała. Rozdział 3 p J. ozostali rodzice zebrali się w biurze Bena Kincaida wczesnym popołudniem. Miasto, z którego pochodzili, Blackwood, leżało w hrabstwie Tulsa, pół godziny jazdy od przedmieść Tulsy. Gdy Cecily do nich zadzwoniła, wszyscy zgodzili się przyjechać. - To było ich aż jedenaścioro? - zapytał Ben, patrząc na twarze zebranych. Cecily mówiła, że były też inne dzieci, ale nigdy nie wyobrażał sobie, że aż tyle. - Jedenaścioro. To była prawda. Jedenaście par rodziców, z których każda straciła ostatnio dziecko w wieku od ośmiu do piętnastu lat z powodu białaczki. Ben przez ponad dwie godziny słuchał ich opowieści. Choć przekazywali je w sposób prosty i pozbawiony dramatyzmu, wszystkie tak samo rozdzierały serce. Cecily opowiedziała Benowi o swoim synu Billym, o tym jak stwierdzono u niego białaczkę, gdy miał dwanaście lat, jak walczyli z chorobą za pomocą lekarstw, radioterapii i chemioterapii, jak dwa razy zmusili nowotwór do remisji, aż w kcticu, po ponaddwuletniej walce, przegrali. Opisała mu swoją ostatnią szaleńczą jazdę do szpitala i jak Billy umarł w drodze, jak starała się go ożywić, płacząc i błagając, wszystko na darmo. - Próbowałam wszystkiego, o czym wiedziałam, że mogłoby mi go zwrócić. Wszystkiego. Bez wahania zamieniłabym się z nim miejscami, oddała swoje życie za jego. Ale to wszystko na nic się nie zdało. Mój synek odszedł, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Margaret Swanson opowiedziała Benowi o swoim Donaldzie, gwieździe drużyny piłki nożnej w miejscowej szkole podstawowej imienia Willa Rogersa. Początkowo, gdy zaczęły pojawiać się sińce, sądziła, że to sportowe kontuzje; w końcu piłka nożna jest dość brutalnym sportem. Gdy nie znikały, zaczęła podejrzewać, że są tego innego przyczyny. Ich mordercze zmagania trwały prawie trzy lata. Donaldowi wykonano ponad sto testów 53 r krwi i ponad dwadzieścia biopsji szpiku kostnego. Ostatni rok życia spędził w szpitalu. Lecz efekt był taki sam. - Donald błagał, bym pozwoliła mu wrócić do domu, żeby znowu mógł grać w piłkę, aja zawsze mówiłam „nie". Wciąż miałam nadzieję. Wciąż przekonywałam siebie, że może wyzdrowieć. I kazałam mu zostać w szpitalu, gdzie był taki nieszczęśliwy. Teraz oddałabym wszystko, żeby cofnąć czas, pozwolić mu wyjść ze szpitala i zagrać w nogę choćby jeden jedyny raz. Dać mu tę krótką chwilę szczęścia przed śmiercią. Historia Ralpha Foley była podobna, tylko bez długotrwałych badań, zabiegów, kuracji, remisji i nawrotów choroby, z którymi musieli się zmagać inni rodzice. W przypadku ich syna Jima pierwszym sygnałem ostrzegawczym był nieustający kaszel. Trzy miesiące później Jim umarł. - Ludzie bez przerwy mi powtarzają, że miałem szczęście. Szczęście, że nieunikniony koniec nastąpił tak zbawiennie szybko. Aja wcale nie czuję się szczęśliwy. Jeszcze teraz nie mogę uwierzyć, że Jimmy nas opuścił. To wszystko stało się tak szybko i było tak nierealne. Jednego dnia masz zdrowego dziesięciolatka, a następnego chowasz go na cmentarzu w Meadow-land. Przecież w prawdziwym życiu takie rzeczy się nie zdarzają, prawda? -Głos zaczął mu drżeć i była to zapowiedź łez, które strumieniem zaczęły mu spływać twarzy. - Przecież nic nie może się tak szybko kończyć, prawda? Nie mogą ci zabrać najcenniejszej rzeczy w twoim życiu i po prostu... po prostu... Nie dał rady dokończyć. Ben wysłuchał tych historii i wielu innych. Za każdym razem wydawało mu się, że najgorsze już usłyszał, ale okazywało się, że jest w błędzie. Zaledwie kilka razy w życiu siedział w pokoju, w którym wręcz namacalnie wyczuwało się tragedię. Byli to pogrążeni w żałobie rodzice, matki i ojcowie, którzy całe serce włożyli w wychowanie dzieci tylko po to, aby utracić je z powodu czegoś, na co nie mieli żadnego wpływu. Ben pomyślał, że chyba nie może być nic gorszego. Zupełnie nic. Gdy opowieści dobiegły końca, zadał kilka prostych pytań. - W jaki sposób się zebraliście? Cecily odpowiedziała pierwsza. Ben domyślił się, że jest ich nieoficjalną przywódczynią. - Pediatra Billy'ego tuż po pierwszym ataku choroby podał mi kilka nazwisk. Sugerował, żebyśmy utworzyli grupę wsparcia, lecz ja nigdy nie zadzwoniłam do innych rodziców. Byłam zbyt zajęta walką o ocalenie życia swojemu dziecku. Po śmierci Billy'ego spotkałam księdza z miejscowego kościoła episkopalnego, ojca Richarda Danielsa. Nie należę do tego kościoła. Do żadnego innego zresztą też nie. Prawdę mówiąc, w tym okresie religia była dla mnie najmniej ważną rzeczą. Ale on zapewnił mi pocieszenie. Wie- 54 dział, co chcę usłyszeć, po części dlatego, że sam wcześniej przez to przeszedł. Powiedział mi o innych rodzicach w mieście, którzy też utracili swoje dzieci. Po pewnym czasie zaczęliśmy się regularnie spotykać, aby porozmawiać o tym, co nas spotkało i jak zamierzamy sobie z tym poradzić. - Cecily od pierwszego dnia stała się motorem napędowym naszej grupy - wyjaśnił Ralph Foley. - Nie chciała się pogodzić z tym, co się stało. Bez przerwy powtarzała, że tyle zgonów z powodu białaczki na jednym terenie nie może być dziełem przypadku, że musi być jakaś przyczyna. - A co na temat przyczyn choroby mówili wasi lekarze? - zapytał Ben. - Wszyscy to samo - odpowiedział Jim. - Że nikt ich nie zna. - Ja jednak nie byłam w stanie tego zaakceptować - wyjaśniła Cecily. -Istniała zbyt duża zbieżność. Rozwinęła mapę małego miasteczka Blackwood, na której ołówkiem zaznaczyła miejsce zamieszkania każdego zmarłego dziecka. Wszystkie znaczki koncentrowały się na północnym skraju miasta, na terenie jakichś ośmiu kilometrów kwadratowych. - Białaczka jest bardzo rzadką chorobą - ciągnęła dalej Cecily. - A tu mieliśmy jedenaście przypadków, wszystkie w północnej części małego miasteczka. Czy dalej chcecie mi wmawiać, że to zwykły przypadek? Jakaś anomalia statystyczna? W żaden sposób. - A więc co wywołało chorobę? - Tego właśnie nie wiedziałam. Na początku sądziłam, że może to jakaś mutacja krążącego w okolicy wirusa. Przeczytałam gdzieś, że u kotów występuje pewna odmiana białaczki przenoszona przez wirusy. Ale Billy miał inny typ tej choroby. Potem zaczęłam się zastanawiać, co mogło łączyć te wszystkie dziewczęta i chłopców. Większość chodziła do tej samej szkoły, ale nie wszyscy. Większość uprawiała jakiś sport, ale też nie wszyscy. Zaczęłam wi$c myśleć o rzeczach uniwersalnych, z których wszyscy korzystają, takich na przykład jak powietrze. - Zrobiła pełną znaczenia przerwę. -Lub woda. - Czy rozmawiała pani o swoich teoriach z pozostałymi członkami grupy? Na to pytanie odpowiedziała Margaret Swanson. - Jasne, że tak. Wszyscy myśleliśmy, że coś jej się w głowie poplątało. - Zerknęła na Cecily. - Nie było w tym nic osobistego. Ale tak właśnie sądziliśmy. Wiedzieliśmy, że nie może się pogodzić ze śmiercią syna. Tak samo zresztą jak i my. Jednak to wydało nam się dość dziwnym sposobem radzenia sobie z tragedią. Upierała się, żeby zatrudnić naukowców, pozwać miasto do sądu, a my na żadną z tych rzeczy nie mieliśmy ochoty. Christina pochyliła się do przodu. - Co sprawiło, że zmieniliście zdanie? 55 - To. - Cecily sięgnęła do swej ogromnej torby i wyciągnęła z niej zwiniętą w rulon gazetę. - To strona tytułowa „Gazety Blackwood" sprzed jakichś czterech miesięcy. Zresztą niech pan sam zobaczy. Ben wziął gazetę. Nagłówek na pierwszej stronie dużymi czarnymi literami głosił: „BASEN Z TRUCIZNĄ W WARSTWIE WODONOŚNEJ BLACKWOOD". Ben szybko przejrzał artykuł. Dziennikarz David Daugherry odkrył do połowy zasypany basen, o powierzchni jednej czwartej hektara i głębokości około metra, wypełniony zanieczyszczoną wodą. Z kolei basen łączył się z wąwozem. Spływała nim woda zasilająca warstwy wodonośne, z których korzystało Blackwood. Dziennikarz odkrył, że woda zawiera ślady arszeniku, chromu, ołowiu i innych metali ciężkich. Zbiornik znalazła brygada budowlana podczas kładzenia fundamentów pod zespół nowych budynków mieszkalnych. Pod koniec artykułu Ben dostrzegł podkreśloną przez Cecily na czerwono linijkę „ar-szenik uważa się za substancję rakotwórczą, nawet w małych dawkach". - No tak, to przerażające - stwierdził Ben. - Ale co to ma wspólnego z waszymi przeżyciami? - Tu mam następną gazetę - odpowiedziała Cecily - która ukazała się tydzień później. -Tym razem nie czekała, aż Ben sam ją przeczyta. -Pierwszy artykuł wywołał sporo szumu w maleńkim Blackwood. Magistrat polecił inżynierowi technicznemu miasta, niejakiemu Johnowi Schultzowi, aby zbadał dostarczaną do miasta wodę. Zgodnie z tym, co stwierdzał artykuł, miasto czerpało wodę z czterech studni. Wyniki testów trzech studni były prawidłowe. Jednak w czwartej wykryto skażenie, którego źródłem była woda przesiąkająca do niej z zatrutego basenu. Była to studnia B. Niech pan zgadnie, jaką część miasta zaopatrywała ta studnia? - Przerwała na chwilę, mocno zaciskając szczęki. - Północną, czyli naszą dzielnicę. Ben przejrzał artykuł. Wyglądało na to, że wszystko, co powiedziała Cecily jest prawdą. Inżynier miasta stwierdził, że w wodzie z tej studni znajduje się kilka niepożądanych substancji chemicznych, w tym trójchloroetylen, znany także jako tri, przemysłowy rozpuszczalnik, używany głównie do usuwania olejów i smarów, i nakazał natychmiast zamknąć studnię. - O rany -jęknął cicho Ben. Wiedział, że zabrzmiało to głupio, ale tylko to przyszło mu do głowy. - To niepojęte. To... przerażające. - Zawsze miałem wrażenie, że ta woda ma dziwny smak - odezwał się Barry. - Ale co mogliśmy na to poradzić. Woda to woda. - Ja uważałam, że jest ohydna - dodała Margaret. - Do picia kupowaliśmy butelkowaną. Ale przecież nie da rady używać jej do wszystkiego. Nie było nas na to stać. - Wszystkie nasze dzieci miały kontakt z tą wodą - powiedziała Cecily. - Piły ją, myły i kąpały się w niej. To było nie do uniknięcia. 56 - To może stanowić podstawę do wniesienia oskarżenia przeciwko miastu - stwierdził Ben. - Możecie oskarżyć głównego inżyniera miasta o zaniedbanie obowiązków służbowych. Tylko co wam to da? Mogę was zapewnić, że miasta nie stać na wypłatę odszkodowanie. Takie małe miasteczko, pewnie nie ma żadnego ubezpieczenia. - Nie chodzi nam o miasto - odparła Cecily. - Chcemy dorwać tych skurwieli, którzy zatruli wodę. - Jej ręka kolejny raz zanurkowała w ogromnej torbie, tym razem wyciągając raport w przezroczystych okładkach. - Gdy tylko przeczytałam pierwszy artykuł, zaczęłam badać sprawę. Studiowałam biologię, dzięki czemu nie byłam zupełnie ciemna w tych sprawach. Czytałam o tri i o jego związku z guzami nowotworowymi u zwierząt laboratoryjnych. Dowiedziałam się także, że nie jestem jedyną osobą, która się martwi o warstwę wodonośną Blackwood. To, co Cecily wręczyła Benowi, było raportem Agencji Ochrony Środowiska. Po odkryciu skażonego basenu Agencja umieściła warstwy wodonośne Blackwood na liście krajowych priorytetów, co kwalifikowało miasteczko do programu oczyszczania wody finansowanego z funduszy federalnych. Agencja ustalała kolejność miast znajdujących się na tej liście, biorąc pod uwagę wchodzące w grę substancje chemiczne, ich stężenie oraz bliskość terenów mieszkalnych. Wśród ponad pięciuset miast tereny wodonośne Blackwood umieszczono na siódmym miejscu. Agencja, tak samo jak główny inżynier miasta, znalazła w studni B tri w stężeniu dwustu osiemdziesięciu cząstek na miliard, co oznaczało bardzo poważne skażenie. W wodzie odkryto jeszcze inne substancje, co prawda w mniejszych ilościach, między innymi rozpuszczalnik używany w przemyśle, znany powszechnie jako tetra. Oba te związki Agencja uznaje za „potencjalne czynniki kancerogenne". Bt:"\ przerzucał strony raportu, przebiegając szybko wzrokiem po gęsto zapisanych akapitach pełnych fachowego żargonu, którego, szczerze mówiąc, zupełnie nie rozumiał. Były to długie naukowe wywody, wykresy i grafy przedstawiające granice warstw wodonośnych i szczegółowe wyniki ich badań. Jednak na końcu raportu udało mu się znaleźć jeden krótki, w pełni zrozumiały paragraf. Fragment ten zatytułowano „Źródła skażenia". Wyjaśniał on, że skażenia do studni B przedostają się z odkrytego niedawno w Blackwood podziemnego basenu. Za najbardziej prawdopodobne źródło ich pochodzenia uznano odpady wywożone z fabryki H. P. Blaylock Industrial Machninery Corporation, która była właścicielem tych terenów i której warsztaty oraz biura znajdowały się w pobliżu skażonego basenu. Ben zamknął raport. - Chcecie pozwać Blaylock Industrial? 57 - Tak - odpowiedziała Cecily. - Oni za to odpowiadają. Czyż nie jest to oczywiste? Ben i Christina wymienili szybkie spojrzenie. - A więc co pan o tym sądzi? - niecierpliwie zapytała Cecily. Ben przygryzł dolną wargę. - Myślę, że powinniśmy zrobić małą przerwę. Przerwa miała potrwać piętnaście minut. Musiał się zastanowić, co powiedzieć oraz jak to powiedzieć. Chciał być wobec tych ludzi uczciwy, a to oznaczało, że musi im powiedzieć wiele rzeczy, których pewnie woleliby nie usłyszeć. Gdy nalewał sobie colę, do kuchni weszła Christina. - Co zamierzasz z tym zrobić? Ben wzruszył ramionami. - Powiem im prawdę. Christina pokiwała głową. - A więc nie zamierzasz wziąć tej sprawy? - To byłoby samobójstwo. Dobrze o tym wiesz. Nie zaprzeczyła. - Ci ludzie wiele przeżyli, Benie. O wiele więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. - Rozumiem to. Ale zachęcanie ich do rozpoczynania procesu, w którym odegrają rolę kamikadze, niewiele im pomoże. Ben wrócił do swojego gabinetu wcześniej. Zastał wszystkich rodziców. W ogóle stamtąd nie wychodzili, czekali na niego. Byli zbyt ciekawi tego, co ma im do powiedzenia. - Przede wszystkim - zaczął Ben - chcę wszystkich zapewnić, że z całego serca wam współczuję. Naprawdę. To, co przeszliście, było prawdziwym koszmarem, czymś, czego żaden człowiek, żaden rodzic nie powinien doświadczyć. Ale musicie też zrozumieć pewną oczywistą prawdę. Sądy nie są w stanie naprawić każdego zła. Powiedziałbym, że nie mogą naprawić większości niegodziwości. Mogą wsadzić do więzienia złodzieja, całkiem nieźle radzą sobie z rozwiązywaniem sporów pieniężnych. Ale w tym przypadku chodzi o coś więcej niż tylko pieniądze. O dużo więcej. I szczerze mówiąc, wątpię, żeby sądy mogły wam pomóc. Zobaczył, że Cecily zesztywniała. - Czy nie możemy ich oskarżyć o zaniedbanie? Lub o umyślne doprowadzenie do sytuacji zagrażającej śmiercią? - Owszem - odparł Ben - można wnieść taki pozew. Problem jednak w tym, czy dacie radę wygrać. - Ale raport Agencji Ochrony Środowiska Naturalnego mówi, że... 58 - Raport Agencji nic wam nie da - spokojnie stwierdził Ben. - Prav. podobnie w ogóle nie zostanie dopuszczony jako dowód, a jeśli nawet, to i tak na nic się nie zda. Pełno w nim zastrzeżeń typowych dla naukowego języka. „Może to, a może tamto, choć bardziej prawdopodobne, że..." W sądzie będziecie musieli poprzeć swoje oskarżenie dowodami. Udowodnić je. Wykazać wyższość waszych dowodów. - Ale jestem pewna, że gdy przysięgli zobaczą mapę, gdy się przekonają, że wszystkie ofiary białaczki mieszkały w tej samej okolicy... - Przyznaję, mapa robi wrażenie. Zdrowy rozsądek mówi, że taka liczba przypadków raka nie może być zwykłym zbiegiem okoliczności. Jednak zdrowy rozsądek nie stanowi żadnego dowodu. W sądzie będziemy musieli udowodnić, że to właśnie zakłady Blaylocka zatruły wodę, a co więcej, że właśnie ta woda była przyczyną choroby nowotworowej. Jeśli nie zdołamy tego zrobić, nie dojdzie nawet do powołania ławy przysięgłych. Sędzia umorzy sprawę w fazie przygotowawczej i w ogóle nie dojdzie do procesu. Ben potoczył wzrokiem po otaczających go pełnych powagi, przepełnionych bólem twarzach. Wiedział, że mówi rzeczy, których ci ludzie woleliby nie usłyszeć. Ale to musiało zostać powiedziane. - Do udowodnienia takiego oskarżenia będą nam potrzebne opinie ekspertów, i to wielu. A to drogo kosztuje. Będziemy potrzebować geologów, toksykologów, inżynierów, hydrologów, nie mówiąc już o lekarzach. Wszyscy liczą sobie setki dolarów za godzinę plus zwrot wydatków. Na własny koszt będziemy musieli przeprowadzić badania, przy pomocy własnych ludzi, aby mieć co włączyć do materiału dowodowego. I trzeba będzie jakoś udowodnić, że te zakłady doprowadziły do skażenia okolicy, a mogę wam zagwarantować, że same się do tego nie przyznają. Ralph Foley chrząknął. - Czyż nie jest możliwe, że Blaylock zgodzi się na polubowne załatwienie spraw'y? Wie pan, żeby uniknąć kosztów i nieprzychylnego rozgłosu towarzyszącego procesowi. - A więc na to liczycie? No cóż, takie mrzonki możemy sobie odłożyć na bok. Blaylock nigdy nie pójdzie na ugodę, gdyż jeśli to zrobi, będzie mieć przeciwko sobie wszystkich mieszkańców Blackwood, z których każdy po kolei będzie wytaczać mu sprawę. Firmy nie stać na takie rzeczy. Będzie walczyć z nami zębami i pazurami. - I co z tego? - buntowniczo zapytała Cecily. - Nie pozostaniemy im dłużni. Będziemy walczyć, i to ostro. - Jak? - zapytał Ben. - Pozwólcie, że coś wam powiem. Blaylock Corporation reprezentuje Raven, Tucker & Tubb, największa kancelaria prawnicza w Tulsie. Wiem to, gdyż kiedyś tam pracowałem. Wiem też, że zatrudnieni w niej adwokaci należą do najlepszych w branży. Znają wszystkie \ 59 prawne kruczki. Będą grać na zwłokę i wszystko maksymalnie przeciągać. Zrobią wszystko, aby cała ta sprawa stała się dla was tak przykra i droga, jak to możliwe. Będą składać pozbawione sensu wnioski, prosić o przesłanie świadków, żądać nic nie dających wizji lokalnych, a wszystko po to, aby zyskać na czasie i nabić licznik. Ten spór będzie kosztować tysiące dolarów lub, co bardziej prawdopodobne, setki tysięcy dolarów. Kogo na to stać? Mnie z pewnością nie. A was? Ponownie badawczo przyjrzał się twarzom rodziców. Nikt nie kiwnął głową. Nie trzeba było speca od finansów, by wiedzieć, że w tym pokoju nie siedzą miliarderzy. Nikt z nich nie był bogaty, wszyscy dopiero co ponieśli rujnujące wydatki na opiekę medyczną. - Tak więc w zasadzie prosicie mnie o rozpoczęcie zakrojonego na ogromną skalę postępowania sądowego, na które nas nie stać i którego nie damy rady wygrać. Chcecie, żebym poniósł ogromne wydatki bez cienia szansy na odzyskanie wyłożonych pieniędzy. Właśnie dlatego żadna inna firma nie chciała was reprezentować. - Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. - I z tego samego powodu ja także nie mogę występować w waszym imieniu. W pokoju zaległa cisza. Nikt nie odezwał się nawet słowem, nikt nawet nie drgnął. Wszyscy wyglądali tak, jakby ktoś właśnie zdzielił ich kijem baseballowym prosto w twarz. Po minie Christiny widać było, że się nad czymś zastanawia. Obgryzała staw zgiętego palca, a to była wyraźna oznaka, że jest zakłopotana. Ale ona także milczała. W końcu Cecily przerwała ciszę. - Mogę zadać jedno pytanie, panie Kincaid? Wzruszył ramionami. - Oczywiście. - Ma pan dzieci? - Nie. - Zmarszczył brwi. - Chociaż przez kilka miesięcy opiekowałem się swoim siostrzeńcem, ale... - Kocha go pan? - Jasne, że tak. Bardzo. Ale... - Co by pan czuł, gdyby właśnie on był jednym z tych nastolatków, którzy zmarli? -Pani Elkins... - Jest pan młody. Może będzie pan miał własne dzieci. Co by pan czuł, gdyby to pana własne dziecko, krew z krwi i kość z kości, umarło tak bezsensownie? Tylko dlatego, że jakaś firma nie miała na tyle przyzwoitości, by trzymać swoje trucizny z dala od ujęć wody? Ben głęboko wciągnął powietrze. 60 - Jestem pewien, że czułbym dokładnie to samo co wy. Byłbym zdruzgotany. Jednak to są aspekty emocjonalne, a one nie wystarczą do złożenia wniosku o wniesienia oskarżenia. Cecily jeszcze raz, tym razem już ostatni, sięgnęła do swojej torby. - To zdjęcie mojego syna. Billy'ego. Niech pan zobaczy, czyż nie przypomina aniołka? Zawsze był taki grzeczny. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Kochał piłkę nożną i Louisa Stevensona. Pragnął zostać lekarzem. Ale nie po to, by być bogatym, jak mi stale powtarzał. Nie chciał być doktorem, który dorobił się własnego basenu. Marzył o pomaganiu takim ludziom, którzy naprawdę potrzebują pomocy, nawet o wyjeździe do jakiegoś kraju trzeciego świata lub coś w tym rodzaju. I wie pan co? Nigdy tego nie zrobi. Niczego już nie zmieni.... - Jej wargi zaczęły drżeć. - Mógł zrobić coś dobrego dla tego świata, ale to już niemożliwe. Wszystko przepadło przez zupełny brak serca dyrekcji jakiejś firmy. Czy to sprawiedliwe? Czy można się z tym pogodzić? Zanim Ben zdążył coś odpowiedzieć, Ralph rozłożył swój portfel i wyjął z niego fotografię. - To mój Roger. - Zaśmiał się cicho. - Chciał zostać astronautą. - A to mój Donald. - Margaret dołożyła swoje zdjęcie. - Mówił, że zostanie architektem. Na biurku, jedna pod drugiej, znalazły się fotografie wszystkich dzieci. Jaya Kinyona, Birana Baileya, Trący Hamilton, Kevina Bluma, Colina Koelshe. Na Bena patrzyło jedenaście par oczu. Miał przed sobą jedenaście młodziutkich twarzyczek dzieci, które przedwcześnie odeszły z tego świata. A znad tych zdjęć wpatrywało się w Bena o wiele więcej oczu, pełnych napięcia i oczekiwania, co odpowie. Znalazł Harveya w garderobie, gdzie skrył się za rupieciami wędkarskimi i taką liczbą butów, która niejednemu starczyłaby do końca życia. Dokładnie tam, gdzie wskazała jego żona. Garderoba stanowiła osobny pokój i było w niej więcej ubrań niż człowiek mógłby na siebie włożyć przez cały rok. Harvey zawsze miał bzika na punkcie swojego wyglądu. Intruz rozsunął ubrania i znalazł małe ukryte drzwi. Gdy je otworzył, znalazł niewielki schowek, akurat na jedną osobę. Tam właśnie ukrył się Harvey. Pięćdziesięciokilkuletni łysiejący mężczyzna z dziobatym nosem skulił się tam niemal jak embrion, zakrywając twarz dłońmi. - Nie rób mi krzywdy. Proszę. - Jezu Chryste. Uciekłeś i zostawiłeś żonę na pastwę oprawcy? - Wpatrywał się w Harveya z nieskrywaną pogardą. 61 - Jest kaleką- odpowiedział Harvey drżącym głosem. - W zeszłym roku miała wypadek. Nie może się szybko ruszać. Intruz z niesmakiem potrząsnął głową. - Jesteś żałosny. - Złapał Harveya za kark. - Błagam, nie rób mi krzywdy. Proszę! W niczym ci nie pomogę. Nie mam tego. - Chciałbym ci wierzyć. I jest tylko jeden sposób, bym mógł się o tym przekonać na sto procent. - Zaciągnął Harveya do sypialni. Tam Harvey zobaczył, że jego żona leży bez ruchu na łóżku. Pośrodku jej czoła widać było małą czerwoną plamkę, a wokół jej prawej nogi kałużę krwi. - O Boże! zaczął krzyczeć. -Nie zrobiłeś tego! Nie... - Do jasnej cholery, Harveyu! Oczywiście, że nie zrobiłem nic złego. Po prostu ją zabiłem. - Pchnął Harveya na łóżko obok ciała jego żony. - Co ty sobie wyobrażasz? Że jestem jakimś zboczeńcem? Aż tak bardzo się nie zmieniłem. - Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej taśmę izolacyjną. - Zresztą nie było takiej potrzeby. Czyżbyś nie wiedział, że kiedyś już ją miałem? Oczy Harveya zaokrągliły się ze zdziwienia, ale nim zdążył coś powiedzieć, mężczyzna zakleił mu usta kawałkiem taśmy. - Tak, tak. To prawda. To było... Zaraz, zaraz. Ach, tak. Jakieś dziesięć, jedenaście lat temu. Robiliśmy to wiele razy, wypróbowując różne pozycje. Niektóre były naprawdę niezłe. Pewnego razu byłeś nawet wtedy w domu. Spałeś. Zrobiliśmy to tuż pod twoim nosem. - Złapał nadgarstki Harveya, okręcił wokół nich taśmę i przywiązał mu je do poręczy łóżka nad głową. -Jeśli mam być szczery, to nie uważam, że to coś specjalnego. Nie była zbyt dobra w łóżku. Sam zresztą wiesz. Za konserwatywna na mój gust. - Uśmiechnął się. - Chociaż to, co wyprawiała językiem, całkiem mi się podobało. No wiesz, podczas gry wstępnej. Teraz owinął taśmę wokół kostek Harveya, ściskając je mocno. Unieruchomiwszy ofiarę klasnął w ręce, ciesząc się z dobrze wykonanej roboty. - To twoja ostatnia szansa, Harveyu. - Zerwał mu taśmę z ust. Razem z nią oderwały się kawałki naskórka. - Gdzie towar? - Nie wiem - odpowiedział Harvey. Jego twarz ociekała potem. - Ja go me mam. Nigdy nie miałem. - Zła odpowiedź. - Oprawca schylił się, podniósł leżące na podłodze brudne majtki i wepchnął je Harveyowi w usta. Potem zaczął się rozbierać. - Pewnie się zastanawiasz, co robię? Boisz się, że może jednak się zmieniłem, że chodzą mi po głowie jakieś brudne myśli. Nie martw się, nic takiego nie wchodzi w grę. - Zdjął ostatnią część garderoby, złożył w.szystko na kupkę i zaniósł ją w odległy kąt pokoju. - Nie będę molestował ani ciebie, ani zwłok twojej żony. Po prostu nie chcę poplamić ubrania krwią. 62 Ponownie sięgnął do kieszeni płaszcza, leżącego teraz na stosie odzieży, i wyciągnął z niej duży młotek. Taki z okrągłą główką, do klepania blachy. Harvey uniósł się na łóżku na tyle, na ile mógł. Oczy wychodziły mu z orbit. Szarpał się i zwijał. Z jego ust wydobywało się zgłuszone wołanie o pomoc. - Co, nagle postanowiłeś gadać? Ale już za późno. Teraz musisz ponieść konsekwencje. Jęki Harveya przybrały na sile, ale nic nie mógł zrobić. Mężczyzna zamachnął się młotkiem i walnął nim w lewą nogę ofiary, roztrzaskując rzepkę. - Wspaniale. Nareszcie stanowicie z żoną dobraną parę. - Przykucnął obok trzęsącego się spazmatycznie ciała. - No już dobrze, Harveyu. Teraz możemy pogadać. Po wyjściu grupy rodziców Ben pozostał w swoim gabinecie. Miał wiele do przemyślenia. Wyszedł stamtąd dopiero po piątej. Jones siedział za biurkiem, czekając na niego. - A więc? Czoło Bena przecinały poprzeczne zmarszczki. - Co więc? Jones odchylił się na krześle. - Niech szlag to trafi! A więc bierzesz tę sprawę! Widzę to po twoich oczach! Ben chrząknął z zakłopotaniem. - Ja... uhm... zgodziłem się ich reprezentować. -Cholera jasna! Powinienem był to przewidzieć! Co ja gadam! Przecież i tak to wiedziałem! Nic nie mogłem na to poradzić! \- Spokojnie, Jones. Opanuj się. - Masz pojęcie, ile to będzie kosztować? - Jasne, że mam. - Wiesz, jakie fłody będą ci rzucać pod nogi, żebyś tylko do niczego się nie dogrzebał? - Myślę, że jest za wcześnie, aby mówić o tym z taką pewnością... - Przy mnie nie musisz się zgrywać. Dobrze wiesz, że masz jedną szansę na milion. Wydamy tysiące dolarów bez prespektyw na ich odzyskanie. - Wcześniej też zdarzały się nam trudne sprawy. - Czy wiesz chociaż, jak wygląda nasza sytuacja finansowa? Bo ja wiem. Stoimy na skraju przepaści, a ty chcesz nas do reszty pogrążyć! Ben kiwał głową. - A jeśli już o tym mowa, to chciałbym, abyś skoczył jutro do centrum i pogadał z Mózgiem. 63 - O nie, szefie. Ja tego nie zrobią. - Jesteś kierownikiem biura. To twój obowiązek. Mózgiem nazywali Conrada Eversole, urzędnika Nations Bank prowadzącego konta firm, który kiedyś już udzielił im pożyczki. A jeśli mają się zająć tą sprawą, będzie musiał zrobić to jeszcze raz. - A co mu dam na zabezpieczenie kredytu? - Opowiesz mu wszystko o tym pozwie. - No pewnie. I myślisz, że na to pójdzie? - No to zrób, co uważasz. Zastaw mój samochód. Jones potrząsnął głową. - Benie... posłuchaj mnie. To błąd. Poważny błąd. - Pewnie masz rację. Ale decyzja już zapadła. Wziąłem tę sprawę. -Ben odwrócił się, ruszył do drzwi i po chwili zatrzymał się. - Jones, chcę żebyś wiedział... - Przerwał. - Myślę, że podjąłem słuszną decyzję. Może niezbyt rozsądną. Na pewno mało bezpieczną. Ale właściwą. Raz po raz walił młotkiem w ciało Harveya. Po jakichś sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu uderzeniach Harvey zmarł, co, biorąc pod uwagę okoliczności, musiało być dla niego ogromną ulgą. Mężczyzna umył młotek nad umywalką, wytarł go i z powrotem włożył do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Potem schował także pistolet i obszedł cały pokój, ścierając odciski swoich palców ze wszystkiego, czego dotknął. Teraz był już przekonany, że Harvey nic nie wiedział. Na początku uważał, że kłamie, ale po pięciu czy sześciu uderzeniach młotka, które trafiły w drugą nogę ofiary i w szczękę, wiedział, że nie jest to możliwe. Gdyby cokolwiek wiedział, już zacząłby gadać. Harvey nie wiedział, gdzie jest towar. I co smutne, pewnie właśnie to próbował mu na samym początku powiedzieć. No cóż, jeśli nie powiodło się za pierwszym razem... Mężczyzna zszedł po schodach. Zastanawiał się, od kogo z pozostałej trójki zacząć. Wykonać taką robotę losowo, na zasadzie prób i błędów, to ciężkie zadanie. Innego wyjścia jednak nie ma. Po prostu będzie załatwiać wszystkich po kolei, dopóki nie znajdzie tego, co chce. I kogo chce. Po wyjściu z domu zatrzymał się i zamknął za sobą drzwi. Noc była cudowna. Księżyc świecił, gwiazdy migotały i wszystko w kosmosie było na swoim miejscu. Poza jedną rzeczą, oczywiście. Jednym małym drobiazgiem. Wcisnął ręce do kieszeni płaszcza i ruszył wzdłuż ulicy. Rozmyślał o pozostałej trójce. Każdemu z nich w najbliższej przyszłości złoży wizytę. Uśmiechał się do siebie, gdy w jego głowie, jedna po drugiej, pojawiały się ich twarze. Bang, bang, pomyślał. Jesteście martwi. 64 Rozdział 4 p X o wyjściu z pracy Ben wskoczył do swojej furgonetki i ruszył w stronę domu. Wiedząc, że poza karmą dla kotów nie znajdzie tam nic do jedzenia, zatrzymał się przy Ri Le i wziął coś na wynos - kurczaka i sajgonki, swoje ulubione potrawy. Dziesięć minut później zatrzymał się przed budynkiem, w którym wynajmował mieszkanie, na północ od uniwersytetu. Zaparkował na ulicy i wszedł do środka. Czuł się przygnębiony i przygaszony. W głowie tłukły mu się tysiące myśli. Przed wejściem na schody zdecydował się odwiedzić paniąMarmelste-in, która gdy się tu wprowadzał, była gospodynią domu. Praktycznie rzecz biorąc, wciąż nią była, choć od kiedy pojawiły się u niej objawy choroby Alzheimera, pełniła tę funkcję tylko z nazwy. Wszystkimi sprawami administracyjnymi, koniecznymi do normalnego funkcjonowania domu, zajmował się Ben. Płacił rachunki, wykłócał się z konserwatorami i od czasu do czasu uzupełniał pozbawiony dna fundusz wydatków bieżących. Zastukał. Żadnej odpowiedzi. Uchylił lekko drzwi i wetknął głowę do środka. - Pani Marmelstein? Siedziała w swoim ulubionym fotelu i oglądała telewizję. Dźwięk był rozkręcony na cały regulator. Na pierwszy rzut oka widać było, że ubierała się dzisiaj sama; bluzka na lewą stronę, każda skarpetka z innej pary. Podszedł do odbiornika i wyłączył dźwięk. - Pani Marmelstein? Oderwała wzrok od ekranu. -ikulie? Ben zmarszczył brwi. Wzrok też miała już nie najlepszy. Ale kim jest Paulie? - To ja, Ben, pani Marmelstein. - Och, tak, oczywiście! Benjamin! - Złożyła dłonie. Ben ucieszył się, że jeszcze go rozpoznaje, i odetchnął z ulgą. - Zostaniesz na kolację? - spytała. -Nie. Dzisiaj jest kolej Joni. Wpadłem się tylko przywitać. Sprawdzam, jak się sprawuje moja ulubiona dziewczyna. Mrugnął porozumiewawczo okiem. Od dnia kiedy ją poznał, pani Marmelstein zawsze była nieco ekscentryczna, a z biegiem czasu objawy choroby Alzheimera coraz bardziej się nasilały. W dodatku jakieś sześć miesięcy temu złamała biodro i od tej pory stała się już zupełnie niedołężna. Ponieważ nie miała żadnych żyjących krewnych, a przynajmniej nic o nich nie było wiadomo, od tamtej pory Ben z Christiną oraz Joni i Jami Singleton, i - Milcząca sprawiedliwość 65 dwójka innych mieszkańców tego domu, zajmowali się nią na zmianę. -Wszystko w porządku? Z powrotem wbiła wzrok w ekran. - Chyba tak. Lubię tę „Diagnozę morderstwa". Ale nie mieści mi się w głowie, co Dick Van Dyke zrobił z włosami. - A co takiego zrobił? - Ufarbował je! Na blond! Możesz w to uwierzyć? W jego wieku? Ben zerknął na ekran. - Myślę, że on ich wcale nie ufarbował, pani Marmelstein. Po prostu posiwiał. Zamrugała oczami. - Posiwiał? - Tak. Z wiekiem. Zupełnie tak samo jak... Ugryzł się w język. W tej chwili włosy pani Marmelstein, dzięki salonowi fryzjerskiemu Hair Revue na sześćdziesiątej pierwszej ulicy, miały odcień różowo-niebieski. Pani Marmelstein poprawiła na sobie bluzkę. - No cóż, nie najlepiej mu w nich. Cokolwiek tam z nimi zrobił. Pilnujesz moich interesów, Beniaminie? - Jasne, że tak. - Nie było to trudne, gdyż interes był tylko jeden. Ten dom. - Miło mi to słyszeć. Ufam ci. Czy wiesz, że mój ostatni odwiert dawał najwięcej ropy w całej Oklahomie. Była to pierwszorzędna lokata pieniędzy. Ben westchnął. Pani Marmelstein nie miała żadnych udziałów w branży naftowej już wtedy, gdy zmarł jej mąż, a stało się to dość dawno temu. W czasie boomu naftowego zbili na tym pokaźną forsę, ale w czasach kryzysu stracili większość pieniędzy. - Mam oko na wszystko, pani Marmelstein. Nic nie ujdzie mojej uwagi. - Wiem, miło mi to słyszeć. Nie myśl, że nie doceniam tego, co robisz, Beniaminie. Nie zapomnę o tobie, gdy.... no, gdy nadejdzie mój czas. Ben zastanawiał się, co to miało znaczyć. Pewnie zamierza zostawić mu swoją kolekcję solniczek lub coś w tym rodzaju. Jej zmęczone oczy z powrotem powędrowały ku ekranowi telewizora. Ben zorientował się, że między nią a Dickiem Van Dyke nie ma dla niego miejsca. - No to lecę. Joni powinna tu zaraz być. Kiwnęła głową. - A, jeszcze jedno, Beniaminie. Wciąż się spotykasz z tą rudowłosą dziewczyną? - Chodzi pani o Christinę? Jest moją koleżanką. Pracujemy razem. To wszystko. - Cha, cha. - Spoważniała. - Wiesz co, Beniaminie? Takim staruszkom jak ja ciężko to przyznać, ale... Wydaje mi się, że moje pierwsze wrażenie co do niej było... błędne. Co prawda, nie zachowuje się tak, jak mnie uczono, co przystoi młodej dziewczynie, a co nie, ale... nie jest taka zła, jak mi się wydawało. Ben osłupiał. Takie słowa z jej ust były równoznaczne z błogosławieństwem udzielonym małżeństwu. - Dobranoc, pani Marmelstein. - Dobranoc, Beniaminie. Och, nie zrobiłbyś trochę głośniej? Nie znoszę, gdy zaczynają szeptać. Gdy Ben otworzył drzwi swojego mieszkania, spotkała go niespodzianka. - Rany Boga, człowieku, o której to się wraca do domu? Prawnicze sztuczki pochłaniają ci masę czasu. Jego były szwagier Mikę Morelli, wyciągnięty na kanapie, oglądał transmisję z meczu piłki nożnej. Na małym stoliku tuż obok Mikę'a leżała ogromna pizza z pepperoni. Obok grzały się dwa schłodzone wcześniej piwa. - Pozwoliłem sobie zamówić coś na kolację - powiadomił Mikę. - Wiedziałem, że w domu nie będziesz miał nic do jedzenia. Ben schylił się i dyskretnie postawił torbę z zakupami na krześle. - Świetnie. Konam z głodu. - Tak samo jak ja. Muszę ci powiedzieć, że ledwo zdołałem wytrzymać do twojego powrotu. Ben sięgnął po kawałek pizzy. - Nie musiałeś czekać. - Och, daj spokój. Nie znoszę sam jeść. - A tak przy okazji, jak ci się udało wejść bez klucza. - No, co ty? W końcu jestem gliną. Wszędzie potrafię się dostać. - Mikę podniósł pilota i wyłączył telewizor. - A więc opowiedz mi coś o swoim wspaniałym dniu. Ben mówił pomiędzy kolejnymi kęsami. Naprawdę umierał z głodu. - Wygrałem proces. A właściwie doprowadziłem do korzystnego dla swojego klienta zakończenia. I... mam nową sprawę. - Coś ciekawego? - Tak. Bardzo. Ben nakreślił Mike'owi ogólny zarys sprawy. Mikę wpatrywał siew niego z uwagą. - Czyżbyś miał jakieś wątpliwości? - Jones uważa, że ta sprawa doprowadzi nas do bankructwa. Christina jest przekonana, że to nie do wygrania. 66 67 - A ty wziąłeś ją mimo to? Tak. Idiotyzm, co? -1 to wyjątkowy. I łatwy do przewidzenia. Ben wziął swoją butelkę i wygodnie rozsiadł się na kanapie. - Na okrągło mówiłem tym rodzicom, jakie trudności napotka ich pozew. Wyjaśniałem, że sądy nie mają środków niezbędnych do zajmowania się takimi szkodami. Ale przez cały czas nie mogłem też przestać myśleć o tym, że jeśli prawnicy i sądy nie mogą pomóc rodzinom, które spotkało takie nieszczęście, to co my, do diabła, jesteśmy warci? - Wszyscy się na tym od lat zastanawiają. - Bez przerwy powtarzałem sobie, że musi być coś, co mogę zrobić. Tylko teraz, na swoje nieszczęście, muszę dojść, co. - Musisz się solidnie zabrać do roboty. Gdy tylko wniesiesz pozew, opadną cię te ważniaki z Raven, Tucker & Tubb. - Jakbym sam tego nie wiedział. Mikę odgryzł kolejny ogromny kęs pizzy i popił go piwem Bud Light. - Miałeś może jakieś wieści od swojej siostry? - zapytał od niechcenia. Aha, tu cię mam, o to ci chodzi, pomyślał Ben. - Nie. Zupełnie nic, od kiedy porwała Joeya i wyjechała na Zachodnie Wybrzeże. - Jakiś superważny program opiekuńczy? - Tak. Coś w tym rodzaju. - Ben przygryzł dolną wargę. Czego właściwie chciał się dowiedzieć Mikę? - Wątpię, by do ciebie dzwoniła. - Nie znasz Julii? Nie ma mowy. - Nie żeby mnie to jakoś specjalnie ciekawiło. Już dawno dałem sobie z nią spokój. Mam to za sobą. Pewnie, nie miałeś innego wyjścia, powiedział sobie w myśli Ben. Tylko dlaczego wciąż nosisz obrączkę? Mikę delikatnie zmienił temat. - Od Joeya też pewnie nie miałeś żadnych wieści? - Nie pozwala mu mnie odwiedzać, jeśli o to ci chodzi. Mikę wyciągnął nogi na stoliku. - Pewnie nie jest ci z tym lekko. Tyle czasu sam zajmowałeś się tym dzieciakiem i co teraz z tego masz? Było tego z sześć miesięcy, co? - Mniej więcej. - A pewnego pięknego dnia ona rozpływa się w powietrzu i zabiera go ze sobą. Człowieku, nie wiem, co bym zrobił, gdy to mi wywinęła coś takiego. Aż sam jestem ciekaw. Ben też był ciekaw. Zwłaszcza że było niemal pewne, iż to Mikę jest ojcem Joeya. Nigdy mu o tym nie mówił, bo Julia tego nie potwierdziła. Ale był tego tak pewien, jakby to zrobiła. Mikę klepnął Bena po plecach. 68 - Co tam, dobrze jest, jak jest. Jesteśmy kawalerami, obaj wolni jak ptaki i nie musimy wychowywać żadnych bachorów. - Pewnie tak - bez przekonania potwierdził Ben. - Osobiście nie chciałbym być uwiązany, udupiony tymi wszystkimi obowiązkami rodzinnymi. Z daleko może to i fajnie wygląda, ale naprawdę to po prostu pułapka. Zaczyna się od dziecka. A potem, zanim się zorientujesz, masz dom pełen klamotów i teściów, rachunki sięgające nieba i hipotekę do spłacenia. I wszystko to coraz bardziej cię pogrąża. Aksamitne kajdanki. Ben uniósł brwi. - Czyżby to była twoja nowa filozofia życiowa, nad którą właśnie pracujesz? - Nic w tym nowego. Zawsze tak uważałem. Zawsze, zdziwił się Ben, czyżby? A w każdym bądź razie od kiedy wziąłeś rozwód z Julią. - Ostatnia rzecz, której potrzebuje facet mojego pokroju, to szwendają-cy się po domu dzieciak. Do diabła, nie wziąłbym tego chłopaka, nawet gdyby był mój z krwi i kości. Ben rozdziawił usta. Czyżby wiedział? A może tylko bawi się z nim w jakieś gierki? A może naprawdę jest taki ślepy? Zadzwonił telefon. Ben przeszedł przez pokój i podniósł słuchawkę. - Słucham. Przez moment słuchał człowieka po drugiej stronie linii, po czym zakrył mikrofon i powiedział do Mike'a. - To do ciebie. Sierżant Tomlinson. Mikę machnął ręką. - E tam, powiedz mu, że wyszedłem coś zjeść na mieście. Ben sumiennie powtórzył wiadomość. - N,\dal chce z tobą rozmawiać. - Bądź tak miły i przypomnij sierżantowi, że nie jestem na służbie. Ben zrobił to, ale niczego to nie zmieniło. - Mają jakieś morderstwo. Dokładniej mówiąc, trzy trupy. - Trzy? - Mikę upuścił kawałek pizzy. - Cholera! Powiedz mu, że nie ma mnie w domu. - Zaczekaj. To nie wszystko. - Ben słuchał przez jakieś następne dziesięć sekund. - Mówi, że jeśli właśnie skończyłeś jeść, to jadąc na miejsce zbrodni, powinieneś zabrać z sobą jakąś papierową torebkę, taką jak dają w samolotach. - Co takiego? - Mówi, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie zdarzyło ci się widzieć. Mikę zamknął oczy, wziął głęboki oddech i zwlókł się z kanapy. - Powiedz mu, że już jadę. 69 Rozdział 5 ŻL/e wszystkich sił starając się zachować kamienny wyraz twarzy, Mikę uniósł prześcieradło okrywające ciało po prawej stronie łóżka. - Święta Mario, Matko Boża - szepnął, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Odwrócił się gwałtownie, usiłując zapanować nad podchodzącym mu do gardła żołądkiem. - Muszę gdzieś zadzwonić - rzucił stanowczo i pobiegł się do wyjścia z pokoju. - No pewnie - powiedział, wskazując mu drogę, sierżant Tomlinson. Mikę zatrzymał się dopiero wtedy, gdy znalazł miejsce, w którym choć przez chwilę mógł być sam. Po drodze minął wszystkich ludzi z ekipy dochodzeniowej, którzy pracowali na miejscu zbrodni; specjalistów od włosów i włókien, od odcisków palców, fotografów i operatorów kamer wideo, speców od płynów ustrojowych i chłopaków z biura koronera. Unikał kontaktu wzrokowego z nimi. Wiedział, że tą wymówką z telefonem nikogo nie uda mu się oszukać, a już najmniej Tomlinsona. Musiał jednak dbać o zawodową reputację „twardego faceta", a wymiotowanie na miejscu zbrodni nie za bardzo by mu w tym pomogło. Gdy doszedł do siebie, wrócił z pewną miną do sypialni. Natychmiast zdjął swój poplamiony i postrzępiony płaszcz, rzucając go na krzesło. Było tutaj niewiarygodnie gorąco. A może tylko tak mu się zdawało. Miał wrażenie, że cały płonie. - Co takiego, do cholery, przydarzyło się temu biedakowi? - zapytał. Tomlinson potrząsnął głową. - Lekarz sądowy nie może powiedzieć nic pewnego. Przynajmniej do czasu, aż zbada go tam u siebie. Wydaje się jednak, że ktoś stłukł go na miazgę jakimś tępym narzędziem. Mógł to być kij baseballowy. Mikę ponuro pokiwał głową, starając się wypędzić z myśli mrożący krew w żyłach obraz tego człowieka, związanego, zakneblowanego i czymś tłuczonego. Prawdę mówiąc, uważał, że przypuszczenie co do kija baseballowego nie było całkiem trafne, choć nie było też zupełnie błędne. - Ile ciosów mu zadano? - W tej chwili trudno to stwierdzić. Ja widzę co najmniej dwanaście różnych śladów po uderzeniu. Zgadza się, pomyślał Mikę. Biorąc jednak pod uwagę ogólny stopień zmasakrowania ciała, ciosów musiało być dwa razy więcej. - Ile razy uderzono jego żonę? 70 - Jeśli chodzi o uderzenia kijem baseballowym, to ani razu. - Z pozbawioną emocji twarzą Tomlinson przeszedł na drugą stronę łóżka i uniósł prześcieradło okrywające ciało kobiety. - Zastrzelono ją. Dwoma strzałami. - Żadnych śladów po uderzeniu? - Przynajmniej takich, które byłoby widać. Dopiero lekarz sądowy będzie mógł to potwierdzić na sto procent. - Jakiego typu broni użyto? - Nie wyjęliśmy jeszcze kul, a więc nic pewnego nie mogę powiedzieć. Wygląda jednak, że była to jakaś potężna pukawka. Mikę odwrócił się. Co, do jasnej cholery, dzieje się z tym światem? Już to wystarczy, żeby głosować na republikanów. - A co z chłopcem? - Jego też zastrzelono. Jednym strzałem. W sam środek czoła. - Cholernie skuteczny sposób. Czyżbyśmy mieli tu do czynienia z jakimś zawodowcem? Po raz pierwszy Tomlinson nieco się zawahał. - Nie lubię spekulować przed zebraniem wszystkich dowodów, ale... Myślę, że to mało prawdopodobne. - Wynajęty zabójca? - Albo działający na własną rękę seryjny morderca. A może po prostu jakiś bardzo dobry strzelec. Ale z całą pewnością ktoś... kto już kiedyś zrobił coś takiego. Mikę skinął głową. Wydawało się, że cierpki wyraz na dobre zagościł na jego twarzy i pozostanie tam, dopóki nie wyniesie się z tego domu makabry. - A chłopcy z dochodzeniówki znaleźli coś? - Tyle co nic. Spece od włosów i włókien znaleźli kilka mikrośladów, ale na razie wszystkie pasują do ubrań ofiary. - A co z odciskami palców? - Żadnych. - Żadnych? - z niedowierzaniem spytał Mikę. - Morderca musiał być tutaj dość długo. -1 co z tego? Wszędzie są tylko odciski ofiar. A i tych niezbyt wiele. - W ich własnej sypialni? - Mikę zamyślił się na chwilę. - Nasz zabójca musiał tu wszystko wyczyścić. Zanim stąd wyszedł. - To niezbity dowód.... jego fachowości. - Tak. A więc co właściwie mamy? Tomlinson rozłożył ręce. - Szczerze mówiąc, diablo mało. Mikę się cofnął i zbadał wzrokiem makabryczną scenerię. Prześcieradła znowu okrywały ciała. Operatorzy kamer wideo wykonywali swoją robotę, na zawsze utrwalając widok tego koszmaru. Światło lamp łukowych w żaden 71 sposób nie łagodziło groteskowości całej sceny, a zwłaszcza nieludzkich okaleczeń człowieka po prawej stronie łóżka. Czegoś mi tu brakuje, mówił sobie w myślach Mikę. Coś tu nie gra? Tylko co? - A właściwie kim był ten facet? - zapytał na głos. - Chodzi o ofiarę. Jak się nazywa? Tomlinson był tutaj zaledwie godzinę, ale Mikę wiedział, że ma już podstawowe informacje o wszystkich ofiarach. Odkąd kilka lat temu, po paskudnej sprawie seryjnego zabójcy, Mikę ściągnął go do zespołu zabójstw, Tomlinson dowiódł, że jest pierwszorzędnym asystentem. Prawdę mówiąc, najlepszym, z jakim Mikowi zdarzyło się kiedykolwiek pracować. Sierżant otworzył notes. - Harvey Pendergast. Pięćdziesięciotrzyletni biały mężczyzna z lekką nadwagą i łysiną. Nosił okulary z powodu krótkowzroczności. - Czym się zajmował? - Pracował dla Blaylock Industrial Corporation. Tutaj, w Blackwood. Średni szczebel kierowniczy. Zarabiał około stu dwudziestu tysięcy rocznie. Mikę gwizdnął. - Nieźle. - Chyba cholernie potrzebował tej forsy - skomentował to Tomlinson. -W jego garderobie jest więcej ciuchów niż u J. C. Penneya. Mikę pozwolił sobie na grymas przypominający uśmiech. - Więc co o tym myślisz? - zapytał Tomlinson. - Facet wykonujący wyroki? Mikę powoli pokręcił głową. - Na to nie wygląda. - Sam powiedziałeś, że to bardzo profesjonalna robota. - Tak, to nie była przypadkowa śmierć, tego jestem pewien jak jasna cholera. Ale wynajęty człowiek nie traciłby czasu na sprawienie takiego łomotu biednemu Harveyowi. Po prostu wpakowałby mu kulkę w łeb i znikł. - Prescott uważa, że to był napad rabunkowy. - Prescott? - Mikę zacisnął zęby. - Był tutaj? - Tylko przez chwilę. Robił coś w pobliżu i usłyszał wezwanie w radiu. Zmył się tuż przed twoim przyjściem. - Na swoje szczęście. - Prescott był drugim detektywem wydziału zabójstw. Stwierdzenie, że on i Mikę niezbyt się lubili, byłoby bardzo dużym niedomówieniem. - Nie chcę, żeby ten głupek choć trochę mieszał się do tej sprawy. - Tak jest. - Wiesz pewnie, że te morderstwa staną się niezłą gratką dla prasy. Nie chcę, żeby ktoś zaprzepaścił nasze szansę aresztowania gościa. 72 - Zrozumiałem. - A niby dlaczego, na Boga, on uważa, że to był rabunek? - Opróżniono portfel Harveya. Wydaje się też, że zabrano część biżuterii jego żony. -Ale ta masakra... - Prescott twierdzi, że to zwykły wybieg. Dla zmylenia glin. Mikę wzniósł oczy do góry. Czyż można się dziwić, że nie mógł znieść Prescotta? Nie dość, że był arogancki, nie dość, że zawdzięczał tę robotę politycznym koneksjom, a nie umiejętnościom, nie dość, że przez nieprzestrzeganie procedur narażał na szwank wnoszone akty oskarżenia, to w dodatku był głupi! - To nie był rabunek. Jaki złodziej, mając pistolet w kieszeni, siedziałby tutaj tyle czasu po to tylko, by tak dołożyć ofierze? A w dodatku w tym domu jest dużo więcej cennych rzeczy. - Ale skradziona biżuteria... - To właśnie jest podstęp. Błędny trop, który ma nas zmylić. - A więc myśli pan to samo co ja. - A jaką ty masz teorię? - Seryjny zabójca. Uważam, że to robota kogoś zdrowo stukniętego. Mikę dość długo się zastanawiał, zanim odpowiedział. - Sam nie wiem. Z pewnością sprawca musiał być niezupełnie zdrowy na umyśle, aby zrobić to, co zrobił człowiekowi na łóżku. Związał go. Zadał mu wiele ciosów raz za razem. Chyba że... - Jego wzrok powędrował w kierunku sypialni. - Chyba że miał powód. , - Powód? Czy może istnieć jakiś rozsądny powód takich tortur? Mikę gwałtownie odwrócił się i zgarnął z krzesła swój płaszcz. Właśnie tego muszę się dowiedzieć. JflpJego zielone oczy wpatrywały się przez silną lornetkę w dom, w którym poprzedniego wieczoru dokonała się straszna rzeź. Z bezpiecznej kryjówki po drugiej stronie ulicy obserwował, jak bez przerwy wchodzą tam i wychodzą przeróżni spece z ekipy dochodzeniowej. Każdy z nich miał do wykonania własne, specjalistyczne zadanie. Bardziej niż ludzi przypominali mrówki. Niech sobie robią te wszystkie testy i badania, i tak im się to na nic nie zda. Nawet supernowoczesne specjalistyczne urządzenia nic im nie pomogą. Uśmiechnął się. Niespodziewanie sobie uświadomił, że nawet taka robota można napełniać człowieka czymś w rodzaju poczucia dumy. Popełnienie czynu tak straszliwego, przynajmniej w oczach przeciętnego człowieka, zdobycie się na coś tak ohydnego i wyjście z tego bez szwanku na każdym 73 musi zostawić jakiś ślad. Nie uda im się go złapać. To się po prostu nie zdarzy. Taka możliwość jest absolutnie wykluczona. Gdy tak patrzył, w drzwiach domu pojawił się człowiek, którego twarz skądś znał. Był to mężczyzna w wyplamionym i raczej mało eleganckim płaszczu. Nie pamiętał jego nazwiska, ale wiedział, że jest detektywem. W jakiejś gazecie widział jego zdjęcie. Cały świat pewnie uważa go za Sherlocka Holmesa, ale i on niczego tu nie zdziała. Zaśmiał się P°d nosem. Tym razem Sherlock Holmes napotkał Moriar-ty'ego. Ten dupek w kiepskim płaszczu w żaden sposób nie da rady go złapać. Nawet o cal się do niego nie zbliży, a jeśli nawet, to... Czułym gestem pogładził zaokrągloną główkę schowanego w kieszeni młotka. Mogło sk wydawać, że samo posiadanie tego młotka dodawało mu siły, zupełnie jakby z tego narzędzia spływał na niego strumień energii, przypominający mu, że jest nie do pokonania i potrafi zniszczyć każdego, kto mu stanie na drodze. Nie, w żaden sposób go nie złapią. A było to bardzo ważne, gdyż miał przed sobą dużo pracy, zwłaszcza jeśli chce znaleźć towar. Lepiej nie popadaj w przesadne samouwielbienie, przestrzegał sam siebie. Nadmierna pycha często poprzedza upadek. A kluczem do sukcesu jest wcześniejsze przygotowanie się. Może jednak powinien podjąć jakieś środki ostrożności? Zmienić nieco zwyczaje i nie działać tak rutynowo. Po prostu żeby zmylić policję. Uśmiechnął się szeroko. Tak, tak właśnie powinien postąpić. Tak będzie o wiele sprytniej- I ° wiele zabawniej. Oczy rozbłysły mu w oczekiwaniu. W końcu różnorodność dodaje życiu smaku, no nie? A ludzie, jako istoty dysponujące tak ogromną ilością środków, wymyślili tak wiele sposobów zabijania. Tak bardzo, bardzo wiele. - Coś nie tak? - zapytał sierżant Tomlinson. Mikę rozcierał sobie kark i rozglądał się po najbliższym otoczeniu. Stali na podjeździe do domu, w którym dokonano morderstwa, i każdy z nich szykował się, by wejść do swojego samochodu. - Nie wiem. Nagle, bez żadnego powodu, dostałem dreszczy. - Pewnie odreagowuje pan szok. Ten widok w środku był dość makabryczny. - Tak. Chyba masz rację. Słuchaj, chcę abyś po powrocie do biura kazał się zabrać do tej sprawy wszystkim wolnym ludziom. - Zrozumiałem. - Weź dwóch chłopaków i każ im wprowadzić szczegóły tej zbrodni do bazy danych FBI. Niech sprawdzą, czy nie ma tam podobnych morderstw. - Kapuję. -1 niech ktoś pogrzebie w przeszłości ofiar. Może jest jakiś powód tego, że ktoś chciał usunąć całą rodzinę lub przynajmniej jedno z nich. Chcę to wiedzieć. - Zrobi się. - I niech ktoś się rozejrzy w terenie, pogada ze wszystkimi sąsiadami. Popyta, czy nie widzieli czegoś podejrzanego. - Dobrze... - Tym razem Tomlinson odpowiedział trochę wolniej niż przedtem. Mikę wiedział, dlaczego się zawahał. Jako doświadczony gliniarz zdawał sobie sprawę, że to zadanie będzie najgorsze z wszystkich wyznaczonych. - Tomlinson, przykro mi... ale byłbym wdzięczny, gdybyś sam się tym zajął. Trzeba przyznać Tomlinsonowi, że nawet nie mrugnął okiem. - Tak jest. - Ja sprawdzę tego Harveya. Wygląda na to, że właśnie on najbardziej interesował zabójcę. To jemu chciał zadać największy ból. Wpadnę do jego firmy i pogadam z szefem i współpracownikami. Spróbuję się jak najwięcej dowiedzieć. A gdy skończycie sprawdzać ich przeszłość, może będziemy mieć więcej tropów. - Brzmi to nieźle, szefie. Coś w tonacji głosu Tomlinsona powiedziało Mikowi, że chłopak chce o coś jeszcze zapytać. - Coś jeszcze, sierżancie? Tomlinson oblizał wargi. - Sir... Pewnie chce pan, żebym się zabrał do tego od razu... - Zgadza się. - Sir... a czy coś by się stało, gdybym najpierw wpadł na chwilę do dom i? Zobaczyć, co z rodziną? Na czole Mike'a pojawiła się głęboka zmarszczka. Kilka razy spotkał rodzinę Tomlinsona. Ładniutką żonę o imieniu Karen i córkę, która teraz miała cztery lub pięć lat. Wiedział, że Tomlinson jest im bardzo oddany. I pewnie właśnie dlatego jego małżeństwo jeszcze się nie rozpadło, podczas gdy związki tylu innych gliniarzy rozleciały się. - Mogę zapytać, po co? - Sam nie wiem, sir. Po prostu... - Jego oczy zwróciły się w stronę domu. Domu okropności. Miejsca, w którym doszło do najbardziej przerażającego aktu przemocy i morderstwa, jakie kiedykolwiek zdarzyło się im widzieć. - Po prostu chcę sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nic więcej. To zajmie najwyżej minutę. Mikę położył dłoń na ramieniu swego ulubieńca. 75 - Zrób to i przekaż im ucałowania ode mnie. - Dziękuję. - A potem bierz się do roboty. Galopem. Zrozumiałeś? - Uśmiech znikł z twarzy Mikę'a. -Tak jest. - To dobrze. Mikę odwrócił się i zaczął się przyglądać budynkowi. Utkwił wzrok w tym oknie sypialni, na którym widać było plamy krwi. - Nie wiem, co tam się działo. Ale zamierzam się tego dowiedzieć. Rozdział 6 B, __) en rozdał kopie trzystronicowego dokumentu swoim pracownikom: Chri- stinie, Jonesowi i Lovingowi. Dał im dziesięć minut na przejrzenie go, choć bez trudu wystarczyłaby połowa tego czasu. - Tyle udało mi się osiągnąć - wyjaśnił Ben. - Czy, waszym zdaniem, przyciągnie to ich uwagę? Jones szybko przejrzał standardowe dane identyfikacyjne stron i ich siedzib, a następnie zatrzymał się przy głównym punkcie uzasadnienia pozwu. „Paragraf ósmy. Pozwany H. P. Blaylock świadomie lub w wyniku niedbalstwa doprowadził do zatrucia toksycznymi środkami chemicznymi ujęcia wody zaopatrującego domy powodów. Paragraf dziewiąty. Środki chemiczne wyrzucane przez pozwanego H.P. Blaylocka zawierały tri, truciznę silnie oddziałującą na system nerwowy i mogącą wywoływać objawy od oszołomienia i nudności aż po zatrucie wątroby i rozwój nowotworów. Paragraf dziesiąty. Wymienione powyżej działania pozwanego doprowadziły do istotnego wzrostu liczby zachorowań na białaczkę i śmierci jedenaściorga dzieci, jak również poważnie zaszkodziły ich rodzinom, w tym, choć nie wyłącznie, naraziły je na poważne straty moralne i emocjonalne oraz stworzyły realne i potwierdzone zagrożenie podwyższonego ryzyka zapadalności na białaczkę i inne formy nowotworów oraz ryzyko wystąpienia innych chorób wśród pozostałych przy życiu członków rodziny." Jones powoli podniósł wzrok znad dokumentu. Jego twarz była bardzo poważna. - Tak, szefie. Myślę, że to przykuje ich uwagę. - A więc czego się domagamy? - zapytał Loving, który był wywiadowcą Bena. Chociaż kilka lat temu brali się z Benem za łby (ale wtedy mieli zupełnie przeciwstawne interesy, gdyż Ben reprezentował żonę Lovinga pod- 76 czas ich rozwodu), to teraz stał się niezwykle lojalnym członkiem zespołu pracowników kancelarii. Miał posturę niedźwiedzia; jego ramiona były tak szerokie, że bez trudu mógłby jednocześnie dotknąć obu słupków bramki piłkarskiej. - Jak brzmi podsumowanie? Ben przeskoczył na ostatnią stronę pozwu. „Paragraf czternasty. Mając na uwadze opisane powyżej szkody, powodowie domagają się odszkodowania za doznane choroby i poniesione straty moralne, za ból i cierpienia oraz za celowe i bezprawne działania pozwanego, w kwocie nie mniejszej niż jeden milion dolarów." Loving zacisnął usta i gwizdnął. - Niezłe, szefie. Naprawdę myślisz, że dasz radę wyciągnąć milion do- lców? - Lepiej, żeby dostał więcej - skomentował to Jones. - Pewnie samo zaciągnięcie tego sukinsyna do sądu będzie tyle kosztować. - W rzeczywistości suma wymieniona w pozwie nie ma żadnego znaczenia - wyjaśnił Ben. - Nie chcę mnożyć kłopotów przez rzucanie zbyt dużych cyfr. Zanim dojdzie do procesu, ustalimy, jakiej kwoty powinniśmy się domagać przed sądem. Szczerze mówiąc, milion dolarów nie wystarczy naszym klientom nawet na zapłacenie rachunków za opiekę medyczną. - Kiedy zamierzasz to złożyć, Ben? - zapytała Christina. -Natychmiast, jeśli żadne z was nie ma żadnych sugestii i nie zaproponuje jakichś zmian. - A kiedy dostaną to te gogusie z Raven, Tucker & Tubb? - Od razu, gdy tylko to złożę. Zamierzam zrobić sobie spacer do budynku Bank of Oklahoma Tower i osobiście im to doręczyć. - Oj, szefie - wtrącił się Loving - a nie myślisz, że lepiej zrobić to przez kuriera? Dlaczego? Loving odłożył swoją kopię dokumentów na biurko. - Chyba nie chcesz tam być, gdy będą to czytać? - Przesadzasz. - Nie wydaje mi się. Nasz pozew naprawdę może poważnie zaszkodzić takiej firmie jak Blaylock. Zwłaszcza gdy prasa to zwietrzy. - Do czego na pewno dojdzie - wtrącił Jones. - Blaylock będzie musiał potraktować ten pozew bardzo poważnie. Ben nic nie odpowiedział. Gdzieś głęboko w środku czuł, że mają rację. Blaylock potraktuje to jako zagrożenie dla istnienia swojej korporacji, a Ra-ven, Tucker & Tubb dostrzegą w tym szansę nachapania się wielu wysoko-płatnych godzin. Ten pozew odbije się echem wśród całej społeczności prawniczej, a pewnie i w całym stanie. 77 - Tym więcej mamy powodów, by się solidnie zabrać do roboty - stwierdził Ben. - Spodziewam się, że każde z was poświęci tej sprawie całą swoją uwagę. Czymkolwiek się teraz zajmujecie, macie to odłożyć na półkę. Musimy działać szybko, bo inaczej rozedrą nas na strzępy. - Mówiąc to, wręczył każdemu pracownikowi kartkę z listą zadań. - Christino, wiem, że niedługo masz sesję. Będziesz mieć czas na intensywne wyszukiwanie dokumentów prawnych? - Jasne, że tak. Do końcowych egzaminów uczę się zazwyczaj w ostatnią noc. Ben wzniósł oczy do góry. - Z całą pewnością możemy się spodziewać, że spróbują utopić nas w morzu wniosków. Wykorzystają to, że mają setki prawników, a my tylko jednego. - Jednego i pół - poprawiła go Christina. - Jak sobie życzysz. Czy jesteś w stanie przewidzieć, jakie wnioski mogą złożyć? Wzruszyła ramionami. - Pewnie. Wniosek o zbadanie materiału dowodowego. Wniosek o oddalenie pozwu z powodu braku możliwości stwierdzenia zaistnienia szkody. - Masz absolutną rację - stwierdził Ben. -1 właśnie ten ostatni najbardziej mnie przeraża. Wyszukaj podobne sprawy. Jakieś prawne precedensy na naszą korzyść. - Wiem, że znajdę podobne sprawy - odparła Christina. - Prawdę mówiąc, kilka już wygrzebałam. Sprawa Woburna z Massachusetts, którą opisano w książce Proces cywilny. Sprawa Toma Rivera. Wydarzenia w Monta-nie i zachodniej części New Jersey. Problem w tym, że we wszystkich strony pozywające przegrały z kretesem. - To znajdź taką, która ma inny koniec. To szalenie ważne, byśmy mogli pokazać sędziemu, że istnieją szansę wygrania tej rozprawy. - Spojrzał na Lovinga. - Będą nam potrzebni jacyś świadkowie, którzy mogliby poprzeć oskarżenia zawarte w pozwie. - Chodzi ci o ekspertów? - Nie. O nich będziemy się martwić później. Chodzi mi o świadków, którzy potwierdzą fakty. Z mojego punktu widzenia nasze powództwo opiera się na dwóch głównych zarzutach i oba musimy udowodnić. Po pierwsze, że to Blaylock zatruł wodę, a po drugie, że to zatruta woda spowodowała wybuch epidemii białaczki. Rzecz jasna, przeprowadzę tradycyjne postępowanie dowodowe, możemy jednak spokojnie założyć, że wszyscy ludzie Blay-locka będą zaprzeczać, że to oni za to odpowiadają. Chcę, żebyś znalazł kogoś, kto powie nam prawdę. Loving potarł policzek. - To dość trudne zadanie, szefie. - Wiem. I właśnie dlatego tyje dostajesz. -Uśmiechnął się. - Blackwo-od ma prawie pięć tysięcy mieszkańców. Wśród nich musi być ktoś, kto wie, co się tam naprawdę dzieje, a w dodatku zechce nam o tym opowiedzieć. - Jeśli tak twierdzisz. - Właśnie tak. I mówiąc o znaczeniu tego zadania, wcale nie przesadzam. Eksperci będą nam potrzebni do udowodnienia, że to właśnie skażenie było przyczyną raka. Lecz jeśli nie znajdziemy dowodów, że to Blaylock spowodował skażenie, nigdy nie zdołamy doprowadzić do procesu. Załatwią nas wnioskiem o orzeczenie w trybie doraźnym. Na koniec wzrok Bena spoczął na Jonesie. - Pewnie chcesz, abym przeprowadził jakieś superryzykowne i niezwykle ważne dochodzenie - powiedział Jones. - A może odwalił jakąś robotę w przebraniu. - Nieee - zaprzeczył Ben. - Chcę, byś wymyślił, jak za to wszystko zapłacimy. - AleżBenie... - Ty jesteś kierownikiem biura w tej firmie, Jones. To twoje zadanie. - Wiem, że to moja robota - odparł Jones. - Rozmawiałem dziś rano z Mózgiem, tak jak prosiłeś. -I co? - Jest skłonny pożyczyć nam pięćdziesiąt tysięcy dolców na dwanaście procent. - Pięćdziesiąt tysięcy? To nie wystarczy nawet na pierwszy miesiąc, choćbyśmy się zgodzili nie pobierać pensji. Cała trójka pracowników zerwała się z krzeseł. - Co takiego? - To tylko takie hipotetyczne rozważania - uspokoił ich Ben, chociaż prawdę mówiąc, sam szczerze w to wątpił. - Będziemy potrzebować więcej pieniędzy. '- Zdaje się, szefie, że nie rozumiesz jednej rzeczy. Mózg pracuje dla banku, a nie dla jakiejś instytucji dobroczynnej. - Zdobądź tę forsę, Jones. - Jak? - Nie wiem. Ufam jednak, że coś wymyślisz. - Och, stokrotne dzięki. - Posłuchajcie. - Ben oparł się dłońmi o biurko. - Wiem, że będzie ciężko. Ten pozew nie jest jakąś tam zwykłą sprawą. Jest... - Przerwał. - Szczerze mówiąc, większość tego co robią prawnicy w dzisiejszych czasach, nie jest warte funta kłaków. To przekładanie papierów z jednej kupki na drugą i wyciąganie pieniędzy. W tym nikt im nie dorówna. Ale ten pozew jest zupełnie 78 inny. Ta sprawa ma ogromne znaczenie. - Zrobił kolejną pauzę, aby mieć pewność, że jego słowa do nich docierają. - A więc chcę być absolutnie pewien, że odwalimy najlepszą robotę, na jaką nas stać. Jones wbił wzrok w podłogę. Jego ton był spokojny, ale mówił tak, aby Wszyscy go dobrze słyszeli. - Nadal uważam, że się na tym sparzymy. Ben uczepił się tego. - Wiesz co, Jones? Może masz rację. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, czy tę sprawę w ogóle można wygrać, czy nie. Ale wykorzystamy wszystkie niożliwe szansę, a po wszystkim będziemy mogli sobie powiedzieć, że spróbowaliśmy. Wygramy lub przegramy, ale przynajmniej spróbujemy zrobić coś dobrego, znaleźć sprawiedliwość dla tych rodziców, którzy bez żadnego Powodu stracili swoje dzieci. I to właśnie ma największe znaczenie. To, że spróbujemy. Ben odepchnął się rękoma od biurka i westchnął. - Koniec ckliwej przemowy. A teraz bierzmy się do roboty. Fred Henderson zgniótł w ręku gazetę i cisnął nią przez pokój. Niech to szlag! Ho tak, po przyjściu do pracy przez cały ranek się zastanawiał, o czym Wszyscy szepczą po kątach. Teraz już wiedział. W końcu nie był w tym budynku jedyną osobą, która znała Harveya. Do diabła, połowa tych ludzi pewnie go znała. A teraz już wszyscy o nim mówili. Harvey stał się sławny. I to nie dzięki temu, co zrobił za życia, ale z powodu koszmarnej, makabrycznej śmierci. Z artykułu Fred się dowiedział, że policja robi wszystko, co w jej mocy,1 aby ukryć szczegóły tej sprawy, ale jak można utrzymać w tajemnicy takie rzeczy? W tym świecie brukowców sześćdziesiąt ciosów tępym narzędziem to temat na świetny nagłówek. I ani jednym słowem nie wspomniano o tym, co przydarzyło się żonie Harveya i jego synowi. Jednym aktem przemocy sprzątnięto całą rodzinę. Policja była wstrząśnięta. Fred nie był. Odsunął krzesło od biurka i zerwał się z desperacką potrzebą rozprostowania nóg. Czuł się tak, jakby ściany małego gabinetu napierały na niego, jakby zaraz miały go zgnieść niczym śmiertelna pułapka w wymyślnym komiksie. Podchodząc do skraju przynależnej mu przestrzeni, dojrzał w szkle ścianek działowych swoje odbicie. Miał pięćdziesiąt osiem lat, wątrobiane plamy, lekki artretyzm, był szpakowaty i jak jasna cholera za stary na takie rzeczy- Lecz na początku tej historii wszystko było inaczej. Wtedy był zupełnie innym człowiekiem. Jego ciało też było inne. Teraz pragnął jedynie, 80 aby mu dano święty spokój. Aby o nim zapomniano. Aby mógł w spokoju dożyć swych dni, czytając powieści H. Ridera Haggarda i oglądając kanał historyczny. Do diabła, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, możliwości tego, co mógłby robić na emeryturze, wydawały się wręcz niewyczerpane. O ile pożyje na tyle długo, by móc się nimi nacieszyć. Fred wiedział, co się przydarzyło Harveyowi. Wiedział, kto to zrobił i dlaczego. Wiedział też, że zabójca Harveya nie znalazł tego, czego szukał. Był całkowicie pewien, gdyż on to miał. Był ostatnią osobą, do której morderca mógłby przyjść. Był tego tak samo pewien, jak tego, że co dzień rano wschodzi słońce. Nikt nigdy nie traktował go poważnie. Nigdy nie był naprawdę pełnoprawnym członkiem ich paczki. Traktowali go raczej jak maskotkę. Fred bez Jaj. Tak właśnie 0 nim mówili, gdy nie było go w pobliżu. Myśleli, że o tym nie wie. Ale on, oczywiście, wiedział. Zawsze o tym wiedział. Zawsze i o wszystkim wiedział. Zawsze był o krok przed nimi. I właśnie dlatego on miał teraz towar, a nie oni. Ale Harvey był martwy. Z jakiegoś powodu umysł Freda zaczął błądzić. Cofnął się pamięcią wstecz i rozpamiętywał swoje chłopięce lata w Carter, małym miasteczku na zachodzie Oklahomy. Wspominał swojego ojca, który zmarł dwanaście lat temu. Był biednym, wiodącym nędzną egzystencję farmerem, z trudem utrzymującym swą siedmioosobową rodzinę. Bardzo rzadko miał czas, by się z nim pobawić, choć nigdy nie brakowało mu go na picie. I awantury. 1 bicie. Fred i ojciec byli do siebie zupełnie niepodobni, a niechęć Freda do rolnictwa była zbyt oczywista. Jednak zamiast podsycać we Fredzie ambicje do robienia interesów, ojciec raczej starał się go zniechęcić. Nigdy nie byli sobie bliscy. A teraz, gdy ojciec odszedł, Fred codziennie o nim myślał. Tęsknił za nim. Czasem tak bardzo, że aż czuł ból w piersiach. Jak to ojciec zwykł mawiać? „Nie okopuje się dyń o poranku." Co to do, u diaska, miało znaczyć? Fred bez przerwy zadawał sobie to pytanie. Czy była to życiowa mądrość prostego człowieka? Czy bezsens, jak wszystko, co zrobił? Przynajmniej zawsze na to wyglądało. Teraz, właśnie dzisiaj, słowa ojca wróciły do Freda i nagle je zrozumiał. Doskonale wiedział, co ojciec chciał przez to powiedzieć. Całe życie spędził, okopując te przeklęte dynie. A światło poranka to był towar. Owszem, Fred miał towar. Ale czy kiedykolwiek wynikło z tego coś dobrego dla niego? Nie mógł zrobić z niego żadnego użytku. Jeśli chciał żyć, nikomu nawet nie mógł o nim powiedzieć. Był to jego mały sekret. Mógł się napawać świadomością, że wszystkich wykiwał, że powiodło mu się tam, gdzie inni ponieśli porażkę. 6 - Milcząca sprawiedliwość 81 Nigdy się nie ożenił. Któż chciałby poślubić Freda bez Jaj? Wszyscy z jego rodziny już poumierali. Jedynym powodem do dumy w jego życiu była pewna drobna i brudna tajemnica. Jak długo jednak pozostanie tajemnicą? Wiedział, że zabójca Harveya nie zatrzyma się po jednym uderzeniu. Dopóty będzie wywijał pałką, czy czego tam użył, dopóki nie znajdzie tego, czego chciał. Dopóki nie znajdzie Freda. Fred oparł rękę na szklanej tafli i wpatrywał się w zmarszczki na swojej twarzy; głęboko wyryte bruzdy przypominające mu, ile ma lat i jak długo to wszystko już trwa. Był za stary, by dopaść dawnego przyjaciela. I za stary, żeby zabić. Prawdę mówiąc, za stary, aby zrobić cokolwiek. Lecz odliczanie już się zaczęło. Odliczanie, które mogło się zakończyć tylko na dwa sposoby. Jakkolwiekby na to patrzeć, ktoś musi umrzeć. Jak każdy dobry pracownik, Mark Austin natychmiast stawił się, gdy go wezwano. Miał nadzieję, że jego strój jest odpowiedni. Dobór ubioru do pracy w dużej firmie prawniczej stanowił nie lada problem. Niebieski garnitur czy szary? Szary garnitur czy niebieski? I biała koszula, rzecz jasna. To wezwanie sprawiło, że natychmiast i z niezwykłym pośpiechem opuścił bibliotekę. Przez całe dwa lata pracy w firmie Raven, Tucker & Tubb żywił nadzieję, że kiedyś będzie miał okazję pracować z Charltonem Col-bym, którego powszechnie uważano za najlepszego prawnika w tym mieście, jeśli nie w całym stanie. Na pewno był najbogatszy. Zgarnął samą śmietankę najlepszych klientów. To on wszystkim dyrygował, a Mar,k miał nadzieję, że pewnego dnia przejmie od niego pałeczkę. W ostatniej chwili zanurkował do męskiej toalety, aby poprawić krawat i przyczesać włosy, a potem pognał prosto do biura Colby'ego. Dwa lata czekał na tę szansę i teraz nie chciał jej zmarnować. To mógł być bilet do wyższego szczebla w prawniczym świecie. Wszystko to przyprawiało go o przyspieszone bicie serca. Obiady w Tulsa Club, skrywany wyraz znudzenia na twarzy, bratanie się z członkami wyższego kierownictwa i młodymi kobietami wchodzącymi do towarzystwa. Wygłaszanie mów w sądzie i skupione na nim, dzięki cudowi telewizji, oczy świata. Emerytura w okazałej posiadłości w okolicach Philbrook, w sąsiedztwie najstarszych bogaczy w tym mieście. Do tego właśnie dążył. O tym marzył. Wiedział, że to wszystko może być jego. Po prostu to wiedział. Przed wejściem do biura Cólbyego zatrzymał się i zapukał w otwarte drzwi. - Chciał pan mnie widzieć. 82 Colby spojrzał na niego przez okulary w szylkretowej oprawie. - Tak. Wejdź, Marku. Mark wszedł do jego biura. Zobaczył, że Colby jest dzisiaj na niebiesko, czyli w kolorze powszechnie uważnym za cieplejszy z dwóch uznawanych przez prawniczy świat mody. Ucieszył się, że jego garnitur ma taki sam kolor. Na wprost biurka Colby'ego stały dwa obite pluszem krzesła z wysokimi oparciami. Jedno z nich było zajęte. - Marku, chciałbym byś poznał pana Myrona Blaylocka. Myronie, to jest Mark Austin. Mark potrząsną wyciągniętą do niego, lodowato zimną dłonią. Uścisk tego mężczyzny był słaby i niechętny. - Jak zapewne wiesz, Marku, pan Blaylock jest dyrektorem i prezesem H.P. Blaylock Industrial Machinery Corporation, firmy, którą założył jego dziadek. Mark nie miał o tym zielonego pojęcia, ale teraz, gdy już mu to powiedziano, nigdy tego nie zapomni. - Oczywiście. - W ciągu wielu lat wspierałem Myrona w wielu sprawach sądowych. Dotyczyły one głównie przepisów regulujących zasady działalności gospodarczej. Lecz jeszcze nigdy nie pomagałem mu w sprawie takiej jak ta. -Podniósł z biurka ostemplowany dokument i podał go Markowi. - Pan Blaylock otrzymał dzisiaj rano mało przyjemną wiadomość. Pozew do sądu. Mark wziął poświadczony urzędowo dokument, który wyglądał jak standardowy pozew z oskarżenia cywilnego. Na ostatniej stronie przeczytał, że adwokatem strony przeciwnej jest niejaki Beniamin Kincaid, o którym nigdy nie słyszał. - Przy tej sprawie będzie mi potrzebna pomoc - kontynuował Colby. -Prawdę mówiąc ogromna pomoc. Doszły mnie słuchy, że masz nieco wolnego czasu. - Oczywiście - potwierdził Mark, prostując się. - Od razu mogę się tym zająć. - To dobrze. Chciałbym zacząć od napisania na brudno naszej odpowiedzi na ten pozew. - Jasne. Odpowiedź była jedną z najprostszych i najbardziej formalnych ze wszystkich czynności obrońcy podczas całego postępowania sądowego. Podejście pozwanego było oczywiste: wszystkiemu zaprzeczać. - Zakładam, że mamy na to zwyczajowe dwadzieścia dni, a czterdzieści, jeśli poprosimy o automatyczne przedłużenie terminu. Colby potrząsnął głową. - Chcemy przedstawić naszą odpowiedź jutro. 83 Mark zamrugał oczami. - Jutro? - Tak. Widzisz jakiś problem? - Nie. Oczywiście, że nie. - Mark skoncentrował się na kontrolowaniu wyrazu swojej twarzy. A może już się podłożył? - Po prostu jestem.... zdziwiony. Zazwyczaj obrona... - Nie spieszy się zbytnio? - Colby zerknął na Blaylocka, niemal się uśmiechając. - Nie przypuszczam, żebyśmy w toku całej tej sprawy odeszli od standardowej strategii. Spodziewamy się jednak, że ten pozew zainteresuje prasę. Dziennikarze, gdy tylko się o nim dowiedzą, zaczną wypisywać niestworzone historie. Chcemy mieć gotową odpowiedź. Nie możemy pozwolić, aby takie oskarżenia pozostały bez odpowiedzi. Nawet przez jeden dzień. Choćby przez dziesięć sekund. - Rozumiem. - Mark przejrzał szybko pozew. Białaczka, tri, rozpuszczalniki przemysłowe. Spowodowanie zagrożenia mogącego skutkować śmiercią, zaniedbanie, odszkodowanie za straty moralne. Nie miał czasu na wdawanie się w szczegóły. Było jednak oczywiste, że nie jest to typowe postępowanie sądowe w sprawach gospodarczych. - Czy mogę zapytać, jakie jest nasze... stanowisko wobec tych oskarżeń? - Wszystkiemu zaprzeczamy - odpowiedział mu Blaylock. Jego głos przypominał skrzypienie drzwi w nawiedzonym domu. Był starym człowiekiem, co najmniej sześćdziesięcioletnim, a może i starszym, wysokim i chudym niemal jak szkielet. - Te oskarżenia to skandal. - Bez wątpienia - mruknął Mark. > - Sama myśl, że ktoś w ogóle mógł zasugerować, że H. P. Blaylock ma coś wspólnego z niewłaściwym składowaniem odpadów, przeraża mnie. Nasz zakład może służyć za wzór innym firmom, i to od czasów mojego pradziadka aż po dziś dzień. Już prędzej zatrulibyśmy wodę w naszych automatach z napojami, byleby tylko nie dopuścić do zatrucia ujęcia wody dla miasta. Dajemy pracę ponad sześciu tysiącom ludzi w tym stanie i bardzo o nich dbamy. Sugerowanie, że ponosimy odpowiedzialność za śmierć dzieci, jest czymś niedorzecznym! - Jego oburzenie było tak wielkie, że Mark zaczął się bać, że staruszek za chwilę zacznie toczyć pianę z ust. - To skandal. Oszczerstwo! Prawdę mówiąc, Charlton, uważam, że zwyczajowa odpowiedź prawnicza to za mało. Ci ludzie muszą ponieść konsekwencje tych nieusprawiedliwionych i skandalicznych oskarżeń. Moim zdaniem, trzeba się zastanowić, czy to nie jest sprawa kryminalna. - Możesz być spokojny, że rozważymy każdą realistyczną opcję, Myro-nie - spokojnie zapewnił go Colby. - Mogę ci zagwarantować, że odpowiedź Marka będzie zawierać kontroskarżenie o zniesławienie. Prawda, Marku? 84 Mark wahał się przez chwilę, rozdarty pomiędzy chęcią popisania się wiedzą a niechęcią sprzeciwiania się czemukolwiek, co zasugerował Colby. - Prawdę mówiąc, sir, nie można wnieść oskarżenia o zniesławienie wobec strony pozywającej na podstawie oskarżenia zawartego w legalnie złożonym pozwie. Chroni ich kwalifikowany immunitet. Colby niedbale machnął ręką. - Jeśli powodowie są gotowi przedstawić te oskarżenia w sądzie, to jestem pewien, że gdzie indziej też już je pokazali. - Ale jeśli nie wiemy... - Dowiemy się... - A więc może należałoby poczekać i odłożyć odpowiedź do czasu, aż będziemy wiedzieć... - Wnieś kontroskarżenie już teraz. - Colby zachował spokój, ale lekka zmiana w tonie jego głosu powiedziała Markowi, że to koniec wszelkich dyskusji. - Wiesz coś o tym miernym adwokacinie, który podpisał się pod pozwem? - zapytał wyraźnie podirytowany Blaylock. - O tym Kincaidzie? - Prawdę mówiąc, tak - odparł Colby. Jego głos i sposób zachowania wyrażały głęboką niechęć. - Możesz mi wierzyć lub nie, ale ten Kincaid kiedyś tu pracował. Naprawdę. Trwało to jakieś dziesięć minut i wykopaliśmy go stąd za totalną niekompetencję. To płotka. Pracuje w pojedynkę. Pewnie liczy na szybką, szalbierską i bezsensowną ugodę. Ale my mamy lepsze środki, masę utalentowanych ludzi i więcej pieniędzy. - Z niechęcią wzruszył ramionami. - Pogrzebiemy go żywcem. - Tylko tego się spodziewam. Nie zaniedbaj niczego, Charltonie. Chcę, aby tę sprawę doprowadzono do samego końca. Zrób wszystko, co trzeba. Co tylko ci przyjdzie do głowy. Nie pozwólcie, żeby to uszło na sucho tym sukinsynom. Chcę, żeby żałowali, że w ogóle kiedyś usłyszeli nazwę H.P. Blaylock. -Rozumiem. Gdy staruszek podnosił się z krzesła, Mark miał wrażenie, że słyszy, jak jego stawy skrzypią niczym tryby źle nasmarowanej maszyny. - Na bieżąco mnie o wszystkim informuj, Charltonie. Chcę wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w związku z tym pozwem. I to od tej chwili aż do momentu, gdy zadamy im ostateczny cios. - Oczywiście. Colby wstał, zdejmując okulary. Podszedł do drzwi, półgłosem zamienił z Blaylockiem jeszcze kilka uwag, potrząsnął głową i powiedział „do widzenia". Potem się cofnął w głąb swojego biura. Mark nadal siedział na krześle, czekając, co jeszcze mu powie ten mężczyzna. - Czy mogę cię prosić o absolutną dyspozycyjność? - zapytał Colby, podchodząc do okna i podziwiając widok na Barlett Sąuare. 85 - Oczywiście. - Od tego momentu aż do zakończenia tej sprawy twój tyłek należy do mnie. - Absolutnie tak, sir. - To dobrze. - Colby odwrócił się twarzą do swego nowego asystenta i wziął głęboki wdech. - Czy czujesz to samo co ja? Mark poczuł się zmieszany. Niczego, ale to absolutnie niczego nie czuł. Czy powinien udawać? Z jakiegoś powodu wybrał bezpieczniejszą opcję i przyznał się do ignorancji. - Nie, proszę pana. A co powinienem czuć? Na twarzy Colby'ego wykwitł szeroki uśmiech. - Forsę. Rozdział 7 c, 'hristina wmaszerowała do gabinetu Bena i rzuciła na jego biurko obłok różowych karteczek. - Wieści już się rozeszły. Ben przejrzał kilka kartek z wierzchu. Kanał drugi. Kanał szósty. Kanał ósmy. I jeszcze kilka, o których istnieniu nawet nie wiedział. I „Tulsa World". - Czego chcą? ' - Pogadać z pewnym człowiekiem - odpowiedziała. - A tym człowiekiem jesteś ty. Przynajmniej w tej chwili. Chcą poznać twój plan rzucenia na kolana jednej z największych korporacji w tym stanie. Ben zmarszczył czoło. -Nic z tego. Christina usiadła na najbliższym krześle. - Ben, uważam, że powinieneś to przemyśleć. Po prostu złóż krótkie oświadczenie. - Nie ma mowy. Tylko miernoty opowiadają o swoich sprawach w telewizji. - Nie musisz przytaczać żadnych argumentów. Powiedz im tylko, o co chodzi. - Kodeks etyki zawodowej stanowczo stwierdza, że prawnicy nie powinni rozmawiać ze środkami masowego przekazu na temat prowadzonych spraw. Sędziowie tego nie lubią. Ja zresztą też. - Benie, zastanów się na tym choć przez chwilę. - Pochyliła się ku niemu nad biurkiem. - Gdy tylko ludzie się dowiedzą o tym pozwie, media 86 rzucą się na Blaylocka i będą próbowały sprawdzić, czy to jego firma skaziła ujęcie wody w Blackwood. A to się nie spodoba ani ich specom od public relations, ani ich akcjonariuszom. Jeśli dolejesz im oliwy do ognia, chętniej ukażą cię w przychylnym świetle. Ben zastanawiał się przez moment. - Dobra wczesna ugoda byłaby niezłym rozwiązaniem. Dałbym wszystko, żeby nie musieć się mierzyć z tym frajerem. - Przerwał. - Choć wątpię, by do tego doszło. I w żadnym wypadku na to nie pójdę. Odezwał się brzęczyk interkomu. - Na jedynce jest pewien bardzo uparty reporter z Kanału Drugiego -usłyszeli głos Jonesa. Ben niechętnie sięgnął po słuchawkę. - Nie udzielam wywiadów. Po chwili wahania na drugim końcu linii odezwał się męski głos. - Och, wcale nie o wywiad chodzi. Chcę nakręcić spot. - Spot? - Tak. Wie pan, taki dziesięciosekundowy. Maksymalnie dwudziesto. Powie pan zwięźle, dlaczego uważa, że to właśnie Blaylock odpowiada za skażenie ujęcia wody w Blackwood i co pan zamierza zrobić w tej sprawie. Ben zacisnął wargi. - Myśli pan o krótkiej migawce telewizyjnej? - O żadnej migawce, tylko o spocie. - A co to za różnica? - Migawki są mdłe i mało komunikatywne. A to ma być coś pierwsza klasa. Tyle tylko, że krótkie. To wszystko. - Dla mnie wychodzi na jedno. - Od razu widać, że nie jest pan z branży. Ja robię wyłącznie spoty. - No cóż... Nic z tego. - Ben już miał odłożyć słuchawkę. - Proszę poczekać! - wykrzyknął reporter. - A nie zechce pan chociaż odpowiedzieć na oskarżenia Colby'ego? - Colby' ego? - Ben poczuł, że krew zaczyna mu szybciej krążyć. Kiedy pracował u Ravena, pozostali prawnicy nazywali Colby'ego „Królem". - Jakie oskarżenia? - Widać, że nic pan jeszcze nie słyszał. Nie ogląda pan telewizji? - Prawdę mówiąc, nie. - Nie była to do końca prawda, ale niby dlaczego miał się zwierzać tej dziennikarskiej hienie, że jest skrytym wielbicielem serialu Bufy the Yampire Slayerl - W takim razie niech pan zaraz włączy telewizor. Powtórzą to w południowych wiadomościach. Ben odłożył słuchawkę i przeszedł do recepcji, gdzie Jones trzymał mały trzynastocalowy odbiornik. Włączył Kanał ósmy i czekał. 87 Nie trwało to długo. Niecałe pięć minut późnej gadająca głowa odczytała informacje o pozwie przeciwko korporacyjnemu gigantowi, wniesionym do sadu nrzez rodziców jedenaściorga dzieci z Blackwood. Potem na ekranie pojawiła się migawka, w której poproszono o komentarz adwokata strony pozwanej Charltona Colby'ego. Colby siedzi w bibliotece prawniczej, tyłem do półek wypełnionych imponującymi tomami rozpraw prawnych o grzbietach pasujących do siebie kolorami Na je§° twarzy malował się spokój i opanowanie, lecz głos był pełen oburzenia- - Te oskarżenia są całkowicie bezpodstawne. Pozbawiony skrupułów prawnik żeruje na rozpaczy pogrążonych w żałobie rodziców i manipuluje mediami aby szantażować jedną z najlepszych firm w Oklahomie i napchać własne kieszenie Nie dopuścimy do tego. Do rozprawienia się z tymi pomówieniami wykorzystamy wszelkie dostępne środki. Ben zerkn^ na zegarek. Nieźle. Colby świetnie poruszył wszystkie istotne nunktY a w dodatku udało mu się to zrobić w niecałe piętnaście sekund. Christina gwizdnęła cicho. - On naprawdę jest Królem. Ben potakująco skinął głową. - Co najmniej Królem migawek telewizyjnych. - Widzisz, do czego zmierza, co? Wie, że w naturalny sposób sympatia większości ludzi będzie po stronie rodziców, którzy stracili swoje dzieci. Próbuje odwrócić kota ogonem i zrobić z nich niewinne ofiary nieuczciwego prawnika, który podburzył ich do wniesienia bezpodstawnych oskarżeń. - A ja wVst^PuJ S w roli głównej. - No właśnie. - Walnęła go pięścią w ramię. - Wstydź się, że jesteś takim awanturnikiem. łeś szefie, sławę jako pieniacz i naciągacz. Następny telefon na jedynce. - Poproś o zostawienie wiadomości. _ Nie .. Wydaje mi się, że ten wolałbyś odebrać osobiście. Zabrzmiał t0 złowieszczo. Ben sięgnął nad biurkiem Jonesa po słuchawkę. - Słucham. - Łączę z Panem Charltonem Colbym. Ben zacisnął szczęki. Mało czego na świecie nie znosił tak jak dupków którzy uważali się za zbyt ważnych, żeby osobiście wykręcić numer telefonu. - Tu Colby. Ben postarał się stłumić irytację. _ Kincaid, słucham. - Witaj, Benie. Miło znowu z tobą pogadać. Co u ciebie słychać? Ben wprost nie mógł w to uwierzyć. Czyżby ten człowiek sobie wyobrażał, że zaraz po nazwaniu w telewizji jego, Bena, oszustem, utną sobie krótką przyjacielską pogawędkę? - Wszystko w porządku. - Miło to słyszeć. Niezbyt często cię widywałem, gdy od nas odszedłeś. Powinniśmy się czasem spotkać, rozegrać osiemnaście dołków. Niczego tak nie lubię jak popołudnia w towarzystwie kolegów po fachu. Może się spotkamy w klubie? - Nie należę do żadnego klubu i nie gram w golfa. A jeśli ma pan chęć pobyć nieco w towarzystwie prawników, polecam towarzystwo takiego, który się zajmuje oszczerstwami. Po drugiej stronie rozległ się cichy chichot. - Rozumiem, że oglądałeś wiadomości. - No właśnie. I wcale mi się to nie podobało. - Spokojnie, Benie. Przecież wiesz, że to należy do gry. - Dla mnie to nie jest żadna gra. Reprezentuję rodziców, którzy stracili swoje dzieci, gdyż pański klient nie potrafił zapakować odpadków do odpowiednich kontenerów. - Benie, muszę cię ostrzec, że jeśli nadal będziesz rzucał takie oskarżenia... - Proszę się zwrócić do tych, którym zależy na pańskich ostrzeżeniach. Czy właśnie po to pan do mnie dzwoni? - Uhm, tak. Obawiam się, że tak. - Głośno wypuścił powietrze, co, jak przypuszczał Ben, miało być oznaką żalu, w który z kolei on ani przez chwilę nie wierzył. - Dzwonię, aby przez grzeczność poinformować cię, że zgodnie z paragrafem dwanaście be sześć składam wniosek o oddalenie pozwu. Grzeczność. - Cóż to za wredna taktyka? - To nie ma nic wspólnego z taktyką, Benie. Twój pozew nie ma podstaw. - Próbuje pan tylko nabić swoje rachunki, a nam namieszać. Utrudnia pan sprawę. - Procesy sądowe nigdy nie są łatwe, Benie. Dlatego właśnie bulą nam tak ciężką forsę. - Chyba chciał pan powiedzieć, że to panu bulą. Płacą za uszczęśliwianie mocodawców z wielkich korporacji i zatruwanie życia wszystkim, którzy mają czelność ich o coś oskarżyć. - Daj spokój, Benie. To wszystko jest zbyt przyziemne. Chciałem tylko powiedzieć, jak sprawy stoją. Sądzę, że w ciągu tygodnia powinni wyznaczyć przesłuchanie. Zrobił jeszcze kilka równie irytujących uwag i rozłączył się. Ben rzucił słuchawkę na widełki. 89 - Czego chciał? - zapytała Christina. - Dobiera się do nas. Składa wniosek o oddalenie pozwu. - Sukinsyn. - Opadła na krzesło. - Co on za gierki prowadzi? Ben odpowiedział jej jednym słowem. - Ostre. Lubiąc jednych i nie znosząc innych, każdy się kieruje własnymi kryteriami, rozmyślał Mikę. Jego ojciec na przykład, niech Bóg ma w opiece jego duszę, nigdy nie ufał ludziom, którzy głosowali na Nixona. Jego kumpel Ben Kincaid nigdy nie ufał osobom zbyt wylewnym, a jego była żona, kuzynka Kincaida, nigdy nie dowierzała tym, którzy potrzebowali kalkulatora do obliczenia kwoty napiwku. A on? Nigdy nie ufał nikomu, kto odnosił się do niego zbyt przyjacielsko. Tak jak na przykład zastępca wydziału operacyjnego Blaylock Machi-nery Ronald Harris, witający właśnie Mike'a w swoim biurze. Harris miał więcej zębów niż gospodarz telewizyjnych teleturniejów, a każdy wyglądał tak, jakby był stałym elementem jakieś wystawy. Szczerze mówiąc, większość ludzi słysząc, że chce z nimi rozmawiać detektyw z wydziału zabójstw, raczej nie okazuje takiego entuzjazmu. Jednak sądząc po wyrazie twarzy Harrisa, można by pomyśleć, że Mikę jest jego długo niewidzianym wujkiem miliarderem. - Ależ proszę, niech pan wejdzie - zapraszał, prowadząc Mikę'a do wygodnej kanapy ustawionej pod ścianą gabinetu. Włosy Harrisa były gładko zaczesane do tyłu, a uścisk dłoni zaliczał się do miażdżących. - Nawet nie wie pan, jak trudno mi wyi Jzić żal z powodu tego, co spotkało Harveya. I jego rodzinę. Mikę nie skomentował tego. -1 pewnie nie ma pan pojęcia, co mogło ich spotkać? Reakcja Harrisa miała sprawiać wrażenie, że o niczym nie ma pojęcia. - Ja? Jezu, skądże. Przypuszczam, że to napad rabunkowy. Czyż nie brakowało niektórych rzeczy? - Kilku. - Nie wygląda pan na przekonanego. Mikę wzruszył ramionami. - Włamywacze zazwyczaj nie tracą tyle czasu na torturowanie okradanych. Harris wzdrygnął się. - Torturowanie? Boże, czyżby naprawdę było aż tak strasznie, jak sugerują gazety? - O wiele gorzej. Ktoś naprawdę chciał mu przyłożyć. 