13483
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13483 |
Rozszerzenie: |
13483 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13483 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13483 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13483 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Joy Fielding
Autorka kilkunastu książek, z których większość stała się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologicz-no-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Bcach na Florydzie.
Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding
BRAKUJĄCY ELEMENT
DOBRE INTENCJE
GRAND AVENUE
NIE ZDRADZAJ ŻADNYCH TAJEMNIC
PATRZ, JAK JANE UCIEKA
TA DRUGA
Joy Fielding
Autorka kilkunastu książek, z których większość stalą się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psyćhologicz-no-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Bcach na Florydzie.
Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding
BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRAND AVENUE
NIE ZDRADZAJ ŻADNYCH TAJEMNIC
PATRZ, JAK JANE UCIEKA
TA DRUGA
»Książnłca« kieszonkowa
Joy Fielding
Granice uczuć
Przełożyła z angielskiego Barbara Korzon
Wydawnictwo „Książnica"
Tytuł oryginału Kiss Mommy Goodbye
Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko
Logotyp serii Mariusz Banachowicz
Ilustracja na okładce © Free Digitalvision
Copyright © 1981 by Joy Fielding, Inc.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy
żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany
za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.
Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fbtokopiowanie
oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informaqi.
Uzyskano zgodę na wykorzystanie utworu
„I Will Survive", słowa i muzyka Dino Fekaris i Freddie Perren.
Copyright © 1978 by Perren-Vibes Musie, Inc.
Za pozwoleniem autorki i wydawcy przedrukowano fragment utworu Margaret Atwood zaczerpniętego z Power Politics, Toronto, House of Anansi Press 1971.
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2001
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Przedstawione w niej postaci, miejsca i wydarzenia są albo wytworem wyobraźni autorki, albo zostały użyte w fikcyjnym kontekście i jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących bądź zmarłych, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.
Część pierwsza
Przeszłość
ISBN 83-7i32-720-X
ROZDZIALI
— Czy mógłby pan powiedzieć konkretniej, co ma na myśli, mówiąc o dziwacznym zachowaniu żony?
— Konkretniej?...
— Tak — uśmiechnął się obrońca z dobrze wystudiowaną cierpliwością. W jego świetnie modulowanym głosie brzmiało pełne zrozumienie dla trudnej sytuacji klienta.
— Proszę podać nam jakieś przykłady tego, co pan nazywa dziwacznym zachowaniem żony w ciągu paru ubiegłych lat.
— Ach tak. Oczywiście.
Donna Cressy, sztywno wyprostowana na twardym sądowym krześle, beznamiętnie obserwowała mężczyznę zajmującego miejsce dla świadków. Ten człowiek, trzy-dziestoośmioletni Victor Cressy, starszy od niej prawie o pięć lat, zdążył już do tej pory rozbić w pył i proch cały jej wizerunek własny, by teraz z kolei zająć się unicestwianiem smętnych resztek pozostałych po kremacji ich sześcioletniego związku. Każde wypowiedziane przez nią zdanie, każdy ton jej głosu, każdy najdrobniejszy niuans w zachowaniu poddane zostaną takiej wiwisekcji, że prawdziwy obraz ich stosunków przestanie istnieć. Właściwie już przestał. Pozostała jedynie wersja jej męża. No ale cóż
— omal nie uśmiechnęła się na tę myśl — dlaczego ich rozwód miałby różnić się od małżeństwa?
Popatrzyła mu w twarz, myśląc, iż wiele kobiet na widok dawnych kochanków często odczuwa zdumienie: co
ja w nim takiego widziałam? Z nią było inaczej — widziała to samo co kiedyś: konwencjonalnie przystojną, ba, nawet szlachetną twarz o myślących błękitnych oczach, ciemne, prawie czarne włosy, pełne usta, zarys szczęki znamionujący wrażliwość, ale i zdecydowanie. I ten jego głos — władczy, a jednocześnie tak pełen respektu. Jak on to robi?
— Przestała prowadzić samochód — oznajmił z nutą szczerego zdumienia. Jakby w żaden sposób nie mieściło mu się to w głowie.
— Jak to: przestała? — natychmiast włączył się adwokat. — Czyżby pani Cressy miała jakiś wypadek?
Dobry jest, pomyślała Donna. Victor twierdził, że najlepszy na Florydzie. No i nic dziwnego. Zawsze chciał mieć wszystko, co najlepsze. Z początku podziwiała u niego tę cechę, później zaczęła nią gardzić. Zabawne, w jak szybkim tempie to, co się kocha, może stać się przedmiotem szyderstwa. Zabawne, jak ten stary wyjadacz, adwokat Victora, potrafił wyćwiczyć swojego klienta: wszystkie ich kwestie wydają się tak spontaniczne, jakby je wypowiadali po raz pierwszy! Wiedziała od swego obrońcy, że dobry adwokat nigdy nie zada pytania, na które by już nie znał odpowiedzi. Jej adwokat także uchodził za dobrego, choć nie tak dobrego jak tamten.
— Nie. Nigdy nie miała żadnego wypadku — oświadczył Victor. — Prowadziła samochód od szesnastego roku życia i o ile mi wiadomo, ani razu nie miała najdrobniejszej stłuczki.
— A zaraz po ślubie... często jeździła?
— Cały czas. Na naszą drugą rocznicę kupiłem jej małą toyotę. Była uszczęśliwiona.
— I nagle tak po prostu przestała jeździć?
— Właśnie. Ni z tego, ni z owego.
— Czy jakoś to panu wyjaśniła?
— Powiedziała tylko, że nie chce już więcej prowadzić samochodu.
Ed Gerber, tak nazywał się prawnik Victora, uniósł brwi, marszcząc równocześnie czoło i sznurując usta. Zdaniem Donny musiała to być trudna sztuka.
— Kiedy to się stało?
— Jakieś półtora roku temu. Nie, zaraz, może trochę więcej niż półtora... Była wtedy w ciąży z Sharon, a nasza córka ma teraz szesnaście miesięcy. Tak, było to chyba dwa lata temu — odrzekł świadek głębokim głosem. Z jakąż bolesną zadumą!
— I rzeczywiście od tego czasu nie jeździ?
— Z tego, co mi wiadomo, nie.
— Iz tego, co panu wiadomo, nie zdarzyło się nic takiego, co można by uznać za powód owej decyzji?
— Istotnie. Ja... — Victor zawahał się lekko, jakby spierając się z sobą, czy warto kontynuować ten wątek — widziałem raz żonę, jak siada za kółkiem, było to chyba rok temu, kiedy myślała, że śpię...
— Że pan śpi? Która to była godzina?
— Trochę po trzeciej nad ranem.
— O tej porze była poza domem? Co można robić
0 trzeciej w nocy?
— Sprzeciw! — krzyknął pan Stamler, adwokat Donny. Był tej samej wagi i wzrostu co Ed Gerber. Wiek obu także się zgadzał. Mogliby śmiało zamienić się rolami, tyle że zdaniem Victora Ed Gerber był jednak lepszy.