90 - Harveyowi? To dziwne. Nigdy nie spotkałem milszego człowieka. Mikę sam nie wiedział, co o tym myśleć. Całkiem możliwe, że była to po prostu zwyczajowa cześć okazywana zmarłym. Jednak w jakiś sposób nie wierzył ani jednemu słowu tego obłudnego błazna. - Może mi pan powiedzieć coś o jego pracy? Czym się zajmował? - Był łowcą głów. - Łowcą głów. - Mikę kreślił jakieś esy floresy w swoim notesie tylko po to, aby ruszać rękę. - Domyślam się więc, że pracował z ludźmi. - Zgadza się. Odpowiadał za rekrutację nowych talentów kierowniczych. - Jak długo był tu zatrudniony? - Pozwoli pan, że sprawdzę. - Harris zajrzał do akt na swoim biurku. -Dwadzieścia trzy lata. Mikę uniósł brwi. - Tak długo? Był szefem tego działu? - Nie. Zwykłym pracownikiem. Wydaje mi się, że wolał, aby tak właśnie było. - Był szarym pracownikiem? Uśmiech nie schodził z twarzy Harrisa. - W Blaylock nie używamy takich słów. Każdy z naszych pracowników stanowi ważny element łańcucha produkcyjnego. Chyba raczej chodziło to, że Harvey nie znosił presji, jaką pociąga za sobą awans. To był spokojny facet. Miał swój styl. Trzymał się na dystans. A poza tym miał dobrą pensję. Sądzę, że wolał właśnie takie dość anonimowe stanowisko, że chciał być jednym z wielu oddanych swej firmie pracowników. Trudno uwierzyć, że ktoś mógł być aż tak zadowolony z siebie jak Harris, gdy plótł te bzdury. - Miał jakieś kłopoty? - Nie takie, o których bym wiedział. Nie widzę żadnych uwag w jego karcie oceny. - Jakieś konflikty ze współpracownikami? - Nie. Nie tutaj. Przywiązujemy duże znaczenie do stosunków międzyludzkich i technik rozwiązywania konfliktów. Szczerze mówiąc, takie rzeczy się u nas już nie zdarzają. Nie dopuszczamy do nich. Mikę zmarszczył brwi. Im więcej słyszał o tej firmie, tym mniej mu się podobała. - A więc nie zna pan żadnego motywu, dla którego ktoś mógłby zabić Harveya? - Obawiam się, że nie. Nawet nie jestem sobie w stanie go wyobrazić. Mikę postanowił spróbować z innej strony. - Czy miał jakichś przyjaciół? - Pewnie tak. 91 - Znał pan ich? - Przykro mi, ale nie. - Czy będzie pan miał coś przeciwko temu, żebym porozmawiał z innymi pracownikami jego działu? N-nieee - z wyraźnym wahaniem odpowiedział Harris. - Chociaż wątpię, by wiele się pan dowiedział. - A to dlaczego? - Ponieważ Harvey w zasadzie trzymał się na uboczu. Jak już panu mówiłem, był introwertykiem. Zachowywał dystans. Bez wątpienie, pomyślał Mikę. Nasuwało się tylko pytanie, czy miał ku temu jakieś powody. - Wie pan o czymś jeszcze, co, pana zdaniem, mogłoby mi pomóc? - Przykro mi, ale nie. - W sztucznym uśmiechu Harrisa nie było nawet cienia żalu. - To wszystko jest takie szokujące. Harvey był takim miłym człowiekiem. Nikomu nie wadził, naprawdę. - Nikomu? Hm. - Mikę zrobił kolejną „notatkę". - Czy ma pan jakieś sugestie, z kim powinienem pogadać? Może ktoś trochę lepiej znał Harveya? - Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc. Jak już mówiłem... - Trzymał się z boku. Zgadza się. Zrozumiałem. - Mikę pomyślał, że mimo tych-wszystkich uśmiechów, Harris nie miał najmniejszego zamiaru mu pomóc. - Wie pan, właściwie chciałem rozmawiać z pana szefem, ale powiedziano mi, że jest zajęty. Och tak, obawiam się, że jest bardzo zajęty. Mamy... Kilka dni temu wyniknął pewien problem prawny i jak sądzę, właśnie on go tak pochłania. - Problem prawny? - Tak. Obawiam się, że nie mam upoważnienia, aby teraz o tym z panem rozmawiać. Nie ma to jednak nic wspólnego z morderstwem Harveya. To ty tak twierdzisz. - Mimo to nadal chciałbym pomówić z głównym dyrektorem. - Powiem mu o tym, gdy tylko się z nim zobaczę. A to może trochę potrwać. - Rozumiem. Mikę podniósł głowę. Za szklaną taflą ścianki działowej za plecami Harrisa dostrzegł niewyraźny zarys czyjejś twarzy. Nie zdążył się jej uważniej przyjrzeć, gdyż znikła. - Kto to był? Podążając za wzrokiem Mike'a Harris odwrócił się. - Nikogo nie widzę. - Uciekł. - Mikę spochmurniał. - Wydaje mi się jednak, że to był mężczyzna. - Rozpoznał go pan? 92 - Nie. Nikogo nie rozpoznałem. Ale ten ktoś nas obserwował. - Obserwował? - Harris wzruszył ramionami. - Pewnie zwykła ciekawość. Kogoś zainteresowało, kto jest w moim biurze. Może myślał, że zostanie pan nowym członkiem naszej rodziny. A może był to ktoś, kto wiedział, że Mikę jest gliną, chciał z nim pogadać i zastanawiał się, jak obejść Harrisa. Mikę wychylił się na korytarz i rozejrzał na wszystkie strony, ale nie było tam już nawet śladu po osobie, którą dostrzegł. Było to dość dziwne, gdyż wciąż miał bardzo wyraźne i niemiłe uczucie, że ktoś go obserwuje. - Rozumiem. W takim razie to wszystko, o co chciałem pana zapytać. -Mikę podniósł się z krzesła. - Czy mógłby mi pan wskazać, gdzie pracował Harvey? Chciałbym sprawdzić jego biurko. - Oczywiście. Harris wstał i wskazał na drzwi. Mikę poszedł za nim, zastanawiając się, jak się pozbyć tej gadającej i chodzącej lalki Kena. Wiedział, że dopóki jest w towarzystwie Harrisa, nikt mu nic nie powie. Chciał się dowiedzieć o Har-veyu czegoś więcej kogo znał, czym się zajmował. Ciekawiło go też, dlaczego prezes firmy jest tak zajęty, że nie może nawet jednej chwili poświęcić śledztwu w sprawie zamordowania jednego ze swoich długoletnich pracowników. A najbardziej interesowało go, kto ich podglądał. Niech szlag trafi to wszystko, myślał Fred, nurkując do kuchni. Ciekawe, czy ten gliniarz go zauważył? Sądził, że jest dobrze ukryty, że połączenie szkła i specjalnej folii zapewnia mu dobrą osłonę. A tu niemal od razu jego oczy napotkały wzrok tego gliniarza i od razu wiedział, że został zauważony. Zwiał stamtąd najszybciej, jak tylko mógł. Tylko czy dość szybko? To było najważniejsze pytanie. Fred od razu rozpoznał policjanta, gdy ten wszedł na ich piętro. Wiele razy widział jego zdjęcie w gazetach. Nie pamiętał nazwiska, ale wiedział, że jest to jakiś detektyw, uchodzący za bardzo dobrego w swojej robocie. Ktoś, kto naprawdę mógł wywęszyć, co takiego przydarzyło się Harveyowi. A to było ostatnia rzecz, której Fred teraz pragnął. Jakby już nie dość miał na głowie. Bał się, że morderca nieubłaganie zbliża się do niego. Najmniej ze wszystkiego potrzebował teraz, aby jakiś superdetektyw deptał mu po piętach, grzebał w jego przeszłości i próbował dojść, jak zaczęła się ta dziwaczna sprawa. O co w tym wszystkim chodzi? Kto zginie następny? A co najważniejsze, kto miał towar? Fred wziął papierowy kubek i podstawił pod kranik dystrybutora. Ta woda była dobra. Na pewno oczyszczono ją z wszystkich obcych substancji, 93 które czasem przedostają się do zbiorników wodnych. Jego ręce, trzymające kubek pod dozownikiem, trzęsły się. Do cholery! Ostrożnie zerknął do tyłu przez ramię, czy ktoś go nie obserwuje. Na szczęście nikogo nie było. Musi się wziąć w garść. Nie może się tak rozklejać. Nie chciał pakować się znowu w ogień - jeszcze jedna wpadka dzięki Fredowi bez Jaj. Nie dopuści do tego. Podniósł kubek do ust. Miał wrażenie, że zimny i czysty płyn spływający mu do gardła koi jego skołatane nerwy. Tak, teraz poczuł się lepiej. O wiele lepiej, choć wciąż było to za mało. Skończył pić i zgniótł w ręku naczynie. Teraz było już dobrze. Dotyk zmiażdżonego woskowanego papieru między palcami był miły. Dodawał mu poczucia mocy. A przynajmniej tak sobie mówił. Pospiesznie opuścił kuchnię, raz po raz oglądając się przez ramię i próbując patrzeć we wszystkie strony jednocześnie. Zaczynała ogarniać go paranoja, a to nie było dobre. A może i było, skąd zresztą miał to wiedzieć? Może właśnie powinien reagować jak paranoik. Z jednej strony miał na karku mordercę, a z drugiej gliniarza. Miał absolutne prawo zachowywać się jak paranoik. W końcu paranoja może być dobrym sposobem na przetrwanie, no nie? Każdy sposób zwiększający jego szansę był dobry, jeśli chciał wyjść z tego wszystkiego z życiem. Pptrzebował urlopu. Ten pomysł objawił mu się z tak jasno, że ta oczywistość aż go poraziła. Musi gdzieś wyjechać, zniknąć na kilka dni. Oczywiście, towar wymagał od niego czekania na właściwą godzinę, ale niekoniecznie tutaj. Mógł zniknąć na chwilę. Przecież nie można zabić kogoś, kogo nie da się znaleźć, prawda? W ten sposób uniknie też dochodzenia. Cholera, a jeśli będą tu węszyć jeszcze po jego powrocie? Chociaż równie dobrze mogą go przeoczyć. Problemem był jednak absolutny brak gotówki na jego koncie. Towar nie miał żadnej wartości, przynajmniej na razie. Aon wyczyścił swoje oszczędności na koncertowe wykiwanie byłych przyjaciół. Wykorzystał też cały przysługujący mu urlop. Mimo to miał jeszcze kilka innych możliwości... Wszedł do biura Stacey Treadwell, aroganckiej dwudziestokilkulatki, która była jego bezpośrednią przełożoną. To od niej zależała decyzja, czy w najbliższym czasie będzie mieć parę dni wolnego. Była ładna i tak pociągająca jak katalog sklepu z bielizną Victoria's Secret. I doskonale o tym wiedziała, co czyniło ją jeszcze bardziej pociągającą. Dopiero co osiągnęła wiek uprawniający do głosowania, ale bez przeszkód została kierowniczką. Fred zastanawiał się, czy sypiała z Harrisem, czy tylko parę razy zajrzała mu do rozporka w magazynie. W końcu wszystko jest teraz możliwe, prawda? 94 - Stacey - zapytał cicho, siadając na pustym krześle - co byś powiedziała, gdybym na kilka tygodni zrobił sobie wypad do Beaver Creek? - Że po powrocie przekonałbyś się, że już tu nie pracujesz. - Żuła gumę, co Fred uważał za najgorszą ze wszystkich jej przywar. Wolałby już po wejściu zobaczyć, jak niucha kokainę, niż patrzeć, jak mlaska mu tą gumą prosto w twarz. - Niecałe cztery miesiące temu wykorzystałeś swoje dwa tygodnie. Nic ci już nie zostało. - Mógłbym wziąć parę dni na poczet przyszłego roku. - Pan Harris nigdy się na to nie zgodzi. Sam zresztą wiesz. - Wiem. Ale pomyślałem, że może... no wiesz, że mogłabyś... pociągnąć za kilka sznurków. Zrób mi tę drobną przysługę. Miała nieobecny wyraz twarzy, więc zaczął żałować, że w ogóle coś takiego zaproponował. - Stacey, ja naprawdę muszę się stąd wyrwać. - Przykro mi, Fredzie. - Językiem wypchnęła gumę przed wargi. - W żaden sposób nie mogę ci pomóc. - Musi być jakiś sposób, żebym mógł się urwać na kilka tygodni. - Nad jednym z nich mogę się zastanowić. Niecierpliwie pochylił się ku niej. -Tak? Nad jakim? - Możesz się zwolnić. Balon pękł. Oblizała wargi, zgarniając z nich językiem strzępki gumy i umieszczając ją z powrotem w ustach. - Nie mogę tego zrobić. Już niedługo będą mógł przejść na emeryturę. - W takim razie radzę, abyś z powrotem zabrał się do roboty. Obróciła się na krześle do komputera, co było wyraźnym sygnałem, że rozmowa jest skończona. A więc nic z tego. Odpowiedź brzmiała „nie". Odprawiono go z kwitkiem. I kto to zrobił? Dwudziestokilkuletnia gówniara przeżuwająca gumę. Wyszedł z jej gabinetu, przeszedł do holu i dostrzegł gliniarza. Stał niecałe dziesięć stóp od niego w głębi korytarza. Cofnął się i z powrotem wślizgnął do biura. Stacey podniosła głowę. - Co z tobą? Zwlekał kilka sekund z odpowiedzią. - Ja... uhm... nie... po prostu., nie mogę... - Wziął głęboki oddech. Oddychaj, Fredzie. Oddychaj. - Czy mówiłem ci już, jak świetnie wyglądasz w tej sukience? Stacey spojrzała w dół na swoje piersi. - To nie sukienka. - No, ale wygląda jak sukienka. To coś, co masz na sobie. 95 - Ta bluzka? - Tak, właśnie ta. - Kątem oka dostrzegł, że gliniarz w wymiętym płaszczu przeszedł, nie patrząc nawet w jego stronę. Nie zauważył mnie, odetchnął. - Jest ekstra. - Fred, czy ty się przypadkiem do mnie nie przystawiasz? Zapomniałeś, że naprawdę tego nie znoszę? Fred uspokajająco uniósł ręce. - Oczywiście, że nie. - Wiesz, że mogę złożyć o tym raport? W mgnieniu oka wylecisz z roboty. - Wzruszyła ramionami. - Dlaczego ludzie zawsze wybierają mnie? Jak w ogóle mogło przyjść ci do głowy, że umówiłabym się z facetem, który przez całe życie był jakimś podrzędnym urzędniczyną? - Rozumiem, co masz na myśli, Stacey. - Czy wy, palanty, założyliście jakiś klub czy co? Może drukujecie biuletyn? Siadacie sobie i zastanawiacie się, do kogo by się teraz dobrać? - Stacey, rozumiem... - Tak, tak, niepierwszy raz mi się to zdarza. Proszę więc, byś powiedział tym wszystkim napalonym starym ramolom, że nie jestem dla nich, okay? - Do widzenia, Stacey. - Wyskoczył z pokoju, kierując się prosto do swojego biura. Arogancka ladacznica. Od razu by zmieniła ton, gdyby tylko wiedziała, co ukrywa. Zastanawiał się, czy Stacey spodobałaby się część towaru. Zresztą nad czym tu się zastanawiać. W ciągu minuty wyskoczyłaby dla niego z tej swojej bluzeczki, gdyby tylko miała choć nikłe pojęcie o tej akcji. A może oddałby jej wszystko. Może warto byłoby to stracić dla samego tylko umieszczenia jej na liście zaliczonych panienek. Ale nic z tego. Wrócił do swojej klitki i skrył się za zapewniającym względne bezpieczeństwo własnym biurkiem. A więc nie zrobi sobie wakacji. Musi się z tym jakoś uporać. Musi wymyślić jakiś sposób na poradzenie sobie z policją, a co najważniejsze, na trzymanie się z dala od starego przyjaciela. Musi być sprytny jak nigdy, być o krok przed wszystkimi. Wiedział, że potrafi. Musiał tak zrobić. Alternatywą była śmierć. Rozdział 8 i—i powodu obfitującego w wydarzenia dnia Benowi udało się dotrzeć do domu dopiero po zapadnięciu zmroku. Choć wiedział, że jest późno, zdecydował się zajrzeć na chwilę do pani Marmelstein. Może to głupie, I ale zawsze czuł się o wiele lepiej, gdy na własne oczy przekonał się, że wszystko z nią w porządku. Lekko zapukał do drzwi. Po drugiej stronie usłyszał odgłos miękkich kroków stłumiony dywanem. Otworzyła Joni Singleton. - Witaj, mecenasie. Mówili o tobie w wieczornych wiadomościach. Ben jęknął. - Nie masz już czego oglądać, tylko te bzdury. Zrobią ci wodę z mózgu. - Już za późno na to. - Kiedy się tutaj wprowadził, Joni wraz z siostrą bliźniaczką i potwornie liczną rodziną zajmowała pokój po drugiej stronie korytarza na najwyższym piętrze. Tylko że wtedy była głupiutką i potwornie żywą nastolatką z szopą bujnych włosów. Pod okiem Bena wyrosła na jedną z najbardziej troskliwych opiekunek, jakie zdarzyło mu się widzieć. Najpierw opiekowała się bratankiem Bena Joeyem, a teraz panią Marmelstein. - Nie martw się, Benie. Przecież wszyscy, którzy cię znają, i tak wiedzą, że te oskarżenia to kompletna bzdura. - Dobrze, tylko co z pozostałym pół milionem ludzi żyjących w tym ogromnym mieście? - Jestem pewna, że im też to udowodnisz. Czemu ten facet wygaduje takie paskudne rzeczy? - Bo chce siępodlizać swoim mocodawcom. To taka taktyka. Chce mnie zmusić do wycofania się. - Ho, ho! Niezbyt miło. - Można tak powiedzieć. - Ale ty wcale się nie zamierzasz wycofać, prawda? - Prawda. Mam w zanadrzu kilka swoich zagrywek. Parsknęła śmiechem. - Jak zawsze ostry jak brzytwa. - Uchyliła szerzej drzwi i zaprosiła go do środka. - Dobrze, żeś wpadł. Dzwoniłam, ale nie było cię w domu. Czoło Bena przecięła zmarszczka. - Coś nie tak z panią Marmelstein? - Prawdę mówiąc, sama nie wiem. Swego czasu wyciągnęła skądś stary album ze zdjęciami, a teraz jest jakaś dziwna. Nigdy taka nie była. Siedzi w sypialni niemal w zupełnych ciemnościach i za każdym razem, gdy próbuję ją zagadać, nic mi nie odpowiada. To było niepokojące. Szkoda, że Ben niemal zawsze widywał ją wieczorem, po pracy. O tej porze pani Marmelstein zamykała siew swoim świecie; noc była najmniej świadomym okresem jej życia. Ben ostrożnie uchylił drzwi sypialni i wszedł do środka. - Paulie? - Siedziała w fotelu. Stojąca obok łóżka lampka była jedynym źródło światła. - To ty, Paulie? Poznał jej głos, choć było w nim coś dziwnego i obcego. 96 7 Milcząca sprawiedliwość 97 - To ja, Ben. Ben Kincaid. - Paulie? - powtórzyła dziwnym, pozbawionym tchu głosem. - Paulie? Wiedziałam, że przyjdziesz. Zrobił krok w jej kierunku. Zapalił lampę, aby rozproszyć ciemność. - Proszą spojrzeć. To ja, Ben. Przepraszam, że tak późno, ale miałem... ciężki dzień. Podniosła oczy na jego twarz i po upływie kilku sekundach w końcu go rozpoznała. Skuliła ramiona, a jej twarz jakby się zapadła. -Myślałam... Ja... Urwała. Ben zauważył, że pani Marmelstein ma na sobie grubą flanelową koszulę nocną, choć było całkiem ciepło. Na jednej nodze miała kapeć, na drugiej nie. Jej twarz była blada, niemal szara, a ręce drżały. Nigdy nie widział jej w tak złym stanie. Na jej kolanach leżał album z fotografiami. W ręku trzymała oprawione w złotą ramkę zdjęcie, którego nigdy wcześniej u niej nie widział. - Mogę rzucić okiem? Nic nie odpowiedziała, ale też nie odmówiła. Wziął fotografię i uniósł do światła. Była bardzo stara. Ocenił, że zrobiono ją co najmniej w latach pięćdziesiątych. Zdjęcie miało ząbkowane brzegi i było czarno-białe, choć upływ lat nadał mu kolor sepii. Przedstawiało kobietę i mężczyznę stojących blisko siebie. Oboje byli młodzi, mogli mieć najwyżej po trzydzieści kilka lat. A między nimi stała kołyska z malutkim dzieckiem. Choć Ben nigdy nie widział nikogo z tej trójki na tak starym zdjęciu, bez trudu odgadł, że kobieta była młodszą wersją pani Marmelstein, a mężczyzna, jak przypuszczał, musiał być jej mężem. Wskazał na dziecko. - Czy to jest Paulie? Uciekła wzrokiem w bok. - Paulie wróci. Jestem tego pewna. Zawsze byłam. Paulie wróci. - Kim jest Paulie? - On wróci. Zobaczysz. Ben zmarszczył brwi. - Gdzie jest Paulie? - To nie ma znaczenia. Żadnego znaczenia. On do mnie wróci. Ben przerzucił fotografie leżące na jej kolanach. Znalazł jeszcze jedną, równie starą, z tymi samymi osobami, państwem Marmelstein i chłopcem o ciemnych włosach, w wieku około dwunastu lat. - Czy to jest Paulie? - zapytał. Wydawało się, że dźwięk tego imienia poruszył ją, a może tylko sposób, w jaki Ben je wymówił. Spojrzała na zdjęcie. - To było dawno temu. 98 - Jak dawno? Spojrzała na niego ostro. - Nie wiesz, że Paulie wraca do mnie? - Naprawdę? - Och, tak. Wraca. Jestem tego pewna. - Kiedy? - Nie wiem dokładanie. Ale wiem, że wraca. Wiem to. Ben spojrzał na jej poszarzałą twarz, a potem zaczął się modlić w duchu, aby ten Paulie się pospieszył. Odłożył fotografie na brzeg stołu i po cichu wyszedł z sypialni. Jej widok w takim stanie ranił mu serce. Mimo wszystkich swoich słabostek pani Marmelstein zawsze była bardzo miłą i pogodną osobą. Obserwowanie, jak czas niszczy jej osobowość, odbiera poczucie własnej odrębności i to wszystko, co sprawiało, że była tak wyjątkowa, sprawiało mu ogromną przykrość. O co chodzi z tym całym Paulie? Nigdy wcześniej nie słyszał, by o nim mówiła. Nigdy nawet jednym słowem nie wspomniała, że ma dziecko. - Kiedy to się zaczęło? - zapytał Joni. - Gdy tylko skończyłyśmy obiad. Zazwyczaj po jedzenie od razu idzie się zdrzemnąć. Ale dzisiaj, z jakiegoś powodu, zdecydowała się wyjąć ten album. Od tamtej pory siedzi tam i gada sama do siebie. - Wiesz coś o tym Paulie? ~ Przykro mi, ale nic. Dla mnie to też zagadka. - Joni... - Starał się tak dobierać słowa, aby były jak najmniej bolesne. - Pani Marmelstein... nie wygląda dobrze. Joni smutno pokiwała głową. - Byłaś z nią w tym tygodniu u lekarza? Ponownie kiwnęła głową. -I co? Łagodnie położyła mu dłoń na ramieniu. - Ona odchodzi, Benie. Wbił oczy w podłogę. - Tak właśnie myślałem. Rozdział 9 V^/hristina dopadła Bena w drzwiach, gdy tylko pojawił się w pracy. - Mamy oficjalną odpowiedź - powiedziała wymachując mu przed nosem dokumentem. - Jesteśmy w stanie wojny. 99 Wyrwał jej kartkę. - Jakbym sam już tego nie wiedział. - Rzucił teczkę na biurko i szybko przebiegł wzrokiem pismo procesowe. - Już wnieśli odpowiedź? Tak szybko? Zazwyczaj pozwani odczekują miesiąc i dopiero potem się do tego zabierają. - Przyszło razem z wnioskiem o oddalenie powództwa. - A więc ten skurwiel naprawdę to zrobił. - Ano zrobił. - Podała mu wniosek. - To taka taktyka, Benie. Nic więcej. Wcale go to nie pocieszyło. - Kiedy przesłuchanie? Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że mu się to nie spodoba. - O trzeciej. Dziś po południu. - Dziś po południu? Po co ten cholerny pośpiech? - Aby przeczytać ich wniosek. Można by pomyśleć, że cała zachodnia cywilizacja trzęsie się w posadach. - Kogo wylosowaliśmy? - Sędziego Perry. - Perry! Jezu Chryste! - Ben huknął się otwartą dłonią w czoło. - Widzę, że dzisiaj masz dla mnie same dobre wiadomości, co? Christina błagalnie złożyła dłonie. - Tylko nie zabijaj posłańca. - Nie mogę uwierzyć, że przypadł nam Perry. Ostatnia rzecz pod słońcem potrzebna tej sprawie, to człowiek mianowany przez Reagana, który w dodatku nie słynie z dobrego serca. - Był to druzgocący cios. Potrzebowali kogoś współczującego, pełnego empatii, kogo poruszyłoby nieszczęście klientów Bena, kto może nawet by im trochę pobłażał. Ale nic z tego. I czy im się to podoba czy nie, ten sędzia pozostanie z nimi do samego końca sprawy. - Wciąż nie mieści mi się w głowie, że aż tak się pospieszyli z odpowiedzią. - Myślę, że chcieli jak najszybciej uderzyć, gdy cała ta historia jest jeszcze świeża i prasa będzie się interesować każdym zwrotem sytuacji. Zajrzyj do części zatytułowanej „Informacje ogólne". Wykonał jej polecenie i przeczytał: „Firma H. P. Blaylock Industrial Machinery Corporation odczuwa głęboki żal z powodu śmierci dzieci i szczerze współczuje ich pogrążonym w żalu rodzicom. Jednocześnie firma Blaylock kategorycznie stwierdza, że nic jej nie łączy z tymi zgonami ani że nie ponosi za nie żadnej winy. Firma H. P. Blaylock zawsze realizowała i kategorycznie przestrzegała systemowej polityki zagospodarowywania odpadów przemysłowych i nigdy nie składowała takich odpadów w miejscach, w których mogłyby się choćby nieznacznie 100 przyczynić do skażenia ujęcia wody miasta Blackwood lub jakiejkolwiek innej społeczności." - No tak, to ich właściwie zabezpiecza, co? - Czy jako niedouczona studentka prawa, która nie jest w stanie pojąć tych wszystkich prawnych niuansów, mogę zadać jedno pytanie - odezwała się Christina. - Czemu właściwie mają służyć takie „Informacje ogólne"? - Niczemu - odparł Ben. - Przynajmniej w kategoriach pisma procesowego. Ten akapit najwyraźniej dodano dla prasy. Doskonale wiedzą, że w sądzie dziennikarze będą brać sobie kopie odpowiedzi. Zostało to tak sformułowane, aby dać im streszczenie w pięciu słowach. Coś, co się nadaje na pierwszą stronę. Zajrzał dalej, gdzie zaczynało się właściwe pismo procesowe. Miało ono za cel udzielenie, paragraf po paragrafie, odpowiedzi na zarzuty wnoszone w pozwie przez powodów. W tej części pozwani starali się wszystkiemu zaprzeczyć, niczego właściwie nie mówiąc: „Nawiązując do zarzutów zawartych w paragrafie czwartym pozwu, pozwany H.P. Blaylock całkowicie im zaprzecza lub stwierdza, że nie mając odpowiednich informacji, które mogłyby stanowić podstawę do uznania takich stwierdzeń za prawdę, także je odrzuca." Ben przejrzał szybko resztę pisma i stwierdził, że przeważająca część odpowiedzi składała się z takich właśnie nic nie mówiących sformułowań. Zmieniały się tylko numery paragrafów. - Niewiele z tego wynika, co? - zapytała Chrisitna. - Z odpowiedzi rzadko kiedy coś wynika - odpowiedział Ben. - Zastanawia mnie, dlaczego sądy wymagają od nas, byśmy zawracali sobie głowę takimi rzeczami, podczas gdy w większości przypadków nie ma w nich żadnych użytecznych informacji. - Uważasz, że ta odpowiedź jest inna? - Na nasze nieszczęście, nie. Typowa czcza gadanina. - Bo pozwani chcą grać bezpiecznie? - Prawdę mówiąc, sądzę, że wynika to głównie z lenistwa. Taką odpowiedź można napisać, nie zadając sobie ani odrobiny trudu, by zbadać sprawę. Każdy prawnik może ją napisać, nie dzwoniąc nawet ani razu do klienta. Co tam! Pewnie nawet jego sekretarka mogłaby to zrobić, nie mając przy tym zielonego pojęcia, o co chodzi. Wystarczy wstawić nazwy i nazwiska do edytora tekstu i na okrągło powtarzać to samo. - Przewertował kartki. - Jest tu coś, co mogłoby się nam przydać? - Zerknij na ostatnią stronę. Ben znalazł jedną linijkę odbiegającą od przyjętego wzorca, którą Christina zaznaczyła żółtym markerem. 101 „Firma H.P. Blaylock przyznaje, że na części terenów położonych poza jej zakładem w Blackwood znajdują się lasy i bagna. Chociaż teren ten bywa wykorzystywany do tymczasowego składowania maszyn produkcyjnych i beczek, to nigdy nie dopuszczono do wycieku zawartości tych beczek i żadne odpady przemysłowe nigdy nie miały kontaktu z gruntem ani nie przedostały się do wąwozu czy też wód gruntowych." Ben podniósł wzrok. - Tu zaczyna się robić ciekawie. - Też tak sobie pomyślałam. Czemu nagle zrobili się tacy gadatliwi? - No cóż, musieli coś powiedzieć. Trudno byłoby im utrzymywać, że „nie mają odpowiednich informacji" na temat tego, co się dzieje na ich własnym podwórku. Czy w naszym pozwie wspominaliśmy coś o wąwozie? Christina potrząsnęła głową. - Nawet nie wiedziałam, że jest tam jakiś wąwóz. -1 po co wyciągająte beczki? Widać to jedyna metoda transportu odpadów. - Pewnie jedyna, której używają. - I widocznie sądzą, że wiemy o tym. Próbują zasugerować, że rzadkie przypadki składowania beczek na tym terenie, na co pewnie są świadkowie, nie mogą świadczyć o skażeniu. Wskazują na punkt, którego, ich zdaniem, nie możemy udowodnić, a mianowicie, że beczki przeciekają. - A co ci to mówi? Ben znacząco przytknął palec do warg. - Że pewnie przeciekają. Jest coś, co sprawia, że każdy mężczyzna, gdy tylko znajdzie się w towarzystwie nieziemsko atrakcyjnej kobiety w stroju bikini, natychmiast wpada w zakłopotanie, stwierdził Mikę patrząc na Helen Grace. Właśnie wyszła z basenu, a strużki wody znaczyły ścieżki na jej niemal nagim ciele. Nieważne, jakim jest twardzielem ani jak jest przystojny. Bez względu na to, kim jest lub co robi. Każda kobieta tak zbudowana, która stanie przed mężczyzną w najbardziej skromnym stroju, na jaki pozwala prawo, gdy z każdego pora jej odsłoniętego ciała bucha seks, będzie mieć przewagę. I wszystko, co tylko zechce. Właśnie to sprawiło, że Mikę czuł się zakłopotany o wiele bardziej niż trochę. Podczas rozmowy ze świadkami miał zwyczaj odstawiać małe przedstawienie. Po prostu była to konieczność. Prawie nigdy nie zdarzyło mu się przesłuchiwać kogoś, kto rzeczywiście miałby ochotę na rozmowę z nim. Gdyby pozycja nie zapewniała mu pewnej formy nacisku, nic by z tego nigdy nie wyszło. Starając się trzymać wzrok na wodzy, podał kobiecie ręcznik. 102 - Pani Grace? - Tak, to ja. A pan pewnie jest tym detektywem? - Nie da się zaprzeczyć. Owinęła się ręcznikiem i wycierała. - Taki przyjemny dzień dzisiaj, że czekając na pana postanowiłam nieco popływać. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza. - Oczywiście, że nie. - Ciekawe, czy miałabyś coś przeciwko pstryknięciu paru fotek, co? Żebym miał co pokazać chłopakom z biura. r~ Miał pan jakieś problemy z dostaniem się tutaj? - Nie takie, o których warto wspominać. - Małe niedomówienie. Klub Southern Hills był jednym z najbardziej ekskluzywnych w Tulsie. Odwiedziny gliniarzy nie były w nim ani częste, ani mile widziane. Przez dziesięć minut musiał nalegać i grozić, zanim w końcu pozwolono mu wejść. - To dobrze. Osobiście cały ten elitaryzm i szpan mnie irytuje. Czyżby? To czemu właśnie tu chciałaś się ze mną spotkać? - Jest tu jakieś miejsce, gdzie można by spokojnie porozmawiać? - spytał. - Jasne. Poprowadziła go do małego domku w pobliżu północnego końca basenu. Była tam klimatyzacja i, o czym się szybko przekonał, telewizor, system stereo oraz dobrze zaopatrzony barek. No pewnie, stwierdził, trzeba mieć jakieś zaciszne miejsce, gdzie można się przebrać w kostium. Chciała zamknąć drzwi, ale ją powstrzymał. - Proszę zostawić je lekko uchylone. Oczywiście, jeśli to pani nie przeszkadza. - Ja... myślałam, że chce pan nieco prywatności. - Zupełnie wystarczy. Będziemy cicho mówić. - Nie chciał popadać w paranoję, ale z taką kobietą jak ta ostrożności nigdy dość. Jeśli przesłuchanie nie pójdzie zbyt dobrze, nie życzył sobie żadnych historii o tym, co to się działo, gdy byli tutaj sami. - Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat Harveya Pendergasta. - Och! Biedny Harvey. - Z twarzy kobiety znikła cała siła i pewność, a jej żal wyglądał na szczery. - Już to, że przedwcześnie od nas odszedł, jest wystarczająco smutne, a do tego jeszcze w tak straszny sposób... - To rzeczywiście koszmarne. Tak więc na pewno pani rozumie, że musimy sprawdzić wszystkie możliwe tropy. Nie chciałbym, aby jego zabójca znowu kogoś zaatakował. - O mój Boże! Myśli pan, że to możliwe? - Przycisnęła dłoń do obnażonego dołka między piersiami. - To przerażające. - Tak, ma pani rację. Pewien przyjaciel powiedział mi, że od dnia, gdy „World" opisał to morderstwo, sprzedaż systemów alarmowych w Tulsie trzykrotnie wzrosła. - Przerwał na chwilę, zastanawiając się, jakie podejście 103 „Firma H.P. Blaylock przyznaje, że na części terenów położonych poza jej zakładem w Blackwood znajdują się lasy i bagna. Chociaż teren ten bywa wykorzystywany do tymczasowego składowania maszyn produkcyjnych i beczek, to nigdy nie dopuszczono do wycieku zawartości tych beczek i żadne odpady przemysłowe nigdy nie miały kontaktu z gruntem ani nie przedostały się do wąwozu czy też wód gruntowych." Ben podniósł wzrok. - Tu zaczyna się robić ciekawie. - Też tak sobie pomyślałam. Czemu nagle zrobili się tacy gadatliwi? - No cóż, musieli coś powiedzieć. Trudno byłoby im utrzymywać, że „nie mają odpowiednich informacji" na temat tego, co się dzieje na ich własnym podwórku. Czy w naszym pozwie wspominaliśmy coś o wąwozie? Christina potrząsnęła głową. - Nawet nie wiedziałam, że jest tam jakiś wąwóz. -1 po co wyciągają te beczki? Widać to jedyna metoda transportu odpadów. - Pewnie jedyna, której używają. -1 widocznie sądzą, że wiemy o tym. Próbują zasugerować, że rzadkie przypadki składowania beczek na tym terenie, na co pewnie są świadkowie, nie mogą świadczyć o skażeniu. Wskazują na punkt, którego, ich zdaniem, nie możemy udowodnić, a mianowicie, że beczki przeciekają. - A co ci to mówi? Ben znacząco przytknął palec do warg. - Że pewnie przeciekają. Jest coś, co sprawia, że każdy mężczyzna, gdy tylko znajdzie się w towarzystwie nieziemsko atrakcyjnej kobiety w stroju bikini, natychmiast wpada w zakłopotanie, stwierdził Mikę patrząc na Helen Grace. Właśnie wyszła z basenu, a strużki wody znaczyły ścieżki na jej niemal nagim ciele. Nieważne, jakim jest twardzielem ani jak jest przystojny. Bez względu na to, kim jest lub co robi. Każda kobieta tak zbudowana, która stanie przed mężczyzną w najbardziej skromnym stroju, na jaki pozwala prawo, gdy z każdego pora jej odsłoniętego ciała bucha seks, będzie mieć przewagę. I wszystko, co tylko zechce. Właśnie to sprawiło, że Mikę czuł się zakłopotany o wiele bardziej niż trochę. Podczas rozmowy ze świadkami miał zwyczaj odstawiać małe przedstawienie. Po prostu była to konieczność. Prawie nigdy nie zdarzyło mu się przesłuchiwać kogoś, kto rzeczywiście miałby ochotę na rozmowę z nim. Gdyby pozycja nie zapewniała mu pewnej formy nacisku, nic by z tego nigdy nie wyszło. Starając się trzymać wzrok na wodzy, podał kobiecie ręcznik. - Pani Grace? - Tak, to ja. A pan pewnie jest tym detektywem? - Nie da się zaprzeczyć. Owinęła się ręcznikiem i wycierała. - Taki przyjemny dzień dzisiaj, że czekając na pana postanowiłam nieco popływać. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza. - Oczywiście, że nie. - Ciekawe, czy miałabyś coś przeciwko pstryknięciu paru fotek, co? Żebym miał co pokazać chłopakom z biura. - Miał pan jakieś problemy z dostaniem się tutaj? - Nie takie, o których warto wspominać. - Małe niedomówienie. Klub Southern Hills był jednym z najbardziej ekskluzywnych w Tulsie. Odwiedziny gliniarzy nie były w nim ani częste, ani mile widziane. Przez dziesięć minut musiał nalegać i grozić, zanim w końcu pozwolono mu wejść. - To dobrze. Osobiście cały ten elitaryzm i szpan mnie irytuje. Czyżby? To czemu właśnie tu chciałaś się ze mną spotkać? - Jest tu jakieś miejsce, gdzie można by spokojnie porozmawiać? - spytał. - Jasne. Poprowadziła go do małego domku w pobliżu północnego końca basenu. Była tam klimatyzacja i, o czym się szybko przekonał, telewizor, system stereo oraz dobrze zaopatrzony barek. No pewnie, stwierdził, trzeba mieć jakieś zaciszne miejsce, gdzie można się przebrać w kostium. Chciała zamknąć drzwi, ale ją powstrzymał. - Proszę zostawić je lekko uchylone. Oczywiście, jeśli to pani nie przeszkadza. - Ja... myślałam, że chce pan nieco prywatności. - Zupełnie wystarczy. Będziemy cicho mówić. - Nie chciał popadać w paranoję, ale z taką kobietą jak ta ostrożności nigdy dość. Jeśli przesłuchanie nie pójdzie zbyt dobrze, nie życzył sobie żadnych historii o tym, co to się działo, gdy byli tutaj sami. - Chciałbym zadać pani kilka pytań na temat Harveya Pendergasta. - Och! Biedny Harvey. - Z twarzy kobiety znikła cała siła i pewność, a jej żal wyglądał na szczery. - Już to, że przedwcześnie od nas odszedł, jest wystarczająco smutne, a do tego jeszcze w tak straszny sposób... - To rzeczywiście koszmarne. Tak więc na pewno pani rozumie, że musimy sprawdzić wszystkie możliwe tropy. Nie chciałbym, aby jego zabójca znowu kogoś zaatakował. - O mój Boże! Myśli pan, że to możliwe? - Przycisnęła dłoń do obnażonego dołka między piersiami. - To przerażające. - Tak, ma pani rację. Pewien przyjaciel powiedział mi, że od dnia, gdy „World" opisał to morderstwo, sprzedaż systemów alarmowych w Tulsie trzykrotnie wzrosła. - Przerwał na chwilę, zastanawiając się, jakie podejście 102 103 najlepiej zastosować. - Chciałbym zadać kilka pytań na temat pani znajomości z Harveyem. - A co pana interesuje? - A więc na początek, jak dobrze go pani znała? - Poruczniku, proszę darować sobie te podchody. Byłam jego kochanką i na pewno doskonale pan o tym wie. Inaczej by tu pana nie było. Nie bawmy się więc w owijanie niczego w bawełnę. Mikę starał się ukryć zaskoczenie, co kosztowało go nieco wysiłku. Najzwyczajniej w świecie chciał przesłuchać wszystkich pracujących w dziale Har-veya, a ona była piątą osobą, z którą dzisiaj rozmawiał. Nic nie wiedział o ich związku. - Bardzo mi to odpowiada. A więc jeśli już pani wie, o czym ja wiem, to, mam nadzieję, zdaje sobie pani sprawę, że nie warto mnie okłamywać. O Boże, może ten facet wcale nie był takim gamoniem. - Byliśmy z sobą większą część tego roku. - Jak to się zaczęło? - Nie wiem, czy potrafię to panu wyjaśnić. Nikt nie był bardziej zdziwiony niż ja sama. Może z wyjątkiem Harveya. - W porządku, rozumiem. A dlaczego to było takie dziwne? Wzruszyła ramionami. Po jej klatce piersiowej spłynęły prowokacyjne strużki wody. - Był starszy ode mnie o dwadzieścia kilka lat. I jakoś w niczym nie przypominał Brada Pitta. Ale właśnie przebrnęłam przez wyjątkowo paskudny rozwód i do końca życia mam dość żałosnych nieudaczników. Harvey w niczym ich nie przypominał. Był zupełnie inny niż wszyscy mężczyźni, z którymi byłam wcześniej. Miał w sobie coś, co mnie pociągało... - Poczucie bezpieczeństwa? - Niezupełnie. Już prędzej... jakaś słodycz. Wygoda. - Wzięła głęboki oddech. Mikę usilnie starał się patrzeć w inną stronę. - Chyba skłamałabym, nie przyznając się, że było mi go trochę żal. - Żałowała go pani? Dlaczego? - To pan nic nie wie? Jego żona była kaleką. Już od jakiegoś czasu. Ich życie seksualne w ogóle nie istniało. Kompletne zero. Nawet żadnego seksu oralnego za zasłonką. To był temat, którego absolutnie nie powinien omawiać z tak niebosko atrakcyjną kobietą w bikini. - Nie wie pani, czy ktoś żywił do Harveya jakąś urazę? Czy ktoś mógł mieć powód, aby pragnąć jego... żeby go tu nie było? - Tak bardzo, aby go zabić? W żaden sposób. - Czy kiedykolwiek zachowywał się... Czy był czymś przestraszony? Jakby się bał, że ktoś na niego nastaje? - Nie. Nigdy. Czasem był tajemniczy.... ale nie w tym sensie. 104 -A w jakim? Zastanawiała się przez chwilę. - Czasem próbował mi sugerować, że... Zresztą sama nie wiem... Że wie o czymś, o czym ja nie wiem. - Na przykład co? - Nie wiem dokładnie. Miał jednak wielkie plany i lubił o nich opowiadać. Snuł opowieści o tym, jak to wyjedziemy z Blaylock i będziemy jeździć po świecie, gdzie pokaże mi wspaniałe rzeczy. Oraz że pewnego dnia, gdy zwiedzimy już cały świat, kupimy sobie dom we Francji. Lub winnicę. I przez cały dzień będziemy siedzieć w wygodnych fotelach i sączyć wino. - Dość drogie plany jak na urzędnika średniego szczebla. - Też mu to mówiłam, i to nieraz, a wtedy na jego twarzy pojawiał się taki przebiegły uśmieszek. Niczego mi nie wyjaśniał, tylko stwierdzał tajemniczo: „Zobaczysz, Helen. Sama się przekonasz". - Czyżby liczył na jakiś spadek? - Nic mi o tym nie wiadomo. A szczerze mówiąc, co to by musiał być za spadek, aby pozwalał na realizację takich marzeń? Chyba po Rockefellerze. A wątpię, by Harvey miał coś wspólnego z tą rodziną. Mikę bardzo dokładnie zbadał życie Harveya. Rockefellerem to on na pewno nie był. - Czy w jego zachowaniu zaszła ostatnio jakaś dziwna zmiana? - Wie pan, gdy teraz się nad tym zastanawiam, to chyba tak. Bardzo subtelna. Stał się... mniej beztroski. Ostrożniejszy. To było wtedy, gdy kazał pozakładać te sztaby w drzwiach swojego domu. Kraty w oknach. Ogromny pies na podwórku. Powiedział mi, że to z powodu jego żony, która często zostaje sama i bezbronna. Ale... Zresztą sama nie wiem. Coś w tych wyjaśnieniach nie brzmiało szczerze. -1 jak się okazało, o wiele za mało na to wydał. - Tak. Smutne, co? - Bardzo. Czy pamięta pani może, kiedy... nastąpiła ta zmiana? - Wydaje mi się, że jakieś sześć miesięcy temu. Pamiętam to, bo właśnie w tym czasie jakiś szaleniec wdarł się na wydział prawa i wziął zakładników. - Czy przychodzi pani na myśl coś jeszcze, co mogłoby mi się przydać? Zanim odpowiedziała, zastanawiała się przez chwilę. - Przykro mi, ale nie. - Czy mogę zadać jedno pytanie dotyczące pani? Przebiegła wzrokiem po swoim boskim ciele. - Zależy, jakie to pytanie? - Pracuje pani w tej samej firmie co Harvey, więc, proszę mi to wybaczyć, ale mniej więcej wiem, ile pani zarabia. W jaki sposób stać panią na bycie członkiem tego klubu? 105 Na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. - Wyjaśnię to w czterech słowach: dzięki prawnikowi od rozwodów. -Parsknęła śmiechem. - Kosztowało mnie to sporo zachodu. Ale gdybym tego nie zrobiła, mój mózg zamieniłby się w galaretę, a moje ciało napęczniałoby jak balon. To chyba niemożliwe, pomyślał Mikę. - Dziękuję za rozmowę. Gdyby coś jeszcze przyszło pani do głowy, proszę do mnie zadzwonić - powiedział, podając jej wizytówkę. - Oczywiście. - Przez chwilę milczała, a w wyrazie jej twarzy nastąpiła zdecydowana zmiana. - Czy wie pan, poruczniku... że mogę tu zapraszać swoich gości. - Naprawdę? - Jest tutaj tak chłodno, ten domek zapewnia absolutną dyskrecję, barek jest dobrze zaopatrzony. - I? -1 - odwróciła się lekko -jest takie miejsce na plecach, do którego nie mogę dosięgnąć. - Zdjęła ręcznik. - Czy mógłby pan... mi pomóc? Nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Nawet pani nie wie, jak bardzo to kuszące. Muszę jednak pamiętać o pewnej radzie, której wiele lat temu udzieliła mi matka. Wydęła wargi. - Cóż to za rada? - Jeśli coś wygląda zbyt pięknie, by mogło być prawdą, to pewnie tak jest. Rozdział 10 TT L J-ol hotelu Mark Adams było nieco bardziej zatłoczone, niż życzyłby sobie przy tego typu zadaniach. W swoim codziennym życiu oczywiście lubił być otoczony ludźnii, którzy słuchali go i podziwiali. W końcu od tego zależał jego sukces. Jednak podczas takiej roboty wolał myśleć o sobie jako o facecie trzymającym się w cieniu, który przemyka się ciemnymi i mrocznymi alejkami, owinięty w długi płaszcz z kieszeniami pełnymi różnych cacek, pomocnych w osiąganiu wyznaczonych celów. Tak jak przy Haryeyu. To była niemal perfekcyjna akcja. Wejście i wyjście, zadanie wykonane, misja spełniona. I nikt nic nie wie. Prawdę mówiąc, hol tego hotelu wcale nie było taki zły. Wyściełane siedzenia zapewniały wygodę, kelner dbał, by nie zabrakło mu piwa imbirowego. (Podczas pracy nie uznawał mocnych trunków). Całkowicie niewygodna była tylko restauracja we wschodnim skrzydle holu, mała włoska knajpka o nazwie Bravo, której obsługę na nieszczęście gości, stanowili śpiewający kelnerzy. Za każdym razem gdy udało mu się znaleźć jakiś zaciszny zakątek, pojawiał siQ jakiś głupek w błyszczącym stroju, wyśpiewujący kawałki z Kotów, lo naprawdę powinno być prawnie zakazane. Jeśli można odebrać pozwolenie na prowadzenie lokalu za stworzenie zagrożenia dla zdrowia, to dlaczego me można by tego zrobić, jeśli zagrożona jest psychika. Do tej pory wciąż się nie pokazała. Czekał na nią już niemal całą godzinę. Nie żeby miał jakieś wątpliwości. Śledził ją od paru dni. Wiedzia , ze zatrzymała się właśnie tutaj, w małym pokoju na siódmym piętrze, i był pewien, że wróci. Tylko jak długo mógł tu siedzieć, udając, ze wciąż od nowa przegląda „USA Today"? Przeczytanie tego szmatławca zajmowało zaledwie dziesięć minut i tylko wtedy, gdy czytający na głos sylabizował każde słowo. Co prawda nie dostrzegł nikogo wyglądającego na hotelowego detektywa, ale w końcu nawet zwykłemu człowiekowi może się to wydać podejrzane. Nie był pewien dlaczego zatrzymała się właśnie tutaj. Podejrzewał jednak, że przeczytała o śmierci Harveya i doszła do wniosku, ze tu będzie bezpieczniej niż w domu Za nic nie mógł pojąć, dlaczego ludzie tak właśnie myślą. Prawda wyglądała wprost odwrotnie; w porównaniu z większością domów włamanie się do pokoju w tym miejscu było dziecinną fraszką. Może uważała, że tu nie zdoła jej wyśledzić i że będzie to bezpieczna kryjówka do czasu, aż uporządkuje swoje sprawy i będzie mogła wyjechać z miasta. Jak widać, pomyliła się. Niedocenianie go zawsze było błędem, o czym niedawno przekonał się Harvey Rozmyślanie o sobie sprawiło mu taką przyjemność, że niemal przegapił, jak chyłkiem podeszła do windy. Owinęła twarz szalikiem i wysoko postawiła kołnierz płaszcza. Głupia baba! Za kogo go uważa? Odczekał spokojnie chwilę i zostawił na stoliku tyle drobnych by wystarczyło na zapłacenie rachunku. Nie zbliżał się, czekając az kobieta waśnie przycisk. Trzymał się z daleka do momentu, gdy rozległ się gong i drzwi zaczęły sią otwierać. Ruszył dopiero wtedy, gdy znalazła się juz w windzie Była sama, dokładnie tak, jak na to liczył. Odczekał dosłownie do ostatniej chwili, a potem wpadł między zamykające się drzwi Podniosła głowę w tym samym momencie, gdy drzwi za jego plecami zamknęły się. Wystarczyło jedno spojrzenie; wcisnęła się w kąt, jej oczy zrobiły sią ogromne ze strachu. -«-*¦«* " Uspokoi sie Maegie - odezwał się cicho. - Chcę tylko pogadać. " B^ kSyciec' Łj głos brzmiał ostro, ale i tak nie zdołała opanować jego drżenia. - Zobaczysz. Na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek. - Wyjaśnię to w czterech słowach: dzięki prawnikowi od rozwodów. -Parsknęła śmiechem. - Kosztowało mnie to sporo zachodu. Ale gdybym tego nie zrobiła, mój mózg zamieniłby siew galaretę, a moje ciało napęcznialoby jak balon. To chyba niemożliwe, pomyślał Mikę. - Dziękuję za rozmowę. Gdyby coś jeszcze przyszło pani do głowy, proszę do mnie zadzwonić powiedział, podając jej wizytówkę. - Oczywiście. - Przez chwilę milczała, a w wyrazie jej twarzy nastąpiła zdecydowana zmiana. - Czy wie pan, poruczniku... że mogę tu zapraszać swoich gości. - Naprawdę? - Jest tutaj tak chłodno, ten domek zapewnia absolutną dyskrecję, barek jest dobrze zaopatrzony. -I? -1 - odwróciła się lekko -jest takie miejsce na plecach, do którego nie mogę dosięgnąć. - Zdjęła ręcznik. - Czy mógłby pan... mi pomóc? Nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Nawet pani nie wie, jak bardzo to kuszące. Muszę jednak pamiętać o pewnej radzie, której wiele lat temu udzieliła mi matka. Wydęła wargi. - Cóż to za rada? - Jeśli coś wygląda zbyt pięknie, by mogło być prawdą, to pewnie tak jest. Rozdział 10 H< Lol hotelu Mark Adams było nieco bardziej zatłoczone, niż życzyłby sobie przy tego typu zadaniach. W swoim codziennym życiu oczywiście lubił być otoczony ludźnii, którzy słuchali go i podziwiali. W końcu od tego zależał jego sukces. Jednak podczas takiej roboty wolał myśleć o sobie jako o facecie trzymającym się w cieniu, który przemyka się ciemnymi i mrocznymi alejkami, owinięty w długi płaszcz z kieszeniami pełnymi różnych cacek, pomocnych w osiąganiu wyznaczonych celów. Tak jak przy Harveyu. To była niemal perfekcyjna akcja. Wejście i wyjście, zadanie wykonane, misja spełniona. I nikt nic nie wie. Prawdę mówiąc, hol tego hotelu wcale nie było taki zły. Wyściełane siedzenia zapewniały wygodę, kelner dbał, by nie zabrakło mu piwa imbirowego. 106 (Podczas pracy nie uznawał mocnych trunków). Całkowicie niewygodna była tylko restauracja we wschodnim skrzydle holu, mała włoska knajpka o nazwie Bravo, której obsługę, na nieszczęście gości, stanowili śpiewający kelnerzy. Za każdym razem, gdy udało mu się znaleźć jakiś zaciszny zakątek, pojawiał się jakiś głupek w błyszczącym stroju, wyśpiewujący kawałki z Kotów. To naprawdę powinno być prawnie zakazane. Jeśli można odebrać pozwolenie na prowadzenie lokalu za stworzenie zagrożenia dla zdrowia, to dlaczego nie można by tego zrobić, jeśli zagrożona jest psychika. Do tej pory wciąż się nie pokazała. Czekał na nią już niemal całą godzinę. Nie żeby miał jakieś wątpliwości. Śledził ją od paru dni. Wiedział, że zatrzymała się właśnie tutaj, w małym pokoju na siódmym piętrze, i był pewien, że wróci. Tylko jak długo mógł tu siedzieć, udając, że wciąż od nowa przegląda „USA Today"? Przeczytanie tego szmatławca zajmowało zaledwie dziesięć minut i tylko wtedy, gdy czytający na głos sylabizował każde słowo. Co prawda nie dostrzegł nikogo wyglądającego na hotelowego detektywa, ale w końcu nawet zwykłemu człowiekowi może się to wydać podejrzane. Nie był pewien, dlaczego zatrzymała się właśnie tutaj. Podejrzewał jednak, że przeczytała o śmierci Harveya i doszła do wniosku, że tu będzie bezpieczniej niż w domu. Za nic nie mógł pojąć, dlaczego ludzie tak właśnie myślą. Prawda wyglądała wprost odwrotnie; w porównaniu z większością domów włamanie się do pokoju w tym miejscu było dziecinną fraszką. Może uważała, że tu nie zdoła jej wyśledzić i że będzie to bezpieczna kryjówka do czasu, aż uporządkuje swoje sprawy i będzie mogła wyjechać z miasta. Jak widać, pomyliła się. Niedocenianie go zawsze było błędem, o czym niedawno przekonał się Harvey. Rozmyślanie o sobie sprawiło mu taką przyjemność, że niemal przegapił, jak chyłkiem podeszła do windy. Owinęła twarz szalikiem i wysoko postawiła kołnierz płaszcza. Głupia baba! Za kogo go uważa? Odczekał spokojnie chwilę i zostawił na stoliku tyle drobnych, by wystarczyło na zapłacenie rachunku. Nie zbliżał się, czekając, aż kobieta wci-śnie przycisk. Trzymał się z daleka do momentu, gdy rozległ się gong i drzwi zaczęły się otwierać. Ruszył dopiero wtedy, gdy znalazła się już w windzie. Była sama, dokładnie tak, jak na to liczył. Odczekał dosłownie do ostatniej chwili, a potem wpadł między zamykające się drzwi. Podniosła głowę w tym samym momencie, gdy drzwi za jego plecami zamknęły się. Wystarczyło jedno spojrzenie; wcisnęła się w kąt, jej oczy zrobiły się ogromne ze strachu. - Uspokój się, Maggie - odezwał się cicho. - Chcę tylko pogadać. - Będę krzyczeć. - Jej głos brzmiał ostro, ale i tak nie zdołała opanować jego drżenia. - Zobaczysz. 107 - Nie ma takiej potrzeby. To zwykła towarzyska wizyta. Nie wydaje ci się, że mamy parę spraw do załatwienia? - Jesteś chorym maniakiem i żałuję, że cię w ogóle poznałam. - Bez wątpienia, ale nie wydaje ci się, że teraz już za późno na takie żale? Poznaliśmy się, i to dawno, dawno temu. Byliśmy nawet wspólnikami. I zostało nam jeszcze kilka niezałatwionych spraw. - Tracisz czas. - Proszę, proszę. Pogawędka z taką cudowną kobietą jak ty, Margaret, nigdy nie jest stratą czasu. Zawsze cię lubiłem. Wiedziałaś o tym? Odsunęła się od niego możliwie najdalej. - Jedyną osobą, którą lubiłeś, byłeś ty sam. Rozległ się gong; drzwi zaczęły się rozsuwać. Byli na siódmym piętrze. Ostrożnie dała krok naprzód. - Jeśli za mną pójdziesz, zacznę krzyczeć. Rozpostarł szeroko ręce. - Maggie, zapewniam cię, że nie mam najmniejszego zamiaru cię napastować. Zrobiła następny krok. Gdy tylko znalazła się przed nim i nie mogła go widzieć, otoczył ramieniem jej szyję. W dłoni trzymał rolkę taśmy izolacyjnej, wyciągniętą ukradkiem z kieszeni zawsze dobrze zaopatrzonego płaszcza. Zanim się zorientowała, owinął jej ciasno głowę, zaklejając usta. Próbowała krzyknąć, ale lepka i nieprzenikalna taśma skutecznie stłumiła wszelkie dźwięki. Pół sekundy później owinął tę taśmę wokół jej dłoni i przyciśniętych do boków ramion. Próbowała uciec, ale tak mocno wbił jej łokieć szyję, że było to niemożliwe. Spróbowała się wyrwać, ale był dziesięć, a może i sto razy silniejszy. Nic nie mogła zrobić. Drzwi windy zaczęły się powoli zamykać. Wcisnął przycisk z siódemką i znowu się otworzyły. Ostrożnie wystawił głowę na korytarz. Droga była wolna. Zaciągnął ją, opierającą się ze wszystkich sił, pod drzwi jej pokoju i zaczął szperać torebce: kosmetyki, prawo jazdy, karta wędkarska, chusteczki higieniczne i w końcu kłucz do pokoju. Gdy znaleźli się już w środku, nie miał żadnego powodu, by choć chwilę dłużej zachowywać pozory łagodności. Złapał ją za włosy i popchnął do przodu. Uderzyła kolanami o brzeg łóżka, przewracając się na nie. Rozciągnął ją na narzucie, a potem ciasno owinął taśmą obie nogi, odbierając ostatnią możliwość ucieczki. Następnie na chwilę uwolnił jej dłonie i ramiona, by po chwili przymocować je taśmą do poręczy łóżka. No, teraz jesteś związana jak indyk na Święto Dziękczynienia, co? Maggie rzucała się na boki na tyle, na ile mogła, ale trzeba przyznać, że jej możliwości nie były wielkie. Oczy miała pełne łez. Choć starała się ze 108 wszystkich sił, nie zdołała wydać żadnego innego dźwięku niż przejmujące, spazmatyczne jęki, które z trudem wydostawały się spod taśmy. - Wiesz co, Maggie, przykro mi to mówić, ale Harvey był sto razy dzielniejszy od ciebie. A mówię o mężczyźnie tak tchórzliwym, że zostawił żonę inwalidkę, aby go kryła, a sam schował się w garderobie. Przerwał na chwilę i obserwował jej desperacko wijące się ciało, nabrzmiałe żyły na szyi i skroniach. Prawdę mówiąc, bawiło go to. Nigdy nie potrafił zrozumieć tych zabójców, którzy szybko naciskali spust i od razu kończyli sprawę. Cóż to za przyjemność, jeśli nie można się tym rozkoszować? Kosztować każdą chwilę. Okazje do takiej zabawy zdarzały się naprawdę rzadko i trzeba było na nie długo czekać. - Oczywiście - ciągnął dalej - jednym z możliwych powodów twojej przesadzonej reakcji jest to, że wiesz, co się przytrafiło Harveyowi, i boisz się, że to samo spotka ciebie. Po pierwsze, nie mam najmniejszego zamiaru cię molestować. Wybij więc sobie z głowy takie wyuzdane fantazje. Patrzył w jej niemal wychodzące z orbit oczy. Od lat nie miał takiej uciechy. -Nigdy nie okazywałem ci żadnego zainteresowania, dlaczego więc, do diabła, wydaje ci się, że miałbym to zrobić teraz? Przecież wiedziałem, że gdybym tylko kiwnął palcem, od razu byś na mnie poleciała. Boże, wszyscy wiedzieli, że każdemu dajesz. Każdemu. Puszczałaś się na lewo i prawo, co? Pewnie nawet Fredowi dawałaś? Wzdłuż jej policzka spłynęła strużka potu. Pochylił się i zlizał ją. - I jeszcze o jednym mogę cię zapewnić. Dzisiaj nie wziąłem ze sobą młotka. Nie zrobię ci tego, co zrobiłem Harveyowi. Obserwował, jak jej ciało powoli przestaje drżeć. Jej oczy wróciły do normalnych rozmiarów. Wciąż ciężko dyszała, ale nie była już taka bardzo spięta. Na jego twarzy pojawił się radosny, diabelski uśmiech.. - Zrobię ci coś o wiele gorszego. Sala rozpraw sędziego Perry w sądzie federalnym była ogromna, z wysokim, wygiętym w łuk sufitem, o ścianach niemal w całości pokrytych śnieżnobiałą boazerią, wzdłuż których ciągnęły się pokryte rowkami kolumny. Nie było tutaj okien (znajdowali się w połowie czwartego piętra), co napawało Bena za każdym razem, gdy tu wchodził, klaustrofobicznym poczuciem uwięzienia w studni. W tym rozległym pomieszczeniu każdy krok niósł się złowieszczym echem, a wszystkie inne dźwięki zagłuszał niski szum przestarzałej klimatyzacji, pracującej na podwójnych obrotach, by zapewnić choć trochę chłodu w środku upalnego lata w Oklahomie. Długa drewniana barierka 109 oddzielała galerię dla publiczności od stołów adwokatów, boksu przysięgłych, miejsca dla świadków i ławy sędziego. Ben nienawidził tego miejsca. Sale rozpraw zawsze działały ludziom na nerwy, nawet najlepszym prawnikom, ale w sądach federalnych było coś, co przepełniało szczególnym lękiem. Ben nie sprzeciwił się nieuniknionemu wnioskowi Colby'ego o przeniesienie postępowanie do tego sądu. Zawsze mogło się zdarzyć, że w sądzie stanowym jakiś niedouczony sędzia bez mrugnięcia okiem oddali ich pozew, a w sądzie federalnym miało się poczucie, że sprawa zostanie potraktowana poważnie i że wszystko, co się zrobi, zostanie dokładnie sprawdzone. I nie były to tylko wyobrażenia. Sędziowie federalni słynęli z tego, że zmuszali występujących przed nimi prawników do zachowywania najwyższych standardów, zwłaszcza sędziowie z północnej Oklahomy. Ben i Christina siedzieli spokojnie za stołem powodów, gdy do sali rozpraw wkroczył Charlton Colby ze swą świtą. - Albo nie umiem liczyć - szepnęła Christina - albo on naprawdę przyprowadził ze sobą czterech innych prawników. Ben kiwnął głową. - Jeden młodszy partner i trzech wspólników. A na dokładkę dwóch asystentów od spraw prawnych. - Czyżby chciał nas przestraszyć? - A jak myślisz? - Odwrócił się do niej. - Czy Loving jest gotowy? - Dokładnie tak jak kazałeś. - To dobrze. Ben obserwował, jak grupa Colby'ego otoczyła stół pozwanych. Ich pełne napięcia twarze sprawiały, że wyglądali jak pracownicy Pentagonu stłoczeni w pokoju narad wojennych. Po chwili Colby odłączył od nich i skierował się wprost do Bena i Christiny. - Miło cię znowu widzieć, Benie. - Chciałbym móc powiedzieć to samo - odparł Ben - ale niestety nie mogę. - Uspokój się. Nie traktuj tego tak osobiście. - A niby jak mam to traktować? Podważył pan moją reputację. Colby wzruszył ramionami. - Na tym polega nasza praca. - Może pana praca, ale nie moja. - Ben wstał. - W ciągu ostatnich kilku lat brałem udział w jakichś stu procesach i ani razu nie zdarzyło mi się uciekać do takich zagrywek jak pańska. -1 właśnie dlatego pracujesz w pojedynkę i musisz reprezentować każdego, kto przekroczy próg twojego biura. - Podczas gdy pan siedzi w drapaczu chmur, występując w imieniu najlepszych klientów, których, tak długo jak pan wygrywa, zupełnie nie interesuje, co pan robi. 110 Colby pochylił głowę. - Klientów interesują wyniki. - Tak więc wyrobił pan sobie opinię króla pozbawionych skrupułów prawników, który za każdym razem, gdy tylko jakaś korporacja ma chęć utopić powoda, zwołuje swoje buldogi. - Czyżbyś mi zazdrościł, Benie? - Na twarzy Colby'ego pojawił się uśmiech. - Z tego co o tobie słyszałem, mógłbyś wykorzystać kilka trików z mojego repertuaru. - Prędzej zdechnę z głodu. - Myślę, że zawsze jest to jakaś alternatywa. - Jego oczy zwęziły się. -Zwłaszcza jeśli dalej będziesz ciągnął tę sprawę. Ben poczuł, że sztywnieją mu mięśnie karku. - Czy przyszedł pan do mnie w jakimś konkretnym celu? - Tak. Wbrew moim najlepszym radom klient polecił mi, bym zaproponował wam ugodę. Proponuje pięć tysięcy dolarów za dziecko. Możesz ją przyjąć lub odrzucić. Tylko pamiętaj, że drugi raz jej nie powtórzymy. - Pięć tysięcy dolarów! Ci ludzie stracili dzieci! I to ma być oferta ugody? - To nie jest oferta ugody. To pieniądze za odstąpienie od roszczeń. Twoi klienci ponieśli ogromną stratę, lecz Blaylock nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Jednak w celu uniknięcia kosztów postępowania sądowego jesteśmy skłonni wypłacić jakąś niewielką kwotę. - Och, założę się, że pewnie bardzo to pana martwi. Ciekawe, na ile kasujecie Blaylocka? Pewnie jakieś tysiąc dolców za godzinę, co? - To chyba nie powinno cię interesować. - Ale Blaylocka na pewno interesuje. Czy to właśnie on? - Ben wskazał na starszego dżentelmena w pierwszym rzędzie miejsc dla publiczności, ubranego w nieskazitelnie skrojony garnitur w drobne prążki. -Tak. Ben zrobił krok do przodu. - Chętnie go poznam. Colby zastąpił mu drogę. - Ale on wcale nie ma chęci poznać ciebie. Przyjmujesz naszą ofertę czy nie? - Nie. Absolutnie nie. Colby odwrócił się na pięcie. Wyraz jego twarzy się nie zmienił. - Do końca życia będziesz żałować tej decyzji. Jakieś pięć minut później do sali rozpraw wkroczył sędzia. Ben nigdy nie uważał, że Perry jest miły, ale dzisiaj wyglądał na bardzo ponurego. Był w średnim wieku, około pięćdziesiątki, jak przypuszczał Ben, i na swoje lata całkiem przystojny. Miał bujne czarne włosy i wyraziste rysy, które wyglądały 111 jak zmarszczki. Wszystko w nim, jego postawa, głos, wygląd, tchnęły mocą. A dzisiaj także skrajną nietolerancją. - Przede wszystkim - zaczął - chciałbym, aby strony wiedziały, że zapoznałem się z wszystkimi zarzutami oraz przeczytałem wszystkie wnioski i oświadczenia. Tak więc proszę darować sobie wszelkie próby przedstawiania czegokolwiek w zupełnie nowym świetle. Po drugie, chcę, żeby strony wiedziały, że chociaż nie mam najmniejszego zamiaru pochopnie osądzać rozpatrywanego aktualnie powództwa lub wniosku, to mój poziom tolerancji dla lekkomyślnie wszczynanych spraw sądowych jest równy zeru. Terminarz sądu jest ogromnie napięty. Zdarza się, że całkowicie uzasadnione wnioski o wszczęcie postępowania sądowego muszą czekać latami i często tylko z tego powodu, że pozbawieni wszelkich skrupułów adwokaci biorą od klientów pieniądze za składanie pozwów pozbawionych jakichkolwiek racjonalnych podstaw. Nie wiem, czy robią to z chciwości czy ze zwykłej głupoty i nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Jest to wyciąganie pieniędzy z kieszeni podatników i ten sąd nie będzie tego tolerować. Jeśli stwierdzę, że ten pozew lub jakikolwiek inny nie ma solidnych podstaw, bez chwili wahania oddalę go, a co więcej, podejmę zdecydowane działania w stosunku do adwokata, który go wniósł i zastosuję najostrzejsze z możliwych sankcji. Ben czuł jak krew odpływa mu z twarzy. No, jeśli to miała być zachęta... - Panie Colby, to pański wniosek. Proszę zająć miejsce. - Tak, Wysoki Sądzie. - Colby wygłosił długą orację, podczas której, mimo pouczeń sędziego, przekręcił wszystko, co wcześniej napisał w oświadczeniu. Mówił, że zarzuty powodów są pozbawione wszelkich podstaw, że nawet przyjmując najbardziej przychylną dla powodów interpretację faktów, nie przedstawili oni żadnych dowodów na potwierdzenie swych oskarżeń. Podsumował to wszystko przydługim zakończeniem o tym, jak ważne jest, aby oddalać wszelkie lekkomyślnie wnoszone pozwy i powtarzał słowa, a nawet całe zwroty, z wcześniejszej tyrady sędziego na ten sam temat. Ben mógł tylko podziwiać jego zręczność. - Proszę mi wybaczyć, mecenasie - przerwał sędzia. - Czy sugeruje pan, że powodowie nie dokonali niezbędnego rozpoznania przed wniesieniem oskarżeń? - Tak, Wysoki Sądzie. Właśnie tak. - W takim razie chciałbym, aby omówił pan tę kwestię. I proszę przedstawić posiadane dowody. - To stawia mnie w nieco niezręcznej sytuacji, Wysoki Sądzie. W przypadku dowodów, którymi powodowie powinni podeprzeć swoje oskarżenia, najlepszym świadkiem będzie, oczywiście, adwokat strony wnoszącej pozew. Dlatego też na swojego pierwszego i jedynego świadka wzywam pana Bena Kincaida. 112 Ben zerwał się na równe nogi. - Cóż to za wredna taktyka? Sędzia Perry walnął swym młotkiem. - Panie Kincaid, nie zgadzam się na używanie takich słów w mojej sali rozpraw. Albo będzie pan traktował adwokata strony przeciwnej z należnym szacunkiem, albo zostanie pan wykluczony ze sprawy. - Wysoki Sądzie, nie poinformowano mnie, że zostanę wezwany na świadka. - Moim zdaniem, nie potrzebuje pan czasu na przygotowanie się - odparł sędzia. - Chyba zna pan własną sprawę? - Oczywiście, Wysoki Sądzie. Nie mogę jednak zeznawać przeciwko własnemu klientowi. Jestem adwokatem, a nie świadkiem. - Wysoki Sądzie - wtrącił się Colby. - Czy jest ktoś, kto mógłby lepiej znać podstawy wniesienia tego oskarżenia? - No tak, ale powoływanie adwokata strony przeciwnej na świadka jest jednak nieco wbrew przepisom. Może po prostu opisze pan sądowi, co zdołał pan ustalić podczas wstępnego śledztwa, panie Kincaid. - Dlaczego miałbym omawiać swoje oskarżenie przed rozprawą? Pan Colby nie przedstawił mi swoich argumentów. Twarz sędziego pobladła. - Mecenasie, proszę natychmiast zastosować się do mojej prośby. Ben zaczynał wrzeć. Wiedział, że stoi na krawędzi bardzo stromego stoku. Jeśli dopuści, aby Colby'emu przeszedł ten numer, nic go już nie powstrzyma. - Wysoki Sądzie, kodeks etyki zawodowej mówi, że pierwszym i nadrzędnym obowiązkiem każdego adwokata jest żarliwa reprezentacja jego klientów, a ja mam zamiar spełnić ten obowiązek. Nie zdołam jednak tego zrobić, jeśli zajmę miejsce dla świadków, aby zeznawać przeciwko swoim klientom lub jeśli pozwolę adwokatowi strony przeciwnej na wgląd w nasz materiał dowodowy. Sędzia Perry zerwał się z krzesła, wyciągając swój młotek w stronę Bena. - Mogę zapewnić, że pan mnie źle zrozumiał, mecenasie. Wyjaśnię więc wszystko jeszcze raz. Reprezentuję sąd federalny. Mam pełne umocowanie federalnych służb stojących na straży porządku publicznego, łącznie z prawem do zamknięcia pana w areszcie, do wydania zakazu prowadzenia praktyki przed sądami federalnymi lub do wszczęcia postępowania zmierzającego do wykluczenia pana z tego zawodu właśnie w takich przypadkach, gdy nie będzie się pan chciał stosować do moich poleceń. Proszę zrobić to, czego od pana żądam. Ben spojrzał na Colby'ego, który z zadowolonym wyrazem twarzy spokojnie stał na podwyższeniu. Skuteczność tej taktyki przekroczyła jego 8 - Milcząca sprawiedliwość 113 najśmielsze oczekiwania. Bez względu na wynik, sędzia Perry był już źle nastawiony do Bena. - Nie, Wysoki Sądzie. Nie mogę tego zrobić. Perry był tak wściekły, że aż się trząsł. - To pana ostatnia szansa, panie Kincaid. Ben obstawał przy swoim. - Przykro mi, Wysoki Sądzie, ale nie. Mężczyzna z namaszczeniem godnym mistrza czarnej magii wyciągnął z kieszeni płaszcza mały metalowy korkociąg. - Załatwię cię zwykłym korkociągiem - powiedział, trzymając go ostrożnie w palcach. - Co prawda nie wygląda groźnie. Na jego widok pewnie nawet nie próbowałabyś uciekać. Ale w odpowiednich rękach może być śmiercionośnym narzędziem. A co najważniejsze, sprawiającym potężny ból. Maggie wrzasnęła, i to z taką siłą, że nabrzmiały jej skronie i tak głośno, że niemal słyszalnie. Ale i to nie wystarczyło. Mężczyzna włączył telewizor i wzmocnił głos. Tak na wszelki wypadek, gdyby zebrała więcej sił, gdy przystąpi do prawdziwych tortur. - Wiesz, poduczyłem się trochę anatomii. Przy tego typu robocie przydaje się. - Złapał górę jej bluzki, szarpnął i rozerwał na dwie części, odsłaniając stanik i nagie ramiona. Oparł palce o dwa dolne żebra. - Na przykład wiem, że na te dwa lekarze mówią Tl i T2. Wiem też, że jeśli powoli wkręcę między nie korkociąg, nie zabiję cię. Przynajmniej nie od razu. Będzie to boleć jak jasna cholera. Prawdopodobnie przebiję ci płuca, co oczywiście, o ile nikt się tym nie zajmie, doprowadzi do śmierci. Ale nie od razu. Przez kilka pierwszych godzin będziesz czuć jedynie ból. I to taki, jakiego jeszcze nigdy w s~ «>im życiu nie doświadczyłaś. Tak przenikający, że wolałabyś być martwa. Ale nie będziesz. Przebierał palcami po jej klatce piersiowej. - W lewo i na prawo, w lewo, na prawo, szukam, szukam, mam, znalazłem. - Jego palce zatrzymały się. - Wkręcam korkociąg tutaj i trafiam w twoje serce. Wtedy naprawdę umrzesz, choć nie tak szybko, jakbyś chciała. Choć też nie będzie się to ciągnąć całymi godzinami. Wróćmy może do punktu wyjścia. Wcisnął czubek korkociągu między dwa pierwsze żebra. Szarpnęła się, próbując się wyrwać, ale nie było dla niej żadnej ucieczki. - A więc zaczynamy. Zacisnęła mocno powieki, zbierając wszystkie siły w oczekiwaniu na ból, który miał nadejść. - O mój Boże. Chyba o czymś zapomniałem. 114 Otworzyła oczy. Klepnął ją po przyjacielsku w ramię. - Dobrze, że mi się przypomniało. Zamierzam dać ci szansę powiedzenia tego, co wiesz. Tylko czy zechcesz mi zdradzić swoją tajemnicę? - Przykucnął przy jej uchu i szeptał: - Mam nadzieję, że nie. Przynajmniej nie od razu. To zepsułoby mi całą zabawę. Złapał brzeg taśmy zakrywającej jej usta. - Chyba nie muszę ci mówić, żeby nawet na myśli ci nie przyszło drzeć się, bo taśma od razu wróci na swoje miejsce, a ja zacznę wkręcać korkociąg. Bez cienia litości. Gwałtownie szarpnął taśmę. - A więc powiesz mi, Maggie, czy towar jest bezpieczny? Wargi drżały jej tak bardzo, że ledwo mogła mówić. - Nie wiem. - Jej twarz była pełna rozpaczy i błagania. - To nie ja! Nigdy go nie miałam! - Zła odpowiedź. - Przykleił taśmę z powrotem. - Nie martw się. Dam ci jeszcze jedną szansę. Mniej więcej między żebrem T6 i T7. Wcisnął metalowy koniuszek korkociągu w miękką skórę obciągającą dwa dolne żebra. Jej rozdzierające serce wołania o pomoc były niemal zupełnie zduszone. Jedyna osoba, która je słyszała, nie tylko nic sobie z nich nie robiła, a wręcz sprawiały jej radość. - To było polecenie, panie Kincaid! - ryknął sędzia. Jego głos wzbił się wysoko do łukowatego sufitu, odbił od niego i wrócił echem. - Proszę natychmiast zająć miejsce dla świadków! - Proszę mi wybaczyć, Wysoki Sądzie, ale muszę odmówić. - Porządkowy! - Wargi sędziego drżały. - Proszę zabrać pana Kincaida do celi. Pozostanie w niej tak długo, aż zdecyduje się stosować do moich poleceń. Porządkowy był tęgim, łysiejącym mężczyzną, najwyraźniej zdziwionym tym, co się właśnie działo, gdyż zwykle jego jedynym zajęciem było pilnowanie się, by nie zasnąć. Wielkimi krokami pospiesznie ruszył w stronę Bena. Ben uniósł rękę. - Wysoki Sądzie, czy mogę coś zasugerować? -Nie! - Problem polega na tym, czy mamy wystarczające podstawy do wniesienia pozwu, prawda? Oraz czy pozew spełnia wszelkie wymogi prawne, niezbędne do wniesienia oskarżenia? Nie mogę zeznawać jako świadek przeciwko własnemu klientowi, ale mogę przedstawić dowody wystarczające do poparcia naszego stanowiska. 115 - To bzdura - wtrącił się Colby. - Wybieg mający na celu odwleczenie tego, co nieuniknione. - A skąd on może to wiedzieć? - odparował Ben. - Nie ma zielonego pojęcia, co wiemy, a czego nie. - Wiem, że nie macie żadnych dowodów przeciwko Blaylockowi, ponieważ żadne takie dowody nie istnieją. - A co z raportem Agencji Ochrony Środowiska? - zaoponował Ben. Sędzia Perry wyglądał na zaskoczonego. - To istnieje jakiś raport Agencji Ochrony Środowiska? - Tak, Wysoki Sądzie - potwierdził Ben. - Raport na temat skażenia ujęcia wody dla Blackwood. I jest w nim wymieniona firma Blaylock. Perry powoli z powrotem opadł na krzesło. - Nie ma o tym ani słowa w aktach Cołby'ego. - To nie ma żadnego znaczenia - odpowiedział Colby, starając się zachować spokój. - Biurokratyczne gdybanie. Stwierdza się tam jedynie, że fabryka może być potencjalnym sprawcą skażenia. Takie dowody nie są nawet dopuszczalne. - Problem nie polega na tym, czy dowód jest dopuszczalny czy nie, Wysoki Sądzie. Chodzi o to, czy powodowie mają uzasadnione podstawy do wniesienia oskarżenia. - Nie można uznać za uzasadnione opieranie się... - A co z wynikami badań toksykologicznych zanieczyszczonego ujęcia? Co z raportem geologów na temat wąwozu przecinającego tereny Blayloc-ka? A co z danymi z Centrum Kontroli Zachorowań o możliwych toksykologicznych przyczynach białaczki? W swoim oświadczeniu pan Colby j akoś nie wspomina o żadnym z tych dokumentów. Colby przez chwilę się wahał. Ben chyba wiedział, dlaczego. Colby nie wspdmniał o żadnym z tych dowodów, gdyż nic o nich nie widział, a teraz, w obecności sędziego, nie chciał się do tego przyznać. - To bluff stwierdził w końcu. -1 czcze przechwałki. Jeśli pan Kinca-id naprawdę dysponuje tymi wszystkimi dowodami, niech je nam pokaże. - Liczyłem, że pan to powie. Ben skinął na Christinę stojącą w tylnej części sali sądowej. Dziewczyna otworzyła boczne drzwi. Chwilę później pojawił się w nich Loving, pchając przed sobą mały wózek załadowany czterema dużymi metalowymi pudłami. Przechodząc koło Bena, wyszczerzył do niego zęby i spytał: - Gdzie mam je położyć, szefie? - Może być tam, koło stołu. - Ben znowu zwrócił się do sędziego. - To są dowody, które uzyskaliśmy z Agencji Ochrony Środowiska na podstawie ustawy o powszechnym dostępie do informacji - wyjaśnił. - Jeszcze przed wniesieniem pozwu. 116 Loving po złożeniu swojego ładunku pospiesznie zawrócił po następną porcję. - To są informacje uzyskane z Centrum Kontroli Zachorowań - obwieścił Ben, gdy Loving wrócił z następnym, równie wielkim ładunkiem. Oczy wszystkich obecnych w sali rozpraw obserwowały, jak Loving wracał, nie raz, nie dwa, ale sześć razy, za każdym razem przywożąc kolejną porcję metalowych kaset. - Te dane dostaliśmy od naczelnego inżyniera miasta Blackwood. To dano nam w stanowym wydziale zdrowia. Zanim Loving zakończył swą pracę, góra dowodów urosła do tego stopnia, że Ben musiał się przed nią wysunąć, aby ktokolwiek mógł go widzieć. - To są dowody, które zebraliśmy do tej pory, Wysoki Sądzie. - Lekko skłonił się w stronę Everestu pudeł. - A przecież nie przeszliśmy jeszcze do fazy ich prezentacji. Sędzia Perry odwrócił się do Colby'iego. - Co pan na to? Colby chrząknął. - Ja... uhm... nie miałem... pojęcia o istnieniu tych dodatkowych dowodów. Sędzia Perry pokiwał głową. - A to nasuwa mi myśl, że pański wniosek mógł być przedwczesny. Proszę mnie źle nie zrozumieć. - Z surowym wyrazem twarzy znów zwrócił się do Bena. - Nie chcę przez to powiedzieć, iż jestem przekonany, że oskarżenie powodów się utrzyma. Wydaje mi się wręcz, po zapoznaniu się z wszystkimi oskarżeniami, że będą oni mieć poważny problem z udowodnieniem związku przyczynowego. A jeśli nie zrobiątego w sposób satysfakcjonujący sąd, bez chwili wahania oddalę ich pozew bez zwoływania ławy przysięgłych. Jednak oddalenie go w tej chwili, bez formalnego przedstawienia dowodów, jest absolutnie niewskazane. Wniosek strony pozwanej zostaje odrzucony. Sędzia Perry walnął młotkiem w stół i opuścił salę rozpraw. Ben zerknął na Colby'ego, który już wcale sienie uśmiechał. Nie dość, że odrzucono mu wniosek, to jeszcze postawiono w niezręcznej sytuacji na oczach wypchanego dolcami klienta, któremu trudno będzie teraz wyjaśnić, dlaczego buli tak ciężką forsę tylko za to, by w sądzie starto go na miazgę. Ben poczuł na ramieniu dłoń Christiny. - Moje gratulacje, szalony człowieku. Pewnie zaraz zaczniesz skakać z radości. Wygrałeś z tym wnioskiem. - Uśmiechała się radośnie. - To było genialne posunięcie. Loving wnoszący te wszystkie pudła. Gdzie się tego nauczyłeś? Na studiach? Ben potrząsnął przecząco głową. - „Cud na ulicy trzydziestej czwartej" 117 Christina sią roześmiała i wróciła na tyły sali sądowej, gdzie zajęła miejsce obok Lovinga. Wielkolud wzruszył ramionami. - Po prostu wykonałem rozkaz. - Cha, cha, cha. Problem w tym, że byłam w biurze, gdy pakowaliśmy te wszystkie papierzyska, i jakoś nie przypominam sobie, żeby pudeł było aż tyle. - No wiesz.. Tylko nie mów nic szefowi... - Loving zerknął przez ramię, upewniając się, czy nikt inny go nie słyszy. ~ Połowa z nich była pusta - wyjawił, puszczając do niej oko. Drugi raz pudło. Cholera jasna. Chociaż należał do opanowanych, zaczynał odczuwać irytację. Jednak Maggie nie była właściwą osobą. Wiązał z nią duże nadzieje; na swoje nieszczęście zawsze było nieco za sprytna. Ale to nie była ona. Nie miała towaru. Był tego pewien. Szczerze mówiąc, liczył że wyśpiewa wszystko, zanim jeszcze zacznie. Jednak gdy wkręcał jej korkociąg między żebra T3 i T4, sprzedałaby własną matkę do burdelu, gdyby tylko oznaczało to koniec tortur. W tym momencie nie mogłaby kłamać. Nikt by nie mógł. Nie miała tego. No nic, dwójkę ma z głowy. Jednak ktoś tak dobry jak on zdaje sobie sprawą, że policja na pewno go szuka, a po znalezieniu podziurawionej jak ser szwajcarski Maggie poszukiwania staną się jeszcze intensywniejsze. Starał się, aby to morderstwo wyglądało inaczej, by sugerowało inną metodą działania. Obawiał sią jednak, że dwa poprzedzone torturami zabójstwa w krótkim odstępie czasu na tym samym terenie, choćby nie wiem jak odmienne, na pewno zwrócą uwagę. Musiał zrobić coś, dzięki czemu gliniarz w brud-Aym prochowcu możliwie długo nie połączy ze sobą tych dwóch spraw. Przeszukał torebkę Maggie. Znalazł w niej wyjątkowo dużo kosmetyków. A może wysmarować nimi jej twarz, upozorować to na jakieś perwersyjne przestępstwo na tle seksualnym? A może zrobić z niej prostytutką zabitą przez klienta? Albo lepiej zdeprawowaną bogatą dziwką, którą załatwił jej alfons. Nie. Nie wygląda na taką. Nawet gliny nie są tak głupie, żeby się na to złapać. Zabrał się do przeszukiwania portfela. Sprawdził wszystkie karty członkowskie, fotografie dzieci, o których wiedział, że nie były jej, i nic. Olśniło go dopiero wtedy, gdy znalazł złożoną we czworo białą kartkę papieru. Natychmiast się zorientował, że to jakiś prawniczy dokument. Odczytał tytuł sprawy: Elkins kontra H. P. Blaylock Industrial Machinery Corporation. Oczywiście znał tę sprawę, pewnie tak samo jak wszyscy w Tulsie. 118 Teraz zaczynały się rysować pewne możliwości. Gdyby tylko udało mu się niepostrzeżenie wynieść to jej dobrze przewentylowane ciało z hotelu... Wiedział, że mu sią uda. Czyż nie mógł robić wszystkiego, co zechce? I zrobi wszystko, dosłownie wszystko. Wszystko, co bądzie konieczne. Dopóki nie znajdzie tego, czego pragnie. Rozdział 11 en strząsnął drobiny korektora i spróbował jeszcze raz. Przygotowywanie dla strony przeciwnej pisemnych dokumentów na temat przesłuchań nie należało do jego ulubionych zajęć. Chociaż praktyka ta miała w prawie cywilnym długoletnią tradycję, zawsze należała do trudnych i mało efektywnych. Już od kilku godzin próbował przygotować miażdżące przeciwnika pytania, które pozwoliłyby mu uzyskać użyteczne informacje. Jednak doskonale wiedział, że tak naprawdę to wszystkie odpowiedzi przygotuje adwokat strony przeciwnej. A adwokaci tacy zawsze, czy to z powodu lenistwa czy wyjątkowych starań zmierzających do zaciemnienia sprawy, uciekali się do wymyślnych wybiegów, byle tylko uniknąć podania jakichkolwiek konkretnych informacji. Mieli w zanadrzu pełno wymówek. A to pytanie było zbyt ogólne, a to zanadto szczegółowe lub niejasno sformułowane, nie mające związku ze sprawą i tak dalej. Inna odwieczna śpiewka to stwierdzenie: „Dokumenty dostarczone przez stronę pozwaną stanowią najbardziej wiarygodne źródło informacji w tym temacie". Czyli innymi słowy - sam sobie szukaj. Oczywiście Ben miał prawo zaprotestować przeciwko każdej niepełnej lub wymijającej odpowiedzi, ale zanim dojdzie do przewodu sądowego, strony będą składać zeznania, więc chyba o wiele łatwiej będzie po prostu zapytać świadków. Przesłuchania mogłyby się stać prostym i niedrogim narzędziem postępowania sądowego zmierzającym do znalezienia dowodów, ale dziąki prawnikom stały były zupełnie bezwartościowe. Po cóż wiąc zawracać sobie głowę pisaniem tego wszystkiego, pytał siebie Ben. Pewnie dla świętego spokoju. A poza tym, gdyby tego nie zrobił, czułby się winny zaniedbania obowiązków, chociaż wiedział, że to procedura nie przynosząca żadnych rezultatów. Może procedura okazywania dokumentów okaże się bardziej użyteczna. Swego czasu sporządzanie pisemnych próśb o przedstawienie dokumentów było tak samo skomplikowane jak pisanie dokumentów związanych 119 z przesłuchaniami, ale obecnie w północnej Oklahomie procedura ta była automatyczna i obowiązkowa. Strony miały obowiązek przygotować wszelkie dokumenty mogące mieć związek ze sprawą od razu, gdy tylko wszczynano postępowanie. Każdy, kto to zaniedbał, ponosił surową karę; mogła to być zarówno grzywna, jak i postępowanie sądowe. Pisemne prośby o okazanie dokumentów były niezbędne tylko w przypadku domagania się określonych pism, które z jakiegoś powodu nie zostały wcześniej dostarczone. I bardzo dobrze. Ben płonął z ciekawości, co zawierają wszelkie dokumenty związane z procedurami składowania odpadów w zakładzie Blaylocka. Aby się upewnić, że niczego nie przegapił, napisał na brudno kilka próśb o umożliwienie oględzin. Chciał zwiedzić fabrykę, a szczególnie zależało mu na zbadaniu wąwozu na tyłach parceli. Chciał też wysłać ekspertów, aby zbadali ziemię i wodę. Było całkiem możliwe, że Blaylock dobrowolnie się zgodzi na współpracę, gdyż odmowa mogła doprowadzić jedynie do wydania nakazu sądu, Ben doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli w dokumentacji znajdzie się oficjalna prośba, tak na wszelki wypadek. I na koniec pozostawał jeszcze problem przeprowadzenia przesłuchań. Ze wszystkich procedur ta była najbardziej czasochłonna i najmniej przyjemna, choć chyba najbardziej przydatna. Ben miał prawo zażądać, aby dowolny świadek stawił się przed nim i pod przysięgą odpowiadał na jego pytania w obecności protokolanta sądowego, zapisującego każde słowo. Prowadzone przed procesem przesłuchania stanowiły zazwyczaj doskonałą okazję dowiedzenia się, co druga strona ukrywa. Chociaż adwokaci strony przeciwnej mogli być obecni, nie wolno im było powstrzymywać świadków od udzielenia odpowiedzi, z kilkoma bardzo rzadko dopuszczanymi wyjątkami, na pr-ykład wtedy, gdy pytania naruszały przywileje ich klientów. Nikt nie lubił składać takich zeznań. Siedzący przy stole prawnicy, nieprzychylne pytania i zapisujący wszystko urzędnik. Wszystko to sprawiało, że procedura nie należała do przyjemnych. Było to niemal tak samo okropne jak składanie zeznań przed sądem, ale konieczne, gdyż udzielane odpowiedzi mogły doprowadzić do ujawnienia nowych materiałów dowodowych lub innych świadków, do wysunięcia nowych teorii. Stenogram zaś można było później wykorzystać, żeby przywołać do porządku świadka, który podczas rozprawy próbował zmienić zeznania. Ben nie bardzo jednak wiedział, od czego zacząć. Na pewno trzeba porozmawiać z prezesem firmy i wszystkimi osobami odpowiedzialnymi za składowanie odpadów, ale co dalej? Nie mógł przeprowadzić rozmów z wszystkimi pracownikami Blaylocka; zatrudniano tam tysiące osób. A na tym wstępnym etapie trudno stwierdzić, która z nich jest ważna, a która nie. Ben wyczuł, że zawisł nad nim jakiś cień, zupełnie jakby zbliżyła się potężna góra. Okazało się to prawdą, bo po drugiej stronie biurka stał Loving. 120 - Christina powiedziała, że chciałeś mnie widzieć. - Tak. Dziękuję, żeś przyszedł. - Ben odłożył ołówek. - Jak idzie dochodzenie? - Powoli, szefie. Nikt od Blaylocka nie chce ze mną gadać. Chyba wszyscy są przekonani, że stracą pracę, jeśli to zrobią. - Bardzo prawdopodobne. - Ben zastanawiał się przez chwilę. - A co z byłymi pracownikami? - Nie da rady. Skąd niby mam wiedzieć, kto jest byłym pracownikiem? - Złożyłem wniosek o przedstawienie listy takich osób. Na pewno mają jakieś wykazy komputerowe i wydrukowanie ich nie sprawi im żadnego kłopotu. - Zapisał coś na szkicu. - Ale nie po to cię wezwałem. - Nie po to? - Loving opadł na krzesło. - Nie. Poznałeś kiedyś moją gospodynię, prawda? - Pewnie. Panią Marble.... Marmalade... - Marmelstein. - Tak. Zgadza się. Jak się staruszka miewa? - Obawiam się, że nie za dobrze. Martwię się, że... - Głos uwiązł mu w gardle. Nie lubił o tym nawet myśleć, a co dopiero mówić. - W każdym razie przez te wszystkie lata, gdy u niej mieszkałem, byłem przekonany, że nie ma żadnej rodziny. Ale teraz, choć zakrawa to na czyste szaleństwo, wydaje mi się, że chyba ma syna. I chciałbym go odszukać. - Syna? Nigdy o nim nie wspominała? - Nie. Przynajmniej nie wtedy, gdy była jeszcze w pełni świadoma. A to sugeruje, że muszą tam być jakieś żale po jednej lub drugiej stronie. A może po obu. - To fatalnie. Znasz jego imię? - Wydaje mi się, że Paul. Mówi o nim Paulie. Loving oderwał kawałek kartki z notatnika Bena i coś zapisał. - Dobrze. Masz coś jeszcze? - Obawiam się, że nie. Próbowałem wyciągnąć od niej trochę więcej informacji, ale... -Westchnął. - Coraz gorzej z tym jej Alzheimerem. Mam zdjęcie. - Podał Lovingowi pożółkłą fotografię zabraną z albumu pani Marmelstein. - Oczywiście to stare zdjęcie, lepsze jednak niż nic. Loving nie wyglądał na przekonanego. - Widzę tylko to, co można zobaczyć. Jeśli jest syn, to gdzieś musi być akt urodzenia. - Dzięki, Loving. Doceniam to. Wiem, że szansę są niewielkie, ale uważam, że to ważne. - Przerwał. - Wydaje mi się szczególnie ważne, żebyśmy go znaleźli jak najszybciej. 121 W odległości zaledwie trzydziestu minut jazdy od biura Bena, w małym miasteczku Blackwood, na najwyższym piętrze głównego budynku firmy H. P. Blaylock trwała narada. Myron Blaylock, wyglądający tego ranka jakby wyszedł prosto od krawca, siedział u szczytu długiego stołu konferencyjnego. Charlton Colby, główny adwokat obrony, zajął miejsce przy drugim końcu stołu. Pomiędzy nim siedziało kilku wiceprezesów i innych urzędników wyższego szczebla, w tym Ronald Harris. Mark Austin, trzymając w pogotowiu notatnik, siedział za Colbym i był gotów wykonać każde zadanie, które mu zleci przełożony, bez względu na to, czy chodziłoby o przygotowanie wystąpienia czy o zrobienie kanapek. Oddany współpracownik nie zadaje pytań, robi wszystko, co mu każą. A Markowi bardzo zależało, aby dobrze wypełnić to zadanie. Była to dla niego przepustka do dalszej kariery. - Dziękuję wszystkim za przyjście - rozpoczął Colby. Pochylił się nieco, dając jasno do zrozumienia, że niezależnie od miejsca zajmowanego przy stole on prowadzi zebranie. - Ponieważ wydaje się, że postępowanie sądowe będzie kontynuowane, postanowiłem zebrać wszystkich i omówić naszą strategię. - Nienawidzę tego. Niech szlag trafi to wszystko - warknął Blaylock. -Nie znoszę tych prawniczych gierek. Tylko marnują czas i pieniądze. Mam na głowie firmę, którą muszę kierować! Colby spokojnie przyjął jego wybuch. - Właśnie temu ma służyć to zebranie, aby nadal miał pan czym kierować. Blaylock ze złością skrzyżował ramiona. - Ten cały pomysł jest śmiechu wart. Obwiniają nas, bo woda w ujęciu jest skażona. Nie można ich jakoś zbyć? - Próbowaliśmy to zrobić - spokojnie wyjaśnił Colby - i spróbujemy jeszcze raz. Ale na razie sprawa ma być kontynuowana. Przechodzimy teraz do fazy badania dowodów i chcę, aby wszyscy byli do tego dobrze przygotowani. - Do cholery, nie mam najmniejszego zamiaru składać kolejnego oświadczenia. Muszę to robić? - Obawiam się, że to nieuniknione, Myronie. - Psiakrew! Czy ci idioci nie wiedzą, że mam ważniejsze rzeczy do zrobienia niż tracić cały dzień, odpowiadając na ich kretyńskie pytania? - Będą się jednak przy tym upierać. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, powodowie zechcą przesłuchać wszystkich zgromadzonych w tym pokoju. Nie wiedzą, czego szukają, ani kto co wie, prawdopodobnie zastosują więc taktykę strzelania na ślepo. Wymierzą działa we wszystko, co znajdzie się na widoku. 122 - Przepraszam - odezwał się łysiejący mężczyzna, niejaki Gregory Stein-hart - czy mnie też to dotyczy? Nie wiem, jak związek mogą mieć sprawy kadrowe... - Pana też. Prawdopodobnie będą chcieli, żeby przedstawił pan sądowi akta. Spróbują odszukać wszystkich, którzy pracowali przy składowaniu odpadów lub mogli mieć kontakt z niebezpiecznymi substancjami. - Och. - Wydawało się, że ta perspektywa zasmuciła Steinharta. - Oczywiście będą chcieli wiedzieć wszystko o wszystkim, co może mieć związek ze składowaniem odpadów. Będą chcieli zobaczyć wszystkich i wszystko, co ma związek z substancjami wymienionymi w ich pozwie, tri i tetrą. Z innymi osobami pewnie też będą chcieli pogadać. Wiem, że Kin-caid rozmawiał już z chemikami i geologami. Muszę wiedzieć, jak wygląda oficjalna firmowa polityka składowania niebezpiecznych substancji. Niski, drobny mężczyzna siedzący na drugim końcu stołu chrząknął. - Nazywam się Ronald Harris. Nasza oficjalna polityka zawsze stanowiła, że wszelkie odpady chemiczne mogące stwarzać potencjalne zagrożenie składowano w metalowych beczkach, które następnie wywożono na wyznaczone i legalnie działające składowiska takich substancji. - A jak to wygląda w praktyce? Harris szybko zerknął na Blaylocka, po czym jego oczy znów spoczęły na Colbym. - W praktyce zawsze stosowaliśmy się do wytycznych określonych w naszej oficjalnej polityce. - To dobrze. - Colby powiedział to bez cienia ironii w głosie. - Miło mi to słyszeć. A więc w ziemi na tyłach zakładu nie ma żadnych skażeń ani zanieczyszczeń. - Absolutnie żadnych. - Ani śladu tri lub tetry w wąwozie lub wodach gruntowych? - Oczywiście, że nie. - A więc nie będziecie się sprzeciwiać udzieleniu prawnikom pozwolenia na zbadanie gruntu. - Co takiego? - Blaylock aż podskoczył na krześle. - Nie życzę sobie, aby jacyś prawnicy szwendali się po mojej fabryce. Mamy tu robotę do wykonania, do cholery! Czy poprosił już o zgodę na inspekcję? - Jeszcze nie. Ale zrobi to. Możemy być tego pewni. Przyprowadzi ze sobą ekspertów. Geologów, toksykologów... - Słono za to zapłacą. - Powodowie grają o wysoką stawkę. Chętnie wydadzą parę dolarów. - Kto za to wszystko zapłaci? Tych powodów nie stać na gierki w naszych sądach. - Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Myronie. Ale pracuję nad tym. 123 - Może trzeba im nabić rachunki? Może wtedy te nieudolne błazny stracą zapał do procesowania się. - Ta strategia obrony nie jest tak zupełnie nieznana, Myronie. Oczywiście nie zrobimy niczego wbrew etyce. Blaylock prychnął. - Jasne, że nie. Czy magnetofon jest włączony? Colby uśmiechnął się leciutko. - Będę odciągać to tak długo, jak tylko się da, ale i tak dojdzie do inspekcji. Więc lepiej przygotujmy się do niej. - Zlustrował rzędy oczu po obu stronach stołu. - Przygotujmy. - A co dokładnie wolno nam zrobić? - zapytał inny wiceprezes. - Rzecz jasna nie wolno nam ukrywać dowodów. Ale poza tym możecie postępować zgodnie z rutynową praktyką. A więc jeżeli waszą zwyczajową praktyką jest umieszczanie tych chemikaliów w beczkach, które wywozicie w inne miejsce, sugeruję, aby dalej tak robić. I to pokazowo. Wiceprezes kiwnął głową. - Chyba rozumiem. Dopilnuję tego. - Jasne, że to zrobisz - dodał Blaylock. - Niech wywiozą wszystko. Do ostatniej kropli. - Przekazałem już każdemu z panów moje pismo w sprawie przygotowania odpowiednich dokumentów. Zakładam więc, że prace są w toku - ciągnął dalej Colby. - Fotokopiarki pracują na dwie zmiany - odpowiedział Steinhart. - Muszę też was ostrzec - kontynuował Colby - iż jest całkiem możliwe, że w każdej chwili prawnik powodów lub jego przedstawiciel spróbuje porozmawiać z wami lub waszymi pracownikami. W żadnych okolicznościach nie wolno wam tego robić. Bez względu na to, co będą wam mówić. Nieważne, jak niewinnie by to wyglądało. Jeśli Kincaid zechce z wami rozmawiać, skierujcie go do mnie. Zmuśmy go do działania oficjalnymi kanałami. Zaufajcie mi, tak będzie lepiej dla was. Zgoda? Zebrani w pokoju kiwnęli głowami na znak zgody. - Bardzo dobrze. To właściwie wszystko. Oczywiście spotkam się z wami jeszcze raz i każdego z osobna przygotuję do przesłuchania. Przejrzymy dokumenty i omówimy ewentualne odpowiedzi. Odświeżcie sobie pamięć, jeśli to konieczne. - Mam jedno pytanie - odezwał się Blaylock. - Chodzi mi o przedstawienie im dokumentów. -Tak? - Czy dotyczy to także naszych... wewnętrznych dokumentów? - Obawiam się, że tak. - Nawet takich, które sporządziliśmy... do własnego użytku? 124 - Nawet takich. - Charltonie, pamiętasz ten raport, który ci ostatnio przesłałem? Ten w ciemnoniebieskich okładkach. - Oczywiście, że tak. - Tego chyba nie musimy im przekazywać, co? Jeśli to zrobimy... Colby przerwał mu. - O ile dobrze pamiętam, powiedziałem ci, byś umieścił mnie na liście osób otrzymujących raporty. - Zgadza się. - Blaylock wyciągnął ze swojej teczki cienki niebieski folder i zerknął na pierwszą stronę. - Proszę. Kopia dla Charltona Col- by'ego. - Dobrze. Jeśli jestem w rozdzielniku, to raport, przynajmniej częściowo, jest przeznaczony także dla mojego użytku. W związku z tym jestem przekonany, że mamy pełne prawo traktować go jako chroniony przywilejem wynikającym z relacji prawnik-klient, w związku z czym nie musimy go okazywać stronie przeciwnej. - A co jeśli twoi szanowni koledzy podważą to prawo i będą się domagać tego dokumentu? Colby odpowiedział pytaniem na pytanie. - Jak można żądać dokumentu, o którego istnieniu się nie wie? - Mhm. Trafna uwaga. Mark pochylił się nisko nad Colbym. - Przygotuję odpowiedni formularz, proszę pana. - To nie będzie konieczne, Marku. - To zwyczajowa... - Lecz nie wymagana. - Wyraz twarzy Colby'ego niemal się nie zmienił, ale mimo to zdołał posłać Markowi spojrzenie, które wyraźnie nakazywało mu wycofać się z tego niepewnego gruntu. - Nie ma żadnego przepisu, który wyraźnie nakładałby na mnie wymóg określania, jakie dokumenty zatrzymałem na podstawie tego przywileju. Jestem członkiem palestry i mogę w dobrej wierze decydować, czy dany dokument musi być przedstawiany stronie przeciwnej. Mark zacisnął wargi. - Myślę, że omówiłem już wszystko - stwierdził Colby, dostojnie podnosząc się z krzesła. - Proszę bez wahania dzwonić do mnie, gdyby zaszła taka potrzeba. - Tylko nie róbcie tego zbyt często - zaczął gderać Blaylock. - Wystawia rachunki za każdą sekundę. -1 proszę, byście pamiętali o tym, co teraz powiem. Kto za dużo gada, w kłopoty wpada. -1 traci dobrze płatną posadę - dodał Blaylock. 125 Wszyscy zebrani w pokoju mężczyźni podnieśli się z krzeseł. Żaden się nie roześmiał z drobnego żartu Blaylocka. Na ich twarzach nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Rozdział 12 o v^r bcy był niewyobrażalnie straszliwym stworem. Właściwie była to pozbawiona ciała, przynajmniej takiego w tradycyjnym sensie, półpłynna galaretowata masa, pełzająca powoli wedle kaprysu potwora. Nie miał jakichś wyraźnych cech; dopiero z bliska można było dostrzec dwie duże, pozbawione powiek, prążkowane i wysunięte do przodu gałki oczne oraz szkaradny otwór gębowy - szeroko rozwarta ociekająca śliną gardziel z dwoma sterczącymi, długimi i ostrymi kłami, z których każdy był śmiertelnie groźny. Scout nie potrafił dokładnie powiedzieć, gdzie jest Obcy. Był jednak pewien, że bestia przyczaiła się gdzieś w gęstwinie krzaków i drzew. Wiedział, że go szuka i poluje na niego. Obcy nie należy do inteligentnych stworzeń, zwłaszcza takich, które potrafią myśleć, wysuwać wnioski czy coś wcześniej zaplanować. Stworzenie to jednak ma wspaniały instynkt, nie zna litości i jest urodzonym łowcą i tropicielem. Obcy poluje na ludzi, którzy stanowiąjego pożywienie. Pożera ich, zaczynając od oczu, które uważa za niezwykły przysmak. Jego głód jest ogromny i nie do nasycenia. Gdy raz złapie trop ofiary, przemienia się w niepohamowaną maszyną do zabijania, która nie zna uczucia zmęczenia. Nad niczym się po raz drugi nie zastanawia. Nigdy się nie poddaje. Dopóki ofiara żyjb, polowanie trwa. Scout gwałtownie skierował lornetkę w przerwę między dwoma wysokimi drzewami na poboczu zakurzonej drogi. Cudownie, że udało mu się namówić ojca, by kupił mu na Gwiazdkę ten rower górski. Jego stary zielony schwinn, na którym jeździł wcześniej, za nic nie zniósłby takiego traktowania. Jedyną szansą ucieczki przed Obcym było przebicie się przez tę gęstwinę, a potem pojechanie skrótem na północny zachód, na tereny farmy Rein-hołtz. Mógł się też skryć w wąwozie, jego wysokie ściany na tyle długo zasłoniłyby go przed oczami innych, że miałby czas na ucieczkę. Pedałując z całej siły, Scout przeciął teren farmy i wjechał prosto w wąwóz. Nie sądził, by go dostrzeżono, lecz był pewien, że Obcy jest gdzieś w pobliżu i że dzięki wrodzonej telepatii wyczuł ofiarę. Ta telepatia była 126 czymś w rodzaju szóstego zmysłu, nieomylną intuicją, czymś, czego nie da się określić, ale co na pewno istnieje. Scout musiał pędzić. To była jego jedyna nadzieja. Nie zdołał ujechać nawet dziesięciu stóp, gdy usłyszał ten dźwięk. Skręcił gwałtownie. Jego oczy rozszerzyła ciekawość i niepewność. Gdzież on jest? Czemu ta paskuda tak z nim igra? Pedałując najszybciej, jak mógł, zjechał na dno wąwozu. Dosłownie sekundę później usłyszał wycie Obcego. Był tuż nad nim. Skrył się w gałęziach najbliższego drzewa. Zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, potwór skoczył na niego, zrzucając go z siodełka roweru. Obaj potoczyli się po błotnistym gruncie. Scout walczył z całych sił, ale potwór był silniejszy. Nie minęło wiele czasu, a już siedział na nim, przygważdżając go do ziemi. Scout nie zdołał odeprzeć jego ataku. Wiedział, że polowanie skończone. Ofiara została złapana. Już po nim. - Wygrałem. Przyjaciel Scouta Jim stoczył się powoli na bok, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Scout usiadł. - O mało nie skręciłeś mi karku. Jim nie wyglądał na szczególnie tym przejętego. - Rany, gdybyś widział swoją gębę, gdy leciałem na ciebie z tego drzewa. Nigdy nie widziałem kogoś tak przerażonego. Założę się, że narobiłeś w gacie! - Wcale nie - ze złością zaprzeczył Scout. W każdym razie miał nadzieję, że nie. To byłoby jeszcze bardziej kłopotliwe. Scout lubił Jima, przynajmniej do pewnego stopnia. Od kiedy wraz z rodziną sprowadził się do Blackwood, Jim stał się jego najlepszym przyjacielem. Każdy potrzebuje przyjaciela, zwłaszcza gdy jest dziewięcioletnim dzieciakiem, który właśnie zamieszkał w jakiejś zapyziałej mieścinie, o której nigdy wcześniej nie słyszał. Co prawda Jim był strasznym rozrabiaką, ale miał za to wspaniałą wyobraźnię. O wiele lepiej niż z innymi bawiło się z nim w Obcego, nawet mimo to, że nie zawsze przestrzegał zasad. - A kto w ogóle powiedział, że można się wspinać na drzewa, co? - Jeśli jest się Obcym, wszystko jest dozwolone - odparł Jim. - Dopadłem cię. Przyklep piątkę. Przeszli przez cały ceremoniał; przybili piątkę od dołu, potem od góry i z boku... - No dobra - stwierdził Jim, którego wciąż rozpierała energia. - Teraz twoja kolej na bycie Obcym. - Ekstra. - Scout obejrzał swoje ubranie, rozdarte w dwóch miejscach i całe upaprane błotem. - Naprawdę wyglądam jak potwór. 127 - Masz racją - wybuchnął śmiechem Jim. - Gotowy? - Aha. Gotów. - Scout zawsze był gotowy. Uwielbiał tę zabawę. Nawet mimo to, że Jim zawsze był górą. Ojciec Scouta nie chciał się w to bawić z synem; twierdził, że Scout jest już duży na takie bzdury i że chłopcy w jego wieku nie bawią się w udawanie potworów. - Dobra, zaczynamy! - rzucił Jim. - Policz do stu, zanim zaczniesz mnie szukać. - W porządku. - Scout odwrócił się. Zamykając oczy, dostrzegł coś dziwnego. To coś znajdowało się w odległości około stu stóp od niego, na polu za tą ogromną fabryką, w której pracowała połowa miasta, w tym także jego ojciec. - Co to takiego? Buldożer? Jim zatrzymał się obok niego. - Nie. To koparka. Wygląda, że coś wykopują. Scout zaczął się przyglądać uważniej. Ogromna mechaniczna łapa wygrzebywała coś z ziemi. Ale co? Może jakiś zakopany skarb? A może to stare indiańskie cmentarzysko? - Rzucimy na to okiem? Scout rzucił się przed siebie, ale Jim złapał go za ramię i zatrzymał. -Nie łaźmy tam! Coś w oczach Jima przestraszyło Scouta. - Dlaczego nie? - Nie wiesz, co tam jest? To teren Blaylocka. -1 co z tego? Jim pochylił się do niego. - Mój ojciec mówi, że to trucizna - powiedział zniżając głos do szeptu. - Co? Cała fabryka? - Nie. Woda. Wchodząc na ich teren, możesz się z nią zetknąć. - Zatruta woda? To jakaś bzdura. - Jeśli mój ojciec coś mówi, to nie jest to żadna bzdura! - Aha! Akurat! Nie wierzę w to. To było szalone. To nie mogło być prawdą. Zwłaszcza że ojciec Scouta chodził tam codziennie do pracy. - Pamiętasz Billy'ego Elkinsa? - Nigdy o nim nie słyszałem. - No tak, racja. To było, zanim przyjechałeś. - Jim zerknął przez ramię. ~ Billy był chłopakiem z naszej szkoły. Całkiem równym gościem. Ale ciężko zachorował, a potem umarł. Oczy Scouta zrobiły się okrągłe jak spodki. Czy coś takiego naprawdę może się przytrafić chłopcu w jego wieku? - Umarł? - Tak. Tak samo jak kilka innych dzieciaków z Blackwood. A wszystko przez tę zatrutą wodę. Przeciwko miastu wniesiono jakieś straszliwie po- 128 ważne oskarżenie. Mój ojciec mówi, że fabrykę powinno się zrównać z ziemią i spalić, a całe kierownictwo wsadzić do więzienia. Scout nie musiał być Einsteinem, by dobrze wiedzieć, że jest to niemożliwe. -1 tak ci nie wierzę, że ta woda jest zatruta. - Coś na polu za zakładem przykuło jego wzrok. - Hej, spójrz na to. Koparka wygrzebała z ziemi coś dużego, co miało kształt dużego cylindra oblepionego błotem. Scout nie mógł stwierdzić, co to jest. Widział jednak na tyle dużo, aby się domyślić, że to coś nie wyrosło pod ziemią w naturalny sposób. Coś tam było zakopane. I z jakiegoś powodu mężczyźni pracujący na koparce wydobywali to na powierzchnię. - Co to takiego? - szepnął Jim. - Wygląda jak ogromny metalowy kosz na śmieci. - Beczka na odpady - odparł Scout także szeptem. - Widziałem zdjęcia w biurze taty. Ale dlaczego te beczki leżą pod ziemią? - Nie wiem. Jak myślisz, co w nich jest? - Może śmieci? - Och, nie bądź taki przyziemny. Może to złoto piratów? Scout roześmiał się. - A może to zaginiony skarb wędrownego plemienia Mayan? - A może pozbawione oczu szczątki ofiar Obcego? - Mówiąc to Jim skoczył na plecy Scouta, zdzierając mu przy tym skórę i powalając go ziemię. Zmagali się w błocie. Raz jeden był na wierzchu, raz drugi. W końcu obaj, kompletnie oblepieni lepką mazią, stoczyli się na dno wąwozu. Scout zerwał się na nogi i zaczął biec, gdy nagle zatrzymał go niespodziewany łoskot. Dochodził z pola za fabryką, tam gdzie koparka rozgrzebywała ziemię. Jedna z beczek zsunęła się z łyżki maszyny i runęła na twardą ziemię. Beczka pękła, a jej zawartość znalazła się na zewnątrz. Scout gwałtownie wciągnął powietrze. Z daleko trudno było powiedzieć, czy to coś ma oczy czy nie, lecz na pewno to, co wypadło z beczki, było ciałem człowieka. A w dodatku bez wątpienia martwym. Rozdział 13 o, 'dkrycie kolejnych zwłok niezbyt zachwyciło Mikę'a Morellego. Wciąż miał masę roboty z dochodzeniem w sprawie brutalnego morderstwa Harveya ) - Milcząca sprawiedliwość 129 pendergasta i jego rodziny. Czuł, że posuwa się do przodu, choć sam nie za bardzo wiedział, na czym ten postęp polega. Jednak zawsze, gdy zdarzało się nowe morderstwo, pod naciskiem szefa poświęcano mu maksimum uwagi, zgodnie z teorią głoszącą, że sprawców większości zbrodni wykrywa się tuż po zabójstwie, jeśli w ogóle dochodzi do ich ujęcia. Dlatego też Mike stanął wobec perspektywy zwiększenia liczby swoich obowiązków o jeszcze jedno nierozwikłane zabójstwo lub przekazania sprawy sierżantowi Prescottowi. Żadne z tych rozwiązań mu nie odpowiadało. Brnąc przez błoto na tyłach fabryki Blaylocka, odczuł zadowolenia, że ma na sobie stary prochowiec. Niebo było szare i ciężko zawisło nad ziemią; choć raz płaszcz okazał się odpowiedni. Żałował tylko, że nie założył jakichś starych butów. Ziemia była mokra i rozmiękła, prawie cały się nią umazał. Zobaczył Tomlinsona, który stał z boku tego całego zamieszania, jakie zawsze panuje na miejscu znalezienia zwłok. - To tu? - zapytał. - Tak, proszę pana. Tylko jeśli jadł pan śniadanie... to może lepiej niech pan trochę poczeka. - Czy nie to samo mówiłeś mi ostatnim razem? Tomlinson ponuro pokiwał głową. -Mniej więcej. - Nic gorszego już chyba nie można zobaczyć? Tomlinson nic nie odpowiedział. - Świetnie. Po prostu wspaniale. Mike zrobił kilka kroków, odsunął innych członków ekipy dochodzeniowej i uniósł białą płachtę, którą przykryto zwłoki. Nie potrafił stwierdzić, co przydarzyło się tej kobiecie, ale na pewno coś przedziwnego. I sadystycznego. I bolesnego. Jej klatka piersiowa była pełna wypełnionych krwią dziur. Jedną zrobiono także w sercu. Nie było żadnych wątpliwości, co ją zabiło, jeśli wcześniej nie była martwa. Zakrzepła krew była dosłownie wszędzie. Mike opuścił prześcieradło. - Niech szlag to trafi. Jak ja nie znoszę tej roboty. Tomlinson stał obok niego. - To nie o robotę chodzi. Nienawidzi pan tego, kto był zdolny coś takiego zrobić. - Nie znoszę tej roboty, gdyż to przez nią muszę myśleć o tym sadystycznym skurwielu, który był w stanie to zrobić. Oddalił się od zwłok. Odszedł dość daleko, bezskutecznie próbując zaczerpnąć łyk świeżego powietrza. Tutejsze powietrze wcale nie było świeże; unosiło się w nim pełno kurzu i zanieczyszczeń. Na terenie fabryki musi być 130 jakiś komin lub spalarnia. Ale nie to stanowiło problem. W tej chwili nawet potężna dawka czystego tlenu niewiele poprawiłaby jego samopoczucie. Gdy w końcu wrócił do centrum zdarzeń, wszyscy byli zajęci. - Jak znaleziono ciało? - Według tego, co mówi ten robotnik, właśnie odkopywali beczki z odpadami, aby przetransportować je na składowisko. Twierdzi, że to rutynowa procedura. Robią tak co tydzień lub coś koło tego. - A więc to tak śmierdzi? Pakują odpady do beczek, a potem wywożą? Tomlinson kiwnął potakująco głową. - Tak twierdzą. Często i regularnie. Mike przykucnął, nabrał pełną garść ziemi i przesiał ją pomiędzy palcami. - Ta ziemia jest świeżo rozkopana. - Też to zauważyłem - powiedział Tomlinson - ale robotnik wyjaśnił mi, że dlatego tak to wygląda, bo ziemia jest wilgotna, a po odkryciu zwłok kręciło się tutaj bardzo dużo ludzi. Mike rozejrzał się po terenie. W sporym promieniu wokół niego ziemia wyglądała na naruszoną. Bruzdy rozchodziły się promieniście we wszystkich kierunkach. Wyglądało to tak, jakby ktoś ją zaorał, tak jak rolnik, kiedy chce wzruszyć glebę. Wyprostował się. - Wiadomo, kim była ofiara? - Żadnych poszlak. Znaleziono ją kompletnie gołą. - Jakieś przypuszczenia na temat tego, czym ją zabito? Tomlinson wzruszył ramionami. - Przecież to oczywiste. Czymś ostrym i cienkim. Może szpikulcem do lodu. - Może. Chociaż skóra wokół ran jest zbyt poszarpana. Co mówi lekarz sądowy? - Żeby nikt nie zawracał mu głowy, dopóki nie napisze raportu. - Nadęty dupek. Ma gadać wtedy, gdy ja chcę. - Mike przyłożył dłoń do czoła. Uspokój się, nakazywał sobie. Nie pozwól, żeby to tobą owładnęło. -Nie wygląda na tę samą metodę co przy ostatnim morderstwie. Tego Harveya. - Racja. Nie wydaje się, żeby coś łączyło te sprawy. Z wyjątkiem nieprzeciętnego okrucieństwa. - Jezu Chryste. W jakim wspaniałym świecie żyjemy... - Odwrócił się, próbując jasno myśleć. - Chociaż jest pewna zbieżność. Ostatnia ofiara była pracownikiem Blaylocka, a tę znaleziono na terenie Blaylocka. - Zgadza się. Ale przypadki się zdarzają. - Nie na moim podwórku. - Mike patrzył na miejsce zbrodni, obserwując techników, z których każdy zajmował się swoją działką. - Musimy się jednak trzymać procedur. Dopóki nie znajdą się powody, by myśleć inaczej, 131 każdym z tych morderstw będziemy się zajmować osobno. - Przerwał na chwilę. - Nawet jeśli intuicja podpowiada mi coś innego. Mikę bezowocnie przeszukiwał kieszenie swego płaszcza. W takie dni jak ten żałował, że rzucił palenie. - Dowiedz się, kim jest ofiara, dobra? Zacznij od pokazania jej zdjęcia w fabryce. Pokazuj je wszędzie. Mogę się założyć, że ktoś ją rozpozna. - Uważaj to załatwione, szefie. - Raporty wszystkich grup dochodzeniowych mają jak najszybciej znaleźć się na moim biurku. - Tak jest. - Póki się nie dowiem, kim jest ofiara, niewiele mogę zrobić. A im więcej czasu nam to zajmie, tym mniejsze mamy szansę na złapanie mordercy. - Jasne. - Dopóki nie będziemy mieć namacalnego dowodu, że jest inaczej, musimy przyjąć, że te dwa morderstwa nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. A to oznacza, dwóch morderców na wolności. - Ta myśl go zmroziła. Dwóch zabójców. Dwóch facetów zdolnych do popełnienia tak straszliwych i sadystycznych okrucieństw, i to w jednym okręgu. I obaj na wolności. Utkwił wzrok w stalowoszarym niebie. - Musimy ich złapać, zanim znowu zaatakują. - Przerwał i spojrzał Tomlinsonowi prosto w oczy. - Musimy. To znowu ten gliniarz. Jego przenikliwe zielone oczy wpatrzone w okular dalekosiężnej lornetki rozpoznały detektywa, gdy tylko się pojawił. Sherlock Holmes na miejscu zbrodni. Zaprzeczanie, że bardzo się tym przejął, byłoby oszukiwaniem samego siebie. Miał nadzieję, że to dochodzenie poprowadzą jacyś miejscowi policjanci z Blackwood. Fakt, że wezwano detektywa z wydziału zabójstw w Tul-sie nasuwał podejrzenie, że gdzieś tam ktoś dopatrzył się jakiegoś związku. Ten wspaniały detektyw był jednak daleko w tyle za nim. Nie miał żadnych poszlak, które mogłyby choć sugerować, co się dzieje i dlaczego. Jednak nie można też zaprzeczyć, że nic nie poszło zgodnie z planem. Pakując ciało do beczki i ustawiając ją w rzędzie razem z innymi, które jak co sobota miały zostać spalone, był pewien, że ciało zniknie, że przez dziesiątki lat, a może i nigdy nikt go nie ujrzy. Skąd miał wiedzieć, że zupełnie inaczej niż poprzednio, firma zabierze się do wykopywania tych beczek? A w ogóle co oni sobie wyobrażają? Nie wiedział, o co chodzi, ale miał silne przeczucie, że ma to jakiś związek z procesem sądowym opisanym w gazecie, którą znalazł w torbie Maggie. Ktoś chciał spalić dowody, a właściwie nie spalić w tym przypadku. Czy ten wspaniały detektyw potrafi dodać dwa do dwóch? Owszem, ma ciało i na pewno dojdzie, kim była ofiara. Odkryje powiązania z fabryką Blay-locka, ale nie ma w tym nic niezwykłego, zwłaszcza w takim miasteczku, w którym wszyscy jadana jednym wózku. Czy wpadnie mu do głowy, że te morderstwa są ze sobą powiązane? A jeśli nawet zacznie to podejrzewać, to czy kiedykolwiek uda mu się zgłębić tajemnicę? Musiał przyznać, że było to całkiem możliwe, zwłaszcza jeśli ten gliniarz odkryje, że ofiary coś kiedyś łączyło i odszuka innych. Teraz o wiele silniej niż kiedykolwiek wcześniej zielonooki obserwator uświadomił sobie, że miał dwa powody do wyeliminowania byłych kolegów. Po pierwsze, aby się dowiedzieć, gdzie jest towar, a po drugie, aby zatrzeć jedyny ślad, który do niego, do mordercy prowadził. Roześmiał się, bezpieczny i spokojny w oddalonej kryjówce. Ten detektyw nie ma nawet zielonego pojęcia, co się dzieje, a tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że ktoś go w tej chwili obserwuje. Nigdy nie złapie. Czyż nie jestem jak Moriarty? Nawet prawdziwemu Holmesowi nigdy nie udało się przechytrzyć Moriarty'ego. Zdołał go pokonać dopiero brutalną siłą, wrzucając do wodospadu. Ten detektyw nigdy nie będzie miał takiej okazji. Nigdy nie zajdzie aż tak daleko. A jeśli spróbuje, morderca podejmie odpowiednie środki zaradcze. I to natychmiast. Pora uczcić to wszystko, stwierdził po cichu. Sięgnął do kieszeni zawsze dobrze zaopatrzonego płaszcza i wyciągnął wciąż lekko schłodzoną butelkę białego wina. Z drugiej kieszeni wyjął korkociąg, którego spiralne ostrze wciąż było umazane krwią. Wkręcił go i powoli wyciągnął korek. Spienione wino przelało się przez szyjkę butelki; musujący żółty płyn zmieszał się z krwią, tworząc lekko różowy strumyk. Nalał wino do kieliszka i ze smakiem wypił. Nawet jeśli jeszcze nie odzyskał tego, co chciał, mógł sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa. A potem znowu przyjdzie czas zabijania. Rozdział 14 'bejmując wzrokiem recepcję swojego biura, Ben starał się zachować spokój. - Wiesz co, Christino, mówiąc ci, że trzeba zmienić wystrój naszego biura, miałem na myśli zupełnie coś innego. 133 Christina uśmiechnęła się lekko. Wygląd recepcji rzeczywiście się zmienił. Wprost tonęła w papierach. - Kurierzy z Raven, Tucker & Tubb wpadli tu dziś rano. Dwunastu. Chyba musieli wziąć ciężarówkę, aby to przywieźć. Patrząc na tę górę papierów, Ben poczuł lekki zawrót głowy. Poczekalnię wypełniały sterty dokumentów, jedne na drugich. Setki i tysiące. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak można to policzyć. Koszt tego, nie wspominając o nakładzie pracy, musiał być ogromny. - Myślisz, że przekazali nam wszystko, co mają? - zapytała Christina, choć sama dobrze znała odpowiedź. - Jasne, że nie - odparł Ben. - Dali niewielką część, a w dodatku zagrzebali to w kupie śmieci nie mających nic wspólnego ze sprawą. Problem polega na tym, ze nie można złożyć do sądu skargi, że czegoś ci nie przedstawili... - ...jeśli dokładnie nie wiesz, co dostałeś. A rozeznanie się w tym, co dostaliśmy, może trwać... - Do końca świata. - Ben zacisnął wargi. - Colby doskonale wie, że ma przeciwko sobie firmę, w której jest tylko jeden prawnik... - Jeden i pół - poprawiła go Christina. - ...podczas gdy on ma do dyspozycji dziesiątki asystentów. I pewnie zamierza maksymalnie wykorzystać tę przewagę. Spróbuje nas pogrzebać. - Przysłał nam jeszcze to - powiedziała dziewczyna. Był to rachunek za kserowanie dokumentów, opiewający na dość pokaźną kwotę, którą powodowie byli zobowiązani zapłacić. - A teraz próbuje wykorzystać drugą ogromną przewagę. Ma do dyspozycji kupę forsy, a my nie. - To jest... nieetyczne. Jak można stosować taktykę nadzianego gangstera? - Może i nieetyczne. Ale dość powszechne. W przypadku dużych firm prawniczych to niemal standardowa praktyka obrony. - Co z tym zrobimy? - No cóż, ponieważ nie stać nas na zatrudnienie pomocy, mamy tylko jedno wyjście. - Sięgnął po plik z najbliższej sterty. - Zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Jedn 3 spojrzenie na tytułową stronę „Tulsa World" wystarczyło, by przyprawić Freda o przeszywający ból głowy. Niech to szlag! Lista członków ich małego klubu znowu się skurczyła. Wyszedł z kuchni, przeszedł przez salon i przekręcił zatrzask we frontowych drzwiach. Co począć? Musi coś zrobić? Przecież nie może tak siedzieć i czekać, aż dawny przyjaciel zakradnie się pod jego drzwi, wymachując 134 młotkiem lub jakimś innym okropnym narzędziem tortur, którego użył w tym tygodniu. Ale co mógł zrobić? Spróbował wziąć urlop, nie wyszło. W tej chwili towar nie ma dla niego żadnej wartości, ale niedługo jego cena wzrośnie... Tylko co mu z tego przyjdzie, jeśli będzie martwy? Musi spojrzeć w twarz rzeczywistości: nie jest bezpieczny. Nigdzie. Próbował się oszukiwać, że jeśli zostanie na noc w domu i dobrze zamknie drzwi, będzie bezpieczny. Akurat! Harvey myślał pewnie tak samo, a przecież dom Freda nie był nawet w połowie tak bezpieczny jak Harveya. A poza tym Fred mieszkał sam. Mógł zrobić kilka rzeczy, aby jego dom stał się bezpieczniejszy. Tylko czy to wystarczy? Mógł uciec, opuścić miasto, ukryć się gdzieś. Akurat, pewnie tak właśnie zrobiła Maggie. I skończyła w stalowej beczce. W sumie wygląda to tak, że jeśli jego były przyjaciel zechce go dopaść, a na pewno tak będzie, gdy pozna prawdę... Nic go nie powstrzyma. Lodowaty dreszcz przeszył kręgosłup Freda. Zaschło mu w ustach. Przecież musi być coś, co można zrobić. Raz na zawsze musi udowodnić, że nie jest Fredem bez Jaj, że jest lepszy od nich wszystkich. Nawet... Usłyszał jakiś łoskot w kuchni. Strach go sparaliżował. Czuł, jak uginają się pod nim kolana. Rzucił się przez pokój, próbując uciec. Serce waliło mu jak młotem. Waliło tak mocno, że bał, że za chwilę dostanie zawału. Po skroniach ściekały strużki potu. Już po wszystkim. To koniec. On tu jest! Tutaj, teraz. Nadchodzi... W rzeczywistości okazało się, że był to wielobarwny kot, którego nazwał Charlotte. Boże, jak on nienawidzi tego kota. W tej chwili jeszcze bardziej niż zawsze. Osunął się na fotel. Dłużej tak nie można. Nie da rady żyć w ciągłym strachu, gdy na każdy głośniejszy dźwięk zamiera mu serce. Tylko co ma zrobić? Teraz zostało ich już tylko troje. Jeden zabójca i dwie przyszłe ofiary. Wiedział, że może być następną. Wniosek Bena o zebranie i zbadanie dowodów został przesłany do urzędnika federalnego, pełniącego funkcję kogoś w rodzaju sędziego pomocniczego. Urzędnik zajmował się sprawami, na które sędziowie federalni albo nie mieli czasu, albo byli zbyt ważni. Tego typu wnioski niemal zawsze przekazywano do takich urzędników. Sędziowie robili wszystko, by uniknąć nieuniknionego i ciągnącego się w nieskończoność wzajemnego mieszania się przeciwników z błotem. Początkowo scedowanie sprawy na urzędnika sądowego niewiele Bena obeszło; w końcu jakoś nie za bardzo przypadł sędziemu 135 Perry do serca. Tylko kto mógł przewidzieć, że urzędnik okaże się jeszcze gorszy? Pierwszy ostrzegawczy sygnał pojawił się w chwili, gdy Charlton Col-by wszedł do małej salki konferencyjnej, a przydzielony im urzędnik rzucił się, by go powitać. Złapał dłoń Colby'ego i potrząsał nią z zapałem. - Cieszę się, że cię widzę, Charltonie. - Mnie też cieszy to spotkanie - odparł Colby. - Jak się miewa Dorothy? Co u chłopców? - Wszyscy mają się świetnie. - Urzędnik był starszym mężczyzną, mniej więcej w wieku Colby'ego, miał szpakowate włosy, wystające kości policzkowe, zapadnięte skronie i podłużną twarz. Robił wrażenie wyczerpanego psychicznie i niecierpliwego. - Musisz kiedyś znowu do nas wpaść. Zobaczyć, co Dorothy zrobiła z ogrodem. - Chętnie. Zbyt długo się nie widzieliśmy. A może ty wpadłbyś do nas na obiad, gdy... - Nie, nie. Jestem twoim dłużnikiem. - Zniżył nieco głos. - Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś. Wtedy, przed tą komisją. Gdy obsadzano to stanowisko. - To był dla mnie zaszczyt. Sama przyjemność. Ben siedział cicho. Ta rozmowa nie rokowała dużych nadziei na powodzenie jego wniosku. Colby zajął miejsce przy stole konferencyjnym i po chwili udawanego zastanowienia niedbale wskazał na Bena. - Przypuszczam, że zdążyłeś już poznać mojego oponenta, pana Kin-caida. Twarz urzędnika przybrała cierpki wyraz. - Jedynie ze słyszenia. - Wertował papiery, które wniósł do pokoju. -Domyślam się, że to pański wniosek, panie Kincaid? - Tak, panie sędzio. Mamy pewne problemy z gromadzeniem dowodów. Z technicznego punktu widzenia urzędnik nie był „sędzią", ale Ben doszedł do wniosku, że na razie lepiej zapomnieć o tym szczególe. - Czy strona pozwana nie wywiązała się z obowiązku przedstawienia dokumentów? - Wręcz przeciwnie. Przedstawiła nam całą masę, wręcz tony dokumentów. - Więc w czym tkwi problem? - Panie sędzio, przejrzałem wstępnie te dokumenty i mogę panu powiedzieć, że większość z nich nie ma najmniejszego związku z naszym powództwem. Oczy urzędnika zwęziły się. - Zaraz, zaraz. Czy na pewno dobrze pana zrozumiałem? Narzeka pan, że strona pozwana jest nadgorliwa? 136 - Proszę sądu, strona pozwana w sposób oczywisty posługuje się godnym nagany chwytem ukrycia istoty sprawy w powodzi bezużytecznych informacji. - Wystarczy, panie Kincaid. - W tej chwili brwi urzędnika tworzyły ostry łuk nad pełnymi złości oczami. - W mojej sali członkowie palestry mają odnosić się do siebie z należytym szacunkiem. - Ależ panie sędzio... - Od lat znam pana Colby'ego. Razem chodziliśmy do szkoły. Z własnego doświadczenia wiem, że jest on człowiekiem honoru oraz szanowanym członkiem prawniczej społeczności i dlatego nie pozwolę panu traktować go w tak niewłaściwy i uwłaczający mu sposób. Uff, świetnie, jęknął w duchu Ben. Do niczego nie dojdzie, dopóki o wszystkim decyduje ten podlizuch. - Proszę mi wybaczyć. Wiem, że pan sędzia zawsze przestrzega najwyższych standardów postępowania... - Pochlebstwami nie wygra pan swojego wniosku, mecenasie. Ben wziął głęboki oddech. Ten facet chyba się na niego zawziął. - Panie sędzio, z całym przekonaniem stwierdzam, że taki sposób przedkładania dokumentów drugiej stronie nie jest zgodny z duchem, a może nawet z zasadami kodeksu postępowania dowodowego i nowymi wytycznymi tego sądu w sprawie obowiązku przedstawiania dokumentów. Nie zrobiono nawet najmniejszego wysiłku, aby oddzielić te, które rzeczywiście mają związek z wniesionym pozwem. - Strona pozwana wcale nie prosiła, aby ją ciągać po sądach, panie Kincaid. - Tak, panie sędzio. Jestem tego świadom. - Chyba nie spodziewał się pan, że prowadząca tak rozległą działalność firma zawiesi wszystkie swoje prace, a jej pracownicy wezmą się do czytania każdego dokumentu będącego w ich posiadaniu. Muszą prowadzić interes. - Ale kodeks postępowania dowodowego wciąż ich obowiązuje. - Będą z panem szczery, mecenasie. Niezbyt mnie interesują pana skargi, że dostał pan zbyt dużo dokumentów. Moim zdaniem, powinien się pan przestać użalać nad sobą i zabrać do roboty. -Ale... - Czy dysponuje pan jakimikolwiek dowodami, że nie przekazano panu istotnych dla sprawy dokumentów? - Tak, Wysoki Sądzie. - Przynajmniej przechodzą do wniosku. - Omówiłem tę sprawę w uzasadnieniu. Nie przekazano nam wyników wewnątrzzakładowych badań związanych ze stosowanymi w zakładach Blaylocka sposobami składowania odpadów. 137 2 % 3 8 S - Zrozumiałem, panie sędzio - cicho potwierdził Colby. - Natychmiast zarządzę dokładne poszukiwania. Tak na wszelki wypadek. - Jestem pewien, że pan to zrobi. Dziękuję za tak szczerą chęć współpracy. To godne pochwały i - zerknął pospiesznie na Bena - bardzo budujące. - Po tych słowach wstał i opuścił salę. - Spodziewam się, że dostanę te dokumenty przed końcem tygodnia -zwrócił się Ben do Colby'ego, gdy zostali sami. - Ajeśli nie, to co? - zapytał Colby unosząc brwi. - Poskarżysz się sędziemu? - Pozwolił sobie na krótki chichot i wyszedł. Późno w nocy Charlton Colby zjawił się w prywatnym biurze Myrona Blaylocka, które mieściło się na najwyższym piętrze głównej siedziby firmy. Byli sami. W pokoju panował półmrok. Jedyne źródło światła stanowiła bankierska zielona lampka na biurku. - Jak poszło? - oschle zapytał Blaylock. Colby wcale nie był tym zdziwiony. Ludzie w wieku Blaylocka zazwyczaj nie mają cierpliwości do pogawędek. - Dokładnie tak, jak przewidywałem. - Więc... nie mamy żadnych problemów? - Jego oczy pozostały nieruchome, ale ręka powędrowała do raportu w niebieskiej okładce w rogu biurka. - Absolutnie żadnych. - Czy są jakieś powody do przedstawiania im tego? - Nie dość, że nie mamy żadnego powodu - na ustach Colby'iego pojawił się lekki uśmieszek - to na dodatek mamy błogosławieństwo sędziego. - Świetnie. Naprawdę świetnie. - Blaylock zatarł chude dłonie. - Może mimo wszystko jesteś wart tych horrendalnych honorariów, które sobie liczysz. - Staram się. Dłoń Blaylocka z powrotem spoczęła na raporcie. - To nigdy nie może wypłynąć. - A więc nie wypłynie. -1 musimy wygrać tę sprawę. Choćby nie wiem ile miało to kosztować. - Rozumiem. - A ten prawnik powodów nie chciał rozmawiać o ugodzie? - Nie. Wciąż jest przekonany, że może wygrać. - Nie wyglądasz na zmartwionego tym. - Bo nie jestem. - Colby odwrócił się lekko i zerkał przez okno na nocne niebo ¦- Zdaje się, że Kincaid nie rozumie, że mam w rękawie asa. Nie wie jakiego. Jeśli nawet doprowadzi do procesu, to bez względu na jego wynik nie ma szans przetrwać. To jest zupełnie niemożliwe. Choćby 140 nie wiem co się stało. - Z powrotem odwrócił się do Blaylocka. - Choćby nie wiem co. W piątkową noc Ben wciąż siedział w swoim biurze i pracował tak samo jak w każdą inną noc od chwili, gdy zgodził się reprezentować grupę pani Elkins. Wszyscy jego pracownicy także byli obecni. Jones wisiał na telefonie, próbując się połączyć z całym sztabem ekspertów potrzebnych do udowodnienia oskarżenia, a nawet porywał się na więcej, próbując wymyślić, jak im zapłacą. Ben rozmawiał z Lovingiem o dwóch właśnie prowadzonych przez niego dochodzeniach. Jedno dotyczyło pracowników Blaylocka, a drugie Pauliego pani Marmelstein. - Nigdzie w Oklahomie nie znalazłem aktu urodzenia - powiedział Lo-ving. - Jeśli ten syn istnieje, to musiał się urodzić w innym stanie. - Szukaj dalej - nakazał Ben. - Gdzieś muszą być jakieś rejestry. Przerwało im pukanie do drzwi biura. Chwilę później weszła Chrisitna. - Kurier z Raven, Tucker & Tubb. Ben zerknął na zegarek. - Skąd wiesz? Colby określił termin. Przynajmniej z grubsza. Wziął od Christiny dużą kopertę. Przyklejona do niej karteczka stwierdzała, że zawiera ona: „wszelkie dodatkowe dokumenty, które należy przedstawić powodowi zgodnie z poleceniem sędziego". Ben otworzył kopertę. Była pusta. Rzucił ją przez ramię, by powoli opadła do kosza na śmieci. - Nie mają najmniejszego zamiaru czegokolwiek nam dać - powiedział cicho. - A my nic na to nie możemy poradzić. - To gdzie jesteśmy, szefie? - zapytał Loving. - Dokładnie tam, gdzie posadziłeś tyłek. Nie chcę cię naciskać, Loving, ale prawda wygląda tak, że nie zamierzają nam nic powiedzieć. Pewnie mógłbym zażądać zeznań od każdego pracownika tej całej cholernej firmy, ale dopóki wisi nad nimi Colby, to nic nie da. - Co mogę zrobić? - To, co robisz, i jeszcze więcej. Musisz znaleźć kogoś, kto zechce gadać. Ktoś w tej firmie musi mieć choć odrobinę przyzwoitości. Kogoś musi gryźć sumienie. - Już próbowałem... - Postaraj się jeszcze bardziej. Mogę ci zagwarantować, że gdy tylko skończą się przesłuchania, Colby złoży wniosek o osądzenie sprawy w trybie doraźnym. Jeśli nie będę w stanie udowodnić, że to Blaylock odpowiada za skażenie ujęcia wody dla Blackwood, nigdy nie zdołam doprowadzić do rozprawy przed ławą przysięgłych! 141 - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, szefie. I jeszcze więcej. - To dobrze. Bardzo dobrze. - Ben kiwał powoli głową. - A ja zbiorę wszystkie zeznania, na jakie nas stać. Może komuś coś się wymknie i powie nam coś, o czym jeszcze nie wiemy. Choć szczerze w to wątpię. - Pochylił się do przodu. - Jesteś naszą jedyną nadzieją, Loving. Ostatnią deską ratunku. Rozdział 15 c, 'hristina podała Cecily Elkins szklankę soku jabłkowego. Wyperswadowała jej kawę, gdyż i bez następnej dawki kofeiny kobieta była wystarczająco roztrzęsiona. - Nie rozumiem, dlaczego jest to konieczne - stwierdziła Cecily. - Dlaczego chcą, bym zeznawała. - Ponieważ jest pani główną powódką. - Siedziały przy okrągłym stole w mniejszej salce konferencyjnej w biurze Bena. Christina starała się cierpliwie wyjaśnić wszelkie zawiłości procedury składania zeznań, tak jak robiła to już wiele razy wcześniej z innymi klientami. Zawsze było tak samo. Nikt tego nie lubił. Sama myśl o stanięciu twarzą w twarz z adwokatem strony przeciwnej, który miał prawo pytać dosłownie o wszystko, wystarczała, by przepełnić strachem najtwardszych ludzi. - Oskarża ich pani. - Mój syn umarł! Wszyscy wiedzą, co się stało. Przecież nie ma co do tego wątpliwości. - Wątpliwości dotyczą tego, dlaczego tak się stało. Przynajmniej w obozie pozwanych. Cecily miała na sobie coś, co jak podejrzewała Christina, było jej najlepszym niedzielnym strojem - przyjemną wzorzystą sukienkę z niebieskim paskiem. Czarne włosy zaczesała do tyłu i upięła w wysoki kok. Była też umalowana, chyba o wiele bardziej niż zazwyczaj. Jak zauważyła Christina, na przesłuchania świadkowie zawsze się stroili, mimo że protokolant sądowy zapisywał tylko ich słowa. Przypuszczała, że przyczyną jest jakaś nieuświadomiona nadzieja, że adwokat potraktuje łagodniej kogoś, kto dobrze wygląda. Mrzonki. - Wypytywanie mnie o związek przyczynowy nie ma sensu - stwierdziła Cecjly. - Nie mam zielonego pojęcia ani o środkach chemicznych ani o białaczce. - I jestem stuprocentowo pewna, że na okrągło będą to podkreślać. -Christina położyła dłoń na ręce Cecily. Poczuła, że kobieta lekko drży. - 142 W każdym bądź razie Ben chce, abym omówiła kilka punktów i przygotowała panią do złożenia zeznań. - A gdzie on jest? Dlaczego sam się tym nie zajmie? - Przesłuchuje niektórych pracowników pozwanego. Na panią przyjdzie kolej dopiero za jakieś tydzień. - Mam nadzieję, że zrobi wszystko, aby męczyli się tak samo jak ja. - Nie ma obawy - zapewniła ją Christina. - Już on się o to postara. -Prawdę mówiąc, podczas przesłuchiwania świadków Ben zachowywał się raczej dość uprzejmie, ale po co jej o tym mówić? - Omówimy teraz najważniejsze zasady. Na początku przesłuchania zostanie pani zaprzysiężona przez protokolanta sądowego. Musi pani mówić prawdę. W przeciwnym przypadku będzie to mogło stanowić podstawę do oskarżenia o krzywoprzysięstwo. - Czy to się naprawdę zdarza? - W zasadzie nigdy. Jednak jeśli podczas rozprawy zostanie udowodnione, że skłamała pani, składając zeznania, będzie to dość kłopotliwe. To właśnie główny powód prowadzenia przesłuchań, móc się zapoznać z pani zeznaniem i nie dopuścić, aby potem je pani zmieniła. Gdyby później chciała pani coś przekręcić, będą mogli odczytać odpowiedni fragment zeznań podczas postępowania przygotowawczego i postawić panią w stan oskarżenia. - O co mogą mnie pytać? - W zasadzie o wszystko. Proszę zrozumieć, nie będzie tam sędziego, który mógłby uwzględniać sprzeciwy. Adwokaci mogą zgłaszać sprzeciw, ale jest on rozpatrywany dopiero podczas rozprawy, a to oznacza, że musi pani odpowiadać na pytania, licząc, że w przyszłości pytanie zostanie uchylone. Tylko w bardzo rzadkich przypadkach Ben może poinstruować panią, aby nie udzielać żadnej odpowiedzi, na przykład gdyby pytanie naruszało immunitet prawnik-klient. - Wydaje mi się, że jeśli pytanie może dawać podstawy do zgłoszenia sprzeciwu, w ogóle nie powinnam na nie odpowiadać, - Owszem, ale proszę też spojrzeć na to z innej strony. Tam nie będzie sędziego. Jeśli składanie zeznań zostałoby wstrzymane do czasu wydania decyzji w sprawie wniesionego przez adwokata sprzeciwu, cała procedura mogłaby się ciągnąć nawet w nieskończoność. Co, oczywiście, bardzo by cieszyło większość pozwanych. - Christina czuła, że jej wyjaśnienia ani trochę nie uspokajają Cecily. - A jeśli spytają mnie o coś, o czym zupełnie nic nie wiem? - Wtedy tak właśnie pani odpowie, że nic nie wie. Żadnych przypuszczeń. Żadnych spekulacji. To najważniejsze słowa, o których musi pani pamiętać podczas składania zeznań: „nie wiem". 143 - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, szefie. I jeszcze więcej. - To dobrze. Bardzo dobrze. - Ben kiwał powoli głową. - A ja zbiorę wszystkie zeznania, na jakie nas stać. Może komuś coś się wymknie i powie nam coś, o czym jeszcze nie wiemy. Choć szczerze w to wątpię. - Pochylił się do przodu. - Jesteś naszą jedyną nadzieją, Loving. Ostatnią deską ratunku. Rozdział 15 c, 'hristina podała Cecily Elkins szklankę soku jabłkowego. Wyperswadowała jej kawę, gdyż i bez następnej dawki kofeiny kobieta była wystarczająco roztrzęsiona. -Nie rozumiem, dlaczego jest to konieczne - stwierdziła Cecily. - Dlaczego chcą, bym zeznawała. - Ponieważ jest pani główną powódką. - Siedziały przy okrągłym stole w mniejszej salce konferencyjnej w biurze Bena. Christina starała się cierpliwie wyjaśnić wszelkie zawiłości procedury składania zeznań, tak jak robiła to już wiele razy wcześniej z innymi klientami. Zawsze było tak samo. Nikt tego nie lubił. Sama myśl o stanięciu twarzą w twarz z adwokatem strony przeciwnej, który miał prawo pytać dosłownie o wszystko, wystarczała, by przepełnić strachem najtwardszych ludzi. - Oskarża ich pani. - Mój syn umarł! Wszyscy wiedzą, co się stało. Przecież nie ma co do tego wątpliwości. - Wątpliwości dotyczą tego, dlaczego tak się stało. Przynajmniej w obozie pozwanych. Cecily miała na sobie coś, co jak podejrzewała Christina, było jej najlepszym niedzielnym strojem - przyjemną wzorzystą sukienkę z niebieskim paskiem. Czarne włosy zaczesała do tyłu i upięła w wysoki kok. Była też umalowana, chyba o wiele bardziej niż zazwyczaj. Jak zauważyła Christina, na przesłuchania świadkowie zawsze się stroili, mimo że protokolant sądowy zapisywał tylko ich słowa. Przypuszczała, że przyczyną jest jakaś nieuświadomiona nadzieja, że adwokat potraktuje łagodniej kogoś, kto dobrze wygląda. Mrzonki. - Wypytywanie mnie o związek przyczynowy nie ma sensu - stwierdziła Cecjly. - Nie mam zielonego pojęcia ani o środkach chemicznych ani o białaczce. - I jestem stuprocentowo pewna, że na okrągło będą to podkreślać. -Christina położyła dłoń na ręce Cecily. Poczuła, że kobieta lekko drży. - 142 W każdym bądź razie Ben chce, abym omówiła kilka punktów i przygotowała panią do złożenia zeznań. - A gdzie on jest? Dlaczego sam się tym nie zajmie? - Przesłuchuje niektórych pracowników pozwanego. Na panią przyjdzie kolej dopiero za jakieś tydzień. - Mam nadzieję, że zrobi wszystko, aby męczyli się tak samo jak ja. - Nie ma obawy - zapewniła ją Christina. - Już on się o to postara. -Prawdę mówiąc, podczas przesłuchiwania świadków Ben zachowywał się raczej dość uprzejmie, ale po co jej o tym mówić? - Omówimy teraz najważniejsze zasady. Na początku przesłuchania zostanie pani zaprzysiężona przez protokolanta sądowego. Musi pani mówić prawdę. W przeciwnym przypadku będzie to mogło stanowić podstawę do oskarżenia o krzywoprzysięstwo. - Czy to się naprawdę zdarza? - W zasadzie nigdy. Jednak jeśli podczas rozprawy zostanie udowodnione, że skłamała pani, składając zeznania, będzie to dość kłopotliwe. To właśnie główny powód prowadzenia przesłuchań, móc się zapoznać z pani zeznaniem i nie dopuścić, aby potem je pani zmieniła. Gdyby później chciała pani coś przekręcić, będą mogli odczytać odpowiedni fragment zeznań podczas postępowania przygotowawczego i postawić panią w stan oskarżenia. - O co mogą mnie pytać? - W zasadzie o wszystko. Proszę zrozumieć, nie będzie tam sędziego, który mógłby uwzględniać sprzeciwy. Adwokaci mogą zgłaszać sprzeciw, ale jest on rozpatrywany dopiero podczas rozprawy, a to oznacza, że musi pani odpowiadać na pytania, licząc, że w przyszłości pytanie zostanie uchylone. Tylko w bardzo rzadkich przypadkach Ben może poinstruować panią, aby nie udzielać żadnej odpowiedzi, na przykład gdyby pytanie naruszało immunitet prawnik-klient. - Wydaje mi się, że jeśli pytanie może dawać podstawy do zgłoszenia sprzeciwu, w ogóle nie powinnam na nie odpowiadać. - Owszem, ale proszę też spojrzeć na to z innej strony. Tam nie będzie sędziego. Jeśli składanie zeznań zostałoby wstrzymane do czasu wydania decyzji w sprawie wniesionego przez adwokata sprzeciwu, cała procedura mogłaby się ciągnąć nawet w nieskończoność. Co, oczywiście, bardzo by cieszyło większość pozwanych. - Christina czuła, że jej wyjaśnienia ani trochę nie uspokajają Cecily. - A jeśli spytają mnie o coś, o czym zupełnie nic nie wiem? - Wtedy tak właśnie pani odpowie, że nic nie wie. Żadnych przypuszczeń. Żadnych spekulacji. To najważniejsze słowa, o których musi pani pamiętać podczas składania zeznań: „nie wiem". 143 - Rozumiem. - Tak samo ważne sąjeszcze dwa inne słowa, „nie pamiętam". Cecily zmarszczyła brwi. - Czy to nie zabrzmi głupio? - A kogo to obchodzi? Będą panią wypytywać o rzeczy, które zdarzyły się całe lata temu. Będą chcieli wiedzieć, gdzie się pani wychowywała, czego się uczyła w szkole. Zapytają o wszystkie miejsca pracy. Przecież nikt nie może wszystkiego pamiętać. Tak więc jeśli czegoś pani nie pamięta, proszę to powiedzieć. Żadnych przypuszczeń. Żadnych spekulacji. Cecily przycisnęła dłoń do czoła. - Dobrze. Coś jeszcze? - Tak. Proszę nie silić się na żadne żarty. W trakcie mówienia mogą zabrzmieć fajnie, ale zapisane na kawałku papieru stracą cały humor. Sarkazm zaś może zabrzmieć oskarżycielsko. A więc to też proszę sobie darować. - Dobrze. -1 proszę w żaden sposób proszę nie starać się przypodobać adwokatowi strony przeciwnej. Niektórzy ludzie podczas składania zeznań są przekonani, że zdołają oczarować faceta i przeciągnąć go na swoją stronę. To marzenie ściętej głowy. Jest to absolutnie niemożliwe. Proszę po prostu zwięźle odpowiadać na pytanie. - Zrobiła krótką przerwę. - Ma pani jakieś pytania? - Tak. Czy jest jakiś sposób, aby się z tego wymigać? - Nie, chyba że chce pani, aby oddalono nasze powództwo. Wahanie Cecily nasuwało przypuszczenie, że naprawdę rozważa taką możliwość. - Nie - powiedziała w końcu. - Jestem to winna Billy'emu. - Całkowicie się z panią zgadzam. - Christina raz jeszcze ścisnęła jej rękę. - Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze. I proszę pamiętać, że przez cały czas będzie tam z panią Ben. A on na pewno nie dopuści, by spotkała panią krzywda. Nie będzie to miłe, ale na pewno da pani radę to przeżyć. - Mam nadzieję. - Racja jest po pani stronie, Cecily. Walczy pani w słusznej sprawie. Nic pani nie mogą zrobić. Cecily nie odpowiedziała, ale jej oczy wyraźnie mówiły, że nie dowierza słowom Christiny. Mikę właśnie był w biurze lekarza sądowego okręgu Tulsa Boba Bar-kleya, miłego i młodszego od niego mężczyzny, który był tu nowy. Zastąpił doktora Koregai, pracującego w tym biurze od niepamiętnych czasów, a przy- najmniej od momentu, gdy Mikę został gliniarzem, a który niedawno umarł na atak serca. Doktor był tak samo drażliwy, jak Mikę uprzejmy. Rozmowa z nim zawsze była grą. Nigdy nie chciał nikomu niczego powiedzieć; Mikę musiał się przed nim płaszczyć i żebrać o każdą najbardziej podstawową informację. Koregai był nadęty, arogancki i maksymalnie trudny w pożyciu. A jednak Mikę'owi brakowało go. - Jak zginęła ta kobieta? - zapytał Mikę, mając na myśli ciało wykopane na tyłach fabryki Blaylocka. - Głębokie rany kłute płuc. Serca też. - Bob był starannie uczesany i świeżo ogolony; choć Mikę powątpiewał, czy w ogóle musiał się golić. -Cios, który dosięgnął serca spowodował niemal natychmiastową śmierć. Sądzę jednak, że mogła być martwa już wcześniej. - To jaki w tym sens? - To pytanie wykracza poza moją specjalność. - Uniósł niebieską płachtę, odsłaniając zwłoki. W ostrym jarzeniowym świetle prosektorium można było odnieść wrażenie, że ciało promieniuje jasnoszarym kolorem. - Zabito ją w miejscu znalezienia zwłok? - Na pewno nie. Ciało zostało tam przeniesione. I wydaje mi się, że z daleka. A potem zapakowane do beczki. - Po co? - Skąd mogę wiedzieć? Może zabójca myślał, że zostanie wywiezione razem z resztą odpadów. - Kawał drogi, jak na pozbycie się zwłok. Sądzę jednak, że to ma sens. Nikt nie jest aż tak ciekawy, aby otwierać beczki z odpadami przemysłowymi. Zwłaszcza gdy tak brzydko pachną. - Spojrzał w dół na ciało kobiety i szybko uciekł wzrokiem w bok. - Mam pan jakieś przypuszczenia co do narzędzia zbrodni? Bob kiwnął potakująco głową. - Korkociąg. Mikę wytrzeszczył oczy. - Korkociąg? - Nie przesłyszał się pan. Najzwyklejszy korkociąg. Pewnie z tych tanich plastikowych, jakie widuje się w pokojach hotelowych. Ujmuje się rączkę dłonią i obraca. Mikę otarł czoło. - Korkociąg? Jezu Chryste! - Na początku myślałem, że to mogło być wiertło. Wiem pan, takie od wiertarki. Elektryczność trochę uprościłaby tę paskudną robotę. Ale rany są o wiele bardziej poszarpane i widać na nich jakby rowki. Tak więc uważam, że to był korkociąg. Twarz Mikę'a zrobiła się szara jak popiół. -- Na miłość boską, dlaczego? - Mogę panu powiedzieć tylko tyle, ile sam wiem. To musiało boleć jak jasna cholera, tak bardzo, że nawet nie jest pan w stanie sobie tego wyobrazić. Gorzej niż rana postrzałowa. A śmierć wcale nie było natychmiastowa. - Uważa pan, że była torturowana? - Na myśl o tym zawartość żołądka podeszła Mike'owi do gardła. -Najwyraźniej zabójca chciał, aby ta kobieta odczuwała koszmarny ból. Tak samo jak w przypadku tego faceta, którego ostatnio przywieziono. - Harveya? Tego, któremu potrzaskano wszystkie kości? - Tak, właśnie tego. W jego przypadku też wyraźnie widać, że zabójca chciał, aby agonia była bardzo bolesna. Pewnie zadawanie cierpień podnieca go. - Może - cicho potwierdził Mikę. - A może miał jakieś inne powody. - A jakie mogą być inne powody czegoś takiego? - Nie wiem. - Jeśli ten morderca nie jest czubkiem, to kim, do diabła? - Obawiam się, że kimś o wiele gorszym. - Mikę potrząsnął głową. - Za mało wiem, żeby to powiedzieć. Jednak to nie wygląda na typowego seryjnego zabójcę, który morduje dla samej przyjemności zabijania. Jest w tym wszystkim jakiś schemat. Metoda. - A więc twierdzi pan, że zabójca nie jest szaleńcem, lecz mimo tego jest zdolny do zadawania takiego bólu? - Przerażający pomysł, co? - Cholernie. - Potrzebna mi pana opinia, Bob. Czy obie ofiary zginęły z rąk tej samej osoby? Bob potrząsnął głową. - Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością. W obu przypadkach metody działania są inne. Z drugiej strony, jak wielu ludzi jest zdolnych do zadania tak potwornego bólu? - Cholernie wielu, aż za wielu - zaoponował Mikę. - Jednak jest pewna różnica pomiędzy tym, co się może, a tym, co się robi. Większość ludzi stać na ekstremalne zachowania w skrajnych sytuacjach. Ale to wcale nie znaczy, że zaczynają latać po ulicach, wymachując na wszystkie strony korkociągami. - Wyciągnął notes z tylnej kieszeni. - Dowiedzieliśmy się, że ta kobieta nazywała się Margaret Caldwell. Pracowała w firmie Blaylocka. W dziale prawnym. - Na powrót schował notatnik. A to oznacza, że obie ofiary miały coś wspólnego z Blaylockiem. To cholernie niezwykły zbieg okoliczności, a ja nie wierzę w takie przypadki. - Te dwa morderstwa mają jedną wspólną cechę. - Bob pochylił się nad ciałem i podniósł prawą rękę kobiety. - Widzisz te ślady na nadgarstku? Zo- 146 stawiła je jakaś porządna taśma klejąca. Izolacja elektryczna? Taśma do łączenia przewodów? Podobne ślady znalazłem na nadgarstku Harveya, a właściwie na tym, co z niego zostało. - Tak się jednak pechowo składa, że w dzisiejszych czasach jest to powszechnie stosowana metoda krępowania ofiar. Można ją sobie obejrzeć w każdym filmie. - Ale i tak nie zdarza się to na co dzień. - Racja. Nie zdarza. - Zaczerpnął porządny haust przesiąkniętego mentolem powietrza. - A więc proszę o wnioski, doktorze. Szukam jednego mordercy czy dwóch? - Na podstawie dowodów medycznych trudno to stwierdzić. Według mnie to za mało, żeby przyjąć, że to robota tego samego zabójcy. - Delikatnie naciągnął niebieską płachtę na głowę ofiary. - Ale ilu by ich nie było, mam nadzieję, że ich złapiecie. I to szybko. Mikę głęboko wcisnął ręce w kieszenie płaszcza. - Ja też mam taką nadzieję. W kancelarii prawniczej Raven, Tucker & Tubb Ben siedział przy stole konferencyjnym naprzeciwko Myrona Blaylocka, który okazał się jedną z najbardziej niesympatycznych osób, jakie zdarzyło mu się dotychczas spotkać. Pokój był przepiękny; widać było po nim, jakimi pieniędzmi dysponuje firma. Puszyste orientalne dywany, porcelanowe wazy, wspaniały mahoniowy stół. Ogromne okno we wnęce, z którego rozciągał się rozległy widok na przedmieścia Tulsy. Benowi jednak nie było dane go podziwiać. Procedura przesłuchiwania świadków zaczęła się nie najlepiej. Blay-lock pojawił się w sali konferencyjnej z dwudziestominutowym spóźnieniem, odmówił podania Benowi ręki i natychmiast rozpoczął napastliwą tyradę. ~ Jak pan śmie podawać w wątpliwość uczciwość H.P. Blaylock? - darł się pełen oburzenia. - Firma od ponad sześćdziesięciu lat służy temu stanowi, od kiedy założył ją mój dziadek, i jeszcze nigdy nie zrobiliśmy niczego, co mogłoby komuś zaszkodzić. Nigdy! Gdy mężczyzn rozsadzono w końcu na swoich miejscach i zaprzysiężo-no, Ben chciał rozpocząć przesłuchanie, ale Blaylock przerwał mu, nim zdołał zadać pierwsze pytanie. - Chcę podać do protokołu, że czuję się ogromnie urażony tą całą procedurą. Te oskarżenia nie mają żadnego oparcia w faktach i są całkowicie bezpodstawne. Przyszedłem tutaj tylko dlatego, że mój adwokat powiedział, że nie mam wyboru. Zmuszanie mnie do uczestniczenia w tej pożałowania godnej procedurze szczerze mnie oburza. 147 - Pańskie oburzenie zostało odnotowano - stwierdził Ben i rozpoczął przesłuchanie. Wrogie nastawienie obu stron narastało. Pierwsze pytania Bena dotyczyły sposobu przyjmowania ludzi do pracy, co było typowe przy przesłuchiwaniu świadków-osób prawnych. - Co to pana obchodzi? - raz po raz wykrzykiwał Blaylock. - Co to, do diabła, ma wspólnego z powództwem? Ben nie pozwolił wciągnąć się w usprawiedliwianie własnych pytań. Zachował kamienną twarz (bez względu na to, jak bardzo w skrytości ducha marzył, by skręcić temu człowiekowi kark) i tak długo powtarzał dane pytanie, dopóki nie uzyskał na nie odpowiedzi. Po godzinie Blaylock nie skrywał swej pogardy dla Bena. Z kolei język Bena stał się ostrzejszy. Było to konieczne. Nie podnosząc głosu, nigdy nie uzyskałby odpowiedzi na żadne z pytań. Losy wojny ważyły się wśród połyskliwych zasłon i mahoniowych mebli. Colby co chwila przerywał Benowi. - Nie ma żadnego powodu, aby robił pan to w tak nieprzyjemny sposób. Ben ignorował go. Powód był. Siedział przy stole na wprost niego. W końcu, po mniej więcej dwóch godzinach, Ben dotarł do sedna sprawy. - Czy kiedykolwiek pan sam lub któryś z pańskich pracowników używał tri lub tetry na terenie zakładu? - Nie - odpowiedział Blaylock. Jego głos ociekał nienawiścią. Oczy były małe i zwężone, niemal jak u świni. - Nie! - Jakiego rozpuszczalnika przemysłowego używacie? - Czy wyglądam na sprzątacza? Nie mam pojęcia. - Jeśli nie ma pan zielonego pojęcia, czego używacie, to skąd pan wie, że nie stosujecie tri? - Wiem, że nie z mojej przyczyny te dzieci zachorowały na raka. Jestem tego pewien jak jasna cholera! - Nie o to pana pytałem? Skąd pan może wiedzieć, że w pana zakładzie nie stosuje się tri? Blaylock prychnął, co miało wyraźnie znaczyć: Nic ode mnie wyciągniesz! I w żaden sposób nie możesz mnie do tego zmusić. - Zakładam, że pyta pan, czy ogólnie coś mi na ten temat wiadomo? - Nie, proszę pana. Nie tak brzmiało to pytanie. Pozwoli pan, że je powtórzę. Czy kiedykolwiek pan sam lub pańscy pracownicy używaliście tri lub tetry? Colby pochylił się ku swojemu klientowi. - Jeśli wiesz. - Proszę nie instruować świadka! - odezwał się Ben. - Nic takiego nie robię - spokojnie zaprzeczył Colby. - Po prostu doradzam. 148 - Gdy ja czekam na odpowiedź, pan powinien trzymać buzię na kłódkę! Koniec, kropka. Colby uniósł się nieco na krześle. - Proszę nie pozwalać sobie na pouczanie mnie, jak mam wykonywać swój zawód, panie Kincaid. - Proszę nie instruować świadka! - odkrzyknął Ben. - Jeśli nie potrafi pan nad sobą zapanować, panie Kincaid, zabiorę stąd świadka i odwołam składanie zeznań. - Mam pisemną zgodę sądu na to przesłuchanie. Niech tylko świadek spróbuje stąd wyjść, a każę, aby szeryf z powrotem go tu przy wlókł. Colby spojrzał w stronę protokólantki sądowej. - Czy zapisała pani to wszystko? Kobieta kiwnęła twierdząco głową i zerknęła na ekran laptopa., - Niech no tylko świadek spróbuje stąd wyjść, a każę, aby szeryf... - Wystarczy - przerwał jej Ben. Żadne z prowadzonych przez niego przesłuchań nie rozwiało jego wątpliwości. - Panie Blaylock, czy pan lub pańscy pracownicy używali kiedykolwiek tri lub tetry? - Jeśli wiesz... - wtrącił się Colby. Ben zacisnął zęby. Blaylock spojrzał na swojego prawnika i załapał podpowiedz. - Ja... nie wiem. - A więc jest to możliwe? - Sprzeciw - odezwał się Colby. - Wszystko jest możliwe - nalegał Ben. - Świadek odpowie na moje pytanie. Colby kiwnął w stronę Blaylocka głową. - Nie wiem, jakich rozpuszczalników używali poszczególni ludzie przez te wszystkie lata. Ale to i tak nie ma to żadnego znaczenia, gdyż czego byśmy nie używali, to obchodzono się z tym zawsze odpowiednio, tak jak z całą resztą powstających u nas odpadów produkcyjnych. - Proszę nam opisać stosowane w pańskim zakładzie procedury składowania odpadów. Blaylock machnął ręką. - Mam ludzi, którzy się tym zajmują. - Czy to znaczy, że nie zna pan tych procedur? - Składujemy je w metalowych beczkach. - A co robicie z tymi beczkami? - Wywozimy je do autoryzowanych i legalnych miejsc składowania. Dokładnie tak, jak należy to robić. Ben nie poddawał się. - W jaki sposób odpady są umieszczane w tych beczkach? 149 Nie wiem, o co panu chodzi. - Chodzi mi o to, w jakie sposób odpady są pakowane do tych beczek? -A jak pan myśli? - Nie wiem, proszę pana. I właśnie dlatego pytam. - W taki. - Blaylock przechylił się ponad stołem, złapał koniec krawata Bena i zanurzył go w jego kawie. - Teraz pan rozumie? Ben zerwał się na równe nogi. - Niech protokólantka odnotuje, że świadek utopił mój krawat w kawie. - Nieprawda - zaoponował Colby. - Tylko koniuszek krawata. Zrobili krótką przerwę, ale stosunki między przesłuchującym a świadkiem wcale się nie poprawiły. Ben zadawał pytanie, Blaylock unikał odpowiedzi. Ben naciskał mocniej; Colby wnosił sprzeciw. Blaylock pozwalał sobie na grubiańskie uwagi; Ben robił jeszcze gorsze. I w ten oto sposób prowadzili spór o miliony dolarów i powód śmierci jedenaściorga niewinnych dzieci. Rozdział 16 M, Lark Austin siedział cicho, oparł ręce na kolanach i obserwował, jak jego mentor Charlton Colby przygotowuje kolejnego pracownika Blaylocka do składania zeznań. Ten był dzisiaj siódmy, a w bocznym skrzydle budynku czekało jeszcze kilku. Wcześniejsze nadzieje Marka związane z pozwem ziściły się, a nawet dużo więcej. Owszem, spodziewał się, że liczba płatnych godzin wzrośnie, lecz wynik przekroczył jego najśmielsze oczekiwania. Od momentu rozpoczęcia pracy nad tym powództwem rozliczał po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, a nie był jedyny. Zajmowało się nim jeszcze co najmniej tuzin innych. Przeszukiwali akty prawne, sporządzali propozycje oświadczeń, przeglądali i katalogowali dokumenty. Sam Colby także rozliczał ogromną liczbę godzin, co biorąc pod uwagę jego godzinową stawkę, musiało dawać ogromne sumy. Każdego tygodnia Colby liczył sobie za siedem dni pracy po piętnaście i szesnaście godzin na dobę. Powództwo Elkins kontra Blaylock stało się największą dojną krową, jaką kiedykolwiek miała kancelaria Ra-ven, Tucker & Tubb. Mark liczył także, że dzięki tej sprawie będzie miał okazję do bliskiej współpracy z Colbym i do podnoszenia swych kwalifikacji pod okiem człowieka powszechnie uważanego wTulsie za mistrza sztuki prawniczej. To 150 życzenie także się spełniło. Był wciągnięty we wszystkie aspekty pracy Colby'ego - składanie wniosków, wyszukiwanie dowodów, przygotowywanie taktyki. Zdobyte doświadczenia były imponujące, choć czasem zdarzały się momenty, w których odczuwał zdumienie i lekkie zakłopotanie. W tej chwili świadkiem był niejaki Archie Turnbull. Chociaż Colby pozwolił Markowi na samodzielne przygotowanie niektórych świadków, to uparł się, że się wszystkimi członkami wyższego kierownictwa i osobami, które miały do czynienia ze składowaniem odpadów, zajmie się osobiście. Turnbull zaliczał się do tej drugiej grupy. Turnbull był wysokim, szczupłym mężczyzną z bardzo pociągłą twarzą; wyglądał tak, jakby złapano go za nogi i głowę i rozciągnięto. Był niemal łysy, dwie kępki szpakowatych włosów nad każdym uchem i kilka śmiesznych pasemek zaczesanych na czubek czaszki niczego przed nikim nie ukrywały. Był zdenerwowany jak każdy, kto tutaj wchodził, a zdenerwowanie narastało, gdy Colby zabierał się do roboty. - Chcę uświadomić panu znaczenie tego, co ma pan zrobić - zaczął Colby pełnym namaszczenia tonem. Był już bardzo późny wieczór, lecz Colby, chociaż pracował przez cały dzień, nadal był w świetnej formie. Jak na swój wiek był przystojny i wysportowany, a jego szary, prążkowany garnitur był świetnie skrojony i bez jednej skazy. - Czasem pracownicy dużych firm myślą sobie „dobra, właśnie nic nie wiem, więc moje zeznanie nie ma żadnego znaczenia". Ale są w błędzie. Każde zeznanie jest ważne. Najdrobniejsza uwaga może zmienić przebieg całego przewodu sądowego. Turnbull zaczął ogryzać skórki u paznokci. Już przed wejściem tutaj był zdenerwowany, a ten wywód Colby'ego bynajmniej mu nie pomógł. - Proszę nie wysuwać błędnych wniosków na temat tego, co się tutaj dzieje. Ludzie, którzy złożyli ten pozew, chcą zniszczyć naszą firmę. Chcą zagarnąć jej wszystkie zyski i puścić z torbami. Choć są chciwi i funta kłaków nie warci, wcale nie są pierwszymi, którym może się powieść w sądzie, a jeśli do tego dojdzie, to z tej firmy nic nie zostanie. Stracicie pracę, pan i wszyscy pańscy przyjaciele. A jeśli to się stanie, to co pan zrobi? - Przerwał na chwilę, aby Turnbull w pełni mógł ocenić tę mało przyjemną perspektywę. - Słyszał pan, co powiedziałem? - Oczywiście, że tak - odpowiedział Turnbull. By móc się odezwać, musiał wyjąć palec z ust. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby być pomocnym. - To dobrze. Właśnie to chciałem usłyszeć. - Colby pokrótce opisał mu procedurę składania zeznań. - I najważniejsze, co musi pan zapamiętać, to żeby niczego nie robić na własną rękę. Zwięźle odpowiadać na pytania i milczeć. Jeśli będzie to pytanie zamknięte, proszę mówić tak lub nie i nic więcej nie dodawać. Niczego nie wyjaśniać. Nie starać się zadowolić pytającego. 151 Nie próbować mu niczego opisywać. Nie po to się pan tam znajdzie, by im służyć pomocą, co zresztą i tak by się panu nie udało, nawet gdyby pan spróbował. - Ale chyba nie chcemy, aby nie mieli jasnego obrazu? - Głos Turnbulla stał się lekko piskliwy. - A dlaczego by nie? Ich brak rozeznania jest dla nas dobry. Nie będą mogli udowodnić słuszności swoich oskarżeń, jeśli nie będą rozumieć, o co chodzi. Posłuchaj mnie, przyjacielu, gdyż od lat uczestniczę w tych prawniczych gierkach. Spróbuj tylko być Panem Usłużnym, a może się okazać, że ukręciłeś powróz na własną szyję. Tak więc najlepiej zwięźle odpowiadaj na pytanie i trzymaj buzię na kłódkę. - Tak jest - potulnie zgodził się Turnbull. - Oczywiście pod warunkiem, że będzie pan znał odpowiedź. A jeśli nie, to proszę to mówić, na miłość boską. Nie wolno wdawać się w żadne przypuszczenia, co mogło się stać lub co zazwyczaj się dzieje. Rozumie pan? Mark zauważył, że Turnbullowi zaczęła drżeć powieka lewego oka. - Rozumiem. - A teraz porozmawiajmy chwilkę o pańskich zeznaniach. - Colby oparł się na krześle i nieco rozluźnił. - Oczywiście, nie mogę narzucać, co ma pan mówić. To byłoby niewłaściwe i nieetyczne. Nigdy nie pozwoliłbym sobie zachęcać świadka, aby mówił coś innego niż tylko prawdę... Marka zaciekawiło, dlaczego Colby zawiesił głos. Zabrzmiało to tak, jakby zaraz miał dodać „ale". - Biorąc pod uwagę pracę, którą wykonuje pan w fabryce, pytanie o procedury związane ze składowaniem śmieci jest nieuniknione. Prawnik powodów za wszelką cenę chce udowodnić, że wasza firma w jakiś sposób zatruła ujęcie wody w Blackwood, które znajduje się, oczywiście, ponad milę od fabryki. Jest to śmieszne, ale właśnie do tego dążą. Tak więc jest bardzo ważne, byśmy, jako firma, byli stanowczy i spójni w naszych zeznaniach na temat procedur składowania odpadów, których firma zawsze i bez żadnych wyjątków przestrzegała. - Oczywiście - cicho zgodził się Turnbull. - O ile wiem, resztki rozpuszczalników ze wszystkich stanowisk, na których ich używano, zbierano do plastikowych kanistrów, a gdy kanistry te były w jednej trzeciej pełne, ich zawartość przelewano do metalowych beczek, które dla wygody umieszczono w każdej hali roboczej. Gdy beczki były prawie pełne, szczelnie je pieczętowano i wynoszono na tyły fabryki, skąd były co dwa tygodnie wywożone na zatwierdzone przez urząd federalny składowisko odpadów przemysłowych. W żaden więc sposób nie mogły się przyczynić do skażenia wód gruntowych ani niczego innego. Colby znowu zrobił pauzę, tak jakby oczekiwał jakiejś odpowiedzi od Turnbulla. 152 - Czy pan tak samo to wszystko widzi? Kark Turnbulla naprężył się. -No... tak. Mniej więcej. Colby gwałtownie zerwał się. - Mniej więcej? Co to, do diabła, ma znaczyć? Taka wymijająca odpowiedź może kosztować miliony pańskiego pracodawcę! - Ale... wie pan - Turnbull z trudem dobierał słowa - czasem bywało... - Słucham? Chce pan powiedzieć, że nie było żadnej polityki w zakresie składowania odpadów? Przecież usłyszałem to od samego Myrona Blay- locka! - Ale... czasem zdarzają się rozbieżności między polityką... a jej realizacją. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że zdarzały się takie osoby, które nie przestrzegały oficjalnych procedur firmy? - Złapał notatnik. - Jeśli tak, to natychmiast chcę poznać ich nazwiska. Zostaną poddani ... Turnbull oblizał wargi, otworzył szeroko usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydobyło się z nich ani jedno słowo. - Czekam, proszę pana. A więc, czy procedury w zakresie obchodzenia się z odpadami były przestrzegane czy nie? Turnbull w końcu zdołał wydobyć z siebie głos. - Tak... były. - To dobrze. Miło mi to słyszeć. Od razu należało tak mówić. - Spojrzał Turnbullowi prosto w oczy. - Proszę pamiętać, co powiedziałem. Na pytania, które wymagają odpowiedzi tak lub nie, proszę odpowiadać tak lub nie. Koniec, kropka. - Przepraszam - powiedział Tumbull, - Tak. Tak właśnie było. - Świetnie. - Na ustach Colby'ego pojawił się uśmiech. - Tak właśnie myślałem. - Wyciągnął się na krześle, splatając ręce za szyją. - Wprowadź następnego, Marku. Rozdział 17 x o uporaniu się z Myronem Blaylockiem Ben postanowił odpocząć nieco od jawnie wrogich świadków i na następny dzień zaplanował kilka osób, które co prawda nie były pracownikami Blaylocka, ale których zeznania mogły mieć kluczowe znaczenie. Zaczął od naczelnego inżyniera technicznego miasta Blackwood, spokojnego człowieka, niejakiego Nathana Tatę. To na nim przede wszystkim 153 spoczywała odpowiedzialność za ujęcia wody w Blackwood i to właśnie on zamknął w końcu studnię B, gdy Agencja Ochrony Środowiska odkryła w niej trujące związki chemiczne. Tak się jednak pechowo złożyło, że nie przeprowadził żadnych badań na własną rękę, a decyzję podjął wyłącznie na podstawie raportu Agencji. Nie miał też zielonego pojęcia, co mogło być powodem zanieczyszczenia. - Czy podjął pan jakiekolwiek działania zmierzające do wyjaśnienia, jak doszło do skażenia studni? Tatę zaczął pochrząkiwać. - Raport Agencji podawał kilka możliwych przyczyn. - Wiem o tym - odparł Ben. - Ale chodzi mi o to, czy pan lub ktoś z pańskich pracowników starał się zbadać, jak do tego doszło? - Eee... Nie. Niestety nasz budżet jest zbyt szczupły na takie rzeczy. - Chce pan powiedzieć, że nie stać pana na zapewnienie bezpieczeństwa? - Gdy tylko się dowiedziałem o skażeniu studni, kazałem ją zamknąć. - Ale nie stwierdził pan, co było przyczyną? Czyż nie należy to do pańskich obowiązków? Tatę najeżył się nieco. - Proszę pana, testy określające skład chemiczny są bardzo drogie. Jeśli miasto nie zapewnia mi odpowiednich funduszy, naprawdę niewiele mogę zrobić. - Z tego, co wszystkim wiadomo, inne ujęcia wody w Blackwood również mogą być zanieczyszczone. - Odkąd Agencja Ochrony Środowiska odkryła zanieczyszczenia w studni B, woda w innych studniach jest systematycznie badana. Wszystkie są w porządku. - A więc musiał być jakiś określony powód tak dużego skażenia wody w studni B? - Moim... Sądzę, że tak. - Ale nie ma pan pojęcia, co to może być za powód? Tatę spojrzał na siedzącą po drugiej stronie stołu drużynę Blaylocka. Po chwili jego oczy z powrotem spoczęły na Benie. - Nie mam żadnych konkretnych dowodów w tej sprawie. Ben pokiwał głową. - Stokrotne dzięki. Bezpośrednim zwierzchnikiem Tate'a z ramienia rządu był inspektor stanowy Paul Schoelen, który okazał się równie mało pomocny jak jego podwładny, a może nawet jeszcze mniej. Otrzymywał całą masę przeróżnych skarg na jakość wody w Blackwood, ale do momentu opublikowania raportu Agencji żadna z nich nie wzbudziła jego niepokoju. Po ujawnieniu raportu polecił zamknąć studnię B, ale Tatę już sam to zrobił. 154 I - Jakiego rodzaju skargi na jakość wody w Blackwood docierały do pana? - zapytał Ben. - Och, zwykłe tego typu rzeczy. - Inspektor był przeciętnie wyglądającym mężczyzną w średnim wieku, jego fryzura pochodziła z lat siedemdziesiątych, a okulary miały drucianą opraw?. Ben wiedział, że Schoelen sprawował swój urząd już ponad dwadzieścia lat i tylko dlatego tak długo przetrwał na tym stanowisku, że robił możliwie najmniej. - Matki narzekały, że woda ma dziwny zapach, że jest niesmaczna. W kilku listach stwierdzono, że po kąpieli lub prysznicu dzieci dostają wysypki. - Czy zbadał pan te skargi? - Wtedy nie. - Dlaczego? Machnął ręką w powietrzu. - Musi mnie pan zrozumieć. W Oklahomie są całe tysiące studni, a ja mam zaledwie kilku pracowników. Nasz budżet jest bardzo skromny. Nie możemy jeździć wszędzie tam, gdzie jakaś mamusia stwierdzi, że woda ma dziwny zapach. - A więc nie podjął pan żadnych działań? -Wtedy żadnych. - A później? Scholen skrzywił się lekko. - Tak... Po raporcie Agencji. - Czy chce pan powiedzieć, że do momentu zamknięcia studni nic pan nie zrobił? - Dokładanie tak. - Kiedy po raz pierwszy dotarły do pana skargi na jakość wody w Blackwood? - Och, bez zaglądania do akt nie jestem w stanie tego powiedzieć. Wydaje mi się, że jakieś pięć, sześć lat temu. - Pięć lub sześć lat temu? - Ben był zszokowany. - Każde z rodziców składających ten pozew straciło dziecko w ciągu ostatnich pięciu lat. Gdyby zareagował pan na te skargi, może ich dzieci żyłyby. - Tylko proszę nie próbować obwiniać mnie o ich śmierć. To nie ja zatrułem tę studnię. - Nie twierdzę, że to pan spowodował ich zgony. Chodzi o to, że mógł im pan zapobiec. - Ma pan pojęcie, ile skarg otrzymuję każdego tygodnia? - Nie - odpowiedział Ben. - Wiem jednak jedno: ludzie płacący podatki na pensję dla inspektora stanowego mają naiwne wyobrażenie, że naprawdę przeprowadza on inspekcje, a nie tylko siedzi za biurkiem, mając w nosie ich skargi. 155 T - Ta uwaga jest bardzo niemiła. - A dla mnie niemiły jest fakt, że gdyby pan dobrze wykonywał swoją robotę, mogłoby nie dojść do tych tragedii. - Ben wyszedł zza stołu. - Podatnicy opłacają takich ludzi jak pan po to, aby chronili ich przed zagrożeniami, których sami nie mogą wykryć. - Ze smutkiem potrząsnął głową. - Ale te wszystkie pieniądze nie na wiele starczają, proszę pana. Po przerwie obiadowej Ben zabrał się za pracowników Blaylocka. Wielu z nich mogło być potencjalnymi świadkami, właściwie każdy, kto mógł coś wiedzieć o stosowanych w tej firmie procedurach składowania odpadów. Ben w żaden sposób nie mógł stwierdzić, który świadek jest ważniejszy od pozostałych, a odpowiedzi udzielone pisemnie przez Colby'ego zostały tak sformułowane, że nie pozwalały Benowi na intuicyjne wyłapywanie wskazówek. Będzie więc musiał przesłuchać wszystkich, a prowadzenie przesłuchań kosztowało ich bardzo drogo, zazwyczaj kilka tysięcy dolców dziennie. Pragnąc oszczędzić czas i pieniądze, Ben starał się działać jak najszybciej. Wiedział jednak, że spiesząc się za bardzo, może przegapić coś ważnego i dlatego na pierwszym miejscu stawiał dobro sprawy. W przeważającej mierze musiał metodycznie wybierać z długiej listy świadków, starając się jak najwięcej o nich dowiedzieć i próbując nie myśleć o tym, jak bardzo urosną rachunki, które w końcu będzie musiał zapłacić. Dwóch pierwszych świadków wywodziło się z kręgów kierowniczych, byli zastępcami kogoś tam. Chociaż Ben nie mógł uniknąć przesłuchania ich, wiedział że szansę na wyciągnięcie z nich czegokolwiek były nikłe. Zbyt wiele zainwestowali w swoje kariery. Mieli świetne samochody, możliwość preferencyjnego zakupu akcji i ubezpieczenia zdrowotne. Nie mieli najmniejszego zamiaru narażać się na złość Blaylocka, dając Benowi coś, co mógłby później wykorzystać. Gdy skończył się pochód członków kierownictwa, Ben zabrał się do przesłuchiwania niektórych kobiet i mężczyzn zatrudnionych bezpośrednio w fabryce - pracowników wydziałów chemicznych, konserwatorów maszyn, sprzątaczy. Atmosfera tych przesłuchań była zupełnie inna. W ich trakcie Ben nie wyczuwał tak ogromnej chęci zbycia go niczym i wykręcenia się od odpowiedzi ani wysiłków zmierzających do wprowadzenia go w błąd. Niektórzy z tych ludzi nie mieli zielonego pojęcia, co dzieje się z chemikaliami pozostałymi po produkcji, zaś ci, którzy rzeczywiście mieli coś do powiedzenia na ten temat, trzymali się linii wytyczonej przez firmę: chemikalia były starannie zbierane do stalowych beczek, które następnie wywożono z terenu zakładu. Nic nigdy nie wyciekło z nich na ziemię. Nie mogły przyczynić się do skażenia ujęcia wody. Czwartego dnia Ben przesłuchiwał niejakiego Archie Tumbulla. Wyglądał on na prostego i prawego człowieka. Na początku Ben nawet poczuł do niego sympatię, czego nie mógł powiedzieć o większości tych, z którymi miał już do czynienia. Turnbull był kierownikiem maszynowni mieszczącej się na tyłach zakładu, gdzie przelewano resztki rozpuszczalników do beczek, które następnie zd oykano. Do jego obowiązków należało między innymi nadzorowanie usuwania poprodukcyjnych odpadów chemicznych. - Z jakimi odpadami ma pan do czynienia? - zapytał Ben. - Zazwyczaj są to zużyte oleje i smary maszynowe. - Turnbull miał nawyk ogryzania skórek u paznokci, którą to czynnością podtrzymywał się na duchu za każdym razem, gdy Ben zadawał jakieś długie pytanie. - A co z rozpuszczalnikami? - My... Używamy rozpuszczalników na terenie zakładu. Do konserwacji maszyn. - Jakich rozpuszczalników używacie? - To nie ja zamawiam te środki? - Ale to panu podlega ten dział. Musi pan to wiedzieć. Ogryzanie skórek nasiliło się. - Te wszystkie dziwnie brzmiące nazwy chemiczne sami obce. Ben wyciągnął z notatnika jakiś dokument. - Panie Turnbull, podczas zapoznawania się z dostarczonymi nam dokumentami natrafiliśmy na rachunek wystawiony na firmę Blaylock za zakup dwustu galonów tetry. - Naprawdę? - zdziwił się, unosząc brwi. - Tak. I o ile się nie mylę, widnieje na nim pański podpis. - Wskazał na dół dokumentu. - Zgadza się? Turnbull głośno przełknął ślinę. - Tak. To chyba mój podpis. - Tak więc w pańskim zakładzie używa się tetry. - Ja... Tak mi się wydaje. - Używacie też lub używaliście tri, prawda? -No... Ja... Ben otworzył notes i wyciągnął kolejną kartkę. - Tak. Ma pan rację - przyznał Turnbull. - Używaliśmy tri, ale chyba już nie robimy tego. - Czy stosowaliście ten środek w ciągu ostatnich pięciu lat? -Hmm... Tak. - Rozumiem. - Ben ucieszył się z takiej odpowiedzi, gdyż kartka wyciągnięta z notesu była zwykłą wewnętrzną notatką upominającą pracowników, aby nie spędzali za dużo czasu w łaźni. - Tak więc jest całkiem możliwe, że niektóre z tych rozpuszczalników znajdowały się wśród waszych odpadów. Turnbull spojrzał nieszczęśliwym wzorkiem na Colby'ego. - Ja... Sądzę, że to całkiem możliwe. - Proszę mi więc powiedzieć, co robi pan z tymi odpadami. - Proszę bardzo, tylko że nie zajmuję się tym osobiście. - A więc jak robią to pańscy pracownicy? - W zasadzie zbieramy je do plastikowych kanistrów, które znajdują się przy każdym stanowisku pracy. Gdy kanistry są prawie pełne, ostrożnie przelewamy ich zawartość do stalowych beczek, które do momentu wywiezienia są składowane na tyłach zakładu. - Czy zdarza się, że beczki przeciekają? - Och, nie. Są ze stali. - A jeśli pokrywy zostaną źle przymocowane? - To się nigdy nie zdarza. - Jego oczy biegały na wszystkie strony. -Jesteśmy bardzo ostrożni. - Dokąd wywozi się te beczki? -Nie pamiętam nazwy tego miejsca, ale to legalne składowisko niebezpiecznych odpadów. Gdzieś w południowej części naszego stanu. Koło Teksasu. - Jak często to robicie? - Co dwa tygodnie. - Regularnie? -Tak. - Czy zdarzyło się kiedyś, że odstąpiono od tej procedury? Ręce Turnbulla trzęsły się tak bardzo, że chcąc to ukryć, usiadł na nich. -Nie. - A o ile panu wiadomo? Turnbull zerknął na Colby'ego. - Nigdy. Musiałbym o tym wiedzieć. Zawsze stosowano się do tej procedury. - Jest pan tego pewien? Absolutnie. - Jego głos nieco drżał. Ben zamyślił się na moment. Nie lubił w taki sposób porzucać tematu, ale jego obecne podejście prowadziło donikąd. Musi spróbować z innej strony. - Panie Turnbull, czy ma pan dzieci? - zapytał w końcu. - Tak. Szóstkę. - Szóstkę? - Ben zamrugał ze zdziwienia. - Jak na dzisiejsze czasy spora gromadka. Turnbull wbił wzrok w ziemię. - Uwielbiamy z żoną dzieciaki. - To wspaniale. - Ben rozwinął mapę miasta Blackwood. - Czy pana rodzina mieszka w rejonie studni B? 158 - Sprzeciw - warknął Colby. - Jakie to ma znaczenie? - Sprzeciw zostanie odnotowany - powiedział Ben - a świadek udzieli odpowiedzi. - Nie. Mieszkamy tutaj. - Turnbull pokazał punkt na mapie. W nowszej części miasta. W rejonie studni D. - Na wasze azczęście. Czy ktoś z pana znajomych mieszka w rejonie studni B? - Ponownie muszę zgłosić sprzeciw - zainterweniował Colby. - To nie ma absolutnie nic do rzeczy. - Ale świadek i tak musi odpowiedzieć na to pytanie. Proszę, niech pan odpowiada. Turnbulł nerwowo zerkał w stronę Colby'ego. - Pewnie. Znam masę ludzi z tamtej części miasta. - Czy znał pan któreś z tych zmarłych dzieci? - To absolutnie niedopuszczalne! - ryknął Colby, waląc pięścią w mahoniowy stół. - Pozbawione związku ze sprawą! To nadużycie! Ben nawet nie mrugnął okiem. - Ale świadek i tak musi odpowiedzieć na to pytanie, choćby nie wiem, jak mocno pan tłukł pan w ten stół. Proszę, panie Turnbull? Turnbull odchrząknął. - Ja... Tak. Tego chłopca, Billy'ego Elkinsa. Mój syn go znał. Obaj śpiewali w kościelnym chórze. Zanim umarł. - Dlaczego, pana zdaniem, Billy umarł? - Ostrzegam pana, Kincaid. - Colby zerwał się na równe nogi. - Jeśli dalej będzie się pan zachowywał w tak niedopuszczalny sposób, wyprowadzę stąd świadka. - Świadek odpowie na to pytanie - spokojnie oznajmił Ben. Turnbull zaczął się jąkać. - Chyba na białaczkę. - A co ją, pana zdaniem, spowodowało? Colby znowu zgłosił sprzeciw, ale Ben zignorował go. Jego oczy były utkwione w świadku. - Proszę odpowiedzieć. - N-nikt nie wie, co powoduje raka. - Naprawdę tak pan uważa? - Dość tego, Kincaid - ryknął Colby. - To przesłuchanie jest skończone. Ben parł dalej. - Ciekawi mnie, jak by się pan czuł mieszkając w rejonie studni B. Gdyby pana Becky dostawała jakiejś dziwnej wysypki albo nie mogła przestać kaszleć. Albo gdyby na jej ciele bez żadnego powodu zaczęły się pojawiać sińce? - To koniec, Kincaid! - ryknął Colby. - Przestań notować i zbieraj swoje manatki - wrzasnął na protokolanta sądowego. 159 - Ciekawe, czy to samo by pan zeznał, gdyby jednym z tych zmarłych dzieci była pańska Becky? Gdyby umarła tak bez żadnego powodu, tylko dlatego, że gdzieś tam ktoś zaniedbał lub zlekceważył swoje obowiązki, nie martwiąc się, że komuś innemu może się stać krzywda. Jestem ciekaw, co wtedy by pan powiedział? Colby złapał Turnbulla za ramię. - Wychodzimy stąd, panie Turnbull. Colby wywlókł świadka z sali konferencyjnej, Ben jednak do ostatniej chwili pobytu Turnbulla w pokoju nie stracił z nim kontaktu wzrokowego. A ku jego zdziwieniu Turnbull też przez cały czas patrzył mu prosto w oczy. Kilka minut później do sali konferencyjnej wślizgnęła się Christina i usiadła obok pogrążonego w myślach Bena. - Nie wiem, co tutaj zrobiłeś, ale cokolwiek to było, Colby zapienił się z wściekłości. - Dzięki Christino. Bardzo mnie to cieszy. - Wydzierał się, że zadzwoni do sędziego i zażąda, aby zabroniono ci prowadzenia dalszych przesłuchań. - Zadufany w sobie pieniacz. Nic takiego nie może zrobić. Chce pokazać swojemu klientowi, jaki z niego twardy gracz. - Odwrócił się lekko w jej stronę. - Christino, zadzwoń do Lovinga. Powiedz mu, aby skoncentrował się na Archie Turnbullu. - Sądzisz, że Turnbull kłamie? Ben wzruszył ramionami. - Nie jestem pewien. Coś go jednak gryzie. - A co w tym dziwnego? Nikt nie lubi być przesłuchiwany. - Może masz rację, ale mam przeczucie... że kryje się za tym coś jeszcze. A co więcej mam wrażenie, że Turnbull to w zasadzie dobry człowiek, taki który naprawdę ma sumienie. - Coś takiego! W dzisiejszych czasach? - Tak. A jeśli mamy jakiekolwiek szansę na sukces, to tylko dzięki takim ludziom. Przykaż więc Lovingowi, aby się z nim skontaktował. Niech sprawdzi, czy ten trop coś da. - Uważaj to za załatwione. - Tylko się pospiesz. Colby wkrótce złoży wniosek o rozpatrzenie sprawy w trybie doraźnym, a jeśli nie będziemy w stanie udowodnić, że to Blay-lock spowodował skażenie studni, wylecimy na kopach z sądu. Turnbull zdziwił się, gdy po zakończeniu przesłuchania Colby poprosił go o pozostanie w tym wspaniałym biurze w drapaczu chmur. A zdziwienie to wzrosło jeszcze bardziej, gdy w drzwiach ujrzał swojego głównego przełożonego, Myrona Blaylocka. Zerwał się na równe nogi, jakby stanął przed nim ktoś z królewskiego rodu. Przez wszystkie lata pracy w fabryce Turnbull nigdy nie spotkał się z Blaylockiem. Najwyżej kilka razy zdarzyło mu się go minąć na korytarzu lub w bufecie. - Archie - powitał go Blaylock, wyciągając rękę. Turnbull osłupiał. Blay- lock zna jego imię! - Panie Blaylock - wyjąkał. Złapał rękę starego człowieka i uniósł ją jak dłoń kobiety. - Możesz mówić mi po imieniu. Myron. Turnbulla zatkało. Colby rozsiadł się wygodnie za swoim biurkiem, kładąc nogi na jego blacie. - Archie, poprosiłem Myrona, aby wpadł tutaj, byś sam mógł mu powiedzieć, jaki świetny kawał roboty odwaliłeś podczas dzisiejszego przesłuchania. Turnbull zamrugał ze zdziwienia oczami. - Naprawdę? - Tak. - Oczy Colby'ego z powrotem spoczęły na Blaylocku. - Trzymał linię, Myronie. A powiem ci, że niektóre pytania tego skurczybyka Kincaida były naprawdę kłopotliwe. Ten człowiek nie zawaha się przed niczym. Ale Archie się nie dał. Obronił dobre imię H. P. Blaylock. - Naprawdę? Miło to słyszeć. - Blaylock zwracał się teraz do Turnbulla. - Czy wiesz, że ktoś taki jak ty przydałby mi się wśród kierownictwa? Ktoś, komu mógłbym ufać. - Wśród kierownictwa? - Turnbullowi plątał się język. - A czemuż by nie? Kogo mam teraz? Bandę żółtodziobów po colle-ge'ach, których bardziej interesuje portfel ich akcji niż służenie mojej firmie. Potrzebuję kogoś takiego jak ty. Człowieka, który wie, co znaczy ciężka praca. - Przysunął się bliżej. - Który wie, co to lojalność. - Aż miło na to patrzeć - odezwał się Colby. - Pracownik wynagradzany za lojalność. - Doszedłem do wniosku, że utworzę dla ciebie nowe stanowisko. Zostaniesz zastępcą prezesa do spraw zarządzania warsztatami. Sądzę, że będziesz cennym nabytkiem. - To wspaniale - zdołał wydusić Turnbull. - Oczywiście pójdą za tym dodatkowe przywileje. Samochód służbowy. Już widzę cię w BMW. - To... to byłoby, cudownie. 