— Przepraszam. Sformułuję to inaczej. Panie Cressy, w co ubrana była pańska żona?
— Miała na sobie koszulę nocną.
— A gdzie w tym momencie były dzieci?
— W domu. Spały.
— Zechce pan opisać szczegółowo wszystko, co pan wtedy widział.
Na twarzy Victora odbiło się zakłopotanie. Szczere, uznała Donna. Wybacz im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią, westchnęła w duchu. Victor przysiągł mówić prawdę, no i mówi prawdę, a że jest to jego prawda, tak jak on ją widzi i rozumie, cóż... Jej szansa nadejdzie później. Ostatnia szansa.
— Usłyszałem stuknięcie frontowych drzwi, więc wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem, że żona otwiera samochód
1 sadowi się za kierownicą. Pamiętam swoje zdumienie.
Zaskoczyło mnie to, że zdecydowała się znowu jeździć, a jeszcze bardziej, że o tej porze. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o jej związku z doktorem Segalem.
— Sprzeciw. Nie istnieje żaden dowód na to, że pani Cressy miała zamiar spotkać się tej nocy z doktorem Segalem.
— Podtrzymuję. — Sędzia. Tej samej wagi i wzrostu co obaj obrońcy. Chyba ze dwadzieścia lat starszy.
— Czy pani Cressy rzeczywiście gdzieś pojechała?
— Nie. Włożyła kluczyk do stacyjki i włączyła silnik, ale potem siedziała już tylko za kierownicą, jakby nie umiała ruszyć. No i zaczęła się trząść. Na całym cielec Trwało to dłuższą chwilę. W końcu wyłączyła silnik, wysiadła i poszła do domu. Pobiegłem do salonu zobaczyć, czy dobrze się czuje, no i stwierdziłem, że płacze. Spytałem ją, co się stało...
— I co ona na to?
— Kazała mi wracać do łóżka, a sama poszła do swego pokoju.
— Mieliście osobne sypialnie?
— Tak. — Powiedziane to zostało z głębokim zażenowaniem.
— Dlaczego?
— Donna sobie tego życzyła.
— Od samego początku?
— Nie, skądże! — słowom tym towarzyszył uśmiech.
— Proszę nie zapominać, że mamy dwójkę dzieci. — Ed Gerber uśmiechnął się współczująco, nawet sędzia zdobył się na uśmiech. Jedynie Donna nie okazała ani krzty emocji.
— Oznajmiła mi twardo — kontynuował Victor — że nie będzie już ze mną sypiać. Było to w dniu, gdy stwierdziła, że po raz drugi jest w ciąży.
— Czy ta decyzja była dla pana czymś zaskakującym?
— Nieszczególnie. W tej sprawie żona już od dłuższego czasu przeważnie mówiła „nie". Z wyjątkiem rzadkich okazji. —Victor uśmiechnął się jak zbity szczeniak. Donna miała ochotę dać mu w zęby.
— A więc żona odmawiała współżycia seksualnego?
— Tak — zabrzmiało to prawie niedosłyszalnie.
— Podała panu jakiś powód?
I czemuż to tak bardzo interesują go powody? — zgryźliwie pomyślała Donna.
— Z początku mówiła po prostu, że jest zbyt zmęczona. Męczy ją opieka nad dzieckiem, znaczy się, nad Adamem. Ma teraz cztery latka.
Donna szeroko otworzyła oczy. Nie chodziło już o to, że tak przekonywająco sprzedawał swoje „prawdy". Wiedziała, że umie to robić. Zwierzył jej się kiedyś, że potrafiłby sprzedać wszystko, nawet piasek Arabom, i rzeczywiście przez pięć ubiegłych lat był najlepszym agentem ubezpieczeniowym „Prudentialu". Teraz jednak była świadkiem niesamowitej wprost transformacji: oto rodowity jankes z Connecticut, przeflancowany do Palm Beach zaledwie osiem lat temu, przeobraził się na jej oczach w autentycznego południowca! Nawet w jego sposobie wymawiania głosek słychać było przeciągłą południową miękkość. Brzmiało to tak prawdziwie, że nawet ona przez moment skłonna była uwierzyć w tę nową tożsamość. Jak to on się wyraził? „Męczy ją opieka nad dzieckiem, znaczy s i ę, nad Adamem." Do licha, Victor Cressy nigdy w życiu nie użył zwrotu „znaczy się"! I to czułe dopowiedzenie — „ma teraz cztery latka" — dosłownie kapnęło mu z gęby jak wielka kropla melasy! A ona prawie dała się na to złapać! Zauważyła, że i z sędzią dzieje się to samo — i ogarnęła ją panika. Mel! Obejrzała się za siebie: był, siedział na swoim miejscu. Uśmiechnął się do niej, lecz z wyrazu jego twarzy widać było, że jest równie jak ona zaskoczony występem Victora. Kiedy znowu spojrzała w stronę miejsca dla świadków, naszła ją straszna myśl, myśl, której uparcie nie dopuszczała do siebie od chwili, gdy postanowiła rozstać się z mężem: że on może wygrać. Mniejsza o rozprawę rozwodową; nie dbała o to, czy przylgnie do niej piętno cudzołóstwa (przyznała się zresztą do zdrady małżeńskiej), lecz nagle w tym miodopłynnym Victorowym głosie wyczuła nader realną groźbę: że mogą jej odebrać dzieci, jedyne istoty, dzięki którym udało jej się przetrwać te
ostatnie okropne lata, nie tracąc przy tym zdrowych zmysłów.
Nie tracąc zdrowych zmysłów? Zdaniem Victora było wręcz przeciwnie.
— Potem naturalnie wciąż chorowała — dobiegły ją jego słowa.
— Chorowała?
— Tak, łapiąc jedno przeziębienie po drugim. Jak nie bronchit, to grypę. Całymi dniami leżała w łóżku.
— Kto zajmował się wtedy dziećmi?
— Nasza sąsiadka, pani Adilman. Jest wdową, więc chętnie do nas przychodziła.
— Czy pani Cressy zasięgała porady jakiegoś lekarza? Uśmiech Victora stał się zręczną mieszaniną ironii
i żalu.
— Z początku chodziła do naszego lekarza rodzinnego, doktora Mitchelsona, ale odkąd przeszedł na emeryturę, konsultowała się już tylko ze swym położnikiem, doktorem Harrisem. Do czasu, gdy poznała doktora Segala. Wtedy on nagle został naszym lekarzem rodzinnym.
— Doktor Melvin Segal?
— Tak.
— To on leczył pańską żonę?
— I dzieci.
— Jak to? Pańskie dzieci nie miały swojego pediatry? Po raz pierwszy podczas tej rozprawy Victor gniewnie
podniósł głos. Musiało to wywrzeć pożądany efekt.