160 11 - Milcząca sprawiedliwość 161 - Dłuższy urlop. Wyższe ubezpieczenie od kosztów leczenia, co przyda się przy tak licznej rodzince jak twoja. No i oczywiście większa pensja. -Napisał coś na kawałku papieru. - Co powiesz na to, tak na początek? Turnbullowi trudno było uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. - To... to dwa razy więcej, niż zarabiam teraz. -1 stanowczo za późno. - Blaylock klepnął go po plecach. - Nie chciałbym zobaczyć, jak taki człowiek jak ty odchodzi z firmy. - Jest tylko jedna rzecz - odezwał się Colby. Jego głos miał lakoniczny ton kogoś, kto po trzeciej porcji galaretki nagle przypomniał sobie o jakimś mało ważnym drobiazgu. - Wiem, że jest pan przekonany, że jeśli przesłuchanie skończyło się, to już po wszystkim, ale wcale nie musi tak być. - Naprawdę? - Jest bardzo prawdopodobne, że powodowie lub ich przedstawiciele spróbują się z panem skontaktować. Będą namawiać do zmiany zeznań. Do powiedzenia czegoś, co nie jest prawdą. Do zdradzenia poufnych informacji. Jest bardzo ważne, aby nie dać się im przekabacić. - Lojalność. To dla mnie najważniejsze - wtrącił Blaylock. Colby pokiwał głową. - Nie da się pan wciągnąć powodom w nic takiego, prawda Archie? - Ja... Na pewno nie będę ich okłamywał. - Archie... Ja chcę, żebyś w ogóle z nimi nie rozmawiał. - Lojalność. Czasem tylko od niej zależą kariery, upadki i wzloty - mruknął pod nosem Blaylock. - To bardzo ważne - ciągnął dalej Colby - byśmy utrzymali mocną linię obrony. Wspólną dla całej firmy. - Spojrzał zza biurka. - Liczymy na ciebie, Archie. Nie zawiedziemy się, prawda? Turnbull przełknął ślinę. - Jasne, że tak. - To dobrze. Miło to słyszeć. - Podniósł się i potrząsnął dłonią Turnbul-la. - Dziękuję, że zostałeś tak długo. - Przykażę swojemu asystentowi, aby jutro rano czekał przy bramie i pokazał panu nowe biuro - dodał Blaylock. Turnbull jeszcze raz zerknął na wypisaną na kawałku papieru niewiarygodnie wielką sześciocyfrową liczbę. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Omal nie zapomniał przez to o... - Czy to jest dla pana do przyjęcia? - zapytał Blaylock. - Oczywiście - pospiesznie potwierdził Turnbull. - Do zobaczenia jutro rano. Po wyjściu Turnbulla Blaylock wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. - Mam nadzieją, że jesteś zadowolony. Co do mnie, to robi mi się od tego niedobrze. - Uspokój się, Myronie. - Colby uśmiechał się. - To było konieczne. - Nie rozumiem tylko, po co. Dla pozostałych nie robimy nic takiego. - Ten człowiek jest inny. - Oczy Colby'ego zwęziły się nieco. - Wyczuwam w nim... jakiś niepokój. Jakieś potencjalne problemy. - Cholernie wysoka cena za uniknięcie kłopotów. - Gdybyś tego nie zrobił, koszty byłyby o wiele większe. - Colby zdjął nogi z biurka i usiadł porządnie. - To tylko na jakiś czas. Kincaid niczego jeszcze nie odkrył. Już niedługo złożę wniosek o rozpatrzenie powództwa w trybie doraźnym, a gdy sąd je oddali, zrobisz z Turnbullem, co tylko zechcesz. - To będzie mój najszczęśliwszy dzień - powiedział Blaylock, sięgając po teczkę. Kierując się do drzwi, dodał: -1 to z wielu powodów. Rozdział 18 G, 162 Totowa? - zapytał Ben. Cecily zerknęła na Christinę i bez entuzjazmu kiwnęła głową. W tych okolicznościach nie zdołała się zdobyć na nic więcej. - Jeśli muszę. - Christina z pewnością ci mówiła, jak to będzie wyglądać? - Setki razy - kwaśno odparła Cecily. - Cała Christina. Zawsze można na niej polegać. Wziął Cecily pod rękę i poprowadził do bocznej salki konferencyjnej, w której odbywały się przesłuchania. Zgodnie z tradycją, aby przesłuchać świadków Blaylocka, Ben musiał się udać do znajdującego się w wysokościowcu biura Colby'ego, a gdy Colby chciał pomęczyć świadków Bena, musiał przyjść na jego teren. Po drodze postarał się szepnąć Cecily kilka słów otuchy. Podejrzewał jednak, że nie na wiele się to zdało. Gdy weszli, Colby już czekał. - Pani Elkins - powitał ją wyciągając rękę. - Miło panią poznać. Cecily nie wiedziała, co zrobić, odwzajemnić uścisk dłoni „wielkiego i złego wilka" czy z krzykiem uciec, gdzie pieprz rośnie. W końcu podała mu rękę. - Pozwoli pani; że zanim zaczniemy, przekażę jej wyrazy mojego najgłębszego współczucia z powodu straty, jakiej pani doznała. Też mam dzieci. Wprost nie potrafię sobie wyobrazić, co pani musiała przeżyć. 163 Dziękuję panu. - Postaram się, żeby to wszystko okazało się jak najmniej bolesne. Nie zajmie nam to więcej niż godzinę lub dwie. Oczy Cecily zaokrągliły się ze zdziwienia. Czy to może być prawda? Skończą przed obiadem? Ben dostrzegł, że kobieta zaczyna mieć nadzieję, a to było dość niebezpieczne. Im większe nadzieje, tym bardziej bolesny upadek. Colby zaczął od prostych pytań. Interesowały go dane personalne, adres, poprzednie miejsca zamieszkania, wykształcenie. Mówił powoli i wszystko było proste jak drut. Jednak żadne z tych pytań nie ostudziło obaw Bena. Przypomniały mu one najwyżej słowa, wypowiedziane kiedyś przez jego przyjaciela Mike'a Morellego: „Gdy diabeł dybie na ciebie, bądź ostrożny, lecz gdy zaczyna być miły - uciekaj." - Uczęszczała pani do collegu uniwersytetu w Rogers, prawda? - Tak. - Ben bez trudu dostrzegał zdziwienie Cecily, że wszystko odbywa się tak bezboleśnie. Jednak o wiele bardziej martwiło go to, jak dobrze poinformowany jest Colby. - Zdaje się, że studiowała pani biologię? - Zgadza się. - Ukończenie collegu zajęło pani aż pięć lat. - Sam pan wie, jak to jest. Z osiem razy zmieniałam specjalizację. Colby zaśmiał się cicho. - Tak, wiem, co ma pani na myśli. - Uśmiech powoli znikał z jego twarzy. - Ale czy to był jedyne powód? - Słucham? - To nie była jedyna przyczyna, że wszystko to trwało dłużej niż zazwyczaj, prawda? - Ja... Nie rozumiem do czego pan zmierza? - Miała pani kłopoty z narkotykami, prawda? Kurtyna opadła. W pokoju zaległa wręcz namacalna cisza. Minęła długa chwila, zanim Cecily zebrała się na odpowiedź. - Ja... Po prostu eksperymentowałam, nie więcej niż wszyscy. Byłam wtedy młoda. - Widzę, iż muszę przypomnieć, że zeznaje pani pod przysięgą, a za niezgodne z prawdą odpowiedzi może zostać pani oskarżona o krzywoprzysięstwo - powiedział Colby. - To nie jest konieczne - uciął Ben. Colby drążył dalej. - Naprawdę, pani Elkins, to zawieszona panią w prawach studentach na cały semestr po tym, jak strażnik z ochrony kampusu zatrzymał panią za posiadanie narkotyków. Zgadza się? Mam tutaj kopię pani zeznania. - To było na prywatce - próbowała wyjaśnić Cecily. - Kilku chłopaków miało skręty z marihuaną. To naprawdę nie było nic poważnego. - Dyrekcja kampusu uważała inaczej. Cecily wzruszyła ramionami. - To był mały college w niewielkiej mieścinie. Colby płonął z oburzenia. - Pani Elkins, w moim przekonaniu używanie narkotyków stanowi poważny problem. I z tego co wiem, większość porządnych ludzi podziela moje poglądy. Ben uznał, że pora na interwencję, nawet jeśli naprawdę nie ma żadnego powodu do zgłoszenia sprzeciwu. - Panie Colby, czy te obraźliwe pytania mają jakikolwiek związek z obecnym pozwem? A może takie okrucieństwo sprawia panu przyjemność? Colby'ego wcale to nie wzruszyło. - Związek jest bardzo ścisły, mecenasie. Pani Elkins, kiedy urodził się pani syn, Billy? - Rok po skończeniu szkoły. - Czyli mniej więcej półtora roku po sprawie z narkotykami? Z pewnością słyszała pani, że nielegalnie produkowane narkotyki mogą wywierać bardzo negatywny wpływ na płód, prawda? Nozdrza Cecily rozdęły się. - Będąc w ciąży, nigdy nie brałam narkotyków. Nie używałam nawet aspiryny. - Chyba chciała pani powiedzieć, że kiedy się pani dowiedziała, że jest w ciąży? Przecież mogła się pani zorientować dopiero po miesiącu lub dwóch? -Nie skrzywdziłam swojego dziecka! - Jestem pewien, że tak właśnie chce pani myśleć - spokojnie stwierdził Colby. - Jestem przekonany, że prędzej będzie pani skłonna obwiniać o jego chorobę jakieś niewidoczne, tajemnicze siły zła w jakiejś firmie niż zgodzi się przyjąć odpowiedzialność za własne uczynki. -Nie skrzywdziłam swojego dziecka! Colby odwrócił się i zaczął szperać w dokumentach. - O tym, oczywiście, zadecyduje ława przysięgłych. - Nie skrzywdziłam swojego dziecka! - Zróbmy przerwę! - zaproponował Ben. - To moje przesłuchanie - chłodno obwieścił Colby. -1 nie zarządzam żadnej przerwy. - Mało mnie tó obchodzi! Ben zabrał Cecily z sali konferencyjnej. Starał się jąjakoś uspokoić, ale nie na wiele się to zdało. Oddał ją w ręce Christiny z nadzieją, że może ona zdoła ją ukoić. 164 165 Kilka minut później wrócił do sali konferencyjnej. - Moje gratulacje, Colby. Udało się panu wspiąć na szczyty perfidii. Colby nawet nie mrugnął okiem. - Takie same haczyki mam na wszystkich twoich klientów. - Co to ma znaczyć? - Tylko tyle, że wziąłeś pod swoje skrzydła strasznie popapraną bandę. Wszyscy mają swoje sekrety, tylko że teraz, jeśli dalej będziesz to ciągnąć, przestaną one być skrzętnie skrywaną tajemnicą. - Jest pan obrzydliwą kreaturą, Colby. Obrzydliwą i nieetyczną. - Proszę mi wybaczyć, Wielki i Wspaniały, ale kodeks etyki zawodowej wymaga od mnie, bym jak najlepiej bronił interesów swojego klienta, co właśnie robię. - To, co pan robi, to zwykły szantaż mający na celu ukręcenie łba całej sprawie. To niehonorowe. Może i opłacalne, ale naprawdę nie ma się czym chwalić. - Nie zamierzam tracić czasu na słowne przepychanki. Przyprowadź ją z powrotem i kontynuujmy. - Zapomnij o tym. Wystarczy jej na dzisiaj. - Dobrze. Dawaj więc następnego świadka, panią Hardesty. - Jego oczy zmieniły się w wąskie szparki. - Będziesz zachwycony tym, co dla niej przygotowałem. Loving zaparkował swojego pikapa i skierował się do kręgielni Bowl-O-Rama. O ile wiedział, właśnie tam koncentrowało się życie miasta. Parking był niemal pełen; drugim takim miejsce w mieście był bar Sonic Drive-In, ale tam zbierały się głównie nastolatki. Wewnątrz były tłumy i dochodził stamtąd rumor toczących się ciężkich kul i przewracanych kręgli. Blackwood podobało się Lovingowi; przypominało mu małe miasteczko we wschodniej części Oklahomy, w którym dorastał. Nawiązanie kontaktu z miejscowymi ludźmi przychodziło mu bez najmniejszego trudu. Byli mili, bezpośredni i prości, lecz w żadnym wypadku głupi. Byli prości i nieskomplikowani, a to duża różnica. Porównywał ich z niektórymi intelektualnymi gogusiami, na których codziennie natykał się w Tulsie. Przed wejściem do środka zatrzymał się, wziął głęboki oddech i zebrał się w sobie, przybierając pozę „swojego gościa". Wbrew powszechnej opinii nie było to coś, co szczególnie lubił. Było to jednak konieczne. Przy tego typu robocie dobre maniery nie na wiele się zdają. Czy mu się to podobało czy nie, naprawdę wiele zawdzięczał szefowi. Co więcej, sam uważał, że to zlecenie jest bardzo ważne, o wiele ważniejsze od innych. Nie chciał więc sprawić zawodu. 166 Loving zatrzymał się przed ladą i wypożyczył parę brzydkich czerwo-no-beżowych butów do kręgli, rozmiar dwunasty, lecz nie zapłacił za tor. Nie przyszedł tu grać, lecz namawiać. Swoją zwierzynę dostrzegł na torze dziesiątym. Stało tam sześciu mężczyzn, wszyscy w jednakowych zielonych strojach z dżerseju. Była to drużyna zakładowej ligi kręglarskiej. Do ligi w zakładach H. P. Blaylock należało wiele drużyn, lecz ta składała się z mężczyzn pracujących w dziale składowania odpadów. Wśród nich był też Archie Tumbull. Napis na tyłach jednakowych koszulek brzmiał „TONY'S TIGERS". Loving wiedział, że był to hołd złożony Tony'emu Montague, pracownikowi Blaylocka, który sześć lat temu zginął w strasznym wypadku autokaru. - Przepraszam - Loving podszedł do piątki, która siedząc obserwowała, jak szósty członek drużyny pcha swoją kulę. - Czy mógłbym z panami przez chwilę porozmawiać? Zwrócili ku niemu głowy. - A ktoś ty? - zapytał jeden z nich. Jego oddech cuchnął piwem. - Nazywam się Loving. Jestem prywatnym detektywem. Pracuję dla Bena Kincaida. - Kincaid? Nikogo takiego nie znamy. - Większość zmarszczyła brwi. Z wyjątkiem Archie Tumbulla. - Ja go znam. To ten prawnik reprezentujący rodziców. Tych, co pozwali Blaylocka do sądu. Kręglarze pospiesznie odsunęli się od Lovinga. Zrobili to tak szybko, jakby Turnbull właśnie powiedział im, że Loving ma zaawansowaną postać trądu. - Wynoś się stąd! - warknął jeden z nich. - Nie chcemy mieć z tobą nic wspólnego - dodał drugi. - Chcę tylko zadać wam kilka prostych pytań - wyjaśnił Loving. - To nie zajmie dużo czasu. Piwny Chuch jako pierwszy przeszedł do ataku. - Masz jakieś kłopoty ze słuchem, co? - zapytał pochylając się w stronę twarzy Lovinga. - Przecież powiedzieliśmy, żebyś spadał! - Słuchajcie, nie chcę żadnych kłopotów... -Nie dociera?! Spływaj stąd! Loving wyprostował się na całą wysokość, a było to coś pomiędzy metrem dziewięćdziesiąt a niebem. Nie musiał uciekać się do pogróżek, sama jego postać stanowiła wystarczające ostrzeżenie. Piwny Chuch wycofał się na bezpieczną odległość. - Chcę jedynie zapytać, co robicie w fabryce z odpadami, chłopcy. - Wszystko, co wiem, powiedziałem już twojemu szefowi - odpowiedział Turnbull. 167 - Naprawdę? - spytał Loving, unosząc lekko brwi. - Tak - odparł Turnbull. - Nie rozmawiaj z nim - nakazał Turnbullowi Piwny Chuch, szarpiąc go przy tym za ramię. - Sami proszą się o kłopoty. - Chcemy tylko poznać prawdę - odparował Loving. - A dotąd jeszcze się do niej nie dokopaliśmy. Mogę się jednak założyć, że któryś z was mógłby nam w tym pomóc. - Nic z nas nie wyciągniesz - warknął Piwny Chuch. Jedną ręką bawił się kulą do kręgli. - A jeśli się stąd zaraz nie zmyjesz, wezwę ochroniarzy. - A co pan na to, Archie? Turnbull milczał. - Pewnie wie pan, że syn pani Elkins, Billy, także uwielbiał grać w kręgle. Dobrze mu to szło, pewnie najlepiej ze wszystkich uprawianych sportów. Ciekawe, czy pańska Becky czasem z nim grała? Na dźwięk imienia swojej córki Turnbull gwałtownie odwrócił głowę. - Jego matka bardzo lubiła przychodzić z nim tutaj.-Robili to dwa, trzy razy w tygodniu. Rzecz jasna, teraz to się skończyło. Już nigdy więcej nie będzie mogła się cieszyć grą swego syna. Nigdy. Trzech ubranych na zielono mężczyzn otoczyło Lovinga. - Nie chcemy cię tu, zjeżdżaj - warknął Piwny Chuch. -1 to natychmiast. Loving starał się pokazać, że nie robi to na nim żadnego wrażenia. - Zostawię wam swoją wizytówkę. Gdyby któryś z was chciał ze mną pogadać, niech do mnie zadzwoni. Lub do biura Bena Kincaida. Piwny Chuch wziął wizytówkę i podarł ją na strzępy, które upuścił na ziemię. - To twoja ostatnia szansa, dupku. Spadaj! Loving kiwnął głową. - Do zobaczenia, Archie. - Patrzył mu przy tym prosto w oczy i nawet nie drgnęła mu przy tym powieka. Turnbull w końcu uciekł wzrokiem w bok. Spokojnie, nie spiesząc się ruszył w stronę wyjścia. Przyszło mu przy tym na myśl, że czegoś się właśnie nauczył: szef miał lepszy instynkt, niż się spodziewał. Turnbull coś wiedział; teraz był tego pewien. Na ich nieszczęście miał sto jeden powodów, aby im tego nie ujawniać. Jednak musi być jakiś sposób, aby go skłonić do mówienia. Tylko że Loving nie mógł dojść jaki. Gdy przyszła kolej na panią Hardesty, kolejną matkę spośród rodziców wnoszących oskarżenie, Colby najwidoczniej uznał, że element zaskoczenia został już wykorzystany. Nawet się nie silił, by ją oczarować lub uspokoić. Zresztą trudno spodziewać się podstępów, gdy ktoś zaczyna w ten sposób: 168 - Mąż panią bije, prawda? Marcie Hardesty opadła szczęka. Na takie coś nie przygotował jej ani Ben, ani Christina. - Przykro mi, ale musi pani udzielić odpowiedzi na to pytanie, tak aby protokolant mógł ją zanotować. -Ale... mój... Jack... - Bije panią, zgadza się? Proszę pamiętać, że zeznaje pani pod przysięga Martha była kobietą po czterdziestce, o przeciętnej figurze i lnianych włosach. Kiedyś była dość szczupła, ale trzy porody odmieniły to. - On... nie robi tego. Nie tak naprawdę. - Proszę pani. - Colby przerzucił leżące przed nim dokumenty. - Mam tutaj kartę szpitalną. Zgłosiła się pani z podbitymi oczami i powiedziała, że zrobił to pani mąż. -No tak... ale... - A więc jak to jest, pani Hardesty? Kłamała pani wtedy czy teraz? - Sprzeciw! - krzyknął Ben. - Colby, jeśli dalej będzie pan tak postępował, przerwę to przesłuchanie tak samo jak poprzednie! - Da to najwyżej tyle, że przesuniemy je na inny dzień. Szczerze mówiąc, Ben, nie zmartwi mnie, jeśli ta sprawa będzie się ciągnąć nawet cały rok. -. Z powrotem zwrócił się do świadka. - Pani Hardesty, nie ma sensu niczego ukrywać. Wszyscy i tak już znają odpowiedź. Pani mąż bije panią, prawda? Martha spuściła oczy. - On... zdarzało się, w przeszłości. - Jak często? - Nie z-^za często. - Dwa razy w tygodniu? -Nie! - Tylko w zeszłym roku aż trzy razy zgłosiła się pani na pogotowie. - Ale nie przez Jacka. - Już to pani mówiła. Obawiam się, że w nic, co pani teraz mówi, nie możemy wierzyć. Ben zacisnął zęby. - Panie Colby! Colby ciągnął dalej. - Za którymś razem doszło do złamania ręki. Z pewnościąjest pani świadoma faktu, że tak gwałtowna napaść może zaszkodzić nienarodzonemu dziecku. - Ale... Tommy urodził się na długo przedtem... - Zgadza się. Ale według szpitalnych kartotek, będąc w ciąży - odchrząknął - poślizgnęła się pani i spadła ze schodów. Czy to prawda? 169 - To nie ma nic wspólnego z Jackiem. Po prostu zakręciło mi się w głowie... - Pani Hardesty, na pewno zdaje sobie pani sprawę, że takie obrażenia mogą się okazać fatalne dla płodu, prawda? - Lekarze powiedzieli, że nic złego się nie stało. -Nic, co mogliby wtedy wykryć. Ale wszystko jest możliwe. A zwłaszcza, jeśli mieszka się pod jednym dachem z tak gwałtownym mężczyzną jak pani mąż. Jack w żaden sposób nie przyczynił się do choroby Tommy'ego! - A skąd taka pewność? Jest pani lekarzem? -Nie, ale... - Czy wie pani, co jest przyczyną białaczki? -Nie jestem lekarzem, ale... - Ale gdy pani syn przedwcześnie zszedł z tego świata, nie przyszło pani do głowy obwiniać swojego gwałtownego męża, stale okazującego skłonność do stosowania przemocy, co, jak mogę dodać, mogła pani bez trudu ukrócić, wnosząc skargę, czego oczywiście nigdy pani nie zrobiła. Zamiast tego rozgłasza pani wszem i wobec jakieś niedorzeczne i niepoparte żadnymi dowodami oskarżenia wobec korporacji. - To nieprawda! - Pozwólmy, że o tym zadecydują przysięgli. Niech sami zdecydują, co ich zdaniem jest bardziej prawdopodobne, śmierć z powodu wydumanych problemów z wodą, czy śmierć z powodu stałego fizycznego znęcania się. - Wcale tak nie było! - Przesłuchanie skończone. - Colby zamknął notatnik. - Gdyby w tej chwili zdecydował się pan wycofać pozew, to jest to bardzo dobry moment. Jeśli nie, proszę wprowadzić następnego świadka. Loving już miał wyjść z alejki wiodącej do kręgielni, gdy dobiegł go cichy szept dolatujący z alejki oddzielającej Bowl-O-Rama od lombardu. - Pss! Proszę pana! Loving nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Zupełnie jak w jakimś filmie szpiegowskim. - Tutaj, proszę pana! Nigdy nie należy tracić okazji. Loving wszedł w drugą alejkę i zastał tam... nie Jamesa Bonda... nie Humphrey'a Bogarta... tylko dwóch chłopców na rowerach. Obaj mieli najwyżej po dziesięć lat. - Mnie wołacie? - zapytał. - To pan jest tym, który wypytuje wszystkich o fabrykę? - spytał blondynek. Loving zorientował się, że fama już się rozeszła. Wystarczy, że człowiek jeden dzień pokręci się po takim małym miasteczku w Oklahomie i zada parę pytań, a co się dzieje? - Aha. To ja. A dlaczego pytasz? - Przykucnął zniżając się do poziomu chłopców. - Wiecie coś? Chłopcy spojrzeli po sobie. - Tak - odpowiedział w końcu blondynek. - Byliśmy tam, gdy znaleziono to ciało. Loving nadstawił uszu. Okazało się to duża bardziej interesujące niż się spodziewał. - Byliście w fabryce? -Nie. Na zewnątrz. Schowani w wąwozie. - Schowani? Drugi chłopiec kuksnął przyjaciela w bok. - To on się ukrywał przed Obcym. - Przed Obcym? Blondynek wyglądał na zawstydzonego. - To taka nasza zabawa. Nie naprawdę. Ale to, co się zdarzyło w fabryce, to prawda. - Byliście tam, gdy robotnicy znaleźli na tyłach fabryki beczkę ze zwłokami? - Tak. Ale to nie było na tyłach fabryki. Beczka była zakopana. - Zakopana? - Tak. W ziemi. Była ich cała masa. Loving wytrzeszczył oczy. - Zaczekajcie, nie wiem, czy dobrze was rozumiem. Beczki z odpadami były zakopane w ziemi? - Tak. Mieli taką wielką koparę, która je wygrzebywała. Tylko że jedna beczka upadła i się otworzyła. I wtedy wypadło z niej to ciało. Loving nie wierzył własnym uszom. Oficjalny raport Blaylocka stwierdzał na temat odkrycia zwłok coś zupełnie innego. Zupełnie, ale to zupełnie innego. - Jesteście tego pewni? Na pewno... nie miesza się wam to, co się naprawdę stało, z tym, co dzieje się w tej waszej zabawie? No wiecie, chodzi mi o wyobrażanie sobie różnych rzeczy, które wcale się nie zdarzyły. Blondynek zrobił obrażoną minę. - Co pan sobie myśli, że jesteśmy jakimiś półgłówkami? - Nie. Ależ skąd. A więc mówicie, że beczki były zakopane? - Tak. Mnóstwo beczek. Pięćdziesiąt, a może jeszcze więcej. - Pięćdziesiąt? - To było więcej, niż mógł uwierzyć. - Dlaczego nikomu o tym wcześniej nie powiedzieliście? 170 171 - Ja chciałem, ale mój tata kazał mi trzymać buzię na kłódkę. Widzi pan, on pracuje w fabryce. Jest kierownikiem warsztatu. Rozumie pan? Loving kiwnął głową. Przynajmniej zaczynał rozumieć. - Słuchajcie, czy zgodzilibyście się zeznać to, co widzieliście. Tak abyśmy mogli to zapisać. - Pewnie. Tylko że mój ojciec się nie zgodzi. Loving stanowczym gestem położył dłoń na ramieniu chłopca. - Zobaczmy, może uda mi się go przekonać. Rozdział 19 W . . końcu, po ponad trzech tygodniach wyczerpuj ących przesłuchań przyszła kolej na ostatniego rodzica z grupy powodów, Ralpha Foleya. Były to trzy tygodnie piekła, nie tyle dla Bena, lecz co o wiele ważniejsze, dla samych rodziców. Wszystkie ich obawy, wszystkie stereotypy, jakie zdarzyło im się słyszeć o nieprzyjemnych stronach postępowania sądowego i przykrym charakterze prawników właśnie się sprawdzały. Colby udowodnił, że nic go nie powstrzyma, że nie cofnie się przed zadaniem bólu lub upokorzeniem, byle tylko skłonić skarżących do wycofania pozwu lub pójścia na niewiele wartą ugodę. A Ben w żaden sposób nie mógł temu zapobiec. Trzeba jednak przyznać, że ani Cecily, ani nikt inny nawet nie wspomniał o wycofaniu pozwu. Jednak Ben dobrze widział, jak stygnie ich zapał. Ich oczy płonęły. Nieraz słyszał z ich ust: „Ci ludzie zabili nasze dzieci!", „Czy musimy znosić te wszystkie upokorzenia, aby sprawiedliwości stało się zadość?". Nie potrafił im nic odpowiedzieć, gdyż na te pytania nie istniała żadna odpowiedź. Tym razem Colby powoli rozgrywał swoją akcję. Bez żadnych widocznych powodów wciąż wypytywał Ralpha o czas spędzony w collegu. Ben niemal widział, że żołądek Ralpha jest ściśnięty jak pięść. To musi być straszne, pomyślał, tak siedzieć tutaj jak zając czekający na strzał i zastanawiać się, do jakich twoich skrytych grzeszków dogrzebał się ten facet. Jednak w końcu okazało się, że Ralph, w przeciwieństwie do kilku innych osób, ma dość mocne nerwy. Pewnie dlatego, że pracował jako kierowca karetki pogotowia i był przyzwyczajony do działania w stresie. - Jak długo jest pan kierowcą karetki pogotowia w Blackwood? - zapytał Colby. 172 - Ponad jedenaście lat - odpowiedział Ralph. - Wygląda, że ma pan nieskazitelne akta? Ani jednego wypadku od chwili rozpoczęcia pracy. Ralph niepewnie spojrzał na Colby'ego. - To prawda. - Ale pozory mogą mylić, prawda? - Colby sięgnął do trzymanego pod ręką skoroszytu. - Może mi pan powiedzieć, co to za dokument? Ralph nie zwlekał z odpowiedzią. - Wygląda mi to na... na podanie o pracę. - Przyjrzał się uważniej. - To musi być podanie, które złożyłem ubiegając się o pracę w EMSA. - Zgadza się. Oczywiście wszystko, co pan tam wpisał, jest zgodne z prawdą? Ralph chwilę zwlekał z odpowiedzią. Był na tyle bystry, by wyczuć zagrożenie. - Chyba nie skłamał pan w podaniu o pracę? Nie dostał pan posady dzięki podaniu fałszywych faktów? - Nie - odparł Ralph. - Przynajmniej nie specjalnie. - Na to samo wychodzi. Moją uwagę zwróciły odpowiedzi zaznaczone przez pana w lewym dolnym rogu. Tam, gdzie są pytania o policyjną kartotekę kierowcy. Ralphmilczał. - Widzi pan tę część? -Tak. - A więc nic pan nie ma na swoim koncie kierowcy, tak? - Tak jest tam napisane. - Ale to nie jest prawda? - Colby ponownie sięgnął do swojego cudownego skoroszytu. ^ Miał pan kiedyś wypadek drogowy. Najechał pan na samochód przejeżdżający przez skrzyżowanie. Ralphowi opadła szczęka. - Byłem wtedy bardzo młody. - Miał pan dziewiętnaście lat i w żaden sposób nie usprawiedliwia to kłamstw w podaniu o pracę. - Colby znowu poszperał w skoroszycie. - To był naprawdę straszny wypadek. Mała dziewczynka jadąca w tym drugim samochodzie omal nie umarła. - Myśli pan, że sam tego nie wiem - cicho odpowiedział Ralph. - To było przerażające. Krzyczała, płakała. Zabrali ją do szpitala dopiero po dwudziestu minutach. Tak strasznie ją bolało. Colby patrzył mu prosto w oczy. - Miał pan szczęście, że jej rodzice nie wnieśli oskarżenia. - Koszty leczenia pokryto z mojej polisy. Dziewczynka wyzdrowiała. - Ale nie przyznał się pan do tego w podaniu o pracę. Skłamał pan. 173 - Chciałem dostać tę pracę! - krzyknął Ralph. - Nie powinna była aż tyle czekać, nim ją zabrano do szpitala. Chciałem mieć pewność, że coś takiego już nigdy nikomu się nie przydarzy. Zapisałem się więc na specjalne kursy doskonalenia umiejętności prowadzenia samochodu i złożyłem podanie o tę pracę. -1 od razu, na samym wstępie, skłamał pan. - Gdybym im powiedział o tym wypadku, w żaden sposób nie dostałbym tej roboty. - A więc skłamał pan. Prawda? Ralph znalazł się w pułapce i dobrze o tym wiedział. -Tak. - Skłamał pan, aby dostać to, na czym panu zależało. A teraz, po jedenastu latach, zależy panu na czymś innym. Na pieniądzach. I żeby je dostać, składa pan jakieś fałszywe i krzywdzące oskarżenia... - Wcale nie są fałszywe i krzywdzące. - Wie pan co? Wciąż zadaję sobie jedno pytanie i na pewno zadam je także ławie przysięgłych podczas procesu: „Jeśli tak łatwo przyszło temu człowiekowi skłamać wtedy, to jak mamy wierzyć w to, co mówi teraz?" Gdy po ostatnim pytaniu Colby'ego Ralph opuścił salę, Ben poprosił protokolanta o pozostanie. - Chcę zgłosić sprzeciw - wyjaśnił. Colby zmarszczył brwi. - Przesłuchanie skończone. - Mimo to wciąż mam prawo zgłosić sprzeciw do protokołu. -Najakiej podstawie? - Na takiej, że przynosi pan wstyd wszystkim kobietom i mężczyznom, którzy kiedykolwiek zajmowali się prawem. Colby nie zmieszał się ani trochę. - Robię co do mnie należy. - Tak samo mówili ci w Norymberdze. Colby podniósł się zza stołu. - Jeśli pan pozwoli... - Nie tak szybko, Colby. Jest dopiero trzecia. - Ale to był ostatni z powodów. - Zgadza się i teraz mogę przesłuchać kogoś z mojej listy. Kogoś, kogo dodatkowo na niej umieściłem. - A któż to taki? - Znasz go - odpowiedział Ben. - A po dzisiejszym dniu już nigdy o nim nie zapomnisz. - Co ty tam skrywasz w zanadrzu, Kincaid? Jakiegoś pozbawionego rozumu świadka? Ben uśmiechnął się. - Prawie zgadłeś. Dziewięcioletniego chłopca. Wystarczyło zadać kilka pytań i Loving już wiedział, gdzie są dzisiaj ludzie od Blaylocka. Widać przychodzili tu regularnie, gdyż wszyscy ich znali. Siedzieli stłoczeni przy barze. Było ich czterech - Archie Turnbull, stary przyjaciel Lovinga - Piwny Chuch i dwóch, których wcześniej nie widział. Mieli już nieźle w czubach, zwłaszcza Piwny Chuch. Jego wybuchy śmiechu były o wiele za głośne jak na zawartość dowcipu w jego kawałach. Wydawało się też, że ma pewne kłopoty z utrzymaniem równowagi na barowym stołku. Loving wolałby, żeby Turnbull był sam, ale, jak widać, nie było to możliwe. Wydawało się, że wychodząc z domu, facet zawsze otacza się tymi głupkami. Chcąc nie chcąc, Loving musiał do niego podejść. Wiedział, że nie będzie to miłe, i stwierdził, że najlepiej, mieć to z głowy. Stanął tuż za mężczyznami, mając nadzieję, że dzięki zaskoczeniu zyska nieco na czasie. - Dobry wieczór, panowie - powiedział bardzo głośno. - Mogę wam postawić drinka? - To ty? - sapnął Piwny Chuch i zebrał się w sobie. - Znowu. Aż mi się wierzyć nie chce. Kim ty jesteś? Jakimś pakującym się w kłopoty dzieciu- chem? / - Prawdę mówiąc, prywatnym detektywem. - Już wtedy przy kręglach powiedziałem ci, byś stąd spadał. Ale koledzy donieśli mi, że wciąż za nimi łazisz po całym mieście. Polujesz na nich w restauracjach i zaczepiasz po sklepach. Loving rozłożył szeroko ogromne ramiona. - Moja była żona zawsze mówiła, że jestem upartym osłem. Piwny Chuch zsunął się z barowego stołka. - Czego ty, do cholery jasnej, chcesz, co? - Już wam mówiłem. Zadać kilka pytań. Dowiedzieć się, jak Blaylock pozbywa się swoich odpadów. Piwny Chuch zbliżył swoją twarz do twarzy Lovinga. - Tak? Ale my wcale nie chcemy z tobą gadać! Loving poczuł na twarzy kropelki śliny, podniósł z baru serwetkę i wytarł twarz. - Wszyscy tak uważacie? - Przyjrzał się nieznajomym twarzom, które pojawiły się w grupie. Nowi patrzyli na niego z daleka, chowając się za resztą. - Ty też tak uważasz, Archie? 174 175 Przez chwilę wyglądało, że Archie zamierza coś powiedzieć, ale zanim zdążył otworzyć usta, Piwny Chuch wcisnął się między niego a Lovinga. - Czyżby działo się tutaj coś, o czym nie wiem? Dlaczego zawsze czepiasz się Archiego? - Bez żadnego powodu - pospiesznie wyjaśnił Loving. Nie chciał, aby przyjaciele odsunęli się od Turnbulla. Nie chciał też zrobić czegoś, co zupełnie pogrzebałoby jego szansę osiągnięcia celu. - Po prostu wygląda na uczciwego człowieka. A z tego co widzę, to w dzisiejszych czasach właśnie takich ludzi brakuje u Blaylocka. Bez żadnego ostrzeżenia Piwny Chuch odwiódł ramię i przyłożył Lo-yingowi prosto w szczękę, tak że ten aż cofnął się kilka kroków. Bywało już, że gorzej obrywał, ale zawsze tak samo bolało. - Chcesz jeszcze? - zapytał szyderczo Piwny Chuch. - Nie radzę. - Tak? Bo co mi zrobisz? - Jeśli jeszcze raz spróbujesz, złapię twoje ramię i złamię na pół jak wykałaczkę. Piwny Chuch wybuchnął śmiechem, starając się zachować twarz, choć wyraźnie było widać, że się przestraszył. - Co ty powiesz? - wydusił w końcu. - Co za odżywka! - odpowiedział mu Loving. - Taką gadkę to se schowaj dla dzieciaków na boisku. - Podszedł do pokrytej wizytówkami i ulotkami tablicy przy końcu baru. - Zostawiam tutaj numer swojego telefonu. Ponieważ jest to publiczne miejsce, myślę, że żaden dupek tego nie zerwie. Gdyby któryś z was chciał się oczyścić i powiedzieć mi, co się naprawdę u was dzieje, niech zadzwoni. Od baru dobiegł go czyjś głoś. To był Archie. - Nikt tutaj nie ma zamiaru z panem gadać. Naprawdę? - zapytał Loving. - Założę się, że pańska Becky z chęcią by to zrobiła. Wie przecież, jak uroczym i niezwykłym chłopcem był Billy Elkins. I na pewno wciąż odróżnia dobro od zła. Zazwyczaj Ben nie przesłuchiwał własnych świadków. Przesłuchania służyły uzyskaniu informacji od strony przeciwnej. Jednak w tym przypadku umieszczenie zeznań Scouta w protokole miało zasadnicze znaczenie. Eliminowało niebezpieczną możliwość, że podczas rozprawy chłopak się przestraszy i zapomni, co widział, a Benowi zapewniało amunicję na wypadek, gdyby Colby złożył wniosek o rozpatrzenie pozwu w trybie doraźnym. Gdy drobny, jasnowłosy Scout usiadł przy ogromnym mahoniowym stole konferencyjnym, jego głowa ledwo wystawała nad blat. Christina wyszuka- r ła więc dla niego grubą poduchę i dopiero wtedy Ben rozpoczął przesłuchanie. Scout, którego prawdziwie imię, jak się okazało, brzmiało Harold, mówił bardzo wyraźnie i odpowiadał najlepiej, jak mógł, choć wyraźnie było widać, że otoczenie go przytłacza. - Scout - zaczął Ben - czy wiesz, na czym polega różnica pomiędzy dobrem a złem? - Pewnie, że wiem. Chodzę do szkółki niedzielnej. A przynajmniej staram się chodzić. - Wiesz też zapewne, jaka jest różnica pomiędzy kłamstwem a prawdą? - Jasne. Gdy mówię prawdę, mama się cieszy, że jestem aniołem. A gdy skłamię, tata kładzie mnie na kolanie i spuszcza lanie. Ben starał się zachować powagę. - Chcę cię o coś ważnego poprosić, Scout. Chcę, abyś odpowiadając na moje pytania, starał się mówić tylko i wyłącznie prawdę. Dobrze? Szczerą prawdę. - Oczywiście. Przecież obiecałem. Ben poprosił chłopca, aby cofnął się do tego dnia sprzed kilku tygodni, gdy wraz ze swoim przyjacielem Jimem bawił się w wąwozie obok fabryki Blaylock. Wszyscy wysłuchali więc opowieści o wspaniałej zabawie w ucieczkę przed Obcym, o tym, jak chłopcy siłowali się w błocie i jak dostrzegli wielką koparkę pracującą na tyłach fabryki. - Czy możesz nam powiedzieć, co ta koparka robiła? - zapytał Ben. Było bardzo ważne, aby nie ukierunkowywać świadka. Chciał, żeby to, co mówi chłopiec, pochodziło wyłącznie od niego, aby w razie potrzeby można było odczytać stenogram jego zeznania podczas rozprawy. - Pewnie. Rozkopywała ziemię na tyłach zakładu. - Rozkopywała ziemię? Możesz nam powiedzieć, po co to robiła? - Wygrzebywała z ziemi takie ogromne pojemniki. Takie metalowe beczki. - Duże pojemniki? - zdziwił się Ben. - Takie jak ten? - Pokazał chłopcu zdjęcie, na którym widać było kilka beczek do przechowywania odpadów używanych w zakładach Blaylock. - Tak. Dokładnie. -1 te beczki były zakopane? - Już mówiłem. Koparka wydobywała je na wierzch. Wygrzebała ich dwadzieścia lub trzydzieści. I nagle jedna się otworzyła i wypadło z niej ciało. - Jesteś pewien, że te beczki nie czekały na transport na zapleczu zakładu? Scout nawet nie mrugnął okiem. - Wcale tak nie było. Leżały w ziemi. Bardzo głęboko zakopane, sądząc po rozmiarach wykopanej jamy. Ben kiwnął głową. 176 12 - Milcząca sprawiedliwość 177 - Wypełnione odpadami beczki głęboko zakopane. - Spojrzał na Col-by'ego. - Jakoś niezbyt to odpowiada zatwierdzonym przez władze federalne procedurom obchodzenia się z odpadami chemicznymi. Wreszcie choć raz Colby sprawiał wrażenie trochę wytrąconego z równowagi. Podczas dwóch miesięcy przesłuchań Ben po raz pierwszy posunął się nieco do przodu. - Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, bym zadał chłopcu kilka pytań? - Proszę bardzo. - Ben stwierdził, że ta uprzejmość nic go nie kosztuje, gdyż i tak nie ma wyboru. Druga strona miała absolutne prawo do przesłuchania jego świadka. Colby uśmiechnął się, najwyraźniej starając się uspokoić chłopca. Chciał, aby dzieciak myślał, że nie ma się czego bać. A Scout był na tyle naiwny, by w to uwierzyć. - Scout - zaczął łagodnie - czy wtedy, gdy zobaczyłeś te beczki, też się bawiliście w tę grę? - Pewnie. - Obaj z przyjacielem coś udawaliście, prawda? -Uhm. - Często się w to bawiliście? - Aha. Mnóstwo razy. - Myślę, że teraz jesteś w tym już całkiem dobry, co? Scout wzruszył ramionami. - Chyba tak. - A taka zabawa z pewnością wymaga żywej wyobraźni, prawda? - Chyba tak. - Musicie udawać i wymyślać rzeczy, które tak naprawdę w ogóle nie istnieją. Ben wiedział, do czego to wszystko zmierza, ale nic nie mógł zrobić. - Ty, na przykład, udawałeś, że ściga cię potwór, choć tak naprawdę był to tylko mały chłopiec, prawda? -Tak. - Staraliście się, aby wszystko było bardziej ekscytujące i tajemnicze niż naprawdę. Mam rację? - Chyba tak. - Cieszę się, że potrafisz to przyznać, bo właśnie się zastanawiam, czy nie z tym samym mamy do czynienia teraz, podczas twoich zeznań. Scout naburmuszył się. - O co panu chodzi? - Bycie świadkiem to niezła frajda, prawda? Czujesz się ważny. Dorośli się z tobą cackają. Pan Kincaid niczego ci nie odmawia, ni jadła, ni wina. Scout zerknął na Bena. - Nie dostałem żadnego wina. 178 Colby skrzywił się. - Wiesz przecież, o co chodzi. Zastanawiam się, czy opowiedziałeś nam o tym, co naprawdę widziałeś, czy może o tym, co sobie wyobraziłeś, aby było bardziej ciekawie? - Mówiłem o tym, co zobaczyłem. - Tak, Scout. Aleja wiem, że naprawdę nic takiego nigdy sienie zdarzyło. Scout spojrzał na Bena. Jego oddech stał się bardzo szybki. - Powiedziałem prawdę, proszę pana. Tak jak naprawdę było. - Scout, w tej sprawie zeznawało już ponad dwadzieścia osób. Różni ważni ludzie. Dorośli. Dyrektorzy. I każdy z nich mówił coś zupełnie innego niż ty. Oświadczyli, że beczki były wywożone. Ani jedna osoba nie stwierdziła, że je zakopywano. - A jednak zakopywano. - Chcesz powiedzieć, że ci wszyscy ludzie byli kłamcami i tylko ty jeden mówisz prawdę? -No... - Dlaczego mieliby kłamać, co, Scout? Chłopiec miał nieszczęśliwą minę. -Ja... -Nie kłamali. Jestem pewien, że nikt z nich nie kłamał. Po prostu popuściłeś wodze swojej fantazji. - To nie tak. - Jestem pewien, że dzięki temu ta historia jest bardziej interesująca. Zupełnie jakbyś znalazł zakopany w ziemi skarb, co? - Mówię prawdę! - Pozwól, że pokażę ci zdjęcia terenu na tyłach fabryki. - Colby wyjął odpowiednie fotografie z, teczki na akta. - Byłeś w wąwozie, tak? Ben zauważył, że teraz Scout traktuje Colby'ego z dużo większą rezerwą niż na początku. -Tak. - A więc pracę koparki obserwowałeś od dołu? -Tak. - Ale łyżka koparki pracowała z drugiej strony? Za grzbietem wzgórza. - Zgadza się. - Nie widziałeś jej, gdy znikała z pola widzenia. - Jasne, że nie. - A więc nie mogłeś widzieć, jak wydobywała beczki z ziemi. - No nie tak od razu. Ale to było oczywiste... Głos Colby'ego brzmiał lodowato i ostro. - W rzeczywistości wcale tego nie widziałeś, co? Scout skulił się na krześle. 179 - Nie, proszę pana. - Nie pozwól mu się zbić z tropu, Scout - wtrącił się Ben. - Mów o tym, co widziałeś. - A cóż ty takiego widziałeś? - naskoczył na chłopca Colby. - Jedynie beczki unoszone w powietrze przez łyżkę koparki. Pomyślałeś sobie, że maszyna wyciąga je z ziemi, podczas gdy tak naprawdę po prostu podnosiła je do góry i przestawiała w inne miejsce, skąd miały być załadowane na ciężarówkę. - Nie wydaje mi się. Widziałem, że były umazane błotem... - Scout, sam powiedziałeś, że tak naprawdę to nie widziałeś, że wydobywano je z ziemi! -Tak. - Czy jest możliwe, że było tak, jak ja mówię? -Nie wydaje mi... - Odpowiadaj na moje pytania, chłopcze. - Colby mówił głośno i ostro. Jego oczy patrzyły oskarżycielsko. - Czy jest możliwe, że w rzeczywistości wszystko odbywało się tak, jak ja powiedziałem? Scout odpowiedział ledwo słyszalnym głosem. - Wydaje mi się, że to możliwe, ale... - Czyli to, co widziałeś, że się tam dzieje, mogło być dokładnie tym samym, co opisali wszyscy inni świadkowie. Zgadza się? Scout zaczął się kręcić. - Wydaje mi się, że to możliwe, ale... - Dziękuję ci, Scout. Doceniam twojąuczciwość. I nie winie cię za ten... błąd w twoim zeznaniu. - Colby spojrzał na Bena. - Winę za to ponoszą dorośli wykorzystujący twoją niewinność do swoich celów. Z uśmiechem na twarzy Colby wstał. - Masz jeszcze jakieś niespodzianki? - Nie - wydusił przez mocno zaciśnięte wargi Ben. - Szkoda. Uwielbiam niespodzianki. Jutro rano otrzymasz mój wniosek o rozpatrzenie pozwu w trybie doraźnym. A potem będziemy mogli raz na zawsze zapomnieć o tym śmiechu wartym procesie. Rozdział 20 ZL/atrzymaj się! - darł się Mikę, ledwo łapiąc oddech. Biegł tak szybko, jak tylko mógł, a w półbutach i ciężkim płaszczu wcale nie było to łatwe. Człowiek, którego gonił, nawet się nie obejrzał. 180 - Stój! - Gnał wzdłuż ścieżki, ociekając potem. Prawą rękę przyciskał do boku pod żebrami. - Stój! Policja! Mężczyzna zatrzymał się. Przechylił głowę najpierw w jedną stronę, potem w drugą. - Mnie pan woła? -Tak... oczywiście... jestem... - mówił Mikę, łapiąc oddech pomiędzy słowami. Tak długo przepychał się przed siebie, aż w końcu zrównał się z mężczyzną... - Jestem... porucznik Morelli... z komendy wTulsie. Proszę... już nie uciekać... lub... będę... - zgiął się w pół, łapiąc oddech, i oparł ręce na kolanach - musiał... użyć... siły. - Spokojnie. Proszę się rozluźnić i spokojnie oddychać. Hyperwentyla- cja tylko pogarsza sprawę. - Nie potrzebuję pana rad. Jestem w świetnej formie. - Rozumiem. - Mężczyzna w szarym dresie i z wściekle różowymi słuchawkami wcale nie wyglądał na przekonanego. - Czy pan przypadkiem nie pali? - Kiedyś paliłem, ale rzuciłem. - To dobrze. Palenie to flirt ze śmiercią. - Aha. Ale mnie się udało. - Mikę wyprostował się i otarł pot z czoła. -Dlaczego nie zatrzymał się pan wcześniej? Gonię pana już z pół mili. - Przykro mi. Nic nie słyszałem. - Wskazał na przypięty do pasa miniaturowy odtwarzacz płyt kompaktowych, którego słuchawki dyndały mu na szyi. - Smashing Pumpkins. - Wspaniale. Czy pan George Philby? - Przyznaję się bez bicia. - To dobrze. Możemy przez chwilę porozmawiać? - Chyba tak, mam teraz przerwę na lunch. Ale przed pierwszą muszę być z powrotem. Mikę kiwnął głową. Stali na ścieżce do joggingu przecinającej las w pobliżu głównych biur Blaylocka. - Chodzi mi o Margaret Caldwell. - Domyśliłem się, że raczej nie o nieprawidłowości w księgowości. Gadał pan już z całą masą ludzi w biurze. - Tak. I właśnie oni powiedzieli mi, że był pan jednym z najbliższych przyjaciół Margaret, a na pewno najlepszym kolegą z pracy. - Chyba tak było. - Philby, mimo że dobiegał pięćdziesiątki, a może nawet ją przekroczył, wciąż miał bujne ciemnobrązowe włosy i sylwetkę dziewiętnastolatka. Mikę przypuszczał, że zawdzięczał to zamianie cheese-burgerów na bieganie podczas przerw obiadowych. - Mój Boże, wciąż nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje. - Nie przychodzi panu na myśl, komu mogło zależeć na pozbyciu się jej? 181 -Nie. Margaret była wspaniałą kobietą. Uroczą. Uprzejmą. Pełną wigoru. Te cechy nieczęsto się dzisiaj spotyka, zwłaszcza w działach prawnych. - Ale Margaret nie była prawniczką? - Zgadza się. Była, jak to się teraz mówi, asystentką dyrektora. To nowa nazwa dawnej sekretarki. Ale Margaret była naprawdę dobra w swojej robocie. Najlepsza. - Ale pan, o ile się nie mylę, jest prawnikiem? - Do tego też się przyznaję. -1 zadawał się pan z sekretarką? - Przyjaźniłem się z Margaret, a ona była tak samo sprytna i bystra jak niejeden prawnik. Może nawet bardziej. Gdyby tylko chciała, bez trudu mogłaby praktykować prawo. Nie rzucałem jej kłód pod nogi tylko z tego powodu, że nie spędziła trzech marnych lat na studiach prawniczych. Mikę pokiwał głową. Nikogo za to nie można obwiniać. - Nie zna pan kogoś, kto jej nie lubił? Philby zastanawiał się przez chwilę, ale bez skutku. - Nikt taki nie przychodzi mi do głowy. Sądzę, że gdyby ktoś taki istniał, na pewno bym o nim wiedział. - Co robiliście razem? Poza pracą. - No cóż, nasza przyjaźń w dużej mierze polegała na wspólnej pracy, choć czasem spotykaliśmy się też poza rozległymi halami H. P. Blaylock. Sam pan wie, jak to jest. Piątkowe popołudnia. Przyjęcia urodzinowe. Kilka wspólnych wypadów na ryby. Ta kobieta uwielbiała wędkować. - Naprawdę? To niezwykłe. Oczywiście, jak na kobietę. - Bzdura, poruczniku. Niech pan zapomni o tych seksistowskich podziałach. Znam wiele pań, które lubią łowić ryby. To uspakaja nerwy i daje okazję do rozmyślań. - A więc wasze wypady upływały na rozmyślaniach? - Och, nie. - Skrzyżował ramiona na piersiach. - Mam nadzieję, że ludzie nie nagadali panu żadnych bzdur. Nigdy nie łączyło nas... nic intymnego. Byliśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi. Zazwyczaj jeździli z nami inni kumple z pracy. - Uhm. - Mikę zapisał coś w notesie. - Czym się zajmowała w pracy? Oczywiście chodzi mi o pracę w biurze. - Och, dosłownie wszystkim. Tym, co akurat było na tapecie. - Czy pracowała nad tą sprawą z toksycznymi odpadami? Brwi Philby'ego uniosły się. - Widzę, że jest pan dobrze zorientowany w najświeższych wydarzeniach w prawniczym światku. Mikę wzruszył ramionami. - Mam kolegę, który się stara, żebym był na bieżąco. I - Tak jak wszystkie inne wielkie korporacje, Blaylock zleca sprawy prawne adwokatom spoza firmy. My, jako prawnicy firmy, tylko doglądamy spraw, ale nie mamy zbyt wiele do roboty. - To musi być nieco irytujące. - Co pan ma na myśli? - Chodzi mi, że musicie się zajmować codziennymi sprawami, a gdy tylko trafi się coś ciekawego, oddają to gdzie indziej. Philby wzruszył ramionami. - Tak to już jest w tych wielkich firmach. Gdy w grę wchodzą duże pieniądze, zlecają sprawę na zewnątrz. Szefowie wielkich korporacji zakładają, że najlepszymi prawnikami są ci najdrożsi. - A pan do nich nie należy? - Gdybym się cieszył chwałą i prestiżem, pracowałbym w wielkim drapaczu chmur na przedmieściach Tulsy. - Uśmiechnął się. - Niech pan posłucha, wiem na co się zdecydowałem. Już dawno temu postanowiłem, jak zamierzam spędzić życie. Specjalnie wybrałem mniej płatną pracę, aby mieć więcej czasu na prawdziwe życie. Na rodzinę. Tak więc moje ego nie cierpi przy tego typu sprawach. Bardzo dojrzałe podejście, pomyślał Mikę, zastanawiając się jednak, czy ktoś naprawdę może być aż tak dojrzały. - A więc nie zna pan nikogo, kto miałby powód do zabicia Margaret? - Obawiam się, że nie. - Czy zachowywała się... jakoś inaczej niż zwykle? Zanim ją zabito, oczywiście. Czy nie robiła... czegoś dziwnego? - Nie. Wszystko wyglądało zupełne normalnie. Rzecz jasna, dopóki nie znikła. Stało się to na pewien czas przed tym, nim znaleziono jej ciało w tej beczce z odpadami. - Tak, wiem o tym. A co pan o tym sądzi? Dlaczego komuś chciało się wpychać jej ciało do metalowej beczki? - Nie mam pojęcia. Pewnie tak było wygodniej. Tak mi się wydaje. Te beczki zawsze stoją na tyłach fabryki. Wszyscy mają do nich dostęp. - Świetnie. Na liście podejrzanych wpiszę „wszyscy". - Mikę wepchnął ręce do kieszeni płaszcza. - Czy przychodzi panu do głowy coś jeszcze? Coś co mogłoby mi się przydać? - Przykro mi, ale nie. - Przerwał na chwilę. - Artykuł w gazecie sugeruje, że jej śmierć była bardzo... niezwykła. A nawet straszliwa. - Obawiam się, że to prawda. Nie wolno mi opowiadać o szczegółach. Philby mówił teraz tak, jakby zaczął dużo staranniej dobierać słowa. - Czy pana zdaniem, jej śmierć... jest w jakiś sposób powiązana... z innym naszym pracownikiem, którego niedawno zamordowano? 182 183 - Nie wiem. Metody działania były zupełnie różne, ale zaw... - Urwał. Nie miał w końcu żadnego powodu, by wyjawiać temu facetowi swoje podejrzenia. - Ludzie w biurze gadają, że na Blaylocku ciąży przekleństwo i dlatego ci wszyscy ludzie giną. - A niby dlaczego miałaby na nim ciążyć jakaś klątwa? - A niby skąd mam wiedzieć? - Philby zmrużył oczy. - Może to rewanż za zatrute ujęcie wody w Blackwood? Mikę nawet się nie uśmiechnął, tylko sięgnął do kieszeni. - Proszę, to moja wizytówka. Gdyby pan sobie o czymś przypomniał... - Od razu do pana zadzwonię. - Byłbym bardzo wdzięczny. Naprawdę chciałbym dopaść tego zabójcę. I to jak najszybciej. Dziękuję, że poświęcił mi pan czas. - Mikę odwrócił się i po chwili zatrzymał. - Aha, jeszcze o j-edno chciałem pana zapytać. Nie wie pan, czy Margaret znała Harveya Pendergasta? - Harveya... Pendergasta? - Czoło rozmówcy Mike'a przecięły zmarszczki. - To on był pierwszą ofiarą, prawda? - Zgadza się. - Wydaje mi się, że czytałem... Czy on pracował w kadrach? - Tak. Znała go? Philby wzruszył ramionami. - Nie wiem. A powinna? - A pan go znał? - Ja? A powinienem? Mikę zauważył, że nagle Philby przestał odpowiadać tylko „tak" lub „nie". - To znał go pan, czy nie? - Nie znałem. W ogóle. - Odchrząknął. - Wydaje mi się, że nawet nigdy go nie spotkałem. To duży zakład. Zresztą sam pan wie. Pracują tu tysiące ludzi. Mikę zajrzał mu głęboko w oczy. Nie było żadnych rozsądnych powodów, aby mu nie wierzyć, a jednak... - No cóż, będziemy w kontakcie - poinformował go. - Później może będę miał jeszcze kilka pytań do pana. Gdyby tak się zdarzyło, postaram się nie łapać pana podczas joggingu. Moje serce więcej tego nie zniesie. - Teraz, gdy przestał pan palić, powinien pan trochę pobiegać. Dobrze by to panu zrobiło. Dłużej by pan pożył. - To pan tak twierdzi. Ja mam swoją teorię. Każdy rodzi się z określoną liczbą uderzeń serca, więc po cóż je tracić. - Kto wie? Może ma pan rację? - Absolutną. - Mikę wetknął notatnik do kieszeni. - I w tym niepewnym świecie wolę wybrać opcję, która nie wymaga ociekania potem. 184 Schowany za gałęziami drzew i krzewów zielonooki mężczyzna obserwował przez lornetkę oddaloną o sto stóp ścieżkę do joggingu. Był dobrze ukryty, nie mogli go dostrzec, nawet gdyby spojrzeli w tę stronę, ale wcale tego nie zrobili. Jest całkowicie bezpieczny, przynajmniej dopóki sam nie wyjdzie z kryjówki. Czego, na własne nieszczęście, omal nie zrobił. Zaplanował sobie, że dzisiaj dopadnie członka numer trzy ich paczki, swojego starego przyjaciela George'a Philby. Porwanie w porze lunchu było nie tylko czymś pełnym brawury i zupełnie nieoczekiwanym, by nie można było go nakryć, ale również wydawało się na tyle niezwykłe, by zmylić gliny. Przygotował transport i dużą niespodziankę dla George, gdy znajdą się już w jego mieszkaniu. Coś nowego i podniecającego. Uśmiechnął się wstrętnie. Ale wtedy pojawił się ten cholerny gliniarz. Owszem, przywykł już do widoku tego faceta kręcącego się po fabryce. Zakładał, że wszystko jest w porządku. Ten człowiek po prostu wykonywał swoją robotę i nie robił tego jakoś szczególnie dobrze. Tutaj było jednak inaczej. Tym razem gliniarz rozmawiał z jego następnym celem. Dlaczego? Może to zwykły zbieg okoliczność? Zwykły przypadek. W końcu ten policjant rozmawiał niemal ze wszystkimi w firmie. A może jednak kryło się za tym coś więcej? Może naprawdę odkrył powiązania pomiędzy nimi? Oczywiście, że nie, zapewniał sam siebie. Jak mógłby do tego dojść? To nie mogło się zdarzyć, w żaden sposób. Chyba, że któreś z nich coś wygada. A on właśnie usilnie starał się, aby nigdy do tego nie doszło. Musiał przyznać, że to zdarzenie wzbudziło w nim niepokój. Co by się stało, gdyby ten gliniarz pojawił się dosłownie kilka minut później, gdy on zacząłby już swoją robotę? Konsekwencje nie byłyby przyjemne. Pewnie poradziłbym sobie i z tym, pomyślał wkładając rękę głęboko do kieszeni płaszcza i pieszcząc palcami swój cenny młotek. Jednak takie nieoczekiwane zdarzenia nie były jego specjalnością. Staranne planowanie stanowiło podstawę jego sukcesu. Planowanie wszystkiego z góry. Staranne badanie terenu. Gdy plany zaczynają się walić... wszystko może się zdarzyć. Musi uważać na tego porucznika Morelli. Może będzie trzeba szybciej działać. Musi jednak trzymać się głównego planu. Wykonać robotę. Odkryć, gdzie jest towar. A jeśli Morelłi spróbuje wejść mu w drogę... Nie pozwoli zardzewieć temu młotkowi. Tak na wszelki wypadek. Fred bez Jaj biegł ścieżką do joggingu z powrotem ku fabryce. Ten pomysł od samego początku był głupi. Głupi, głupi i jeszcze raz głupi. A teraz rszystko mogło się zakończyć jedną ogromną katastrofą. w 185 Wiedział, że próba rozmowy z Georgem jest ryzykowna. Ale co w końcu mieli robić, na Boga? Siedzieć i czekać jak owce na rzeź? Może jeśli pogadają i połączą wysiłki, to coś wymyślą. Oczywiście, będzie musiał okłamać George^. Udawać, że to nie on ma towar. Ale to było w porządku. George nigdy nie zacznie go podejrzewać, nawet gdyby nikt inny z ich grupy nie pozostał już przy życiu. Czy ktoś w ogóle mógłby podejrzewać Freda bez Jaj? Już miał podejść do George'a, gdy dostrzegł tego gliniarza. Ale byłby numer. Od śmierci Harveya unikał tego obrzydliwego faceta, a teraz omal sam na niego nie wpadł. Zatrzymał się na chwilę przy krawężniku, zupełnie jakby podziwiał krajobraz, nie zwracając na nich żadnej uwagi. Stał tam na tyle długo, by dosłyszeć, jak George mówi gliniarzowi, że nie znał Harveya i że nie ma pojęcia o żadnych powiązaniach pomiędzy ofiarami. Co za bzdura. A ten mówił to z kamienną twarzą. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, Fred odwrócił się i potruchtał z powrotem. Nie na tyle szybko, by nie dostrzec czegoś jeszcze. Jakiegoś drobnego poruszenia i niewyraźnej sylwetki. Na pewno ktoś tam był. To nie była gra wyobraźni. W krzakach wzdłuż ścieżki ktoś się ukrywał, obserwując coś lub kogoś. Rzecz jasna, Fred się nie zatrzymał, by to sprawdzić. Pobiegł dalej, przyspieszając jedynie kroku. Czy ktoś mógł... Kogo chcesz oszukać, pytał sam siebie, zbliżając się do fabryki. Serce waliło mu w piersiach jak młotem. Kto oprócz niego ukrywał się za tymi krzakami? Kto jeszcze mógł się czaić na George'a? Tylko jeden człowiek. Morderca. Zabójca Harveya. I Maggie. George będzie następną ofiarą. A to znaczyło, że nie będzie nią Fred, choć wkrótce mogła przyjść i jego kolej. Daj sobie spokój z tą rozmową z George'em, przekonywał sam siebie. George jest już martwy. Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to trzymać się jak najdalej od niego i myśleć nad tym, jak bezpiecznie z tego wszystkiego wyjść. Bez oddawania towaru. I w tym tkwił cały problem. Ktoś bystrzejszy od niego pewnie by się po prostu poddał. Przecież będąc trupem nie będzie mógł tego wszystkiego wydać. A tak ciężko na to pracował. Poświęcił tyle czasu. Był to jego ostateczny triumf nad tymi wszystkimi głupkami, którzy zawsze traktowali go jak kogoś mało ważnego. Nie mógł się teraz poddać. Choćby nie wiadomo jak głupie miało to być. Lub śmiertelnie groźne. Po prostu nie mógł. Zbliżywszy się do biurowca, zwolnił. Teraz był już bezpieczny, przynajmniej na trochę, i nie chciał wzbudzać podejrzeń. 186 Spokojnie wszedł do środka tylnymi drzwiami. Wpadł do męskiej toalety, wyrwał papierowy ręcznik i otarł czoło. Dłużej tak nie może być. Musi coś zrobić. Tylko co? Czy w ogóle mógł coś zrobić? Rozdział 21 W Oklahomie był piękny dzień. Słońce świeciło, stężenie ozonu spadło, azalie były w pełnym rozkwicie. A jak spędzał go Loving? Wbity w garnitur i krawat stał w kolejce przed Pierwszym Kościołem Baptystów w Blackwo-odw Oklahomie. Taką już miał robotę. Złapał dłoń mężczyzny i potrząsał nią z zapałem. - Wspaniałe kazanie, pastorze. Duchowny uśmiechał się z rezerwą. - Och, naprawdę nic takiego. - Nic takiego? Dla mnie bomba! Najlepsze jakie od lat słyszałem. -I była to absolutna prawda, gdyż Lovingowi już od wielu lat nie zdarzyło się być w żadnym kościele. A przynajmniej od czasu, gdy brał ślub z Laverne, co miało miejsce diablo dawno temu. - Cóż - rozpromienił się duchowny - czasem przemawia przeze mnie Duch Święty. Jestem tylko narzędziem w ręku Boga. Tylko narzędziem. - Szczególnie podobał mi się ten fragment o dawaniu fałszywego świadectwa. I o tym, że nie wolno się cofać przed szansą wspomożenia kogoś w potrzebie. - Loving omiótł wzrokiem twarze stojących za nim mężczyzn. - A co pan o tym sądzi, Archie? Archie Turnbull osłupiał. Bezgłośnie otworzył usta. Turnbull miał na sobie garnitur, który choć najwyraźniej był jego wyjściowym strojem, pozostawiał wiele do życzenia. Stał obok żony, kobiety w średnim wieku o pogodnej twarzy, i szóstki dzieci w różnym wieku, wśród których była dziewczynka mogąca mieć dziesięć do trzynastu lat. Żona Turnbulla uśmiechnęła się nieco niepewnie. - Nie wydaje mi się, byśmy się już kiedyś spotkali. - Nazywam się Loving - przedstawił się wyciągając rękę. - Jestem sumieniem pani męża. Tak więc to zupełnie normalne, że przyszedłem za nim do kościoła. Spochmurniała. 187 I Chyba nie za bardzo pana rozumiem... - Archie wszystko pani wyjaśni. - Zna pan Archiego? - Kiedyś się spotkaliśmy - wyjaśnił, nie odrywając wzroku od jej męża. - Kilka razy. - Co pan tu robi? - zdenerwował się Archie. Rozglądał się wokół sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje. - Na miłość boską, to jest nasz kościół! - A zna pan jakieś lepsze miejsce? - odparł Loving. - Prawda uczyni, że staniesz się wolny, Archie. - Spojrzał na dziewczynkę. - To pewnie jest Bec-ky, prawda? - Uśmiechnął się. - Już wiem, dlaczego Billy Elkins tak ją lubił. - Zostaw moją rodzinę w spokoju. - Turnbull pociągnął żonę i dzieci na parking. Loving patrzył, jak pospiesznie od niego uciekają. Przyjście do kościoła tego człowieka okazało się wyjątkowo sprytnym zagraniem, lecz czasu było coraz mniej. Wkrótce wniosek o rozpatrzenie pozwu w trybie doraźnym znajdzie się w sądzie. Chciał trafić w jakiś czuły punkt Turnbulla, zanim będzie za późno. Oddał ostatni, desperacki strzał. I przegrał. Mikę zdumiał się, widząc, jak wielu ludzi pracuje w sobotę w fabryce Blaylocka. Zdziwiło go też, z jak wieloma nie rozmawiał jeszcze do tej pory. A przecież wydawało mu się, że przepytał już wszystkich, niektórych nawet po dwa razy. Nawet gdyby zapędził do pracy wszystkich wolnych ludzi z wydziału, nie byłoby to możliwe. Pozostało mu na ślepo wybierać tych, którzy, mogli być blisko związani z ofiarami. Jedno było pewne, nawet jeśli coś ich łączyło, to nic oczywistego. Miał przeczucie, że przesłuchiwał nie tych ludzi, co trzeba. Po tym mało pocieszającym wniosku zdecydował się pójść do toalety. Niektórych codziennych czynności nie mógł uniknąć nawet tak wspaniały detektyw jak on. Wszedł do jednej z kabin, zamknął drzwi, ściągnął spodnie i usiadł na porcelanowym tronie. Jakąś minutę później wyczuł nieznaczny ruch powietrza, który powiedział mu, że do łazienki wszedł ktoś jeszcze. Nawet nie zwrócił na to uwagi, przynajmniej do chwili, gdy usłyszał, że ten ktoś zatrzymał się pod drzwiami jego kabiny. -Pst. Wbił wzrok w zamknięte drzwi. Czy to się dzieje naprawdę? - Pst. To pan jest tym gliniarzem? Przez chwilę się zastanawiał, czy nie skłamać, ale w końcu dlaczego miałby to zrobić. - Tak. A kto pyta? - Muszę coś panu powiedzieć. Mikę zastanawiał się, z kim w tej chwili rozmawia. Nie rozpoznał głosu. Dojrzał jedynie, że mężczyzna nosi brzydkie, zdarte brązowe chodaki. - Chwila. Już wychodzę. - Nie mogę tyle czekać. Mikę wywrócił oczy. Boże, co za czasy, każdy tak się spieszy. - Tylko jedną minutę i... - Chcę panu powiedzieć tylko jedno: idźcie tropem forsy. Idźcie tropem forsy? Co to, do diabła, ma znaczyć? Zabrzmiało jak cytat z Wszystkich ludzi prezydenta. A może to było w Pokaż mi forsę! Te dwa filmy zawsze mu się myliły. - Słuchaj, a kim ty jesteś? - Muszę już iść. Chodaki znikły z prześwitu u dołu drzwi. Mikę możliwie najszybciej podciągnął spodnie i otworzył drzwi. Jego informator zniknął. Rzucił się do drzwi, wiedząc, że nie zdążył nawet zapiąć rozporka. Tajemniczy informator przepadł bez śladu. Pracujący w biurze ludzie wyglądali tak, jakby od całych wieków nigdzie się nie ruszali. Doprowadziwszy do porządku garderobę, Mikę wszedł do warsztatu, rozglądając się za chodakami. Nikogo w takim obuwiu nie znalazł. A może facet ma drugą parę butów? Może pracuje w innym warsztacie? W końcu mógł pracować w dowolnym miejscu tego parszywego budynku. Mikę zaczął rozpytywać wśród ludzi w warsztacie, ale nikt z nich nie zauważył, aby ktoś wchodził lub wychodził z męskiej toalety. I znów został z niczym. Dokładnie w tym samym punkcie, co wcześniej. Z jedną drobną różnicą. Iść tropem pieniędzy? Archie Turnbull siedział w ciemnym pokoju. Wszystkie światła były wyłączone, tylko ekran telewizora emitował migoczącąpoświatę, która nadawała niebieski odcień jego skórze. Na stole stała do połowy opróżniona, butelka Jacka Danielsa. Archie obracał w ręku napełnioną w połowie szklaneczkę. Alkohol palił go w żołądku jak koktajl Mołotowa. Przez cały dzień nic nie jadł. A może nawet i przez kilka dni. Od tygodni, od kiedy zaczęła się ta cała historia, nie przespał ani jednej nocy. Dzisiaj bez powodu dał klapsa Becky. Choć nie, to nie była prawda. Miał powód. Tylko że ten powód tkwił w nim, a nie w niej. Za sobą usłyszał szuranie miękkich kapci żony. 189 - Idę spać - poinformowała go. - To dobrze - odpowiedział. - Późno już. - A ty się nie kładziesz? - Nie. Jeszcze nie teraz. - Odwrócił się nieco w jej stronę. - Przyjdę później. Na dłuższą chwilę zaległa cisza. - Mogę ci jakoś pomóc? Nie odpowiedział jej wprost. - Glorio, widziałaś się ostatnio z Cecily Elkins? To znaczy, po tym... jakBilly... -Nie - odparła. - Wiele razy o tym myślałam. Chciałam.. Sama zresztą nie wiem. Pocieszyć ją czy coś takiego. Jakoś jej pomóc. Ale za każdym razem, gdy się do tego zbierałam... Po prostu nigdy tego nie zrobiłam. Niczego nie potrzebowała mu wyjaśniać. Doskonale wiedział, co ma na myśli. Z nim było tak samo. Także chciał do niej pójść, spróbować pocieszyć. Gdy Billy żył, często do nich wpadał. Zawsze lubił i podziwiał Cecily. I jej syna. Ale kiedy Billy umarł, ich dom w jakiś sposób znalazł się poza granicami. Stał się domem śmierci. Nie ważne, czy powodem tego były przesądy czy zwykły strach, po prostu nie chciał tam chodzić. Zresztą nikt z rodziców nie chciał. Wiedział, że po pierwszym wybuchu współczucia większość innych rodzin z Blackwood także przestała ją odwiedzać. Milczenie przerwała żona. - Wydaje mi się, że ona nie chciałaby mnie widzieć. Chodzi o to, że pracujesz u Blaylocka i w ogóle. Turnbull pokiwał głową na znak zrozumienia. Gdy po raz pierwszy usłyszał, że Cecily obwinia fabrykę o śmierć syna, stwierdził, że chyba musiała postradać zmysły. Nieszczęśliwa samotna matka, desperacko szukająca jakiegoś usprawiedliwienia tego, co się stało. Ale teraz... - Wiesz co, Archie... dla mnie to nie ma żadnego znaczenia. - Wyczuł, że starannie dobiera słowa, starając się wyrazić coś, co sama ledwo rozumiała. - Cokolwiek zrobisz, zawsze będę z tobą. Zawsze się o mnie troszczyłeś. -1 dalej staram się to robić. - Tylko że ja wcale nie potrzebuję tych pieniędzy, awansów czy samochodów. Nie o taką troskę mi chodzi, Archie. I to samo dotyczy dzieci. Wszyscy cię potrzebujemy. I chcemy tylko tego, żebyś był szczęśliwy. Dzięki ci, powiedział w myślach. Dzięki tobie kamień spadł mi z serca. - Kocham cię - powiedział głośno po długiej chwili. - Wiem o tym. To jedna z twych największych zalet. Gdy wchodziła po schodach, nasłuchiwał miękkiego szurającego odgłosu kroków. Długo po jej wyjściu odstawił butelkę, sięgnął po słuchawkę telefonu i wybrał cztery, jeden, jeden. 190 - Czy mogłaby mi pani podać numer pewnego prawnika.... Nie. Nie znam. Gdzieś w Tulsie. Nazywa się Kincaid. Ben dobrze wiedział, że jeśli oficjalnie zgłosi chęć ponownego przesłuchania Turnbulla, Colby będzie walczyć zębami i pazurami, by do tego nie dopuścić, a Blaylock wywrze na tego biednego mężczyznę każdy możliwy nacisk. Postanowił więc ich zaskoczyć. W końcu Colby sam przyznał, że lubi niespodzianki. Colby spodziewał się ujrzeć średniego szczebla urzędnika z Agencji Ochrony Środowiska, lecz zamiast tego w drzwiach sali zobaczył Archie Turnbulla. - Co tu jest grane? - zapytał zrywając się z krzesła. - Mam jeszcze kilka pytań do pana Turnbulla - nonszalancko wyjaśnił Ben. - Nie wolno panu tego robić. Już go pan przesłuchał. - Na wszelki wypadek, gdyby pojawiły się jakieś nowe informacje, nie zamknąłem tego przesłuchania. Czyżby zapomniał pan o tym? Colby przeniósł swoją uwagę na Turnbulla. - Co to ma znaczyć? Czy nie mówiłem, że jeśli będziesz miał jakieś pytania dotyczące tej sprawy lub swoich zeznań, masz do mnie zadzwonić? Turnbull nerwowo uciekał wzrokiem w bok. Colby dalej się pienił. - Nie wiem, co ty tam sobie wyobrażasz, Kincaid, ale ten numer ci nie przejdzie. Ten człowiek jest pracownikiem H. P. Blaylock, a to czyni go de facto moim klientem. Nie zezwolę na jego ponowne przesłuchanie, dopóki nie będę miał czasu, by go odpowiednio przygotować. - Myślę, że przygotował go pan już wystarczająco dobrze - odpowiedział Ben. - Czy jest pan gotowy, panie Turnbull? -Tak. - A więc nie widzę żadnego powodu, aby odkładać to na później. Proszę zająć miejsce dla świadków. Colby się gotował. - Porozumiewałeś się z Turnbullem za moimi plecami? Czyżbyś zapomniał, Kincaid, że Kodeks Etyki Zawodowej nie pozwala ci na rozmowy z moimi klientami, gdy mnie przy tym nie ma i że w przypadku firm odnosi się to do wszystkich ich pracowników? - Nie odezwałem się do niego ani jednym słowem - odparł Ben. - Jedynie słuchałem. A było czego. A więc proszę przestać jęczeć i usiąść. Świadek został ponownie zaprzysiężony. Ben nie widział powodu do zadawania wstępnych pytań. Od razu przystąpił do rzeczy. 191 Proszę protokołować. Panie Turnbull, to przesłuchanie stanowi kontynuację pańskich wcześniejszych zeznań w tej sprawie, złożonych dwa tygodnie temu... - Odnośnie czego zgłaszam sprzeciw - przerwał mu Colby. - Proszę wpisać do protokołu, że nie zostałem o tym odpowiednio zawiadomiony. Pan Kincaid przesłuchuje mojego świadka, a nie dał mi nawet szansy, bym mógł go przygotować. Złożę wniosek o uchylenie całego postępowania. - Pański sprzeciw zostanie odnotowany, ale jest to jedynie kontynuacja wcześniejszego przesłuchania, o którym pan Colby został powiadomiony i miał czas na przygotowanie się. - Ben wiedział, że musi przeć do przodu. Jeśli pozwoli, by Colby capnął choćby koniuszek jego małego palca, nigdy nie wygra. - Panie Turnbull, czy miał pan czas zastanowić się nad swoimi zeznaniami złożonymi dwa tygodnie temu? -Tak. - Czy w pańskim wcześniejszym zeznaniu jest coś... co chciałby pan zmienić? A może coś dodać? - Sprzeciw! - ryknął Colby. - To jest naprowadzanie świadka! - Mogę to robić! To pański świadek. - Nie dzisiaj! Ponownie zgłaszam sprzeciw! To niedopuszczalne! - Świadek może odpowiedzieć na to pytanie - stwierdził Ben, całkowicie ignorując Colby'ego. - Tak - potwierdził Turnbull. - Jest kilka spraw, które trochę nie tak przedstawiłem ostatnim razem. . - Co to za sprawy? - Chodzi o procedury przechowywania i pozbywania się odpadów. - Proszę nam opowiedzieć, jak to naprawdę wygląda. - Sprzeciw! - krzyknął Colby. - Co ta ma być? Przesłuchanie z zaskoczenia? Ben patrzył prosto przed siebie. - Proszę, niech świadek odpowie na to pytanie. Turnbull zaczął odpowiadać, ale Colby przerwał mu. - Świadek nie zrobi tego! - Colby zerwał się na równe nogi. - To najbardziej obrzydliwe i zupełnie niedopuszczalne postępowanie, z jakim zetknąłem się podczas całych dwudziestu trzech lat praktykowania prawa. Jako przedstawiciel strony pozwanej i pracodawcy świadka, pouczam go, że ma nie udzielać odpowiedzi. Ben odetchnął głęboko. Podejrzewał, że Colby spróbuje zrobić coś takiego i odpowiednio się przygotował. - Czy twierdzi pan, że to pytanie narusza immunitet adwokat-klient? -Nie! Twierdzę, że ta cała procedura jest całkowicie niedopuszczalna! 192 - Bo świadek chce powiedzieć prawdę? Już widzę, jak to panu krzyżuje wszystkie plany. Colby wyglądał tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć. - To przesłuchanie jest skończone! - Podszedł do protokolanta sądowego i wyrwał z kontaktu wtyczkę laptopa. - Nie ma pan prawa przerywać mojego przesłuchania, panie Colby - stwierdził Ben. - To moja sala konferencyjna - warknął Colby. - Mogę robić, co tylko zechcę. Ben wyszedł zza dużego mahoniowego stołu i wychylił się za drzwi. - Christino - zawołał. Pojawiła się w jednej chwili. - Mam go na linii. Pogadaliśmy sobie o spanielach. Dobra stara Christina. Znała wszystkich, a przynajmniej zawsze kogoś, kto znał kogoś, kto z kolei znał kogoś. Cofnął się do sali, niosąc ze sobą aparat. - To mój telefon! - wydzierał się Colby. - W tej chwili z nikim nie będę rozmawiał! - Myślę, że ten telefon pan jednak odbierze. - Przełączył na głośnik. - Jest pan tam? \ - Tak. Mówi sędzia Grant. Ma pan jakieś problemy? Na dźwięk tego głosu twarz Colby'ego, jeszcze przed chwilą czerwona, momentalnie stała się całkowicie szara. - Panie sędzio - zaczął Ben - mamy tutaj drobny spór proceduralny. Przypomniałem sobie, jak mówił pan, wtedy w pańskim biurze, że chętnie będzie pan służyć pomocą przy rozwiązywaniu wszelkich ewentualnych problemów. Dziękuję, że dotrzymał pan słowa. - Z czym macie problem? Po pierwszym szoku Colby doszedł do siebie. - Rzecz w tym - darł się przez cały pokój - że Kincaid próbuje przesłuchać mojego świadka bez wcześniejszego powiadomienia mnie o tym! - To niezupełnie tak wygląda - spokojnie stwierdził Ben. - Jest to kontynuacja przesłuchania, które odbyło się dwa tygodnie temu, o którym pan Colby został poinformowany i miał czas na przygotowanie świadka. Wczoraj w nocy świadek z własnej inicjatywy zadzwonił do mnie i powiedział, że chce uzupełnić swoje zeznanie. Rzecz jasna, zgodziłem się na to. - To bardzo niewłaściwe! - wydarł się Colby. - Kincaidowi nie wolno kontaktować się z moim klientem! - To on się ze mną skontaktował - podkreślił Ben. - Ja powiedziałem mu tylko, gdzie i kiedy ma się stawić. - Dla mnie nie ma w tym nic niewłaściwego - stwierdził sędzia. - Może jest to trochę niezgodne z regulaminem, ale nie ma w tym nic niewłaściwego. 13 - Milcząca sprawiedliwość 193 - Nawet nie miałem szansy porozmawiać z tym człowiekiem! - Colby obstawał przy swoim. - Czy świadek jest tam? - zapytał sędzia. Turnbull odchrząknął. - Tak, proszą pana. Jestem. - Czy chce pan rozmawiać ze swoim prawnikiem? - Nie, proszę pana. Nie chcę. Już wcześniej z nim rozmawiałem i... jestem gotowy. - A więc dobrze - stwierdził sędzia. - Nie mogę nikogo wbrew jego woli zmuszać do konsultowania się z prawnikiem. - On jest moim świadkiem! - wykłócał się Colby. - Tak - zgodził się z nim sędzia, przybierając nieco ostrzejszy ton. - To pański świadek. Ale nie jest on pana własnością. Jeśli chce zeznawać, wolno mu. Dajmy więc sobie spokój. Na wszelki wypadek pozostanę na linii, gdyby wynikły jakieś nowe problemy. Colby opadł na krzesło. Złość omal go nie rozsadzała. Protokolant sądowy z powrotem włączył komputer do kontaktu. Ben wrócił na swoje miejsce. - Panie Turnbull, proszę opisać nam stosowane w fabryce metody przechowywania i pozbywania się odpadów. Tak jak dzieje się to w rzeczywistości. - Sprzeciw! - odezwał się Colby. - Pytanie i od razu odpowiedź. - Oddalam. - Głos sędziego bardzo wyraźnie dobiegał z mikrofonu. - W takim razie wnoszę sprzeciw z powodu braku wiedzy świadka w tym temacie... - Oddalam - powtórzył sędzia. - Świadek może odpowiedzieć na to pytanie. - Płynne odpady są zbierane do beczek i czasem te beczki są odwożone na wyznaczone składowisko takich odpadów - zaczął wyjaśniać Turnbull. -Jest to jednak bardzo kosztowne, a pan Blaylock zawsze stara się zmniejszyć koszty. Tak więc czasem nie robiliśmy tego. Zwłaszcza gdy było dużo pracy i zbierały się duże ilości tych odpadów. - Co wtedy robiliście? - Sprzeciw! -krzyknął Colby. - To są przypuszczenia, nie fakty. - Oddalam. Panie Colby, proszę nie przerywać, jeśli pański sprzeciw nie jest choć trochę uzasadniony - poprosił sędzia. Colby skulił się na krześle. Jego wargi były mocno zaciśnięte. - Powtarzam pytanie - odezwał się Ben. - Co działo się wtedy, gdy beczki nie były wywożone z terenu zakładu? - Zakopywaliśmy je. Ben pokiwał głową. Scout miał rację. Naprawdę widział, że beczki wygrzebywano z ziemi. 194 - Na tyłach zakładu stoi potężna koparka. Jakiś pracownik wykopywał ogromny dół, wrzucał do niego beczki i zasypywał je, dzięki czemu Blaylock oszczędzał kupę forsy. - Jak wiele beczek zakopano? Pięć? Dziesięć? - Około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu. Oczy Bena zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Jak mocne były te stalowe beczki? -Nie używaliśmy stalowych beczek. Przynajmniej przez większość czasu. Mieliśmy kilka na zapleczu, ale głównie na pokaz. Te naprawdę używane były z karbowanego kartonu. Widocznie były tańsze niż stalowe. Z daleka może wyglądały tak samo, ale były zupełnie inne. O wiele łatwiej pękały. - A zdarzało się, że pękały? -Na okrągło. Przez cały czas. Zwłaszcza, gdy sieje zakopywało. A wtedy cała ich zawartość wsiąkała w ziemię. Ben znowu pokiwał głową. A stamtąd przenikała do wód gruntowych, które wąwozem przedostawały się do ujęcia wody zasilającego studnię. Lub coś w tym rodzaju. - Czy te beczki wciąż są zakopane na tyłach fabryki? - Nie. Dwa miesiące temu pan Blaylock polecił je usunąć. Dokładnie wtedy, gdy Scout i Jim bawili siew Obcego. Scout naprawdę widział to, co mówił. - Czy wie pan, dlaczego je usunięto? Turnbull lekko przekręcił głowę. - Uważam, że zrobiono to za radą mecenasa. Ben czuł jak mu serce rośnie. - Panie Colby, jestem szczerze przekonany, że jest pan winny ukrywania dowodów i utrudniania postępowania sądowego. - Panie Kincaid - z głośnika zaskrzeczał głos sędziego. - Proszę nie rzucać oskarżeń, których nie jest pan w stanie udowodnić. Już panu kiedyś powiedziałem, że takiego czegoś nie będę tolerować. Ben zamilkł. Nigdy nie będzie w stanie udowodnić, że Colby rozmyślnie ukrył dowody, radząc Blaylockowi, aby pozbył siębeczek. Ale na pewno to zrobił. Wiedział to Ben i protokolant sądowy, a nawet sędzia. Wkrótce dowie się o tym całe miasto. Colby na zawsze straci dobrą reputację. - Czy chce pan coś jeszcze dodać, panie Turnbull? - zapytał Ben. - Nie - z opuszczoną głową odpowiedział Turnbull. - To wszystko. Może jeszcze tylko... że bardzo przepraszam. - Proszę pana, naprawdę nie ma za co przepraszać. Jest pan odważnym człowiekiem. - Ben spojrzał na Colby'ego. - Mam nadzieję, że nie zapomni pan wycofać swojego wniosku o rozstrzygnięcie w trybie doraźnym? Colby zasłonił usta ręką i zakaszlał. 195 - Nawet nie miałem szansy porozmawiać z tym człowiekiem! - Colby obstawał przy swoim. - Czy świadek jest tam? ~ zapytał sędzia. Turnbull odchrząknął. - Tak, proszę pana. Jestem. - Czy chce pan rozmawiać ze swoim prawnikiem? - Nie, proszę pana. Nie chcę. Już wcześniej z nim rozmawiałem i... jestem gotowy. - A więc dobrze - stwierdził sędzia. - Nie mogę nikogo wbrew jego woli zmuszać do konsultowania się z prawnikiem. - On jest moim świadkiem! - wykłócał się Colby. - Tak - zgodził się z nim sędzia, przybierając nieco ostrzejszy ton. - To pański świadek. Ale nie jest on pana własnością. Jeśli chce zeznawać, wolno mu. Dajmy więc sobie spokój. Na wszelki wypadek pozostanę na linii, gdyby wynikły jakieś nowe problemy. Colby opadł na krzesło. Złość omal go nie rozsadzała. Protokolant sądowy z powrotem włączył komputer do kontaktu. Ben wrócił na swoje miejsce. - Panie Turnbull, proszę opisać nam stosowane w fabryce metody przechowywania i pozbywania się odpadów. Tak jak dzieje się to w rzeczywistości. - Sprzeciw! - odezwał się Colby. - Pytanie i od razu odpowiedź. - Oddalam. - Głos sędziego bardzo wyraźnie dobiegał z mikrofonu. - W takim razie wnoszę sprzeciw z powodu braku wiedzy świadka w tym temacie... - Oddalam - powtórzył sędzia. - Świadek może odpowiedzieć na to pytanie. - Płynne odpady są zbierane do beczek i czasem te beczki są odwożone na wyznaczone składowisko takich odpadów - zaczął wyjaśniać Turnbull. -Jest to jednak bardzo kosztowne, a pan Blaylock zawsze stara się zmniejszyć koszty. Tak więc czasem nie robiliśmy tego. Zwłaszcza gdy było dużo pracy i zbierały się duże ilości tych odpadów. - Co wtedy robiliście? - Sprzeciw! - krzyknął Colby. - To są przypuszczenia, nie fakty. - Oddalam. Panie Colby, proszę nie przerywać, jeśli pański sprzeciw nie jest choć trochę uzasadniony - poprosił sędzia. Colby skulił się na krześle. Jego wargi były mocno zaciśnięte. - Powtarzam pytanie - odezwał się Ben. - Co działo się wtedy, gdy beczki nie były wywożone z terenu zakładu? - Zakopywaliśmy je. Ben pokiwał głową. Scout miał rację. Naprawdę widział, że beczki wygrzebywano z ziemi. 194 - Na tyłach zakładu stoi potężna koparka. Jakiś pracownik wykopywał ogromny dół, wrzucał do niego beczki i zasypywał je, dzięki czemu Błay- lock oszczędzał kupę forsy. - Jak wiele beczek zakopano? Pięć? Dziesięć? - Około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu. Oczy Bena zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Jak mocne były te stalowe beczki? -Nie używaliśmy stalowych beczek. Przynajmniej przez większość czasu. Mieliśmy kilka na zapleczu, ale głównie na pokaz. Te naprawdę używane były z karbowanego kartonu. Widocznie były tańsze niż stalowe. Z daleka może wyglądały tak samo, ale były zupełnie inne. O wiele łatwiej pękały. - A zdarzało się, że pękały? -Na okrągło. Przez cały czas. Zwłaszcza, gdy sieje zakopywało. A wtedy cała ich zawartość wsiąkała w ziemię. Ben znowu pokiwał głową. A stamtąd przenikała do wód gruntowych, które wąwozem przedostawały się do ujęcia wody zasilającego studnię. Lub coś w tym rodzaju. - Czy te beczki wciąż są zakopane na tyłach fabryki? - Nie. Dwa miesiące temu pan Blaylock polecił je usunąć. Dokładnie wtedy, gdy Scout i Jim bawili się w Obcego. Scout naprawdę widział to, co mówił. - Czy wie pan, dlaczego je usunięto? Turnbull lekko przekręcił głowę. - Uważam, że zrobiono to za radą mecenasa. Ben czuł jak mu serce rośnie. - Panie Colby, jestem szczerze przekonany, że jest pan winny ukrywania dowodów i utrudniania postępowania sądowego. - Panie Kincaid - z głośnika zaskrzeczał głos sędziego. - Proszę nie rzucać oskarżeń, których nie jest pan w stanie udowodnić. Już panu kiedyś powiedziałem, że takiego czegoś nie będę tolerować. Ben zamilkł. Nigdy nie będzie w stanie udowodnić, że Colby rozmyślnie ukrył dowody, radząc Blaylockowi, aby pozbył siębeczek. Ale na pewno to zrobił. Wiedział to Ben i protokolant sądowy, a nawet sędzia. Wkrótce dowie się o tym całe miasto. Colby na zawsze straci dobrą reputację. - Czy chce pan coś jeszcze dodać, panie Turnbull? - zapytał Ben. - Nie - z opuszczoną głowąodpowiedział Turnbull. - To wszystko. Może jeszcze tylko... że bardzo przepraszam. - Proszę pana, naprawdę nie ma za co przepraszać. Jest pan odważnym człowiekiem. - Ben spojrzał na Colby'ego. - Mam nadzieję, że nie zapomni pan wycofać swojego wniosku o rozstrzygnięcie w trybie doraźnym? Colby zasłonił usta ręką i zakaszlał. 195 Ja... chyba będą musiał zmienić pewien szczegół w swoim oświadczeniu. Muszę oprzeć wniosek na innej podstawie prawnej. - Lepiej niech pan to zrobi. - Ben podziękował za pomoc sędziemu i przerwał połączenie. - Panie Turnbull, czy pojedzie pan ze mną do mojego biura? Jest tam Cecily Elkins. Wydaje mi się, że chciałaby panu coś powiedzieć. Oczy Turnbulla rozjaśniły się. - Tak. Bardzo chętnie. - Wstał z krzesła. - Ja też mam jej kilka rzeczy do powiedzenia i za długo z tym zwlekałem. Rozdział 22 X o przedpołudniu spędzonym w Blackwood Ben jechał swoją furgonetką do Tulsy. Dzisiejszy ranek należał do najprzyjemniejszych od wielu tygodni, chyba nawet od chwili rozpoczęcia tej sprawy. Zaprosił Cecily i wszystkich pozostałych powodów, chcąc przedstawić im aktualny stan rzeczy. Rozpoczął spotkanie od dobrej wiadomości: mieli świadka, który zezna, co zresztą częściowo już zrobił, że płynne odpady w fabryce Blaylocka wyciekały z beczek i wsiąkały w ziemię, dokładnie tak jak przypuszczała Agencja Ochrony Środowiska. A zła wiadomość? Ich praca dopiero się zaczynała. Aby udowodnić, że tri i tetra naprawdę przedostały się do warstw wodonośnych, będą potrzebować eksperta, a to będzie kosztowne. Ben był jednak przekonany, że jest to do dowiedzenia i że trzeba ponieść te koszty. Ale nawet jeśli pokonają tę przeszkodę, to z kolei będą potrzebować biegłych, którzy potrafiliby udowodnić, że właśnie skażona woda była przyczyną białaczki u dzieci. A to mogło okazać się dużo trudniejsze. Było jednak niezbędne dla dobra sprawy. Ben zakończył swoją wypowiedź optymistycznym akcentem, dając im jednak jasno do zrozumienia, że do uzyskania wyroku sądu czeka ich jeszcze długa droga. Trudno było tak stać przed tym mrowiem twarzy, na wprost ich nadziei i szeroko otwartych z przejęcia oczu. Miał niejasne przeczucie, że choćby nie wiem jak było to dziwne - zajął miejsce ich dzieci. Że na jednym Benie Kincaidzie skupili wszystkie swoje żale, poczucie winy i resztki nadziei. Liczyli, że przywróci właściwą wagę tym wszystkim dniom poświęconym na wychowanie dzieci, którym nie dane było dorosnąć, tym wszystkim pieluchom, bezsennym nocom i wszystkim marzeniom. 196 Gdy Ben wrócił do biura, od razu dopadł go Jones. - Zgadnij, co przyszło w dzisiejszej poczcie? Ben nie był w nastroju do zgadywanek. - Sądząc po wyrazie twojej twarzy, pewnie jakiś rachunek. - Trafiłeś w dziesiątkę. Czy masz choć blade pojęcia, ile wydałeś na te wszystkie przesłuchania? Ben zerknął na końcową sumę w fakturze, którą Jones wymachiwał mu przed nosem. Zrobił to aż dwa razy. Kwota była dwa razy większa niż się spodziewał. - Przykro mi, Jones, ale to było konieczne. - Konieczne? Trzydzieści dwa przesłuchania? Nie mogłeś pominąć tych, którzy nie mieli nic do powiedzenia? - Tak się pechowo składa, że dopóki ich nie przesłuchałem, nie wiedziałem, że nie mają nic do powiedzenia. - No dobra. A nie mogłeś zadawać im mniej pytań? Lub robić tego szybciej? - Nie ma sensu zabierać się do czegokolwiek, jeśli nie zamierza się zrobić tego dobrze. Trzeba być bardzo drobiazgowym, jeśli naprawdę chce się cokolwiek wyciągnąć od niechętnego świadka. - Niesłychane. - Jones skrzyżował ramiona na piersi. - Powiedz mi w takim razie, panie Skrupulatny, jak chcesz zapłacić ten rachunek? - Wydawało mi się, żje ostatnia pożyczka... - Już dawno się skończyła. - Co? Miała nam wystarczyć aż do rozprawy. - Miła niespodzianka, co? A do rozprawy jeszcze daleko. - Na co poszła ta cała forsa? Jones wyrzucił ręce do góry. - Od czego mam zacząć? Tak jak przewidywałem, ta sprawa od pierwszego dnia okazała się studnią bez dna. Ostatecznie załatwiłeś nas tą armią ekspertów, których zatrudniłeś. Geologów, hydrologów i całą resztą. - Bez opinii biegłych nie wygramy tej sprawy. - Aż tylu ich potrzebujesz? - To nie jest nawet połowa tego, co bym chciał. - Ben czuł, że zaczyna się pocić pod kołnierzykiem. To śmieszne. Musi się bronić przed własnym pracownikiem. - Potrzebuję geologa, żeby zbadał glebę na tyłach zakładu hydrologa, żeby udowodnił, że wody podziemne z terenu Blaylocka przed' stawały się do studni B. Z kolei oni muszą przeprowadzić badania i wy' nać testy. A dla wiarygodności wyników musi to być zrobione dwa razy przez nich, a drugi raz przez niezależne laboratorium. Ci eksperci p kontaktować się ze specjalistami, przygotować raporty. - To wszystko jest zbyt drogie. 197 - To dopiero początek. Potrzebuję jeszcze lekarzy, którzy złożą fachowe zeznanie o chorobie każdego dziecka. Muszę mieć specjalistę od nowotworów, który omówi przyczyny białaczki i związek pomiędzy tą chorobą a skażoną studnią... - Którego na razie jeszcze nie masz... - Rzecz w tym, że ograniczyłem wydatki do absolutnego minimum. Jeśli posunę się jeszcze dalej, uwalimy tę sprawę. A jeśli do tego dojdzie, to nie mamy szans na odzyskanie jakiejkolwiek forsy. Jones siedział na swoim krześle i nic nie mówił. Zapadła długa chwila milczenia, której żaden z nich nie przerywał. - Więcej już do Mózgu nie pójdę - stwierdził w końcu Jones. - Musisz. - Trzy ostatnie razy ja do niego chodziłem. Więcej tego nie zrobię. - To należy do twoich obowiązków. - Mało mnie to obchodzi. Jestem już zmęczony tym żebraniem o drobne. Czuję się jak mały chłopiec błagający o zaliczkę ze swojego kieszonkowego. Stanowczo odmawiam. Ben zrozumiał, że znaleźli się w martwym punkcie. - Dobrze. Pójdę. - Świetnie. Umówię cię. A przy okazji... Dostałeś też dużą paczkę od Colby'ego. Wydaje mi się, że to rewanż za przesłuchanie Turnbulla. - Jones wskazał na brzeg biurka. Ben sięgnął po ciężki stos dokumentów i przejrzał je. - Osiem wniosków? Osiem? - Pewnie wydaje mu się, że masz za dużo wolnego czasu. - Osiem?! Jak on to zrobił? - Gdybyś miał do dyspozycji czterdziestu kilku asystentów, wszystko mógłbyś zrobić. - Jones uśmiechnął się. - Najważniejszy jest na wierzchu. Ben rzucił okiem na tytuły wniosków i przejrzał dołączone do nich krótkie opisy (część z nich była rzeczywiście krótka). Trzy wnioski in limine, starające się wykluczyć różnego rodzaju dowody, w tym zeznanie Turnbulla. Dwa wnioski o zebranie dowodów, w tym jeden domagający się nie tylko okazania kartotek lekarskich powodów, ale także poddania każdego z nich wielu dokładnym (i bez wątpienia upokarzającym) testom medycznym oraz psychologicznym. Wniosek o zbadanie domów powodów. Wniosek o udzielenie nagany Beniaminowi Kincaidowi za notoryczne przynoszenie ujmy miejscowej palestrze. Ale jak powiedział Jones, najlepszy był na samym wierzchu. Wniosek o wydanie orzeczenia w trybie doraźnym. - Skurwiel - mruknął pod nosem Ben. - A jednak to zrobił. - Oparł go tylko na innej podstawie prawnej - wyjaśnił Jones. - Jakieś prawne łamańce wygibańce, z których nic nie rozumiem. 198 Ben pospiesznie przejrzał streszczenie. Wyglądało, że tęgie prawnicze głowy z Raven, Tucker & Tubb siedziały nad tym po nocach. We wniosku powoływano się na sprawę Daubert konta Merrill Dow Pharmaceuticals rozpatrywaną przez Sąd Najwyższy, która, jak twierdzili prawnicy Ravena, ustalała standardy przedkładania naukowych dowodów. Według nich, w przypadku tego pozwu Ben podczas rozprawy nie mógł przedstawić żadnych dowodów potwierdzających przyczyny rozwoju białaczki, przez co całe oskarżenie rodziców było nie do udowodnienia. Dlatego też, argumentował Ra-ven, już w tej chwili należy zakończyć sprawę, wydając orzeczenie w trybie doraźnym, bez powoływania ławy przysięgłych. Po całej tej pracy! Gdy poświęcono już tyle czasu i pieniędzy! Orzeczenie w trybie doraźnym! Ben miał wrażenie, że serce zaraz przestanie mu bić. - A jeśli ma rację? - zapytał cicho, niemal bez tchu. - Mnie o to nie pytaj - odpowiedział Jones. - Na papierze wygląda to dobrze. A na poparcie swego stanowiska powołują się na całą masę spraw. Była to prawda. Tabelka z nazwami spraw zajmowała trzy strony. O większości z nich Ben nigdy nawet nie słyszał. -1 co teraz zrobisz? - zapytał Jones. • Ben odłożył dokumenty na biurko. Czuł się całkowicie wyczerpany i bezsilny. - Nie wiem. Jak przyjdzie Christina, poproś ją, aby poszła do biblioteki i popracowała nad tym. - Szefie, przecież ona... - Studiuje prawo. Poradzi sobie. - Ale szefie! Osiem wniosków? -Pomogę jej. - Masz swoją robotę, góry dokumentów, do których nawet nie zajrzałeś. Nieprzeczytane protokoły z przesłuchań. Trzeba zawieźć i przygotować ekspertów. - Innego wyboru nie ma. - Szefie, potrzebujesz pomocy. Ben zmarszczył brwi. - Co ci chodzi po głowie? - Sam nie wiem. Nie możesz... zatrudnić kogoś do pomocy? - Za co? Czyżbyś zapomniał, że nie mamy pieniędzy. - Musisz coś z tym zrobić. Ben głośno wypuścił powietrze z płuc. Nagle poczuł ogromne zmęczenie. - Dzięki, że powiedziałeś mi coś, o czym jeszcze nie wiedziałem. -Ruszył do drzwi. - Czy już ci kiedyś mówiłem, że nie znoszę spraw cywilnych? 199 - Nie - z bladym uśmiechem odpowiedział Jones. Dlaczego? - Ponieważ nie ma w nich nic cywilnego. Mikę wlepiał załzawione oczy w górę dokumentów przykrywających jego biurko. Nie znosił papierkowej roboty. Nienawidził jej z całego serca. Chęć ucieczki przed papierkami była skrywanym powodem decyzji o zostaniu gliną. Chciał być jak Starsky i Hutch, a nie jak Bob Cratchit. Dlaczego więc on, najlepszy detektyw wydziału zabójstw w Tulsie, ślęczy nad tymi przyprawiającymi o ślepotę sprawozdaniami księgowymi? Wyproszenie tych dokumentów od H. P. Blaylock zajęło mu ponad tydzień. Musiał ciskać się i wykłócać, grozić, kusić obietnicami, wymachiwać w powietrzu nakazami sądowymi. W końcu, doświadczając rzadkiego poczucia triumfu, dostał, co chciał. Tylko że teraz, gdy już to miał, nie wiedział, co z tym zrobić. Zupełnie nie potrafił połapać się w tych arkuszach kalkulacyjnych. Nie potrafił zbilansować nawet własnej książeczki czekowej. Na Boga, przecież skończył anglistykę. I chociaż za wyborem kierunku studiów kryło się wiele powodów, najważniejszym z nich był ten, że nie było tam matematyki. Nie miał pojęcia, jak rozszyfrować ten cały księgowy bełkot. Choć za nic nie chciał się do tego przyznać, potrzebował pomocy. Wcisnął przycisk interkomu. - Nita? - Tak, Mikę - usłyszał głos sekretarki. - Potrzebuję konsultanta. Kto wśród urzędasów z wydziału przestępstw jest najlepszym księgowym? - Chyba Pfieffer. - Tylko nie Pfieffer! - Nie masz wyboru. Mikę jęknął. Dobra, a kto jest najgorszym księgowym? Obawiam się, że także Pfieffer. - Czy chcesz powiedzieć, że to jedyny księgowy w naszym wydziale? - A co ty sobie wyobrażasz? Że jesteś w Nowym Jorku? Jasne, że mamy tylko jednego księgowego. Świetnie. Po prostu wspaniale. - Czy mogłabyś przekazać panu Pfiefferowi, że zwracam się do niego z prośbą o udzielenie mi audiencji w możliwie najbliższym czasie? - Zrobi się. - Zachichotała. - Będę mogła popatrzeć? 200 - Nie. - Walnął pięścią w głośnik. Nie znosił być ostry wobec takich miłych dziewczyn jak Nita, lecz niektóre rzeczy wcale nie były śmieszne. Ben ponownie sprawdził godzinę. Trzydzieści minut. Czekał już pół godziny. Gdyby siedział w poczekalni lekarza, nie miałoby to oczywiście żadnego znaczenia. Ale w banku wydawało się wiecznością. W końcu tleniona blondynka zaprowadziła go do biura Mózgu. Tak naprawdę facet nazywał się Cecil Conrad Eversole II. Był to dwa razy starszy od Bena i o połowę od niego mniejszy mężczyzna, który niemal tonął w białej wykrochmalonej koszuli i garniturze w prążki. Mózg siedział za biurkiem, na nosie miał dwuogniskowe okulary i wpatrywał się w jakieś dokumenty. Na widok Bena uśmiechnął się lekko. - Cieszę się, że cię widzę, Benie. Ben przycupnął na krześle. Już czuł się paskudnie. •• - Jeśli się cieszysz, to czemu aż tyle musiałem czekać? - Przepraszam. Ciężki dzień. Mam nadzieję, że nie było to zbyt męczące. - Było. Nienawidzę banków. Mózg przyjrzał mu się uważnie. - Nienawidzisz banków? Dlaczego? - Bo nie mam w nich żadnych pieniędzy. Bankier uśmiechnął się. - A właśnie, ile to będzie? Ben zamrugał oczami. -Ile? - To chyba jasne. Wyszedłem z założenia, że jeśli zjawiasz się osobiście, to pewnie zamierzasz spłacić część... Przerwał w pół zdania. Wyraz twarzy Bena powiedział mu, w jak dużym jest błędzie. - O, nie - szepnął. - Nie, nie. Proszę. Tylko mi nie mów... - Potrzebuję więcej pieniędzy. - Chyba ostatnim razem jasno powiedziałem panu Jonesowi, że jest to wasza absolutnie ostatnia wyprawa do tej naszej studni. Ben skrzywił się. - Jesteśmy w trakcie dużej sprawy... - Już wszystko wiem o tej poważnej sprawie. Pan Jones wiele o niej mówił. Ben poprawił kołnierzyk koszuli. - Więc z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że prawdopodobieństwo odzyskania płynności finansowej jest... ogromne. 201 - Moim zdaniem, to czcze spekulacje. Uważam, że biorąc tę sprawę, postąpiliście bardzo głupio. No tak, to komplikowało wszystko jeszcze bardziej. - Mieliśmy pewne nieprzewidziane wydatki. Nie mam jednak cienia wątpliwości, że w końcu... Mózg przerwał mu machnięciem ręki. - Ułatwię ci sprawę, Benie. Nic z tego. - Słucham? - Nic z tego. Absolutnie nic. Ani grosza więcej. - Ale... jesteśmy w trakcie sprawy sądowej! - To dodatkowy powód. Jesteśmy odpowiedzialną instytucją finansową. Nie możemy robić złych interesów. -Ale... - Benie, staram się to maksymalnie złagodzić, gdyż cię lubię. Próbuję nie dopuścić, byś musiał się poniżać do jeszcze bardziej desperackich błagań. Nic nimi nie zdziałasz. Nic więcej nie mogę ci pożyczyć. - Ale muszę wynająć biegłych... - Moi koledzy uważają, że tolerując cię tak długo, musiałem postradać zmysły. Udzielanie pożyczek, dla których zabezpieczeniem jest sprawa sądowa, to totalne nieporozumienie. - W takim razie niech pan przyjmie coś innego jako zabezpieczenie. Na przykład mój samochód. - Już go mam. - To niech pan ustanowi zastaw na wyposażeniu biura. - To też już zrobiłem kilka miesięcy temu. - A więc niech to będzie zastaw na moich prywatnych rzeczach. - Nie mogę, Benie. Nie masz niczego, co ktoś mógłby chcieć. - Mózg bawił się ołówkiem. - Ta sytuacja jest dla mnie bardzo niezręczna. Nie nalegaj, proszę. Ben bezsilnie opadł na krzesło. - Musi być jakieś wyjście. Nie mogę rzucić tej sprawy. - Wydaje mi się, że nie masz wyboru. Na jej prowadzenie nie mogę ci już pożyczyć ani centa więcej. I nikt inny w mieście też tego nie zrobi. Ben miał wrażenie, że jego ciało zapada się w wyściełane siedzenia krzesła. Musi być jakiś sposób, by mógł to dalej ciągnąć. - Posłuchaj, co mówię, Benie. Nie mogę ci już pożyczyć więcej pieniędzy na prowadzenie tej sprawy. W głowie Bena zapaliło się jakieś światełko. Sposób, w jaki Mózg podkreślił niektóre słowa, zupełnie jakby chciał mu coś powiedzieć, nie mówiąc jednocześnie ani słowa. Światełko stawało się coraz jaśniejsze. - A gdyby pieniądze... nie były przeznaczone na prowadzenie tej sprawy? 202 Mózg lekko uniósł brwi. - No, dalej... - Gdybym potrzebował ich na coś... bardziej zwyczajnego? - Na bieżące wydatki biurowe? - Mózg pogrzebał w leżących przed nim papierach. - Wtedy byłaby to zupełnie inna sprawa. - A gdybym po prostu chciał... rozwinąć firmę? Mózg wzruszył ramionami. - Przy takiej pożyczce sprawy wyglądają o wiele prościej. Decyzja będzie w zasadzie zależeć od analizy twoich ostatnich sprawozdań finansowych i zysków, które potencjalnie mógłbyś osiągać po rozszerzeniu działalności. Wydaje mi się, że miałem gdzieś tutaj kopię twojego zeznania podatkowego za ostatni rok. - Ostatni rok był bardzo dobry. Na moje szczęście. - A jakiego rodzaju rozwój masz na myśli? - Prawdę mówiąc... Zastanawiam się nad zatrudnieniem drugiego prawnika, aby móc przyjmować więcej spraw. - Bardzo rozsądne posunięcie. Zakładając, że rzeczywiście będziesz miał więcej spraw. - Och, bez problemu. Więcej niż dam radę obrobić. Myślałem też o wynajęciu... kilku niezależnych konsultantów. Tak aby moja firma mogła się zajmować... szerszym zakresem zagadnień prawnych. - Tak, to też brzmi bardzo rozsądnie. - Wydawało się, że Mózg, przy cały swoim stoicyzmie, stara się ukryć uśmiech. - Rzecz jasna, jesteś już poważnie zadłużony... - Ale na wszystko jest zabezpieczenie, i to wartościowe. Mózg wydał coś w rodzaju sapnięcia. - Może lepiej nie rozwodźmy się za bardzo nad tym punktem. Wydaje mi się, że mogę się zgodzić na pożyczkę w rozsądnej kwocie z przeznaczeniem na rozwój firmy. Ben zerwał się z krzesła i porwał w ramiona drobnego staruszka. - Dziękuję. Naprawdę to doceniam. Mózg pogroził mu palcem. - Posłuchaj mnie, Benie. I to uważnie. Przyszedłeś do tej studni o jeden raz za dużo. Już nie ma w niej więcej wody. -Rozumiem. - Pamiętaj. Nic więcej. Dla żadnych powodów. Musisz też zacząć spłacać już zaciągnięte pożyczki. I to jak najszybciej. Ben złapał płaszcz i uśmiechnął się. - Zaproszę pana na uczczenie zwycięstwa. Mikę znalazł Pfieffera w New York Dęli przy Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy niedaleko Yale. Pfieffer siedział wyprostowany i dostojnie, równo odmierzonymi kęsami, spożywał swoje kanapki z pastrami. Zdjął marynarkę i nad blatem stołu widać było jedynie jego białą koszulę, markowe szelki i muszkę. Od razu zauważył zmierzającego ku niemu Mikę. - Ach, porucznik Morelli. Powiedziano mi, że do mnie wpadniesz. -Wskazał na puste krzesło po drugiej stronie stołu. - Gdybym wiedział, że przyjdziesz tutaj, zamówiłbym ci kanapkę. Ale wcale nie jest na to za późno. Polecam ci te z pastrami. Tutaj, w Tulsie, wyjątkowo trudno dostać tak wspaniałe mięso. Mam ci zamówić jedną? - Dziękuję. Nie jestem głodny. - Na pewno? Przecież człowiek nie żyje samymi morderstwami. - Daruj sobie te żarty, Pfieffer. I bez twojej błazenady jest to już wystarczająco mało przyjemne. Oczy Pfieffera zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. - Słucham? Czyżbym ci nadepnął na odcisk? - Cholernie dobrze wiesz, że tak. Ale lepiej nie rozmawiajmy o tym. - Mikę otworzył teczkę i wyjął z niej jakieś papiery. - Potrzebuję twojej pomocy. Pfieffer kiwnął głową. - Tak przypuszczałem. I domyślam się, że chodzi o jakieś sprawy finansowe? - Dobrze się domyślasz. - Mikę podsunął mu dokumenty. - To tylko wierzchołek góry lodowej. W biurze mam tego całe góry. Pfieffer pobieżnie rzucił okiem na okładkę. - Wygląda na miesięczne sprawozdanie księgowe jakiejś dużej firmy. Zgadza się. H.P. Blaylock Industrial Machinery. - Aha. - Pfieffer przewertował kilka dokumentów. - To pewnie ma jakiś związek z twoim obecnym dochodzeniem w sprawie morderstwa, co? - Wiesz o tym? - Pewnie. Przeglądałem wszystkie twoje rozliczenia wydatków. Dużo jeździłeś do Blackwood. Prawdę mówiąc, zbyt dużo. Mikę czuł, że rośnie mu ciśnienie. Opanuj się, nakazywał sobie w myśli. Trzymaj się w ryzach. - Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku - powiedział na głos. Trudno jednak było nie zauważyć jego ostrego tonu. - Jak na razie. - Pfieffer nawet nie podniósł oczu, pochłonięty studiowaniem przyniesionych przez Mike'a papierów. To, co na śmierć nudziło Mike'a, dla Pfieffera okazało się czymś fascynującym. - Powiedz mi więc, poruczniku, czego konkretnie szukasz? - Sam nie wiem. - Słucham? - To co słyszałeś - warknął Mikę. - Nie wiem. 204 -Czy jesteś na tropie jakiegoś defraudanta? Oszusta podatkowego? Nielegalnego finansowania kampanii wyborczej? - Nie wiem. Pfieffer spojrzał na Mike'a niedowierzająco. - Ale ma to związek z dochodzeniem w sprawie morderstwa? - No dobra, dostałem anonimową wskazówkę. Ktoś mi powiedział, żebym szedł tropem pieniędzy. - Tropem pieniędzy? Chyba żartujesz? - Nie. Mówię całkiem serio. - A co to właściwie ma znaczyć? Mikę osiągnął punkt wrzenia. - Nie wiem, ty nadęty nudziarzu! I dlatego potrzebuję twojej pomocy! Kilka głów odwróciło się w ich stronę. Mikę musiał włożyć sporo wysiłku, aby nie wyglądać jak ktoś, kto zaraz rozszarpie Pfieffera, choć miał na to dziką ochotę. Twarz Pfieffera wciąż miała ten sam niewzruszony wyraz. - Ty chyba... nie lubisz mnie za bardzo, co? Mikę nigdy nie przebierał w słowach. - Tak. Nie lubię. - A mogę zapytać dlaczego? - Dlaczego? To ty jeszcze pytasz dlaczego? Po tym, co mi zrobiłeś? Pfieffer wyglądał na kompletnie zaskoczonego. - Co takiego? Co ci zrobiłem? - Zawlokłeś mnie przed komisję spraw wewnętrznych! - Och. O to ci chodzi. - Tak! O to! Co ty sobie wyobrażasz, że co robisz? - Wykonuję swoją robotę. - Zostałem gliną od razu po skończeniu collegu. Pracowałem przy najbardziej skomplikowanych morderstwach, jakie w tym mieście widziano! I nikt nigdy nie postawił mnie przed żadną komisją! Miałem czystą kartotekę! - Oczy Mike'a przemieniły się w wąskie szparki. - Dopóki ty tego nie zmieniłeś! - Przeglądanie wszystkich zestawień wydatków i zgłaszanie wszystkich przypadków defraudacji należy do moich obowiązków. - Defraudacja! Defraudacja! - Próbowałeś dostać więcej forsy, niż ci się należało. Przecież wiesz, że te pieniądze pochodzą z kieszeni podatników. - To był matematyczny błąd! - Jeśli pozwolimy na takie wymówki, wtedy wszyscy zaczną się mylić na swoją korzyść. - Cztery dolary i dwadzieścia trzy centy! Chciałem naciągnąć wydział na cztery dolary i dwadzieścia trzy centy! - Tu nie chodzi o sumę, tylko o zasadę. To tak samo, jakby ktoś stwierdził: „o, to tylko drobne morderstwo". - Morderstwo! Morderstwo nie miało tu nic do rzeczy! Miałem zepsuty kalkulator! - Masz cała masę wymówek, co? Nic dziwnego, że postawiono cię przed komisją. Mikę pochylił się nad stołem. - Zostałem kompletnie oczyszczony z zarzutów. - To czemu się tak teraz pieklisz? - Bo zepsułeś mi opinię. - Sam zepsułeś sobie opinię, nieprawidłowo wypełniając raport o wydatkach. Czy zwróciłeś te pieniądze? - Oczywiście. Pfieffer rozłożył szeroko ręce. - To może zapomnijmy o całej tej sprawie? Chyba go zabiję, pomyślał Mikę. Może nawet upchnę jego ciało w jednej z tych stalowych beczek. - No, dobra - odezwał się Pfieffer, składając ręce jak do modlitwy -cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie te niemiłe sprawy. A teraz przekonajmy się, czy uda mi się jakoś pomóc ci przy tym dochodzeniu. W skrzynce z narzędziami mam młotek do klepania blachy, rozmyślał dalej Mikę. Chociaż na tego faceta metoda byłaby zbyt humanitarna. - Wezmę to z sobą - powiedział Pfieffer układając dokumenty na równą kupkę. -1 przyślę kogoś po resztę. Zostawała jeszcze opcja z korkociągiem. Wszędzie je można dostać. W Quick Trip po drugiej stronie ulicy pewnie też są. - Ponieważ nie wiem, czego szukać - ciągnął dalej Pfieffer - nie będzie to łatwe. Ale jeśli są w tym jakieś nieprawidłowości, to na pewno je znajdę. - Wstał, uśmiechając się promiennie. - Cieszę się, że udało się nam dojść do porozumienia, poruczniku. Uściśnijmy sobie ręce. Mikę wyciągnął do niego dłoń. Myślał sobie przy tym: wyrzucę go przez okno, porąbię na drobne kawałeczki, wykastruję, wypatroszę, odrąbię głowę i zadam cios prosto w serce. Rozdział 23 idok dawno nie odwiedzanego wydziału prawa uniwersytetu w Tulsie rozczulił Bena. Ponieważ prowadzona przez niego sprawa wchodziła wła- 206 śnie na najwyższe obroty, poprosił kolegę, aby zastąpił go na wykładach, których teraz mu brakowało. Przyjął stanowisko adiunkta, gdyż pragnął zajmować się także czymś innym niż tylko procesami sądowymi. Chciał także mieć okazję do takich kontaktów z ludźmi, które miałyby charakter bardziej pozytywny i mniej konfrontacyjny. Lubił studentów i chciał, aby dzięki niemu ich młodzieńczy entuzjazm i idealizm nie ograniczał się do korzystania z uroków życia. Miał nadzieję, że jak najszybciej wróci do nauczania. Kiedy jednak wszedł do głównej sali wykładowej, wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu lodowaty dreszcz. Nie był tutaj od tego strasznego dnia kilka miesięcy temu, gdy jakiś szaleniec, wymachując na wszystkie strony pistoletem, wdarł się do środka i wziął Bena oraz wszystkich studentów za zakładników. Tamtego dnia Ben zastępowaŁinnego wykładowcę, profesora Ca-nino, zwanego Tygrysem, który właśnie wtedy zniknął i, o ile Benowi było wiadomo, do tej pory sienie odnalazł. Było to najbardziej przerażające doświadczenie w życiu Bena. Do końca swoich dni nie zapomni o nim. Zwłaszcza samego zakończenia, które wciąż było nieustannym źródłem nocnych koszmarów. I prześladującego go dniami i nocami poczucia winy. Dzisiejszy wykład prowadził profesor Jack Matthews, jeden z najlepszych przyjaciół Bena wśród akademickiego grona. Był też ostatnim wykładowcą, z którym Ben widział się przed wejściem do sali wykładowej tego feralnego dnia, gdy cała grupa stała się zakładnikami. Jack Matthews uchodził za jednego z przodujących ekspertów w stanie z zakresu przestępstw dełiktowych. Wśród studentów zyskał także (a może nawet głównie) sławę nieco zwariowanego na punkcie ustalania związku przyczynowego. Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Zajrzawszy przez szybę w drzwiach Ben ujrzał, jak profesor Matthews pedałuje na trójkołowym rowerku. Ben cicho wślizgnął się do środka, aby lepiej to wszystko widzieć. Oczy wszystkich obecnych były utkwione w wykładowcy, w jego wysokiej i chudej sylwetce skulonej na małym dziecięcym rowerku. Profesor miał gęstą i krzaczastą szpakowatą brodę oraz bardzo naukowy wygląd, który podkreślały tweedowa marynarka i jaskrawoczerwona muszka. Pedałował z jednej strony podium na drugą. Studenci z uśmiechem na twarzach wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani, całkowicie pochłonięci tym, co mówił. - Tak więc - ciągnął profesor pedałując przy tym z całych sił - mały Johnny Prosser jeździł swoim trójkołowym rowerkiem po ulicy, kiedy innym dzieciak z sąsiedztwa, lubiący dokuczać innym przemądrzalec, odpalił petardę. Nie wiemy, jakie miał zamiary, ale gdy tylko to zrobił, jego nieznośna mała siostra Sandra 0'Connor, myśląc że wciąż grają w piłkę, podcięła go, zwalając tym samym z nóg. Wtedy zapalona petarda poleciała do przodu, lądując zaledwie kilka cali od jeżdżącego na swoim rowerku małego Johnny Prossera, i eksplodowała. Chociaż zazwyczaj dzieci bez problemu 207 dobrze znoszą o wiele większy hałas, to mały Johnny, z powodu pewnego traumatycznego przeżycia z odkurzaczem, które miało miejsce, gdy był zupełnym berbeciem, panicznie bał się wszystkich głośniejszych dźwięków. Tak więc przeraził się tym hukiem, że zupełnie stracił głowę i spadł z roweru, porządnie się przy tym tłukąc. Mówiąc to profesor Matthews przechylił się na bok, wywracając rowerek. Sala ryknęła śmiechem. Matthews leżał na boku, a kółka rowerka kręciły się w powietrzu. - Tak więc, moi drodzy studenci, moje pytanie brzmi - ciągnął dalej profesor, wciąż leżąc na podłodze - co było bezpośrednią przyczyną wypadku małego Johnny'ego? Kto za to odpowiada? Chłopak z petardą? Nieznośna siostra? A może sam Johnny? A może nikt? W powietrze uniosła się masa rąk. Rozpoczęła się burzliwa dyskusja na temat bezpośredniej przyczyny, jednego z najtrudniejszych zagadnień prawa deliktowego. Ben podziwiał zapał i zaangażowanie Matthewsa, jego umiejętność wciągnięcia studentów w temat, który był nudny, trudny i często dotyczył rzeczy ezoterycznych. Wiedział, że w porównaniu z tym, co tutaj widział, jego własne wykłady, podczas których nie używał żadnych rowerków ani teatralnych sztuczek, większości studentów musiały się wydawać nudne. Po zakończeniu wykładu Ben podszedł do profesora. - Cieszę się, że znowu cię widzę, Benie - powitał go Matthews. - Słyszałem, że wziąłeś sobie krótki urlop. - Zgadza się. Ktoś inny prowadzi moją grupę. Masz wolną chwilkę na krótką rozmowę? - Pewnie. Tylko zaparkuję rowerek. - Wepchnął trójkołówkę za podwyższenie. - Co powiesz na kawę? Co prawda Ben nie przepadał za kawą, ale poszedł za nim do barku, gdzie stały samoobsługowe automaty. Matthews wziął kawę dla nich obu, zaprowadził Bena do najbliższego stołu i od razu zaczął pić. Ben trzymał w dłoniach swój kubek i starał się wyglądać jak ktoś, kto w najbliższej przyszłości wypije jego zawartość. - W czym mogę ci pomóc, Benie? - To ma związek ze sprawą, nad którą pracuję - zaczął Ben. - Tym wielkim procesem? Coś mi się obiło o uszy. Oczywiście czytałem też o niej w gazetach. Jak ci idzie? - Udało mi się przetrwać fazę zbierania dowodów, ale prawdziwe postępowanie zaczyna się dopiero teraz. Mój szacowny oponent ze wszystkich sił stara się uciąć łeb całej sprawie. Za wszelką cenę chce doprowadzić do ugody, dając w zamian nędzne grosze. - Mowa oczywiście o Charltonie Colbym, prawda? 208 Ben przytaknął kiwnięciem głową. - Słyszałem, że niezły z niego skurwiel. - W pełni się zgadzam z tą w pełni naukową oceną. - Ben się roześmiał. - Próbuje zmiażdżyć mnie swoimi wnioskami. Jednego dnia dostałem ich aż osiem. - Osiem? Powinieneś złożyć skargę do sędziego. - Możesz być pewien, że od sędziego wydarłem już wszystko, co było możliwe. Poza tym to nie są byle jakie wnioski. I prawdę mówiąc, choć ciężko mi to przyznać, niektóre z nich wyglądają naprawdę groźnie. - Tak więc boisz się, że oddalą pozew, zanim w ogóle dojdzie do rozprawy. - Dokładnie tak. - Ponura sprawa. W czym mogę ci pomóc? Ben chrząknął. Ćwiczył to tysiące razy, ale nigdy nie udało mu się zrobić tego w sposób przekonywujący. - Miałem nadzieję, że może zechcesz przyłączyć się do drużyny powodów. Jako ekspert od spraw prawnych. Matthews nie krył zdziwienia. - Ja? Dlaczego ja? Jestem zwykłym wykładowcą prawa. Od lat nie prowadzę praktyki. - I właśnie kogoś takiego potrzebujemy. Jesteś ekspertem prawa deliktowego, najlepszym w całym stanie. Na sali sądowej owszem, daję sobie radę, ale doskonale wiem, że w tych ezoterycznych przepychankach prawnych wcale nie jestem najlepszy. Matthews zaczął skubać muszkę. - Bardzo mi to pochlebia, Benie, ale jestem pewny, że w tych wnioskach nie ma nic takiego, z czym sam byś sobie nie poradził... - Gdybym miał dość dużo czasu, to pewnie masz rację. Tylko że ja nie mam czasu. Data przesłuchania stron jest coraz bliżej, a ja muszę przygotować jeszcze milion rzeczy. Nie stać mnie na spędzenie kilku tygodni w bibliotece, a przeciwnik doskonale o tym wie i właśnie dlatego zgłosił tyle wniosków. - Brudne prawnicze gierki, co? -Tak jak zawsze. - Będę z tobą szczery, Benie. Myślę, że mnie przeceniasz. Przede wszystkim jestem naukowcem i nie ma żadnych powodów, żeby ktoś w prawdziwym życiu chciał słuchać tego, co mam do powiedzenia, lub czytać to, co napisałem. - Ja mam takie powody - odparł mu Ben. Zaplanował sobie zatrzymać ten szczegół dla siebie, ale w tej chwili widział, że jeśli chce pozyskać Matthewsa, musi go wykorzystać. - Napisałeś jeden artykuł dla przeglądu prawniczego. O naturze związku przyczynowego. A właśnie to było i będzie wielkim problemem w tej sprawie. 14 - Milcząca sprawiedliwość 209 -1 co z tego? I tak nikt nie czyta przeglądów prawniczych. - Znam kogoś, kto czyta - odpowiedział Ben. - Ostatnim razem, gdy byłem w sądzie, widziałem jeden numer na biurku sędziego Perry, otwarty właśnie na twoim artykule. Widać korzystał z niego przy rozwiązywaniu problemów związanych z prowadzoną przeze mnie sprawą, czyli innymi słowy, on już uważa cię za eksperta. - Jeśli chodzi o słowo drukowane, to może... - A więc wyobraź sobie, co się stanie, gdy na sali rozpraw pojawię się z tobą u boku. Moja wiarygodność skoczy do góry o sto kresek. - Aha. - Matthews przebierał palcami w brodzie. - Teraz zaczynam rozumieć, jaki jest prawdziwy powód tego, że chcesz mieć mnie w swojej drużynie. - To nie jest jedyny powód. Te wnioski są naprawdę bardzo poważne. Potrzebuję kogoś, kto udzieli na nie poważnej odpowiedzi - nalegał Ben. - Wygląda, że będzie z tym kupa roboty. I mało czasu. Nie było sensu kłamać. - To będzie mój problem. - Ben z ulgą zauważył, że Matthews zaczyna się nad tym wszystkim zastanawiać. - Pewnie będę musiał odwołać kilka wykładów. Wybacz, że jestem tak przyziemny, ale... czy zamierzasz mi jakoś wynagrodzić czas poświęcony tej sprawie? - Oczywiście. Już zabezpieczyłem pewną kwotę na ten cel. - Mniej więcej... - Możesz mi przypomnieć, kim jest pozwany? - H.P. Blaylock. Firma produkująca urządzenia przemysłowe. Z Blac- kwood. - Rzeczywiście. Prawdę mówiąc, pracowałem kiedyś dla nich. Wiele lat temu, gdy jeszcze prowadziłem praktykę. Ben poczuł, że zamarło mu serce. Jeśli w przeszłości Matthews robił coś dla Blaylocka, to jego udział, zgodnie z postanowieniami kodeksu etyki zawodowej, w pracach na rzecz strony oskarżającej firmę może być niedopuszczalny ze względu na wystąpienie konfliktu interesów. - Co dla nich robiłeś? - Och, nic takiego. Przygotowałem kilka dokumentów. To było całe wieki temu. Ben powoli się uspokajał. - Tak więc nie miało to nic wspólnego z naszym powództwem? - To nie miało nic wspólnego z żadną sprawą sądową. Była to zwykła papierkowa robota. Nie masz się czym martwić, nie ma tu żadnego konfliktu interesów. Dzięki Bogu! 210 - Więc jak brzmi twoja odpowiedź? - Powinienem powiedzieć nie. Mam pełne pensum. W dodatku piszę podręcznik i jestem z tym zdrowo spóźniony. - Lepiej przejdź do tego, co ma być po „ale". Matthews uśmiechnął się. - Ale propozycja jest kusząca. Owszem, w akademickim światku nieźle mi idzie, ale muszę przyznać, że zawsze odczuwałem lekką zazdrość w stosunku do tych prawniczych geniuszy, którzy wyrobili sobie markę w prawdziwym życiu. Deshowitz. Miller. Ci faceci stali się sławni dzięki udziałowi w poważnych i głośnych sprawach sądowych. - Ta sprawa jest bardzo poważna, Jacku. Matthews pokiwał głową. - Cholera jasna, chyba zwariowałem. Biorę to. - Wspaniale! Matthews wstał z krzesła. - Jak najszybciej muszę dostać kopie wszystkich wniosków. - Zaraz będziesz je miał. Są w moim samochodzie. Matthews uniósł brwi w wyrazie zdziwienia. - Byłeś bardzo pewny siebie, co? Ben potrząsnął głową. - Miałem nadzieję. Matthews roześmiał się. - Leć po te wnioski, a ja idę po teczkę. - Daruj sobie teczkę i lepiej weź taczkę. Fred bez Jaj był coraz bardziej przerażony. Próbował jednak udawać, że wcale tak nie jest i zachowywać tak, jakby nad wszystkim panował. A naprawdę wszystko wymykało mu się spod kontroli i nad niczym już nie panował. Ginęli ludzie, a on mógł być następny. Od kiedy w lesie, w pobliżu biegnącej na tyłach biura ścieżki do joggingu, zauważył swego przyjaciela mordercę, był sparaliżowany strachem. Próbował skupić myśli na czymś innym, lecz bez skutku. Musi coś zrobić. Nie potrzebował iść do lekarza, by wiedzieć, że ostatnio skoczyło mu ciśnienie. Ręce się trzęsły. Bez żadnej przyczyny nagle oblewał się potem. Serce stale waliło mu w piersi jak młotem. Miało zresztą ku temu powód. Ten maniak pozabija ich! Wszystkich! Jednego po drugim. Fred wyszedł zza biurka. Musi się wziąć w garść, zapanować nad sobą i zacząć rozsądnie myśleć... - Fred? 211 Omal nie wybił głową dziury w suficie. Z jego ust wydobył się cienki pisk, a ciało podskoczyło do góry. - Przepraszam. Czyżbym cię przestraszyła? To była Stacey, jego bezpośrednia przełożona. Od czasu gdy odrzuciła jego prośbę o urlop i straszyła, że oskarży o molestowanie, nie widział jej. - Och, nie - wybąkał Fred. - Zamyśliłem się. - Najwyraźniej. - Położyła na jego biurku różową kartkę. - Twoje podanie zostało odrzucone. Przykro mi - dodała, choć w jej głosie nie było ani cienia żalu, i wyszła. Fred złapał kartkę i przeczytał. Złożył wniosek o wcześniejszą wypłatę pieniędzy ze swojego funduszu emerytalnego. Nie dbał, czy będzie musiał zapłacić jakąś karę; potrzebował pieniędzy już teraz. Pragnął się znaleźć jak najdalej stąd, nawet gdyby miał stracić pracę. Pieniądze nie miały żadnego znaczenia, zwłaszcza gdy chodziło o towar. Po prostu musiał go przenieść w bezpieczne miejsce. A co ważniejsze, dla siebie też musiał znaleźć bezpieczną kryjówkę. Jednak jego podanie załatwiono odmownie. ZAŁATWIONO ODMOWNIE - tak właśnie napisano dużymi czerwonymi literami. U dołu formularza dostrzegł tylko jeden podpis - Stacey. Niech szlag trafi tę zdzirę z wielkim tyłkiem. O co jej chodzi? Pewnie wciąż żywi do niego urazę po ostatnim incydencie i jest przekonana, że próbował się do niej przystawiać. Odgrywała się za siebie i za wszystkie inne kobiety. Tyle tylko że jego kosztem. Co ma teraz zrobić? Zerwał się na równe nogi, przez głowę przelatywały mu tysiące myśli. Może po prostu wyjechać, ruszyć w drogę, podróżować, pojechać w takie miejsca, w których jego przyjacielowi nawet nie przyjdzie do głowy go szukać. Tylko jak długo będzie go na to stać? Prawdę mówiąc, niezbyt długo. Mógł się przynajmniej wyprowadzić, znaleźć sobie jakieś inne mieszkanie. Tak, to na pewno mógł zrobić. Tylko jak długo zdoła utrzymać to w tajemnicy? Miejska rzeczywistość była taka, że jeśli komuś naprawdę zależy, by cię odszukać, w końcu cię znajdzie. Mógł sobie kupić alarmy i psy. Ale i tak nigdy nie będzie bezpieczny. W głębi serca dobrze o tym wiedział. Nigdy. Tak długo, dopóki jego przyjaciel żył, a on miał towar. Fred wyszedł ze swojej klitki i zamarł. W holu stał George Philby i rozmawiał z kimś z kierownictwa. Nie widział go od tego dnia, gdy obserwował go na ścieżce do joggingu. Odwrócił się i... zobaczył kogoś jeszcze. Kogoś, na czyj widok wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu lodowaty dreszcz. Uciekł do swojego pokoju, oddychając pospiesznie. Czy to naprawdę on? Wydawało mu się, że tak. Był tego niemal pewien. Ale co on tutaj robi? Po co tu przyszedł? Wciąż łapał powietrze szybkimi, krótkimi i urywanymi haustami. Na to pytanie były możliwe tylko dwie odpowiedzi. Mógł szukać George'a... Lub Freda. Jeden z nich był następny w kolejce na liście tego spragnionego krwi mordercy. Boże, spraw, by był to George. To na pewno on! Był tego pewien już wtedy, gdy zauważył w krzakach skuloną sylwetkę. Ale teraz... Musi coś zrobić. I to szybko. Tylko co? Po drodze do swojego mieszkania Ben wpadł odwiedzić panią Marmel-stein. W drzwiach powitała go Joni. - Ben-a-rino. Jak tam twoje prawnicze wojny? - Kiepsko? Ale będzie lepiej. Dzięki, że wzięłaś dwie kolejki pod rząd przy pani Marmelstein. Ta sprawa daje mi nieźle popalić. - Skierował się do salonu. - Jak ona się czuje? - Prawdę mówiąc, dzisiaj ma dobry dzień. Jest całkiem świadoma, zwłaszcza teraz, wieczorem. Ma dobry humor. Jednak za nic nie mogę oderwać jej od tych zdjęć. - Jest jakaś poprawa? W oczach Joni pojawił się smutek. -Nie. Rano był lekarz, ale... nie daje nadziei na poprawę. A jej wzrok jest coraz słabszy. Doktor mówi, że niedługo będzie zupełnie ślepa. Ben wszedł do salonu. Telewizor był włączony. Vanna White odkrywała kolejne litery, ale pani Marmelstein wcale to nie interesowało. Wbiła wzrok w trzymaną w ręku fotografię, tę z dwójką rodziców z synem na ławeczce. - Paulie? - zapytała, gdy Ben wszedł do pokoju. - Nie. - Obszedł fotel i stanął przed nią. - To ja, Ben. - Och. - Nie można powiedzieć, że jego widok sprawił jej przykrość, ale wyraźnie było widać, że nie jest tym, kogo spodziewała się ujrzeć. -Miło że wpadłeś, Beniaminie. Podszedł bliżej i przykucnął przy niej. - Jak się pani czuje? - Och, chyba tak samo jak zawsze. - Wydawało się, że zmarszczki na jej twarzy jakby się pogłębiły. - Dziś znowu był u mnie lekarz. Jakoś niezbyt go lubię. Każe robić tyle badań. Za każdym razem wymyśla coś nowego. To takie męczące. I chce mnie zabrać z domu. Zaskoczyło to Bena, choć z drugiej strony jasność jej umysłu ucieszyła go. Od lat była we władaniu choroby Alzheimera, jednego dnia zupełnie oszołomiona, następnego dnia całkiem trzeźwo myśląca. 212 213 T - Naprawdę? Prychnęła. - Chce mnie umieścić w jakimś domu. - Domu? Przecież jest pani w domu. Za nimi pojawiła się Joni. - W domu opieki. - Aha. - Ben łagodnie położył dłoń na ramieniu pani Marmelstein. - Nie widzę takiej potrzeby. - I ja bez przerwy to samo mówię. Tu mi jest dobrze. To mój dom. To wszystko, co... co... - Jej oczy z powrotem powędrowały ku fotografii. Ben postanowił wykorzystać okazję. - Pani Marmelstein, pewien mój przyjaciel poszukuje Pauliego, ale jak dotąd nie miał zbyt wiele szczęścia. Mogłaby pani powiedzieć mi o nim coś więcej? Jej oczy zaczęły biegać na wszystkie strony. - Zawsze był dobrym chłopcem. Nie takim łobuzem, jak niektórzy. Zawsze starał się postępować jak należy. Bez wątpienia, pomyślał Ben, tylko że to mi się do niczego nie przyda. - A jak brzmi jego pełne imię i nazwisko? - Jego imię? - Przechyliła głowę na bok, jakby go niezbyt dobrze słyszała. - Paulie. - To zdrobnienie czy pełne imię? Ma jakieś drugie imię? - Mówiliśmy na niego Paulie. Zawsze. Nawet gdy dorósł. Nie wydaje mi się, by mu to przeszkadzało. Ben westchnął. - Kiedy się urodził? - Och, cóż to był za szczęśliwy dzień. Martwiliśmy się, że... no, że pan Bóg nie pobłogosławi nas dzieckiem. I gdy już się z tym pogodziliśmy, pojawił się Paulie. To był prawdziwy cud. A on był cudownym chłopcem. Ben jeszcze raz przyjrzał się fotografii. Sądząc po ubraniu i fryzurze, Paulie był małym chłopcem gdzieś w latach pięćdziesiątych. W takim razie tedy jego narodziny przypadałyby na lata czterdzieste. - Ma pani jakieś przypuszczenia, gdzie może być teraz? Jej głowa zaczęła lekko drżeć. - Ostatnio nie utrzymywał z nami tak żywych kontaktów jak dawniej. Pisał wspaniałe listy. Ale przestał. Ben poczuł niepokój. - Pani Marmelstein... czy coś mu się stało? - Coś złego? Nie. Nic takiego. To dotyczyło... nas wszystkich. Ben wyprostował się. To wszystko wiodło donikąd. Podszedł do Joni. - Masz jakieś pojęcie, o czym ona mówi? Joni potrząsnęła głową. 214 - Żadnego. Ale wydaje mi się, że ten chłopiec... a właściwie mężczyzna żyje, a ona rozpaczliwie pragnie go zobaczyć. - Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego od tylu lat nie widywała go? - Myślę, że sam znasz odpowiedź na to pytanie, Ben. Jasne, że znał. Dlatego tak bardzo pragnęła go zobaczyć, bo nawet przy swojej przyćmionej świadomości doskonale wiedziała, że zostało jej już niewiele czasu. - Pani Marmelstein - powiedział cicho. - Co takiego zaszło między panią a Pauliem? - Teraz to wszystko wydaje się głupie. Wiele hałasu o nic. Ale wiesz jacy są mężczyźni. Zawsze muszą postawić na swoim. Paulie nigdy nie zgadzał się z ojcem. W żadnej sprawie. Obaj byli dobrymi ludźmi. Tylko mieli tak bardzo różne charaktery. Teraz to wszystko zaczynało mieć sens. - Pulie kłócił się z pani mężem? - Na okrągło. Wprost trudno sobie wyobrazić, aby ojciec i syn mogli żywić do siebie tyle złości. - Ja potrafię. O co się kłócili? - O wszystko. O ubiór się, o włosy, o styl życia. Nic takiego. Albert chciał, żeby Paulie poszedł w jego ślady i został przedsiębiorcą, a Paulie miał własne plany. I to było złe. A najgorsze stało się wtedy, gdy przyprowadził do domu tę kobietę. Tę gojkę. Ben wytrzeszczył oczy. - To ona nie była... Żydówką? - Była kompletnym zerem. Tyle że ładnym. Bardzo ładnym. Miała w sobie to „coś", jak mówiono w moich czasach. Bardzo dużo tego „czegoś". Kompletnie zawróciła mu w głowie. - Nie pochwalała pani tego związku? - Och, za bardzo się tym nie przejmowałam. Chłopak ma prawo do pomyłek. Dorośnie, mówiłam. Ale Albert zupełnie inaczej na to patrzył. Był bardzo... autorytatywny. Zagroził... Benowi zaczynało coś świtać, nawet jeśli musiał składać do kupy strzępy tej historii jak kawałki puzzla. - Czy próbowała pani jakoś interweniować? Opuściła nisko głowę. -Nie. Stanęłam po stronie męża. Tak mnie wychowano. Wydawało mi się, że tak właśnie powinna postąpić. Wtedy to wszystko wydawało się strasznie ważne. A teraz... Ben dostrzegł, że jej oczy wypełniły się łzami. Ujął jej dłoń i uścisnął. - A teraz... - ciągnęła dalej. - A teraz chcę go tylko zobaczyć. - Znajdę go - powiedział Ben. - Obiecuję. Odszukam go i przyprowadzę do pani. 215 Nie mówiąc ani słowa pani Marmelstein zarzuciła Benowi ramiona na szyję i mocno go uściskała. Tak mocno, jak chyba jeszcze nikt nigdy go nie ściskał. Rozdział 24 a 'statni raz, gdy Benowi zdarzyło się być na polu golfowym, zdołał uzyskać bardzo dobry trzycyfrowy wynik. I to już przy pierwszym dołku. Tym razem postanowił pozostawić grę innym. Stał przy trzecim dołku na polu golfowym South Tulsa i w pełnym podziwu milczeniu patrzył na mężczyznę w dobrze dobranej koszulce polo i szortach, który dobrym uderzeniem przeszedł daleko poza chorągiewkę oznaczającą dwieście. - Jak pan mnie znalazł? - zapytał mężczyzna. Był to doktor Abbott K. Rimland, specjalista w dziedzinie hematologii, ekspert z zakresu medycyny, którego Ben i Jones od tygodni starali się namówić do składania zeznań na rzecz powodów. - Szef mojej kancelarii zadzwonił do kierownika pańskiego biura - odparł Ben. Zachowując jak największą ostrożność, starał sienie odzywać wtedy, gdy mężczyzna składał się do uderzania, gdyż dzięki wcześniejszym doświadczeniom wiedział, że gracze tego nie znoszą. - Kto mu powiedział? Karen? - Mężczyzna potrząsnął głową. Choć miał dobrze po pięćdziesiątce i siwiejące skronie, wciąż był całkiem przystojny. - To przechodzi wszelkie pojęcie. Przecież dałem jej wyraźne polecenie. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu i nie lubię aby ktoś mi przeszkadzał, gdy w końcu uda mi się choć na trochę od tego wszystkiego uciec. Ben chrząknął. - Z tego co mi wiadomo, pańska sekretarka była przekonana, że rozmawia z pana żoną. - Co takiego? Przecież Karen zna głos mojej żony. Ben wbił wzrok w ziemię. - Kierownik mojego biura też go zna, a jest bardzo utalentowanym imi-tatorem. Doktor Rimland potrząsnął głową i przygotował kolejną piłkę. - Jestem pełen uznania dla pańskiej determinacji, lecz moja odpowiedź wciąż brzmi „nie". Ben, chcąc zająć czymś ręce, wziął wolny kij golfowy. 216 - Doktorze, gdyby tylko pozwolił mi pan wyjaśnić... - Podczas rozmowy telefonicznej bardzo wyraźnie przedstawiłem swoje stanowisko pańskiemu pracownikowi. Powiedziałem też, że sprawę uważam za zamkniętą. -1 właśnie dlatego przyszedłem tu osobiście. Pański udział ma ogromne znaczenie dla losów tego procesu. Poprawiając chroniący przed słońcem daszek, Rimland spojrzał na Bena. - To ma pan spory kłopot, przyjacielu. - Zamachnął się i posłał wysoko w niebo kolejną piłkę. - Z całym szacunkiem, proszę pana, ale to nie jest zwykła sprawa sądowa. Ma ona ogromne znaczenie. Mówimy tutaj o rodzicach, którzy stracili swoje dzieci... - Proszę mi darować te zmiękczające serce przemowy. Wiem wszystko o tej sprawie. W końcu też czytam gazety. - A więc musi pan wiedzieć, jak ważne jest... - Już panu powiedziałem, że nic z tego - ostro przerwał mu Rimland. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiły się oznaki irytacji. - Proszę posłuchać. Wcale mnie nie potrzebujecie. Wokół jest pełno lekarzy, którzy mogą zająć miejsce dla świadków i powiedzieć, co tylko zechcecie i za co im zapłacicie. - Nie chodzi mi o pierwszego lepszego lekarza, lecz o kogoś, kto ma rozległą wiedzę i od wielu lat bada to zagadnienie. Potrzebuję właśnie pana. Rimland wykonał następne uderzenie. - Nie jestem jedynym naukowcem zajmującym się białaczką. - Przerwał i uśmiechnął się lekko. - Niemal mi się udało. - Czytałem pańskie prace. - A więc sam pan wie, jak mało są przekonujące. - Wcale tak nie uważam. W książce Coswella Przypadki kliniczne w hematologii przeczytałem napisany przez pana rozdział. Stwierdził pan tam, że występowanie skupisk zachorowań na białaczkę nie jest dziełem przypadku oraz że zjawisko to jest niezaprzeczalnym faktem medycznym. - Byłem wtedy młody. Mogłem się mylić - odpowiedział Rimland z oczami utkwionymi w piłce. Ruch kija był tak szybki, że ledwo dostrzegalny dla oka. - A nawet jeśli rzeczywiście tak jest, to co panu z tego? Ma pan szereg przypadków białaczki i co dalej? - Jeśli doszło do takiego zjawiska, a nie jest to dziełem przypadku, to musi być jakaś przyczyna. -1 w tym cały szkopuł. Musi być jakaś przyczyna, tylko jaka? -1 właśnie od pana oczekuję, że wyjaśni pan to przysięgłym. Musi pan przeprowadzić badania. Rimland wyciągnął ostatnią piłkę. 217 - Czyżby? I prawdopodobnie będę musiał im powiedzieć, że tri i nadchloran etylu nie mają z tym nic wspólnego i że prawdopodobnie nie przyczyniają się do rozwoju choroby nowotworowej. Ben ze zdumienia szeroko otworzył usta. - Widzę, że doskonale zna pan sprawę, którą prowadzę. Rimland wzruszył ramionami. - W końcu to moja dziedzina. - Czytałem wyniki badań, które prowadził pan na Wschodnim Wybrzeżu. Dowiódł pan, że te dwa związki są czynnikami wywołującymi białaczkę. - U zwierząt doświadczanych. U białych myszy substancje te powodowały nowotwory systemu limfatycznego. Ale chromosomy myszy są zupełnie inaczej zbudowane niż ludzkie, o czym adwokat obrony z pewnością nie omieszka wspomnieć. Myszy mają zupełnie inny metabolizm. Te wyniki wcale nie muszą znaczyć, że to samo dzieje się w przypadku ludzi. - Zdrowy rozsądek mówi mi.. - W sali sądowej zdrowy rozsądek nie na wiele się panu przyda, prawda? Potrzebuje pan dowodów. - Potrzebuję opinii eksperta. Takiego jak pan. Czy jest pan przekonany, że tri i nadchloran etylu są zupełnie nieszkodliwe dla ludzi? -Nie... - A więc musi pan to zeznać... Rimland uniósł rękę. - Dość. Owszem, jestem przekonany, że skażona środkami chemicznymi woda może wywoływać białaczkę. Prawdę mówiąc, w głębi duszy nie mam co do tego ani cienia wątpliwość. Ale może to być tylko jedna z wielu przyczyn. W tym temacie moi koledzy po fachu wykazują ogromną powściągliwość. Dlaczego lekarze wciąż utrzymują, że nie wiedzą, co powoduje raka, jeśli w niektórych przypadkach jego przyczyny sąoczywiste? Dlaczego, jako naukowcy, zaprzeczamy czemuś, co pozostaje w oczywistej zgodzie ze zdrowym rozsądkiem? Ben nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. - Wystarczy, że zgodzi się pan być świadkiem i powie to. To wszystko, czego potrzebujemy. Niczego więcej od pana nie oczekuję... - Ale przecież nie tylko o to mnie pan zapyta, prawda? - Przerwał na chwilę. - Będzie pan chciał wiedzieć, czy te chemikalia mogą wywołać raka, a ja odpowiem, że tak. A na koniec, albo pan sam, albo adwokat strony przeciwnej zapyta mnie, czy na pewno to właśnie one były przyczyną białaczki, która doprowadziła do śmierci dzieci powodów. Przecież w końcu to pytanie jest najważniejsze, nieprawdaż? A ja będę się wił na wszystkie strony i wahał z odpowiedzią. Będę mówić, że owszem, że prawdopodobnie, a może nawet na pewno. Ale nigdy nie będę mógł stwierdzić tego na sto procent. 218 - Wszystkie dzieci miały kontakt ze skażoną wodą... - Zgadza się, to niepodważalny fakt. Ale nadal istnieje możliwość, że w ich przypadku białaczkę wywołał jakiś inny rakotwórczy czynnik. Nasza wiedza jest za skąpa, byśmy mogli z całą pewnością stwierdzić, co było przyczyną każdego zachorowania. W końcu cała masa innych dzieci też piła tę samą wodę i jakoś nie umarła. - Rodzice tych dzieci mają genetyczne predyspozycje do tej choroby. I to mi wystarczy. To kwestia odporności. Prawo dopuszcza możliwość domagania się odszkodowania, o ile zdołam udowodnić, że to działania oskarżonych doprowadziły do rozwoju choroby. - W czym ja panu nie pomogę. Jedyne, co mogę potwierdzić, to istnienie pewnego prawdopodobieństwa. Ben zagryzł dolną wargę. - Dobrze. To mi wystarczy. Piłeczki skończyły się i Rimland odłożył kij. - Panie Kincaid, mam wrażenie, że pan w ogóle mnie nie słuchał. Nie życzę sobie być pańskim świadkiem. Już kiedyś zeznawałem podczas procesów i stwierdziłem, że jest to dla mnie ogromnie nieprzyjemne. To nieczysta gra. A przesłuchania... - Będą na sali sądowej - przerwał mu Ben - i będę pana chronić podczas przesłuchania. - Wszyscy tak mówią. Ale gdy adwokat obrony zabierze się do roboty, to praktycznie nic pan nie będzie mógł zrobić. Druga strona zrobi wszystko co w jej mocy, aby dowieść, że jestem obłąkanym i niespełna rozumu naukowcem, który gada to, za co mu zapłacono. Wyciągną na jaw każdą tajemnicę, do której uda im się dogrzebać. A prawdę mówiąc, jest kilka spraw, których wolałbym nie wywlekać. - Bardzo wielu poważnych uczonych występuje w roli biegłych sądowych. - Owszem. I bardzo wielu bardzo tego później żałuje. Muszę dbać o swoją naukową reputację. Nie chcę jej zaszkodzić. Moja praca jest zbyt ważna. Ben doszedł do wniosku, że czas wyciągnąć asa z rękawa. - Czyżby? Wydawało mi się, że pańska praca właśnie dobiegła końca. Rimland zmrużył oczy. - A co takiego pan słyszał? - Że pański program został wstrzymamy. - To bzdura. Po prostu... zdecydowano się na pewną przerwę. To wszystko. Z powodu chwilowego braku funduszy. - To proszę pozwolić mi uzupełnić te braki. Niech pan przyjmie to zlecenie i wykorzysta honorarium na kontynuację prac. Rimland potrząsnął głową. 219 - To i tak nie wystarczy. Nawet gdybyście płacili mi po stawkach godzinowych. - Jest pan pewien? Proszę się zastanowić. Będzie się pan musiał spotkać ze wszystkimi rodzicami, zbadać ich, zapoznać się z ich kartami leczenia, a może nawet wykonać własne analizy i testy. - Owszem, to jest bardzo czasochłonne. To kolejny minus. Ale to i tak będzie za mało... - Zapłacę panu pięćdziesiąt tysięcy dolarów. - Przy tych słowach Beno-wi zamarło serce, był jednak zdecydowany na wszystko. Musiał mieć tego człowieka na miejscu dla świadków. - Ma pan na myśli sztywną stawkę? - Zgadza się. - Pójdą na to wszystkie pieniądze, które Ben zdołał wyrwać od Mózgu, ale nie miał wyboru. - Bez względu na to, do jakich dojdę wniosków? -Tak. - Bez względu na to, co się stanie, gdy zajmę miejsce dla świadków? - Nie szukam powtarzającej za kimś papugi, doktorze. Potrzebuję, aby ktoś, kto cieszy się niepodważalnym szacunkiem i jest ekspertem w swojej dziedzinie, wystąpił jako świadek i powiedział przysięgłym, co się stało. Rimland wodził palcem po ustach. Ben po raz pierwszy miał wrażenie, że się nad czymś zastanawia. - Proszę mi dać dwadzieścia cztery godziny na odpowiedź. Ben poczuł, że jego serce znowu zaczyna raźniej bić. - Będę czekał na pana telefon. Rozdział 25 chodząc do sali, w której sędzia miał rozpatrzyć złożone przez Col-by'ego wnioski obrony, Ben postanowił darować sobie zwyczajowe uściski rąk i udawaną koleżeńskość. Niby czemu miałoby to służyć? I tak wszyscy obecni wiedzieli, że w stosunku do Colby'ego nie żywi żadnych przyjacielskich uczuć. Pominięcie tych zwyczajowych powitań sprawiało też, że Col-by został sam na sam ze swoimi domysłami: kim jest ten dostojnie wyglądający dżentelmen ze szpakowatą brodą, który pojawił się wraz z Benem. Benowi przyjemnie było myśleć, że udało mu się wprowadzić pewien element niepewności do misternego planu Colby'ego. Nie było to wiele, ale nawet najmniejsza rysa na pancerzu obrony działała na jego korzyść. 220 Colby ze swoim zespołem siedział przy stole obrony i starał się nie patrzeć na nowoprzybyłych. Przyprowadził też swojego klienta, Myrona Blaylocka. Ben nie miał zielonego pojęcia, po co. Może staruszek po prostu chciał tu być i patrzeć, jak ścierająBena na pył. Colby miał też ze sobą co najmniej pięciu innych pracowników Ravena, praktycznie jednego na każdy wniosek. Kolejny raz wydawało się, że firma Colby'ego nie oszczędza na kosztach koniecznych do oddalenia skargi powodów, a może tylko chciała nabić jak największy rachunek. Tego ranka nie czekali zbyt długo. Niemal w tym samym momencie, gdy duża wskazówka zegara dosięgła dwunastki, pojawił się poważny jak zawsze sędzia Perry. Uśmiechnął się lekko do Colby'ego, a Bena kompletnie zignorował. Zajął swoje miejsce, z hukiem położył na biurku ogromny stos książek i dokumentów i już był gotów zaczynać. Widać tak duża liczba wniosków obrony skłoniła go do maksymalnego pośpiechu. - Zapoznałem się z oświadczeniami stron, tak więc nie czujcie się panowie zobowiązani do powtarzania wszystkiego od nowa - zaczął. - Od razu chcę zaznaczyć - i tu spojrzał złowieszczo w stronę Bena - że bardzo poważnie traktuję tę sprawę, pomimo towarzyszącego jej jeszcze przed rozpoczęciem procesu rozgłosu, którego w żaden sposób nie pochwalam. - Kolejne złowrogie spojrzenie na Bena. - Nie zawaham się oddalić powództwa, jeśli sąd, po zapoznaniu się z wnioskami, uzna to za stosowne. Może zaczniemy od... - Wysoki Sądzie - przerwał mu wstając z krzesła Ben - zanim zaczniemy, chciałbym przedstawić nowego członka zespołu powodów. Perry nie wyglądał na zirytowanego tym, że mu przerywano. Widać jego też ciekawiło, kto siedzi obok Bena. - Proszę bardzo, mecenasie. Towarzysz Bena wstał z krzesła. - Przedstawiam państwu profesora Jacka Matthewsa, autora wielu książek i wykładowcę prawa deliktowego. Sędzia chrząknął. - Czy dobrze słyszę? Powiedział pan Jacka Matthewsa? - Tak, Wysoki Sądzie. - Ben nie mógł odmówić sobie uśmiechu. Wiedział, że na dźwięk tego imienia w głowie sędziego odezwał się ostrzegawczy dzwonek. Jego wzrok powędrował ku górze książek, które ze sobą przyniósł. Jedna z nich miała miękka szarą oprawę i Ben wiedział, że jest to wydanie prawniczego przeglądu uniwersytetu w Tulsie, w którym zamieszczono najnowszy artykuł Matthewsa poświęcony kwestiom dowodzenia związku przyczynowego podczas skomplikowanych procesów sądowych. - Czy... profesor Matthews pomaga powodom? - zapytał sędzia, z trudem maskując niedowierzanie. - Tak jest, Wysoki Sądzie. Profesor wypełnił już swoje zgłoszenie. -I Ben zaczął odczytywać krótką, lecz mimo tego imponującą listę referencji i naukowych osiągnięć profesora. 221 Sędzia chłonął to wszystko, wciąż zdumiony i oszołomiony. Może była to tylko gra jego wyobraźni, ale Benowi zdawało się, że wyraźnie widzi, jak jego wiarygodność w oczach sędziego podnosi się niczym słupek rtęci w termometrze w upalny letni dzień w Oklahomie. - Czy będzie pan... czy podczas rozprawy profesor razem z panem będzie przesłuchiwał świadków? - Nie, Wysoki Sądzie - odpowiedział Ben. - Tę sprawę nadal prowadzę ja. Profesor Matthews będzie pomagał mi w kwestiach prawnych. Zwłaszcza tych związanych z trudnościami towarzyszącymi wykazaniu związku przyczynowego, które wcześniej były przedmiotem troski tego sądu. - Rozumiem. - Sędzia jeździł palcami wzdłuż oprawki okularów, najwyraźniej wciąż niezbyt pewien, co ma o tym wszystkim sądzić. - W takim razie kontynuujmy. - Wysoki Sądzie, czy mogę? - zapytał Colby w typowy dla siebie spokojny, bezpośredni i wyjątkowo poufały sposób. Kątem oka Ben dostrzegł, że wcześniej szeptał o czymś z Mayronem Blaylockiem. - W moim przekonaniu mamy tutaj pewien problem. Problemy były teraz ostatnią rzeczą potrzebną Benowi, zwłaszcza gdy już zaczynały się rysować przed nim pewne szansę na przetrwanie tego przesłuchania stron. Cóż takiego trzymali do tej pory w ukryciu? - Wydaje mi się, że zachodzi tutaj przypadek konfliktu interesów klienta - ciągnął dalej Colby. - Dysponuję wiarygodnymi informacjami, że profesor Matthews pracował w przeszłości dla pozwanej firmy. W takim przypadku jest bardzo niewskazane, aby występował teraz przeciwko własnym interesom. I chociaż nie mamy nic przeciwko powszechnie szanowanemu profesorowi, obawiam się, że należy go wykluczyć z postępowania. Sędzia spojrzał na Bena ponad czarnymi oprawkami okularów. - Czy to prawda, panie Kincaid? - Czy mógłbym osobiście wyjaśnić tę kwestie? - zapytał profesor, wstając z krzesła. - Chyba ja jestem najlepiej przygotowany do odparcia tego zarzutu. Owszem, w przeszłości pracowałem dla H.P. Blaylock. To było kilka lat temu. Te pracę wykonywałem w firmie i zajmowałem się głównie przygotowywaniem pewnych dokumentów. Nigdy nie byłem zaangażowany w żadne prace, które mogłyby mieć związek z obecnie rozpatrywanym przypadkiem, a po wykonaniu tamtego zadania nigdy więcej już dla nich nie pracowałem. Sędzia zakaszlał. - Ale wciąż pozostaje pytanie... - Z całym szacunkiem, Wysoki Sądzie, ale jestem całkowicie przekonany, że w tym przypadku nie ma przesłanek do wykluczenia mnie ze sprawy. Zasady kodeksu etyki zawodowej, paragraf cztery, dwa, wraz z komentarza- 222 mi od jednego do dziesięciu, wyraźnie stwierdzają, że wyłączenie świadka ze sprawy może mieć miejsce tylko w takim przypadku, gdy świadek w dalszym ciągu reprezentuje firmę lub gdy pomiędzy zagadnieniami, którymi zajmował się przeszłości, a obecnie rozpatrywaną sprawą zachodzi istotny związek. - Wysoki Sądzie - wtrącił się Colby. - Stanowczo twierdzę, że obecna rozprawa ma związek lub może mieć związek dosłownie z wszystkimi aspektami działalności firmy pana Blaylocka. Wydaje mi się, że każda praca wykonywana na rzecz firmy sprawia, że profesor może zdradzić wewnętrzne tajemnice firmy lub posiadać na jej temat wiedzę, która w obecnie rozpatrywanej sprawie może zostać wykorzystana, nawet nie celowo, na niekorzyść klienta. Profesor Matthews nie pozostał mu dłużny. - To może być punkt widzenia pana Colby, Wysoki Sądzie, ale tego punktu widzenia nie podziela kodeks etyki zawodowej ani odpowiednie precedensy ustanowione zgodnie z regułami tego kodeksu. Mogę powołać się na szereg przypadków, których kopie oczywiście mam dzisiaj ze sobą, gdzie wcześniejsze związki, o wiele silniejsze niż w moim przypadku, nie zostały uznane za przesłankę do wyłączenia z procesu. Co więcej, przygotowałem oświadczenie, które przedłożyłem sądowi dziś rano z prośbą o włączenie do akt, stwierdzające, że podczas mojej krótkiej współpracy z firmą nie byłem w stanie poznać żadnych faktów, które mógłbym wykorzystać w tym procesie. Jest to jedyny dowód dotyczący omawianej sprawy. Z uwagi na to, że jest to dowód niepodważalny, uważam iż sąd powinien to oświadczenie uznać. Ben wziął głęboki oddech. Wow! Wynajęcie tego gogusia okazało się jego najlepszym posunięciem. Colby nawet nie silił się na odpowiedź, gdyż tak naprawdę to nic więcej nie mógł już powiedzieć. Przegrał i był na tyle bystry, by doskonale to wiedzieć. Sędzia oparł się wygodnie na krześle. - Panie Colby, jeśli w przyszłości uzyska pan jakieś dodatkowe dowody, pozwolę panu na ich dołączenie. W tej chwili nie widzę jednak żadnych przeszkód, by profesor Matthews mógł uczestniczyć w tym przewodzie sądowym. Jego rozległa wiedza o złożonych zagadnieniach prawa deliktowe-go może się nam wszystkim przydać. Ben z trudem powstrzymał się, by nie podskoczyć z radości. Wiedział, że w przeszłości Perry'ego łączyło coś z Colbym i że uważał go za przyjaciela. Ale jeśli Benowi udało się zrobić z Matthewsa eksperta w tej sprawie, wszystkie wnioski i zagrywki taktyczne Colby'ego na nic się nie zdadzą. - A więc - odezwał się sędzia -jeśli uporaliśmy się już z tym problemem, to może zajmiemy się wnioskami? Proponuję, byśmy zaczęli od wniosku obrony o rozpatrzenie powództwa w trybie doraźnym, gdyż jeśli ten wniosek przejdzie, 223 nie będzie potrzeby rozpatrywania pozostałych. - Odwrócił się ku stołowi obrony. - Panie Colby, to pański wniosek. Od czego zaczniemy? - Dziękuję, Wysoki Sądzie. - Colby zajął miejsce na podwyższeniu. - To bardzo nieskomplikowany wniosek, oparty na wykładni językowej sprawy Daubert kontra Merril Dow Pharmaceuticals. Podczas tej rozprawy dziewięciu wielce szanowanych sędziów Sądu Najwyższego, najwyższego organu wymiaru sprawiedliwości w naszym kraju, stwierdziło, że dowód naukowy nie może zostać przyjęty, jeśli... - Jeśli można, Wysoki Sądzie... To znowu był profesor Matthews, który wstał ze swego miejsca. - Czy mogę coś uściślić? Colby nadął policzki. - Proszę pana, to jest sąd, a nie sala wykładowa. Czyż nie należy do dobrego tonu, aby pozwolić przedmówcy skończyć, nim zacznie się obalać jego stwierdzenia? - Ach, tak, tak. Wiem o tym - powiedział Matthews, wzór nieskazitelnych manier. - Nie mogę jednak pozwolić, aby takie błędne przedstawienie faktów nie zostało skorygowane. Colby zmarszczył brwi. - Błędne przedstawienie faktów? Sędzia pochylił się do przodu. - O co panu chodzi, profesorze? Matthews ani chwili nie zwlekał z odpowiedzią. - Sprawa Dauberta nie została rozstrzygnięta przez Sąd Najwyższy w pełnym składzie. Dwóch sędziów wycofało się na własny wniosek. Tak więc w głosowaniu brało udział tylko siedmiu członków Sądu, a wynik głosowania wynosił cztery do trzech, co daje bardzo nikłą przewagę. Nawet ze swojego miejsca Ben widział, że z kołnierzyka Colby'ego bucha para. - Nie wydaje mi się, aby takie szczegółowe wyliczenia miały tu jakieś znaczenie, Wysoki Sądzie. Bez względu na proporcje, rozstrzygnięcie tej sprawy jest teraz obowiązującym prawem. - W tym przewodzie sądowym pozostało jednak wiele spraw, wobec których sąd nie zajął żadnego stanowiska - odparł Matthews. - A biorąc pod uwagę tak małą przewagę podczas głosowania, można wysunąć wniosek, że w przypadku niektórych zagadnień nie zdołano, nawet w najmniejszym stopniu, osiągnąć konsensusu. Colby wyprostował się. - Tak czy inaczej, przypadek Dauberta, stanowiący w tej chwili obowiązujące prawo w kraju, potwierdza, że sąd może nie przyjąć dowodu naukowego, jeśli wpierw nie zostanie udowodnione, że dowód ten pomoże 224 rozsądzającym, czyli przysięgłym, w ustaleniu faktów. Oznacza to, że sąd musi zadecydować o przydatności dowodu, ważności dowodzonych w nim faktów oraz metodologii i zasadach, na jakich oparty jest dowód. - Zgadza się - cicho potwierdził Matthews. - W obecnie rozpatrywanej sprawie strona wnosząca oskarżenie zamierza wykorzystać dowód naukowy, który jest dowodem spekulacyjnym, zawierającym ekstremalne opinie, które nie zostały powszechnie zaakceptowane przez większość środowiska lekarskiego. - Rzecz jasna, że w tej chwili pan Colby powołuje się na wykładnię Frey - wtrącił się Matthews - która została całkowicie odrzucona w myśli przez postanowienia numer 702 Federalnych Zasad Prezentowania Dowodów i decyzję w sprawie Dauberta. - Niech i tak będzie - ciągnął dalej Colby. Jego głos stał się nieco drżący. - Powodowie postanowili przedstawić świadectwo nie poparte żadnymi wiarygodnymi dowodami naukowymi. Jest to szarlataneria najgorszego sortu, do jakiej uciekają się tylko pozbawieni wszelkich skrupułów ludzie, którzy chcą zrobić lub powiedzieć coś, co może im zapewnić pieniądze. Ben zerwał się z krzesła, ale Matthews z powrotem go na nie popchnął. - Wysoki Sądzie, protestuję. Choć muszę przyznać, że na panu Colbym spoczywa moralny obowiązek rzetelnego reprezentowania interesów swojego klienta, to wygłoszone przez niego przed chwilą stwierdzenie jest absolutnie niewłaściwe. - A to dlaczego? - zainteresował się sędzia. - Biegły z zakresu medycyny, którego chcemy pozwać na świadka, doktor Abbott Rimland, uchodzi na najlepszego światowego eksperta w dziedzinie białaczki. - Tak naprawdę to jest jedynym człowiekiem na ziemi, który uważa, że środki chemiczne mogą być przyczyną raka - wybuchnął Colby. - Otwarty umysł często stanowi bramę do wielkich odkryć - odparł mu Matthews. - Te słowa wypowiedział Galileusz, Wysoki Sądzie. I miał absolutną rację. W tym przypadku pionierskie badania doktora Rimlanda pozwoliły mu wyciągnąć odkrywcze wnioski na temat występujących w miastach czynników rakotwórczych. - To tylko teoria - odparował Colby. - A nie wiarygodny dowód. -1 w tym przypadku nie jest to prawdą. Doktor przeprowadził rozległe kontrolowane badania na zwierzętach laboratoryjnych... - A to nie jest to samo co testy na ludziach - stanowczo stwierdził Colby. Wyraz jego twarzy wskazywał, że tym razem czuje, iż dotarł do punktu, w którym może wygrać. - To szczególne zagadnienie zostało rozpatrzone przez sąd federalny w sprawie - przerwał na chwilę czekając, aż asystent poda mu kserokopię akt sprawy - Vermon kontra Maplewood Medical Arts. 15 - Milcząca sprawiedliwość 225 Sąd stwierdził wtedy, że testy na zwierzętach laboratoryjnych nie są wystarczającym dowodem mogącym stanowić wiarygodne świadectwo na wystąpienie podobnych reakcji u ludzi. - Przerwał i z uśmiechem na ustach wyciągnął rękę z aktami. - Może wielce uczony profesor zechce na to zerknąć... Matthews nawet na to nie spojrzał. - Sprawę Vermon rozstrzygnięto w drodze mało przekonującego rozumowania opartego na prawie stanowym, które u nas, w Oklahomie, nie obowiązuje. Większość komentatorów zgodziła się, że różnice zdań są najlepiej zrozumianą częścią całego przypadku. Poza tym pan Colby oczywiście zapomniał powiedzieć, że sprawa była rozpatrywana przez Trzeci Okręg Sądowy, którego postanowienia nie są obowiązujące dla sądu. Po wydaniu wyroku w sprawie Vermona to zagadnienie rozpatrywano jeszcze podczas trzech innych rozpraw. - Matthews z głowy wyliczył nazwy trzech innych spraw. -I w każdym przypadku uznano, że dowód naukowy oparty na testach prowadzonych na zwierzętach laboratoryjnych nie musi przesądzać o efektach dla ludzi, lecz wystarczy, aby poprzeć dobrze udokumentowaną opinię eksperta. - Zrobił krótką przerwę, aby dać sobie i innym możliwość złapania oddechu. - Ostatnia z tych spraw, Wysoki Sądzie, sprawa Buchnera, rozpatrywana była przez Dziesiąty Okręg, którego orzeczenia obowiązują niniejszy sąd. Sędzia Perry odchylił się na oparcie krzesła. - Tak więc - odezwał się z lekkim uśmiechem na ustach, wyraźnie pod wrażeniem - to chyba przesądza sprawę. Czy chce pan dodać coś jeszcze, panie Colby? Oczy Colby'ego były ponure jak noc. - Nie, Wysoki Sądzie. - A więc dobrze. Wniosek obrony o rozstrzygnięcie sprawy w trybie doraźnym zostaje oddalony. Co więcej, na podstawie argumentów, które tu przed chwilą usłyszałem, wyrażam zgodę, aby zgłoszony przez powodów biegły z zakresu medycyny mógł zeznawać podczas procesu. Ostrzegam jednak, że jego zeznań będę słuchać ze szczególną uwagą. Chociaż profesor przekonał mnie, iż należy pozwolić przysięgłym zapoznać się z tym dowodem, to jeśli sąd uzna, że nie jest on wystarczający na poparcie oskarżeń powodów, nie zawaham się interweniować. Matthews lekko przechylił głowę. - Rozumiem, Wysoki Sądzie. - To bardzo dobrze. Teraz zajmiemy się resztą wniosków. - Sędzia spojrzał na Matthewsa. - Nie powinno to zająć zbyt wiele czasu. I rzeczywiście nie zajęło. Z pozostałymi siedmioma wnioskami Colby'ego sąd uporał się w niecałe pół godziny. Matthews zbijał wszystkie argumenty, a było 226 zupełnie jasne, przynajmniej z punktu widzenia sędziego, że profesor nie może się mylić. Colby mógł być przyjacielem Perry'ego, ale w świecie prawniczym to Matthews uchodził za eksperta i gdy coś mówił, to Perry tylko słuchał. Matthews był przygotowany dosłownie na wszystko, potrafił przewidzieć argumenty Colby'ego i bez trudu je odeprzeć. Wynik nigdy nie ulegał wątpliwości. Z Matthewsem u boku powodowie zdołali odeprzeć sześć z siedmiu pozostałych wniosków, a przy siódmym odnieśli częściowe zwycięstwo. Wniosek o udzielenie Benowi nagany ostał oddalony bez żadnej dyskusji. Sędzia zarządził, że powodowie muszą przedstawić swoją dokumentację lekarską oraz poddać się badaniom, chociaż na wniosek Matthewsa liczba badań została ograniczona w stosunku do tego, czego domagała się strona pozwana. Mimo wszystko było to druzgocące zwycięstwo powodów i sromotna klęska strony pozwanej. Ben widział, jak przy każdej decyzji sądu w Mayro-nie Blaylocku narasta wściekłość. A co najlepsze, miał poczucie, że chyba po raz pierwszy od początku tej sprawy, sąd traktuje go poważnie i z szacunkiem. Widać ogólne wrażenie było takie, że jeśli ktoś cieszący się tak powszechnym szacunkiem jak profesor Matthews chce współpracować z Be-nem, to widać wcale nie jest on taki zły. W drodze do wyjścia Ben napotkał wzrok Colby'ego. - Wygląda, że jednak będziemy mieć proces, co? Musi się pan czuć zupełnie zdruzgotany. - Zdruzgotany? - Colby zbliżył się do Bena, tak aby nikt nie mógł ich słyszeć. - To chyba jasne, że starałem się nie dopuścić do tego procesu. Tak nakazuje mi zawodowa etyka. Ale teraz będziesz mieć ten swój proces i jak myślisz, ile czasu to będzie się ciągnąć, co? Miesiąc? Dwa? A może dłużej? Mam wystarczająco wielu pracowników, a mój klient nie ma wyboru i musi się bronić bez względu na koszty. Sądzę, że moja firma zarobi jakieś pół miliona dolców. - Przerwał. - Zdruzgotany? Nie, raczej wstrząśnięty. Colby przysunął się jeszcze bliżej. -Nie, Kincaid. Nie jestem zdruzgotany. Ale gdy ten proces się skończy, ty będziesz kompletnie zdruzgotany. Rozdział 26 v_^hoć raz Ben wracał z pracy w całkiem dobrym nastroju. Owszem, zmagał się z najgorszą, najbardziej skomplikowaną i najdroższą rozprawą sądową, z jaką miał do czynienia podczas całej kariery. I właśnie odniósł poważne 227 zwycięstwo, a prawdę mówiąc dwa. Skłonił Arthura Turnbulla do złożenia do protokołu nowego i poprawionego zeznania, a także wygrał, i to w cuglach, przesłuchanie stron, podczas którego sędzia Perry rozpatrywał wnioski Col-by'ego. Wciąż miał wiele do zrobienia, ale przynajmniej udało mu się skierować sprawę na dobry tor. Nic więc dziwnego, że miał dobry humor... Przynajmniej do momentu, gdy ujrzał na drzwiach kartkę od Joni. Były tam tylko trzy słowa, które jednak z przerażającą dosłownością informowały: „Jesteśmy w szpitalu". Znalazł Joni na korytarzu piątego piętra, krążącą pod drzwiami pokoju pani Marmelstein. - Nie pozwolili mi wejść do środka - wyjaśniła. Jej zazwyczaj perfekcyjnie ułożone włosy były w ogromnym nieładzie; twarz miała ściągnięta i pokrytą czerwonymi plamami. - Siedzą tam już ponad godzinę. - Co się stało? - zapytał Ben. - Sama nie wiem. Po prostu... - Przeciągnęła palcami przez włosy. -Wyszłam dosłownie na jedną minutę. Nie wiem jak, ale musiała jakoś upaść... może próbowała wstać z łóżka. Ben skrzywił się. - Jak bardzo z nią źle? Oczy dziewczyny wypełniły się łzami. -Niedobrze z nią, Benie. Bardzo źle. Nie wiem, jak... Nie wiem... Nie było mnie tylko przez minutę... Ben otoczył ją ramieniem i podprowadził do krzesła. Joni była osobą tak godną zaufania i tak troskliwą opiekunką, że niemal zapomniał, jak bardzo jest młoda, a przecież ledwo co przestała być nastolatką. Spoczywała na niej tak duża odpowiedzialność, że mógłby się pod nią złamać niejeden starszy i bardziej od niej doświadczony człowiek. - To nie twoja wina - uspokajał ją. - Byłam pewna, że śpi. Musiałam zadzwonić do przyjaciółki, aby spytać, czy pożyczy mi swoje notatki... - To nie twoja wina - stwierdził stanowczo. - Nic nie mogłaś na to poradzić. - Ale gdybym tam była. Przecież powinnam tam być. - Nie obwiniaj się. Na starość takie wypadki są nie do uniknięcia. Co mówią lekarze? - Że złamała biodro. Znowu. Ben potrząsnął głową. To było... Zaraz, zaraz.. Zaledwie rok temu przeszła operację wszczepienia endoprotezy stawu biodrowego. I do tej pory jesz-cze do siebie po tym nie doszła. 228 - Ten upadek chyba pogorszył jej jaskrę. Prawie nic nie widzi. Nie może chodzić. Nie widzi. To beznadziejne. Joni nie może się dłużej opiekować panią Marmelstein. Nie jest w stanie zapewnić jej takiej opieki, jakiej potrzebuje. Nikt nie jest w stanie tego zrobić, nie sam jeden. - Trzeba będzie umieścić ją w zakładzie. - Wątpię, czy będziemy mieć szansę to zrobić, Benie. - Wargi Joni drżały. - Ona umiera. Mikę do późna pracował w swoim biurze, tak jak zawsze od chwili pierwszego z tych makabrycznych morderstw. Noc była ciemna i bezgwiezdna. W oknie za biurkiem Mikę widział światła przedmieścia Tulsy, rozmigotane smugi świateł reflektorów, pomarańczowe płomienie rafinerii w Arkansas. Próbował skoncentrować się na robocie, wyrzucić z myśli najbardziej przerażające szczegóły, udawać, że wcale już nie potrzebuje paru szybkich machów nikotyny. Chęć zapalenia papierosa najsilniej odczuwał późnym wieczorem, zwłaszcza wtedy, gdy był sam, nieco znudzony i gdy potrzebował czegoś, co podniosłoby go na duchu, dało zajęcie rękom i sprawiło, że nie czułby się aż tak bardzo samotny. Od kiedy rzucił palenie, przytył ponad dwadzieścia funtów i za każdym razem, gdy przechodził koło automatu w holu, wciąż miał ogromną chęć na papierosa. Dzwonek telefonu przywrócił go do rzeczywistości. - Morelli, słucham - przybrał bezosobowy ton. Głos po drugiej stronie brzmiał dźwięcznie i donośnie. - Tu Pfieffer. Mikę skrzywił się. - O co chodzi? - Mam coś dla ciebie. - Pozwól, że zgadnę. Właśnie odkryłeś, że dwanaście lat temu wziąłem w kuchni filiżankę kawy, nie wrzucając za nią monety do skarbonki. I pewnie chcesz postawić mnie w stan oskarżenia. Najwyraźniej Pfieffer był w dobrym nastroju i postanowił zignorować sarkazm Mikę'a. - Tym razem chodzi o coś innego. Mam coś na Blaylocka. Mikę usiadł. - Tak szybko? - A co, miałem się bawić? - Przecież chyba nie miałeś nawet czasu, by... - Szczerze mówiąc, zdążyłem przejrzeć ich księgi rachunkowe tylko z ostatnich dwunastu lat. - Z dwunastu lat? Przebrnąłeś przez całe dwanaście lat tego bełkotu? 229 - Dla ciebie to bełkot, ale dla mnie podstawowy język. Wiedziałeś coś 0 tym, że kilka lat temu Blaylockowi zwinięto sześćdziesiąt milionów dol- ców? - Sześćdziesiąt milionów? Nic a nic. Przecież musiałbym o tym słyszeć. - Wcale nie, zwłaszcza że nie poinformowano o tym policji. - Chcesz powiedzieć, że facet stracił sześćdziesiąt milionów doków 1 nie wezwał policji? - Na to mi wygląda. W każdym bądź razie, forsa wyparowała, a wpis w księgach rachunkowych przypisuje to kradzieży. - To pewnie dla zamydlenia oczu. Pewnie dokonali jakiejś złej inwestycji lub coś w tym rodzaju. - Może. Ale żadnych wydatków tego typu nie zaksięgowano, a forsa znikła. Takie coś nawet tak nadzianego faceta jak Mayron Blaylocka musiało zdrowo trzepnąć po kieszeni. - Bez wątpienia. - Weź pod uwagę, że dogrzebanie się do tego wszystkiego wcale nie było łatwe. Ci księgowi Blaylocka użyli tak wielu odsyłaczy do innych dokumentów, że czytanie ich sprawozdań przypomina rozwiązywanie krzyżówki. Nawet dla mnie. Podejrzewam, że różne kawałki tego finansowego puz-zla poprzydzielano różnym księgowym, tak że ani jedna osoba nie wie, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Oczywiście z wyjątkiem samego Myro- na. Ciekawe, pomyślał Mikę, dlaczego prezes wielkiej firmy z taką determinacją skrywa swoje sprawy finansowe? - W każdym razie była to największa pojedyncza pozycja, która wyglądała mi podejrzanie. Dogrzebałem się do niej zeszłej nocy. Teraz jednak odkryłem drugą tak samo dużą i właśnie dlatego dzwonię. - Co to takiego? - Jednorazowa wypłata dla pracownika w kwocie przewyższającej nieco dwa miliony dolarów. - Dwa miliony? A czym on, do diabła, sobie na to zasłużył? - Pojęcia nie mam. W zestawieniu nazwano to „udziałem kapitałowym". - Pewnie był to jeden z głównych zastępców prezesa lub jakiś wynalazca, który opatentował jakieś niezwykłe urządzenie. - Dwa razy pudło. - Wydawało się, że Pfieffer rozkoszuje się tym, że jest o krok przed Mikiem. - Prawnik. - Prawnik? Od kiedy to prawnicy dostają dwumilionowe premie? - Nigdy nie dostają, chyba że reprezentują byłego zdobywcę trofeum Haismana. A w dodatku ten facet jest etatowym pracownikiem. Przypuszczam, że zarabia z osiemdziesiąt tysięcy rocznie. Pracuje na miejscu, w firmie. 230 W pamięci Mikę'a zaskoczyła jakaś klapka. - A jak nazywa się ten gość? - Ronald Harris. Coś ci dzwoni? - Aha. Niedawno z nim rozmawiałem. Kiedy dokonano tej wypłaty? -Pfieffer podał mu datę. - To było na długo przed tymi morderstwami. - Masz jakiś pomysł, za co mógł dostać taką górę forsy? - zapytał Pfieffer. - Nic nie przychodzi mi do głowy - wstając odpowiedział Mikę. - Myślę, że wpadnę do niego i po prostu zapytam. - Świetnie. To znaczy, że ci się przydałem, co? Mikę zazgrzytał zębami. - Chyba tak. - Ekstra. A więc znów jestem u twoich łaskach? - Nigdy - odpowiedział Mikę i odłożył słuchawkę. Ben zebrał swoich pracowników w biurze na tradycyjnej odprawie przed rozprawą. Christina porządkowała wszystkie dokumenty. Wykorzystując swe nadzwyczajne zdolności organizacyjne, upewniała się, czy podczas rozprawy nie czekają ich jakieś nieprzyjemne niespodzianki. Loving siedział przy biurku Bena i streszczał mu charakterystyki wszystkich świadków oraz raporty z przeprowadzonych dochodzeń. W tym samym czasie profesor Mat-thews przedstawiał Benowi wszystkie hipotetyczne sprzeciwy, haczyki prawne oraz przygotowywał ewentualne odpowiedzi. Starali się wyjaśnić wszystkie wątpliwości i upewnić, czy są przygotowani na każdą ewentualność. Już jakiś czas temu Ben nauczył się, że wbrew temu, co może się zdawać postronnym, tajemnica powodzenia podczas rozprawy nie polega na tym, by szybko reagować. Chodzi o to, żeby być dobrze przygotowanym. A kiedy gra szła o tak wysoką stawkę jak w tym przypadku, Ben chciał mieć stuprocentową pewność, że są dobrze przygotowani. Po kolei przeglądali wszystkie związane ze sprawą notatki, sprawdzali, czy we właściwym miejscu jest wszystko, czego Ben mógł potrzebować: podstawowe informacje o świadkach, załączniki, wykazy dowodów, uwagi. Przewertowali ogromną liczbę dokumentów, wybierając te, które mogły mieć znaczenie podczas procesu. Zbadali wszystkie kruczki prawne, które ich zdaniem, Colby chciałby wykorzystać, gdy tylko nadarzy mu się okazja. - Dosyć tego - stwierdził Ben, gdy było już dobrze po północy. - Przygotowania przygotowaniami, ale trzeba też uwzględnić inne rzeczy, na przykład potrzebę snu. Przez cały czas usilnie starał się skupić na omawianych sprawach, jednak myślami wciąż wracał do szpitalnego pokoju pani Marmelstein. Powiedział 231 Joni, aby do niego zadzwoniła, gdy tylko pojawią się jakieś nowe okoliczności. Do tej pory nie zadzwoniła. - Loving, a co z poszukiwaniami Pauliego? Masz coś nowego? Człowiek-góra potrząsnął głową. - Przykro mi, szefie. Wciąż walę głową w mur. A przy tym jeszcze ten superpozew... - Szukaj dalej - nalegał Ben. - To bardzo ważne. Zwłaszcza teraz. Nie... - Zawahał się. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Ben rozejrzał się po pokoju. - A gdzie Jones? Musimy też przejrzeć jego papiery. Niektóre z tych wniosków trzeba będzie złożyć... Jestem. - Jones wpadł w drzwi. - Przepraszam. Ugrzęzłem przy telefonie. Ben nie starał się ukryć irytacji. - Dlaczego nie powiedziałeś temu komuś, że masz robotę? - Bo tym kimś był Mózg. - Aha. - Dzięki Bogu, że to nie ja odebrałem telefon, pomyślał Ben. -Co ci powiedział? - W jakiś sposób dowiedział się o naszym zacnym profesorze. Wścieka się, że nie na to pożyczał nam forsę. O rany, pomyślał Ben, jeśli wścieka się z powodu Matthewsa, to dobrze, że nic nie wie o doktorze Rimlandzie. - Twierdzi, że pożyczał nam forsę, bo chciał mieć pewność, że ukończymy ten proces, a nie po to, byśmy ponosili dodatkowe, nikomu niepotrzebne koszty. - Jeśli to moja osoba stanowi problem, mogę się wycofać - wtrącił profesor Matthews. - Nie, nie możesz tego zrobić, naprawdę - odparł mu Ben. - Colby będzie miał cała armię wspólników, którzy na każde jego skinienie będą prowadzić badania. Potrzebuję cię w naszym narożniku. - Ale jeśli wasz bankier ma coś przeciwko temu... - To niech sobie ma. I tak nic nam nie może zrobić. - Najwyżej odmówi kolejnej pożyczki - odezwał się Jones. - W każdym bądź razie powiedział, że tak właśnie zrobi. Jeśli będziemy potrzebować więcej gotówki... - Do czego z pewnością dojdzie... - ... trzeba będzie wymyślić coś innego. - Na przykład co? Spojrzeli po sobie. - Mogę upiec ciastka na sprzedaż - z typową dla siebie werwą zaproponowała Christina. 232 Wyraz twarzy Jonesa wyraźnie mówił, że nie uważa tej propozycji za godną odpowiedzi. - O to będziemy się martwić później - stwierdził Ben. - Na razie chcę, żeby wszyscy skupili się na procesie. Procesie, tylko procesie i jeszcze raz na procesie. W tej rozprawie my jesteśmy powodami. I musimy mieć wszystko pod kontrolą. Christina zmarszczyła brwi. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Zazwyczaj to powodowie przejmują piłkę i biegną z nią do bramki, ale w przypadku tego pozwu od samego początku pozwoliliśmy, aby Colby przejął dowodzenie. Staliśmy się jego zakładnikami. - A życie nas wszystkich stało się zakładnikiem tego powództwa, dodał w myśli. - To on przejął kontrolę nad nadaniem rozgłosu sprawie, nad wnioskami, nawet nad stroną dowodową. My zaś jedynie odpieraliśmy jego ciosy i staraliśmy utrzymać się na powierzchni. Tylko że podczas właściwego procesu taka postawa nie będzie dobra. To na nas spoczywa obowiązek przedstawienia dowodów, a jeśli go nie wypełnimy, pogrzebią nas żywcem. - Zrobił krótką przerwę. - Wiemy, że mają o wiele więcej pieniędzy. Że mają masę pracowników. Że ich zasoby wielokrotnie przewyższają to, o czym my kiedykolwiek mogliśmy choćby pomarzyć. Ale to my musimy przejąć atak. To my mamy pokój pełen rodziców, którzy są pełni nadziei, że dzięki nam życie ich dzieci nabierze jakiegoś znaczenia. I żeby mieć pewność że coś takiego już nigdy się nie zdarzy. - Po kolei spojrzał na każdego ze swoich pracowników. - Zaufali nam i nie chcę ich zawieść. Była już późna noc, a Mikę wciąż siedział przy biurku. Ronalda Harrisa nie było w domu, a nawet jeśli był, to nie odbierał telefonów, co biorąc pod uwagę godzinę, było zupełnie niezrozumiałe. A Mikę nie mógł czekać. Chciał zapytać go o dwumilionową wypłatę, nie wspominając już o zniknięciu sześdziesięciu milionów z sejfów firmy. Choć nie wiedział dlaczego, ale w jakiś sposób czuł, że jest to ważne. Ale Harrisa nie było w domu. Tak więc musi poczekać z tym do jutra. Chyba że... Coś zaiskrzyło w kilku synapsach jego zmęczonego mózgu. Co takiego powiedział George Philby, gdy z nim rozmawiał? „Jak przypuszczam, nie przyszedł pan tu, by zajmować się nieprawidłowościami finansowymi". Mikę zaczął się nad tym zastanawiać. Może to zwykły zbieg okoliczności? Jakiś cwaniaczek stara się pokazać, jaki to z niego mądrala. Ale jak sam wcześniej mówił, nie wierzył w przypadki. Skąd Philby'emu przyszło to do głowy? 233 Pewnie nie ma to żadnego znaczenia, ale w takim razie jego ostatnie pięćdziesiąt lub coś koło tego przesłuchań też nie ma żadnego znaczenia. Co w końcu ma do stracenia? Z nadzieją, że George Philby ma lekki sen, podniósł słuchawkę telefonu. Ben już miał wyjść z biura, gdy zadzwonił telefon. Jones pognał go odebrać i po chwili wrócił. - Benie! - Poproś o zostawienie wiadomości. Powiedz, że jesteśmy zajęci. - To Colby. Umysł Bena z zadziwiającą szybkością się rozjaśnił. Całe zmęczenie gdzieś uleciało. Colby? O tej porze? Czego on u diabła może chcieć? Wcisnął migający na czerwono przycisk telefonu i podniósł słuchawkę. - Słucham. - Od razu zastrzegam, że to nie mój pomysł. - Głos Colby'ego był bezbarwny, bez cienia jakichkolwiek emocji. - Osobiście jestem temu przeciwny, ale muszę postępować zgodnie z instrukcjami swojego klienta, który właśnie kazał mi zaproponować wam ugodę. Bena coś ścisnęło za serce. Propozycja ugody! Czy to może być prawda? Wcześniej tego dnia omawiał tę możliwość ze swoimi klientami. Zastanawiali się, co mogą, a czego nie mogą zaakceptować, choć nawet sama myśli o ugodzie wydawała się niewiarygodna. Ale taka propozycja naprawdę padła! A jeśli przyjmą, to cały ten ogromny spektakl przed sądem będzie zupełnie niepotrzebny! - Co proponujecie? - Oto nasze warunki. Ugoda ma mieć charakter poufny. Żadnych rozmów z prasą ani ujawniania cyfr. Ugoda będzie mieć charakter strukturalny, z wypłatą rozłożoną na dziesięć lat. - Dobrze, dobrze, może przejdźmy do sedna sprawy - zaproponował Ben. - W żadnym wypadku nie przyznajemy się do winy. Robimy to wyłącznie w celu uniknięcia ogromnych kosztów procesu sądowego. - Proszę oszczędzić mi tych wywodów. Nie od dziś żyję na tym świecie. Ile proponujecie? Colby zrobił przerwę na głęboki wdech. - Upoważniono mnie do zaoferowania wam dwustu dwudziestu tysięcy dolarów w gotówce. Dwieście dwadzieścia tysięcy? Czyli innymi słowy po dwadzieścia patyków za każde zmarłe dziecko. Niewiele więcej, niż Colby zaoferował pod- 234 czas pierwszego przesłuchania. Nie wystarczy nawet na pokrycie kosztów leczenia. To żadne oferta, to po prostu zniewaga. - Odrzucam pańską ofertę - odpowiedział Ben. - Proszę mi wybaczyć, mecenasie, ale czy nie spoczywa na panu moralny obowiązek przedstawienia tej oferty swoim klientom? Czyżby właśnie postanowił pan całkowicie zapomnieć o kodeksie etyki zawodowej? - Omawiałem już tę sprawę ze swoimi klientami, którzy dokładnie poinstruowali mnie, na co się mogą zgodzić, a na co nie. Dzięki temu nie muszę ich ściągać do miasta za każdym razem, gdy trzeba podjąć jakąś decyzję. Pańska oferta nawet w przybliżeniu nie odpowiada ich oczekiwaniom. - Chciwość to poważny błąd, Kincaid. Dwadzieścia tysięcy to kupa forsy. Dużo więcej niż nic. - Odpowiedź brzmi nie. - W ten sposób przynajmniej coś zyskają i uda im się zachować twarz. Jeśli wdadzą się w proces, zostaną upokorzeni i wrócą do domu z pustymi rękami. - Już panu dałem odpowiedź. Jeśli to wszystko, to... - Wszyscy adwokaci powodów są tacy sami - prychnął Colby. - Zawsze twierdzą, że idzie o wielkie zasady. Upierają się, że wcale nie chodzi o pieniądze. Ale zawsze chodzi o forsę. Ty i ta cała twoja banda szukacie tylko okazji do szybkiego wzbogacenia się i to cudzym kosztem. - Tu nie chodzi o pieniądze, Colby - odparował Ben - i mogę to udowodnić. Oto kontroferta, do której złożenia zostałem upoważniony, jeśli uznam to za stosowne. Są skłonni zawrzeć umowę za jednego dolara. Cisza na drugim końcu kabla była satysfakcjonująco długo. - Co takiego? - To, co pan słyszał. - Co to za haczyk? - Żaden haczyk. Blaylock wypłaci nam jednego dolara i uzna, że postąpił źle. Przyzna się do zatrucia studni i do spowodowania śmierci. Zapłaci także za oczyszczenie ujęć wody dla Blackwood. Oto nasza propozycja. Co pan na to? - Doskonale wiesz, że nie mogę się na to zgodzić. - Jeden nędzny dolar, Colby. Czy to jest chciwość? - Odrzucam waszą ofertę - powiedział Colby i rozłączył się. - Czego chciał? - zapytała Christina. Ben potrząsnął głową. - Nic ważnego. Idźcie do domów i prześpijcie się trochę. - Wstał i zamknął notes z notatkami. - Jutro rano zaczynamy rozprawę. 