— Miały doskonałego pediatrę! Najlepszego w mieście. Doktora Paula Wellingtona. Ale Donna uparła się nagle, żeby to doktor Segal opiekował się Adamem i Sharon.
— Czy jakoś to uzasadniła? — Ach, znowu te uzasadnienia!
— Niezbyt przekonująco.
Ed Gerber zaczerpnął oddechu. Niczym ów wędrowiec z poematu Roberta Frosta dotarł właśnie do zbiegu dwóch ścieżek, a wybrać mógł tylko jedną. Którą? Pójść dalej szlakiem cudzołóstwa czy zapuścić się głębiej w ten drugi, prowadzący, jak to określił na wstępie, ku dziwnemu
zachowaniu pozwanej? Dróżka poczytalności czy raczej jej braku, co zamierzał wkrótce udowodnić, wydawała mu się wygodniejsza. Uznał przy tym — inaczej niż bohater poematu — że zawsze może zawrócić. Ścieżka zdrady nie ucieknie.
— Do sprawy lekarza wrócimy za chwilę, panie Cressy — zadecydował, unosząc brwi i dziwacznie układając wargi. — Teraz chciałbym skoncentrować się na tym, co wydawało się panu szczególnie osobliwe w zachowaniu żony. Czy może pan nam podać jeszcze parę przykładów?
Victor zerknął przelotnie na Donnę, po czym schylił głowę.
— Cóż... — zaczął bardzo powoli — zaraz po urodzeniu Sharon żona stwierdziła, że wygląda okropnie, wprost nie może na siebie patrzeć, i postanowiła zmienić kolor włosów.
— W tym akurat nie widzę nic nadzwyczajnego — zauważył adwokat, parskając życzliwym śmieszkiem. Świadek przytomnie przeczekał wtręt swego obrońcy (z pewnością także dokładnie zaplanowany) i bez uśmiechu podjął rozpoczęty wątek, stopniowo przyspieszając tempo opowieści.
— Ja też tak z początku myślałem. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że ja osobiście wolę włosy długie i naturalne, a żona świetnie znała moje upodobania.
Pauza. Na użytek sędziego. Niech to sobie dobrze zapamięta. Spryciarz, pomyślała Donna. Specjalnie zrobiłam mu na złość, zmieniając kolor włosów, który tak uwielbiał!
— Z początku — podjął po pauzie — były to tylko jaśniejsze pasemka. Niezbyt dużo. Przy jej ciemnobrązowych włosach wyglądało to nie najgorzej, cóż, kiedy po tygodniu doszła do wniosku, że jej to nie zadowala. Żadna różnica w porównaniu z tym, co było przedtem. No więc teraz już zrobiła tyle tych pasemek, że z naturalnego koloru pozostały jej gdzieniegdzie tylko resztki. Ale i tego było nie dość. Skoro nadal ma mieć długie włosy, lepiej będzie, orzekła, ufarbować wszystkie na blond. Z tej operacji
wyszła prawie biała, ale wkrótce zaczęła narzekać, że taki kolor okropnie żółknie od słońca, więc zmieniła go na „poziomkowy" blond, a po dwóch tygodniach na rudy.
— Znów zrobił pauzę, by nabrać oddechu.
Donna pamiętała, o co chodziło z tym rudym: chciała wyglądać jak Tina Louise. Niestety, jeżeli już kogoś przypominała, to chyba zabiedzone dziecko z sierocińca.
— Rudość — kontynuował jej mąż — przetrwała nie dłużej niż wszystkie poprzednie odcienie. Podobnie kasztan, a potem czerń. W tym momencie jej włosy były już w takim stanie, że je musiała podciąć. Skróciła je więc do ramion, przywracając im zarazem naturalną barwę, taką jak ma teraz. Wyglądała świetnie. Wyraziłem jej swe uznanie, a następnego dnia rano w pierwszej chwili nie poznałem własnej żony! Tak wyglądali więźniowie obozów koncentracyjnych. Donna własnoręcznie wystrzygła sobie włosy prawie do samej skóry, przez co wydawała się jeszcze szczuplejsza, a już wcześniej wychudła na patyk
— zakończył, kręcąc głową z wyrazem skrajnego oszołomienia.
— Co przyjaciele żony sądzili o tych ciągłych zmianach? — pospieszył spytać adwokat. Donna zauważyła, że jej własny prawnik czujnie nadstawia ucha, gotów interweniować w razie zacytowania czyichkolwiek opinii.
Victor zręcznie ominął tę rafę:
— W tej fazie naszego związku moja żona nie miała przyjaciół. W każdym razie takich, którzy odwiedzaliby ją w domu. — Znacząco zawiesił głos, zerkając ukradkiem na Mela. — Pani Adilman spytała mnie pewnego razu, czy z Donną wszystko w porządku.
— Sprzeciw! Zasłyszane.
— Podtrzymuję.
Victor zamilkł, wyczekując wyraźnie odpowiedniej wskazówki swojego obrońcy, co ten niezwłocznie uczynił, delikatnie podsuwając mu właściwy trop.
— Co pan, panie Cressy, myślał o tych eksperymentach?
— Przez pewien czas miałem nadzieję, że jej to przejdzie. Słyszałem, że kobiety po porodzie czasami trochę wariują...
— Sprzeciw, wysoki sądzie! To doprawdy niedopuszczalne...
— Podtrzymuję. Panie Gerber, wkracza pan na bardzo śliski grunt.
Zgromiony prawnik okazał stosowną skruchę. Pochylił głowę i w tej pozycji jął zadawać kolejne pytania.
— Proszę powiedzieć, czy sytuacja poprawiła się z czasem?
— Nie. Uległa zmianie na gorsze.
Donna poczuła, że cierpnie jej stopa. Bez paniki, powiedziała sobie. Jak to mawiała jej matka? Najciem-niej jest zawsze przed świtem. Poruszyła nogą i uśmiechnęła się lekko, czując powracające krążenie krwi. Jeszcze nie umarłam i będę się bronić. Zauważyła, że Victor dostrzegł jej uśmiech i oczy mu się zwęziły. Aha, zastanawia się, co to znaczy, i ma jej za złe. Odpieprz się ode mnie, pomyślała z furią. Z rozkoszą wykrzyczałaby mu w twarz te słowa. Niestety, nie wolno jej tego zrobić, jeśli chce dowieść sądowi, że nadaje się na matkę, że potrafi utrzymać i wychować dzieci, które wydała na świat.
Gdzieś w tle monotonnie szemrał głos Victora opisującego sądowi prawdziwe bądź urojone zniewagi i upokorzenia, które zmuszony był znosić. Nie chciała spotykać się z ludźmi. Nie życzyła sobie zabawiać jego współpracowników czy potencjalnych klientów, a jeśli już czasem decydowała się pójść z nim na jakieś przyjęcie, miał z nią prawdziwy krzyż Pański. Bo albo zachowywała się arogancko i agresywnie, dosłownie ociekała jadem, albo dla odmiany przez cały wieczór nie raczyła otworzyć ust. Jej reakcji nie sposób było przewidzieć. Nigdy. I jeszcze to jej sprzątanie.