235 I Rozdział 27 G< Teorge Philby siedział w domu i czekał. Do cholery, czego ten gliniarz od niego chce? I to akurat dzisiaj, gdy morderca jest na wolności! Kilka minut wcześniej Morelli zadzwonił i powiedział, że chce do niego wpaść i zadać kilka dodatkowych pytań. Proszę bardzo, ty głupku. Jeśli cię to bawi... Ten gliniarz nie miał żadnych poszlak. Wciąż nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, a dopóki błądził w ciemności, był dla George'a zupełnie bezużyteczny. Perspektywa rozmowy z Morellim wcale nie zachwycała George'a, ale właściwie, to co ten człowiek mógł mu zrobić? Nie miał żadnych podstaw, by go aresztować. George będzie blefować, kłamać, co tylko trzeba. O wiele większe niebezpieczeństwo groziło mu z morderczych rąk byłego przyjaciela. Odezwał się gong przy drzwiach. To pewnie ten gliniarz. George zastanawiał się, czy wie coś o forsie. Pewnie nie, a jeśli nawet, to co? Przecież w daniu pracownikowi wynagrodzenia w postaci czeku na pokaźną sumkę nie ma nic nielegalnego. Policji pewnie nie spodobałby się powód do takiej wypłaty, ale i tak w żaden sposób go nie poznają. Nikt nie mógł im tego powiedzieć. Jedynie George lub sam Blaylock. No i może Ronald Harris. A mało prawdopodobne, aby ktoś z nich zaczął mówić. Przez wizjer w drzwiach zobaczył okryte płaszczem plecy gliniarza, który wpatrywał się w gwiazdy. Pewnie uważa się za romantyka, stwierdził George. Co za głupek. Najchętniej przykopałby mu w tyłek, wywalił na zbity pysk, a potem poszedł na górę i położył się spać. Otworzył drzwi. - No dobrze, poruczniku, chcę mieć to z głowy. Mam dzisiaj dobry dzień... George zamarł. Wyraz jego twarzy całkowicie się zmienił. Niecierpliwość i udawana tolerancja ustąpiły miejsca nieskrywanemu przerażeniu. - Witaj, George - odezwał się stary przyjaciel wpatrując się w niego lodowato zimnymi oczami. - Tęskniłeś za mną? Mikę, trzymając kierownicę lewą ręką, prawą ponownie wybrał cyfry na klawiaturze komórki. Nikt nie odbierał. Dziwne. Zaledwie dziesięć minut temu rozmawiał z George'em Philby i powiedział mu, że chce do niego wpaść i pogadać. „Nie ma sprawy, proszę przyjść, nigdzie dzisiaj nie wychodzę", 236 usłyszał w odpowiedzi. A więc dlaczego teraz, gdy Mikę chciał mu powiedzieć, że się trochę spóźni, nie podnosił słuchawki? Mike'owi zaświtało w głowie, że dzieje się tutaj coś dziwnego, choć pewnie można by to wyjaśnić na tysiąc różnych powodów. Może facet bierze prysznic i nie chce mu się wychodzić z kabiny. Ale czy czekając na policyjnego detektywa bierze się kąpiel? A może czeka na jakiś inny telefon i nie chce podnosić słuchawki po pierwszym dzwonku. Ale Mikę próbował już trzy razy i przecież facet w końcu odebrałby telefon. A może wyszedł wyrzucić śmiecie lub sadzi jakieś rośliny przy świetle księżyca? A może uciął sobie drzemkę? Jednak to wszystko jakoś nie trafiało Mikę'owi do przekonania. Coś było nie tak. A może Philby miał coś do ukrycia i zdecydował się dać nogę przed jego przyjściem... A może Mikę nie był jedyną osobą, która tej nocy postanowiła odwiedzić dom Philby'ego? Wolną ręką wyciągnął ze skrytki małą syrenę. Otworzyi okno, przyczepił ją do dachu i włączył. Urządzenie zaczęło wyć, a twarz Mike'a oblało jaskrawe czerwone światło. Co prawda o tej porze na drodze nie było zbyt wiele samochodów, ale wolał nie ryzykować. Ten morderca już dwa razy mu uciekł i zdążył zabić w wyjątkowo okrutny sposób czworo ludzi. Mikę nie miał ochoty się przekonać, do czego posunie się następnym razem. - Nic cię nie uwiera? - zapytał, rozsmarowując nawilżający żel pod każdą obręczą kajdanek. - Mam nadzieję, że nie. Nie chcę cię zranić, George. Przynajmniej na razie. George zaczął otwierać oczy. To dobrze. Gdy będzie przytomny, będzie to o wiele bardziej zabawne. W końcu kiedyś uważano ich za przyjaciół, prawda? Powinni więc patrzeć sobie w oczy z wyrazem niecierpliwości i oczekiwania na twarzach. Użył tylko tyle siły, by go unieruchomić, by bez oporu dał się rzucić na łóżko i przypiąć kajdankami do poręczy. - Ocknij się i zabłyśnij, Georgie-Porgie. - Uderzył go kilka razy w twarz o wiele mocniej, niż było to konieczne. - Czas na przedstawienie. George zamrugał oczami. - Co... co się dzieje? Czego chcesz? - Wydaje mi się, że sam znasz odpowiedź na to pytanie. Pierwsze, co dotarło do George'a, gdy odzyskał świadomość, to to, że jest kompletnie goły. Potem zdał sobie sprawę, że leży rozciągnięty na łóżku. Następny koszmarny moment nastąpił, gdy uświadomił sobie, że jest całkowicie unieruchomiony. Naprężył ramiona, szarpiąc kajdanki. 237 - Co... co to ma znaczyć? - Tak właśnie wygląda koniec świata, George. Przynajmniej dla ciebie. - Co masz zamiar zrobić? Co zrobiłeś z moim ubraniem? - Już nie będzie ci potrzebne. - Mężczyzna zsunął się z łóżka i podniósł do góry metalowe urządzenie wielkości puszki na ciastka. - Wiesz, co to jest? Prostownik do akumulatora. Z mojego samochodu. Oczy George'a zrobiły się ogromne ze strachu. Znowu zaczął się szarpać, lecz nie zdołał się uwolnić. Spróbował się przekręcić, lecz stwierdził, że jego stopy też przywiązano do łóżka. Właściwie w ogóle nie mógł się ruszać. Po obu stronach twarzy ściekały mu strużki potu. - Nie dasz rady uciec, George. Nie ma takiej możliwości, więc lepiej nie trać energii, bo będzie ci jeszcze potrzebna. - Co chcesz mi zrobić, ty porąbańcu? - Uważaj na swój język, George. - Mężczyzna uniósł pokrywę urządzenia. - Zawsze byłeś bystrzakiem z fizyki, George. Założę się, że już sam do tego doszedłeś. - Nie mam zielonego pojęcia, ty dupku! Lada chwila będzie tu pewien gliniarz! - O tak. Na pewno. Pewnie wezwałeś go telepatycznie. - Zachichotał, a potem wyciągnął dwa kable, jeden plusowy drugi minusowy, i podłączył je do metalowej ramy łóżka. - Daj sobie spokój, George. Przed wejściem tutaj przeciąłem kabel telefoniczny. Nie dałbyś rady wezwać glin, nawet gdybyś się uwolnił, a to też ci się nie uda. - Przeciągnął dłonią po gładkim metalu ramy. - Jak to miło z twojej strony, że masz takie staromodne łóżko. Bardzo ładne. I dobrze przewodzi prąd. - Co chcesz mi zrobić? - wrzasnął George. - A oto plan gry. - Z kieszeni płaszcza wyciągnął mały włącznik czasowy i podłączył go do jednego z gniazd z tyłu urządzenia. - Podłączyłem ładowarkę do gniazdka w ścianie. Przedtem, oczywiście, musiałem odłączyć twoje wideo. Przykro mi, ale stracisz dzisiejszy odcinekFrasiera. Pewnie nie wiesz, że to urządzenie może przewodzić około tysiąca wolt na sekundę. To ci naprawdę podładuje szare komórki. - Roześmiał się głośno i straszliwie. Gdy minął mu atak histerycznego śmiechu, oprawca wytarł oczy. - Oczywiście żartowałem. Twój mózg ugotuje się jak jajko na twardo. Wystarczy około minuty, a już nigdy nie będziesz w stanie zrobić nic więcej, niż tylko siedzieć na krześle i gadać sam do siebie bez sensu. Rzecz jasna i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo po dwóch minutach będziesz martwy. - Nie rób tego, proszę!- błagał George. - Przez kable prąd popłynie do łóżka, do kajdanek, a potem, dzięki żelowi, którym nasmarowałem twoje nadgarstki, prosto do ciała. O, na pewno to 238 poczujesz. Będziesz to czuć każdym swoim herwem. Jestem pewien, że parę razy zdarzyło ci się odczuwać ból, nawet w tym twoim usłanym różami życiu. Ale czegoś takiego jeszcze nigdy nie doznałeś. Będziesz mnie błagał, bym przestał. Będziesz płakać jak dziecko. Ale nic tego nie przerwie. Dopóki nie umrzesz. - Proszę -jęczał George. Jego cichy głos był pełen napięcia. - Proszę, zrobię wszystko, co zechcesz. Mężczyzna uśmiechnął się. - Zaczynamy. - Nie. Błagam, nie! Mężczyzna sięgnął na tył ładowarki i przekręcił włącznik. George napiął mięśnie. Jego ciało, wygięte w łuk uniosło się do góry.... gdy po chwili uświadomił sobie, że prąd wcale nie jest włączony. Mężczyzna dosłownie pokładał się z śmiechu, aż się złapał za brzuch. - Jesteś takim naiwniakiem, George! Takim idiotą! - Dalej zanosił się śmiechem. Dopiero jakąś minutę później był w stanie wyjaśnić: - Prąd jest włączony, George, ale wcale cię nie poraził. Wiesz dlaczego? Roztrzęsiony George pokręcił przecząco głową. - Tylko jedna mała rzecz chroni cię przed elektrowstrząsami, George. Właśnie ten włącznik czasowy. Pewnie widziałeś już takie cacka wcześniej. Ludzie używają ich do włączania i wyłączania światła w domu, gdy gdzieś wyjeżdżają. Nastawiłem go na pięć minut. - Podszedł do boku łóżka i pochylił nisko nad twarzą George'a. - W tej chwili ten włącznik blokuje przepływ elektryczności. Lecz za pięć minut, jeśli nie zrobię czegoś, by temu zapobiec, prąd zacznie płynąć. - Wbił George'owi palec między żebra. - Bzzzz! Dlaczego w całym domu jest ciemno? - zastanawiał się Mikę podjeżdżając pod dom George'a Philby. Czyżbym pomylił adres? Sprawdził w notesie. Nie, to tutaj. Dlaczego więc, czekając na niego, Philby pogasił wszystkie lampy? Przecież przynajmniej w salonie powinno się świecić jakieś światło. Dlaczego nie widać niebieskawej poświaty telewizora, tak jak w większości mijanych domów? I tym razem istniało tysiące możliwych wyjaśnień. Philby mógł być w pokoju, którego okna wychodziły na tyły domu. A może właśnie nastąpiła przerwa w dostawie prądu. Jednak w połączeniu z tym, że w ciągu piętnastu minut Philby nie odebrał ani jednego telefonu, napełniało Mike'a dziwnym przeczuciem, że coś tu jest nie w porządku. Możne był to wynik wielu lat pracy w policji, a może po prostu wewnętrzny instynkt. Cokolwiek to było, Mikę wiedział, że zbliżają się kłopoty. T Zaparkował na ulicy, a potem cicho podkradł do drzwi, trzymając w pogotowiu swojego sig sauera. - Proszę - błagał George. Jego oczy były pełne łez. - Nie chcę umierać. Zrobię wszystko, co zechcesz. Tylko powiedz, co. Mężczyzna pochylił się jeszcze bardziej. - Czyżby? Naprawdę to doceniam. A ty doskonale wiesz, co chcę wiedzieć. - Skąd mam wiedzieć, że mnie nie zabijesz? Nawet jeśli ci wszystko powiem. Tak jak zabiłeś innych. Twarz mężczyzny znalazła się tuż przed twarzą George'a. - Nigdy nie będziesz tego pewien. Pamiętaj jednak, że zegar włącznika wciąż tyka. - Nie mam tego towaru. Byłem tak samo zaskoczony jak ty, gdy się o tym dowiedziałem. Już po raz trzeci słyszał tę samą śpiewkę i zaczynał mieć tego dość. - W takim razie kto go ma? - Nie wiem. Może Fred? Mężczyzna spojrzał na niego niedowierzająco. - Fred? Fred bez Jaj? - Nie wiem. Powiedziałbym ci, gdybym wiedział. Do diabła, gdybym to wiedział, sam bym poszedł i go odebrał. -r George, chcę wiedzieć, gdzie jest towar. -Nie wiem! Mężczyzna odsunął się od łóżka. Czy będę musiał zabić was wszystkich po kolei? - Odwrócił się, przyciskając dłoń do czoła. Opanuj się, nakazywał sobie. Opanuj. Przecież to tajemnica. Tylko dzięki temu doszedłeś tak daleko. Dzięki przygotowywaniu się i samokontroli. Poszedł do łazienki i przemył twarz zimną wodą. Wziął kilka głębokich wdechów, skupiając się na odzyskaniu wewnętrznej równowagi. Potem złapał ręcznik, wytarł się i wrócił do sypialni. Spojrzał na zegar włącznika. - Została minuta, George. - Proszą! - George wypchnął klatkę do przodu i wyprężył się, szarpiąc kajdanki na cała długość łańcucha. - Nie mam tego i nie wiem, gdzie to jest. Mężczyzna wzruszył ramionami. - A więc umrzesz. - Dobra, a więc przyznam się. Wiem, gdzie to jest. Mogą ci pokazać. Ale będziesz musiał pozwolić mi tam pójść. 240 - Nie sądzę. - Mężczyzna ponownij spojrzał na włącznik czasowy. -Trzydzieści sekund. Gdzie to jest? - To... jest... - Oczy biegały mu na wszystkie strony. - W moim biurze. - Już je przeszukałem. I to bardzo dokładnie. -Nie chodzi mi o pracę. Mam na myśli swoją kryjówkę. Tutaj, w domu. Czasem nazywam ją swoim biurem. Mężczyzna pokręcił głową. - Jesteś żałosny, George. - Westchnął. - Tak samo jak ja nie masz zielonego pojęcia, gdzie to jest. - A więc puść mnie! - A niby dlaczego miałbym to zrobić? - Sekundą późnej obaj usłyszeli kliknięcie. Ledwo słyszalne dźwięk, który jednak przepełnił ciało George'a takim przerażeniem, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie odczuwał. Wskazówka zegara włącznika doszła do zera. Przez George'a popłynął prąd o napięciu ponad tysiąca wolt. Jego ciało uniosło się w powietrze, a plecy wygięły w łuk, jedynie kajdanki trzymały go na łóżku. Mężczyzna z niesmakiem potrząsnął głową. -1 tak cię nigdy nie lubiłem, George. - Odwrócił się i ponownie wszedł do łazienki. Nigdy nie miał do czynienia z zapachem smażącego się ciała i poczuł gwałtowną potrzebę ulżenia sobie. Ani śladu włamania, a drzwi są otwarte, zauważył Mikę, stając przed wejściem do domu. To wszystko zaczynało się stawać coraz bardziej zagadkowe. Pchnął drzwi, uchylając je cicho, i wszedł do środka, trzymając w pogotowiu pistolet. Na schodach było ciemno, dokładnie tak jak wyglądało to z zewnątrz. Jednak u ich szczytu dostrzegł promyk światła. Chwilę później usłyszał jakąś rozmowę, czyjś głos i... coś jeszcze. Niski buczący dźwięk, zupełnie taki sam, jaki słyszało się, będąc w pobliżu działającego generatora. Co tu się, do cholery, dzieje? Przez moment zastanawiał się, czy nie zadzwonić po wsparcie, ale zrezygnował z tego. Co im powie? Sam nie miał pojęcia, z czym ma do czynienia. Może wszystko było w porządku? A jeśli wyjdzie, to człowiek, którego chce dopaść, może uciec. A wtedy sam sobie nie mógłby spojrzeć w oczy. Powoli, stopień po stopniu, z wymierzonym przed siebie pistoletem, wspinał się na górę. Zupełnie jak kot, mówił sobie w myślach. Tak właśnie, jak koty, mieli chodzić oficerowie, żeby ich nie słyszano. Co to, do cholery, właściwie ma znaczyć? Ważył niemal sto kilo i miał na nogach zwykłe buty. Zupełnie nie było to w stylu kota. 16 - Milcząca sprawiedliwość 241 Słyszał trzeszczenie dywanu. Czy dywan w ogóle może trzeszczeć? Coś jednak skrzypnęło. Może to deski podłogi? Na szczęście ludzki głos na górze był o wiele głośniejszy niż jego kroki. Wątpił, by ktoś mógł go usłyszeć. U szczytu schodów zobaczył, że światło pali się tylko w jednym pokoju. To właśnie stamtąd dochodził głos... i coś jeszcze. Co to jest? Przypominało odgłos płynącej wody. Ostrożnie podkradł się do drzwi i wpadł do środka. Obracał się wokół własnej osi, z pistoletem gotowym do strzału, rozglądając się na wszystkie strony i sprawdzając wszystko w rutynowy policyjny sposób. Dopóki jego wzroku nie przykuł niesamowity widok na środku pokoju. Leżał tam przykuty do łóżka nagi mężczyzna. Rozpoznał go. Był to George Philby. Jego ciało wygięło się w łuk. Powieki miał mocno zaciśnięte. Tak samo pięści. Był naprężony jak skóra na bębnie. Wyglądało to na agonię. Mikę szybko odkrył jej przyczynę. Zorientował się, że pudełko z boku łóżka to prostownik, którego kable przyczepiono do ramy łóżka, do którego przykuto George'a. Mike'owi dosłownie opadła szczęka. Mój Boże, cóż za chory umysł... Ta myśl trafiła go jak piorun z jasnego nieba. Uświadomił sobie, że on tu jest, że morderca jest w tym pokoju. Ale było już za późno. Dosięgło go uderzenie w tył szyi. Był to potężny cios. Poleciał do przodu. Miał wrażenie, że złamano mu kark. Trzymaj pistolet, nakazywał sobie, przelatując przez krzesło i padając na kant stołu. Trzymaj pistolet. Poczuł kopnięcie w żebra i mocno zacisnął zęby. Porządnie go zabolało. Przetoczył się przez plecy, próbując jakoś się pozbierać, i ujrzał zmierzającą ku niemu ciemną sylwetkę. W płaszczu. Nie miał czasu ani na myślenie, ani na skupienie się. Wyciągnął przed siebie pistolet i wymierzył. Metalowe zaciski kabli prostownika dotknęły lufy pistoletu Mike'a, który sekundę później poczuł, jak przez jego ciało przepływają tysiące wolt. Instynktownie nacisnął spust, ale kula chybiła celu i utkwiła w suficie. Odrzucił pistolet i w spazmatycznych skurczach opadł na dywan. - Skurwysyn - wyszeptał, walcząc, by nie stracić świadomości. W pokoju robiło się coraz ciemniej, a może tylko tak mu się zdawało. Otaczał go gęsty mrok, otulając go... To był morderca. Wciąż trzymał kable. I sięgał do czegoś. Do ślubnej obrączki Mike'a. Wciąż ją nosił, choć minęło tyle lat. A teraz ktoś chciał ją wykorzystać do zabicia go. Spróbował się jakoś odturlać i wywinąć, ale był zbyt oszołomiony. Jego ruchom brakowało koordynacji, a ciało nie reagowało na rozkazy. Stalowe 242 zaciski były coraz bliżej, a on nie mógł się ruszać wystarczająco szybko, nie mógł uciec... Chwilę później Mikę poczuł się tak, jakby ktoś wbił w niego nóż i od środka zaczął obdzierać go ze skóry. Czuł, że całe jego ciało trzęsie się, wygina do przodu i do tyłu, falując zgodnie z rytmem przebiegającego przez kręgosłup prądu. Wszystkie jego mięśnie stały się twarde jak cegła. Miał wrażenie, że serce wykonuje w piersiach jakiś zwariowany taniec, że cały płonie, a kilka chwil później nie mógł już o niczym myśleć. Część druga SPOCZYWA TAM, GDZIE ZAWSZE PRAGNĄŁ BYĆ Rozdział 28 C, 'hristina stała pośrodku sali rozpraw i próbowała, najlepiej jak tylko potrafiła, wyjaśnić wszystko sędziemu Perry. - Wysoki Sądzie, jestem pewna, że będzie to dosłownie jedna chwila. - Chwila to zbyt długo. - Niewzruszona twarz sędziego Perry miała dzisiaj wręcz ponury i srogi wyraz. - Kiedy mówię, że rozprawa ma się zacząć o dziewiątej, to o dziewiątej. - Oczywiście, Wysoki Sądzie. - Jeśli strategia powoda polega na tym, żeby przeciągać sprawę, uprzedzam, że nie będę tego tolerował. - Ależ nie, Wysoki Sądzie. - Christina poczuła na karku gorący i przyszywający dreszcz. - To nie o to chodzi. On... po prostu się spóźnia. - W takim razie rozpoczniemy rozprawę z asystentką obrońcy. Proszę podejść, panno McCall. - Ja... Wysoki Sądzie, ja nie mogę. - Christina wykręcała palce, omal ich nie łamiąc. -Jestem tylko asystentką. Nie skończyłam jeszcze studiów prawniczych. Sędzia uniósł ręce. - Dobrze. Zaczynamy więc rozprawę z profesorem Matthewsem. Matthews wstał. Aby ukryć zmieszanie, zaczął obciągać i poprawiać swoją tweedową marynarkę. Nie podszedł do sędziego. - Jakiś problem? - zapytał sędzia tonem ostrym jak brzytwa. - Może pan także nie skończył prawa? 247 - Wysoki Sądzie - zaczął Matthews. - Ukończyłem studia prawnicze, ale nigdy jeszcze nie brałem udziału w rozprawie. Jestem tutaj wyłącznie po to, by doradzać w zagadnieniach ściśle proceduralnych. Twarz sędziego stężała do tego stopnia, że aż trudno mu było mówić. - Nie będę tego tolerował na moich rozprawach! Gdzie jest pan Kincaid? - Ja... ja nie wiem, Wysoki Sądzie. - Christina zaczęła się jąkać. - Nie mam pojęcia, co się mogło stać. Ale jestem absolutnie przekonana, że zatrzymuje go coś, czego w żaden sposób nie dało się uniknąć... - Pan Kincaid urządza sobie kpiny z sądu. Jeśli nie pojawi się tutaj w ciągu pięciu minut, oddalę pozew. Cecily pochyliła się do Christiny. - Czy on naprawdę może to zrobić? - spytała szeptem. - Jasne - potwierdziła Christina. - To sędzia. Może zrobić, co tylko zechce. - Włączam stoper - ogłosił sędzia. - Pięć minut. Odliczamy. - Już nie trzeba, Wysoki Sądzie. To ostatnie zdanie dobiegło z końca sali rozpraw. Wszyscy odwrócili się i zobaczyli, jak Ben Kincaid pędzi przejściem przez środek. Pod każdym ramieniem dźwigał pudło z dokumentami, w jednym ręku trzymał niebezpiecznie kołyszącą się teczkę. Na szyi powiewał mu zarzucony luźno krawat. Wyglądał jak chodzące nieszczęście. - Chcę przeprosić Wysoki Sąd za spóźnienie - powiedział. - Nie mogłem tego uniknąć. Miałem... uff... kłopoty z samochodem. - To żadne usprawiedliwienie! - warknął sędzia Perry. Od chwili przybycia Bena wyglądał na jeszcze bardziej rozwścieczonego. - Gdy mówię, że rozprawa ma się zacząć punktualnie o dziewiątej, to ma się rozpocząć o dziewiątej. Ani sekundy później. - Tak jest, Wysoki Sądzie. Wiem o tym i bardzo przepraszam. - Pańską nieobecność uznaję za obrazę sądu. Nakazuję, by dzisiaj po rozprawie wpłacił pan do kasy sądu pięćset dolarów tytułem grzywny. Ben przymknął oczy. - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Pięćset dolarów! - Teraz proszę poświęcić chwilę... na doprowadzenie się do porządku. I zaczynajmy wreszcie tę rozprawę! - Tak jest, Wysoki Sądzie. Dziękuję, Wysoki Sądzie. Perry zniknął w gabinecie na tyłach sali rozpraw. Ben omijał wzrokiem przymilny uśmieszek Colby'ego. Na pewno myślał sobie, że szala wygranej przechyla się na jego stronę. Podczas nieobecności Bena Colby nie miał nic do roboty, ale nawet tę możliwość wykorzystał do końca. 248 Christina zabrała się za wiązanie krawata. - Co się stało? Zaspałeś? - Nie. Nie mogłem się dostać do sądu. Skończyło się na zamawianiu taksówki. Sama wiesz, ile to trwa. W całej Tulsie są chyba tylko dwie taksówki. - Ale co się stało? Samochód nie chciał zapalić? - Nie. - Ben wyciągnął szyję, aby ułatwić Christinie wiązanie krawata. - Gdy wyszedłem rano z domu, samochodu nie było. - Ukradli? - Zajęli. Christinie opadła szczęka. -No nie. - Właśnie tak. - Ben otworzył wieko teczki i zabrał się za porządkowanie dokumentów. - Wygląda, że sięgnęliśmy dna kłopotów finansowych. Mózg wezwał chłopaków. Gdy w końcu Ben doprowadził się do porządku, zaczął się przyglądać publiczności zgromadzonej w sądzie. Sala była pełna po brzegi. Ludzie na ławkach siedzieli ściśnięci jak pasażerowie zatłoczonego autobusu. Stojący z tyłu sali opierali się o ściany. Ben przypuszczał, że sędzia Perry długo tego nie wytrzyma. Na pewno nie było to zgodne z przepisami przeciwpożarowymi. W każdym razie Ben ocenił, że na niewielkiej galerii dla publiczności stłoczyło się ponad dwieście osób. Sprawozdawcy prasowi i rysownicy zajmowali większość miejsc w pierwszym rzędzie. Członkowie rodzin wnoszących oskarżenie zajęli drugi. Tylko Cecily, którą wyznaczono jako reprezentantkę pozywających, siedziała przy stoliku obrony obok Bena. Za rodzinami siedziała cała armia ubranych w szare garnitury menadżerów i pracowników Blaylocka. Większość z tych, którzy już wcześniej zeznawali, była obecna. Także i Turnbull, który jak zauważył Ben, trzymał się daleka od innych osób z obozu Blaylocka. Ben wiedział, że Turnbull nie został zwolniony, ale na pewno starzy koledzy z pracy traktowali go chłodno. Poza tym tłoczyli się w sądzie zwykli gapie, nie mający żadnego związku ze sprawą. Były to albo miejscowe grube ryby, albo szczęściarze, którzy dzięki dobrze ustawionym znajomym weszli na salę rozpraw bez stania w kolejce. Teoretycznie wszyscy mieli takie samo prawo do wejścia na salę posiedzeń sądu. Kto pierwszy, ten ma lepsze miejsce. Z praktyki Ben dobrze wiedział, jak liczą się znajomości. Wiedział też, że Colby już o świcie wysłał szwadron swych młodych współpracowników, żeby zarezerwowali miejsca do czasu przyjścia ludzi Blaylocka. Chciał, żeby na sali rozpraw było jak najwięcej znajomych i miłych twarzy. 249 Mózg też tam był. Skurczybyk! Pewnie dogląda swojego zastawu, przypuszczał Ben, zastanawiając się jednocześnie, czy przypadkiem Mózg nie przyjechał do sądu jego samochodem, a właściwie jego byłym samochodem. Kincaid podziwiał wystrój wcale nie nowej sali rozpraw. Miał wrażenie, że zastosowano tu najnowsze technologie. Federalna ustawa o sądownictwie wciąż nie pozwalała na transmisję rozpraw przez telewizję, a jednak monitory wewnętrznej sieci telewizyjnej były wszędzie. Na wprost ławy przysięgłych znajdował się wielki, o wymiarach dwa na dwa metry telebeam, który dzięki kółkom można było w razie potrzeby przesuwać. Urządzenie to umożliwiało pokazywanie przysięgłym omawianych dowodów. Dwa mniejsze monitory umieszczono po obu stronach ławy przysięgłych. Oczywiście, do tego wszystkiego podłączone były kable i zasilacze, walające się po podłodze całej sali. Na ławie sędziego były też monitory komputerowe, a każdy członek drużyny Colby'ego miał ze sobą co najmniej laptop. Zupełnie inaczej niż w sali rozpraw w Clarence Darrow. Ben zdusił ziewnięcie. Poprzedniej nocy nie spał zbyt wiele i mimo panującego na sali napięcia, zaczynała go ogarniać senność. Po wyjściu z biura miał kłopoty z zaśnięciem i udało mu się to dopiero około czwartej nad ranem. Dobrze, że nie poszedł na spacer, gdyż wtedy pewnie zobaczyłby, jak komornik odprowadza jego samochód. Staromodne urządzenia klimatyzacyjne zainstalowane w sali wydawały głośny szum. Gdyby siew niego wsłuchać, mógłby się wydać ogłuszający. Widownia wydawała własny szum, gwar oczekiwania na sensację. Po co ludzie przy-chodząoglądać rozprawy, z którymi nie mająnic wspólnego? Ben zadawał sobie to pytanie już chyba milion razy. Czy nie mają tego dość w telewizji? Czy nie mają własnych kłopotów? Zawsze uważał to za bezsens. Przypuszczał jednak, że po nagłośnieniu rozprawy wstępnej było to nie do uniknięcia. O dziewiątej piętnaście sędzia Perry wrócił na salę rozpraw. Mogło się wydawać, że zapanował nieco nad złością. Ben jednak doskonale wiedział, że do tego, by wrócił mu dobry humor, droga jeszcze daleka. - Dzień dobry państwu - zaczął sędzia. - Sąd zebrał się na rozprawie Elkins i inni przeciwko H.P. Blaylock Industrial Machinery Corporation, sprawa numer JPOO-065. Sprawa zostanie rozpatrzona przez ławę przysięgłych. Zapytam teraz adwokatów stron, czy istnieją jakiekolwiek powody uniemożliwiające nam dokonanie wyboru przysięgłych? Ben i Colby wstali ze swoich miejsc i obaj przecząco potrząsnęli głowami. Na dobre czy na złe, rozprawa się rozpoczęła. W porównaniu z większością spraw kryminalnych, w których zdarzyło się Benowi uczestniczyć, wybór ławy przysięgłych i selekcja świadków w są- 250 dzie federalnym to bułka z masłem. W niektórych okręgach sądowniczych procedura wyboru przysięgłych i akceptacji świadków mogła się ciągnąć całym dniami; tutaj trwała niecałą godzinę. W północnym rejonie Oklahomy sędziowie wciąż jeszcze stosowali procedurę przesłuchiwania potencjalnych przysięgłych. Prawnicy mogli wcześniej złożyć sądowi listę pytań pod adresem przysięgłych, a sędzia mógł te pytania uwzględnić lub nie. W każdym razie wszystkim kierował sędzia, dzięki czemu unikało się wszelkich nie-związanych ze sprawą pytań, które niby to miały na celu „zapoznanie się" obrońcy lub prokuratora z przysięgłymi, a naprawdę nie wnosiły nic nowego do założeń przyjętych podczas rozprawy wstępnej. Jeśli pytanie nie dotyczyło ewentualnych powiązań przysięgłych ze stronami procesu, sędzia w ogóle nie brał go pod uwagę. W rezultacie procedura ta w sądach federalnych była dużo bardziej bezpośrednia i krótsza. Nawet jeśli ograniczała możliwości wyboru przez Bena przychylnego mu składu ławy przysięgłych, musiał przyznać, że obiektywnie była o wiele szybsza i chyba lepsza. Sędzia Perry przesłuchał dwudziestu potencjalnych przysięgłych, wzywając ich po kolei na miejsce dla świadków. Chociaż był mniej dociekliwy niż adwokat, nie wahał się drążyć sprawy, jeśli zeznania przysięgłego sugerowały choćby cień stronniczości. Chyba najbardziej ciekawy moment nastąpił wtedy, gdy sędzia zapytał przyszłych przysięgłych, czy ktoś z nich ma lub miał w przeszłości jakiekolwiek powiązania z pozwanym H.P. Blaylockiem. Kobieta w ostatnim rzędzie, Etta Thompson, podniosła rękę. Ben omal się nie zakrztusił. Ciekawe, kim ona jest, zastanawiał się. Zwolnioną pracownicą? Wściekłą matką? Nawet jeśli Colby wykluczy ją ze składu ławy przysięgłych i tak wszyscy będą musieli wysłuchać jej obiekcji. - Mój mąż Manfred pracował w tej firmie przez dwadzieścia cztery lata. Do dwóch lat temu. - Ale już tam nie pracuje? - zapytał Perry. - Nie, Wysoki Sądzie. - Czy mogę wiedzieć dlaczego? Ben aż zatarł ręce z niecierpliwości. Zwolnili go. Wywalili. Wypadek przy pracy. - Umarł, Wysoki Sądzie. Sędzia był zaskoczony. - Ach... Przykro mi. Nie wiedziałem... - Nie szkodzi, Wysoki Sądzie. Przeżyliśmy razem dwadzieścia sześć wspaniałych lat. - No tak... - Sędzia przerwał na kilka chwil. - No tak... Czy istnieje coś, co ma związek z pracą pani męża, przez co trudno byłoby pani traktować pozwanego tak samo sprawiedliwie jak innych? - Tak, Wysoki Sądzie. 251 Ben aż uniósł się lekko na krześle. - Czy wydaje się pani, że mogłaby być stronnicza? -Takjest, Wysoki Sądzie. No dobrze, pomyślał Ben. Teraz z górki. Niech im dokopie. Niech wyciągnie wszystkie brudy. - Czy firma źle traktowała pani męża? - Ależ nie, Wysoki Sądzie. Przeciwnie. Chyba niebo nam ją zesłało. Ben poczuł nagły ucisk w żołądku. - Wszyscy byli wspaniali. Tacy hojni. Jeszcze przez pół roku po zawale wypłacali Manny'emu pensję. Od razu wypłacili emeryturę. W gotówce. Pokryli nawet koszty leczenia. A do tego płacąjeszcze ubezpieczenie na dzieci. Sędzia wyglądał na zmieszanego. - No tak ... dlaczego więc ... uważa pani, że może być stronnicza? - Jestem stronnicza, Wysoki Sądzie. Na korzyść pana Blaylocka. Myślę, że to najlepsza firma na świecie, że sam Bóg zesłał ją na ziemię. Ja po prostu... - Odwróciła się lekko w stronę przedstawicielki strony wnoszącej oskarżenie. - Po prostu nie mieści mi siew głowie, dlaczego ktoś chce skrzywdzić tych wspaniałych ludzi. Ben czuł narastające tętnienie w skroniach. Najpierw zajęto mu samochód, a teraz jedna z przysięgłych chciała rozpocząć proces beatyfikacji pozwanego. Już to mogło rozłożyć sprawę, a przecież nawet nie przystąpiono jeszcze do składania wstępnych zeznań. Sędzia Perry nie znalazł żadnego powodu, by wykluczyć któregokolwiek z kandydatów na przysięgłych, nawet panią Thompson, która w końcu przysięgła, że będzie traktować obie strony bezstronnie, mimo jej głębokiego uwielbienia dla P.H. Blaylocka. Tak więc Ben musiał wykorzystać pierwsze prawo do wyłączenia przysięgłego, żeby usunąć ją ze składu ławy. Colby wykluczył kobietę z pierwszego rzędu, której syn cierpiał na porażenie mózgowe. Bez wątpienia sympatyzowałaby z powodami. Ben wykluczył szkolnego woźnego, który stwierdził, że wyroki ławy przysięgłych „wymykają się spod kontroli". Colby usunął kobietę, która podczas przesłuchania stwierdziła, iż „wielkie korporacje mają zbyt dużą władzę". Konieczność wykluczenia woźnego, który miał dwójkę dzieci w wieku Billy'ego, syna Cecily, niezbyt się podobała Benowi. Nie mógł jednak pozwolić, żeby na ławie przysięgłych zasiadał ktoś, kto w wypadku wygrania sprawy poda w wątpliwość prawo do zasądzenia poważnego odszkodowania za straty. Ben nie miał złudzeń, że nie uda się pobić rekordu ustanowionego w sprawie Pennzoil kontra Texaco, w której ława przysięgłych zasądziła na rzecz powoda jedenaście miliardów dolarów. Miał jednak nadzieję 252 na uzyskanie poważnej sumy. A jeśli chciał jeszcze kiedyś ujrzeć swój samochód, to lepiej, żeby tak się stało. Nie bardzo wiedział, jak wykorzystać ostatnią przysługującą mu możliwość wyłączenia. Christina radziła wykluczyć pulchną kobietę siedzącą pośrodku rzędu kandydatów. - Dlaczego akurat ją? - szepnął Ben. Christina wzruszyła ramionami. - To jakaś sknerowata baba. A skner nam tutaj na pewno nie trzeba. - Sknerowata? Skąd to możesz wiedzieć? - Przeczucie. Zobacz, jak ona siedzi, cała sztywna. Popatrz, jak ściska torebkę. Nie odstawiła jej od wejścia na salę. I zwróć uwagę na jej sukienkę. Większość ludzi stroi się do sądu. Jeśli to, co założyła, ma być wyjściowym ciuchem, to na ostatnich zakupach musiała być całe wieki temu. Ben nie był do końca przekonany, ale ponieważ nic lepszego nie przychodziło mu do głowy, posłuchał rady Christiny. Colby wykluczył jeszcze jedną matkę i zostało czternaście osób - dwunastu przysięgłych i dwóch rezerwowych. Dwunastu białych, jeden Murzyn i jeden Latynos. Jedna osoba z wyższym wykształceniem, trzynaście bez. Sekretarka, sprzedawca, dwóch pracowników restauracji szybkiej obsługi, księgowy, emeryt, pielęgniarka, gospodyni domowa, student, właściciel studia odnowy biologicznej, architekt i dwie kelnerki. Losowo wybrana grupa statystycznych obywateli, na których spocznie obowiązek ustalenia faktów w jednym z najbardziej złożonych przewodów sądowych, z jakimi Ben miał do czynienia. W sprawie, w której stawką były miliony dolarów i podczas której miano ustalić winnych śmierci jedenaściorga dzieci. Rozprawa wstępna dobiegła końca. Rozpoczął się proces. Rozdział 29 Panie i panowie przysięgli - rozpoczął Ben. Zwracał się wprost do nich, stojąc za barierką oddzielającą ławę przysięgłych od sali rozpraw. - Trzydzieści kilometrów od Tulsy leży miasteczko Blackwood. To bardzo ładne miejsce. Gotów jestem się założyć, że większość z was kiedyś w nim była lub przynajmniej przez nie przejeżdżała. Miasteczko leży wśród pięknych wzgórz, wysokich drzew i pełnych zieleni parków, a przez sam jego środek przepływa rzeka Arkansas. Na głównej ulicy pełno jest najlepszych, tak mi 253 mówiono, antykwariatów w okolicy. Mieszkają tam ludzie, rodziny, są szkoły. Tamtejszy system szkolny należy do najlepszych w całym stanie. Ale jest tam coś jeszcze. Jest coś... co niesie śmierć. Ben mówił cicho, niemal tonem zwykłej pogawędki, jakby rozmawiał z każdym z nich w cztery oczy, siedząc na fotelu w salonie. Na pewno nie był to ton, jakiego się używa, przemawiając w zatłoczonej sali. Nie korzystał z notatek. Wcale ich nie potrzebował. - Reprezentuję jedenaście par rodziców, matki i ojców mieszkających w okolicy Blackwood. Są to różne rodziny. Nauczyciele, fizykoterapeuci, kierowcy karetek, księgowi, urzędnicy, sekretarki i pocztowcy. Niektórzy chodzą do tego samego kościoła, inni nigdy wcześniej się nie spotkali. Łączy ich jedno tragiczne doświadczenie. Wszyscy stracili dzieci mające od ośmiu do dwunastu lat. Następnie Ben zaczął opisywać niektóre przypadki białaczki. Mówił też o zbolałych sercach swoich klientów. Łagodził opis dramatu, gdyż była to dopiero początkowa faza procesu i nie należało sprawiać wrażenia, że korzystny wyrok zamierza się uzyskać jedynie dzięki współczuciu ławy przysięgłych. - Ci z nas, którzy nigdy czegoś podobnego nie doświadczyli, po prosu nie są w stanie zrozumieć, przez co przeszli ci ludzie. Nie ma nic gorszego niż strata własnego dziecka. Nie ma nic gorszego na świecie. Ale ból staje się jeszcze głębszy, gdy się okazuje, że śmierć spowodowały okoliczności, do których można było nie dopuścić. Czynniki, które w ogóle nie powinny zaistnieć. Głos Bena stał się teraz twardszy. Przeszedł do opisu sposobu, w jaki fabryki H.P. Blaylock składowała odpady. Opowiedział o tym, jak zakład wykorzystywał tri i tetrę, które Agencja Ochrony Środowiska określiła Jako niebezpieczne związki rakotwórcze". Uważał bardzo, aby nie wdawać się w żadne dowodzenie winy. W końcu to była mowa wstępna, a nie ostatnie słowo. W tej fazie procesu adwokat powinien tylko pokrótce wspomnieć o dowodach, które zostaną przedstawione później. Tak więc Ben bardzo się pilnował, by każde ze swych twierdzeń poprzedzać frazą: „zostanie udowodnione, że..." - Zostanie udowodnione, że H.P. Blaylock, stosując swoje praktyki, systematycznie zatruwał sieć wodną w Blackwood. Podczas postępowania przygotowawczego firma dopuściła się kłamstwa, twierdząc, że odpady były wywożone na legalne składowisko wyznaczone przez władze federalne. Faktem jest natomiast, że dużą część odpadów zakopywano w nieszczelnych pojemnikach, co sprawiło, że skażenie wody było nie do uniknięcia. Wody gruntowe przesiąkały do pobliskiego wąwozu, którym spływały bezpośrednio do warstw wodonośnych zasilających jedną ze studni w Blackwood, 254 a konkretnie do studni B. Do tej właśnie studni były podłączone domy wszystkich zmarłych dzieci. Ben posunął się do przodu o jeszcze jeden krok i oparł o barierkę oddzielającą ławę przysięgłych. - Nie ma wątpliwości. Pozwani będą się starali zaprzeczyć, że ponoszą za to odpowiedzialność, tak samo jak wcześniej wyparli się tego, że przyczyną zatrucia ujęcia wody było zakopywanie odpadów. Będą zaprzeczać, że zrobili coś niedobrego. Co więcej, nawet jeśli w końcu przyznają się, że jednak zrobili coś złego, będą negować, że właśnie to było przyczyną raka u tych biednych dzieci. Zostanie jednak udowodnione, że tak duża liczba przypadków raka na jednym obszarze nie może być zwykłym zbiegiem okoliczności oraz że zatruta woda naprawdę wywołuje białaczkę, zwłaszcza u tak podatnych na wszelkie choroby młodych i rozwijających się organizmów. Panie i panowie, sugeruję wam, aby zeznania autorytetów medycznych przypieczętowały to, o czym i tak wszyscy już wiecie. Nie potrzebujecie żadnych dowodów medycznych, by wiedzieć, co się tam stało. Zdrowy rozsądek podpowiada wam, że jeśli dzieci z całej dzielnicy zaczynają umierać, a w sieci płynie woda nasycona substancjami rakotwórczymi, to takiej tragedii nie można traktować jako zwykłego zbiegu okoliczności, gdyż to właśnie ta woda jest przyczyną. Przerwał i wyprostował się. Chciał zakończyć swoje wystąpienie spokojnym i pozbawionym emocji akcentem. Dobrze wiedział, że inaczej Col-by mógłby mu zarzucić grę na uczuciach przysięgłych. Nie chciał, by jego wystąpienie zawierało coś więcej niż potrzeba. - Pewnie zastanawiają się państwo, czy uważam, że firma Blaylocka skrzywdziła te dzieci celowo. Nie. Oczywiście, że nie. Firma nie miała zamiaru kogokolwiek skrzywdzić. Doszło to tego z powodu braku rozwagi. Stało się tak, bo praktykowana przez firmę metoda pozbywania się odpadów była tańsza niż wywożenie ich na składowisko. To nie zła wola doprowadziła do śmierci tych dzieci, tylko zwykłe niedbalstwo. Dobrze płatni urzędnicy, dla których bardziej liczą się zyski niż ludzkie życie. Właśnie to zabiło dzieci moich klientów. Ben przerwał i po kolei uważnie popatrzył w oczy każdemu przysięgłemu. - To w ogóle nie powinno się zdarzyć. Firma wiedziała, że postępuje źle. A jednak to robiła. Gdy Ben skończył, na zatłoczonej galerii dla publiczności przez dłuższy czas panowała cisza. Milczenie przerwał sędzia Perry i zarządził przerwę. Zdawało się, że wszyscy zgromadzeni w sali równocześnie wydali westchnienie ulgi. Widzowie zaczęli opuszczać miejsca i ruszyli do holu. 255 Ben dostrzegł, że sędzia przygląda mu się z wyrazem niezadowolenia na twarzy i zaczął się zastanawiać, czy tak samo patrzył na niego podczas mowy otwierającej. Widocznie nie spodobał mu się ten fragment o „zdrowym rozsądku". Perry już wcześniej zdążył pouczyć Bena o konieczności dowodzenia przyczyn i zagroził wyciągnięciem konsekwencji w przypadku niestosowania się do tej zasady. Obaj wiedzieli, że właśnie to było najsłabszym punktem powództwa. Właśnie dlatego Ben od razu poruszył temat. Po przerwie przyszła kolej na mowę Colby'ego. Mógł to zrobić w momencie przystąpienia do obrony klienta, ale oczywiście zdecydował się wystąpić teraz. Musiałby być niespełna rozumu, by zostawić bez odpowiedzi żarliwe wystąpienie Bena. Colby nie przebierał w słowach ani nie starał się robić uników. - Adwokat powodów pragnie, byście państwo uwierzyli, że firma H.P. Blaylocka zajmuje się mordowaniem dzieci. Nie, nie jesteśmy taką firmą. Nie robimy takich rzeczy. To nie jest nasza wina. I wcale nie jest to tylko stwierdzenie adwokata starającego się bronić pozwanego. Jest to fakt. Ta firma tego nie zrobiła. A co więcej, strona wnosząca oskarżenie nie może udowodnić, że jest inaczej. Pomimo ostrych słów Colby starał się rozgrywać sprawę bez emocji. Miał za sobą na tyle długą praktykę, by dobrze wiedzieć, że chłodna reakcja atakowanego ma większą siłę retoryczną niż żarliwe zaprzeczenia. Choćby robił nie wiadomo co, sympatia ludzi w naturalny sposób obróci się w stronę rodziców, którzy stracili dzieci. Przyjął więc podejście Spocka*, rozgrywał sprawę bez zbędnych emocji, rzeczowo przywracając zimną logikę tam, gdzie jej chwilowo zabrakło. Był też na tyle bystry, by nie wypierać się czegoś, czemu i tak nie dałby rady zaprzeczyć. - W tym, co mówił pełnomocnik powodów, jest nieco prawdy. Pracownicy firmy Blaylock, wbrew procedurom ustanowionym przez wyższe kierownictwo, rzeczywiście zakopali pewną ilość odpadów na pustej działce poza terenem zakładu. To jednak wcale nie dowodzi, że cokolwiek wyciekło do gruntu. A gdyby nawet doszło do takiego wycieku, co oczywiście musiałoby być dowiedzione, to ilość zakopanych odpadów była tak niewielka, że niczego nie zdołałyby zatruć. Ponadto nie ma żadnego dowodu, że jakakolwiek substancja pochodząca z firmy Blaylock rzeczywiście przedostała się do studni B, oddalonej przecież o półtora kilometra od tego miejsca. * Benjamin Spock (1903 - 1998) - Amerykański lekarz i publicysta. Autor książek o wychowaniu dzieci, zawierających opisy chorób i jasne, logiczne schematy postępowania. Z jego książek korzystały pokolenie rodziców w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie. 256 Głos Colby'ego był pełen przekonania i brzmiał stanowczo. Mogło się wręcz zdawać, że nie może mówić nic innego niż tylko szczerą prawdę. W pewnej chwili Ben uświadomił sobie, że to właśnie ton głosu pomógł temu człowiekowi wygrać tak wiele spraw. Kiedy mówił, nawet Benowi trudno było mu nie wierzyć. - Ale nie to jest największą manipulacją zawartą w pozwie. Najsłabszym punktem oskarżenia jest sugestia, że właśnie ta drobna ilość środków chemicznych sprawiła, iż dzieci zachorowały na białaczkę. To istny absurd. W żaden sposób nie można go udowodnić. Natomiast faktem jest, że nikt nie wie, co naprawdę powoduje białaczkę. I niech państwo nie opierają się tylko na moich słowach. Proszę kogoś spytać. Na przykład zadzwonić wieczorem do swojego lekarza rodzinnego z pytaniem, co jest przyczyną raka. Wszyscy usłyszycie jednakową odpowiedź: nie wiadomo, co powoduje białaczkę. Tak wygląda prawda w tej sprawie. Niezależnie od tego, co powiedzą opłaceni przez pana Kincaida eksperci. Colby przerwał. Poklepał się po kieszeniach kamizelki i wyciągnął zegarek. Nawet na niego nie spojrzał, tylko się nim bawił i obracał w dłoni. Przysięgłym mogło się to wydawać dziwne, ale Ben doskonale wiedział, o co chodzi. Colby chciał, żeby przysięgli musieli chwilę poczekali. Dawał im czas na przyswojenie każdego słowa, które wypowiedział. Doskonała zagrywka. Chociaż, prawdę mówiąc, Benowi o wiele bardziej podobała się wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzał ją w wykonaniu Gregory Pecka w Zabić drozda. - Rodzice, którzy wnieśli to oskarżenie przeżyli straszliwą tragedię. Wszyscy się z tym zgadzamy. Żaden rodzic nie powinien doświadczyć tego, przez co oni przeszli. Żaden człowiek nie powinien odczuwać takiego bólu. Jednak oni musieli to przeżyć. A po takich przejściach jest całkiem naturalne, że chcą... czegoś więcej. Zaczęli się zastanawiać, czy to już wszystko. Czy te wszystkie lata, które poświęcili na wychowanie swego dziecka, poszły na marne? I wtedy zaczęli szukać winnych. Łatwiej jest myśleć, że tak tragiczna strata jest dziełem jakiegoś złoczyńcy niż pogodzić się z prawdą, że los bywa czasem okrutny, a wyroki Najwyższego są niezgłębione i tajemnicze. Ci rodzice chcą uczynić krucjatę ze swej tragedii. Wzruszył ramionami. - Z całego serca im współczuję, ale to, panie i panowie przysięgli, wcale nie znaczy, że H.P. Blaylock jest złoczyńcą. Blaylock to dobra, rodzinna firma. Jedna z tych, które zbudowały potęgę Ameryki, zatrudniając i wspierając przez całe stulecie tysiące ludzi. Nasze serca stoją otworem dla tych wszystkich rodziców, którzy stracili dzieci, lecz to nie nasza firma jest sprawcą tragedii. To nie nasza wina. A strona wnosząca pozew, na której spoczywa ciężar przedstawienia dowodów, nie jest w stanie dowieść, że jest inaczej. I to wszystko. Naprawdę. 17 - Milcząca sprawiedliwość 257 Rozdział 30 w szpitalu Świętego Jana Ben popędził do pokoju czterysta pięćdziesiąt dwa, zupełnie ignorując wykrzykującą coś za nim pielęgniarkę. - Mikę? - Popchnął wahadłowe drzwi i wpadł do środka. Mikę, ubrany w tradycyjną, źle dopasowaną piżamę, siedział oparty o wezgłowie łóżka. Odłożył na bok powieść Annę Tyler, którą właśnie czytał. - Cześć Benie, miło że wpadłeś. Ben był tak zdenerwowany, że z trudem obracał myśli w słowa. - Co ty tutaj robisz? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Jak widać i bez tego o wszystkim się dowiedziałeś. - Przyszedłem się zobaczyć z panią Marmelstein. W korytarzu natknąłem się na Tomlinsona, który mi powiedział, że zostałeś ranny. - Nigdy nie umiał utrzymać języka za zębami. W drzwiach stanęła siostra oddziałowa. - Proszę pana! Przykro mi, ale czas odwiedzin już się skończył. A w ogóle to nie można sobie tak po prostu wchodzić do pacjentów.... Mikę pomachał rękoma. - Daj spokój, Emily. To mój przyjaciel. Pielęgniarka prychnęła. - A jeśli nawet, to nie jest odpowiedni sposób składania wizyt. Są przepisy... - On jest prawnikiem - wyjaśnił Mikę. - Nie mógł się powstrzymać. Siostra Emily zacisnęła usta, okręciła się na obcasie i wyszła. - A jak się miewa pani Marmelstein? - zagaił Mikę. - Źle, jej stan jest coraz gorszy. Siły ją opuszczają. Zupełnie jakby straciła chęć do życia. Właściwie na nic już nie ma chęci. Chce jedynie zobaczyć swego dawno niewidzianego syna, ale w żaden sposób nie można go znaleźć. Ale nie po to do ciebie przyszedłem. Co ty robisz w szpitalu? Mikę obciągnął górę piżamy - Znalazłem tego mordercę. - Tego, który zabił dwóch pracowników Blaylocka? - Trzech. - Mikę mocno zacisnął wargi. - Trzeciego ciała jeszcze nie znaleźliśmy. Ale jestem pewien, że facet nie żyje. - A co tobie się stało? - Zostałem poparzony. - Mikę uniósł zabandażowaną rękę. - Wszedłem tam gotowy na wszystko. Korkociągi, młotki, cokolwiek. Ale prostownika za cholerę się nie spodziewałem. - Prostownika? Co on robił z tym prostownikiem? 258 - Traktował prądem swą ofiarę. A potem mnie. - Odsłonił bandaż na tyle, żeby Ben mógł dojrzeć, zwęglone ciało pod opatrunkiem. - Trafił na obrączkę i tak mnie kopnęło, że omal mi mózg nie wyparował. - Ale teraz już dobrze się czujesz? - Mówią, że jutro będę już na nogach. Najpóźniej pojutrze. - Bogu dzięki! - Pomimo tych dobrych z pozoru wieści Bez zauważył, że jego przyjaciel wcale się nie uśmiecha. - Gnębi cię to, że uciekł? - To nie jest moje największe zmartwienie. W ogóle nie powinienem był dopuścić, żeby ten palant mnie dopadł. - Skąd mogłeś wiedzieć, że on bezpłatnie ordynuje terapię elektrowstrząsami. Przynajmniej cię nie zabił. Na pewno przekazałeś glinom jego rysopis. Niech go łapią. Mikę potrząsnął głową. - Żadnego rysopisu. Nawet nie miałem okazji mu się przyjrzeć. - A więc to cię najbardziej martwi. - Wcale nie to. Ten facet znowu kogoś zabije. Czuję to. - Innego pracownika Blaylocka? - Skąd mam wiedzieć? A może ty zasugerujesz potencjalna ofiarę z kręgu Blaylocka? • - Kilka. A więc to cię tak gryzie. Naprawdę myślisz, że ten czubek znowu kogoś zabije? - Nie. I wcale nie uważam, że to wariat. Nie pasuje do żadnego schematu seryjnego zabójcy, a kilku już spotkałem. Nawet FBI się ze mną zgadza. Musi być jakiś powód tego, że zabija tych ludzi. I powód tego, że ich przedtem torturuje. On czegoś chce. Nie wiem tylko czego. - A więc tu cię boli. -Nie. - Mikę westchnął głęboko. - Ten facet eliminuje ludzi, bo uważa, że stanowią dla niego jakieś zagrożenie. Nie wiem, skąd mam taką pewność, ale obrona własna jest sednem tej sprawy. On się broni. - A więc? - Dlatego pozwolił mi przeżyć. Mógł mnie zabić. Z łatwością. Jakie stąd wnioski? - Poddaję się. Jakie? - Takie, że nie stanowię dla niego zagrożenia. Wiedział, kim jestem. A jednocześnie był tak cholernie pewien, że nic mu nie zrobię, że darował mi życie. Nie dlatego, że nie mógł mnie zabić. Po prostu nic go nie obchodziłem. Ben powoli zaczynał rozumieć. - A więc o to ci chodzi. - Właśnie o to, do cholery. - Mikę podciągnął się na metalowych poręczach po bokach łóżka. - Chciałem dopaść tego drania. Ale teraz to coś 259 więcej! Muszę go dopaść! Muszę! Wiesz zresztą, o co chodzi. - Mikę uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Muszę go dopaść! I dopadnę. Fred uważnie wstukiwał dziesięciocyfrowy numer na klawiaturze umieszczonej przy głównym wejściu do domu. - Tak... data bitwy pod Waterloo, wiek mojej matki w chwili śmieci i ostatnie cztery cyfry numeru mojego ubezpieczenia społecznego... Wpisał ostatnią cyfrę i nacisnął klawisz zatwierdzający. Zamek odpowiedział potwierdzającym piknięciem. Jego wspaniały, najnowszej generacji system alarmowy był włączony. Odsunął się i poświecił na klawiaturę, zupełnie jak ojciec podziwiający córkę tańczącą walca na balu maturalnym. Długo odkładał każdy grosz na ten alarm, ale opłaciło się. Warto było wydać tyle pieniędzy na poczucie bezpieczeństwa. Warto wydać każdą sumę, żeby nie skończyć tak jak George... Oczywiście, przeczytał artykuł na drugiej stronie „Tulsa World". Pewnie jeszcze nie odnaleźli ciała, ale tak samo dobrze jak i on wiedzieli, co się stało. Trudniej było mu w to uwierzyć, trudniej niż w śmierć Harveya czy Maggie. Przecież George został ostrzeżony. Musiał słyszeć o dwóch pierwszych morderstwach i musiał podejrzewać, kto je popełnił. Rozmawiał z tym gliniarzem, wiedział co się dzieje. Co on sobie, do cholery, myślał? Na co czekał? Na pewno nie na to, co dostał. Gazeta była wstrzemięźliwa w szczegółach, ale i tak o tej „egzekucji prądem" napisano wystarczająco dużo, by Fred poznał, że Mistrz maczał w tym palce. To nie było przypadkowe zabójstwo. To ten sam egocentryczny skurczybyk, który rozwalał wszystkich, którzy stanęli na drodze do jego cennego towaru. Tego gliniarza też. Porucznika Michaelangelo Morellego, o którym w „Tulsa World" napisali, że Bóg zesłał mu dar tropienia przestępców, którego nawet kilka tysięcy wolt nie dało rady zlikwidować. W gazecie twierdzili, że gliniarz szybko dochodzi do siebie. Fred nie mógł się temu nadziwić. Dlaczego jego były przyjaciel zostawił świadka, a przynajmniej potencjalnego świadka? Tak się nie robi. Widać tak bardzo się spieszył, że nie miał czasu zawracać sobie głowy tym gliniarzem. Musiał być zdecydowany, by rozprawić się z George'em, dopóki miał możność to zrobić. Gliniarz miał szczęście. George nie. Fred skierował ponury wzrok na świecącą klawiaturę zamka. Jakoś nie czuł się już tak bezpieczny jak przed chwilą. Został już tylko on. Zakładając, że profesor Canino nie żyje, co według Freda było niemal pewne, bo nie widziano go już od dobrych kilku miesięcy, 260 Fred pozostał jedyną przeszkodą na drodze zabójcy do przejęciem towaru. Nawet biorąc pod uwagę marne zdanie, jakie musiał mieć o Fredzie, teraz na pewno już wiedział, że właśnie Fred ma towar. I będzie go ścigał. Czym tu się martwić, zapytał Fred samego siebie. Ma w końcu jeden z najlepszych systemów alarmowych, jakie ludzie zdołali wymyślić. Jest zupełnie bezpieczny. Pod czaszką jednak wciąż tłukła mu się jedna myśl. Czy Harvey miał system alarmowy? Twarz Freda stała się popielata. Podreptał do kuchni i otworzył książkę telefoniczną. Może pies obronny? Tak, to dobry pomysł. Duży, groźny doberman. A może nawet rottweiler. Nie ma nic lepszego jak rottweiler. Tak będzie bezpieczne. Najlepsze zabezpieczenie z możliwych... Ben nie był przyzwyczajony, by zaczynać. W sprawach kryminalnych, którymi zajmował się od dobrych kilku lat, nigdy nie występował pierwszy. Zawsze zaczynał prokurator. Miało to swoje dobre i złe strony. Strona przeciwna od razu miała okazję zjednania sobie przysięgłych. Ale za to Ben miał czas na przemyślenie i zaplanowanie swoich posunięć; na zorientowanie się, co oskarżenie chce osiągnąć oraz na znalezienie wyjścia. Dzisiaj nie miał tego luksusu, jakim jest czas. Musiał przekonać przysięgłych o słuszności swej sprawy, przyciągnąć ich uwagę i przekonać o wadze prezentowanych dowodów. Jeśli nie zdoła tego zrobić, przedstawiciele pozwanego nawet nie będą musieli wstać z miejsca. Sprawa zostanie oddalona, zanim przyjdzie ich kolej. Ben przez kilka dni głowił się, kogo powołać na pierwszego świadka. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że powinien zacząć od swych klientów. Wtedy przysięgli będą mogli zrozumieć, kogo i czego dotyczy ta rozprawa. Należało też wziąć pod uwagę oczywiste współczucie, jakie musieli wzbudzić postawieni na miejscu dla świadków rodzice, którzy stracili dzieci. Ben jednak nie chciał wykorzystywać ich tragedii. Choć z drugiej strony zatrudniono go, by wygrał sprawę, a nie po to, by pokazywał, jaki jest wrażliwy. Jeśli zacznie od specjalistów zajmujących się techniczną stroną zagadnienia, zanudzi przysięgłych na śmierć, i to na długo przedtem, nim zdąży przejść do wzruszających aspektów tego pozwu. Ostatecznie zdecydował, że zacznie od dwojga świadków ze szpitala w Blackwood. Z prawniczego punktu widzenia mieli oni potwierdzić doznanie krzywdy - najważniejszy punkt w każdej sprawie o odszkodowanie. Od strony praktycznej Ben miał nadzieję, że wniosą oni do sprawy znacznie więcej. Pierwszym świadkiem był Adam Nimsy, zatrudniony w szpitalu jako fotograf, który na prośbę doktora Freidricha robił zdjęcia większości dzieci w różnych stadiach białaczki. Nimsy był człowiekiem w średnim wieku, silnie zbudowanym, z wiecznie zmęczoną twarzą. Ben przedstawił go przysięgłym i przeszedł do zadawania pytań. - Czym zajmuje się pan zawodowo? - Jestem niezależnym fotografem - odparł Nimsy. - Większość zleceń otrzymuję jednak ze szpitala. - Od kiedy współpracuje pan ze szpitalem? - To nie jest formalna współpraca. - A więc czym konkretnie się pan zajmuje? - Wszystkim, czego chcą ode mnie lekarze - wyjaśnił. - Chcą żebym zrobił zdjęcie, to robię. Chcą żebym wywołał odbitki, to wywołuję. Gdyby chcieli, żebym szczekał, to bym zaszczekał. Bez nie zwrócił uwagi na ten żart. Rozśmieszanie publiczności nie był zadaniem tego świadka. - Do czego potrzebne są lekarzom te zdjęcia? - Zwykle do celów prawnych. Jeśli przygotowują się do jakiegoś ryzykownego albo kontrowersyjnego zabiegu, chcą mieć dokumentację fotograficzną albo wideo. Czasami zdjęcia są potrzebne do celów porównawczych, żeby dokonać analizy postępów leczenia. Czasami wysyłają je do innych specjalistów w celu konsultacji. Ben odwrócił się powoli w stronę, gdzie siedzieli jego klienci. - Czy zna pan rodziców, którzy występują tutaj jako oskarżyciele? - Niektórych tak. Ale w większym stopniu znałem ich dzieci. Robiłem im zdjęcia. - W jakich okolicznościach? - Na prośbę doktora Freidricha. Nie prosił mnie o zdjęcia dwóch pierwszych chłopców. Ale chyba później zaczął podejrzewać, że dzieje się coś dziwnego. Tyle zgonów na białaczkę wśród dzieci w tym samym wieku, z tej samej dzielnicy, to prawdopodobnie nie mógł być... - Sprzeciw! - Colby zerwał się ze swego miejsca. - Czy świadek jest specjalistą w dziedzinie medycyny? Nie przypominam sobie, by przedstawiono nam jego kwalifikacje medyczne. - Sprzeciw podtrzymany - zgodził się sędzia Perry. - Proszę, żeby świadek ograniczył się w swych zeznaniach do tego, co widział i słyszał, i żeby nie sugerował przysięgłym opinii nie wchodzących w zakres jego wykształcenia. - Tak jest, Wysoki Sądzie - odpowiedział Ben zupełnie niezmieszany. -Panie Nimsy, czy fotografował pan dziewięć kolejnych ofiar białaczki? - Tak. Fotografowałem wszystkie przypadki. 262 - W jakich odstępach czasu? - Gdy tylko prosił o to lekarz. Mniej więcej co dwa miesiące. - Czy ma pan dziś ze sobą te fotografie? - Jak każdy dobry adwokat Ben zadawał tylko te pytania, na które znał odpowiedzi. - Tak. Mam. - Nimsy spojrzał pytająco na sędziego. - Mogę? Za zgodą Perry'ego Nimsy wyciągnął zdjęcia z albumu. Odbitki były powiększone (Ben zapłacił za te powiększenia) i tak przygotowane, by przysięgli bez trudu mogli zobaczyć je na monitorach, a potem zabrać ze sobą do sali konferencyjnej po zakończeniu postępowania dowodowego. Fotografie mówiły same za siebie. Bardziej chwytały za serce, były o wiele smutniejsze niż coś, co mógłby przekazać najlepszy poeta. Oczywiście Nimsy nie mógł komentować treści fotografii, ale wszelki komentarz był zbędny. Poświadczenie ich autentyczności to wszystko, do czego był potrzebny. Musiał tylko powiedzieć, jak i kiedy zrobiono zdjęcia. Zresztą to też nikogo nie obchodziło. To, co najważniejsze, zostało wypowiedziane bez słów. Zdjęcia mówiły wszystko. Przysięgli mogli z nich odczytać cały przebieg choroby każdego z fotografowanych dzieci. Pierwszy był Billy. Na pierwszym zdjęciu wyglądał zupełnie normalnie. Właśnie zdiagnozowano u niego białaczkę, sińce jeszcze się nie pojawiły i jeszcze nie tracił na wadze. Następne zdjęcie, zrobione dwa miesiące później, ukazywało przerażające zmiany. Rozpoczęła się chemioterapia, włosy wypadły. Na trzecim zdjęciu rysy zapadły się tak, że kości policzkowe sterczały na wychudzonej twarzy. Czwarte pokazywało ciało chłopca pokryte sińcami, skóra wyglądała jak pergamin. Ben zauważył, że widok zapadłych oczodołów chłopca i jego otwartych, sączących się ran wywołał u przysięgłych szok. Na piątej fotografii Billy wyglądał jak szkielet, słaby i kruchy, oczy ledwo otwarte. Szóste zdjęcie... Nimsy wyjaśnił. - Szóstego zdjęcia nigdy już nie zrobiono. Nigdy. Jak reportaż z piekła serie zdjęć pokazywały postępujące zmiany u dzie-więcioroga dzieci. Od okazów zdrowia do tragicznej parodii człowieczeństwa. Świadek nie ronił łez, głos mu nie drżał, a mimo to wrażenie było piorunujące. Colby zrezygnował z przesłuchania tego świadka. Ben wiedział dlaczego. Co by zyskał? Nie było żadnych wątpliwości co do autentyczności zdjęć, a Nimsy nie ferował żadnych opinii na temat przyczyn choroby. Gdy Ben zajrzał w oczy przysięgłych, był pewien, że kwestia, czy ktoś został poszkodowany, czy nie w żadnym wypadku nie będzie podlegać dyskusji. Jeśli Colby chce wygrać, musi uczepić się czegoś innego. 263 Po przerwie Ben wezwał na świadka doktora Freidricha, pediatrą ze szpitala Blackwood, który zajmował się kuracją siedmiorga dzieci. Gdy doktor Freidrich systematycznie opisał przysięgłym kolejne etapy choroby, słowa uzupełniły zdjęcia. W pewnym sensie było to aż za dużo, bo fotografie powiedziały właściwie wszystko. Ale mimo to Ben potrzebował zeznania podpartego autorytetem medycznym. Tylko wtedy mógł uniknąć zarzutu, że brak dowodów, by szkoda rzeczywiście zaistniała. Dla rodziców były to ciężkie chwile, szczególnie dla Cecily. Wszyscy już raz przeszli przez ten koszmar i wcale nie chcieli przeżywać go od nowa na sali sądowej. Ale wytrzymali, nie tracąc nad sobą kontroli ani nie próbując udawać, że wcale ich to nie boli. Tylko jedna z matek musiała wyjść z sali. Dwie płakały, ale Ben uznał, że w tych okolicznościach nikomu nawet nie przyszedłby do głowy zarzut, że próbują w ten sposób wpłynąć na przysięgłych. Zresztą dwoje przysięgłych także się popłakało. I w tym wypadku Colby zrezygnował z przesłuchania świadka. Zdawał sobie sprawę, że lepiej nie kwestionować tragedii. Bitwa rozegra się na innej płaszczyźnie. Po południu Ben skoncentrował się na zeznaniach odnoszących się do spraw technicznych. Wiedział, że ten temat nie chwyci nikogo za serce, ale musiał przez to przejść. Rozpoczął od geologa Edwarda Durry. Durry w zasadzie powtórzył to samo, co zeznał już wcześniej, dodając jedynie kilka danych, które uzyskał później (na koszt Bena). Opisał stopień skażenia gleby i wód gruntowych za zakładami Blaylocka oraz w pobliskim wąwozie. Tym razem Colby zdecydował się na krótkie przesłuchanie świadka. - Twierdzi pan, że teren poza zakładem jest skażony tri? -Tak. - Kiedy doszło do tego skażenia? - Cóż... Nie mogę tego dokładnie określić, ale na pewno takie skażenie występuje obecnie. - Czy istniało już sześć miesięcy temu? - Wydaje mi się... Proszę nie zgadywać. Czy pana badania wskazują, że teren był skażony już sześć miesięcy temu? Durry zmarszczył brwi. - Nie, nie wskazują. - Czy, zgodnie z pana wiedzą, skażenie mogło nastąpić tydzień temu? - Technicznie rzecz ujmując, tak. Ale praktycznie... - Faktem jest, że gleba mogła zostać skażona rozmyślnie przez kogoś nie mającego skrupułów, a pragnącego obciążyć Blaylocka, a wtedy wyniki pańskich testów byłyby takie same, prawda? - Tak mogłoby być. Ale... 264 - A ponieważ nie wie pan, kiedy gleba została skażona, nie wie pan także, czy do skażenie doszło przed - Colby zrobił pełną znaczenia przerwę - czy po tych tragicznych przypadkach śmierci dzieci powodów. Zdrowy rozsądek podpowiada... - Nie dyskutujemy tutaj o zdrowym rozsądku - wtrącił się sędzia. Ben miał nadzieję, że będzie to niezły kąsek dla wieczornych gazet. - Chcemy się dowiedzieć, co mówi raport. - W swoim raporcie nie zajmowałem się kwestią, kiedy nastąpiło skażenie. Myślę, że żaden biegły by tego nie ustalił. Ale nie może być dziełem przypadku, że rodziny powodów... - Szanuję pańskie przywiązanie do powodów - przerwał mu Colby. -To bardzo wzruszające. Proszę mi tylko przypomnieć, jakiej wysokości honorarium otrzymał pan od powodów za wystąpienie w tym procesie jako świadek? Gdy Drury wymienił sumę, przysięgłym zaparło dech. Jako następnego świadka Ben powołał eksperta od wód gruntowych, Harry'ego Campbella. Campbell był jeszcze sztywniejszy i nudniejszy niż Durry (a w dodatku Colby ujawnił, że dużo droższy). Udało mu się jednak zademonstrować, w jaki sposób, przynajmniej teoretycznie, woda mogła się przedostawać z zakładów Błaylocka do wąwozu, a następnie do warstwy wodonośnej zasilającej studnię B. Colby nie tracił czasu na przesłuchanie tego świadka, najwidoczniej nie uznał tego za konieczne. Udowodnienie, że woda może dostać się z zakładów Blaylocka do studni to jedno, natomiast dowiedzenie, że trucizna rzeczywiście pochodziła z zakładów Blaylocka, to zupełnie inna sprawa. Późnym popołudniem Ben wezwał na świadka eksperta z Agencji Ochrony Środowiska. Był przekonany, że to względnie bezpieczny świadek. Chociaż nie siedział u Bena w kieszeni, wrażenie, że zapłacono mu za to, co ma do powiedzenia, ciążyło nad jego zeznaniami. Wszyscy uważali, że jest po stronie wnoszących oskarżenie. Ben wiedział, że Agencja Ochrony Środowiska interesowała się wodą z zakładów Blaylocka i tak samo jak jego klienci chciała coś z tą sprawą zrobić. Kenneth Thorndyke był potężnie zbudowany. Ben pierwszy raz w życiu widział kogoś o takiej posturze, kto w dodatku stanowił żywe zaprzeczenie stereotypu otyłości. Był człowiekiem czynu, a przynajmniej sam się za takiego uważał. On pierwszy zaczął podejrzewać, że z wodą w Blackwood dzieje się coś dziwnego i ściągnął tam grupę naukowców, aby przeprowadzili testy. - Co sprawiło, że zaczął pan podejrzewać skażenie? - zapytał Ben. 265 - W zasadzie nie miałem takich podejrzeń - odpowiedział Thorndyke. -Badałem zażalenia. Codzienna rutyna. Kilku mieszkańców Blackwood skarżyło się, że ich woda ma dziwny smak lub zapach, który czuli, biorąc prysznic. Szczerze mówiąc, takie skargi to nic niezwykłego i nie jesteśmy w stanie badać wszystkich przypadków. Jeśli natomiast liczba skarg przekracza pewien krytyczny próg, wtedy je sprawdzamy. Ben uzyskał od świadka dokładne i chronologicznie uporządkowane dane o przeprowadzonych testach, o tym, w jaki sposób je wykonano i dlaczego. Chciał mieć pewność, że raportu Agencji Ochrony Środowiska nie da się podważyć naukowymi argumentami. - Co ustalono na podstawie tych testów? - zapytał Ben. - Że woda jest skażona trucizną. Ustaliliśmy... - Sprzeciw. - Colby znowu zerwał się na nogi. - Wysoki Sądzie, sprzeciwiam się używaniu tego wzbudzającego emocje i prowadzącego do błędnych wniosków słowa. Ben założył, że nie chodzi mu o słowo „woda". - Wysoki Sądzie, nic mi nie wiadomo o jakimkolwiek przepisie upoważniającym adwokata do cenzurowania słownictwa mojego świadka. Bez najmniejszej wątpliwości świadkowie mają prawo dobierać słowa według własnego uznania. Sędzia Perry zmarszczył brwi. - Cóż, nie mam zamiaru ograniczać czyichkolwiek wypowiedzi. Byłbym jednak wdzięczny, panie Thorndyke, gdyby zechciał się pan posługiwać precyzyjnym językiem, referując jedynie fakty i nie ulegając emocjom. - Dobrze, Wysoki Sądzie - odpowiedział Thorndyke, potakując głową. Ben był zadowolony, że jest taki uległy. Był mu także wdzięczny, że nie wspomniał, iż Ben wcześniej poprosił go, by użył słowa „trucizna" tyle razy, ile się tylko da. - W każdym razie, przeprowadziliśmy analizy chemiczne wody ze studni w Blackwood i stwierdziliśmy poważne skażenie studni B. Jakiego rodzaju skażenie? - Znaleźliśmy ślady tri, tetry i innych rozpuszczalników przemysłowych. - Czy zna pan te substancje? - Oczywiście. Wszystkie występują na liście Agencji Ochrony Środowiska jako substancje potencjalnie rakotwórcze. - Co to znaczy? - Znaczy, że mogą przyczyniać się do... - Sprzeciw. - Thorndyke sprytnie starał się to przemycić, ale Colby okazał się zbyt szybki. Adwokat powodów znowu stara się uzyskać dowody medyczne od świadka nie mającego kwalifikacji medycznych. - Podtrzymuję. - Głos sędziego zdradzał zmęczenie - Panie Kincaid, proszę nie odwodzić świadka od tematu, w którym ma rzeczywiste kwalifikacje. 266 Jeśli będę chciał, pomyślał Ben. - Czy, nie wdając się w dyskusję na temat możliwych implikacji medycznych, zechciałby pan wyjaśnić, dlaczego odkrycie tych substancji chemicznych tak pana zaniepokoiło? Thorndyke niezgrabnie obrócił całą swą ogromną postać. Na miejscu dla świadków ledwie się mógł poruszać. - Ludzie oczekują, że będziemy dostarczać im czystą wodę, lecz w większości przypadków wcale tak nie jest. Niektóre substancje przenikające do wody są nieszkodliwe, chociaż mieszkańcom miast bardzo by się nie podobało, gdyby wiedzieli, co to za substancje. Niektóre związki występujące w wodzie, na przykład fluorki czy inne minerały, są wręcz pożyteczne. My jednak staramy się wyizolować te, które... hm - spojrzał na sędziego - nie są pożyteczne. \ - Takie jak tri albo tetra? Thorndyke skinął głową. - Dokładnie tak. - Czy w waszym opracowaniu staraliście się określić źródło skażenia? - Sprzeciw - warknął Colby, czując, co się święci. - Po raz kolejny pan Kincaid stara się namówić świadka, by przekroczył zakres swoich kompetencji. - Skąd mój szanowny kolega może to wiedzieć? - odparował Ben. Jak zwykle zwracał się do sędziego, a nie do adwokata drugiej strony. - Zapytałem tylko, czy raport Agencji Ochrony Środowiska rozważał źródła zanieczyszczenia. Dlaczego nie mielibyśmy poznać odpowiedzi na to pytanie? Sędzia Perry skinął głową. - Uważam, że muszę na to pozwolić, ale uprzedzam: nie chcę słyszeć niewłaściwych wyjaśnień. - Oczywiście Wysoki Sądzie, nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Panie Thorndyke, czy zechce pan odpowiedzieć na pytanie? - Staraliśmy się ustalić źródło. Znaleźliśmy ślady tri w wąwozie prowadzącym do studni. Podążyliśmy wzdłuż wąwozu niecały kilometr... - Znowu muszę zaprotestować - przerwał mu Colby. - To nie jest zeznanie dotyczące opracowania naukowego. Sam fakt, że w wąwozie znaleziono ślady tri, nie dowodzi... Sędzia Perry machnął mu ręką, żeby usiadł. -Proszę się uspokoić, mecenasie. Zgadzam siew całej rozciągłości. Panie Kincaid, chcę, żeby pan zarzucił tę linię przesłuchania. Przysięgłych proszę, żeby nie brali pod uwagę ostatniej wypowiedzi świadka. Ben mógł to przeżyć. I tak zdołał przemycić więcej, niż zakładał. Był przy tym pewien, że nawet najbardziej ociężały przysięgły wiedział, co znajduje się niecały kilometr w górę wąwozu. 267 Tym razem Colby nie darował. Bawiąc się kieszonkowym zegarkiem, podszedł do świadka, mierząc go przy tym spojrzeniem przymrużonego prawego oka. - Nie jest pan lekarzem, prawda? -Nie. - Nie jest pan naukowcem? - Nie, chociaż w szkole średniej miałem z biologii piątkę. Thorndyke uśmiechnął się, lecz nikt nie odpowiedział mu tym samym. Ben uprzedzał go, jakie mogą być konsekwencje żartów na sali rozpraw. Okazało się, że miał rację. Colby przypatrywał się mu z niesłabnącą uwagą. -1 nie zamierza pan wmawiać ludziom, że jest naukowcem? -Nie. - Nie ma pan właściwych kwalifikacji, by orzekać, co jest, a co nie jest rakotwórcze, prawda? -Nie, ale mam wystarczające kwalifikacje, żeby stwierdzić, że nie chcę, aby w wodzie, którą piję ja i moje dzieci, były jakiekolwiek niebezpieczne substancje. Doskonale, pomyślał Ben, z trudem się powstrzymując, by nie podejść i nie poklepać świadka po plecach. - Panie Thorndyke - głos Colby'ego był grobowo ponury. - To bardzo poważna sprawa i byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan traktować przysięgłych z całą należną im powagą. Uch! Ben skrzywił się. Rzuciłeś nam to prosto w twarz, co? Colby kontynuował. - Nie należy pan do osób, które zdecydowały o umieszczeniu tych chemikaliów na jakiejkolwiek liście, prawda? -Nie. I nie wie pan, jakie testy, jeśli w ogóle były jakieś testy, przeprowadzono w celu umieszczenia tych substancji na liście? - Ja sam nie prowadziłem testów, ale wiem, że je robiono. Wstrzykiwano koncentrat szczurom laboratoryjnym... - Szczurom laboratoryjnym? - Colby pozwolił sobie na uśmieszek -Więc całe to badanie opierało się na szczurach? - Które zdechły. - Jestem tego pewien. Może to pytanie wyda się panu głupie, ale czy takie testy przeprowadzono również na ludziach? - Nie można ludziom wstrzykiwać tru... - zająknął się - substancji podejrzanych o to, że są rakotwórcze! - Ludzie są chyba bardziej wytrzymali niż szczury laboratoryjne, prawda? 268 -Wszyscy jesteśmy ssakami. Ustaliliśmy, że szczury będą dobrym wskaźnikiem... - Powtarza pan wciąż słowo „my", lecz nie jest pan naukowcem i nie brał pan udziału w tych testach. Zgadza się? - No, nie brałem, ale... - Proszę mi wybaczyć - przerwał mu sędzia Perry. - Niech świadek odpowie na zadane pytanie. - Dziękuję Wysoki Sądzie. - Colby lekko pochylił głowę w stronę Per-ry'ego. Jeśli ci dwaj kumple dalej będą przekazywać sobie wyrazy szacunku, to Benowi w końcu zbierze się na wymioty. - Panie Thorndyke, powiedział pan, że w wąwozie znaleziono ślady tri. Lecz czy wie pan, skąd one pochodzą? - Dla mnie nie ulega wątpliwości... I tym razem sędzia postanowił ulżyć Colby'emu w pracy. - Proszę pana, sądu nie interesują spekulacje. Jest pan tutaj po to, aby powiedzieć nam, co pan wie. Jeśli czegoś pan nie wie, proszę to wyraźnie powiedzieć. Thorndyke wstrzymał oddech. - Nie mogę z całą pewnością określić, w jaki sposób tri dostało się do wąwozu. - Dziękuje panu. - Sędzia oparł się o krzesło. - Ten sąd ceni szczerość. - Rzucił Benowi znaczące spojrzenie. - Nawet jeśli istnieją jakieś naciski, by pana do szczerości zniechęcić. - Jakie ilości tri znalazł pan w wąwozie? - zapytał Colby. - Jakie ilości? - Tak. Jakie ilości? Thorndyke wzruszył ramionami. - To były minimalne ilości. Mniej niż promil zawartości składu gleby. Colby wyglądał na porażonego. - Mniej niż promil? Cały ten szum o niecały promil! Nawet nie o procentową zawartość? - To dotyczy wąwozu - dodał Thorndyke. - W studni... - W studni - przerwał mu Colby - znalazł pan, jak sam to wcześniej określił, również „śladowe ilości". -' Tak, ale wystarczy... - Faktem jest, że odkryte przez pana ilości substancji były mniejsze niż gram na pięć litrów wody, prawda? - To prawda, ale trzeba sobie zdawać... - Te śladowe ilości rozcieńczały się w wodzie, do której przesiąkały. Biorąc pod uwagę, że nie jest pan naukowcem, czy może pan to potwierdzić? 269 Thorndyke poczerwieniał na twarzy - Rozcieńczały się, ale w dalszym ciągu było to tri, a tri jest przecież.... - Proszę odpowiadać tylko na pytanie - przerwał mu sędzia Perry -Więcej nie będę pana pouczał. Colby szybko przeszedł do rzeczy. - A woda ze studni B jest rozprowadzana do setek domów, ulegając po drodze dalszemu rozcieńczeniu. - Ten środek jest śmiercionośny! - wybuchnął Thorndyke. - Nie może pan... Sędzia Perry wychylił się ze swego miejsca. - To jest ostatnie ostrzeżenie, proszę pana! Jeszcze jeden taki wybuch, a każę pana usunąć z sali i wykreślić pańskie zeznania z protokołu. - Przyzna pan - powiedział Colby - że dostając się do studni, tri ulega rozcieńczeniu? - Nie trzeba wielkiego stężenia. - Doprawdy? A jakie stężenie jest niebezpieczne? Thorndyke obrócił się na krześle. - No... tego nie mogę dokładnie określić. Nikt nie wie... - Panie Thorndyke, są to pierwsze wypowiedziane dzisiaj przez pana słowa, z którymi absolutnie się zgadzam. Nikt nie wie. Nikt nie wie, czy tri jest substancją szkodliwą, a zwłaszcza w tak śladowych ilościach. Nikt nie wie, w jaki sposób ta substancja dostała się do studni. Nikt też nie wie, co powoduje białaczkę. Nawet pan. Rozdział 32 _J mówienie się z Myronem Blaylockiem zabrało Mike'owi kilka tygodni. Był pełen determinacji, by się do niego dostać, zanim będą mieć czwartą ofiarę. A teraz, kiedy w końcu mu się udało, był pewien, że czwarta ofiara jednak będzie, a zostanie nią sam Blaylock. Miał zamiar zabić go gołymi rękami. - Mogę panu poświęcić jedynie dziesięć minut - ogłosił Blaylock, zamykając swój kieszonkowy zegarek. - Nie traćmy więc czasu na bzdury. Kieszonkowy zegarek, zastanawiał się Mikę, cóż to za dziwactwo? Chociaż ktoś w wieku Blaylocka mógł mieć jakiś stary egzemplarz. - Panie Blaylock, od tygodni czekałem na spotkanie z panem... - Proszę przyjąć moje przeprosiny. - Gdy staruszek stał przez dłuższą chwilę, nogi zaczynały mu lekko drżeć. Mikę odczuł ulgę, gdy Blaylock w końcu zdecydował się usiąść w fotelu. - Ostatnio byłem bardzo zajęty. 270 - Proces? - zapytał Mikę. Blaylock lekko pochylił głowę. - Widzę, że śledzi pan bieżące wydarzenia, poruczniku. - Staram się. - A więc słyszał pan o tym niedorzecznym pozwie? - Trochę. - Mikę zdecydował nie wspominać, że adwokat powodów to jego najlepszy przyjaciel, gdyż nie zjednałoby mu to sympatii starego dziwaka. - Jest pan pewien, że to niedorzeczny pozew? - Oczywiście. Nikt nie wie, co powoduje raka. Obwinia się o to środki chemiczne używane dwa kilometry dalej... To absurd. Może to tylko kwestia wyobraźni, ale Mikę mógłby przysiąc, że wyraz twarzy Blaylocka wcale nie świadczył o wierze we własne słowa. Czyżby staruch miał wątpliwości? - Czas ucieka, panie poruczniku. Nakładam, że nie o tym chciał pan ze mną rozmawiać. - Rzeczywiście, nie o tym. Staram się ustalić, kto usuwa pańskich pracowników. - Cóż, bardzo bym się cieszył, gdyby to się panu udało. - Blaylock ożywił się. - Nie podoba mi się to zamieszanie w firmie. Poziom absencji jest 0 wiele wyższy niż kiedykolwiek. Wygląda, że niektórzy boją się przychodzić do pracy, bo ktoś z nich mógłby być następny. Mikę zauważył, że obawy Blaylocka dotyczyły tylko pracy firmy, a o takim drobiazgu, jak zamordowanie kilku osób, nawet nie wspomniał. - Rozmawiałem już z kierownictwem pańskiej firmy - powiedział. - 1 z wieloma innymi pracownikami. Ze wszystkimi współpracownikami zamordowanych. Chcę ustalić, z jakiego powodu ktoś zabił tych ludzi. -1 co pan do tej pory ustalił? - Nic. I dlatego przychodzę do pana. - Do mnie? - Blaylock przycisnął kościstą dłoń do piersi. -- Uważa pan, że ja mógłbym w czymś pomóc? Nawet nie znałem tych ludzi. - Coś jednak musiał pan o nich wiedzieć. - Poruczniku, zatrudniam tysiące pracowników... - Ale trzech zamordowanych pracowało w pana firmie ponad piętnaście lat. Dwóch nawet ponad dwadzieścia. - Tym niemniej nie jestem kadrowym. Obawiam się, że nie mogę panu pomóc. Blaylock pochylił siew stronę biurka, jakby sygnalizował, że audiencja dobiegła końca. Mikę szybko wszedł mu w słowo. W ciągu tych dziesięciu minut niczego jeszcze nie uzyskał. - Może coś łączyło te trzy ofiary? Coś oprócz tego, że tutaj pracowali? 271 N O to to o> & •03 03 P- 3- 3 o N o S- 8 « g II S I s. O- I ( ?CrSa o-n n P- N et 3.5:3 S g 5* 2. ró j«r o. « t/3 CO O 2-CO O' ?tto " 2T^ S o p-i 1. \ B. 9-HNŁ ^ (I 0Q S» O ??" CD -• O N-CO s- N 3 1 S' o 3 Ćo" sa co OJ f 3 1/3 s co O' fis łfi 22 3. f 5 1-5 III O 3 i N-3 < ca ^ c/a o O r»= B.g o if c/a •a N i i-l "I O O o" a N o 00 |-0 N o g. N ¦ O O fl ^5 2,&S-5-g- O T3 O e o Ł O-O I f s o 3 o N O P- ¦3. N c« N *> O 0.3- g & CD^ ^ 5 S- o g C« 8 le » 3 li o L S N I (» CN ^ .0 * cl n cb ff er g. g> «• |. 0Q!3.c:oP-3--!3S.sa3^ lillflifliili S- 3.0Q 3 •* S ^'oCTO Ćo'^^© 2: «s « S-o-. g5 o> <_. p- 3- w tu o 2 0Q 3 n ca T3 03 W O O>*< O N tu f 2 §•.§•« S-. 3- Q- S. I 1 ^ S o g. « -< CD -^ a t B, » o. 3 (» m S H. N O P- o. s- 3.0Q J* S e — N 3 ^ R3 ^i. •-*• 51^ O ^ ca 11 s- 8 0<3 o q sa 3 co o . 8 «"•¦ « < 3 2- co 2- § i I — 3 ES rt N O N- O' sa N- o 13 3 co' o* sa 3 Ł •=¦ p. 3 Z- e ui !i o O J O r 3- o O g *° 5 r to C/3 O O g P-O •""¦-g.- o o c n 3 S. o — - ca N- -. sa p. co sa N- 1 ' N & .łpal 1 N ca co 0 0 N N CD ¦O **> & N - *-< O ca W3 3. 0' CD 3" n CO ^-< 1 -< rCD O* 3 cr cd N-CD 1 N S LP0 O Ii CO 3 2. o 3. < 'S. 3 s 2". i 5 li C/3 O F 3 E d L. S i ° T3 • CC 3 t/i O N K- •< N O Cl O ?ź* 3 3 cd' T3 O o < o 3 fi: i o- po O O -O 03 n 3 po ¦o 3 I O- CD c«> a a ział le. raz c s- < PC co N ff ii S=N ^03 •O O iii ¦O O (I ^i ^ co 3 3:. 3 5. i FS H> CD 51 CD CT pa N (D 3 "9. N ° CD N-rT D po ^ N O. t O- cr 5 ĆD o C- co CD ~ 05 N 3 ° 03 I 3 "po a> -/ O 3 łlirl 3. g o s-§ 1 S ii ml rP= (JQ "O N- co O O ¦o o o I c co I g-5 Ss-I ^ 3.-3 3-2 g O ' CD N g O 3* co" co ^ -5 -d ifll ¦^ PC !-> O tD S- ffl 03 i O 3 5 ^ ^ g cd co •<; j^- O- O N N -o E 3 ? S L ! o 3 § 5. p Jd p JD O 3 -o N & O S 3 ~ Ł il o* i Is I E co I" 1 łfl cd po X p. N - N N M -! ^ S' q 3. ^ : 5? ^ CO • P co 3 *-n « CD PO a* 3 8 o 8 S 2-1 ?r o- 3 7 o g > > D-T3 5* o i- s g 3- S. c g ° O 3 B8 r ¦a o po D- 3 N_ 1 ii UJ J" C« 5' 3 §¦1 .CD 3^ ,CD ¦o o i p «B Ł n o 3-s; g o g i N CD o 3 I O* — N 7? 3 ^ co O -a 3 po CD lii er-a 2 i o Ś g-TO CD PC T3 O -r" o p. 5- O a.^ » 3 3 co o co -o o ~< 2: § SL 3^ & p ° i o. oo ^ PO S N N- &. " *< 3 ts rp.3 o N g co^ CD <: co 5 N s ^ ę. -o p 3 .PO CD w g fC-o >-; ,CD 3 — cd' i<* 33 3_ ćd' 3*"O §^ tD co 3 K»' C0 er p«r po N co 2.B i. I CD O- N - I 3.^ to' CD 3 f er li rCP [sj O I Ił r CD N- i ni N-O s* ^ 3_ N- T3 O CD CD TO N- l/i O p^" S- O ' O o" (-* co *-< CO o i* 3 S' O 1 N CD 2. tD O O CD "2. o- O 3 co T3 O szybko rozwijającej się dzielnicy miasta, części terenów jeszcze nie wykorzystano. Dokoła Mikę widział tylko krzaki i drzewa. Wszędzie kręcili się technicy ekipy dochodzeniowej i wykonywali swoje zadania. Mikę zaczął się zastanawiać, ile razy oglądał już takie sceny. O wiele za dużo. - W jaki sposób znaleźliście tutaj ciało? - zapytał Tomlinsona. - Prawdę mówiąc chętnie przypisałbym to genialnej dedukcji, ale prawda wygląda tak, że to nie myje znaleźliśmy, tylko dzieciaki. - Dzieciaki? Tomlinson kiwnął głową. - Widzi pan to osiedle? Mikę spojrzał we wskazanym kierunku. W oddali, za wierzchołkami najwyższych drzew rysowały się ledwo widoczne dachy domów. - Właśnie tam mieszkają. Nie najlepsza lokalizacja. I przychodzą się tutaj bawić. - W tym piachu? - Wybrali się na poszukiwanie skarbów. - Wskazał kciukiem w lewo, gdzie w towarzystwie policjantki stało dwóch chłopców w wieku około jedenastu lat. - Pewnie potem będzie pan chciał z nimi pogadać, to sami opowiedzą. Szukali pirackich łupów. W pewnym momencie dostrzegli duże wgłębienie, w którym ziemia wyglądała na poruszoną, więc zaczęli kopać. - I znaleźli coś o wiele bardziej ciekawego niż łupy piratów. - Można i tak to ująć. - Tomlinson zerknął na chłopców. - Doznali największego szoku w swoim życiu. Przypuszczam, że dość długo bądą musieli chodzić na jakąś terapię. - Gdzie ciało? - Tam. Samochód zespołu koronera nie dał rady stąd wyjechać, więc zawrócili po pomoc. Mikę ruszył w stronę przykrytego płachtą ciała. - Ostrzegam pana, to niezbyt przyjemny widok. - A czy kiedykolwiek był przyjemny? - zgryźliwie mruknął Mikę. -Zwłaszcza w tej sprawie. - Przykucnął przy noszach. - Jestem ciekaw, co tym razem ten szaleniec zrobił ze swoją ofiarą? Jakie okrutne tortury zdołał wymyślić po tym, jak mi się wymknął. - O rany, to pan... O nie... - zaczął się jąkać Tomlisnon, gdy Mikę chwycił róg płachty. Mikę zwrócił ku niemu twarz. - Co? O co chodzi? - Chyba mnie pan źle zrozumiał. - Tomlinson palnął się otwartą dłonią w czoło. - Chyba niezbyt jasno się wyraziłem przez telefon... - Powiedziałeś, że znaleźliście kolejną ofiarę tego mordercy. 332 - Tak. Ale to nie jest George Philby. Mikę wytrzeszczył oczy. - To nie on? - Nie. Zwłoki są w bardzo złym stanie, ale to na pewno nie on. - Chcesz powiedzieć, że od tamtej pory morderca zaciukał kogoś jeszcze? - Prawdę mówiąc, to ciało pochodzi chyba jeszcze sprzed ostatnich zabójstw. Mikę miał tego dość. Szarpnął gwałtownie prześcieradło i odsłonił ofiarę. Twarz, a właściwie to co z niej zostało, wyglądała znajomo. Na pewno już ją gdzieś widział, tylko nie mógł sobie przypomnieć gdzie. - W porządku, Tomlinson. Źle cię zrozumiałem. Kim jest ten biedak? - Powszechnie szanowanym i poważanym wykładowcą Josephem Ca-nino, ekspertem od procedur w sprawach cywilnych na wydziale prawa uniwersytetu w Tulsie. Mikę rozdziawił szeroko usta. - Jasne. Tygrys. - We własnej osobie. Chociaż w tej chwili wygląda nieco inaczej niż zwykle. Mikę zignorował ten kiepski żart. - Właśnie jego zastępował Ben tego dnia, gdy James Fenton wpadł do sali z obrzynem w ręku i wziął całą grupę jako zakładników. Przypuszczaliśmy wtedy, że chodziło mu o Canino, który właśnie gdzieś przepadł. - I, jak widać, nie bez powodu. Przygniótł go piach po drugiej stronie miasta. - Myślisz, że od kiedy nie żyje? - Mózg Mikę pracował na najwyższych obrotach. - Od tego incydentu z wzięciem zakładników? - Tak. Koroner jeszcze nic oficjalnie nie powiedział... ale oznaki rozkładu sąbardzo widoczne... i to na całym ciele. Proszę spojrzeć na skórę, na jej kolor, jak odchodzi od czaszki, jak robaki wgryzły się w ciało. - Mikę patrzył na wszystko uważnie, choć widok nie należał do najprzyjemniejszych. - Całkiem możliwe, że leży tu już sześć miesięcy. Albo dłużej. - James Fenton znał co najmniej jedną z pozostałych ofiar tego mordercy. A tbraz wygląda na to, że Canino też był członkiem ich paczki. Czy jakiegoś klubu, czymkolwiek to do diabła było. Może Klubem Wędkarzy Diabła? Tomlinson nic z tego nie zrozumiał. - Co takiego? - Nieważne. Tak sobie gadam. - Mikę się wyprostował. - Chyba muszę porozmawiać z tymi chłopcami. Czy zawiadomiono ich rodziców? - Ich mamusie stoją niedaleko na straży. Raczej niezbyt im się to wszystko podoba. 333 - Wyobrażam sobie. Przede wszystkim są pewnie wściekłe, że ich dzieciaki w ogóle tu przyszły. Co by było, gdyby zginęły? Chłopcy twierdzą, że szli po śladach - wyjaśnił Tomlinson. - Wpadli na ślad groźnych piratów, a trop wskazywały im ślady, połamane gałęzie, zerwane liście i tego typu rzeczy. - Szli po śladach? Dzisiaj? - Tak mówią. - Po świeżych śladach? Tomlinson zmarszczył brwi. - Tak mi się wydaje. Zresztą niech pan sam zobaczy. Ale... Mikę poszedł kilka kroków dalej wzdłuż śladów. Po chwili znalazł następne miejsce, w którym ziemia wyglądała tak, jakby ktoś niedawno w niej kopał. - Robiliście coś tutaj? Tomlinson wzruszył ramionami. - Nie. Nie mieliśmy żadnego powodu... Mikę złapał najbliższą łopatę i zaczął kopać. Jeden z techników spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale się nie wtrącał. Nie minęło pięć minut, gdy Mikę poczuł, że ostrze szpadla zagłębiło się w czymś miękkim, co jednak stawiało pewien opór. To coś na pewno nie było piachem. Tomlinson założył gumowe rękawiczki, przyklęknął i zaczął rękoma odgarniać piach. Wkrótce pojawił się zarys przysypanego ziemią ciała. - Twarz - ponaglał go Mikę. - Odsłoń twarz. Z wyjątkiem smug czerwonego kurzu, pergaminowej skóry i dziur wygryzionych przez robaki, twarz niemal się nie zmieniła. Ale nie miało to żadnego znaczenia. Mikę nie miał żadnych problemów z identyfikacją. Był to George Philby, piąta ofiara mordercy, a może szósta, jeśli doliczyć profesora Canino. Mogłem go ocalić, pomyślał Mikę, ale nie zrobiłem tego. Rozdział 38 JL o dwóch miesiącach rozprawy Ben przestał już odróżniać poszczególne dni. Wszystkie zlewały się w jeden, ciągnąc się jak niedbale zmontowany, nudny i stanowczo zbyt długi film. Przyzwyczaił się do zimnego światła jarzeniówek, w którym twarze wszystkich zgromadzonych w sali rozpraw osób przybierały chorobliwy szarobury kolor. Przywykł do piętrzących się na jego stole stert papierów, które z każdym dniem rosły jeszcze bardziej, do tego stopnia, że bez konsultacji z Christiną nie potrafił powiedzieć, co w nich jest. Przywykł do widoku metalowych kaset, w których przewozili materiał dowodowy, do tych płaszczy w angielskim stylu, które nosili chyba wszyscy prawnicy. Przestał zwracać uwagę na przeciągły ryk pociągu przejeżdżającego koło sądu codziennie o dziewiątej dziesięć. Wszystko przypominało, że poza ścianami sądu istniał świat, lecz ten świat wydawał się nierealny, zagłuszony i bardzo, bardzo daleki. Niektóre dni były dla Bena pełne ściskającego żołądek napięcia i emocji albo obawy wywołującej dreszcze na karku. I właśnie ta dawka adrenaliny pozwalała mu działać i zachować entuzjazm. Ale jak zawsze, gdy proces się wlecze, przeważnie dni te były zwykłe, może nawet nudne, pełne pokrętnych pytań i przerywanych odpowiedzi, proceduralnych pułapek, dowodów i całego zamieszania nierozerwalnie związanego z procesami sądowymi w dzisiejszych czasach. Któregoś dnia Ben zauważył, że jeden z asystentów Colby'ego drzemie przy stole. I wcale się tym nie zgorszył. Po prostu mu zazdrościł. Na zakończenie postępowania dowodowego, zgodnie z oczekiwaniami, Colby raz jeszcze złożył wniosek o podanie przez sędziego wytycznych, jaki przysięgli mają wydać werdykt. Ben nawet nie próbował się temu przeciwstawić. Czuł się zbyt wyczerpany, żeby powiedzieć coś rozsądnego na temat tak skomplikowanych zagadnień proceduralnych. Po to właśnie zatrudnił Matthewsa. Niech zarobi na swoje honorarium. Colby i Matthews spierali się ponad godzinę, oczywiście pod nieobecność przysięgłych. Sędzia Perry po raz kolejny oświadczył, że niepokoją go „niezwykle istotne problemy związku przyczynowego" występujące w tej sprawie. Matthews starał się, punkt po punkcie, rozwiać jego niepokoje, cytował z szybkością światła stanowiska odpowiednich władz i rzucał przykładami precedensów. Do Bena docierała zaledwie połowa tego, co mówił, ale jedno wiedział na pewno - zatrudnienie Matthewsa była najlepszym posunięciem podczas całego procesu. Facet był naprawdę bystry i wiedział, o czym mówi. Dawał sobie radę z każdym królikiem, którego Colby wyciągał z'kapelusza. - Jestem głęboko poruszony tym, co się dzieje na tej sali sądowej - Colby w pełni dawał upust moralnemu oburzeniu. - Mój klient został narażony na złą prasę, publicznie oskarżony o najbardziej potworne przestępstwa, a dotąd nie przedstawiono nam choćby jednego wiarygodnego dowodu, że to właśnie działania firmy Blaylock spowodowały białaczkę u tych dzieci! - To wszystko brzmi bardzo dramatycznie - spokojnie stwierdził Matthews - ale w żaden sposób nie pozwala sądowi na pominięcie ustalonych 334 335 przez Sąd Najwyższy w sprawie Dauberta standardów przyjącia potwierdzonego eksperymentalnie dowodu naukowego. Gdy wszystko zostało już powiedziane i zrobione, okazało się, że sądzia Perry wcale nie ma chąci orzec, że przedstawione przez powodów dowody są niewystarczające do przekazania sprawy do rozpatrzenia przysięgłym. - Chociaż wiele aspektów tego pozwu wciąż napawa mnie niepokojem - powiedział - nadał uważam, że odbieranie przysięgłym prawa do decyzji jest niewskazane. Ponieważ zamierzam odrzucić wniosek pana Colby, lepiej zajmijmy się przygotowaniem pouczenia dla przysięgłych. Ben nie wiedział, czy ma się cieszyć czy martwić. W końcu odetchnął z ulgą, gdyż znaczyło to, że sprawa będzie kontynuowana. Problemem prawnym pozostałym do załatwienia przed zamknięciem rozprawy było przygotowanie wytycznych dla przysięgłych, co w tym przypadku okazało się wyjątkowo pracochłonne. Pozornie takie wytyczne miały przysięgłym pomóc w zrozumieniu problemów prawnych podczas uzgadniania werdyktu. Ale naprawdę dawały każdemu z adwokatów ostatnią szansę przeciągnięcia przysięgłych na swoją stronę. Ben już wiedział, że dobre pouczenie dla przysięgłych może nawet zapewnić wygraną, zwłaszcza gdy chodzi o tak skomplikowane zagadnienia jak w tym przypadku. Christina, wspomagana analizami i wskazówkami profesora Matthew-sa, od tygodni pracowała nad tymi wytycznymi. Ben dołączał do nich dwojga, gdy tylko miał czas, co nie zdarzało się często. Każde z nich robiło wszystko, co w jego mocy, by nagiąć prawo na korzyść powodów, lecz najczęściej nic z tego nie wychodziło. Obowiązek przedstawienia dowodów spoczywał na nich, okoliczności zawsze układały się nie po ich myśli i trudno było wymyślić wytyczne, które odwróciłyby ten niedobry układ. Trzeba też było poradzić sobie z ogromnie skomplikowaną materią omawianych zagadnień. Ogólnie rzecz biorąc, Ben uważał, że przysięgli zasługują na więcej uznania, niż zazwyczaj dostają. Jego doświadczenie mówiło, że większość przysięgłych pracowała bardzo solidnie i starała się dobrze wywiązać z postawionego im zadania. Nie można jednak było oczekiwać, że wszyscy oni będą ekspertem w dziedzinie hematologii albo masowych przypadków raka. Colby oczywiście starał się to do maksimum wykorzystać. Jego wskazówki dla przysięgłych były do tego stopnia przepełnione naukowymi terminami i tak skomplikowane, że chyba tylko ktoś z tytułem doktora semantyki mógłby je rozszyfrować. Ben i Christina spędzili całe godziny, starając się obalić pouczenia Colby'ego lub uczynić je bardziej zrozumiałymi, pilnując się równocześnie, by nie uprościć aż do takiego stopnia, że wypaczałoby to pewne, często bardzo delikatne, niuanse prawne. Nie udało się. Ten wstydliwy fakt stał się dla Bena całkiem jasny, gdy słuchał, jak sędzia Perry czyta ostateczną wersję pouczeń i wytycznych dla 336 przysięgłych. Nie dali rady tego zrobić. Wytyczne dalej były zbyt złożone, działały na korzyść pozwanych, i to w najwyższym stopniu. - Fakt, iż zdołano ustalić, że pozwany dopuścił się zaniedbań, wcale nie oznacza, że jego działania wyrządziły szkodę pozywającym. W celu orzeczenia na korzyść strony wnoszącej oskarżenie musielibyście uznać, iż ponad wszelką wątpliwość, poprzez wyższość dowodów zostało udowodnione, że bezprawne działania pozwanego rzeczywiście wyrządziły szkodę powodom... Ben pełen rezygnacji słuchał punkt po punkcie tyrady sędziego. Jego uwagi, oczywiście z prawnego punktu widzenia, były słuszne. Skutków nie można założyć, trzeba ich dowieść. Ale dla Bena i dla każdego z przysięgłych wszystko to wyglądało jak piętrzenie przeszkód, bez których pokonania nie jest możliwe wydanie werdyktu na korzyść pozywających. To, co mówił sędzia, było litanią powodów do wydania werdyktu na korzyść oskarżonego. - Nawet jeśli uznacie, że pozwany działał w sposób nierozważny, a jego działania skrzywdziły powodów, nie znaczy to, że od razu należy uznać szkody pozywających lub przyznać im odszkodowanie. Odszkodowanie przyznaje się tylko w ostateczności, gdy działania jednej strony cechowało bezmyślne lub zamierzone pogwałcenie praw strony drugiej. Jeśli uznacie, że przyznanie odszkodowania jest właściwe, jego wysokości nie można ustalać dowolnie. Odszkodowanie w racjonalny sposób musi być powiązane z przedstawionymi podczas rozprawy dowodami... Nadszedł najistotniejszy moment dla skarżących. Odszkodowanie. Coś, czego każdy pozwany najbardziej się boi. Ben mógł tylko przypuszczać, że duża część mowy końcowej każdej ze stron zostanie poświęcona tej kwestii. Teraz jednak sędzia dokładał swoje trzy grosze, opisując, jak trudnym i złożonym zadaniem jest przyznanie pozywającym odszkodowania. Odszkodowania, które dla powodów byłoby najbardziej konkretnym zadośćuczynieniem, nie wspominając tym, że uchroniłoby Bena przed sprawą o bankructwo w sądzie gospodarczym. - Jeśli uznacie, że decydenci w dużych firmach nie aprobują i nie popierają bezprawnych działań, możecie uznać, że ten czynnik zmienia waszą decyzję o przyznaniu odszkodowania. Innymi czynnikami wpływającymi na zmianę decyzji o przyznaniu odszkodowania, które należy wziąć pod uwagę, są... Ben poczuł, że oczy mu się kleją. Nie mógł już słuchać sędziego, starał się zapanować nad pulsowaniem w głowie. Z uznaniem zauważył, że przysięgłym udało się nie zasnąć. Wręcz przeciwnie, słuchali uważnie w pełnym skupieniu. Może po raz pierwszy zdali sobie sprawę z tego, jak trudne mają zadanie. 