Włożył w tę historyjkę tyle autentycznego zdumienia, jakby wcale jej sobie nie przećwiczył, jakby mówił o tym po raz pierwszy.
15
— Zaczęło się po narodzinach Sharon. Mała regularnie koło drugiej w nocy zaczynała wrzeszczeć i trzeba ją było nakarmić. Potem zasypiała, ale żona zamiast wracać do łóżka, brała się za porządki. W salonie, w jadalni, w kuchni... czasami myła tam nawet podłogę. Sharon wkrótce przestała budzić się w nocy, jednak Donna nadal robiła to samo. Wstawała koło drugiej lub trzeciej i przez następną godzinę snuła się po domu ze szczotką i ścierką. Wszedłem któregoś razu do kuchni i zobaczyłem, że zmywa naczynia.
— Urwał na chwilę. — A mieliśmy przecież zmywarkę
— zakończył ponurym tonem.
Kim jest ta szalona kobieta, o której on opowiada?, pomyślała Donna. Dla wszystkich obecnych w tej sali jego żona musi być wariatką. I to mam być ja?
Zaraz potem przyszedł jej na myśl moment, kiedy to nagle abstrakcyjne dotychczas pojęcie piekła nabrało dla niej całkiem konkretnej treści. Była wtedy dwudziestosześcioletnią samodzielną kobietą otoczoną całym rojem mężczyzn, wolną i niezależną. W dniu 4 Lipca grupa jej kolegów z Agencji Reklamowej McFaddona postanowiła urządzić weekendowy piknik, korzystając z nadmorskiego domu rodziców któregoś ze współpracowników (starsi państwo byli w tym czasie na wakacjach). Bawiła się fantastycznie, dopóki przy podziale zadań porządkowych nie wypadło jej zmywać naczyń. Czas od dwunastej do drugiej w nocy spędziła wtedy przy zlewie, jako że zmywarka — słusznie czy niesłusznie — również postanowiła zrobić sobie weekend. I kiedy tak stała przy zlewozmywaku z rękami czerwonymi od gorącej wody i detergentów, patrząc z niemą rozpaczą na kolejną górę brudnych talerzy i sztućców wnoszoną do kuchni przez rozchichotanych biesiadników, przypomniał jej się Camusowski „Mit Syzy-fa". Odkąd jako studentka college'u przeczytała ten zbiór esejów, dość często powracała do niego myślą. Syzyf, bohater starogreckiego mitu, rozgniewał czymś bogów (nie pamiętała już, co to było), którzy wymierzyli mu srogą karę. Miał z woli Zeusa toczyć pod górę gigantyczny kamień, i to przez całą wieczność, bo gdy już sięgał szczytu, głaz
16
zawsze osuwał się na dół. Albert Camus postawił tu sobie (i czytelnikom) pytanie z pozoru absurdalne: czy Syzyf był szczęśliwy? Jeszcze bardziej paradoksalnie brzmiała jego odpowiedź: tak, był szczęśliwy, wiedział bowiem z góry, że nigdy nie wtoczy kamienia na szczyt, nie ma więc żadnej nadziei na sukces. Lecz w tym właśnie, że wyzbył się wszelkiej nadziei, znalazł dla siebie ratunek. Znając i akceptując swoje przeznaczenie, stał się panem własnego losu.
Wnioski, jakie wysnuła Donna z egzystencjalnej teorii Camusa, stojąc nad pełnym zlewem, w którym po jednej porcji brudnych naczyń natychmiast pojawiała się druga, były zgoła inne: jeśli piekło naprawdę istnieje i każdemu, kto żyje, przeznaczone jest jego osobiste piekło, to jej niewątpliwie wypadnie spędzić wieczność w kuchni! Myśl ta z taką siłą i tak plastycznie urealniła jej pojęcie piekła, jak nigdy żaden kaznodzieja. Po raz pierwszy w życiu zlękła się śmierci.
A teraz w tej nagiej, nieprzyjaznej sali opisano ją... —no cóż, z pozoru przynajmniej bardzo wiernie, szkoda tylko, że tak powierzchownie — jako maniaczkę czystości, która budzi się w środku nocy, żeby ręcznie zmywać naczynia, mając w kuchni sprawny automat. Czy tak zachowuje się kobieta panująca nad swoim życiem? Czy kobieta, co w ciągu dwóch miesięcy tyle razy zmienia kolor włosów — upodabniając się kolejno do Glorii Steinem, Lany Turner, Lucille Bali, Dorothy Lamour, na koniec zaś do Mii Farrow — ma prawo oczekiwać, że sąd powierzy jej opiekę nad dwójką malutkich dzieci?
Nie, nie po tym, co tu usłyszała. A będzie tego więcej. Nie zaczęto jeszcze mówić o Melu i jej niewierności. O samych dzieciach i ich sytuacji. Victor był dopiero pierwszym świadkiem. Po nim niewątpliwie zjawią się następni i wszyscy będą ją potępiać, jedni z ubolewaniem, drudzy z oburzeniem. A ona może liczyć jedynie na siebie. Po raz drugi uśmiechnęła się smętnie — taki rozwód, jakie małżeństwo. Podchwyciwszy spojrzenie sędziego — z wyraźną uwagą studiował ten jej uśmieszek, jakże niestosowny
2 Granice uczuć
w obecnych okolicznościach — odgadła, co o niej myśli: wariatka. Po chwili podniósł młotek i stuknął nim o pulpit, ogłaszając przerwę na lunch.
Zanim zdążyła pomyśleć o podniesieniu się z krzesła, już stanął przed nią Victor z twarzą przyobleczoną w wyraz szlachetnej troski.
— Możemy chwilkę porozmawiać?
— Nie! — Zerwała się na równe nogi, gwałtownie odsuwając krzesło i rozglądając się za swym obrońcą. Był w końcu sali, rozmawiał z Melem.
— Proszę cię, moja droga, nie bądź nierozsądna. Spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem:
— A mogę być inna? Czy kobieta, którą tutaj opisałeś, we własnym mniemaniu nadzwyczaj uczciwie, jest w stanie działać racjonalnie? Zbyt wiele po mnie oczekujesz. Jak zwykle. — Zaczęła bezwiednie drapać się po lewym ręku, nad kciukiem.
— Znów masz wysypkę? Opuściła rękę.
— A ty o tym nie wspomniałeś! Nic straconego, dzień jeszcze młody, nie wątpię, że i tym się zajmiesz. — Z całych sił próbowała pohamować język, na próżno. — Och, i zapomniałeś powiedzieć, że mam hemoroidy od przesiadywania z książką na sedesie, chociaż mnie wciąż przestrzegałeś, że tak się to skończy. Głupia smarkula! — ostro trzepnęła się w rękę.
Chwycił ją za tę rękę:
— Proszę cię, Donna, co ty wyprawiasz!
— A ja cię proszę, żebyś mnie puścił! Uczynił to bardzo niechętnie.
— Zrozum, chcę po prostu oszczędzić ci bólu i upokorzeń. I tak będziesz ich miała dosyć.
— Wycofasz wniosek o opiekę? Spojrzał na nią z zakłopotaniem:
— Wiesz, że nie mogę tego zrobić.
— Przecież to bzdura, że nie potrafię wychować własnych dzieci! Sam w to nie wierzysz! — podniosła głos
prawie do krzyku. Mel i pan Stamler przestali rozmawiać; Mel zaraz ruszył w jej stronę.
— To także moje dzieci — przypomniał jej Victor. — Robię jedynie to, co uważam za słuszne.
Mel stanął u jej boku.
— Dobrze wiesz, że nie wygrasz. — Donna włożyła w te słowa więcej przekonania, niż go czuła. — Kiedy sędzia usłyszy moją wersję naszej historii, nie pozwoli odebrać mi dzieci.
Victor przeszył ją i Mela wzrokiem pełnym nie skrywanej nienawiści. Z twarzy zniknął mu już wyraz troski, a jego głos utracił całą południową miękkość. Był teraz bezwzględnie jankeski»i ostry jak wiatr w Chicago.
— Obiecuję ci — syknął przez zęby — że jeśli nawet wygrasz, gorzko tego pożałujesz.
— Co to ma znaczyć? — krzyknęła, ale on zdążył już zrobić w tył zwrot. Zaraz też wyszedł z sali.
18
ROZDZIAŁ 2
Telefon zadzwonił trzy razy, nim wreszcie podniosła słuchawkę, widząc, że żaden z kolegów nie kwapi się tego zrobić.
— Agencja reklamowa McFaddona. Donna Edmunds, słucham. Chwileczkę, sprawdzę, czy jest. Do ciebie, Scott. Jesteś? — szepnęła w stronę mężczyzny przy sąsiednim biurku.
— Kto dzwoni? Mężczyzna czy kobieta?
— Zdecydowanie kobieta — odrzekła z uśmiechem.
— Sexy?
— Zdecydowanie sexy.
— Więc jestem, i to zdecydowanie — oświadczył kolega, wciskając guzik w swoim aparacie. Donna odczekała jeszcze trochę, a kiedy Scott Raxlen rzucił do telefonu uwodzicielskie „halo" okraszone seksownym przydechem, odłożyła słuchawkę. — Och tak, pani Camping, naturalnie — głos kolegi natychmiast się zmienił — zechce pani momencik poczekać? — Czym prędzej włączył inny przycisk i groźnie spojrzał na Donnę: — Piękne dzięki! Nie mówiłaś, że to klientka!
— Nie pytałeś.
— Co z ciebie za człowiek! Wiesz, że mam migrenę!
— Ściśle mówiąc, kaca.
— Ubaw był niewąski — powiedział z uśmiechem, wracając do przerwanej konwersacji z panią Dolores Camping.
Za plecami Donny wykwitł tymczasem Irv Warrack.
— Kiedyż to, złotko, wróciłaś do domu? I nad czym tak teraz ślęczysz?
— Wyszłam przed tobą — przypomniała mu Donna.
— A robię to — stuknęła palcem w szkic projektu reklamowego. — Dla Petersena.
— Dobre! McFaddon będzie zachwycony. — Kpiar-sko zamarkował obracanie cygara w palcach. — Masz w tej firmie wspaniałą przyszłość, dziecinko. Co? — zdziwił się, widząc jej grymas. — Nie jesteś zadowolona?
Donna odłożyła pióro. x
— Chyba jestem... w miarę zadowolona, ale bo ja wiem, czy do końca życia mam ochotę robić to, co robię? Nie jestem pewna. Czuję, że... no wiesz, że znalazłam się w punkcie zwrotnym — dodała z wahaniem, patrząc w życzliwe oczy kolegi. — Uważasz pewnie, że brzmi to zbyt pompatycznie?
— Troszkę. Coś ci powiem, złotko — podjął konfidencjonalnym tonem, pochylając się nad jej biurkiem. — Ktoś, kto potrafił spłodzić takie dziełko, jak „Kondominia May-flower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów", powinien już wiedzieć, co chce robić w życiu. Zrozumiano? — Donna parsknęła śmiechem. — Muszę iść
— stęknął Irv, prostując plecy.
— Dokąd?
— Do domu. Jestem wykończony. Ty nie?
— Popatrz, która godzina! Nawet do lunchu jeszcze kawał czasu.
— Tak późno? — Ruszył w stronę drzwi. — Koniecznie muszę się przespać. Wieczorem idę szaleć z twoją przyjaciółką.
— Z Susan?
— Aha. Fantastyczna dziewczyna. Zastąp mnie, dobra? A skoro już o tym mowa — rzucił, otwierając drzwi
— jak tam twój chłopak?
— Jaki chłopak?
— Ten, na którego wczoraj gapiłaś się cały wieczór. Donna drgnęła: czyżby to było aż tak widoczne?
21
— Wyszłam przed tobą, nie pamiętasz?
— A, prawda. No cóż, miłego weekendu. — Zamknął za sobą drzwi.
— Warrack już wybył? — Scott Raxlen skończył właśnie rozmowę z klientką. — Mądrze zrobił. — Wstał i przeciągnął swoje rosłe ciało. — Ja też idę do domu. Zająć się swoją głową.
— Ludzie, co się z wami dzieje? — Donna omiotła wzrokiem opustoszałe biuro. — Wystarczy małe przyjęcie z okazji udanej kampanii...
— Uhm, „Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów"...
— ...i nazajutrz wszyscy są w proszku. Rhonda nie raczyła się nawet pokazać, Irv wybywa pięć godzin wcześniej, a teraz ty zamierzasz zrobić to samo.
— Ej, Donna, co to za facet?
— Jaki znów facet?
— Ten, o którego pytał cię Irv.
— Ciekawe, jak wy to robicie — Donna pokręciła głową. — Macie chyba po dwie pary uszu.
— Kto to taki?
— Nie wiem, nie mam pojęcia. Przedstawiono nas sobie i tyle. Potem zniknął.
— No i bardzo dobrze. Uwierz mi, Donna, tak jest najlepiej.
— Idź do domu, Scott.
— Przystojniacha z niego, co?
— Mówię ci, idź do domu.
— Zastąpisz mnie?
Donna machnięciem ręki wyprawiła go za drzwi. Pochyliła się znowu nad szkicem, ale pióro w jej palcach zawisło w powietrzu. Może by też iść do domu? Nie, nie powinna.
— I dlaczego, do diabła, taka ze mnie pierwsza uczennica? — zapytała głośno.
Zawsze na posterunku, do samego końca. No, może z wyjątkiem przyjęć. Ze wszystkich spotkań towarzyskich wychodziła zwykle przed innymi. Pomyślała o tej wczoraj-
22
szej imprezie sponsorowanej przez zadowolonego klienta i natychmiast stanęła jej przed oczami twarz nieznajomego. Co za twarz!, westchnęła w duchu, sięgając po słuchawkę. Poczuła nagłą potrzebę pogadania o tym z kimś bliskim.