22 - Milcząca sprawiedliwość 337 Cóż, nie miało to już teraz znaczenia. Ben nic już nie mógł zrobić. Teraz miał tylko jedną, ostatnią szansę. Powtarzał to sobie, idąc w kierunku ławy przysięgłych, by wygłosić podsumowanie. Ostatnia szansa, tak ważna dla jego klientów. Później wszystko się skończy. - To George Philby - stwierdził Mikę po porównaniu odcisków palców na karcie z odciskami zdjętymi z ciała, które wykopał z ziemi. - Bez cienia wątpliwości. Bob Barkley, lekarz sądowy, zmusił się uśmiechu. - Świetnie. Czy teraz mogę już przejąć ciało? - Pewnie - powiedział Mikę, nie odchodząc jednak. - Mógłbym usłyszeć coś o przyczynie śmierci? Barkley spróbował go zbyć. - Przeczytasz w raporcie. - Bez wątpienia. Tylko, że w każdej chwili zabójca może znowu zabić. - Daj mi spokój, Mikę. Wiesz, że będą się czepiać, jeśli dam ci jakieś niesprawdzone, wstępne wnioski. - Więc zrób to nieoficjalnie. - Mikę wskazał ciemne pręgi na całym ciele ofiary. - Został porażony prądem, prawda? Barkley obejrzał się przez ramię w jedną i drugą stronę, jakby naprawdę ktoś mógł go tu, na tej niezagospodarowanej działce, oddalonej o trzydzieści metrów od najbliższej drogi, podsłuchiwać. - Ale to zostanie między nami? -Oczywiście. - Na pewno potraktowano go nieco prądem. Całkiem możliwe, że za pomocą tego urządzenia, które znalazłeś w jego domu. - To już... - Ale nie zginął wskutek porażenia prądem. Nie to go zabiło. -Nie? -Nie. Jestem tego całkowicie pewien. Widzisz kolor jego skóry? - Wskazał na kilka miejsc, których Mikę nie obejrzał. - Tego by nie było, gdyby go tylko przysmażyli prądem. Zapach też byłby inny. Mikę był zdumiony, co prawda w jakiś odpychający sposób. Dla niego zapach ciała był czymś, czego starał sienie dopuszczać do świadomości. Dla Barkleya stanowił wskazówkę. - Więc co go zabiło? - W tej chwili są to czyste spekulacje, ale... - Barkley odwrócił głowę ofiary i znowu coś wskazał Mike'owi. U podstawy szyi widać było mały czerwony ślad po ukłuciu. 338 - Czym to zrobiono? - Mogę się tylko domyślać, że szpikulcem do lodu. Oczywiście nie zagwarantuję, że to go zabiło. Ale jakoś bardziej pasuje do widocznych tutaj śladów. Wydaje się całkiem prawdopodobne. Mikę zastanawiał się przez dłuższą chwilę. - Dlaczego zabójca zaczął od rażenia go prądem, a potem przeszedł do morderstwa w stylu szybkiej egzekucji? - Bo może się dowiedział tego, czego chciał. A może zaczął się spieszyć? Mikę potrząsnął głową. - A może stał się nieuważny. Z jakiegoś powodu zostawił mnie przy życiu. Uważa, że jest nie do pokonania, że nie można go złapać. - Wydaje mi się, że do tej pory idzie mu całkiem nieźle. - To się zmieni. Co prawda on jeszcze o tym nie wie, ale jestem na jego tropie. Udało mi się znaleźć pewien związek. I może, niestety tylko może, ten trop doprowadzi mnie do samego mordercy. A wtedy nieźle z nim potańczę. Jako adwokat powodów Ben nie tylko musiał swym wystąpieniem rozpocząć rozprawę, ale także przemawiać jako ostatni i postarać się obalić wszystko, co powie Colby. Ponieważ wiedział, że będzie mieć okazję do jeszcze jednego przemówienia, starał się, aby pierwsze było względnie krótkie i na temat. Stanął na wprost przysięgłych, próbując udawać pewność siebie, której wcale nie czuł. - Ludzie mają szalone oczekiwania wobec mowy końcowej. Zupełnie nie wiem, skąd się one biorą. Może z kryminałów z Perrym Masonem? Uśmiechnął się lekko i odczuł ogromną ulgę widząc, że niektórzy przysięgli odwzajemniająjego uśmiech. Nie byli aż tak zmęczeni, by nie docenić odrobiny humoru. - Nie mam zamiaru odstawiać żadnej z tych melodramatycznych sztuczek, których może oczekujecie. Nie mam zamiaru na was krzyczeć jak kaznodzieja. Nie zamierzam też wygłaszać tyrad ani się pieklić i nie będę omawiać od początku wszystkich dowodów. Już to wszystko usłyszeliście i pewnie było tego dużo więcej, niż chcieliście usłyszeć. Jedyne, co pragnę zrobić, to podkreślić te kwestie, które uważam za najbardziej istotne. A potem powiem wam, co, moim zdaniem, powinniście zrobić i co, mam nadzieję, zrobicie. A potem usiądę i wszystko będzie w waszych rękach. Ben podszedł do północnego skraju boksu przysięgłych, ani na chwilę nie spuszczając z nich oczu. 339 - Czy można mieć jakiekolwiek wątpliwości, że firma Blaylock zanieczyściła ujęcie wody w Blackwood? Nie wydaje mi się. Choć tak bardzo starała się ją ukryć, prawda i tak wyszła na jaw. Ich własny pracownik przyznał, że odpady wyciekały na ziemię i były w niej zakopywane. Różne pierwiastki, chemikalia i inne związki, które nie mogą pochodzić z żadnego innego miejsca, znaleziono w warstwie wodonośnej i w studni B. Wiemy, skąd pochodzą. - Ben zwrócił się do twarzą do przysięgłych. - Wy też wiecie, skąd one pochodzą. - Jedyną nierozwiązaną dotąd kwestią jest pytanie, czy to skażenie spowodowało śmierć dzieci moich klientów. Wiemy, że liczba przypadków białaczki w Blackwood dalece przekroczyła przeciętny poziom i że działo się to w tym samym czasie, gdy zanieczyszczenia zaczęły przenikać do ujęcia wody. Wiemy, że dzieci powodów używały tej wody, piły ją, kąpały siew niej. Wiemy też, że Agencja Ochrony Środowiska stwierdziła, że ta woda jest niebezpieczna, gdyż zawarte w niej chemikalia mogą powodować raka. Ben spojrzał na przysięgłych. - Wiem, że wszyscy uważnie słuchaliście, gdy sędzia Perry odczytywał wam pouczenie dla przysięgłych, a więc na pewno usłyszeliście i to, co dotyczy ciężaru dowodów. Obowiązek przedstawienia dowodów spoczywa na nas, na wnoszących oskarżenie. Przyznajemy to. Ale co to znaczy „obowiązek"? Niektórzy z was, zwłaszcza ci, którzy często oglądają serial o Perrym Masonie, z pewnością pamiętają, że kiedyś powiedział, iż wina musi zostać udowodniona „ponad wszelką rozsądną wątpliwość". Jednak*v tej sprawie to stwierdzenie nie obowiązuje, dzięki Bogu. Kilku przysięgłych znowu zachichotało. Co to znaczy? Czyżby byli z nim? - Tak więc, zgodnie z pouczeniem udzielonym wam przez sędziego, odpowiedzialność musi zostać dowiedziona poprzez „wyższość dowodów". Innymi słowy, musimy udowodnić, że o wiele bardziej prawdopodobne jest to, iż Blaylock odpowiada za szkody wyrządzone powodom. Więc pytam was, panie i panowie przysięgli, co jest bardziej prawdopodobne? Możecie zapomnieć o dowodach, wolno wam nie pamiętać zeznań. - Łatwo było Be-nowi tak mówić, zwłaszcza że zeznania jego biegłych z zakresu medycyny poszły źle. - O tym wszystkim wolno wam zapomnieć. Po prostu zamknijcie oczy i zajrzyjcie w głąb waszych serc. Ku zdumieniu Bena, wielu przysięgłych naprawdę zamknęło oczy. - Zamknijcie oczy i odpowiedzcie na jedno proste pytanie. Co jest bardziej prawdopodobne? To, że te dzieci zmarły z powodu rakotwórczych zanieczyszczeń uwolnionych do warstw wodonośnych przez oskarżonego, czy to, że wszystko jest niefortunnym zbiegiem okoliczności? Co jest bardziej prawdopodobne? - A teraz otwórzcie oczy. - Posłuchali go i Ben poczuł na sobie ciężar spojrzeń czternastu par oczu. - Co jest bardziej prawdopodobne? Myślę, że znacie odpowiedź. Wiem, że ją znacie. Tak więc, proszę was, bardzo proszę, posłuchajcie głosu swoich serc. I zróbcie to, co należy. To wszystko, o co was proszę Podejście Colby'ego było, krótko mówiąc, zupełnie inne niż Bena. W pełni wykorzystał dwie godziny wyznaczone przez sędziego na mowy końcowe. Raz jeszcze omówił zeznanie każdego świadka podczas dwumiesięcznych zmagań. Dużo czasu poświęcił na szczegółowe omówienie wszystkich zeznań medycznych, gdyż wiedział, że na nich właśnie skoncentrują się obrady przysięgłych. Wspomniał każdego z medycznych ekspertów powołanych przez Bena, przypominając, jak ich zniszczył i upokorzył. Przypomniał też całą plejadę swoich ekspertów medycznych, wymieniając wywierającą wrażenie listę ich osiągnięć i referencji. Wspomniał mimochodem, że jego świadkowie byli poważanymi przedstawicielami „głównego nurtu", medycyny, a eksperci powołani przez Bena byli w najlepszym przypadku jedynie przedstawicielami „pogranicza" medycyny, a w najgorszym opłaconymi znachorami. Wreszcie, kończąc podsumowanie zeznań świadków, sięgnął do retoryki. Wyciągnął ręce przed siebie i zacisnął pięści. Spojrzał z powagą na przysięgłych. - Proszę, uwierzcie mi, że gorąco współczuję rodzicom tych przedwcześnie zmarłych dzieci. Mówię to szczerze. Ból rozdziera mi serce. Jestem pewien, że wszyscy czujecie to samo. Zrobił krok w kierunku barierki. - Lecz jako przysięgli macie do spełnienia obowiązek i musicie wypełnić go solidnie. Nie współczucie się tutaj osądza. Tutaj rządzi prawo. I dlatego podczas obrad musicie się kierować nie sercem, lecz zasadami prawa. Zgodnie z literą prawa i jak mówił sędzia Perry, wyrok korzystny dla powodów możecie wydać tylko wtedy, gdy uznacie, że dowiedli oni, iż szkodę wyrządził im pozwany lub rażąco nierozważne działania pozwanego. Czy dowiedziono tego podczas tej rozprawy, zgodnie z normami ustanowionymi dla sądownictwa? Zgodnie z jakimikolwiek normami? Colby pochylił się nad barierką oddzielającą go od przysięgłych. Patrzył na wszystkich. - Pan Kincaid mówi wam, że korporacja H.P. Blaylock to samo zło. Mówi, że celowo zaszkodziliśmy tym dzieciom. Otóż firma H. P. Blaylock nie jest uosobieniem zła. Osiemdziesiąt lat temu założył ją rodowity obywatel Oklahomy, sól tej ziemi. Od tego czasu firma zatrudnia mieszkańców stanu Oklahoma. Przez te wszystkie lata znalazło w niej zatrudnienie ponad dziesięć tysięcy obywateli Oklahomy, a w chwili obecnej pracuje tam pięć tysięcy osób. Miliony dolarów zasiliły lokalną gospodarkę. Wszystko to dzięki 340 341 H.P. Blaylock. Blaylock osobiście wspiera system oświaty w Blackwood. Produkty Blaylocka są powszechnie używane i cieszą się renomą na całym świecie. Czy to jest zło? Czy tak wygląda firma pragnąca szkodzić ludziom? Przerwał. Chciał, żeby pytania zapadły głęboko w pamięci przysięgłych. - Ja tak nie uważam - powiedział wreszcie. - Myślę, że wy też tak nie sądzicie. Jesteście inteligentnymi ludźmi. Sami wiecie najlepiej. Możemy popełniać błędy, ale nigdy nie zrobiliśmy czegoś, co mogłoby zaszkodzić dzieciom. Nigdy. I nigdy czegoś takiego nie zrobimy. Firma H.P. Blaylock takich rzeczy nie robi. Pan Kincaid dużo mówił o zdrowym rozsądku, co w dzisiejszych czasach znaczy „ignorujcie dowody". Cóż, ja też wspomnę o zdrowym rozsądku. Czy uważacie, że firma H.P. Blaylock prosperowałaby tak dobrze jak dzisiaj, gdyby dokonywała takich czynów, o jakie oskarżają ją powodowie? Czy uważacie, że firma mogłaby osiągnąć obecną pozycję, gdyby dopuszczała, by takie rzeczy się działy? Oczywiście, że nie. Dzięki krzywdzeniu ludzi nie znaleźlibyśmy się liście Fortune 500. Dobrze to wiecie. Cofnął się o krok. Złożył dłonie jak do modlitwy. - To, czego doświadczyli ci rodzice, jest chyba najboleśniejszą stratą, jakiej człowiek może doznać. Jest naturalne, że szukają odpowiedzi, że szukają winnego. To naturalny instynkt rodzicielski, a w niektórych przypadkach może i sposób na radzenie sobie z poczuciem winy. Nie ma jednak prostego wyjaśnienia tej tragedii. Zło nie zawsze wynika z czyjejś winy. Czasem złe rzeczy po prostu się zdarzają, nawet dobrym ludziom. Nie wiemy, dlaczego tak się dzieje. Niezbadane są wyroki Najwyższego. Colby przybrał cichy i spokojny ton. - Panie i panowie przysięgli, to właśnie zdarzyło się tutaj. Niewyjaśniona tragedia. Nie wiemy dlaczego tak się stało i jak każdy wiarygodny ekspert w dziedzinie medycyny wam mówił, nie wiadomo, jakie są przyczyny białaczki. To powód do rozpaczy. To tragedia, której nie da się zaprzeczyć -przerwał i popatrzył w oczy każdemu z przysięgłych. - Ale nie jest to wina firmy H.P. Blaylock. Ben nawet nie czekał, aż sędzia poprosi go na środek sali. Chciał jak najszybciej dotrzeć do przysięgłych, zanim zdążą przyswoić sobie to, co powiedział im Colby. - Pozwólcie, że od razu wyjaśnię jedną rzecz. Nie uważam, że korporacja Blaylocka jest uosobieniem złem. Nie uważam, że zrobili to celowo, by zaszkodzić dzieciom. Myślę, że po prostu ich to nie obchodziło. Myślę, że dopuścili się niedbalstwa, bo nie przypuszczali, że jest to aż tak ważne. A dokładniej, uważali, że ważniejsze niż ochrona społeczności jest oszczędzanie 342 i zarabianie pieniędzy. Myślę, że ich działania zostały spowodowane niedbalstwem... i chciwością. Mogli zabezpieczyć swoje odpady, tri i tetrę, w taki sposób, aby nie przedostawały się do wód gruntowych. I nie byłoby to trudne. Ale taniej było zakopać stare tekturowe beczki z odpadami w ziemi. Tak właśnie zrobili, przynajmniej kilka razy. Postanowili raczej zaoszczędzić niż martwić się o czyjeś życie. Trucizna przedostała się do wody, którą dzieci piły... I dzieci zmarły. Powiedziałem już wszystko na temat dowodów medycznych. Chciałbym jednak dodać jeszcze jedno: jedyną osobą, której wysłuchaliście i która rzeczywiście przeprowadziła dokładne badania wpływu wody skażonej tri na żywe organizmy, był doktor Rimland. Widział on, jak taka woda działa na szczury laboratoryjne. Odwiedzał miejsca masowych zachorowań na raka. Doktor Rimland jest całkowicie przekonany, że skażona woda doprowadziła do śmierci dzieci moich klientów. Czy ktoś może wiedzieć na ten temat więcej niż on? Ben odsłonił planszę, którą przygotował poprzedniego wieczoru. Nigdy nie lubił cytować liczb, ale musiatto zrobić i dlatego przygotował tę tabelę. Chciał, żeby przysięgli lepiej zrozumieli, jakie szkody zostały wyrządzone. - Mówiliśmy o stratach finansowych, które ponieśli moi klienci w rezultacie działań Blaylocka. Koszty leczenia, utracone zarobki i tak dalej wyniosły łącznie ponad milion dolarów. Mam oczywiście nadzieję, że waszą decyzją zrekompensujecie im straty. Ale jest jeszcze jeden element tej sprawy, odszkodowanie za straty i cierpienia moralne. Odszkodowanie, którego celem nie jest udzielenie rekompensaty powodom, lecz ukaranie pozwanego. Wiele ostatnio mówiono na temat odszkodowań za straty moralne. Niektórzy uważają, że to dobra rzecz, inni, że nie. Może się wam nie podobać sama istota odszkodowań za straty moralne. Możecie myśleć: „Tak, oczywiście, Blaylock nie powinien był tego robić, ale dlaczego całą sumę mają dostać powodowie? Może odszkodowanie powinno zostać przekazane na cele dobroczynne lub jakąś fundację leczącą raka?" I wiecie co? Może macie rację. Ale teraz prawo na to nie zezwala. Może kiedyś będzie to możliwe, ale teraz jedyną prawną możliwością ukarania tych, którzy zawinili, jest odszkodowanie ża straty moralne. Albo nic. Ben spojrzał w oczy przysięgłych. Wydawało się, że wszyscy są za nim. Ale czy naprawdę? Czy zgadzali się z jego argumentacją. Nie było sposobu, żeby to stwierdzić. - Czy Blaylocka należy ukarać? Czy kazać firmie zapłacić? Pamiętajmy, że jedynym powodem tego, czego się dopuścili, była chęć zaoszczędzenia pieniędzy. Uważali, że taniej wyjdzie, jeśli pozbędą się odpadów w nielegalny sposób niż wydając pieniądze w celu ochrony społeczności. I wiecie co? Mieli rację. Było taniej. I dalej jest taniej. I wyrok przyznający pełną rekompensatę strat nie zmieni tego. Jest tylko jeden sposób, aby udowodnić 343 im, że byli w błędzie. Jedyny sposób, by zapewnić, że takie zagrażające innym postępowanie nie będzie dłużej tolerowane. Trzeba im dowieść, że krzywdzenie innych się nie opłaca. Jakie odszkodowanie powinniście przyznać? To zależy wyłącznie od was. Tutaj nie ma ani kwoty minimalnej, ani maksymalnej. Pozwólcie jednak, że powiem jedno. Niewielka suma nie będzie mieć żadnego znaczenia. Ta firma bez zmrużenia oka może szastać takimi sumami, które i was, i mnie ustawiłyby do końca życia. - Ben wskazał cyfry w swej tabeli. - Ta korporacja zarabia pół miliarda dolarów rocznie! To jest ponad milion dolarów dziennie. A więc moja rada jest taka: wymierzcie im karę w kwocie równej ich tygodniowym zyskom. Tylko tygodniowych. Pięć milionów dolarów. Nam się wydaje, że to ogromna suma, ale na pewno nie doprowadzi ich do bankructwa. Będzie jednak na tyle duża, by dać im nauczkę i przesłanie: Gdy następnym razem będziecie chcieli zaoszczędzić pieniądze, robiąc coś, co zagraża społeczności, lepiej tego nie róbcie. Gdy wszystko już powiedziano i zrobiono, sprawa jest prosta. Sprowadza się do tego, co wszyscy pamiętamy jeszcze z przedszkola. Gdy nabała-ganisz, musisz posprzątać. Cóż, korporacja Blaylock strasznie nabałaganiła w Blackwood, ale nie posprzątała. Powinna i mogła to zrobić, ale nie chciała. Każcie jej posprzątać. Bardzo was o to proszę. Sprawcie, żeby firma poniosła odpowiedzialności za swoje działania. Ben westchnął głęboko i odszedł od barierki. - Powiedziałem już wszystko. Może powiedziałem zbyt dużo. Ta sprawa jest ważna z tak wielu powodów... - nie dokończył zdania. - Teraz wasza kolej. Proszę i błagam, bądźcie odważni. Nie krępujcie się zrobić tego, co uważacie za słuszne. Gdy wrócicie z sali obrad, razem z waszym werdyktem przekażcie niejedno, lecz dwa przesłania. Powiedzcie Blaylockowi, że takiego postępowania nie można tolerować. A moim klientom, rodzicom, którzy utracili dzieci, powiedzcie, że ta strata nie poszła na marne. Ben pozwolił sobie na blady uśmiech. - Dziękuję za czas, który poświęciliście, i z niecierpliwością czekam waszego powrotu. Rozdział 39 C, 'hristina dorwała Jonesa na korytarzu przed wejściem do biurowej kuchenki. - Przepraszam, panie kierowniku biura. Jones odwrócił się do niej. -Tak? - Właśnie zajrzałam do lodówki. Nie ma tam ani jednej butelki coli. - Jakbym sam o tym nie wiedział. Nie ma coli, nie ma egzotycznych mieszanek herbat ani Chivas Regali ani Bollinger z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Christina oparła prawą rękę na biodrze, co było wyraźnym znakiem, że temperatura jej nordyckiego temperamentu zaczyna się podnosić. - Jones, Ben miał dzisiaj ciężki dzień. Musi się napić coli. - Czyżbyś zapomniała, że kazano mi wyeliminować lub ograniczyć wszystkie niepotrzebne wydatki? - Chodziło o niepotrzebne. Ben chce Coli. Jones wydał coś w rodzaju prychnięcia. - Powinien się zacząć przyzwyczajać do wody. Słodkie napoje są niezdrowe. - Pozwól, że coś ci powiem, panie Jones. Ben nie pije alkoholu, nie pali, nie używa narkotyków. Nie je nawet lukrowanych pączków, w przeciwieństwie do pewnego osobiście mi znanego kierownika biura. - Panno McCall, czyżby raczyła pani zapomnieć, że biuro jest poważnie zadłużone? To ja odpowiadam za sprawy finansowe... Christina złapała go za kołnierz i przyciągnęła niemal pod swój nos. - Ta sprawa jeszcze się nie skończyła. Nie wiemy, co się zdarzy jutro czy pojutrze. Jedyna pewna rzecz, to fakt, że potrzebujemy Bena. A więc załatw mu tę colę, zrozumiałeś? Jones z trudem przełknął ślinę, a potem wygrzebał dolara z kieszeni spodni. - Na drugim piętrze jest automat z napojami. Odepchnęła go z oczami wciąż zwężonymi w wąskie szparki. - To idź tam. Gdy Jones wrócił z colą, Ben prowadził strategiczną naradą z Christina i profesorem Matthewsem. - Widziałeś wyraz twarzy przysięgłej numer dwanaście, gdy wychodziła z sali rozpraw? - zapytał Ben, biorąc colę od Jonesa i opróżniając jednym łykiem pół puszki. - Chyba niezbyt mnie lubi. - Oczywiście, że cię lubi - zapewniła go Christina. - Po prostu była zamyślona. Ta sprawa jest bardzo złożona. Wszyscy przysięgli to wiedzą. - W przeciwieństwie do Colby'ego - stwierdził Ben. - On uważają za bardzo prostą. My reprezentujemy szarlatanów i znachorów, a on siły światłości i rozumu. 344 345 - Ten facet doprowadza mnie do szaleństwa. - Jones wypiął pierś i naśladował lekko wygiętą do przodu sylwetkę Colby'ego. - Uwierzcie mi państwo, kiedy mówię, że prócz współczucia nic więcej nie odczuwam wobec tych rodziców, którzy stracili dzieci - mówił, naśladując głos Colby'ego. -Moje serce płacze razem z nimi. Słyszycie jak płacze. Naprawdę. Uuuuuuuuu, uuuuu. Wszyscy w pokoju parsknęli śmiechem. Od dawna potrzebowali takiej chwili rozluźnienia. - Jakąś godzinę temu Colby znowu zadzwonił - poinformował wszystkich Ben. - Złożył kolejną propozycję ugody. Jones zrobił duże oczy. - Hojną? Ben potrząsnął głową. - Niewiele więcej niż ostatnim razem. Nie wystarczy nawet na pokrycie kosztów leczenia tych dzieci. Widać ma nadzieję wykorzystać to, że przysięgli wciąż... Jones zmarszczył brwi. -I co? - Kazałem mu iść do diabła. - Ben opuścił wzrok. - Nie po to zabrnąłem tak daleko, by teraz tak tanio sprzedać naszych klientów. Po prostu mam nadzieję... - G, łos ugrzązł mu w gardle. - Myślę, że powinieneś trochę odpocząć, Benie - odezwał się po chwili profesor Matthews. - Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy. Wygraliśmy wszystkie potyczki o sprawy proceduralne... - Dzięki tobie - przerwał mu Ben. - A ty świetnie poradziłeś sobie z prezentacją faktów i dowodów - ciągnął dalej Matthews. - To było naprawdę wspaniałe podsumowanie tej trudnej sprawy. A jednak nie zawsze można wygrywać, choćby nie wiem, co się zrobiło. - Tę sprawę musimy wygrać - zaprotestował Benie. Jego wzrok powędrował ku zdjęciu synka Cecily, Billy'ego, którć leżało na jego biurku od dnia, gdy Cecily po raz pierwszy weszła do jego biura. - Musimy. - Benie, po tak poważnym stresie potrzebujesz solidnego wypoczynku. Mam mały jacht w pobliżu Corpus Christi. Chcę, byś został moim gościem, gdy to wszystko się skończy. Ciebie też będzie mi miło widzieć, Christino -zaproponował Matthews. Ben podniósł na niego oczy. - Masz to jak w banku. W holu biura pojawił się Loving. Jego potężne ramiona jak zawsze ledwo zmieściły się w drzwiach. - Szefie! Mam dla ciebie nowiny! 346 - Dobre czy złe? - Pół na pół. Znalazłem syna pani Marmelstein. Ben zerwał się z krzesła. - Naprawdę? Gdzie on jest? Tutaj, w Tulsa? - Niedaleko. Mieszka na Manhattanie. Ma tanie, jednopokojowe mieszkanie na dolnym East Side. Nie mam pojęcia, jak można tak żyć. Czy wiesz, że ludzie nie mają tam nawet pojemników do segregacji śmieci? Ben nie okazał żadnego zainteresowania dyskusją na temat niedostatków miejskiego życia. - Rozmawiałeś z nim? - O, tak. I tu właśnie tkwi problem. - Co? Jaki problem? - Mam wrażenie, że doszło do jakiegoś poważnego rozdźwięku między starszym a młodszym pokoleniem. Nie mogę się w tym do końca połapać. Wydaje się, że ojciec tego Paulie nie zaakceptował jego żony, a pani Marmelstein stanęła po stronie męża. To była strasznie skomplikowana sytuacja. Paulie wściekł się na nich, dał nogę z miasta i nigdy nie wrócił. A najsmutniejsze, że dwanaście lat temu Paulie rozstał się z tą kobietą, ale i nie pogodził się z rodzicami. - Powiedziałeś mu, co się dzieje?"- zapytał Ben. - Powiedziałeś, że ona ciągle się o niego dopytuje? - Tak, ale gdy poprosiłem, by przyjechał i zobaczył się z nią, odmówił. I to kategorycznie. Stwierdził, że kiedyś mu powiedzieli, iż nie jest mile widziany w ich domu, a więc nigdy tam nie wróci. A wszystko to działo się całe lata temu. - A może gdybyś powiedział mu, że jego matka umiera... - Uwierz mi Szefie, że wykorzystałem wszystkie karty. Ale tego dupka nic nie było w stanie ruszyć. Gadał tylko o wciąż żywej urazie. Ben odchylił się na oparcie krzesła. - Jestem przekonany, że facet wciąż czuje się dotknięty. Że wciąż odczuwa złość na myśl o tym, co się wtedy stało. Ale dziś po południu byłem w szpitalu i... - Potrząsnął głową. - Nie zostało nam wiele czasu. Jeśli Paulie nie przyjedzie tu jak najszybciej, może być za późno. Loving spochmurniał. Ben dobrze wiedział, że nie lubi nikogo rozczarowywać. - Wciąż nad tym pracuję, szefie. - Postaraj się, proszę. - Ben zerknął na zegarek. - Jadę do Blackwood porozmawiać z Cecily i kilkoma innymi rodzicami. Mają chyba nadzieję, że ława przysięgłych będzie oburzona, i w pierwszym głosowaniu jednomyślnie wyda werdykt na korzyść powodów. Pewnie denerwują się teraz jeszcze bardziej niż ja. - Podniósł się z krzesła. - A potem pojadę do sądu. 347 - Po co? - zapytała Christina. - Przecież sekretarz sędziego zadzwoni, gdy przysięgli skończą. - Po prostu chcę tam być - odpowiedział Ben. - Na niczym innym nie mogę się skoncentrować. Przysięgli wciąż pracują; więc powinienem tam być. Chcę, żeby mnie widzieli. Chcę, żeby wiedzieli, że o nich pamiętam. - Ale co będziesz tam robił? Ben złapał teczkę, marynarkę i skierował się do drzwi. - Jedyne, co teraz można zrobić. Będę czekał. Carl Peabody, farmer z Catoosa, siedział u szczytu długiego stołu konferencyjnego w pokoju narad przysięgłych. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany. Przysięgli wybrali go na przewodniczącego ławy i w tej chwili, nie po raz pierwszy, biadolił nad wskazówkami udzielonymi przysięgłym. - Za nic nie mogę się w tym połapać -jęczał. - Zawsze się uważałem za dość bystrego faceta, ale te wskazówki są zbyt skomplikowane, z tym podziałem na artykuły, akapity i tymi wszystkimi wymyślnymi sformułowaniami. t - Nie wiem, jak ten prawnik mógł na to pozwolić - dziwiła się pani Cartwright, gospodyni domowa z Broken Arrow. - Który? - zapytała Mary Ann Althorp, studentka uniwersytetu w Tul-sie. - Ten duży? - Nie - odparła pani Cartwright. - Pewnie chciał, aby te wskazówki były jak najmniej zrozumiałe. Chodzi mi o tego drugiego. Tego ze śmieszną małą łysiną z tyłu głowy. - Adwokata powodów? Kincaida? - spróbował uściślić przewodniczący Peabody. - Tak - potwierdziła pani Cartwright. - Zawsze był taki miły, wszystko tak dobrze wyjaśniał podczas rozprawy. Nie wiem, dlaczego dopuścił te okropne wskazówki. - Pewnie nie miał wyboru -jęknął Evan Marshall, czarny właścicielu warsztatu blacharskiego. - Wyraźnie czuję, że ten sędzia niezbyt lubi pana Kincaida. - Wie pan co, ja mam takie same odczucia - odezwała się Mary Ann. -A dlaczego tak się panu wydaje? - Sam nie wiem - odpowiedział Marshall. - Pewnie Colby dołożył się do reelekcji tego sędziego. - Nie wydaje mi się, by sędziowie federalni byli wybierani - stwierdził przewodniczący Peabody. - Chociaż nie jestem tego pewien. - Cokolwiek to jest ~ Marshall machnął ręką - Colby i sędzia są za sobą. Przecież wyraźnie to widać. A Kincaid nie należy do klubu. 348 - Mimo to lubię go - powiedziała Mary Ann. Zawstydzona opuściła oczy. - Wierzę mu. Nie sądzę, by kłamał. - Wie pani co, ja też tak czuję - wtrąciła się pani Cartwright. - Wygląda na dobrego człowieka. Przypomina mi syna mojej siostry Clary, Rudiego. Zabito go w Wietnamie. - Nie podchodźmy tak nerwowo do tych wskazówek - zaproponował Marshall. - To nas donikąd nie zaprowadzi. Zróbmy kolejne głosowanie. Przewodniczący Peabody przechylił głowę na bok. - Nie widzę powodu, by przypuszczać, że następne da inny wynik. - Zawsze trzeba mieć nadzieję - stwierdził Marshall. - Zróbmy to. Peabody podarł kartkę na dwanaście części i rozdał je wszystkim siedzącym wokół stołu. Każdy przysięgły zapisał swoją decyzję i po chwili Peabody zebrał kartki. - Bez zmian - z kwaśną miną ogłosił Peabody. - Jedenaście głosów na korzyść powodów, jeden przeciw. - Mam już dość tych głupot z anonimowością! - Marshall walnął dłonią w stół. - W takim tempie będziemy tu siedzieć całą wieczność. Muszę prowadzić swoją firmę. Peabody wzruszył ramionami. - Nie wiem, co jeszcze można zrobić. - A ja chcę wiedzieć, kto nas tak zatrzymuje. I to zaraz. - Słuchaj, Evan - zaczął Peabody - uzgodniliśmy... - Nie dbam, co uzgodniliśmy. To wszystko trwa zbyt długo. Chcę wiedzieć, kto. -Evan... - W porządku. - Cichy piskliwy głos dobiegał z drugiego końca stołu. -Nie mam nic przeciwko temu. On chyba ma rację. Chyba powinniście to wiedzieć. Kobieta wstała, obciągając sukienkę. - To ja was zatrzymuję - przyznała się Carol Johnson, gospodyni domowa w średnim wieku, która poślubiła brokera giełdowego. Przysięgła numer dwanaście. - Bardzo żałuję tych rodziców, ale w żaden sposób nie mogę uwierzyć, że te dzieci dostały raka od wody z kranu, bez względu na to, co w niej było. Moim zdaniem nie dowiedli tego. Tak więc głosuję na korzyść oskarżonych. I nigdy nie zmienię zdania. W siedzibie głównej Blaylocka na piętrze kierownictwa panował spokój, choć atmosfera bez wątpienia była napięta. Wszystkie osoby odpowiedzialne za firmę doskonale wiedziały, że przysięgli wciąż debatują nad rozstrzygnięciem tej największej sprawy sądowej wniesionej kiedykolwiek 349 przeciwko firmie. Wszyscy zdawali też sobie sprawę, że ich dyrektor, stary Blaylock, uważa ten pozew za osobistą zniewagę. Od kiedy sprawa się zaczęła i wszystkie oskarżenia stały się powszechnie znane opinii publicznej, Blaylock był stale w parszywym nastroju. Napadał na pracowników, których nawet nie znał, wydzierając się na nich z energią człowieka nie mającego nawet połowy tych lat co on. Jeden z kierowników, Frank Chadwick, siedział zrezygnowany. W tej chwili jego jedynym obowiązkiem było utrzymywanie kontaktu z sądem i donoszenie o wszystkim na bieżąco szefom. Frank, dzięki układom z jednym z urzędników sędziego Perry, uzyskiwał informacje, które normalnie nie byłyby dla nich dostępne. Donosił szefom o wszystkim. Jaki wyraz twarzy mieli przysięgli, idąc do pokoju narad, co zawierały strzępki kartek wyrzuconych do kosza, jakie uwagi wymieniali mężczyźni w toalecie. Dosłownie o wszystkim. W tym samym czasie w gabinecie Blaylocka zebrała się znana grupa: sam Blaylock, adwokat procesowy Charlton Colby i jego młody błyskotliwy asystent Mark Austin. Spotykali się codzienne od chwili, gdy przysięgli rozpoczęli naradę. Nawet podczas weekendów. - Wciąż nic? - zapytał Blaylock, bębniąc palcami po biurku. - Nic konkretnego - odpowiedział Colby. - Nic, o czym warto by mówić. - Nie możemy dopuścić, by to tak długo trwało - stwierdził Blaylock. -Wiecie, co się przez to wszystko dzieje z akcjami? - Jednak tak pechowo się składa, że nie mamy wyboru - odparł Colby. -Nie możemy w żaden sposób ponaglić przysięgłych. Chyba że chcesz zawrzeć ugodę i wypłacić powodom tyle, ile żądają. - Prędzej zjem jeżozwierza i umrę. - Blaylock wstał z krzesła i zaczął spacerować. - Co za marnotrawstwo czasu i energii. Zyski spadają. Wydajność leci na łeb i szyję. Wy, prawnicy krwiopijcy, bawicie się w te swoje gierki, a tu zagrożony jest byt zwykłych ludzi. - Odpręż się - uspokajał go Colby. - Tym rozżalonym rodzicom nie uda się skrzywdzić twojej firmy. Nie pozwolę na to. Sędzia Perry też do tego nie dopuści. Nigdy do tego nie dojdzie. Do soboty z sześć razy wykiwaliśmy tego Kincaida i jego przyjaciół, prawda Marku? Asystent Colby'ego przez większą część tej rozmowy dziwnie milczał. - Oczywiście, proszę pana. - Miałeś mi mówić po imieniu - upomniał go, nie po raz pierwszy, Colby. - Zwracaj się do mnie Charlton. - Dobrze. Przepraszam. - W każdym bądź razie - ciągnął dalej Colby - nieważne, co zrobią przysięgli, i tak odnieśliśmy jedno ważne zwycięstwo. - Pochylił się i stuknął palcem w raport w niebieskiej okładce. - To nie wypłynęło. 350 Blaylock odwrócił się do niego. Jego niepokój raczej wzrósł niż osłabł. - Wciąż mnie to martwi, Charltonie. Jesteś pewien... - Podlega przywilejowi - odpowiedział Colby unosząc ręce. - Nie masz się czego bać. Raport został rozdany według rozdzielnika „dla informacji". Całkiem jasno postawiłeś sprawę, że „kto za dużo gada, w kłopoty wpada i traci pracę". I jest tutaj moje nazwisko, dzięki czemu dokument podlega przywilejowi adwokat-klient. - Ale nadal się obawiam, że jakiś sędzia może na to inaczej patrzeć... - Nie martw się o sędziego Perry. Tak bardzo chce być jednym z naszych chłopców, że wszystko przełknie. Nigdy nie podskoczy firmie Raven, Tucker & Tubb, bo liczy, że zatrudnimy go, gdy pójdzie na emeryturę, i damy mu tłustą pensję za nicnierobienie. - Colby z powrotem usiadł. - Sprawiłem, że ten facet jadł mi z ręki. Prawda Marku? - Na to wyglądało. Podczas rozprawy, prósz... Charltonie. Colby uśmiechnął się. - Nie zamartwiaj się więc, Myron, bo się wpędzisz przedwcześnie do grobu. Uspokój się i czekaj na powrót ławy przysięgłych. Na pewno się nie rozczarujesz. Obiecuję. - Lepiej, żebyś miał rację, Charltonie - powiedział Blaylock i mocno zacisnął usta. - Zawsze ją mam - odparł Colby: Pochylił się w stronę Marka i mrugnął okiem. - Prawda? To Fred. Nie do wiary, ale to naprawdę Fred. Przez cały czas Fred był ostatnią osobą, którą podejrzewał. Ba, wydawało się wręcz, że takiego kogoś o nic nie można podejrzewać. Ale się pomylił. Przez cały czas chodziło o Freda. Oparł czoło na dłoniach, zasłaniając nimi swoje zielone oczy. Pomyśleć tylko, ile czasu stracił. Czasu poświęconego na zabicie Harveya, Margaret i George'a. Nie wspominając już o Tygrysie. Wykończył całą paczkę z wyjątkiem Frentona. Ten biedny frajer sam się wykończył. Wygląda na to, że nie docenił dobrego, starego Freda bez Jaj. Wszyscy go nie docenili. I oczywiście tylko dzięki temu wszystko mu się udało. Przypuszczał, że dużo łatwiej jest porwać się na akt bezwstydnej zdrady, gdy nikt, nawet w najśmielszych marzeniach, o nic cię nie podejrzewa. Wciąż nie mógł w to uwierzyć, ale innej możliwości już nie było, nikt więcej mu nie pozostał. Fred ma towar. A on chce go dostać. 351 I dostanie. Nieważne, co będzie musiał zrobić. Nieważne, ile to czasu zajmie. Nieważne, jakie tortury będzie musiał zadać Fredowi. Zrobi to. Z największą przyjemnością. I to samo spotka każdego, kto mu wejdzie w drogę. Rozdział 40 ychodząc z windy, w drodze do biura Christina omal nie została zgnieciona przez kanapę. - Hola! - zawołała, uskakując w bok. - Czyżbyście zapomnieli, chłopcy, o etykiecie windowej? Najpierw wychodzimy, a dopiero potem wchodzimy. Jeden z robotników uchylił przed nią czapkę. - Przepraszamy. Nie zauważyliśmy pani. - Wszystko w porządku. Jak ktoś ma tylko pięć stóp wzrostu, często mu się to zdarza. - Ruszyła wzdłuż korytarza i nagle zamarła. - Zaraz, chwileczkę. - To wygląda jak kanapa z mojego biura - krzyknęła, mrugając ze zdziwienia oczami. - To jest sofa z mojego biura! Podbiegła do mężczyzn, zagradzając im wejście do windy. - Co wy robicie? Nie możecie zabrać mojej kanapy! Kocham ją! Mężczyzna patrzył na nią z zakłopotaniem. - Przykro mi, proszę pani. Takie dostaliśmy polecenie. - Polecenie? Od kogo? - Od banku. Christina rzuciła się biegiem do biura. W środku był tłum mężczyzn ubranych w takie same niebieskie kombinezony z pasującymi do nich czapkami baseballowymi. Zabierali wszystko: biurka, stoły, lampy, abażury. Pośrodku tej demolki stał Jones z twarzą zakrytą dłonią. Christina podbiegła do niego. - Jones! Co tu się dzieje? - A na co ci to wygląda? Zabierająnasze rzeczy. Jako zabezpieczenie pożyczek. - Nie mogą tego zrobić. - Jasne, że mogą. To miały być krótkoterminowe pożyczki, a teraz są zaległymi płatnościami. - Czy nie mówili, że wstrzymają się z tym do końca rozprawy? - O ile pamiętam, chyba tak. Ale nie przewidzieli, że narada przysięgłych będzie się ciągnąć w nieskończoność. - To dopiero tydzień. 352 - Jak na przysięgłych, to wieczność. Wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli przysięgli tak długo siedzą w pokoju narad, to pewnie nie mogą uzgodnić werdyktu. A jeśli tego nie zrobią, nie dostaniemy ani centa. I nie będziemy mogli spłacić tych pożyczek, ani jednej. Tak więc bank zdecydował, że lepiej wziąć coś teraz, gdy jeszcze jest co zabierać. - I nic nie możemy zrobić? - Na przykład co? Bank wystawił szeryfowi ważne polecenia zajęcia zastawu. A on, zgodnie z prawem tego stanu, ma obowiązek zająć wszelkie środki trwałe, które mogą stanowić zabezpieczenie spłaty długu. Próbowałem z nim gadać, ale nic to nie dało. - Musi być coś, co można zrobić. W końcu jesteś kierownikiem biura! Jones zagotował się. - I właśnie dlatego, o ile raczysz to pamiętać, doradzałem wszystkim, by nie brać tej sprawy. Ale czy ktoś mnie słuchał? Nieeee! - Przestań gadać „a nie mówiłem", Jones. Nie wypada. - Wszyscy rwali się, by zrobić coś dobrego, wspaniałego, heroicznego. Żeby reprezentować rodziców, których nikt inny nie chciał reprezentować. -Wskazał na mężczyzn wynoszących wszystko, czego nie przymocowano do podłogi. -1 widzisz, dokąd nas to zaprowadziło? Christina cofnęła się ustępując drogi ludziom wynoszącym jej biurko. - Ben wie o tym? Jones potrząsnął głowa. - Jeszcze nie. - Gdzie on jest? -A jak sądzisz? Ben siedział na ławce w holu i wpatrywał się w zamknięte drzwi pokoju narad przysięgłych. Co oni tam mówią? Wszystko by oddał, by móc się tego dowiedzieć. Drzwi były porządnie zamknięte i za każdym razem, gdy próbował się do nich zbliżyć, porządkowy rzucał mu ostrzegawcze spojrzenia. Mógł tylko czekać. A robił to już tak długo. Zaraz, czy dzisiaj jest już siódmy dzień tego czuwania w sądzie? Zupełnie stracił rachubę czasu. Wiedział, że to głupie, tak siedzieć tu i czekać, ale nic nie mógł na to poradzić. Powinien był to przewidzieć. Pierwszego dnia spróbował wrócić do biura i zająć się jakąś robotą, ale jego myśli mimowolnie wracały do tej sprawy, do tego procesu, do coraz mniejszych nadziei. Było jasne, że dopóki narada przysięgłych się nie skończy, nie da rady nic zrobić, a więc przestał nawet próbować. Drugiego dnia przyniósł ze sobą do sądu książkę, ale w ciągu tylu dni przebrnął zaledwie przez pierwszy rozdział. W ogóle nie mógł się skupić. 23 - Milcząca sprawiedliwość 353 Wszystko, '•co czytał, przypominało mu o rozprawie. Czy na pewno zrobił wystarczająco dużo? Czy zrobił to dobrze? Czy spełnił oczekiwania pogrążonych w smutku rodziców? Czy na pewno wykorzystał wszystkie przysługujące im prawa? Liczba pytań, które mógł sobie zadawać w ten poniedziałkowy ranek, gdy było już po rozprawie, wydawała się nieskończona. Czy na pewno znalazł wszystkie dowody? Czy przedstawił je w najbardziej skuteczny sposób? Czy zrobił wszystko, co mógł? Wszystko, co obiecał zrobić? Usłyszał jakiś ruch za zamkniętymi drzwiami. Ktoś tam chodził w pokoju przysięgłych. Chwilę później drzwi się otworzyły. Stanął w nich jeden z męskich członków ławy przysięgłych i Ben zdołał zajrzeć do środka. Co to? Serce podeszło mu do gardła, puls przyspieszył. Czy to nareszcie koniec? Nie. Wyszedł tylko jeden mężczyzna, od razu kierując się do toalety. Fałszywy alarm. Taki sam jak wiele innych, które przeżył w ciągu kilku minionych dni. Jego uwaga była tak zaprzątnięta wyjściem przysięgłego z pokoju, że nawet nie zauważył kobiety, która przysiadła na ławce obok niego. - Coś już wiadomo? Ben odwrócił się. Cecily Elkins wyglądała dobrze w ciemnoniebieskim żakiecie z pasującą do niego broszką, chociaż jej oczy wyraźnie mówiły, że ostatnio niezbyt wiele spała. - Co tutaj robisz? - Przyniosłam ci lunch. - Podniosła rękę, pokazując mu dużą torbę z Taco Bell. - Zjesz coś? - Nie teraz. Może później. Pokiwała głową. - Coś się zmieniło? - Nic. Przykro mi. - Zadzwonią do ciebie z biura, gdyby coś się działo? - Tak. Chociaż nie wiem. Chcę być tutaj. Każdego dnia chcę obserwować, jak przysięgli wchodzą i wychodzą z tego pokoju. Chcę, żeby oni też mnie widzieli. Cecily znowu kiwnęła głową. - Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli poczekam z tobą? - Och Cecily. Naprawdę nie ma takiej potrzeby. To nie twój problem. - Słucham? - Wyprostowała się. - Czyżbyś zapomniał, że to ja rozpętałam całe to zamieszanie. To ja przyniosłam ci tę sprawę. - Chodzi mi o to... - Urwał w pół zdania. Ależ był samolubny. Jak mógł zachować się tak, jakby to była jego sprawa, jakby był jedynym, który martwi się o wynik? To ona była matką Billy'ego, nie on. To ona patrzyła na syna umierającego w jej ramionach, to ona desperacko próbowała go wskrze- 354 sić. To ona poświęciła kilka lat życia dla chłopca tylko po to, by zobaczyć, jak odchodzi z tego świata, a jedynym powodem tego była pazerność pewnej firmy, która bardziej niż o łudzi martwiła się o podsumowanie swojego bilansu. To była jej sprawa. Zawsze. - Prawdę mówiąc, czyjeś towarzystwo dobrze mi zrobi. - Dziękuję. Tylko muszę cię ostrzec, nie jestem w nastroju do pogawędki. Ben uśmiechnął się. - Dzięki Bogu. - Ile jeszcze razy będziemy wałkować te same argumenty? - wykrzyknął Marshall. - Już chyba je przedyskutowaliśmy. - Wiem - stwierdził Peabody, starając się zachować spokój. - Już je omówiliśmy i zrobimy to jeszcze wiele razy, dopóki nie będziemy jednomyślni. Woźny sądowy przyniósł do pokoju narad wszystkie dowody, co wymagało kilku wypraw, a teraz siedzieli i analizowali jeden po drugim. Poprosili sędziego o protokoły zeznań wszystkich świadków. Poprosili o szkło powiększające, aby dokładnie obejrzeć lotnicze zdjęcia zakładowego składowiska odpadów i wąwozu. Zażądali słownika terminów medycznych, aby lepiej zrozumieć niektóre fragmenty zeznań biegłych. Ale wciąż nie mogli osiągnąć konsensusu. Tydzień później wynik głosowania wciąż wynosił jedenaście do jednego. Pani Johnson nie zmieniła zdania. - Jak może pani zaprzeczać faktom? - zapytał ją Marshall. Miał już dosyć tej sprawy, dość deliberacji, a najbardziej ze wszystkiego jej uporu. -Woda z terenu Blaylocka zabiła te dzieci! - Nikt tego nie udowodnił - stwierdziła pani Johnson, krzyżując ramiona na piersiach. - A jakich dowodów tu potrzeba? Przecież to oczywiste! - Nie dla mnie. - To co, pani zdaniem, było przyczyną raka u tych dzieci? - Nie wiem. I z wyjątkiem Boga nikt tego nie wie. - Czy to ten sam Bóg, który zesłał tym dzieciom raka? - zapytała Mary Ann Althorp. - Te rodziny zostały skrzywdzone. Potrzebują naszej pomocy. - Jeśli potrzebna im pomoc, możemy urządzić na nich zbiórkę - odparła jej pani Jahnson. - Ale nie zamierzam dawać im milionów dolarów z cudzej kieszeni. Marshall odchylił się na krześle. - Czy jest jakiś sposób, by pozbyć się tego babsztyla? - zapytał przewodniczącego. - Kogo tam mamy w rezerwie? 355 - Dopóki komuś z nas coś się nie stanie, nie mają prawa włączyć się do narady - wyjaśnił mu Peabody. - To może ją uduszę - zaproponował Marshall. - Przyspieszyłoby to sprawę. - Wszystko słyszałam - ogłosiła pani Johnson. - I wcale mnie to nie bawi. - Nie ma żadnego powodu do takich niegrzecznych uwag - odezwała się pani Cartwright. - Jestem pewna, że poradzimy sobie bez zniżania się do takiego poziomu. - Łatwo pani mówić - burknął Marshall. - Może panią to bawi, ale ja mam firmę, której muszę pilnować. - Może spróbujmy wrócić do tematu - zaproponował Peabody. Prawdę mówiąc był tak samo zmęczony tym jak wszyscy inni, ale jako formalnie wybrany przewodniczący, czuł się w obowiązku rozwiązać ten problem, -Skupmy się na zeznaniach medycznych. Sprawdzimy, jakie są tam dowody, że to ta woda wywołała raka u tych dzieci. Jeśli o mnie chodzi, ten facet, zaraz jak on się nazywał, aha, Rimland, przekonał mnie. Pani Johnson jęknęła. - Pan Colby nazwał go szarlatanem. - No i co z tego? - Marshall wywrócił oczy do góry. - Lepiej sięgnijmy do raportu podsumowującego badania doktora Rim-landa. Te wyniki testów na szczurach wydają mi się interesujące. - Tak naprawdę Peabody wcale nie był przekonany, że przejrzenie tego raportu czy czegokolwiek innego sprawi, że pani Jahnson zmieni zdanie. Ale musiał czegoś spróbować. Był przewodniczącym. To był jego obowiązek. To on za to odpowiadał. Nie było to proste, ale w końcu był farmerem. Przywykł do rzeczy, które nie były łatwe. Nie chciał się poddać. Nie bez jeszcze jednej próby. Rozdział 41 I dy Ben wyszedł z gabinetu sędziego, Cecily była tak podniecona, że nie mogąc się opanować, zerwała się z ławki, która przez ostatnie dwa tygodnie stała się ich bazą. - No i co? Czego chciał sędzia? » Ben zawahał się chwilę, zanim odpowiedział. - Przysięgli przysłali mu notatkę. Po co ona to wszystko z niego wyciąga? k, - Tak? I co? - Twierdzą, że są w impasie. Nie mogą uzgodnić werdyktu. Cecily była zupełnie nie przygotowana na ból, jaki sprawiła jej ta wiadomość. Oczywiście zdawała sobie sprawa, że wcale nie muszą to być dobre wieści, ale takie? Już chyba wolałaby usłyszeć, że przysięgli rozstrzygnęli sprawę na korzyść oskarżonych. - Dlaczego? Z czym mają problem? - Nie wiem. I nie mogę o to zapytać. Stwierdzili, że nie mogą się z tym uporać. - Co więc zrobi sędzia? - W zasadzie powie im, aby z powrotem posadzili swe tyłki na krzesłach i wzięli solidnie do roboty. - A więc nie pozwolił im ogłosić, że nie mogą uzgodnić werdyktu? - Jeszcze nie. Ale w końcu... Cecily wiedziała, co to znaczy, przez dwa tygodnie wiele o tym rozmawiali. Sędzia nie może pozwolić, aby obrady przysięgłych ciągnęły się bez końca, w końcu będzie musiał unieważnić proces. A to by znaczyło, że cała ich praca i wszystkie wydatki pójdą na marne. Wtedy zostawałaby im tylko możliwość spróbowania raz jeszcze, przed nową ławą przysięgłych, a na to Bena nie było stać. A szansę, żeby jakiś inny adwokat wziął sprawę, gdy jeden już na niej zbankrutował, były równe zeru. -Na pewno jakoś sobie poradzą- stwierdziło Cecily słabym głosem. -Na pewno widzą to tak samo jak my. Ben łagodnie położył jej dłoń na ramieniu i poprowadził z powrotem na ławkę. - Mam nadzieję. W pokoju obrad przysięgłych napięcie osiągnęło maksymalny poziom. Nikt nie miał chęci posyłać sędziemu wiadomości, że są w impasie, ale mieli nadzieję, że zakończy to żałosną procedurę. A teraz dostali odpowiedź sędziego i nie dość, że nie wybawił ich z opresji, to w dodatku skarcił i nakazał kontynuować pracę, nawet gdyby miało trwać to całe tygodnie. - Nie wytrzymam dłużej - jęknęła pani Cartwright. - Jestem już zmęczona tymi zdjęciami i protokołami. Mam dość map i wykresów. A najbardziej ze wszystkiego mam dość tego spierania się. - Ja też mam wszystkiego dość - dołączyła do niej Mary Ann Althorp. -Opuściłam już tyle wykładów, że będę musiała powtarzać cały semestr w szkole letniej. 356 357 - Nie opowiadaj mi takich smutnych kawałków, dziewczyno - powiedział Marshall. - Ja mam własną firmę. I diablo wiele straciłem, odkąd utknąłem na tej rozprawie. - Takie gadanie donikąd nas nie zaprowadzi - zainterweniował przewodniczący Peabody. - Myślę, że musimy ponownie rozważyć dowody i zobaczyć, czy coś w nich wpłynie na zmianę naszego zdania. Zacznijmy może od dowodów medycznych lub wykazu szkód? - Proszę zadać to pytanie pani Johnson - prychnął Marshall. - Przecież to jej zdanie chce pan zmienić. Peabody uśmiechnął się lekko. - Co pani na to, pani Jahnson? Mamy jeszcze raz przejrzeć dowody medyczne? Kobieta na końcu stołu podniosła głowę znad dokumentów, które właśnie czytała. Po raz pierwszy od co najmniej kilkunastu dni Peabody zobaczył, jaka jest wątła i delikatna. A do tego od dwóch tygodni znosiła ich napaści. To wymagało charakteru. Musiał to przyznać, nawet jeśli uważał, że jest w błędzie. Pani Johnson odchrząknęła. - Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nie będzie to konieczne. Myślę.... że chyba... zmieniłam zdanie. Peabody pochylił się nad stołem i wytrzeszczył oczy. - Naprawdę? Zgadza się pani, że to Blaylock odpowiada za tego raka? - Szczerze mówiąc, wcale nie jestem tego pewna. Ale pamiętam, co powiedział ten młody adwokat skarżących. I teraz znowu zobaczyłam to we wskazówkach dla przysięgłych. Nie musimy stwierdzić, co się naprawdę stało. Mamy powiedzieć, co naszym zdaniem jest bardziej prawdopodobne. I... I chyba mogę to zrobić. Peabody poczuł ogromną ulgę. - A więc dołącza pani do reszty i zgadza się na werdykt na korzyść powodów? Pani Jahnson oblizała wargi. -Tak. Wokół stołu rozległy się westchnienia ulgi. Kilku przysięgłych wychyliło się i poklepało starszą panią po plecach. - Cudownie! Wspaniale! - Tak więc została nam tylko kwestia szkód - odezwał się Peabody, zaglądając do formularzy werdyktu. - Ile należy zasądzić powodom za rzeczywiście doznane szkody fizyczne? Pani Johnson odpowiedziała za wszystkich. - Wszystko. Całe wydatki na leczenie. Nic bardziej nie mogłoby ucieszyć Peabody'ego. Wpisał kwotę do formularza. 358 - A odszkodowanie za straty moralne. - Zaraz - zaoponował Marshall. - Ci ludzie dostali już kupę pieniędzy. - Nie o to chodzi - odezwała się Mary Ann. - Odszkodowanie za straty moralne ma funkcję karzącą. Ta firma zrobiła coś bardzo złego. Dopuściła się zaniedbania, i to z chciwości. Powinna zostać ukarana. Zgadzam się - poparła ją pani Cartwright. - Musimy im coś dać. - Dobrze - zgodziła się pani Johnson. - Dajmy im jednego dolara. - Jednego dolara! - wybuchnął Marshall. Przez moment wydawało mu się, że są już bliscy zamknięcia tej sprawy raz na zawsze, a w tej chwili uświadomił sobie, że daleko im jeszcze do tego. - To byłaby zniewaga! To musi być coś dużego! To ma być przesłanie dla wszystkich firm w Ameryce! Musimy powiedzieć im, że takich rzeczy nie będziemy tolerować! - Nie mogę się z tym zgodzić - powiedziała pani Johnson. - Nie jestem do końca przekonana, że ta firma zrobiła coś złego. Po prostu wydaje mi się, że bardziej prawdopodobne jest, że zrobiła, niż że nie zrobiła. Nie będę obciążać oskarżonych milionami dolarów tylko dlatego, że coś wydaje mi się prawdopodobne. Marshall walnął głową w blat stołu. - Nie mogę w to uwierzyć. Po prostu nie mieści mi się w głowie! Oczy Mary Anns zrobiły się wielkie jak spodki. - Do końca świata będziemy tu siedzieć. - Nie, nie będziemy - odezwał się Peabody. Jeśli do tej pory jakoś to wytrzymał, to przecież, na Boga, zarabiając na życie jako farmer w stanie o najmniej przewidywalnej pogodzie w całym kraju, potrafi zmusić tych przysięgłych do uzgodnienia werdyktu. - Pani Johnson, muszę poprosić panią, byśmy jeszcze raz zapoznali się z materiałem dowodowym. I to bardzo dokładnie. Starsza pani żachnęła się. - Nie będę tego od nowa słuchać. - Proszę posłuchać, już ostatni raz. Zamierzam wykazać pani, punkt po punkcie, dlaczego powinniśmy przyznać odszkodowanie za straty moralne. A gdy to zrobię, a pani uzna, że ją przekonałem, chcę, by dołączyła pani do reszty. - A jeśli tego nie zrobię? - Wtedy ja przejdę na pani stronę. Wszyscy tak zrobimy. Nie przyznamy odszkodowania za straty moralne i wydamy werdykt na korzyść oskarżonych. Co pani zechce. - Przeciągnął się, zakładając kciuki za szelki podtrzymujące jego luźne spodnie. - Tak czy owak, ta sprawa musi się jakoś skończyć. I to dzisiaj. 359 Rozdział 42 G I dy Ben w końcu to usłyszał, doznał szoku. Początkowo nie mógł w to uwierzyć, a tym bardziej zrozumieć. Porządkowy musiał powtarzać to aż dwa razy, nim w końcu do niego dotarło. Przysięgli wrócili. Uzgodnili werdykt. Oszołomiony skierował się do sali rozpraw. Czekał tak długo, aż w końcu stało się to czymś nierealnym. Powoli wszyscy gracze jego zespołu zebrali się ponownie. Pierwsza wróciła Christina, tuż za nią pojawił się profesor Matthews, a potem reszta pracowników Bena. Colby przybył wkrótce po nich, starając się wyglądać jak najbardziej beztrosko, podobnie jak reszta jego świty. Na końcu, tuż przed ogłoszeniem przez sędziego wznowienia rozprawy, na tył sali wślizgnęła się Cecily Elkins. Ich oczy na chwilę się spotkały. Ben wiedział, że oboje są tak przejęci tym, co ma nastąpić w ciągu najbliższych pięciu minut, iż mogą sobie darować wszystkie grzecznościowe konwenanse. Sędzia Perry ogłosił otwarcie posiedzenia sądu i wezwał na salę przysięgłych. Ben obserwował ich, jak powoli, jedno po drugim, wyłaniają się z sali narad z poważnymi i przejętymi twarzami. Tak jak przewidywała Christina, Carl Peabody, farmer z Catoosa, został przewodniczącym. Trzymał w ręku małą zwiniętą w rulon kartkę, za której przeczytanie Ben oddałby dosłownie wszystko. Tuż za Peabodym szła przysięgła numer dwanaście, pani Johnson, ta, którą tak się martwił. Spróbował nawiązać z nią kontakt wzrokowy. Wcześnie się nauczył, jak wiele można przewidzieć na podstawie tego, czy przysięgły, wracając do sali sądowej, zechce spojrzeć mu w oczy. Nie zdołał uchwycić jej spojrzenia. Czyżby specjalnie unikała jego wzroku? Co to może znaczyć? - Panie przewodniczący, czy przysięgli uzgodnili werdykt? Carl Peabody wstał. - Tak, Wysoki Sądzie. -1 czy uzgodniliście ten werdykt jednogłośnie? - Tak jest. - Dwanaście głów w boksie dla przysięgłych kiwnęło głowami. -Porządkowy! Porządkowy wziął od przewodniczącego kartkę i podszedł z nią do sędziego. Ben był poruszony tym ceremoniałem. Wyglądało to tak, jakby wszyscy byli aktorami w jakimś dramacie, wykorzystującymi rutynowe chwyty w celu podsycenia ciekawości. 360 Sędzia Perry spojrzał na wyrok. Ponieważ był profesjonalistą, wyraz jego twarzy nie dał nikomu żadnej wskazówki, co było na niej napisane. Oddał kartkę porządkowemu, który zwrócił jąprzewodniczącemu ławy przysięgłych. - Panie przewodniczący, proszę odczytać werdykt. - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Peabody opuścił wzrok na kartkę. - W sprawie skargi powodów przeciwko pozwanemu dotyczącej działań, które doprowadziły do śmierci wskutek zaniedbania orzekamy na korzyść... Dlaczego w tym miejscu zawsze robią pauzę, zastanawiał się Ben. Czy to wpływ telewizji? A może to wewnętrzna wiedza, jaką ma każdy przewodniczący, jak ważne będzie kilka jego następnych słów dla ludzi zgromadzonych w sądzie? A może miało to dać każdemu ostatnią szansę na przygotowanie się, tak jak ostrzega się ludzi, by zapięli pasy bezpieczeństwa? Peabody chrząknął i kontynuował: - ... powodów. Ben poczuł, że znowu zaczyna oddychać pełną piersią, chyba po raz pierwszy od chwili, gdy wszedł do tego sądu. Dzięki Bogu. Dziękuję ci, panie Boże. Czuł, że opuszcza go niepokój, a z ramion zsuwa się ogromny ciężar. Za sobą usłyszał okrzyki podniecenia. Odwrócił się, by uspokoić swoich pracowników, ale zobaczył, że hałas dochodzi z galerii dla publiczności. Cecily miała towarzystwo, gdyż dołączyła do niej większość rodziców. Ściskali sobie ręce i uśmiechali się z satysfakcją. - A więc w sprawie tej skargi - kontynuował Peabody - postanawiamy przyznać odszkodowanie w wysokości stu tysięcy dolarów. Ben aż wstrzymał oddech. Sto tysięcy dolarów? Podzielone na jedenaście? To było nic. Nie wystarczy jego klientom nawet na zapłacenie zaległych rachunków za leczenie. Ani jego kosztów obsługi prawnej. Ben nie obejrzał się za siebie, nie mógł tego znieść. Trudno było nie zauważyć, że pełen podniecenia gwar na galerii ucichł. - Co więcej - Peabody dalej odczytywał werdykt - uznajemy, że powodom należy się odszkodowanie za straty moralne w kwocie dwudziestu pięciu milionów dolarów. Ktoś z tyłu sali krzyknął. Sędzia walił młotkiem, lecz bez skutku. Na sali sądowej zapanowało istne pandemonium. Wszyscy rodzice zerwali się na równe nogi. Zarzucali sobie ramiona na szyję i ściskali się z całych sił, Z ich oczu płynęły łzy. Christina rzuciła się do Bena i ściskała go jak niedźwiedź. - Udało ci się, Benie. Wiedziałam, że tak będzie! Wiedziałam! Ponad jej ramieniem Ben dostrzegł Colby'ego, który zachował zupełnie niezrozumiały spokój. Jego oczy były skierowane nie na ławę przysięgłych, lecz na ławę sędziego, z którym porozumiewał się, co prawda tylko wzrokiem. 361 Sędzia,Perry dalej walił swoim młotkiem. Albo zapanuje porządek albo każę opróżnić salę! W końcu zgiełk ucichł. Benie widział jednak, że rodzice są tak podnieceni, że nie mogą usiedzieć na miejscach. Perry spojrzał na przysięgłych. - A więc ustaliliście ten werdykt jednogłośnie? Dwanaście głów zgodnie skinęło. Nawet głowa pani Johnson. - Tak więc dotarliśmy do takiego punktu rozprawy, w którym powinien podziękować wam za dobrą służbę na rzecz społeczeństwa i rozwiązać ławę przysięgłych. Ale nie zrobię tego. W Benie zamarła krew. Co tu się dzieje? - Nie podziękuję wam, gdyż nie zasługujecie na żadne podziękowania. Udzieliłem wam wskazówek, abyście mogli uzgodnić logiczny i sprawiedliwy werdykt wyłącznie na podstawie przedstawionego materiału dowodowego, nie kierując się współczuciem ani emocjami. Ale nie zrobiliście tego. Colby, który nigdy nie przegapił żadnej szansy, wstał. - Wysoki Sądzie, zgłaszam wniosek, aby sąd wydał wyrok z pominięciem werdyktu ławy przysięgłych. Ben zerwał się z krzesła. - Wysoki Sądzie, to... - Wniosek zostaje przyjęty - ogłosił Perry, nim Ben zdołał dokończyć zdanie. - Nie lubię odbierać sprawy ławie przysięgłych. Zwlekałem z tym tak długo, jak tylko było można, bo miałem nadzieję, że gdy przyjdzie pora, przysięgli zrobią, co należy. Ale nie zrobili tego. - Spojrzał na przysięgłych z pogardą. - Fakty wyglądają tak, że powodowie nie przedstawili wiarygodnych dowodów naukowych potwierdzających istnienie związku przyczynowego między zaistnieniem ich krzywd a działaniami, o które oskarżająpod-sądnych. Pomimo to przysięgli nie tylko wydali werdykt na korzyść powodów, ale też przyznali im ogromną sumę pieniędzy jako odszkodowanie za straty moralne. Choć bardzo nie lubię się wtrącać, uważam, że pozwolenie przysięgłym na przyznanie tak dużego odszkodowania stanowiłoby poważne naruszenie zasad sprawiedliwości. Dlatego też odrzucam werdykt przysięgłych i wydaję wyrok na korzyść oskarżonych. Christinie z wrażenia odebrało mowę. Po chwili zapytała: - Naprawdę może to zrobić? Ben nic jej nie odpowiedział. Zbyt dobrze znał odpowiedź. Podbiegł do ławy sędziego. - Wysoki Sądzie, proszę tego nie robić... Sędzia Perry zaczął składać swoje papiery. - Już to zrobiłem, mecenasie. - Ale Wysoki Sądzie, popełnił pan błąd. Przedstawiliśmy wystarczające dowody... 362 - To już koniec, Kincaid. - Sędzia Perry wstał i ruszył do drzwi. - Jeśli się pomyliłem, powinien pan wygrać apelację. Szczerze jednak w to wątpię, a pan? - Nawet jeśli wygram apelację, to sąd apelacyjny nie przywróci werdyktu ławy przysięgłych. Pozwolą mi tylko na nową rozprawę, a mnie na nią nie stać! - Panie Kincaid, obawiam się, że to nie moje zmartwienie. - Perry zniknął w swoim gabinecie, stanowczym ruchem zamykając za sobą drzwi. Odwróciwszy się Ben, wpadł na Colby'ego. To była ostra gra, co? Przyjmij moje kondolencje. - Powiedz to rodzicom - wycedził Ben przez zaciśnięte zęby. - Słuchaj, Benie... - Wiedziałeś, że to zrobi, prawda? Przez cały czas o tym wiedziałeś. Colby przechylił głowę na bok. - Owszem, byłem pewny, że na koniec sędzia postąpi właściwie, tak jak powinien. Chciałeś wygrać brudnymi sztuczkami, Benie. Chciałeś obejść dowody. Wiedziałem, że sędzia nie dopuści do tego. - I pewnie mam uwierzyć, że fakt, iż pewien przechodzący wkrótce na emeryturę sędzia za wszelką cenę chce dostać się do pańskiej firmy nie ma z tym nic wspólnego? Colby uśmiechnął się szerzej. - Chyba nie mógłbym się posunąć aż tak daleko, by użyć słowa „nic". Ben płonął z chęci, by powiedzieć Colby'emu jak bardzo się nim brzydzi. Wiedział jednak, że nie jest to odpowiedni moment. W tyle sali sądowej tłoczyli się dziennikarze, których na pewno ucieszyłaby możliwość opisania tego, jak „żałosny i przegrany" Kincaid rzucił się niczym szaleniec na zwycięskiego Colby'ego. Najlepsze, co mógł w tej chwili zrobić, to zachować kamienny spokój. Złapał swój notatnik i jedną teczkę z papierami. - Wychodzimy - rzucił Christinie. Dziewczyna zebrała resztę ich rzeczy, ale w tej chwili wszystkie wyjścia z sali rozpraw były zablokowane. Gdy Ben uświadomił sobie, że nie da rady wyjść, z nikim po drodze nie rozmawiając, poczuł w środku straszliwą pustkę. Ale nie rozmowa z dziennikarzami najbardziej go przerażała. To był pryszcz w porównaniu do... Cecily czekała na niego z twarzą zalaną łzami. Dwoje innych rodziców musiało ją podtrzymywać, by mogła stać. Ale czekała. Część trzecia ŻEGLARZ, CO PRZYBYŁ DO DOMU Z MÓRZ Rozdział 43 M< -oże jednak Pfieffer nie jest fizycznym uosobieniem zła, zastanawiał się Mikę, rozpoczynając trzeci dzień obserwacji. Jakoś udało mu się przepchnąć wniosek Mike'a o zaliczkę, tak aby mógł wyjechać zTulsy. Mikę bez trudu mógł wyobrazić sobie reakcję kierownictwa na ten wniosek. Co, Morelli chce uzyskać zgodę na nielimitowaną czasowo delegację, chce polecieć na południe i sterczeć tam przy jakimś domku rybackim? A zabiera swój sprzęt? A jednak, mimo wszystko, Pfieffer zdołał uzyskać zgodę na ten wyjazd. Było to dość zabawne. Od chwili, gdy został przez Mike'a wciągnął do tej sprawy i kiedy znalazł brakujące sześćdziesiąt milionów dolarów, pierwszy namacalny trop, Pfieffer robił wszystko, by pomóc mu w tym dochodzeniu, zupełnie jakby byli członkami jednej drużyny. Poprosił nawet Mike'a, aby zabrał go z sobą na tę obserwację. Wyobrażacie to sobie? Księgowy w dzień, a w nocy zabijaka. Właściwie teraz Mikę nie miał nic przeciwko czyjemuś towarzystwu. Od chwili gdy udało mu się wyciągnąć z Ronalda Harrisa informację, gdzie leży chatka rybacka, w której umarł Tony Montague, był zdecydowany wziąć j ą pod obserwację. Wszystkie osoby zamieszane w tę sprawę jeździły na ryby. Chociaż zapisy w rejestrach firmy były niekompletne, okazało się, że przynajmniej niektóre z ofiar czasem tam bywały, a może nawet wszystkie. To nie mógł być zwykły zbieg okoliczności. Mikę był pewien, że jeśli poobserwuje to miejsce wystarczająco długo, natknie się w końcu na kogoś nowego, kto także był wplątany w tę historię. Na potencjalną ofiarę, a może nawet samego mordercę. 367 Rozdział 43 M< .oże jednak PfiefFer nie jest fizycznym uosobieniem zła, zastanawiał się Mikę, rozpoczynając trzeci dzień obserwacji. Jakoś udało mu się przepchnąć wniosek Mikę'a o zaliczkę, tak aby mógł wyjechać z Tulsy. Mikę bez trudu mógł wyobrazić sobie reakcję kierownictwa na ten wniosek. Co, Morelli chce uzyskać zgodę na nielimitowaną czasowo delegację, chce polecieć na południe i sterczeć tam przy jakimś domku rybackim? A zabiera swój sprzęt? A jednak, mimo wszystko, Pfieffer zdołał uzyskać zgodę na ten wyjazd. Było to dość zabawne. Od chwili, gdy został przez Mikę'a wciągnął do tej sprawy i kiedy znalazł brakujące sześćdziesiąt milionów dolarów, pierwszy namacalny trop, Pfieffer robił wszystko, by pomóc mu w tym dochodzeniu, zupełnie jakby byli członkami jednej drużyny. Poprosił nawet Mikę'a, aby zabrał go z sobą na tę obserwację. Wyobrażacie to sobie? Księgowy w dzień, a w nocy zabijaka. Właściwie teraz Mikę nie miał nic przeciwko czyjemuś towarzystwu. Od chwili gdy udało mu się wyciągnąć z Ronalda Harrisa informację, gdzie leży chatka rybacka, w której umarł Tony Montague, był zdecydowany wziąć jąpod obserwację. Wszystkie osoby zamieszane w tę sprawę jeździły na ryby. Chociaż zapisy w rejestrach firmy były niekompletne, okazało się, że przynajmniej niektóre z ofiar czasem tam bywały, a może nawet wszystkie. To nie mógł być zwykły zbieg okoliczności. Mikę był pewien, że jeśli poobserwuje to miejsce wystarczająco długo, natknie się w końcu na kogoś nowego, kto także był wplątany w tę historię. Na potencjalną ofiarę, a może nawet samego mordercę. 367 Problem polegał na tym, że musiał czekać. Podczas całej kariery już wiele razy prowadził takie obserwacje. Niektóre były krótsze, inne dłuższe, ale wszystkie miały jedną wspólną cechę: potężną nudę. Jedno było pewne; jeśli złoczyńca wykona jakiś ruch, sprawa nabierze tempa. Ale do tego momentu będzie to jedno długie i nużące wyczekiwanie. A Mikę nienawidził takiego wyczekiwania. Co wtedy robić? Nie mógł słuchać walkmana, żeby go ktoś znienacka nie podszedł; nie mógł czytać książek, choć było to bardzo kuszące. Musiał mieć na oku drzwi domku i najbliższą okolicę, a poza tym było ciemno i światło małej latarki na pewno zwróciłoby czyjąś uwagę. Nie mógł układać pasjansów, recytować poezji, oglądać meczy. Mógł tylko siedzieć. Tkwić tu nieruchomo, aż w końcu zacznie porastać mchem... Zaraz, zaraz. Coś się tam poruszyło. Jakiś cień w dole portu. Ktoś zbliżał się do domku. Mikę powoli wynurzył się z kryjówki w cieniu krzaków po drugiej stronie portu. Powoli, upominał się. Bóg jeden wie, jak bardzo nie chciał niczego zepsuć teraz, gdy dotarł już tak daleko. Zamazana sylwetka w szalonym pośpiechu zmierzała do chaty. Mikę skradał się wzdłuż basenu portowego najciszej jak mógł, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Wyglądało, że jego ofiara, pochłonięta tym, aby jak najszybciej dostać się do chaty, nie słyszy go. Mężczyzna miał jakieś problemy z kluczem. Nerwowymi i niezdarnymi ruchami starał się nim trafić w dziurkę, a to dało Mike'owi dość czasu, by podkraść się do niego i... - Nie ruszaj się! Mężczyzna krzyknął i odwrócił się gwałtownie młócąc rękoma w powietrzu. - Nie zabijaj mnie! Proszę! Błagam! Nie zabijaj mnie! Były to tylko przeczucie, ale Mikę podejrzewał, że ten mężczyzna nie jest mordercą. Bez trudu zablokował chaotyczne i niecelne ciosy. - Nic nie wiem! Nie mam tego! - Mężczyzna rzucił się do ucieczki, ale Mikę złapał go za kołnierz i pchnął na drzwi. - Puść mnie! Niech ktoś wezwie policję! Mikę wyciągnął odznakę policyjną. - To ja jestem policją, głupku. A teraz rączki do góry i nie ruszaj się. -Złapał ręce mężczyzny i wykręcił je do tyłu. - Nie ci nie zrobię. Mężczyzna spojrzał w twarz Mikę'a. - To ty jesteś tym gliną, który bez przerwy wszystkich przepytuje u Blay-locka. Morelli, prawda? Co pan tu robi? - Mogę zadać dokładnie to samo pytanie. - Mikę wskazał głową drzwi. - Dasz radę je otworzyć? - Tak. Uhm. - Jego twarz była czerwona i ociekała potem. - Chyba tak. 368 - To proszę to zrobić. A potem utniemy sobie miłą pogawędkę. Mężczyzna był tak zdenerwowany, że upłynęło jeszcze parę minut, zanim w końcu poradził sobie z zamkiem i otworzył drzwi. Mikę kazał mu wejść do środka i zapalić światło. Umeblowanie domku było bardzo skromne. Składało się z zaledwie kilku podstawowych sprzętów. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. - A więc jak się pan nazywa? - zapytał Mikę popychając mężczyznę na rozklekotane drewniane krzesło. - Fred Henderson. - Miło mi cię poznać, Fred? Co cię sprowadza do tej chaty? - Mnie? Ja... Najzwyczajniej w świecie przyjechałem na ryby. Mikę uśmiechnął się lekko. - Świetna wymówka, ale jakoś nie widzę sprzętu do wędkowania. Mam też wiarygodne informacje, że firma nie pozwala już swoim pracownikom przyjeżdżać tutaj. Widać chce sprzedać ten domek. - Naprawdę? Nic o tym nie słyszałem. - Naprawdę. A zresztą co cię to obchodzi, skoro masz własny klucz? Fred przez moment się zastanawiał. - Kiedyś przypadkowo zapomniałem go oddać. Po ostatnim pobycie. Prawdę mówiąc, wtedy też zostawiłem tu swój sprzęt. Mikę przysunął sobie najbliższe krzesło i usiadł naprzeciwko Freda. - Posłuchaj Fred, pozwól, że ci to wszystko ułatwię? Jedynym powodem twojego przyjazdu tutaj jest chęć ukrycia się, przed zabójcą. Brwi Freda wygięły się w łuk ze zdziwienia. - Jak się pan domyślił? - Powitanie, jakie mi sprawiłeś, było całkiem oczywistą wskazówką. To chyba jasne, że nie spodziewałeś się babki z kosmetykami Avonu. - No, tak. Racja. No wie pan, tyle było ostatnio morderstw w Oklaho-mie. Trzeba być ostrożnym. '- Zwłaszcza gdy osobiście zna się mordercę. - Pan... - Ugryzł się w język. - Nie wiem, o czym pan mówi. - Fred, nie rób z siebie jeszcze bardziej żałosnego błazna niż jesteś. - Nie jestem żałosnym błaznem! - żachnął się Fred. - Oni tak samo mówili. Ale im pokazałem... - Znowu ugryzł się w język, łapiąc się na tym, że szybciej mówi, niż myśli. - Wiesz co, Fred, dla ułatwienia powiem ci wszystko, co już wiem, a ty potem uzupełnisz luki, dobrze? - Mówię panu, że nie... Mikę położył palce na ustach. - Ciii. Słuchaj. - Wstał z krzesła. - Wiele lat temu okazało się, że ty i kilku innych pracowników macie wspólne hobby. Wędkowanie. Całkiem 24 - Milcząca sprawiedliwość 369 możliwe, że poznaliście siew zakładowym barku albo że mieszkaliście w tej samej dzielnicy. A może połączyła was wspólna pasja do jakiegoś wyjątkowego rodzaju wędkarstwa. Nie wiem. Fred skinął głową. - Połowy na dużej głębokości - wyjaśnił. - Aha. To wyjaśnia, dlaczego znaleźliście się tutaj. Pewnie trwało to kilka lat i wszyscy się świetnie bawili. Miły i beztroski sposób na oderwanie się od codzienności. Aż pewnego dnia natknęliście się na Tony'ego Monta-gue. Niechęć Freda zdawała się słabnąć. - To Harvey wszystko zaczął. Był świetnym organizatorem. Pan Im-prezka. Fagasy Blaylocka, tak nas nazywał. On i Maggie mieli romans, zanim każde z nich poślubiło kogoś innego. Ale pozostali przyjaciółmi. Kumplami od wędkowania. Takimi na dobre i na złe. -Dopóki... - Racja. Dopóki pewien zmarły facet nie zakłócił naszego spokojnego życia. Trwało to niecałe pół godziny, ale potem wszystko uległo zmianie. Gdy Ben w końcu dotarł do szpitala, było już dawno po zapadnięciu zmierzchu i godziny odwiedzin właśnie dobiegały końca. Udało mu się pobyć z panią Marmelstein zaledwie dwadzieścia minut, a potem pielęgniarka go wyprosiła. Trzeba przyznać, że było to dwadzieścia najcięższych minut w jego życiu. Pani Marmelstein była teraz całkowicie ślepa, a słyszała nie najlepiej. Rozmowa była dla niej katorgą, nie przyjemnością. I pewnie tylko dlatego ją prowadziła, że miała nadzieję usłyszeć od Bena coś o Pauliem. A on nie miał jej nic do powiedzenia. Nawet tego nie potrafił zrobić dobrze. Po wyjściu z jej pokoju Ben natknął się w holu na Lovinga i Jonesa. - Coś nowego? - zapytał Lovinga. - Nic. Facet jest niewzruszony. Dupek. - Język - syknął Jones. - Nie wyrażaj się. - Facet, który nie chce się zobaczyć z matką leżącą na łożu śmierci, zawsze będzie dla mnie dupkiem. - Widać sprawa ta bardzo ruszyła Lovin-ga. -1 wtedy mam w nosie maniery. - Żadnych szans? - zapytał Ben. - Żadnych, chyba że każesz mi pojechać do Nowego Jorku i przy wlec go siłą. Był to kuszący pomysł, ale Ben podejrzewał, że skończyłoby się na aresztowaniu Lovinga. - To chyba nie jest najlepszy pomysł. Jones chrząknął. 370 - A co do... do tego co zdarzyło się dzisiaj w sądzie. - Daruj sobie te gadki „a nie mówiłem", dobrze? - Nie. Wcale nie to chciałem powiedzieć. Widziałem dzisiaj Cecily El-kins, gdy wróciła do biura... - Zacisnął mocno wargi, najwyraźniej zmieszany. - Słuchaj Benie, ja chciałem tylko powiedzieć, że się pomyliłem. Owszem, chyba przegraliśmy i jesteśmy spłukani, ale postąpiłeś właściwie. - Miło, że to mówisz Jones, ale... - Naprawdę tak uważam. Owszem, wyliczałem ci każdy grosz. Ale w końcu na tym polega moja praca. Ale wiem, że mogę to robić, ponieważ w końcu i tak zawsze postąpisz właściwie, bez względu na koszty. - Doceniam to Jones, ale zdaję sobie sprawę z tego, co zrobiłem nam wszystkim. - Ben wziął głęboki oddech. - Coś jeszcze zostało w biurze? - Niewiele. Próbowałem namówić szeryfa, by wstrzymał się z tym do chwili ogłoszenia wyroku, ale... - Założył ramiona i zaczął naśladować głos szeryfa Conwaya. - Przykro mi, synu, ale prawo jest prawem. Dla wszystkich bez wyjątku. / Ben kiwnął głową. - Zobaczymy się później. Nie czekajcie na mnie jutro rano w biurze. Być może nie... przez jakiś czas. - Ben! - Jones złapał go za ramię. - Nie obwiniaj się tak. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Nie ma powodu, byś tak sobie dokopywał. - Przegrałem, Jones. Przegrałem i jestem załamany. Moja gospodyni umiera. Zawiodłem tych wszystkich rodziców. - Strącił rękę Jonesa z ramienia. - Byłem ich ostatnią nadzieją i zawiodłem. Rozdział 44 j akiś martwy facet pojawił się w waszym życiu? - zdziwił się Mikę. - Uhm. - Fred podszedł do północnej ściany domu i nerwowo szarpał niechlujne zasłony w oknie. -Nazywał się Tony Montague. Niektórzy z nas, w tym i ja, znali go wcześniej, ale proszę pamiętać, że wszyscy uważali go za zmarłego. Ludzie Blaylocka, nawet kiedy w końcu udało im się wpaść na jego trop, trzymali to odkrycie w tajemnicy. Jedną z korzystnych stron nie-poinformowania policji o kradzieży było to, że nie musieli też nikomu zgłaszać, że go odszukali. Proszę mi wierzyć, o mało nie padłem z wrażenia, gdy wszedłem do domku i go zobaczyłem. - A co on tutaj robił? 371 Sądzę, że przyjechał tu, żeby zniknąć ludziom z oczu. Coś musiał z sobą zrobić, prawda? A nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie ktoś oficjalnie uznany za zmarłego może się spokojnie zaszyć. Forsy też nie miał za wiele. A może Blaylock pozwolił mu tu być? W każdym razie nie wiedzieliśmy, że tu jest, dopóki go nie zobaczyliśmy. - A więc trafiliście na niego już po tym, jak ludzie Blaylocka odzyskali tę forsę? - Aha. - Mikę odniósł wrażenie, że z jakiegoś powodu to pytanie bardzo nie odpowiada Fredowi. - W jakim był stanie? - Kiepskim. Umierał. I doskonale o tym wiedział. - Umierał? - Tak. - Fred dał spokój zasłonom i nieobecnym wzrokiem przyglądał się gładkim wodom zatoki. - Atak serca. I to nie pierwszy. Żył w ogromnym napięciu. Prawdę mówiąc, chyba nie chciał dłużej żyć. Przecież mógł zadzwonić pod dziewięćset jedenaście, a nie zrobił tego. Gdy nasza paczka tu przyjechała, ledwo zipiał. Ledwo zdążył powiedzieć nam o tej forsie. - O forsie? Przecież zwrócił wszystko Blaylockowi. Na twarzy Freda pojawił się lekki uśmiech. - Chciał, żeby tak myśleli. Po nakarmieniu kota Ben wpełzł do łóżka i sam przed sobą udawał, że szuka czegoś interesującego w telewizji. Nie było to łatwe zadanie. Przez ponad dziesięć minut skakał z kanału na kanał i jakoś nic nie przykuło jego uwagi. Na Xenie jakieś powtórki. Na Lifetime Markie Post w kolejnym afir-mującym życie dramacie znowu o coś tam walczył. Czy to w ogóle możliwe, że Pamela Anderson Lee występuje w kolejnym serialu? Wyłączył odbiornik. I tak nie mógł się na niczym się skupić. Cokolwiek robił, jego myśli i tak krążyły wokół jednej sprawy. Sprawy Elkins. Którą przegrał. A najsmutniejsze, że naprawdę z własnej winy. I wcale nie było to jakieś samoudręczanie się błędnego rycerza. Był tego absolutnie pewien. Tyle czasu, pieniędzy i wysiłku poświęcił, by wygrać tę sprawę przed przysięgłymi, a zapomniał o jednej ważnej rzeczy - że musi też pozyskać sędziego. Uczył tego swoich studentów, a sam o tym zapomniał. I właśnie dlatego jego klienci przegrali. Zmusił się do pojechania do Blackwood, choć była to ostatnia rzecz na ziemi, jaką miał ochotę zrobić. Czyż może być coś bardziej nieprzyjemnego niż stanąć na wprost pogrążonych w żałobie i smutku twarzy? Co się stało, pytali bez przerwy. Jak mogło do tego dojść? Czy sędzia mógł tak postąpić? 372 Starali się ukryć niezadowolenie, ale Ben wiedział, że każde z nich czuje się do głębi zranione faktem, że najmądrzejszy i najlepiej wykształcony człowiek na sali sądowej nie uwierzył im. Że prędzej przerwałby całą rozprawę lub zakłócił jej przebieg, niż pozwolił im wygrać. Ben starał się ich uspokoić. Odwołamy się, mówił, walka nie dobiegła jeszcze końca, wygramy ją. Wszyscy tak mówili. Nieważne, że praktycznie rzecz biorąc, ich szansę na sukces były równe zeru. Nieważne, że nie było go stać na nowy proces, nawet gdyby wygrał ten. Musiał dać im jakąś nadzieję. Nawet jeśli jego klienci mu nie wierzyli. Nawet jeśli tak naprawdę sam w to nie wierzył. Do sypialni weszła kotka Giselle. Najwyraźniej właśnie skończyła jeść Feline's Fancy, gdyż dolatywał od niej lekki zapach ryby. Na początku niemal przyprawiał Bena o wymioty, a po pewnym czasie nawet go polubił. - Chodź tu, kiciu - zawołał, robiąc jej miejsce na łóżku. Kotka zastanawiała się przez chwilę, a po chwili zdecydowała się przyjąć zaproszenie. Przytuliła się do Bena, mocno przyciskając łeb do jego ręki. - Dobrze ci, co? - mówił Beń głaszcząc japo głowie. - Dwa razy dziennie cię karmię potężnie przepłacaną karmą dla kotów, dolewam wody do miseczki, od czasu do czasu kąpię i dwa razy do roku wożę na szczepienia. I jesteś szczęśliwa. Robię dla ciebie wszystko, co trzeba. Giselle miauknęła cicho. - Dzięki Bogu, że cię mam - powiedział Ben, jeszcze bliżej przysuwając kota do siebie. - Jesteś jedyna, której nie zawiodłem. Mark Austin siedział samotnie na balkonie swojego pokoju w zespole apartamentów Riverside. Jeśli chodzi o mieszkanie, było to całkiem miłe miejsce z niezwykłym widokiem na rzekę, za który musiał dodatkowo płacić. Nie czuło się tu spalin ani wyziewów rafinerii. Mark sączył Courvoisie-ra, swój ulubiony i stanowczo zbyt drogi trunek. A kiedyś nie było go stać na takie rzeczy. Teraz mógł sobie na to pozwolić, przynajmniej od czasu do czasu, gdyż dostał się do grona ważnych wspólników w jednej z tak ważnych firm jak Raven, Tucker & Tubb. Stał się prawnikiem procesowym. Pracował z Charltonem Colbym, najlepszym adwokatem od spraw sądowych w całym stanie. Właśnie o takiej pracy zawsze marzył. A więc dlaczego czuje się tak podle? Jasne, że cieszy się z wygranej. Mimo całego współczucia dla tych biednych rodziców, był przecież adwokatem, a adwokaci lubią odnosić zwycięstwa. Ale sposób, w jaki wygrali, martwił go... Choć sam nie wiedział dlaczego, ale od początku tej sprawy stosunki między Colbym i Blaylockiem niepokoiły go. W ich rozmowach zawsze 373 wyczuwał, że chodzi o coś więcej, że za ich słowami kryje się jakiś ledwo uchwytny podtekst, którego nie potrafił zrozumieć. W dodatku zupełnie nie pochwalał pewnych zagrywek taktycznych, których użyli podczas fazy przygotowawczej, a zwłaszcza straszenia pracowników i nagradzania ich, jeśli trzymali się linii wytyczonej przez firmę. Ale przecież w końcu nie zrobili nic złego i czego regularnie nie robiłyby setki innych adwokatów. Czym się więc tak przejmował? A może to poczucie winy? Albo brak umiejętności odczuwania radości? A może zdławione dziecięce poczucie sprawiedliwość, czy co to tam do diabła było? Już wcześniej starał się wyrównać szansę; wtedy gdy anonimowo powiedział temu gliniarzowi, by podążał śladem pieniędzy. Nie wiedział dokładnie, czego dotyczyły aluzje Colby'ego i Blaylocka, ale doszedł do wniosku, że jeśli rzeczywiście mają jakiś związek ze śledztwem, gliniarz złapie trop. Czyż nie zrobił wystarczająco dużo? Czy nie udowodnił, że jest po stronie dobra, choć tylko po cichu? Co tak chciał wymazać ze swojej świadomości? Cokolwiek to było, Mark wiedział, że wszystko skupia się na cholernym niebieskim raporcie, który od samego początku sprawy był przedmiotem największej troski Blaylocka. Markowi wydawało się nawet, że staruszek o wiele bardziej martwi się możliwością ujawnienia raportu niż przegrania sprawy. Co takiego kryło się w raporcie? Co za straszliwą prawdę zawarto między niebieskimi okładkami? Mark musiał się tego dowiedzieć. W trakcie rozprawy, gdy zachowywali wszystkie środki bezpieczeństwa, dobranie się do raportu było niemożliwe, zbyt ryzykowne. Ale teraz miał jego kopię... A to, co przeczytał, przyprawiło go o mdłości, sprawiło, że omal nie zwymiotował, a teraz najchętniej rzuciłby bombę na Blaylocka, Colby'ego i tę jego śmierdzącą firmę i dopilnował, by wszyscy o nich zapomnieli. Ale co mógł zrobić? Jeśli ujawni raport, bez wątpienia będzie to koniec jego kariery. Nawet gdyby zrobił to w tajemnicy, w końcu dojdą, że to on. A wtedy straci pracę. Licencję pewnie też. Bądź co bądź stanowiłoby to naruszenie zaufania klienta i nie ważne, że klient nie zasługuje na zaufanie, a co najważniejsze, że raport nie został w odpowiedni sposób objęty przywilejem. Za takie coś mogliby go nawet wykluczyć z palestry. A wtedy wszystkie jego marzenia i nadzieje rozwiałyby się niczym dym. Skończyłyby się obiady w Tulsa Club i klepanie się po plecach z ludźmi ze świecznika. Musiałby się pożegnać z marzeniami o wspaniałej posiadłości w pobliżu Philbrook. Wszystko, o czym marzył, wszystko, czego pragnął, przepadłoby. Przecież czegoś takiego nie mógł sobie zrobić. A może mógł? 374 Przypomniał sobie słowa prawnika drugiej strony, tego Kincaida. Było to tego dnia, gdy Colby szydził z niego w sądzie, że chce doprowadzić swą firmę do bankructwa w imię niczego, a Kincaid odpowiedział mu wtedy, że woli doprowadzić się do ruiny, robiąc rzeczy dobre, niż wzbogacić się na złych. Tacy ludzie zasługują na podziw. Mark z ociąganiem sięgnął po książkę telefoniczną i zaczął szukać usług kurierskich. Chyba popełniał właśnie straszliwy błąd. Ale było mu z tym dobrze. Tak dobrze, jak już dawno się nie czuł. Rozdział 45 Like wpatrywał się we Freda, próbując zrozumieć coś z tej całej historii. - Rozmawiałem z prawnikiem Blaylocka, który powiedział mi, że co do centa odzyskali te skradzione sześćdziesiąt milionów. Widziałem wpisy w księgach rachunkowych, którymi tę kwotę z powrotem wprowadzono na konto firmy. A ty chcesz mi wmówić, że Montague nadal miał te pieniądze? - Nie te pieniądze. Miał swoje. - Fred odsunął się od okna i zaciągnął zasłony. - Rozumie pan chyba, że przez ponad rok dysponował tą skradzioną forsą, a pieniądze robią pieniądze. Przez tyle czasu nawet taki głupek jak ja powiększyłby taki kapitał. - Powiedziano mi, że pieniądze odnaleziono na nieoprocentowanym koncie. - Owszem, tam je znaleziono. Tylko czy na pewno były tam przez cały ten czas? Nie. - Na twarzy Freda pojawił się uśmiech wyrażający podziw. -Tony się zorientował, że ludzie Blaylocka depczą mu po piętach. Wiedział, że nie da rady w nieskończoność uciekać, zwłaszcza gdy wiedzieli już, że żyje. Wycofał więc te sześćdziesiąt milionów z rachunku inwestycyjnego i włożył je na nieoprocentowane konto, aby właśnie tam je znaleźli. Przekupił urzędnika bankowego, który tak zmienił zapisy w komputerze banku, by wyglądało, że leżały na tym koncie o wiele dłużej niż w rzeczywistości. A potem cichcem wycofał to, co zarobił. - Dużo tego było? - Żartuje pan? Proszę się zastanowić. Ile może dać sześćdziesiąt milionów ulokowane na rok? Nawet przy bardzo ostrożnych inwestycjach można się spodziewać ośmio- lub dziesięcioprocentowej stopy zwrotu. A Tom był księgowym. O wiele lepiej od innych wiedział, jak inwestować pieniądze. Nieźle się nachapał na pierwszych emisjach publicznych tych rozchwytywanych 375 firm internetowych. Zanim Blaylock go znalazł, zdążył zarobić ponad piętnaście milionów dolców. Mikę otworzył szeroko usta ze zdziwienia. - Co z nimi zrobił? - Zamienił na obligacje rządowe, oczywiście nie amerykańskie. Wiedział, że gdyby wpłacił te pieniądze do jakiegokolwiek banku, to w erze komputerów w końcu by go namierzyli. Ale nie chciał też ciągać takiej forsy z sobą. - A więc zamienił je na obligacje? - Dokładnie. Uważał, że tak będzie bezpieczniej. - Domyślam się, że były to obligacje na okaziciela i każdy mógł je zrealizować. Tak więc wcale nie było to bezpieczniejsze... - Owszem, ale dopiero po pewnym czasie. Widzi pan, te obligacje miały ściśle określony, pięcioletni termin wykupu. Dopiero po upływie tego okresu mogły zostać zamienione na gotówkę, czyli ich pełną wartość plus pokaźne odsetki, ponad cztery miliony dolarów. Ale do tej chwili nie były warte nawet dziesięciu centów. - Fred roześmiał się. - Rabusie nie mają zazwyczaj tyle cierpliwości. - Ale pan i pańska paczka przyjaciół mieliście? - Dał je nam! Naprawdę! Nie ukradliśmy ich! - A niby dlaczego miałby... - Wiedział, że umiera. Po tym wszystkim, co przeszedł, nigdy nie miał odrobiny pożytku z tych skradzionych milionów. Chciał, aby ktoś miał pociechę z owoców jego pracy. Tak więc powiedział nam, gdzie ukrył te obligacje. - Fred pochylił głowę. - A potem umarł. - Nie przypominam sobie, abym słyszał coś o tym, że w domku byli jacyś rybacy, gdy znaleziono jego ciało. - Nie. Zmyliśmy się stąd w mgnieniu oka. Z towarem. W końcu nie było w tym nic złego. Tomy był martwy. Nie mogliśmy mu pomóc. A gdyby nas tutaj znaleziono, ludzie Blaylocka na pewno mielimy do nas masę pytań. Zwłaszcza gdyby nagle się okazało, że jesteśmy przy forsie. A gdyby się dowiedzieli o forsie, na pewno spróbowaliby ją nam zabrać. Tak więc zmyliśmy się. - A co zrobiliście z obligacjami? - Umieściliśmy je w sejfie w Mexico City. W poważnym banku. Ale nie takim, gdzie zadają zbyt dużo pytań i gdzie interesują się, skąd człowiek jest. W takim, gdzie nie sprawdzają dokumentów. - Wynajęliście skrytkę na hasło? - Aha. Tak wydawało się bezpieczniej. - Kto miał kluczyki do skrytki? - Wszyscy. Zostawiliśmy jednak wyraźną instrukcję, że skrytka może zostać otwarta jedynie w obecności nas wszystkich. W ten sposób każdy miał 376 pewność, że obligacje na pewno pozostaną w sejfie do czasu, gdy będzie można je spieniężyć. Mikę przysiadł na brzegu małego, chwiejącego stołu z blatem pokrytym linoleum, który zapewne o wiele częściej służył do czyszczenia ryb niż do jedzenia. Było tego stanowczo zbyt dużo, by od razu się we wszystkim połapać, ale zaczynał mu się wyłaniać dość jasny obraz tego, co i dlaczego się zdarzyło. Historia brzmiała niczym bajka, ale miała jakiś szaleńczy sens. Wygląda na to, że wszystko dobrze przemyśleliście i zaplanowaliście. - Naprawdę? Ale i najlepsze plany... - Fred potrząsnął głową. - Jakieś sześć miesięcy temu zebraliśmy się, by pojechać odebrać obligacje z banku. Co prawda termin ich wykupu jeszcze nie nadszedł, ale Canino stwierdził, że załatwienie wszystkich spraw może trochę potrwać, bo były zagraniczne i w ogóle. Wiązała się z tym masa formalności. Kupa papierów do wypełnienia. Tak więc wszyscy tam pojechaliśmy. To było piętnastego grudnia. Mikę myślał nad czymś przez chwilę. - To było tuż przed strzelaniną, którą wasz przyjaciel James urządził na wydziale prawa. - Bystry pan jest. -1, jak sądzę, nie był to zwykły zbieg okoliczności? - Nie. Jim zawsze miał lekkiego świra. A wtedy kompletnie mu odbiło. To wszystko zupełnie wyprowadziło go z równowagi. - Co takiego? Fred westchnął głęboko. - Zrobiliśmy małą wycieczkę do Meksyku. Poszliśmy tam do banku i otworzyliśmy skrytkę. -I? - Akcje znikły. Wszystkie. Bogactwo Blaylocka zginęło. Znowu. Gdy po ponad minucie dobijania się do drzwi Ben nie wpuścił jej do swojego mieszkania, Christina domyśliła się, że chce być sam. Miał jednak pecha, gdyż miała klucz. Sama je sobie otworzyła i skierowała się prosto do sypialni, gdzie zastała Bena w piżamie wpatrującego się w tę samą stronę powieści Trollope'a, przy której zostawiła go dwa dni temu. - Co ty robisz? - zapytał naciągając na siebie kołdrę. - Ponieważ nie było cię w biurze, musiałam przyjść do ciebie. - Chyba nic dziwnego, że po ciągnącym się kilka miesięcy procesie człowiek chce mieć kilka dni wolnego. - Cha, cha, cha - wybchnęła śmiechem, zerknąwszy na książkę. - Widzę, że to naprawdę wciągająca lektura. - Wyrwała mu książkę i cisnęła na podłogę. 