— Poproszę z Susan Reid. Dziękuję. Dobrze, zaczekam — powiedziała po kilku sekundach ciszy. Czemu nie? Wyglądało na to, że niewiele tu dziś zwojuje. — Wspaniale — rzuciła kpiąco, rozejrzawszy się po pokoju. — Sama jak palec. Co? Och, przepraszam, to nie do pani. Mówi pani, że jeszcze chwilkę? Dobrze, będę czekać.
Po dalszych pięciu minutach Susan Reid podeszła wreszcie do telefonu.
— Ależ trudno cię złapać — westchnęła Donna. — Wiszę na linii już z dziesięć minut. Ja tu ciężko pracuję, wiesz? Nie to co ty. — Słuchając usprawiedliwień przyjaciółki, przypadkiem spojrzała w wielkie panoramiczne okno wychodzące na malowniczą Royal Palm Road, biegnącą samym środkiem modnej dzielnicy Palm Beach. — Co mówisz? Och, wybacz, kochana, muszę kończyć. Teraz nie mogę rozmawiać. Co? Nie, nie! On jest tutaj, wyobrażasz sobie?! Jak to kto? On! Ten fantastyczny facet, którego wczoraj poznałam! Stoi pod moim oknem z czymś, co wygląda na butlę szampana... O Jezu, to naprawdę szampan i dwa kieliszki! Nie wierzę własnym oczom! Och, serce mi wali jak młotem. Naprawdę muszę już kończyć, on tu idzie! Nie do wiary! Pogadamy później, bywaj!
Odkładała właśnie słuchawkę, gdy Victor Cressy wkroczył do biura.
— Cześć — rzucił niedbale. Postawił na jej biurku kieliszki i zaczął otwierać szampana.
— Och! — westchnęła głośno, gdy korek śmignął pod sufit. Opanowała się zaraz, próbując nadać głosowi równie niedbałe brzmienie. — Niezły strzał.
Z uśmiechem spojrzał jej w oczy. Oczy miał kryształowo czyste, niebieskie podobnie jak ona, tyle że o parę odcieni jaśniejsze. Słoneczny błękit. Bez słowa nalał szampana — Dom Perignon, stwierdziła Donna, zerknąwszy ukradkiem na markę — ostrożnie włożył jej w rękę kieli-
szek, a potem sięgnął po swój. Gdy już stuknęli się lekko, zlękła się o swój żołądek: czy aby się nie zbuntuje? Zbliżała się pora lunchu, a ona jeszcze nic nie jadła.
— Za nasi — Wzniósł toast z figlarnym uśmiechem w oczach.
Chyba kpi sobie ze mnie, pomyślała. Czuła gwałtowną potrzebę udania się do łazienki.
— Jestem Victor Cressy — oznajmił, śmiejąc się już teraz całą twarzą.
— Pamiętam.
— Niezmiernie mi to pochlebia. — Pociągnął długi łyk musującego trunku. Poszła za jego przykładem.
Gdybyś ty wiedział, jak dobrze cię zapamiętałam, dodała w duchu, wracając myślą do momentu wczorajszej prezentacji. „Donno, to pan Victor Cressy, najlepszy agent ubezpieczeniowy na całej naszej półkuli..." Tyle. I już go nie było. Mignął jej przed oczami jak smaczna przynęta wygłodniałej rybie i zniknął pośród modnych różowości, jaskrawych zieleni i niemowlęcych błękitów, wessany przez skłębione morze podstarzałych ciał, dzierżących w jednym ręku drinki, w drugim zaś świeżo nabyte świadectwa udziałowe („Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów").
I to wystarczyło, uświadomiła sobie z nagłym dreszczem. Krótka chwila, a po niej... cały wieczór szaleńczych fantazji. Później nie zamienili już ani słowa, mimo że robiła, co mogła — i najdyskretniej jak mogła — żeby jakoś się do niego zbliżyć. On nie próbował do niej podejść ani nawet zmniejszyć dzielącej ich odległości i po kilku przelotnych spojrzeniach, po których doszła do wniosku, że profil ma kapitalny, a twarz nadzwyczajną, zupełnie straciła go z oczu. Gdy nareszcie zdobyła się na odwagę, żeby o niego zapytać, powiedziano jej, że już wyszedł.
A teraz, teraz stał przed nią! Zupełnie jak to sobie wymarzyła!
Przyjrzała się jego ustom. Kiedy mówił, wysuwał chwilami koniuszek języka, który niby ruchliwe zwierzątko z gracją i precyzją węża zmiatał resztki szampana z jego,
ach... jakże zmysłowych warg. Ta górna była troszkę pełniejsza od dolnej, co nadawało mu wygląd zepsutego bogatego ucznia najstarszej klasy podstawówki. Uznała to za szalenie pociągające, choć sama nie mogła się temu nadziwić. Nie ceniła przecież w mężczyźnie takich atrybutów jak bezczelność czy arogancja... Głos miał silny i władczy, lecz i to zaliczyła mu na plus — był to głos człowieka, który najwyraźniej doskonale kieruje swym życiem i dobrze wie, czego chce. Podobał jej się także jego sposób prowadzenia konwersacji, niewymuszona swoboda, z jaką podjął temat ostatniego bankietu, mówiąc, że z miejsca wywarła na nim wrażenie, od chwili kiedy ją zobaczył... W pstrokaciznie niebieskich fryzur i sukien barwy fuksji jej naturalne brązowe włosy i bardzo gustowna sukienka w stonowanym odcieniu bzu były prawdziwym wytchnieniem dla oczu.
„W stonowanym odcieniu bzu" — dokładnie tak się wyraził.
— Zawsze jesteś tak wściekle zajęta? — zapytał na koniec.
Uśmiechnęła się na to, uświadamiając sobie, że od chwili jego przybycia wypowiedziała zaledwie dwa słowa. Wolała mu się przyglądać.
— Nie mogłabyś się dzisiaj urwać? Teraz? — rzucił nieoczekiwanie.
Żywo podniosła się z krzesła. Miała wrażenie, że słyszy czyjś szept: ,3ardzo dobrze, Donna, graj ostro. Tylko tak się wygrywa".
Natychmiast stanął u jej boku.
— Skoro tak, to trzeba się spieszyć.
— Dlaczego? — spytała już w drodze do drzwi. Mój Boże, wreszcie przemówiła!
— Chciałbym zdążyć w pewne miejsce na kolację.
— Na kolację? Nie minęło jeszcze południe. — Zaczęła gmerać w pęku kluczy, żeby zamknąć biuro na weekend, i na moment ogarnęło ją poczucie winy: nie zostawiła żadnej wiadomości dla ewentualnych klientów. Ktoś może zadzwonić czy przyjść, a tu nikogo nie ma...
szek, a potem sięgnął po swój. Gdy już stuknęli się lekko, zlękła się o swój żołądek: czy aby się nie zbuntuje? Zbliżała się pora lunchu, a ona jeszcze nic nie jadła.
— Za nas! — Wzniósł toast z figlarnym uśmiechem w oczach.
Chyba kpi sobie ze mnie, pomyślała. Czuła gwałtowną potrzebę udania się do łazienki.
— Jestem Victor Cressy — oznajmił, śmiejąc się już teraz całą twarzą.
— Pamiętam.
— Niezmiernie mi to pochlebia. — Pociągnął długi łyk musującego trunku. Poszła za jego przykładem.
Gdybyś ty wiedział, jak dobrze cię zapamiętałam, dodała w duchu, wracając myślą do momentu wczorajszej prezentacji. „Donno, to pan Victor Cressy, najlepszy agent ubezpieczeniowy na całej naszej półkuli..." Tyle. I już go nie było. Mignął jej przed oczami jak smaczna przynęta wygłodniałej rybie i zniknął pośród modnych różowości, jaskrawych zieleni i niemowlęcych błękitów, wessany przez skłębione morze podstarzałych ciał, dzierżących w jednym ręku drinki, w drugim zaś świeżo nabyte świadectwa udziałowe („Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów").
I to wystarczyło, uświadomiła sobie z nagłym dreszczem. Krótka chwila, a po niej... cały wieczór szaleńczych fantazji. Później nie zamienili już ani słowa, mimo że robiła, co mogła — i najdyskretniej jak mogła — żeby jakoś się do niego zbliżyć. On nie próbował do niej podejść ani nawet zmniejszyć dzielącej ich odległości i po kilku przelotnych spojrzeniach, po których doszła do wniosku, że profil ma kapitalny, a twarz nadzwyczajną, zupełnie straciła go z oczu. Gdy nareszcie zdobyła się na odwagę, żeby o niego zapytać, powiedziano jej, że już wyszedł.
A teraz, teraz stał przed nią! Zupełnie jak to sobie wymarzyła!
Przyjrzała się jego ustom. Kiedy mówił, wysuwał chwilami koniuszek języka, który niby ruchliwe zwierzątko z gracją i precyzją węża zmiatał resztki szampana z jego,
2Ą
ach... jakże zmysłowych warg. Ta górna była troszkę pełniejsza od dolnej, co nadawało mu wygląd zepsutego bogatego ucznia najstarszej klasy podstawówki. Uznała to za szalenie pociągające, choć sama nie mogła się temu nadziwić. Nie ceniła przecież w mężczyźnie takich atrybutów jak bezczelność czy arogancja... Głos miał silny i władczy, lecz i to zaliczyła mu na plus — był to głos człowieka, który najwyraźniej doskonale kieruje swym życiem i dobrze wie, czego chce. Podobał jej się także jego sposób prowadzenia konwersacji, niewymuszona swoboda, z jaką podjął temat ostatniego bankietu, mówiąc, że z miejsca wywarła na nim wrażenie, od chwili kiedy ją zobaczył... W pstrokaciźnie niebieskich fryzur i sukien barwy fuksji jej naturalne brązowe włosy i bardzo gustowna sukienka w stonowanym odcieniu bzu były prawdziwym wytchnieniem dla oczu.
„W stonowanym odcieniu bzu" — dokładnie tak się wyraził.
— Zawsze jesteś tak wściekle zajęta? — zapytał na koniec.
Uśmiechnęła się na to, uświadamiając sobie, że od chwili jego przybycia wypowiedziała zaledwie dwa słowa. Wolała mu się przyglądać.
— Nie mogłabyś się dzisiaj urwać? Teraz? — rzucił nieoczekiwanie.
Żywo podniosła się z krzesła. Miała wrażenie, że słyszy czyjś szept: „Bardzo dobrze, Donna, graj ostro. Tylko tak się wygrywa".
Natychmiast stanął u jej boku.
— Skoro tak, to trzeba się spieszyć.
— Dlaczego? — spytała już w drodze do drzwi. Mój Boże, wreszcie przemówiła!
— Chciałbym zdążyć w pewne miejsce na kolację.
— Na kolację? Nie minęło jeszcze południe. — Zaczęła gmerać w pęku kluczy, żeby zamknąć biuro na weekend, i na moment ogarnęło ją poczucie winy: nie zostawiła żadnej wiadomości dla ewentualnych klientów. Ktoś może zadzwonić czy przyjść, a tu nikogo nie ma...
— Lunch zjemy w samolocie.
— W samolocie?
— Lokal, do którego zapraszam cię na kolację — zrobił krótką pauzę, otwierając drzwiczki jasnoniebieskiego cadil-laca — znajduje się w Nowym Jorku — zakończył nie bez nutki samozadowolenia.
— Czy zawsze w ten sposób zwalasz kobiety z nóg?
— zażartowała, stukając się drugim kieliszkiem szampana ze swym niebieskookim bóstwem. Siedzieli naprzeciw, patrząc sobie w oczy.
— Żałuję, że nasz wieczór skończy się tak wcześnie. Zapomniałem po prostu, że ostatni powrotny samolot na Florydę startuje grubo przed północą.
— Daj spokój, jest wspaniale! Według mnie to bardzo zdrowo jeść kolację przed szóstą. I bardzo elegancko.
— Oboje parsknęli śmiechem. — Wierzyć mi się nie chce, że siedzę w nowojorskiej restauracji, tyle mil od domu. Jak w bajce — znów się roześmiała.
Z nerwów. Dlaczego jestem taka roztrzęsiona? — zadała sobie pytanie. Nie zamówił przecież hotelu, co znaczy, że nie myślał o wspólnej nocy, nie ma się więc czym martwić, z wyjątkiem tego tylko, że... że nie zarezerwował hotelu! Dlaczego? Czyżby w drodze na lotnisko doszedł do wniosku, że nie jest tak atrakcyjna, jak mu się zdawało? Nie, to mało prawdopodobne. Zamówił drugiego Dom Perignona, a przecież by tego nie zrobił, gdyby nie uważał jej za atrakcyjną.
— Więc to nie jest twój zwyczaj?... — ośmieliła się spytać, zataczając ręką półkole z nadzieją, że zrozumie, o co jej chodzi.
— Powiedzmy, że tak, zarezerwowany jednak tylko dla wyjątków — odparł lekkim tonem, komunikując jej w tych kilku słowach, że uważa ją za wyjątkową, chociaż nie jedyną. Były inne. Jeśli chciał ją podrażnić, to mu się udało.
— To dość kosztowny sposób wywierania wrażenia, nie sądzisz?
Roześmiał się beztrosko:
— Wszystko zależy od filozofii życia. Są ludzie, którzy umierając chcą pozostawić po sobie milion dolarów, ja natomiast pragnę umrzeć jako właściciel miliona. Różnica niby drobna, ale zasadnicza.
Teraz i ona zaczęła się śmiać.
— Twoja filozofia bardziej mi odpowiada. — Zamilkła, spuszczając oczy.
— Na co tak patrzysz?
— Na twoje ręce — odrzekła, zaskoczona zarówno jego pytaniem (czyżby śledził każdy jej gest?), jak i tym, że odpowiedziała na nie bez namysłu.
— Bo co? — w jego głosie brzmiało lekkie rozbawienie.
— Matka wciąż mi powtarzała, że należy patrzeć mężczyźnie na ręce.
— Dlaczego?
— Bo z rąk można odczytać, jaki jest w miłości. — Cholera, ofuknęła się w duchu, i po co to powiedziałam?
Uśmiechnął się szeroko:
— Interesująca kobieta ta twoja matka. Chciałbym ją poznać.
Donnie nagle stanęła przed oczami piękna twarz matki.
— Nie żyje — szepnęła. — Rak. Sięgnął przez stół i ujął obie jej dłonie.
— Opowiedz mi o niej.
— Nie. — Pokręciła głową.
— Dlaczego?
— Wydaje mi się po prostu, że to za ciężki temat jak na pierwszą randkę.
— Powinienem się teraz obrazić — stwierdził Victor, chociaż rąk nie wycofał. Nie przestał się też uśmiechać.
— Och nie, naprawdę... Absolutnie nie chciałam cię urazić, tylko że... no, wiesz, gdy zaczynam o niej mówić, zawsze potem płaczę, chociaż to już prawie dziesięć lat, jak umarła. Wiem, że to głupie...
— Wcale nie. I nie będzie mi przeszkadzało, jeżeli sobie popłaczesz.
Donna na chwilę zamilkła. Miała wrażenie, że matka się do niej uśmiecha. Polubiłabyś tego mężczyznę, pomyślała.
¦
— Była naprawdę cudowna — szepnęła. — Piękna i niesamowicie mądra. Mogłam z nią mówić o wszystkim. Nie wyobrażasz sobie, jak mi jej brakuje. — Wpatrzyła się znowu w jego niebieskie oczy, starając się odegnać kolejny wizerunek matki, który raptem zastąpił wcześniejszy obraz uśmiechniętej zdrowej kobiety. Wychudzona postać wskrzeszona przez pamięć ważyła o połowę mniej niż kiedyś, skórę miała całkiem przezroczystą, a potworne komórki rozlane po całym ciele sprawiły, że uśmiech na zawsze zniknął z jej oczu. Pozostał w nich tylko ból.
— Dałabym wszystko, żeby z nią pogadać chociaż przez chwilę.
— I co byś jej powiedziała?
Donna spojrzała w sufit, próbując powstrzymać łzy.
— Nie wiem. — Roześmiała się nagle. Nie czuła już łez pod powieką, widziała znów tylko jego. — Spytałabym ją pewnie, co mam zrobić.
— Z czym?
— Ze wszystkim. — Oboje wybuchnęli śmiechem.
— Kiedy żyła, miałam zawsze świadomość, że gdy sama nie potrafię o czymś zdecydować, powiedzmy, jak postąpić w konkretnym przypadku czy nawet co na siebie włożyć, jest przy mnie moja mama. Ona będzie wiedziała. Dobrze czasem mieć kogoś, kto za nas podejmie decyzję, prawda? A może plotę bez sensu?
— Dlatego pozwoliłaś mi wybrać menu? A mówisz bardzo sensownie. Przynajmniej ja tak uważam.
Donna rozejrzała się po mrocznej salce. Teraz dopiero zaczęła dostrzegać malutkie stoliki, każdy otoczony wianuszkiem krzeseł. Mimo wczesnej pory większość już była zajęta.
— Co do menu... Po prostu pomyślałam, że pewnie się orientujesz, co tu mają najlepszego w karcie. — Mężczyzna gotów lecieć parę godzin samolotem, żeby wydać kilka setek na kolację, a potem wrócić do domu tego samego wieczoru, musi tu mieć swoje ulubione danie, dopowiedziała w duchu, głośno zaś zapytała: — Skąd wiesz, że homara należy gotować akurat siedem i pół minuty?
— Wiem to od czasów college'u od jednego z naszych profesorów. Dosłownie wbił mi to do głowy. Nie pytaj mnie o szczegóły, bo nie pamiętam. Powiem ci tylko, że po dziś dzień widzę tę scenkę jak żywą. Stary dziwak stoi na podium, wykrzykując: „Homara nie gotuj nigdy dłużej ani krócej niż siedem i pół minuty!"
— I co to miało znaczyć?
— Cholera go wie!
Po raz pierwszy zdarzyło mu się zakląć. Zupełnie na to nie przygotowana Donna zaczęła się śmiać. Długo i bardzo głośno.
— Był to jakiś wykład z matematyki — kontynuował Victor — a chodziło pewnie o precyzję. Nie wiem dokładnie, to było tak dawno temu. Z całego kursu pamiętam jeszcze tylko jedno: kiedy mieliśmy jakiś sprawdzian czy egzamin, zawsze wplatałem pomiędzy te piekielnie suche wzory kilka wierszy haiku. Moich własnych.
— Haiku?
— To japońska poezja sylabiczna o treści zwykle komicznej, a niekiedy nawet dość dosadnej. Taki wiersz ma tylko siedemnaście sylab. Sztuka polega na tym, żeby w tak rygorystycznej formie zmieścić wszystko, cały obraz lub pełną myśl.
— Po co to robiłeś?
— Czy ja wiem? Może chciałem pokazać staremu zgredowi, że poezja bywa równie precyzyjna jak matematyka, a może po prostu dla rozrywki. Czemu się uśmiechasz?
— Bo to tak miło prowadzić prawdziwą konwersację
— wyznała z naiwną szczerością. — Większość znanych mi mężczyzn w ogóle nie umie rozmawiać. Dosłownie o niczym, a co dopiero o poezji haiku! Każda wypowiadana przez nich kwestia nieuchronnie zmierza w stronę seksu.
— Ugryzła się w język, uświadamiając sobie, że sama popełnia ten grzech, i to już po raz drugi w ciągu kilku minut. Czym prędzej zmieniła temat: — Pochodzisz z Nowego Jorku?
— Z Connecticut.
— Twoja rodzina mieszka tam nadal?
28
— Była naprawdę cudowna — szepnęła. — Piękna i niesamowicie mądra. Mogłam z nią mówić o wszystkim. Nie wyobrażasz sobie, jak mi jej brakuje. — Wpatrzyła się znowu w jego niebieskie oczy, starając się odegnać kolejny wizerunek matki, który raptem zastąpił wcześniejszy obraz uśmiechniętej zdrowej kobiety. Wychudzona postać wskrzeszona przez pamięć ważyła o połowę mniej niż kiedyś, skórę miała całkiem przezroczystą, a potworne komórki rozlane po całym ciele sprawiły, że uśmiech na zawsze zniknął z jej oczu. Pozostał