377 -Hej! Czytam to. Rzuciła mu na kolano cienki skoroszyt w niebieskiej okładce. - Lepiej przeczytaj to! Ben wziął skoroszyt i zaczął przerzucać kartki. Było ich zaledwie dziesięć. Wyglądało to na jakiś raport. - Skąd to się wzięło? - Nie wiem. Kurier przyniósł dziś rano do biura. Anonimowy nadawca zapłacił za przesyłkę gotówką. Ben przyjrzał się pierwszej stronie. Nie było na niej autora, tylko lista osób, które otrzymały raport. W rozdzielniku dostrzegł nazwiska najwyższego kierownictwa Blaylocka, łącznie z nim samym. A na samym dole listy Charltona Colby. - Dlaczego nie widzieliśmy tego wcześniej? - zapytał. - Myślę, że ostatnie nazwisko wystarczy za odpowiedź. Colby zatrzymał to na podstawie przywileju obejmującego dokumenty wymieniane między adwokatem a klientem. - Tylko dlatego, że jest w rozdzielniku? Przecież to nie on napisał ten dokument, ani też nie przygotowano go specjalnie dla niego. - Nie powiedziałam, że rzeczywiście mieli do tego podstawę. Próbuję jedynie wyjaśnić, dlaczego nie widzieliśmy tego wcześniej. - W żaden sposób nie mogli... Christina zatkała mu usta dłonią. - Benie, zamknij się na chwilę i przeczytaj to. Ben posłuchał. Nie doczytał nawet do połowy pierwszej strony, gdy zrozumiał znaczenie tego raportu i dlaczego Blaylock chciał go ukryć. I dlaczego Christina go przyniosła. Gdy dotarł do końca drugiej strony, głośno sapnął. - Aż trudno w to uwierzyć. Chodzi mi o to, że przez cały czas byłem przekonany, że to Blaylock odpowiada za te wszystkie zgony, ale nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach... - Aha. - Christina ze zrozumieniem kiwnęła głową. - Pomyślałam dokładnie to samo. Ben wyskoczył z łóżka. Po raz pierwszy od momentu powrotu przysięgłych na salę rozpraw poczuł, że wracają mu siły. - Idę do Colby'ego. - Już próbowałam cię z nim umówić, ale odmówił. Umówiłam cię więc z samym Myronem Blaylockiem. Co prawda też nie chciał cię widzieć, ale gdy przeczytałam mu kilka zdań z tego raportu, zmienił zdanie. - Uśmiechnęła się. - Założę się, że Colby także pojawi się na tym spotkaniu. - Bez wątpienia. - Ben wyciągnął z szafy najmniej pogniecioną koszulę. - Świetna robota, Christino. Mogłabyś mnie na chwilę zostawić samego? Spojrzała na niego ze zdziwieniem. 378 - Dlaczego? Wskazał na swój strój. - Muszę się ubrać. -1 co z tego? - Jesteś w mojej sypialni! -No to co. Przecież jesteśmy zawodowcami. - Christino! - Dobrze. Zaczekam pod drzwiami. - Dziękuję ci bardzo. Zatrzymała się w pół drogi. - Czy powiedziałam ci już, że świetnie wyglądasz w tej piżamie w małe cukiereczki i misie? Jakoś nigdy wcześniej jej nie widziałam. - Christino! - Już wychodzę! Rozdział 46 M. _ . ^.ike nie miał pojęcia, jak długo już siedzi w tym domku rybackim, słuchając opowieści Freda. W tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Zdumiewająca historia o chciwości i oszustwie wciągnęła go. - Ktoś ukradł obligacje? - Na to wyglądało. Z pewnością wyobraża pan sobie, że po tym wszystkim nasza przyjaźń nie była już taka jak kiedyś. Wszyscy się wzajemnie oskarżali i obrzucali wyzwiskami. Canino i James rzucili się na siebie z pięściami. James był bliski szaleństwa. Nigdy nie był zrównoważony psychicznie. A sprawę pogarszało to, że pił stanowczo za dużo. W dodatku właśnie stracił pracę i zostawiła go żona. Liczył, że dzięki tej forsie od nowa ułoży sobie życie. A ona przepadła. -1 dlatego urządził strzelaninę na wydziale prawa, tak? Fred kiwnął głową. - Wtedy już mu kompletnie odbiło. Zwariował. Nie zauważył nawet, że to nie Canino prowadzi wykład, przynajmniej na początku. Tak był opanowany myślą o odzyskaniu towaru. Tego właśnie słowa używaliśmy, mówiąc o obligacjach przez te wszystkie lata czekania na termin ich wykupu. Boże, jakich my bzdur nie wymyślaliśmy, byle tylko móc o nich gadać, niczego jednocześnie nie mówiąc. - Dlaczego James uważał, że to Tygrys ukradł forsę? 379 - Nie wiem. Wkrótce po tym, jak znaleźliśmy obligacje, Canino odszedł z działu prawnego u Blaylocka i zaczął wykładać na uczelni. Wyrobił tam sobie całkiem niezłą opinię. Myślę, że Jamesowi niezbyt się to podobało, przypominało mu o własnych porażkach. I w tym jego poplątanym, przeżartym alkoholem mózgu... - Zdecydował się zaatakować Tygrysa. - Aha. Tylko że tego dnia Tygrysa nie było na uczelni. Zamiast niego James dorwał jakiegoś innego palanta. - Ten palant jest moim przyjacielem. I omal nie dał się zabić. - Nie wiem, dlaczego Canino był wtedy nieobecny. Nie widziałem go od tamtego dnia. - Wystarczy, że ja go widziałem - kwaśno stwierdził Mikę. - Nie żyje. Fred pokiwał głową. - Tak myślałem. Cholera jasna, a więc teraz wszyscy już nie żyją. Wszyscy oprócz mnie. I jego. Mikę spojrzał na Freda ostro. - To ty ukradłeś te obligacje, prawda? Fred nie zaprzeczył. - Przekupiłem urzędnika w banku, tak jak wcześniej Tony. Nietrudno jest przekupić kogoś, gdy ma się zostać mułtimilionerem. Ale i tak do mnie dotarł. Nie mam już dokąd uciec. Nie mam też żadnych pieniędzy. - Fred zwiesił głowę. - Niech szlag trafi tę przeklętą forsę! Żałuję, że ją w ogóle wziąłem. - Większość ludzi uległaby takiej pokusie. - Byłem głupi. Co mi z tego przyszło? Jedyne, co Tony Montague zawdzięczał tej forsie, to zrujnowane życie. W dodatku zabiła go. A teraz mnie spotka to samo. - Fred, kiedy mija termin wykupu tych obligacji? Kiedy będzie można je spieniężyć? - Jutro. Jeśli pożyję tak długo. Gdy tylko Ben i Christina stanęli w drzwiach głównego biura Blaylocka w Blackwood, od razu zatrzymało ich dwóch potężnych ochroniarzy, którzy siłą zabrali Benowi jego teczkę razem z raportem w niebieskich okładkach. Ben nie był tym specjalnie zdziwiony. Ochroniarze byli gburowaci i wzbudzali strach. Odstawili przed Benem i Christina pełnometrażową scenkę zabawy w dobrego i złego glinę. Przeszukali ich, warcząc coś do swoich walkie-talkie, bawili się bronią i straszyli wezwaniem policji. Ben i Christina przeczekali to wszystko w milczeniu. 380 Gdy przedstawienie dobiegło końca, ochroniarze zaprowadzili ich do windy, która miała ich zawieźć prosto do prywatnego biura Myrona Blaylocka. W środku był już Colby. - Wiesz co, Kincaid, zawsze uważałem cię za przegranego adwokata, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, że jesteś kryminalistą. Aż do tej chwili. Możesz być pewien, że skorzystamy z wszystkich przysługujących nam środków prawnych. Ben ziewnął szeroko. - Nie popełniłem żadnego przestępstwa. - Ukradłeś z tego biura poufny dokument. - Nie. Został mi dostarczony. - A więc jesteś w posiadaniu skradzionej własności. A to też jest przestępstwem. - To tylko papiery, które same w sobie nie mają żadnej wartości. - Są w nich poufne tajemnice handlowe, których wartość jest bezcenna. - Bzdura. Ten dokument zawiera wasze brudne sekrety, które chcieliście przed wszystkimi ukryć. ( Colby zesztywniał. - Ostrzegam cię, Kincaid. Jeśli tylko spróbujesz oczyścić się z popełnionego przez siebie przestępstwa, rzucając pokrętne oskarżenia na mnie lub tę firmę, prawo ostro się z tobą rozprawi. Ben spojrzał Colby'emu prosto w oczy. - W tym pokoju nie ma żadnej publiczności, Charlton, daruj więc sobie te tyrady. Obydwaj zostaliście przyłapani z gaciami w dole i musicie za to zapłacić. - Ben ruszył prosto do biura, a Colby szedł tuż za nim. - Ten nibyraport to stek kłamstw - odezwał się Myron Blaylock znad swojego biurka. Jego kościste dłonie drżały lekko. - Nie ma w nim ani słowa prawdy. - To dlaczego nie okazaliście go nam w fazie przygotowawczej, gdy mieliście obowiązek to zrobić. - Bo nie miał żadnego związku ze sprawą - prychnął Blaylock. - Ani jedno zdanie nie jest prawdziwe. Ben wzniósł oczy do góry. - Wspaniale. Colby, czy pozwolisz mi być na sali rozpraw, gdy będziesz to mówić sędziemu? Proszę? - Daruj sobie ten sarkazm, Kincaid. Nikomu nie jest potrzeby. - Każdy ma swoje zdanie. Byłem przy tym, jak obiecałeś urzędnikowi, że dostarczysz nam wyniki wewnętrznych badań Blaylocka. I nie zrobiłeś tego! Okłamałeś urzędnika federalnego! - Byłem przekonany, że raport podlega przywilejowi chroniącemu korespondencję między adwokatem a klientem. I nadal tak uważam. 381 - Przecież to nonsens. Obaj o tym wiemy. Ten dokument nie ma nic wspólnego z udzieloną lub otrzymaną poradą prawną. Wpisano cię do rozdzielnika tylko po to, by stworzyć kiepską podstawę do zatrzymania go. - To nieprawda. - A więc dlaczego nie pokazałeś tego dokumentowi sędziemu na osobności, tak jak sugerowałem podczas przesłuchania? Nie pozwoliłeś, aby to on zdecydował, czy dokument ma zostać nam okazany czy nie. Colby nie miał odpowiedzi na to pytanie, więc zmienił temat. - Nie wiecie, czy w tym raporcie jest choć źdźbło prawdy... - Wszystko w nim jest prawdą. Wiem, bo dowody na to są w samym raporcie. A przy okazji informuję was, że przed przyjściem tutaj kazałem zrobić dziesiątki kopii tego raportu. Wasz człowiek bardzo sumiennie udokumentował swoją pracę. - To był niezrównoważony człowiek - stwierdził Blaylock. - Był pana pracownikiem. Prawnikiem pańskiej firmy. Ponad rok poświęcił na badanie dziwnego smaku wody ze studni B i wyciągnął takie same wnioski jak ja. Stwierdził, że tri i tetra z fabryki skaziły wody gruntowe, a te wąwozem przedostały się do warstw wodonośnych zasilających studnię B. Napisał nawet, że tri i tetra są niebezpieczne i mogą być przyczyną poważnych chorób. - Przerwał, by złapać oddech. - I zrobił to cztery lata przedtem, nim w ogóle usłyszałem o tej całej sprawie! Blaylock skrzyżował ramiona na piersi. Jego ręce nadal lekko drżały. - To był szaleniec. Zupełnie irracjonalny człowiek. Wkrótce po napisaniu tego raportu zwolniliśmy go. - Najlepiej zabić posłańca, co? Bardzo logiczne. - Ben pochylił się do Blaylocka nad biurkiem. - Wiedział pan! Przez cały czas! Wiedział pan, że to fabryka jest winna śmierci tych dzieci... I nic pan nie zrobił. - To nieprawda - zaprzeczył Blaylock, mrugając nerwowo oczami. -Zaostrzyliśmy nasze procedury składowania odpadów. Zwiększyliśmy budżet na ich usuwanie. - Ale nikomu nic nie powiedzieliście. I nie usunęliście tych zakopanych beczek, które zanieczyszczały wody gruntowe. - A czy mogliśmy to zrobić? Gdybyśmy dopuścili, by to się rozniosło, na okrągło nachodziliby nas tacy niedouczeni adwokaci jak pan, wnosząc sprawę do sądu za każdym razem, gdy jakieś dziecko zedrze sobie paznokieć - Mogliście ocalić ludzkie życie! - Głos Bena odbił się echem od ścian pokoju. - Większość moich klientów straciła dzieci w ciągu ostatnich czterech lat. - Szkoda już się stała. Wiedziałem, że zainteresowanie się tą sprawą przez Agencję Ochrony Środowiska jest tylko kwestią czasu. - A więc trzymaliście buzię na kłódkę. Nie poczuwaliście się do odpowiedzialności za swoje działania. 382 -Nadal nie jestem przekonany, że jakiekolwiek skażenia mogą być przyczyną białaczki. - Takie rzeczy może pan wmawiać sobie, panie Blaylock. Nie wierzy pan w to, podobnie jak ja. Pan zabił te dzieci i to tylko dlatego, żeby zaoszczędzić trochę forsy. I z tego samego powodu trzymał pan wszystko w tajemnicy. - Ben odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Colbym. - A ty pomagałeś mu to ukryć. Bo też chciałeś forsy. Blaylock milczał. Wyginał i prostował palce, jakby głęboko się nad czymś zastanawiając. - Czego chcecie? - zapytał w końcu. - Myronie! - krzyknął Colby. - Nie dawaj mu... - Zamknij się, Charltonie. Nie widzisz, że to koniec? - Z powrotem skupił uwagę na Benie. - A więc czego chcecie? - Diablo dobrze pan wie, czego. Blaylock zacisnął wargi. -Ile? - Za zawarcie ugody i odstąpienia od wniesienia apelacji zgodzimy się na taką kwotę, jaką przysięgli określili ja(ko należną powodom. Blaylockowi oczy wyszły z orbit. - Dwadzieścia pięć milionów? To chyba żarty. - Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny. Na tyle zasługujemy, co stwierdziła niezależna i wolna od uprzedzeń ława przysięgłych, zanim koleżka Colby'ego odebrał jej tę sprawę. I na tyle się zgodzimy. - Nigdy tyle nie zapłacę. - Dobrze. Wniosę apelację. A jako podstawę do jej wniesienia wykorzystam bezprawne zatrzymanie przez oskarżonych pewnego dokumentu, jasno wskazującego na popełnienie przestępstwa. A zanim sprawa trafi do sądu, przysięgli na pewno poczytają sobie o tym wszystkim w gazetach. Blaylock otworzył dolną szufladę biurka i wyjął z niej ogromną książeczkę czekową. - Piętnaście milionów. Ben potrząsnął głową. - Dwadzieścia pięć. - Dwadzieścia. Więcej nie mogę. - Dwadzieścia pięć lub wnoszę apelację. Jeszcze dzisiaj. Blaylock zacisnął zęby i przytknął pióro do papieru. - Rozłożymy wypłatę na dziesięć lat, po milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy co pół roku. To będzie pierwsza rata. Wstawię późniejszą datę, bo wypłata musi zostać zatwierdzona przez radę dyrektorów i trzeba dokonać transferu środków. 383 - Nie spieszy mi się. Daję wam na to czterdzieści osiem godzin. Blaylock wyrwał czek z książeczki. - W zamian za tę wypłatę żądam zwrotu wszystkich kopii raportu i obietnicy, że nikomu o nim nie powiecie ani nie przedstawicie go żadnym osobom trzecim - wtrącił się Colby. -Nie, -Słucham? - Nie - powtórzył Ben, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Nie masz tym razem wyboru. Posłuchaj, Kincaid, musimy zawrzeć poufną umowę. - Nie zrobię tego. Nie będę pomagał wam w ukrywaniu waszych brudnych tajemnic. Ale za to daruję sobie wniesienie oskarżenia lub złożenie skargi do rady adwokackiej w związku ze zmową w celu ukrycia dokumentów stanowiących dowód rzeczowy, co może uratuje cię, Charlton, przed utratą licencji, a pana, Myron, przed pójściem do więzienia. Colby wpadł we wściekłość. - Co to ma być? Szantaż? - Nie - odpowiedział Ben. - Sprawiedliwość. A teraz poproszę o czek. Blaylock bez słowa podał mu nad biurkiem czek. - Dziękuję. Idziemy stąd, Christino. - Ben zatrzymał się przy drzwiach. - Mogę wam dać jedną radę? Przygotujcie jakieś oficjalne oświadczenie z przeprosinami i wyrazami żalu. Gdy wieści o tym raporcie się rozniosą, obaj staniecie się dwiema najmniej lubianymi osobami w całym stanie. Ludzie będą was oskarżać, wyzywać, zadawać niewygodne pytania. - Przerwał na chwilę. - A jedenaście rodzin nigdy wam nie wybaczy. Rozdział 47 ^-zabawne. Człowiek przez pięć lat unika gliniarzy, a gdy jeden z nich, któremu w końcu udało się cię namierzyć, odjeżdża, zaczyna ci go brakować. Czyż to nie prawdziwa ironia życia? Fred odsłonił podarte zasłonki i wyglądał przez okno. Od chwili, gdy porucznik Morelli opuścił tę rybacką chatę, nie minęło nawet pół godziny. Powiedział, że musi zadzwonić w kilka miejsc. Sprawdzić, co w biurze; czy nie mają jakichś nowych śladów wskazujących, kto jest zabójcą lub nowych ofiar. A ponieważ w domku nie było telefonu, Morelli musiał pojechać swym wypożyczonym samochodem i znaleźć jakiś. 384 Ostrzegł przedtem Freda, by nie próbował dać nogi, ale mógł to sobie darować. Był pewien, że Fred nigdzie się nie ruszy. Obaj wiedzieli, że to on ma towar i że nie może wiecznie uciekać. Nie ważne, gdzie by pojechał i tak w końcu by go znaleźli. Jeśli najpierw nie dopadłby go przyjaciel o morderczych skłonnościach, co biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, było bardziej prawdopodobnym zakończeniem. I właśnie ten argument najsilniej przemawiał za tym, by został dokładnie tam, gdzie był. Z nadzieją, że gliniarz wróci. I to szybko. Chyba pora zrobić sobie jakieś kanapki, pomyślał. Przywiózł ze sobą trochę prowiantu. Przeszedł do wnęki kuchennej, co w tej chatce wymagało zrobienia aż trzech dużych kroków. Otworzył lodówkę turystyczną i zaczął wyciągać z niej produkty... Nagle zamarł. Co to? Dobiegł go jakiś dźwięk, gdzieś zza domku. Czy na pewno? Tak, na pewno. Coś się tam ruszało w krzakach. Podbiegł do okna na tyłach domku i wyjrzał na zewnątrz. Przecież jeśli nawet naprawdę coś usłyszał, mogło to być wszystko, próbował się uspokoić. Jakiś szop lub tchórz. A może borsuk. Albo jakiś myśliwy lub wędkarz. Lub dwójka kochanków ściskających się w świetle księżyca. Tylko że jakoś nie widział żadnego księżyca. A jeśli już o to chodzi, to niczego innego też. Przecież ten szop lub borsuk mógł się skryć. Poczuł, że po karku spływają mu strużki potu. Zabrnął tak daleko. Tak bardzo daleko. Mógł jakoś przeboleć utratę towaru, a nawet kilka lat więzienia. Ale na pewno nie miał chęci na śmierć. I to z rąk tego morderczego maniaka, który dybał teraz na jego życie. Spociły mu się dłonie. Weź się w garść, nakazywał sobie. Nie zepsuj tego przy ostatniej bazie. Znowu coś usłyszał. Jakiś ruch. Teraz nie miał co tego ani cienia wątpliwości. Nie tylko to usłyszał, ale i zobaczył. Coś się tam ruszało. Ktoś. To był człowiek. I bynajmniej nie był to porucznik Morelli, który miał samochód. Jedyną osobą, która skradałaby się tutaj cichcem... Ogarnięty paniką Fred pognał do drzwi i przekręcił zapadkę. Chwilę później pogasił wszystkie światła. ' W tej nędznej chacie nie było nawet gdzie się skryć. Wszystkie meble były małe i lekkie; żadnego stołu ani szafy, którymi mógłby zabarykadować drzwi. Tylko że to i tak nie na długo zatrzymałoby mordercę. Fred miotał się po całym domku, nie mogąc podjąć decyzji, gdzie się schować. Żadne miejsce nie wydawało się bezpieczne. Nie było tu takiego miejsca. 25 - Milcząca sprawiedliwość 385 Złożył dłonie, ale były tak spocone, że aż się ślizgały. Cały ociekał potem; był tak mokry, jakby stał na deszczu. Serce waliło mu tak mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. A w głowie miał taki zamęt, że zupełnie nie wiedział, co robić. Znowu to usłyszał. Nie było mowy o pomyłce. Za chatą coś się ruszało. Na cholerę mi ta ciemność! Przekręcił włącznik, oświetlając domek. Przynajmniej będą widzieć jeden drugiego. Będą mieć równe szansę. Z tym tylko wyjątkiem, że jego przyjaciel jest wielokrotnym mordercą. A on jest... Fredem bez Jaj. Nie, niech to szlag. Nigdy więcej. Weźmie się w garść. Przejmie nad tym wszystkim kontrolę. Zrobił kilka głębokich wdechów próbując się uspokoić, a potem zmusił się do zrobienia kilku wolnych kroków i wrócił do okna. Znowu to usłyszał; zobaczył też ruszające się gałęzie i liście. Ale tym razem dostrzegł, że wszystkie chwieją się w jednym zgodnym rytmie, a ich ruchowi towarzyszy szum... To był wiatr. To tylko cholerny wiatr. Przycisnął ręce do twarzy, ocierając z niej pot. No widzisz, co się dzieje, mówił do siebie. Widzisz co się dzieje, gdy pozwalasz, by zapanowały nad tobą strach i wyobraźnia? Wpadłeś w dziką panikę. Zupełnie jak jakiś głupek. Jak Fred bez Jaj. Złapał ręcznik i wytarł resztę ociekającego potem ciała. Jezu Chryste, ale ze mnie idiota. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Może nie był Fredem bez Jaj, ale nie był też Jamesem Bondem. Takie akcje wolałby zostawić innym. Zaśmiał się cicho. I wtedy usłyszał, że na zewnątrz zatrzymał się samochód. Dzięki Bogu. Przy tym gliniarzu nic mu się nie stanie; tego był pewien. W tej chwili więzienie wydało mu się dość niską ceną za spokój. Nic dziwnego, że Tony dostał ataku serca. Gdyby Fred pobył tu trochę dłużej, też pewnie skończyłby przedwcześnie w grobie. Nie podszedł, a dosłownie podbiegł do drzwi i otworzył je. Osobą, która stało po ich drugiej stronie, nie był porucznik Morelli. - Sie masz, Fred - powitał Freda jego przyjaciel, szczerząc zęby w uśmiechu. - Stęskniłeś się za mną? Rozdział 48 igdy nie przypuszczałem, że naprawdę to zrobimy - powiedział Ben, podziwiając z jachtu profesora Matthewsa wspaniały widok portu. - Wciąż wydaje mi się, że to sen. 386 - Co, jacht, czy to, że jesteś na nim? - zapytał Matthews. - Jedno i drugie odparł Ben. I naprawdę tak było. Wciąż odczuwał zdumienie, że udało mu się doprowadzić sprawę Elkins do szczęśliwego zakończenia. Zawiózł czek swoim klientom - pierwszą ratę z rozłożonej na dziesięć lat wypłaty. Chociaż należna Benowi część nie wystarczyła mu na spłatę wszystkich wierzycieli, to zdołał uregulować najpilniejsze długi i każdemu coś dać. Co ważniejsze, te pieniądze w połączeniu z opublikowaniem w mediach „niebieskiego raportu" dały każdemu z rodziców poczucie, że ich dzieci nie umarły na darmo. W wejściu do głównej kabiny ukazała się Christina. - O rany, obejrzałam łazienki, pokład i maszynownię. Zakładam, że gdzieś jest jeszcze salon i szklarnia. Matthews roześmiał się. - To już na następnym modelu. Ten ma tylko jedenaście metrów. - No to zwiedziłam wszystko - stwierdziła Christina, puszczając do nich oko. Główna kabina, w której się teraz znajdowali, łączyła funkcję „mostka", z jego wszystkimi przyrządami do nawigacji i żeglugi, oraz dużej jadalni. Nad nimi, widoczny przez szklany portal w suficie, znajdował się rozległy pokład, świetnie nadający się do opalania i wpatrywania w gwiazdy. Poniżej były pomieszczenia dox spania oraz maszynownia z silnikiem i innym sprzętem mechanicznym. Wszystko to łączyły szerokie metalowe mostki i drabinki. Takiej łodzi nie powstydziłaby się nawet rodzina Onassis. - Nie chcę nawet myśleć, ile to musiało cię kosztować - odezwał się Ben. - Widać Dean Kronfield płaci ci dużo więcej niż mi. Matthews roześmiał się. - Nawet za milion lat nie mógłbym sobie na to pozwolić. Odziedziczyłem ją. - A nie mógłbyś trzymać jej gdzieś bliżej domu? - Mógłbym. Tylko, że to jest morski jacht i wstyd go marnować na jeziorze Tenkiller czy jakimś innym. Tutaj, na zatoce, ma się do dyspozycji cały Atlantyk. - Ale nie będziemy odpływać za daleko od brzegu? - zapytał Ben. -Kiepski ze mnie pływak. Matthews znowu wybuchnął śmiechem. - Dopóki nie zdecydujesz się wyskoczyć za reling, by popływać na golasa, nie ma to żadnego znaczenia. Christina zmarszczyła brwi. - Mogę wam zagwarantować, że do takiego czegoś na pewno nie dojdzie. Matthews zgasił silnik. - No, tyle chyba wystarczy. - Wskazał na szybę. - Wciąż widać brzeg. W razie czego dotrzemy tam w mgnieniu oka. Pewnie nie będzie takiej potrzeby, choć w prognozie mówili, że może być sztorm. 387 - Sztorm? Taki z okropnie silnym wiatrem? I dużymi falami? - dopytywał się Ben. - Szczerze w to wątpię. A w razie czego galopem wrócimy do portu. -Sprawdził wskaźnik na metalowym zbiorniku benzyny, znajdującym się po lewej stronie koła sterowego. - Mamy pod dostatkiem benzyny. Naprawdę nic nam nie grozi. - Otworzył drzwi pomieszczenia po prawej stronie. -A teraz, jeśli na macie nic przeciwko temu, zamierzam zasiąść do śniadania. - Mogę ci jakoś pomóc? - zapytał Ben. - Nie ma mowy - odpowiedział Matthews. - Od miesięcy byłeś pod ostrzałem. Dzisiaj masz odpoczywać. - Ale mam poczucie winy, że mnie obsługujesz. - To ja będę się czuł winny, jeśli dostaniesz ataku serca. Chcę żebyś żył jak najdłużej i brał mnie do kolejnych spraw. - Matthews zapalił dwie wysokie świece i postawił je pośrodku stołu. Potem otworzył butelkę Cordon Ne-gro i napełnił kieliszki do szampana. - No cóż, jeśli upierasz się, by samemu wszystko robić, to może rozejrzę się po łódce? Mogę? - zapytał Ben. - Oczywiście. Tylko wróć za dwadzieścia minut. - Masz to jak w banku. Gdzie mogę się napić wody? Matthews wskazał mu lodówkę. - Tam masz butelkowaną. - Co? Na tej łajbie na ma żadnego kranu? Matthews spojrzał na niego wymownie. - Chyba żartujesz? Po tej sprawie już nigdy w życiu nie napiję się kranowy. Mikę wiedział, że coś jest nie tak, zanim jeszcze zatrzymał samochód. W domku nie paliło się światło, a drzwi były szeroko otwarte. Poza tym u podstawy kręgosłupa czuł dziwne mrowienie, a to nigdy nie wróżyło nic dobrego. Przygotowany na najgorsze wyskoczył z samochodu z sig sauerem w dłoni. Powinien był przewidzieć, że lepiej nie zostawiać Freda samego nawet na kilka minut. Ale z wiadomości zostawionej na pagerze dowiedział się, że zdarzyło się następne morderstwo i nie mógł tego zlekceważyć. A poza tym, jeśli mieli kolejne morderstwo, znaczyło to, że morderca jest w Oklahomie, a nie tutaj. Chyba że dał się wykiwać. Przecież morderca mógł mieć numer jego pagera; w końcu nie tak trudno go zdobyć. Wywabiono go stąd... żeby zostawił Freda na pastwę zabójcy. Najchętniej zdzieliłby się po głowie, ale obu rękoma mocno trzymał pistolet. Gdzie on się podział, do cholery? Jedno było pewne, tym razem nie 388 puści mu tego płazem. Nie pozwoli zabić kolejnej ofiary. Nie dałby rady z tym żyć. Myślał tak dosłownie i w przenośni, gdyż było absolutnie pewne, że tym razem morderca nie zostawiłby już go przy życiu. Mikę powoli podkradł się pod domek, podszedł do drzwi, którymi wiatr bujał w przód i w tył, sięgnął do środka i zapalił światło... Wnętrze było zdewastowane. Meble leżały na podłodze. Większość była połamana. Najwyraźniej miała tu miejsce jakaś walka, potężne starcie dwóch osób. Po jej uczestnikach nie pozostał jednak ślad. Chociaż nie, jeden ślad był. Kałuża lepkiej krwi na podłodze. Mikę pochylił się i dotknął jej. Była świeża. Cokolwiek się tu zdarzyło, to niedawno. Mikę pospiesznie obszedł cały domek, upewniając się, czy nikt się nigdzie nie schował lub czy gdzieś nie leży ktoś martwy lub nieprzytomny. Nie trwało to długo. Nikogo nie znalazł. Czyżby byli na zewnątrz? Co tu się stało? Co tu się dzieje? Przeszedł przez próg i znowu znalazł się na zewnątrz... Runął na Mike'a niczym żelbetonowa belka, powalając go na ziemię. Mikę był zgłuszony, lecz wiedział, że nie może zemdleć, gdyż wtedy będzie martwy. Z całych sił starał się zachować świadomość, zmusić do działania. Nie mógł dojrzeć napastnika. Spróbował się odturlać, ale przytłaczający go ciężar był zbyt wielki. Ręce miał wykręcone do tyłu, pistolet wyleciał mu z dłoni. A przygniatająca go sztaba betonu zaczęła okładać go pięściami. Mikę zacisnął zęby i spróbował zrzucić z siebie napastnika. Nic z tego. Następny cios trafił go w bok głowy i poczuł, że po twarzy spływa mu krew, ale nic nie mógł z tym zrobić. Był przyszpilony do ziemi jak jakiś robak podczas naukowego eksperymentu. - Nie pozwolę, żebyś mnie zabił jak innych - wymamrotał napastnik, zadając mu kolejny ostry cios. - Fred? - Mikę szarpnął się z całych sił. - Fred, to ty? - Przecież wiesz że to ja, ty cholerny sukinsynu! - Fred, ty kretynie, to ja, Morelli! Ciosy ustały. Z pewnym wahaniem Fred podniósł się, przestając przygniatać Mike'a do ziemi. Mikę odwrócił się twarzą do góry i otarł krew z czoła. - Ty cholerny idioto! Najpierw się przyjrzyj, a dopiero potem bij, dobrze? Nie jestem mordercą. - Był tutaj - poinformował go Fred cichym i pełnym przerażenia głosem. - Znalazł mnie. 389 -I jeszcze żyjesz? Fred był równie zdziwiony jak Mikę. - Biliśmy się. I to jak. Pewnie widziałeś ten bałagan w środku. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby się nie dać, ale wiedziałem, że nie jestem dla niego żadnym przeciwnikiem. Bawił się ze mną jak kot z upolowaną myszą, zanim ją zje. Po prostu się bawił. - Jak ci się udało uciec? - Sam nie wiem, czy jestem w stanie to zrozumieć. Nawet teraz. Udało mi się zadać dobry cios i zwaliłem go z nóg. Wykorzystałem tę szansę, przeskoczyłem nad nim, rzuciłem się do drzwi i zwiałem do lasu. Biegnąc przez cały czas krzyczałem: „obligacje są w lodówce, zabierz je". I wtedy zdarzyło się coś przedziwnego. -Co? - Zabrał je. I nie ścigał mnie. Nawet nie czekał na mój powrót. Po prostu wziął towar i odjechał. Mikę próbował coś z tego zrozumieć. Jak mężczyzna, który znajdował taką przyjemność w zadawaniu cierpień byłym przyjaciołom, mógł pozwolić jednemu z nich uciec? Za nic nie pasowało mu to do całości. A jednak... - Może wcale nie chce mnie zabić - powiedział Fred i było to bardziej pytanie niż stwierdzenie. - Może teraz, gdy ma już te obligacje, zostawi mnie w spokoju. - Może - mruknął Mikę. - Wydaje mi się jednak, że ten facet jest zdrowo szurnięty. To urodzony morderca, a tylko możesz go wsadzić za kratki. - To dlaczego... - Powiedziałeś, że jutro jest termin wykupu obligacji, tak? A więc pewnie musi się jakoś przygotować, żeby je szybko zamienić na gotówkę. Może jest zbyt zajęty, żeby się bawić w ganianie cię po lesie. Ale to wcale nie znaczy, że później tu nie wróci. Stanowisz dla niego zagrożenie, na które nie chce i nie może sobie pozwolić. - Och! - Fred miał tak przygnębiony wyraz twarzy, że Mikę zaczął żałować swojej szczerości. - Teraz rozumiem. - Nie martw się. Damy ci ochronę. - Yuhuu, hura! - Ale najlepsze, co może cię spotkać, to żebyśmy złapali tego mordercę. A więc w tej chwili gadaj mi, co wiesz o tym człowieku. I to każdy najdrobniejszy szczegół. - Mikę zaprowadził Freda z powrotem do chaty i posadził go na jedynym pozostałym w całości krześle. - Gadaj! Fred wzruszył ramionami. - Co tu jest do gadania? Jack tak samo jak my pracował u Blaylocka i lubił łowić ryby. - Jak go poznałeś? 390 - O ile dobrze pamiętam, Harvey nas ze sobą zetknął. Wszyscy byliśmy zapisani w kolejce do skorzystania z zakładowego domku rybackiego. Nie tego, wtedy Blaylock jeszcze go nie miał. Było to o wiele milsze miejsce w Colorado. Harvey podsunął pomysł, że jeśli zbierzemy się razem i pojedziemy w tym samym czasie, nie trzeba będzie tak długo czekać. - Całkiem rozsądny pomysł. Jak dawno to było? Fred sięgnął pamięcią wstecz. - Kawał czasu. Jakieś dwadzieścia lat lub więcej. - I dogadywaliście się ze sobą? - Wtedy tak. Stanowiliśmy zgraną paczkę. James nieco od nas odsta-wał, ale jego życie zawsze było kompletną klapą, a w miarę upływu czasu było tylko coraz gorzej. Ale wtedy jeszcze jakoś sobie radził. Harvey i Mag-gie zazwyczaj gzili się, robiąc w konia swych małżonków. Ale kim w końcu byliśmy, by ich osądzać? - A ten Jack, ten morderca, był normalnym facetem? - Pewnie, że tak. Ani mniej ani bardziej normalnym niż inni. Nie było w nim nic dziwnego. Chociaż, gdy teraz o tym myślę, to było w nim jakieś okrucieństwo. Lubił się znęcać nad małym zwierzętami. Robił z nich mini-pochodnie. Kiedyś omal nie puścił z dymem domku. Okrucieństwo wobec zwierząt i zamiłowanie do podpalania, pomyślał Mikę. Według FBI, dwie podstawowe cechy typowego seryjnego zabójcy. - A kiedy skończyły się te wypady na ryby? - Gdy znaleźliśmy Tony'ego Montague. I te obligacje. Dalej wędkowaliśmy, ale już nie razem. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale po tym wszystkim naprawdę jakoś nie mieliśmy ochoty się zbyt często widywać. Może się baliśmy, że w jakiś sposób wszystko zepsujemy. A może po prostu nikt nie lubi zadawać się z człowiekiem, który zna wszystkie jego brudne grzeszki. Bardzo ciekawe, myślał Mikę, tylko że w żaden sposób nie pomoże mi to znaleźć mordercy. - Był księgowym? - Nie. Pracował w dziale prawnym. - Powiedziałeś „pracował". To już nie pracuje? - Nie. Odszedł kilka lat temu. Wynikły jakieś problemy. Doszły mnie słuchy, że napisał jakiś raport, który nie spodobał się wyższemu kierownictwu. -1 zwolnili go? - Aha. Tak mi się wydaje. -1 nie wiesz, co się potem z nim stało? - Jasne, że wiem. Przeniósł się do Tulsy. Na wydział prawa. W jednej chwili Mikę poczuł, że zastyga mu krew. - Na wydział prawa? 391 - Aha. I został wykładowcą. Tak jak Canino. Szczerze mówiąc myślę, że Canino pomógł mu w tym. Mikę złapał Freda za ramię. - Jak ten Jack ma na nazwisko? - Matthews. - Jack Matthews? - Aha. Wydaje mi się, że jest ekspertem od jakiegoś prawa deliktowego. Nie wiem jednak, gdzie teraz jest. - Ale ja wiem. - Mikę zerwał się na równe nogi. Jego twarz miała twardy i zacięty wyraz. - Jest gdzieś tutaj w Corups na swoim pieprzonym jachcie. Razem z moim najlepszym przyjacielem. Matthews i Christina stuknęli się kieliszkami wypełnionym szampanem. - Zdrowie uroczej damy - wzniósł toast Matthews. Christina zachichotała. - Całe wieki nie piłam szampana, a przynajmniej od kiedy zaczęła się ta sprawa. Matthews przesunął świece, tak aby mógł się przechylić nad środkiem stołu. - Taka piękna kobieta jak ty co wieczór powinna pić szampana. Szampana z cukierkami. Christina pociągnęła kolejny łyk. - Jesteś słodki. - Obejrzała się przez ramię. - Czemu Ben się tak spóźnia? Mikę zrozumiał aluzję. - To co w końcu między wami jest? - O co ci chodzi? - Nie udawaj. Widać, że jesteście sobie bliscy. - Mam nadzieję. Od kilku lat razem pracujemy. Nieraz byliśmy w niezłych tarapatach. - Daj spokój. Musi być w tym coś więcej. - Nawet jeśli jest, nigdy mi nic o tym nie powiedział. Matthews roześmiał się. - Dobrze. Wycofuję się. Obiad prawie gotowy. Idę poszukać naszego kolegi. - Ruszył do stalowych drzwi prowadzących na zewnętrzny pokład i nagle zatrzymał się. - Gdybyś jednak kiedyś zmieniła zdanie i zdecydowała się wypróbować nowego kolegę, pamiętaj o mnie, dobrze? Christina uśmiechnęła się. - Przyrzekam. 392 Ben podejrzewał, że jego dwadzieścia minut już minęło, ale nie mógł oderwać się od zwiedzania jachtu na własną rękę. Czegoś tak okazałego w życiu nie widział, chyba że na filmach i w komiksach. Na tak wielkiej łodzi można by nawet mieszkać. Prawdę mówiąc, gdyby to była jego łódź, na pewno by to zrobił. Wyobraził sobie życie na łodzi, kołyszącej się łagodnie na falach, w górę i w dół. Może gdyby brał więcej spraw z powództwa cywilnego, gdyby ograniczył swoje wydatki... Kogo on próbuje oszukać? Za każdym razem, gdy brał taką sprawę, zostawał bez grosza przy duszy, nawet jeśli wygrał. Ze sprawami kryminalnymi też nie wiele lepiej mu szło. Od lat praktykował zawód adwokata i w najlepszym razie udawało mu się jakoś przeżyć. Na czymkolwiek polegał sekret robienia pieniędzy w tym zawodzie, on go nie znał. Maszynownia była jedyną częścią statku, której jeszcze nie zbadał. Zazwyczaj takie mechaniczne rzeczy nie interesowały go, ale w tym przypadku odczuł coś w rodzaju fascynacji. Wsłuchiwał się w pomruk silnika, postukiwanie tłoków, czy czegoś tam. Wdychał lekki, lecz wyraźnie wyczuwalny zapach benzyny i smarów. Na końcu pomieszczenia dostrzegł zamknięty luk. Pewnie niczego tam nie było, ale nie mógł się oprzeć pokusie zajrzenia. Był dzisiaj w nastroju „ciekawskiej sroki", a zamknięte drzwi same się prosiły, by je otworzyć. Zrobił to i znalazł małe pomieszczenie niemal całkowicie zajęte przez metalowy zbiornik. Pewnie jakiś bojler, pomyślał. Ale jego uwagę przykuło coś jeszcze. Na podłodze leżał papierowy worek, duży i najwyraźniej pełna. Choć było to dziwne, pewnie by go zignorował, gdyby nie zauważył na jego boku jednego słowa. Blaylock. Blaylock? Czyżby Matthews zabrał ze sobą coś do roboty? Ten facet nigdy się nie zmieni. Nie może się powstrzymać od pracy, nawet gdy wygrali już sprawę. Ben podniósł worek i zajrzał do środka. To nie była prawnicza robota. Ben nie był finansowym geniuszem, ale to co zobaczył, wyglądało na obligacje wyemitowane przez jakiś obcy rząd. Każda z nich miała wartość stu tysięcy dolarów. A było ich tam dużo. Po prostu cała masa. Oczy Bena zrobiły się ogromne. W tych obligacjach musi być z milion dolców. W jaki sposób Matthews doszedł do takich pieniędzy? I dlaczego je tak beztrosko rzucił w tym pomieszczeniu. Ben odwrócił się... i podskoczył tak wysoko, że omal nie walnął głową w sufit. Tuż za nim stał Matthews. Naprawdę żałuję, że to znalazłeś - powiedział. 393 Rzdział 49 .ike pędził autostradą w kierunku miasta, paląc gumy na każdym zakręcie. - Który to port? Zastanów się! - warknął. Fred ścisnął dłońmi skronie. -Nie pamiętam dokładnie. Byłem tam tylko jeden raz. I to dawno temu. - To ci powinno wystarczyć! - Działasz w imieniu rządu. Nie możesz po prostu... do kogoś zadzwonić? Sprawdzić, gdzie jest zarejestrowany? - Rano pewnie bym mógł, ale nie w środku nocy. Tak więc mogę liczyć tylko na to, że powiesz mi, co trzeba. Myśl! Zastanów się! - Staram się! - Fred odwrócił się i wyglądał przez okno po stronie pasażera. - Wydaje mi się, że zaczyna się na M. - To za mało! - Mikę gwałtownie szarpnął kierownicę, ścinając ostry zakręt. - Jeśli ten twój przyjaciel nic nie wie o obligacjach, to nie ma żadnego powodu, by myśleć, że znalazł się w opałach. - Jest. Ben Kincaid ściąga na siebie kłopoty jak magnes. Ma wręcz niezwykły talent do pakowania się w tarapaty i wręcz totalny brak umiejętności wydostawania się z nich. - Ale i tak nie ma żadnego dowodu, że... - Nie będę siedzieć bezczynnie na tyłku, gdy mój przyjaciel siedzi przy jednym stole z wielokrotnym mordercą! Fred z powrotem odwrócił się do Mikę'a. - Dobra... - Tak więc skup się! Rusz głową! - darł się Mikę. - Muszę znać nazwę portu, w którym Matthews trzyma swój jacht. I to zaraz! Ben, chociaż nie poskładał jeszcze wszystkich kawałków tej układanki, instynktownie wyczuł, że jeśli natychmiast nie wydostanie się z pomieszczenia ze zbiornikiem, być może nigdy tego nie zrobi. Rzucił się przed siebie i złapał Matthewsa w pasie. Na nieszczęście było tam za mało miejsca, by któryś z nich mógł się ruszyć. Matthews zaparł się o przeciwległą ścianę, wciąż zagradzając Benowi drogę do wyjścia. Chwycił Bena za ramiona i odepchnął od siebie. Jak na wykładowcę był zdumiewająco silny. Ben uderzył w ścianę zbiornika, przede wszystkim głową. - Wątpię, byś uwierzył, jeśli powiem, że wygrałem na loterii - rzucił oschle Matthews. 394 Ben otarł strużkę krwi spływającą mu z tyłu głowy. - Ta forsa pochodzi z firmy Blaylocka. Matthews spojrzał na niego krzywo. - Z technicznego punktu widzenia pewnie masz rację. - Ukradłeś ją. Miliony dolarów. - Niczego nie ukradłem. - Jego twarz przybrała zacięty wyraz. - Należały mi się. -Należały? Ale... - Kiedyś pracowałem dla nich. W dziale prawnym. Byłem na najlepszej drodze, by zostać zastępcą prezesa. Dopóki mnie nie wylali! Ben spojrzał na drzwi, wciąż zablokowane przez Matthewsa. Ponieważ nie wyglądało, aby było stąd tu jakieś inne wyjście, mógł chwilę poczekać. - Dlaczego cię zwolnili? - Za mówienie prawdy. - Musiało być w tym coś więcej! Matthews prychnął. - Spodziewałem się po tobie więcej, Kincaid. W tej całej sprawie z Blay-lockiem. Ben wytrzeszczył na niego oczy. - Czy mówisz o tym niebieskim raporcie? - Oczywiście, że chodzi mi o niebieski raport! - krzyknął Matthews. -To ja go napisałem. I zapłaciłem za to utratą pracy! - Ty? - szepnął Ben. - To byłeś ty? - Tak, właśnie ja. Mówiłem ci, że kiedyś wykonałem pewną pracę dla Blaylocka, pamiętasz? Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałem dołączyć do twojej drużyny i dokopać Blayłockowi. Cholernie dobrze wiedziałem, że to on zatruł to ujęcie wody. I wiedział o tym, tylko po prostu nie chciał się do tego przyznać. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Nie mogłem. Odchodząc z firmy podpisałem zobowiązanie do zachowania wszystkiego w tajemnicy w zamian za pokaźną odprawę. A w dodatku zostałbym wyłączony z rozprawy. A może ty też. - Ale wciąż miałeś ten raport? - Tak. Myśleli, że zabrali mi wszystkie kopie, ale zachowałem jedną. A gdy stało się jasne, że przegrałeś, wyciągnąłem ją i wysłałem do asystenta Colby'ego. Obserwowałem go w sądzie i widziałem, że zmaga się z własnym sumieniem. Posłałem mu go anonimowo, a on w ten sam sposób przekazał go tobie. Nikt nie miał pojęcia, że mam z tym coś wspólnego. - A więc to ty byłeś źródłem? - Zgadza się. To mnie zawdzięczasz ten wspaniały sukces. - Opuścił oczy. - A teraz oddaj mi towar. 395 I - Towar? W mózgu Bena zaskoczyła jakaś klapka; zrozumiał coś, nad czym zastanawiał się od miesięcy, od tego fatalnego dnia, gdy zgodził się wziąć zastępstwo za Tygrysa... - Daj mi to - nalegał Matthews. A więc to jest ten towar? - Ben mocniej ścisnął worek. - To ty kryłeś się za tym. Z Fentonem i Tygrysem. - Dla swojego własnego dobra lepiej nie bądź taki bystry, Kincaid. Gdy przerażająca prawda dotarła do niego, Ben aż otworzył usta. - Zabiłeś ich. Wszystkich tych pracowników Blaylocka. Zabiłeś ich z tego samego powodu, dla którego James Fenton wziął nas za zakładników. Chodziło ci o zawartość tego worka. O towar. Matthews rzucił się na Bena, a ten poleciał na metalowy zbiornik i znowu huknął w niego głową. - Dlaczego musiałeś okazać się tak cholernie sprytny? - zapytał Matthews, łapiąc Bena za kołnierz. - Nie mogłeś wypić swojego szampana i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy? Myślisz, że tak bardzo chcę cię zabić? Nawet nie wiesz, jak jestem już tym zmęczony. Ben spróbował się wyrwać, ale zabrakło mu siły. Matthews odwiódł pięść i mocno uderzył Bena w szczękę. - Ty głupi, zawsze pakujący się w kłopoty, sukinsynu! - Cofnął się i sięgnął po coś do kieszeni płaszcza. Po długi, ostry nóż. - Miałem go użyć do obiadu - wyjaśnił robiąc krok w stronę Bena. -Ale, jak widać, obiad musi zaczekać. - Mermaid! - triumfalnie wykrzyknął Fred. - Mermaid Lagoon. Lub coś takiego. Mikę zgrzytnął zębami. - To za mało. - Jestem pewny, że tak - powiedział Fred. - No, prawie pewny. Pamiętam, że na maszcie była tam flaga z ruda pokojówką. Mikę skręcił w stronę najbliższego sklepu i wcisnął hamulec. Zobaczył przed nim budkę telefoniczną, przy której, co za szczęście, nadal wisiała książka telefoniczna. Otworzył ją na M, znalazł czego szukał, wydarł kartkę i pognał z powrotem do samochodu. - Czy to może być Mermaid Cove? Oczy Freda rozbłysły. - Tak. Dokładnie tak. A nie mówiłem? - To gdzieś w pobliżu Pontoon Plaża. Masz pojęcie, gdzie to jest? - Jezu, tak dawno temu tam jeździłem... 396 Mikę złapał go za koszulę i potrząsnął nim. - Mój przyjaciel jest w rękach tego maniaka o zabójczych skłonnościach. - Jak myślisz, dasz radę tam trafić? Fred przełknął ślinę. - Oczywiście, że dam. Jedziemy. Matthews z nożem gotowym do zadania ciosu zbliżał się do Bena, który wciąż leżał na podłodze. Widział tylko jedno wyjście. Głupie, bo głupie, ale jedyne. Złączył mocno obie dłonie i z całej siły zdzielił nimi Mat-thewsa w krocze. Matthews zawył. Ben na czworaka rzucił się przed siebie, w ostatniej chwili schodząc z linii ciosu, zanim nóż upadł. Pełzł najszybciej jak mógł, ale Matthews złapał go za obcas i Ben runął prosto na twarz. Matthews wciąż zwijał się z bólu. Ben wykorzystał okazję i wpakował mu łokieć prosto w twarz. Matthews ponownie zawył, a Ben zyskał pół sekundy tak potrzebne, by stanąć na nogach i uciec. Wybiegł za drzwi, taszcząc z sobą worek z obligacjami. Gnał metalowym pokładem do burty statku. Wiedział, że Matthews ma nad nim przewagę. To była jego łódź, więc znał jąo wiele lepiej. Poza tym, mimo jej rozmiarów, i tak nie było tu gdzie uciekać. A Ben nie mógł opuścić statku; stali na kotwicy gdzieś na środku oceanu. Mógłby spróbować dopłynąć do brzegu, ale wiedział, że jego szansę byłyby właściwie żadne. Zwłaszcza gdyby Matthews uruchomił silnik i wpłynął na niego. Nie miał cienia wątpliwości - na dobre utknął w tej pułapce. Ben wspiął się po drabince. Zrobił to tak szybko, że huknął głową w metalowy panel. Z bólu pociemniało mu w oczach, ale zignorował to. Musi wymyślić, jak się stąd wydostać. Gdzie pójść? Co zrobić? -1 tak cię dopadnę, Kincaid! - usłyszał za sobą i poczuł, że krew mu się ścina w żyłach. - Tu nie ma dokąd uciec! Ben otworzył drzwi do głównej kabiny i wpadł do środka. - Christino! Nie ma jej tu, cholera! Dwie świece na stole wciąż się paliły. Do połowy opróżniony kieliszek szampana powiedział mu, gdzie jest. - Christino! - Musi dać jej znać, w jakich są opałach. Poza tym, to ona jest tą sprytniejszą z ich dwójki. Na pewno wymyśli jakieś wyjście. - Christino! Znikła. Co gorsze, Ben wiedział, że te wrzaski przyprowadzą Mat-thewsa prosto do niego. Na tej łodzi i tak nie było wielu kryjówek, a on jeszcze pomagał zabójcy w odszukaniu go. Z powrotem rzucił się do drzwi... 397 - Towar? - W mózgu Bena zaskoczyła jakaś klapka; zrozumiał coś, nad czym zastanawiał się od miesięcy, od tego fatalnego dnia, gdy zgodził się wziąć zastępstwo za Tygrysa... - Daj mi to - nalegał Matthews. - A więc to jest ten towar? - Ben mocniej ścisnął worek. - To ty kryłeś się za tym. Z Fentonem i Tygrysem. - Dla swojego własnego dobra lepiej nie bądź taki bystry, Kincaid. Gdy przerażająca prawda dotarła do niego, Ben aż otworzył usta. - Zabiłeś ich. Wszystkich tych pracowników Blaylocka. Zabiłeś ich z tego samego powodu, dla którego James Fenton wziął nas za zakładników. Chodziło ci o zawartość tego worka. O towar. Matthews rzucił się na Bena, a ten poleciał na metalowy zbiornik i znowu huknął w niego głową. - Dlaczego musiałeś okazać się tak cholernie sprytny? - zapytał Matthews, łapiąc Bena za kołnierz. - Nie mogłeś wypić swojego szampana i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy? Myślisz, że tak bardzo chcę cię zabić? Nawet nie wiesz, jak jestem już tym zmęczony. Ben spróbował się wyrwać, ale zabrakło mu siły. Matthews odwiódł pięść i mocno uderzył Bena w szczękę. - Ty głupi, zawsze pakujący się w kłopoty, sukinsynu! - Cofnął się i sięgnął po coś do kieszeni płaszcza. Po długi, ostry nóż. - Miałem go użyć do obiadu - wyjaśnił robiąc krok w stronę Bena. -Ale, jak widać, obiad musi zaczekać. - Mermaid! - triumfalnie wykrzyknął Fred. - Mermaid Lagoon. Lub coś takiego. Mikę zgrzytnął zębami. - To za mało. - Jestem pewny, że tak - powiedział Fred. - No, prawie pewny. Pamiętam, że na maszcie była tam flaga z ruda pokojówką. Mikę skręcił w stronę najbliższego sklepu i wcisnął hamulec. Zobaczył przed nim budkę telefoniczną, przy której, co za szczęście, nadal wisiała książka telefoniczna. Otworzył ją na M, znalazł czego szukał, wydarł kartkę i pognał z powrotem do samochodu. - Czy to może być Mermaid Cove? Oczy Freda rozbłysły. - Tak. Dokładnie tak. A nie mówiłem? - To gdzieś w pobliżu Pontoon Plaża. Masz pojęcie, gdzie to jest? - Jezu, tak dawno temu tam jeździłem... 396 Mikę złapał go za koszulę i potrząsnął nim. - Mój przyjaciel jest w rękach tego maniaka o zabójczych skłonnościach. - Jak myślisz, dasz radę tam trafić? Fred przełknął ślinę. - Oczywiście, że dam. Jedziemy. Matthews z nożem gotowym do zadania ciosu zbliżał się do Bena, który wciąż leżał na podłodze. Widział tylko jedno wyjście. Głupie, bo głupie, ale jedyne. Złączył mocno obie dłonie i z całej siły zdzielił nimi Mat-thewsa w krocze. Matthews zawył. Ben na czworaka rzucił się przed siebie, w ostatniej chwili schodząc z linii ciosu, zanim nóż upadł. Pełzł najszybciej jak mógł, ale Matthews złapał go za obcas i Ben runął prosto na twarz. Matthews wciąż zwijał się z bólu. Ben wykorzystał okazję i wpakował mu łokieć prosto w twarz. Matthews ponownie zawył, a Ben zyskał pół sekundy tak potrzebne, by stanąć na nogach i uciec. Wybiegł za drzwi, taszcząc z sobą worek z obligacjami. Gnał metalowym pokładem do burty statku. Wiedział, że Matthews ma nad nim przewagę. To była jego łódź, więc znał ją o wiele lepiej. Poza tym, mimo jej rozmiarów, i tak nie było tu gdzie uciekać. A Ben nie mógł opuścić statku; stali na kotwicy gdzieś na środku oceanu. Mógłby spróbować dopłynąć do brzegu, ale wiedział, że jego szansę byłyby właściwie żadne. Zwłaszcza gdyby Matthews uruchomił silnik i wpłynął na niego. Nie miał cienia wątpliwości - na dobre utknął w tej pułapce. Ben wspiął się po drabince. Zrobił to tak szybko, że huknął głową w metalowy panel. Z bólu pociemniało mu w oczach, ale zignorował to. Musi wymyślić, jak się stąd wydostać. Gdzie pójść? Co zrobić? -1 tak cię dopadnę, Kincaid! - usłyszał za sobą i poczuł, że krew mu się ścina w żyłach. - Tu nie ma dokąd uciec! Ben otworzył drzwi do głównej kabiny i wpadł do środka. - Christino! Nie ma jej tu, cholera! Dwie świece na stole wciąż się paliły. Do połowy opróżniony kieliszek szampana powiedział mu, gdzie jest. - Christino! - Musi dać jej znać, w jakich są opałach. Poza tym, to ona jest tą sprytniejszą z ich dwójki. Na pewno wymyśli jakieś wyjście. - Christino! Znikła. Co gorsze, Ben wiedział, że te wrzaski przyprowadzą Mat-thewsa prosto do niego. Na tej łodzi i tak nie było wielu kryjówek, a on jeszcze pomagał zabójcy w odszukaniu go. Z powrotem rzucił się do drzwi... 397 Akurat by zobaczyć, jak Matthews się zbliża. Dzieliło ich zaledwie pięć stóp. Ben spróbował zatrzasnąć metalowe drzwi, lecz Matthews zdążył wetknąć w nie but. - Poddaj się, Benie. Nie masz gdzie uciec. Ben natężył wszystkie siły, ale nie dał rady zamknąć drzwi. Zdecydowany na wszystko sięgnął w kierunku stołu i złapał jedną z palących się świec i wsadził ją w szparę. - Ou! - Matthews zabrał stopę. Zza drzwi wychyliła się jego ręka i wytrąciła Benowi świecę. Ben zamknął do końca drzwi i zaczął je ryglować. Ale zanim dał radę, coś z drugiej strony uderzyło w nie. Matthews próbował je wyważyć. Ben obejrzał się przez ramię. Świeca wylądowała na stole i od jej płomienia zajął się obrus. - To nie ma sensu! - krzyknął Matthews. - Poddaj się! - Kabina się pali! - odwrzasnął mu Ben. - Jeśli nie przestaniesz, twój jacht spłonie! - Muszę mieć te obligacje! - Jeśli nie odłożysz noża, wrzucę je do ognia! Jedyną odpowiedzią Matthewsa był jeszcze silniejszy napór na drzwi. Ben zacisnął zęby i starał sieje utrzymać. Wiedział jednak, że długo nie da rady. Chyba, że Matthews sam zrezygnuje. Ogień się rozprzestrzeniał. Ben chciał go ugasić, póki jeszcze był na to czas, ale nie mógł puścić drzwi. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. To, że Matthews w końcu tu wejdzie, jest nie do uniknięcia. Może trzeba uprzedzić nieuniknione choćby o chwilę. Ben zrezygnował i puścił drzwi. Drzwi zaczęły się otwierać. Ben odczekał, aż w szparze ukazała się ręka Matthewsa... A wtedy z całej siły zatrzasnął drzwi. Prosto na ręce Matthewsa. Matthews wrzasnął jak szalony, co ucieszyło Bena. Nie dość, że Matthews skręca się z bólu, a to mu chodziło, ale w dodatku Christina na pewno usłyszała ten wrzask i zorientowała się, że coś jest nie tak. - Zapłacisz za to, Kincaid! Po drugiej stronie drzwi Ben usłyszał kroki na metalowej podłodze. Zebrał się w sobie, czekając na odwet. Ale nic się nie stało. Nikt już nie napierał na drzwi. Co ten skurwiel wymyślił teraz? Po długiej chwili Ben ostrożnie otworzył drzwi. Matthews zniknął. Razem ze swoim nożem. Dlaczego? Odpowiedź trafiła go niczym bomba. 398 Chce dorwać Christinę! Gdzie ona jest? Przez szklany sufit spojrzał na górny pokład. Niemal nic nie było tam widać, a już najmniej ją. Opuścił kabinę i galopem zbiegł po drabince. Najwidoczniej Christina zamknęła się w którejś z łazienek. A może zaczęła ją boleć głowa i poszła się położyć. Ben gnał przez korytarz, otwierając po kolei wszystkie drzwi i zaglądając do środka. Ani śladu Christiny. I Matthewsa też. Zaczęła go ogarniać panika. Czuł, że serce wali mu jak młotem, jakby zaraz miało wyskoczyć piersi. Co on zrobił? Co zrobił Christinie? Poczuł dym. Widać ogień z głównej kabiny rozprzestrzeniał się. Cholera! Jakby nie dość mieli już problemów! Dostrzegł drabinkę prowadzącą na górny pokład. Może Christina jest właśnie tam? Może naszła ją ochota pobyć trochę w samotności? Ben wspiął się po drabince, oglądając się za siebie przy każdym kroku. Nadal ani śladu Matthewsa. Ben wiedział jednak, że nie może być daleko. Dotarł do szczytu drabinki i wciągnął się na górny pokład. - Cześć, Benie. Jak miło znowu cię widzieć. To był Matthews. Stał na wprost Bena. Wrócili do punktu wyjścia. Matthews jedną ręką obejmował Christinę i trzymał ją mocno. Nóż oparł na jej gardle. Mikę walił w drzwi. - Budzić się! Policja! Zdenerwowany Fred stał za nim. - Może nikogo tam nie ma. - Jest, jest - warknął Mikę. - Tylko nie chce mu się podejść do drzwi. - Może dlatego, że jest środek nocy. - Mało mnie to obchodzi! Równie dobrze może być sam środek Arma-gedonu. - Mikę tak mocno walił w drzwi, że niemal leciały z nich drzazgi. -Pobudka! Po kilku chwilach starszy mężczyzna w szlafroku otworzył drzwi. - Czego? - Pan odpowiada za ten port? Oczy mężczyzny zwęziły się. - Zamknięte. Proszę wrócić o ósmej. - Nie mogę czekać do ósmej. -Zamknięte. 399 Mikę wyciągnął swoją odznakę. - Jeśli ja mówię, że otwarte, to otwarte! Mężczyzna się najeżył. - O co chodzi? Jeśli o tego cholernego Sama Bullfincha i jego licencję połowową... -Nic z tych rzeczy. Macie tu jacht, którego właścicielem jest Jack Matthews? - Aha, cumuje tutaj. - Gdzie? Proszę mi pokazać! - Nie mogę. Zabrał go wieczorem. Mikę poczuł taki ucisk w głowie, jakby lada chwila coś miało ją rozsadzić. - Dokąd popłynął? - A niby skąd, do diabła, mam to wiedzieć? Pilnuję tylko portu. Zabierając łódź, nikt nie wpisuje do dziennika, gdzie płynie. Mikę stanowczym gestem położył dłoń na ramieniu mężczyzny. - Proszę mnie posłuchać. To bardzo ważne. Muszę wiedzieć, gdzie jest ta łódź. Mężczyzna oparł ręce na biodrach. - A ja panu mówię, że nie wiem. I żadne odznaki wszystkich policji tego świata na nic się tutaj nie zdadzą... - Przerwał patrząc gdzieś ponad ramieniem Mike'a. - Zaraz, zaraz. Cholera! Czy to nie ona? Mikę odwrócił się. - Co? Gdzie? Mężczyzna wskazał przed siebie, prosto na ocean. - Tam. Jakieś tysiąc jardów od brzegu. Widzicie? Mikę zmrużył oczy. Mgła ograniczała widoczność, ale wytężając wzrok dojrzał coś w świetle księżyca. Zarys jakiejś łodzi. I to dużej. - Jak się na nią dostać? - No cóż, co prawda nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że do tego potrzebna jest łódź - zgryźliwie odpowiedział mężczyzna. - Skąd mogę ją wziąć? - To przechodzi ludzkie pojęcie! Może ze sklepu z łodziami? Mikę podszedł do mężczyzny tak blisko, że niemal stykali się nosami. - Posłuchaj, staruszku. Może cię to diablo bawi, ale mnie wcale nie jest do śmiechu. A wiesz dlaczego? Bo na tej łódce są moi przyjaciele i grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Tak więc pomóż mi się tam dostać, bo inaczej zdrowo się po tobie przejadę. Mężczyzna odchylił głowę do tyłu. - Dobra, dobra - wymruczał. - Od razu trzeba było tak mówić. - Przykro mi, że to się tak kończy - powiedział Matthews, wciąż mocno przyciskając nóż do gardła Christiny. - Spodobała mi się praca z wami 400 i miałem nadzieję, że kiedyś jeszcze to powtórzymy. Jestem już zmęczony zabijaniem. Owszem, przez pewien czas bawiło mnie to. Dawało odprężenie. Ale miałem nadzieję, że to już koniec, że już nigdy więcej tego nie zrobię. Dziwne, ale to co powiedział, naprawdę zabrzmiało szczerze. - Więc nie rób tego - poprosił Ben. - Nie zabijaj już nikogo więcej, a zwłaszcza Christiny. - Popieram wniosek - mruknęła Christina. Dziewczyna zachowywała się dzielnie, ale Ben wiedział, że jest przerażona. - Obawiam się, że nie mam wyboru - stwierdził Matthews. - Zbyt dużo wiesz. - Ale nikomu o tym nie powiem. Będę cicho jak mysz kościelna. - Chciałbym móc ci wierzyć. - Naprawdę możesz - odezwała się Christina. - Ben zawsze dotrzymuje słowa. Jeśli coś obieca, na pewno to zrobi. Nawet jeśli... - urwała. -Nawet jeśli obieca coś mordercy - dokończył za nią Matthews. - Przykro mi. Nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko. Przez szklany portal wbudowany w pokład Ben widział wnętrze kabiny. Ogień się rozprzestrzeniał. Płomienie strawiły już obrus i zaczynały się wgryzać w stół. - Matthews, jacht płonie. Jeśli czegoś z tym nie zrobisz, niewiele z niego zostanie. Matthews zmusił Christinę do ugięcia kolan i pochylając się nad nią zajrzał do kabiny. - Masz rację - powiedział. - Ale za tę forsę, którą dostanę, kupię sobie dziesięć takich łódek. Oddaj mi te obligacje! I to natychmiast! - Żal patrzeć jak taka łódka płonie - ciągnął dalej Ben. - Co się stanie, jeśli ogień dojdzie do któregoś z tych zbiorników? Lub do baku? Wszyscy wylecimy w powietrze. - Niech cię szlag trafi! - wrzasnął Matthews. - Dawaj te obligacje! Ben podszedł do burty. - Masz natychmiast puścić Christinę! - Słuchaj, ty nędzny... - Albo puszczasz Christinę albo wrzucam te papiery do morza. -Nie! -Zastanów się Matthews. Miliony dolarów jako pokarm dla ryb. Jeśli je tam wrzucę, już nigdy ich nie odzyskasz. Nawet za milion lat. - Jeśli to zrobisz, poderżnę jej gardło! Znaleźli się w impasie, a Ben nie miał pojęcia, jak z niego wybrnąć. Każdy z nich miał coś, na czym drugiemu bardzo zależało i mógł zagrozić czymś, do czego drugi za nic nie chciał dopuścić. Ale na jak długo? Matthews 26 - Milcząca sprawiedliwość 401 zabił już wcześniej. I to wiele razy. Jeśli to potrwa jeszcze chwilę dłużej, na pewno go poniesie. Zabije Christinę z nadzieją, że zdąży odzyskać obligacje, nim jacht pójdzie na dno. Ben wiedział, że musi coś wymyślić, że musi być jakieś wyjście. Tylko jakie? Nic nie przychodziło mu do głowy. Na szczęście Christina miała jakiś pomysł. - Czy byłbyś tak miły i odsunął trochę ten nóż od mojej twarzy? - zapytała Matthewsa. - Jest strasznie zimny. Zaczynam mieć dreszcze. Matthews uśmiechnął się lekko, ale nie odsunął ostrza. - Mówię serio. Chyba nie chcesz, bym zaczęła na ciebie kaszleć i kichać? - To powiedz swojemu szefowi, żeby oddał mi towar! - Z chęcią, ale on i tak nigdy mnie nie słucha. - Wcale mnie to bawi. - No to sam posłuchaj: „Benie, oddaj temu człowiekowi jego towar". Widzisz? Nie zrobił tego. Twarz Matthewsa wykrzywił ohydny grymas. - Liczę do dziesięciu, Kincaid. Jeśli nie dostanę obligację, nim dojdę do dziesiątki, poderżnę jej gardło. - Nie rób tego, Matthews. - Raz. Dwa. - Matthews! Twoja łódka płonie! - Trzy. Cztery. -Matthews! - Pięć. Sześć. - O Boże! - Christina podniosła dłonie od twarzy. - Chyba zacznę kichać. Zakryła twarz, tak jakby naprawdę miała zamiar kichnąć. I wtedy, z koordynacją, o jakiej Ben mógł tylko pomarzyć, zrobiła trzy rzeczy naraz. Kichnęła, odepchnęła nóż z gardła i wbiła obcas w łydkę Matthewsa. Matthews dał krok do tyłu, zwalniając nieco uchwyt na jej ramieniu. Christina wyrwała się i zaczęła biec, ale zdołał złapać ją za sukienkę. Pociągnął ją do tyłu i przewrócił na pokład. Ben cisnął obligacje i podbiegł do Matthewsa. Naparł na przeciwnika próbując go przewróć. Bez skutku. Matthews był zbyt silny, a w dodatku wciąż miał nóż. Siłując się z nim, Ben musiał uważać, by nie znaleźć się w zasięgu ostrza. - Nie masz szans - wysyczał Matthews. Odwiódł pięść i uderzył go w bok twarzy. Ben zatoczył się do tyłu, a Matthews całym ciężarem ciała poleciał za nim. Ben spróbował uchwycić się metalowej drabinki, ale jego dłoń chybiła celu. Upadł na plecy i sturlał się z pokładu na metalową platformę poniżej. 402 Matthews wrócił do Christiny. - Teraz zostaliśmy tylko ty i ja. - Stanął nad nią okrakiem. - Dziewięć. Dziesięć. Czas minął. - Obu rękoma uniósł nóż i zaczął go opuszczać w dół, szybko i zdecydowanie, prosto na gardło Christiny. Nagle nocną ciszę rozdarł strzał. Ben, wciąż oszołomiony, wdrapywał się po drabince, próbując dostrzec, co się dzieje. Matthews dostał i leżał plackiem na pokładzie. Nóż wypadł mu z ręki. Jego zakrwawione ramię zwisało bezwładnie. Ben znalazł źródło strzału po prawej burcie łodzi. Do jachtu zbliżała się mała motorówka. Nie znał starszego mężczyzny u steru, ale facet wychylający się za burtę i ściskający w obu dłoniach pistolet wyglądał znajomo. - Mikę! - wrzasnął odczuwając ogromną ulgę. - Skąd się tu, u diabła, wziąłeś? - Długo by opowiadać. - Gdy motorówka znalazła się dostatecznie blisko, Mikę wskoczył na jacht i po drabince za plecami Bena wspiął się na górny pokład. Podszedł prosto do Matthewsa, który mimo ogromnego bólu, nie stracił przytomności. - Aresztuję cię, ty żałosny, pokręcony skurwysynu. Ben podbiegł do Christiny. - Co z tobą? Wszystko w porządku? Podniosła się o własnych siłach. - W porządku. Jestem tylko trochę roztrzęsiona. - Spojrzała na Mi-ke'a. - Jesteś jak balsam dla mych oczu. Twój widok zawsze mi sprawia radość. - Zawsze do usług. Zarzuciła mu ramiona na szyję i mocno uścisnęła. - Rzeczywiście oddałeś nam przysługę. Tylko następnym razem pospiesz się trochę bardziej, co? Takie wejścia w ostatniej chwili są bardzo efektowne, ale raz mi wystarczy. Mikę uśmiechnął się kwaśno. - Postaram się. Matthews przyglądał się Mike'owi, zaciskając zęby z wściekłości i bólu. - Powinien był wykorzystać okazję i zabić cię wtedy. - Wiesz co? Masz absolutną rację. Ale nie zrobiłeś tego frajerze i teraz dopilnuję, byś zapłacił za wszystko, co zrobiłeś. - Nic nie zrobiłem! - Zabiłeś sześć osób! A przedtem je torturowałeś! Nie zasługujesz, by żyć! Ben zerknął przez szklaną taflę do środka. - Musimy się stąd wynosić, Mikę. Jacht płonie. - W kabinie jest gaśnica - poinformował ich Matthews. 403 - Myślisz, że będę ryzykował życie dla jakiegoś głupiego jachtu? - Mikę wyciągnął kajdanki i zatrzasnął jedną obręcz na nadgarstku Matthewsa. Idziemy. Właśnie miał je zatrzasnąć na drugim nadgarstku, gdy Matthews rzucił się do przodu podbijając Mike'owi rękę, w której trzymał pistolet. Mikę strzelił, ale kula chybiła celu i przebiła się przez szklany portal, wpadając do głównej kabiny. - Trafiła w bak! - krzyknął Ben. - Benzyna wycieka. - Mój Boże -jęknął Mikę. - Benzyna i ogień. Teraz to naprawdę trzeba zabierać stąd tyłek. Christina biegła już po drabince do motorówki. - Pospieszcie się! Mikę złapał kajdanki dyndające na nadgarstku Matthewsa. - Chodź, dupku. - Nigdzie nie pójdę. Mikę szarpnął go ostro. - A właśnie, że pójdziesz. Matthews nawet nie drgnął. - Nie pozwolę się zabrać. Nie teraz. Nie po tym wszystkim, co zrobiłem. Wiem, co mnie spotka. - Nie mam czasu na takie gadki! - ryknął Mikę. - Ta łódź w każdej chwili może wylecieć w powietrze! - Nigdzie nie idę. - Dobrze! - Mikę poddał się. - Zostań tu! - Szybkim ruchem zatrzasnął wolna obręcz na metalowym relingu otaczającym pokład łodzi. Oczy Matthewsa zrobiły się okrągłe. - Stój! Nie możesz... - Już to zrobiłem. - Mikę galopem pognał do motorówki. Ben i Christina już tam byli. Stary człowiek, jej właściciel, trzymał motor na wolnych obrotach, a gdy tylko Mikę znalazł się na pokładzie, dodał gazu. Byli zaledwie w pół w drogi do brzegu, gdy jacht eksplodował. Na tle czarnego nieba wykwitała kula ognia. W jednej chwili w samym środku ciemnej nocy stało się jasno jak w dzień. Moment później rozległ się tak wielki huk, że niemal popękały im bębenki w uszach. - Mój Boże. - Ben odwrócił się i patrzył na płonącą łódź. Nawet z tak daleko czuwał bijący od niej żar. - To chyba znaczy, że Matthewsowi nie będzie potrzebny żaden prawnik. Christina przytaknęła skinieniem głowy. - Co za śmierć. Mikę nawet nie spojrzał. -1 tak miał lepiej niż jego ofiary. Przynajmniej nie cierpiał. 404 - Może - cicho powiedział Ben. Nie mógł oderwać oczu od tego widoku. Jak zaczarowany wpatrywał się w intensywnie pomarańczowa łunę, jedyny jasny punkt na czarnym niebie. Na swój sposób było to piękne; płomienie odbijały się w morzu nadając barwy pozbawionej koloru wodzie. Patrzył na to przez całą drogę do brzegu; na ostatnie szczątki tego, co kiedyś było łodzią Matthewsa, a teraz stało się jego trumną. o o o n N o o O N o N 3 Rozdział 50 w sobotę był Dzień Matki. Była to również pierwsza rocznica śmierci Billy'ego Elkinsa. W parku w Blackwood zorganizowano tego dnia ceremonię ku pamięci nie tylko Billy'ego, ale wszystkich jedenaściorga dzieci z tego miasta, które przedwcześnie zmarły na białaczkę. Ben i Christina stali razem z Cecily i pozostałymi rodzicami wokół strzelającego iskrami ogniska, rozpalono pośrodku kręgu utworzonego z jedenastu przykrytych całunami kamieni, po jednym za każde dziecko. Dzięki za pomoc przy ognisku - cicho odezwała się Cecily. - Tak pięknie płonie. Czego użyliście na rozpałkę? - Wszystkich dokumentów z rozprawy - odpowiedziała Christina. -Z niemal dwustu metalowych kaset pełnych notatek, zeznań i oświadczeń. Ben przytaknął jej kiwnięciem głowy. - A na koniec całą sprawę załatwił jeden dziesięciostronicowy raport, napisany przez niezadowolpnego prawnika, który później został wielokrotnym mordercą. - To wszystko jest takie dziwne - powiedziała Cecily potrząsając głową. - Dziwne i... przerażające. - Przerażające - zgodził się z nią Ben - gdyż oznacza, że Jack Matthews raz w życiu zdecydował się nadstawić karku za coś, co uważał za słuszną sprawę. I drogo za to zapłacił. Kosztowało go to tak wiele, że w końcu się załamał i dostał świra na punkcie wytropienia swojego „towaru" i dopilnowania, aby już nikt nigdy go nie wykiwał. - Przerwał na chwilę. - Zazwyczaj myślimy o mordercach jako o ludziach do gruntu zepsutych i przesiąkniętych 409 złem, ale w przypadku Matthewsa wcale tak nie jest, a przynajmniej nie było na początku. Wydaje mi się, iż dowodzi to, że w każdy z nas nosi w sobie dobro i zło. - Zapatrzył się w płonące ognisko. - Właśnie dlatego jest to takie przerażające. - Już nie ma Matthewsa między nami - cicho stwierdził Christina. -Lepiej o tym nie myśleć. Cecily odwróciła głowę. - Czytałam o tym. Czy zginął podczas eksplozji tego jachtu? - Tak - potwierdził Ben unikając jej wzroku. - Zginął w tym wybuchu. Nie zdążył uciec. - A co z pieniędzmi? - Obligacje też pewnie spłonęły. -1 w ten sposób nikt już nigdy nie wykorzysta tego całego bogactwa -stwierdziła Christina. - Nie zrobił tego Tony Montague, pierwszy złodziej, ani żaden następny. - Potrząsnęła głową. - Wszystkie te cierpienia, te śmierci. Tak zupełnie na nic. Kilkoro rodziców, członków Pierwszego Kościoła Baptystów w Blac-kwood, zaintonowało po cichu pieśń „Powiew ze starego kraju", ulubione requiem Bena. Pieśń zaczynała się spokojnie, ledwo słyszalnie. Sprawiła, że Ben poczuł dreszcze. - Dziękuję wam bardzo za przyjście - powiedziała Cecily. - Przecież nie musieliście tego robić. - Ja musiałem - odparł Ben. - Ja też - dodała Christina. - Wyczytałam w prasie, że Agencja Ochrony Środowiska przyznała fundusze na oczyszczenie ujęcia wody w Blac-kwood, żeby studnia B z powrotem stała się bezpieczna. - Tak. To wspaniała wiadomość - odparła Cecily. - Oczywiście Blaylock wciąż twierdzi, że za to nie odpowiada - wtrącił Ben - ale gdy prasa wydrukowała „niebieski raport", zgodził się wyłożyć poważne kwoty na uzdatnienie wody. - Czy wiecie, że od momentu zamknięcia studni B w Blackwood nie było ani jednego przypadku białaczki? Ani jednego! Gdy działała, jedenaście, a po zamknięciu ani jednego. Myślę, że to mówi samo za siebie. - Na sali sądowej zdrowy rozsądek nie ma żadnego znaczenia, ale w prawdziwym życiu bardzo się przydaje - zgodził się z nią Ben. - Wczoraj nasza grupa rodziców miała spotkanie - ciągnęła Cecily -i postanowiliśmy, że za pieniądze z odszkodowania utworzymy fundację. - Fundację? - zdziwiła się Christina. - A co zamierzacie robić? - Nie dopuszczać do takich zdarzeń w przyszłości. - Cecily wpatrywała się w ognisko, którego płomienie wznosiły się teraz ponad ich głowy. - Zaczniemy od drobnych rzeczy, a potem, gdy zdobędziemy więcej pieniędzy, 410 rozszerzymy działalności. Chcemy uświadomić ludziom, że wszystkie skargi muszą być rozpatrywane jak najszybciej, że trzeba przeprowadzać badania ujęć wody oraz identyfikować potencjalne czynniki rakotwórcze. Może za jakiś będzie nas stać na pomoc przy oczyszczaniu. - Myślę, że to wspaniały pomysł - powiedział Ben. - Bez ciebie nie byłoby go. Ben potrząsnął głową. - To bez ciebie nie byłoby to możliwe. Skończywszy pierwszą pieśń, chór rozpoczął następną zatytułowaną „Cudowna łaska". Większość rodziców dołączyła do śpiewaków; niektórzy tylko nucili, inni znali słowa. „Cudowna łaska, jak pięknie brzmią te słowa, które zbawiły łotra takiego jak ja." Ben poczuł, że ramiona pokryła mu gęsia skórka. - Chyba na dobre pozbyliśmy się tych papierzysk procesowych, co Chri-stino? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Nawet nie wiesz, jaką ulgę odczułam, gdy wynieśliśmy je z biura. Chociaż teraz, gdy zabrano stamtąd także meble i sprzęt, niewiele już w nim zostało. - Strasznie mi przykro z powodu tego, co was spotkało - odezwała się Cecily. - Może moglibyśmy udzielić wam czegoś w rodzaju pożyczki... - Nawet nie ma o tym mowy - przerwał jej Ben. - Dostaliśmy, co nam się uczciwie należało i nie weźmiemy ani centa więcej. Macie wspaniałe plany co do pieniędzy i pozostańcie przy nich. Z nami wszystko będzie dobrze. W swoim czasie odzyskamy te rzeczy. Uregulowaliśmy już najpilniejsze rachunki. - Ale nie macie za co żyć. I nadal macie długi. - Jakoś sobie poradzimy. Nieraz już tak bywało. Choć Cecily wcale nie wyglądała na uspokojoną, zostawiła ten temat. Teraz każde z rodziców po kolei robiło krok naprzód i zdejmowało po jednym całunie z kamieni, wymawiając przy tym głośno imię swojego dziecka; Emily Quatro, Jason Bennet, Jim Foley. Potem każdy mówił kilka słów o swoim dziecku, jakie było, co lubiło lub co je cieszyło. W końcu przyszła kolej na Cecily. - Mój Billy kochał książki - powiedziała. - Był zapalonym czytelnikiem. Jego ulubionym bohaterem był Robert Louis Stevenson. Lubił nawet poezję. Możecie to sobie wyobrazić? Dwunastoletni chłopiec uwielbiający poezję. Położyła rękę na jednym z całunów. - To ostatnia zwrotka jego ulubionego wiersza. Znał go na pamięć. Ten oto werset wyryjesz dla mnie/Spoczywa tam, gdzie zawsze pragnął być/Żeglarz 411 i co przybył do domu z mórz... - przerwała, głos zaczął jej drżeć. - / myśliwy co wrócił z gór. - Pochyliła się i zdjęła całun z kamienia. Ben odwrócił się i zobaczył, że oczy Christiny są pełne łez. - Jakie to wszystko smutne. Ben otoczył ją ramieniem. - Ale teraz już mniej niż kiedyś. Tak mi się przynajmniej wydaje. -Utkwił wzrok w płomieniach. - Troszkę mniej smutne, gdyż ci rodzice, dzięki swojej stanowczości i temu że nie chcieli milczeć, zdołali dobić się sprawiedliwości. - Odwrócił się do Cecily. - I właśnie o to przede wszystkim chodziło w tej sprawie. W zupełnej ciszy Cecily wzięła z pudełka świeczkę, podeszła z nią do ogniska i zapaliła knot. Umieściła świecę na podstawce, którą postawiła obok jednego z zakrytych jeszcze kamieni. - To dla Billy'ego - powiedziała. - To o niego chodziło w tej całej rozprawie. Rozdział 51 o drugiej nad ranem Bena obudził telefon. Mimo późnej pory natychmiast się ubrał i pędem ruszył do szpitala. - To już - powiedziała pielęgniarka. - Pani Marmelstein umiera, nie zostało jej wiele czasu. Dojechawszy na miejsce, wbiegł po schodach na piąte piętro, gdzie na korytarzu dostrzegł Jonesa i Lovinga pochylonych nad telefonem. Rozmowa była przełączona na głośnik i obaj słuchali pełnego złości głosu. - Jak śmiecie mnie budzić po nocy! - wydzierał się głos. - Powiedziałem wam, że nic mnie to nie obchodzi! Dajcie mi święty spokój! - I rozłączył się. - Kto to był? - zapytał Ben. - Paulie - ze smutkiem odpowiedział Loving. - Syn pani Marmelstein. Powiedzieliśmy mu, że jego matka umiera, ale dupek nadal odmawia przyjścia tutaj. Nawet przez telefon nie chce z nią porozmawiać. - Obiecałem jej, że go przyprowadzę. - Ben czuł jakąś wewnętrzną, trudną do zniesienia pustkę. - Pyta o niego? - Bez przerwy - odparł Jones. - Tylko o nim mówi. Ujrzenie go jest jej ostatnim życzeniem na łożu śmierci. •* Po prostu będziemy musimy powiedzieć jej prawdę - stwierdził Ben. - Chyba tak - cicho zgodził się z nim Jones. Całą trójką weszli do pokoju pani Marmelstein, gdzie była już Christi-na. Wyglądało na to, że pani Marmelstein nie śpi. - Pani Marmelstein? To ja, Ben. - Beniamin? - Wydawała się zupełnie świadoma, chociaż wykresy obrazujące na widoczne jej funkcje życiowe była niemal płaskie. Miała zamknięte oczy, ale Ben przypuszczał, że to całkiem naturalne, gdyż teraz była już zupełnie ślepa. - To naprawdę ty? - Tak, to ja - potwierdził biorąc ją za rękę. - Jestem tu. - Oczywiście, że to ty. - Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. -Przecież zawsze ze mną byłeś. Zawsze się tak dobrze mną opiekowałeś. - To pani zawsze się o mnie troszczyła - powiedział Ben, starając się zapanować nad drżeniem głosu, co okazało się jednak zupełnie niemożliwe. - Dała mi pani dom, wtedy gdy go nie miałem. - Znalazłeś Pauliego? - zapytała. Ben zamknął oczy, a żołądek ścisnął mu bolesny skurcz. - Pani Marmelstein, bardzo mi przykro, ale... - Jestem tu. Ben gwałtownie odwrócił głowę. To był Jones, wykorzystujący swoją niezwykłą umiejętność naśladowania i mówiący głosem usłyszanym przed chwilą przez telefon. Jones położył rękę na jej ramieniu. - Jestem tutaj, mamo. Przyszedłem, gdy tylko się dowiedziałem. Pani Marmelstein przykryła jego rękę swoją trzęsącą się dłonią. - Tak się cieszę, Paulie. Tak bardzo chciałam jeszcze raz z tobą porozmawiać. - Mamo - ciągnął dalej Jones - pragnę, żebyś wiedziała, że bardzo żałuję tego wszystkiego, co się stało. - To ja powinna żałować. Nie miałam racji. Teraz to wiem. Przez cały czas miałam nadzieję, że wrócisz i że będę mogła poprosić cię o wybaczenie. Matka zawsze powinna stać po stronie syna. Czy potrafisz wybaczyć starej głupiej kobiecie? Jones pochylił się niżej. - Oczywiście, mamo. - Jego głos był ledwo głośniejszy od szeptu. -Chociaż nie ma tu nic do wybaczania. - Paulie - ciągnęła dalej pani Marmelstein - muszę ci coś wyjaśnić. Chodzi o mój testament. Zostawiam dom Beniaminowi. Benowi opadła szczęka. Co takiego? - Może to wyda się dziwne, ale wiem, że nigdy tego domu nie lubiłeś i pewnie wcale byś go nie chciał, a Ben go potrzebuje. Zawsze pakuje się w kłopoty z pieniędzmi, starając się ocalić świat za marne grosze. Myśli, że 412 413 co przybył do domu z mórz... - przerwała, głos zaczął jej drżeć. - / myśliwy co wrócił z gór. - Pochyliła się i zdjęła całun z kamienia. Ben odwrócił się i zobaczył, że oczy Christiny są pełne łez. - Jakie to wszystko smutne. Ben otoczył ją ramieniem. - Ale teraz już mniej niż kiedyś. Tak mi się przynajmniej wydaje. -Utkwił wzrok w płomieniach. - Troszkę mniej smutne, gdyż ci rodzice, dzięki swojej stanowczości i temu że nie chcieli milczeć, zdołali dobić się sprawiedliwości. - Odwrócił się do Cecily. - I właśnie o to przede wszystkim chodziło w tej sprawie. W zupełnej ciszy Cecily wzięła z pudełka świeczkę, podeszła z nią do ogniska i zapaliła knot. Umieściła świecę na podstawce, którą postawiła obok jednego z zakrytych jeszcze kamieni. - To dla Billy'ego - powiedziała. - To o niego chodziło w tej całej rozprawie. Rozdział 51 V_/ drugiej nad ranem Bena obudził telefon. Mimo późnej pory natychmiast się ubrał i pędem ruszył do szpitala. - To już - powiedziała pielęgniarka. - Pani Marmelstein umiera, nie zostało jej wiele czasu. Dojechawszy na miejsce, wbiegł po schodach na piąte piętro, gdzie na korytarzu dostrzegł Jonesa i Lovinga pochylonych nad telefonem. Rozmowa była przełączona na głośnik i obaj słuchali pełnego złości głosu. - Jak śmiecie mnie budzić po nocy! - wydzierał się głos. - Powiedziałem wam, że nic mnie to nie obchodzi! Dajcie mi święty spokój! - I rozłączył się. - Kto to był? - zapytał Ben. - Paulie - ze smutkiem odpowiedział Loving. - Syn pani Marmelstein. Powiedzieliśmy mu, że jego matka umiera, ale dupek nadal odmawia przyjścia tutaj. Nawet przez telefon nie chce z nią porozmawiać. - Obiecałem jej, że go przyprowadzę. - Ben czuł jakąś wewnętrzną, trudną do zniesienia pustkę. - Pyta o niego? - Bez przerwy - odparł Jones. - Tylko o nim mówi. Ujrzenie go jest jej ostatnim życzeniem na łożu śmierci. - Po prostu będziemy musimy powiedzieć jej prawdę - stwierdził Ben. 412 - Chyba tak - cicho zgodził się z nim Jones. Całą trójką weszli do pokoju pani Marmelstein, gdzie była już Christi-na. Wyglądało na to, że pani Marmelstein nie śpi. - Pani Marmelstein? To ja, Ben. - Beniamin? - Wydawała się zupełnie świadoma, chociaż wykresy obrazujące na widoczne jej funkcje życiowe była niemal płaskie. Miała zamknięte oczy, ale Ben przypuszczał, że to całkiem naturalne, gdyż teraz była już zupełnie ślepa. - To naprawdę ty? - Tak, to ja - potwierdził biorąc ją za rękę. - Jestem tu. - Oczywiście, że to ty. - Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. -Przecież zawsze ze mną byłeś. Zawsze się tak dobrze mną opiekowałeś. - To pani zawsze się o mnie troszczyła - powiedział Ben, starając się zapanować nad drżeniem głosu, co okazało się jednak zupełnie niemożliwe. - Dała mi pani dom, wtedy gdy go nie miałem. - Znalazłeś Pauliego? - zapytała. Ben zamknął oczy, a żołądek ścisnął mu bolesny skurcz. - Pani Marmelstein, bardzo mi przykro, ale... - Jestem tu. Ben gwałtownie odwrócił głowę. To był Jones, wykorzystujący swoją niezwykłą umiejętność naśladowania i mówiący głosem usłyszanym przed chwilą przez telefon. Jones położył rękę na jej ramieniu. - Jestem tutaj, mamo. Przyszedłem, gdy tylko się dowiedziałem. Pani Marmelstein przykryła jego rękę swoją trzęsącą się dłonią. - Tak się cieszę, Paulie. Tak bardzo chciałam jeszcze raz z tobą porozmawiać. - Mamo - ciągnął dalej Jones - pragnę, żebyś wiedziała, że bardzo żałuję tego wszystkiego, co się stało. - To ja powinna żałować. Nie miałam racji. Teraz to wiem. Przez cały czas miałam nadzieję, że wrócisz i że będę mogła poprosić cię o wybaczenie. Matka zawsze powinna stać po stronie syna. Czy potrafisz wybaczyć starej głupiej kobiecie? Jones pochylił się niżej. - Oczywiście, mamo. - Jego głos był ledwo głośniejszy od szeptu. - Chociaż nie ma tu nic do wybaczania. - Paulie - ciągnęła dalej pani Marmelstein - muszę ci coś wyjaśnić. Chodzi o mój testament. Zostawiam dom Beniaminowi. Benowi opadła szczęka. Co takiego? - Może to wyda się dziwne, ale wiem, że nigdy tego domu nie lubiłeś i pewnie wcale byś go nie chciał, a Ben go potrzebuje. Zawsze pakuje się w kłopoty z pieniędzmi, starając się ocalić świat za marne grosze. Myśli, że 413 nie wiem, jakie ma trudności. Wydaje mu się też, że nie wiem, ile włożył w ciągu tych wszystkich lat do mojej kasetki z pieniędzmi na bieżące wydatki. Ale ja dobrze wiem. Zawsze o wszystkim wiem. Ben poczuł pieczenie w oczach. - Wszystko w porządku, mamo - zapewnił ją Jones. - Postąpiłaś właściwie. - Wiem. Po prostu chciałam ci to wyjaśnić. Chcę, żebyś wiedział, że choć daję Benowi dom, to nadal cię kocham. Bardzo mocno. - Ja też cię kocham, mamo. Zawsze będę. W głosie pani Marmelstein wyczuwało się teraz ulgę i spokój, jakby głos syna dodawał jej otuchy. Jones do końca podtrzymywał jej złudzenia. Został przy niej przez resztę nocy, tak samo zresztą jak inni, aż do chwili, gdy wykres na monitorze stał się płaski, a dźwięk wydawany przez aparaturę podtrzymującą funkcje życiowe zmienił się w jednostajne buczenie. Podziękowania Pragną wyrazić wdzięczność wszystkim prawnikom i naukowcom pracującym wspólnymi siłami nad poznaniem prawdy o chorobach wywoływanych przez czynniki środowiskowe. Rzecz jasna, pragnę też podziękować Janowi Schlictmannowi, którego brawurowo poprowadzona sprawa sądowa przeciwko sprawcom skażenia w Wobum w Massachusetts została opisana we wspaniałej książce Janathana Harra A dvii Action. Na nieszczęście, ta sprawa była zaledwie początkiem lawiny, a Woburn okazało się tylko jednym z wielu miejsc, w których w ciągu ostatnich lat doszło do masowych zachorowań. Wszystkie przypadki nagłego wzrostu liczby przypadków występowania określonych chorób wymienione w rozdziale 33 zdarzyły się naprawdę. Zbyt często zdaje się, że choroby, poczynając od raka, a na autyzmie kończąc, których ofiarami są przede wszystkim dzieci, mają związek ze skażeniem środowiska naturalnego. Czytelników pragnących zapoznać się z najświeższymi doniesieniami na temat tego niepokojącego trendu zapraszam do odwiedzenia stron internetowych pod adresem: www.civilactive.com. Pragnę też podziękować przyjaciołom oraz mojemu wydawcy, Joe Bladesowi za jego nieustające wsparcie i świetną pracę. Jestem też niezwykle wdzięczny swoim agentom literackim, Robertowi Gottliebowi i Mattowi Bialerowi z William Morris Agency. Dziękuję też Ar-lene Joplin za przeczytanie mojej książki przed oddaniem jej do druku i za wyłapanie wszystkich głupich błędów. Ogromną wdzięczność wyrażam Robertowi Ginnish, Barbarze Graham i Hyla Glover za podsunięcie pomysłu na tytuł. Serdecznie dziękuję też mojej żonie, najwspanialszej osobie, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się poznać. Bardzo ucieszą mnie listy od czytelników, które można przesyłać na mój adres e-mail: wb(5),williambernhardt.com. Zapraszam także do odwiedzenia moich stron internetowych pod adresem: www.williambemhardt.com. William Bernhardt WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2000. Wydanie I Druk:Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza