Joy Fielding Autorka kilkunastu książek, z których większość stała się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psychologicz-no-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Bcach na Florydzie. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRAND AVENUE NIE ZDRADZAJ ŻADNYCH TAJEMNIC PATRZ, JAK JANE UCIEKA TA DRUGA Joy Fielding Autorka kilkunastu książek, z których większość stalą się międzynarodowymi bestsellerami. Bohaterkami jej powieści psyćhologicz-no-obyczajowych, czasem ubarwionych wątkiem sensacyjnym, są kobiety, którym los nie szczędzi niespodzianek, stawiając je przed trudną, mającą ogromny wpływ na ich życie decyzją lub zaskakując odkryciem prawdziwego oblicza osób z najbliższego otoczenia. Joy Fielding porusza problemy dotyczące wielu z nas, poprzez losy bohaterek wskazuje niektóre sposoby radzenia sobie z nimi, a wszystko to łączy z niezwykle trafnymi obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi oraz wartką akcją. Pisarka jest absolwentką Uniwersytetu w Toronto, mieszka wraz z mężem i dwiema córkami w Toronto i w Palm Bcach na Florydzie. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się powieści Joy Fielding BRAKUJĄCY ELEMENT DOBRE INTENCJE GRAND AVENUE NIE ZDRADZAJ ŻADNYCH TAJEMNIC PATRZ, JAK JANE UCIEKA TA DRUGA »Książnłca« kieszonkowa Joy Fielding Granice uczuć Przełożyła z angielskiego Barbara Korzon Wydawnictwo „Książnica" Tytuł oryginału Kiss Mommy Goodbye Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko Logotyp serii Mariusz Banachowicz Ilustracja na okładce © Free Digitalvision Copyright © 1981 by Joy Fielding, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fbtokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informaqi. Uzyskano zgodę na wykorzystanie utworu „I Will Survive", słowa i muzyka Dino Fekaris i Freddie Perren. Copyright © 1978 by Perren-Vibes Musie, Inc. Za pozwoleniem autorki i wydawcy przedrukowano fragment utworu Margaret Atwood zaczerpniętego z Power Politics, Toronto, House of Anansi Press 1971. For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2001 Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Przedstawione w niej postaci, miejsca i wydarzenia są albo wytworem wyobraźni autorki, albo zostały użyte w fikcyjnym kontekście i jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących bądź zmarłych, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe. Część pierwsza Przeszłość ISBN 83-7i32-720-X ROZDZIALI — Czy mógłby pan powiedzieć konkretniej, co ma na myśli, mówiąc o dziwacznym zachowaniu żony? — Konkretniej?... — Tak — uśmiechnął się obrońca z dobrze wystudiowaną cierpliwością. W jego świetnie modulowanym głosie brzmiało pełne zrozumienie dla trudnej sytuacji klienta. — Proszę podać nam jakieś przykłady tego, co pan nazywa dziwacznym zachowaniem żony w ciągu paru ubiegłych lat. — Ach tak. Oczywiście. Donna Cressy, sztywno wyprostowana na twardym sądowym krześle, beznamiętnie obserwowała mężczyznę zajmującego miejsce dla świadków. Ten człowiek, trzy-dziestoośmioletni Victor Cressy, starszy od niej prawie o pięć lat, zdążył już do tej pory rozbić w pył i proch cały jej wizerunek własny, by teraz z kolei zająć się unicestwianiem smętnych resztek pozostałych po kremacji ich sześcioletniego związku. Każde wypowiedziane przez nią zdanie, każdy ton jej głosu, każdy najdrobniejszy niuans w zachowaniu poddane zostaną takiej wiwisekcji, że prawdziwy obraz ich stosunków przestanie istnieć. Właściwie już przestał. Pozostała jedynie wersja jej męża. No ale cóż — omal nie uśmiechnęła się na tę myśl — dlaczego ich rozwód miałby różnić się od małżeństwa? Popatrzyła mu w twarz, myśląc, iż wiele kobiet na widok dawnych kochanków często odczuwa zdumienie: co ja w nim takiego widziałam? Z nią było inaczej — widziała to samo co kiedyś: konwencjonalnie przystojną, ba, nawet szlachetną twarz o myślących błękitnych oczach, ciemne, prawie czarne włosy, pełne usta, zarys szczęki znamionujący wrażliwość, ale i zdecydowanie. I ten jego głos — władczy, a jednocześnie tak pełen respektu. Jak on to robi? — Przestała prowadzić samochód — oznajmił z nutą szczerego zdumienia. Jakby w żaden sposób nie mieściło mu się to w głowie. — Jak to: przestała? — natychmiast włączył się adwokat. — Czyżby pani Cressy miała jakiś wypadek? Dobry jest, pomyślała Donna. Victor twierdził, że najlepszy na Florydzie. No i nic dziwnego. Zawsze chciał mieć wszystko, co najlepsze. Z początku podziwiała u niego tę cechę, później zaczęła nią gardzić. Zabawne, w jak szybkim tempie to, co się kocha, może stać się przedmiotem szyderstwa. Zabawne, jak ten stary wyjadacz, adwokat Victora, potrafił wyćwiczyć swojego klienta: wszystkie ich kwestie wydają się tak spontaniczne, jakby je wypowiadali po raz pierwszy! Wiedziała od swego obrońcy, że dobry adwokat nigdy nie zada pytania, na które by już nie znał odpowiedzi. Jej adwokat także uchodził za dobrego, choć nie tak dobrego jak tamten. — Nie. Nigdy nie miała żadnego wypadku — oświadczył Victor. — Prowadziła samochód od szesnastego roku życia i o ile mi wiadomo, ani razu nie miała najdrobniejszej stłuczki. — A zaraz po ślubie... często jeździła? — Cały czas. Na naszą drugą rocznicę kupiłem jej małą toyotę. Była uszczęśliwiona. — I nagle tak po prostu przestała jeździć? — Właśnie. Ni z tego, ni z owego. — Czy jakoś to panu wyjaśniła? — Powiedziała tylko, że nie chce już więcej prowadzić samochodu. Ed Gerber, tak nazywał się prawnik Victora, uniósł brwi, marszcząc równocześnie czoło i sznurując usta. Zdaniem Donny musiała to być trudna sztuka. — Kiedy to się stało? — Jakieś półtora roku temu. Nie, zaraz, może trochę więcej niż półtora... Była wtedy w ciąży z Sharon, a nasza córka ma teraz szesnaście miesięcy. Tak, było to chyba dwa lata temu — odrzekł świadek głębokim głosem. Z jakąż bolesną zadumą! — I rzeczywiście od tego czasu nie jeździ? — Z tego, co mi wiadomo, nie. — Iz tego, co panu wiadomo, nie zdarzyło się nic takiego, co można by uznać za powód owej decyzji? — Istotnie. Ja... — Victor zawahał się lekko, jakby spierając się z sobą, czy warto kontynuować ten wątek — widziałem raz żonę, jak siada za kółkiem, było to chyba rok temu, kiedy myślała, że śpię... — Że pan śpi? Która to była godzina? — Trochę po trzeciej nad ranem. — O tej porze była poza domem? Co można robić 0 trzeciej w nocy? — Sprzeciw! — krzyknął pan Stamler, adwokat Donny. Był tej samej wagi i wzrostu co Ed Gerber. Wiek obu także się zgadzał. Mogliby śmiało zamienić się rolami, tyle że zdaniem Victora Ed Gerber był jednak lepszy. — Przepraszam. Sformułuję to inaczej. Panie Cressy, w co ubrana była pańska żona? — Miała na sobie koszulę nocną. — A gdzie w tym momencie były dzieci? — W domu. Spały. — Zechce pan opisać szczegółowo wszystko, co pan wtedy widział. Na twarzy Victora odbiło się zakłopotanie. Szczere, uznała Donna. Wybacz im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią, westchnęła w duchu. Victor przysiągł mówić prawdę, no i mówi prawdę, a że jest to jego prawda, tak jak on ją widzi i rozumie, cóż... Jej szansa nadejdzie później. Ostatnia szansa. — Usłyszałem stuknięcie frontowych drzwi, więc wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem, że żona otwiera samochód 1 sadowi się za kierownicą. Pamiętam swoje zdumienie. Zaskoczyło mnie to, że zdecydowała się znowu jeździć, a jeszcze bardziej, że o tej porze. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o jej związku z doktorem Segalem. — Sprzeciw. Nie istnieje żaden dowód na to, że pani Cressy miała zamiar spotkać się tej nocy z doktorem Segalem. — Podtrzymuję. — Sędzia. Tej samej wagi i wzrostu co obaj obrońcy. Chyba ze dwadzieścia lat starszy. — Czy pani Cressy rzeczywiście gdzieś pojechała? — Nie. Włożyła kluczyk do stacyjki i włączyła silnik, ale potem siedziała już tylko za kierownicą, jakby nie umiała ruszyć. No i zaczęła się trząść. Na całym cielec Trwało to dłuższą chwilę. W końcu wyłączyła silnik, wysiadła i poszła do domu. Pobiegłem do salonu zobaczyć, czy dobrze się czuje, no i stwierdziłem, że płacze. Spytałem ją, co się stało... — I co ona na to? — Kazała mi wracać do łóżka, a sama poszła do swego pokoju. — Mieliście osobne sypialnie? — Tak. — Powiedziane to zostało z głębokim zażenowaniem. — Dlaczego? — Donna sobie tego życzyła. — Od samego początku? — Nie, skądże! — słowom tym towarzyszył uśmiech. — Proszę nie zapominać, że mamy dwójkę dzieci. — Ed Gerber uśmiechnął się współczująco, nawet sędzia zdobył się na uśmiech. Jedynie Donna nie okazała ani krzty emocji. — Oznajmiła mi twardo — kontynuował Victor — że nie będzie już ze mną sypiać. Było to w dniu, gdy stwierdziła, że po raz drugi jest w ciąży. — Czy ta decyzja była dla pana czymś zaskakującym? — Nieszczególnie. W tej sprawie żona już od dłuższego czasu przeważnie mówiła „nie". Z wyjątkiem rzadkich okazji. —Victor uśmiechnął się jak zbity szczeniak. Donna miała ochotę dać mu w zęby. — A więc żona odmawiała współżycia seksualnego? — Tak — zabrzmiało to prawie niedosłyszalnie. — Podała panu jakiś powód? I czemuż to tak bardzo interesują go powody? — zgryźliwie pomyślała Donna. — Z początku mówiła po prostu, że jest zbyt zmęczona. Męczy ją opieka nad dzieckiem, znaczy się, nad Adamem. Ma teraz cztery latka. Donna szeroko otworzyła oczy. Nie chodziło już o to, że tak przekonywająco sprzedawał swoje „prawdy". Wiedziała, że umie to robić. Zwierzył jej się kiedyś, że potrafiłby sprzedać wszystko, nawet piasek Arabom, i rzeczywiście przez pięć ubiegłych lat był najlepszym agentem ubezpieczeniowym „Prudentialu". Teraz jednak była świadkiem niesamowitej wprost transformacji: oto rodowity jankes z Connecticut, przeflancowany do Palm Beach zaledwie osiem lat temu, przeobraził się na jej oczach w autentycznego południowca! Nawet w jego sposobie wymawiania głosek słychać było przeciągłą południową miękkość. Brzmiało to tak prawdziwie, że nawet ona przez moment skłonna była uwierzyć w tę nową tożsamość. Jak to on się wyraził? „Męczy ją opieka nad dzieckiem, znaczy s i ę, nad Adamem." Do licha, Victor Cressy nigdy w życiu nie użył zwrotu „znaczy się"! I to czułe dopowiedzenie — „ma teraz cztery latka" — dosłownie kapnęło mu z gęby jak wielka kropla melasy! A ona prawie dała się na to złapać! Zauważyła, że i z sędzią dzieje się to samo — i ogarnęła ją panika. Mel! Obejrzała się za siebie: był, siedział na swoim miejscu. Uśmiechnął się do niej, lecz z wyrazu jego twarzy widać było, że jest równie jak ona zaskoczony występem Victora. Kiedy znowu spojrzała w stronę miejsca dla świadków, naszła ją straszna myśl, myśl, której uparcie nie dopuszczała do siebie od chwili, gdy postanowiła rozstać się z mężem: że on może wygrać. Mniejsza o rozprawę rozwodową; nie dbała o to, czy przylgnie do niej piętno cudzołóstwa (przyznała się zresztą do zdrady małżeńskiej), lecz nagle w tym miodopłynnym Victorowym głosie wyczuła nader realną groźbę: że mogą jej odebrać dzieci, jedyne istoty, dzięki którym udało jej się przetrwać te ostatnie okropne lata, nie tracąc przy tym zdrowych zmysłów. Nie tracąc zdrowych zmysłów? Zdaniem Victora było wręcz przeciwnie. — Potem naturalnie wciąż chorowała — dobiegły ją jego słowa. — Chorowała? — Tak, łapiąc jedno przeziębienie po drugim. Jak nie bronchit, to grypę. Całymi dniami leżała w łóżku. — Kto zajmował się wtedy dziećmi? — Nasza sąsiadka, pani Adilman. Jest wdową, więc chętnie do nas przychodziła. — Czy pani Cressy zasięgała porady jakiegoś lekarza? Uśmiech Victora stał się zręczną mieszaniną ironii i żalu. — Z początku chodziła do naszego lekarza rodzinnego, doktora Mitchelsona, ale odkąd przeszedł na emeryturę, konsultowała się już tylko ze swym położnikiem, doktorem Harrisem. Do czasu, gdy poznała doktora Segala. Wtedy on nagle został naszym lekarzem rodzinnym. — Doktor Melvin Segal? — Tak. — To on leczył pańską żonę? — I dzieci. — Jak to? Pańskie dzieci nie miały swojego pediatry? Po raz pierwszy podczas tej rozprawy Victor gniewnie podniósł głos. Musiało to wywrzeć pożądany efekt. — Miały doskonałego pediatrę! Najlepszego w mieście. Doktora Paula Wellingtona. Ale Donna uparła się nagle, żeby to doktor Segal opiekował się Adamem i Sharon. — Czy jakoś to uzasadniła? — Ach, znowu te uzasadnienia! — Niezbyt przekonująco. Ed Gerber zaczerpnął oddechu. Niczym ów wędrowiec z poematu Roberta Frosta dotarł właśnie do zbiegu dwóch ścieżek, a wybrać mógł tylko jedną. Którą? Pójść dalej szlakiem cudzołóstwa czy zapuścić się głębiej w ten drugi, prowadzący, jak to określił na wstępie, ku dziwnemu zachowaniu pozwanej? Dróżka poczytalności czy raczej jej braku, co zamierzał wkrótce udowodnić, wydawała mu się wygodniejsza. Uznał przy tym — inaczej niż bohater poematu — że zawsze może zawrócić. Ścieżka zdrady nie ucieknie. — Do sprawy lekarza wrócimy za chwilę, panie Cressy — zadecydował, unosząc brwi i dziwacznie układając wargi. — Teraz chciałbym skoncentrować się na tym, co wydawało się panu szczególnie osobliwe w zachowaniu żony. Czy może pan nam podać jeszcze parę przykładów? Victor zerknął przelotnie na Donnę, po czym schylił głowę. — Cóż... — zaczął bardzo powoli — zaraz po urodzeniu Sharon żona stwierdziła, że wygląda okropnie, wprost nie może na siebie patrzeć, i postanowiła zmienić kolor włosów. — W tym akurat nie widzę nic nadzwyczajnego — zauważył adwokat, parskając życzliwym śmieszkiem. Świadek przytomnie przeczekał wtręt swego obrońcy (z pewnością także dokładnie zaplanowany) i bez uśmiechu podjął rozpoczęty wątek, stopniowo przyspieszając tempo opowieści. — Ja też tak z początku myślałem. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że ja osobiście wolę włosy długie i naturalne, a żona świetnie znała moje upodobania. Pauza. Na użytek sędziego. Niech to sobie dobrze zapamięta. Spryciarz, pomyślała Donna. Specjalnie zrobiłam mu na złość, zmieniając kolor włosów, który tak uwielbiał! — Z początku — podjął po pauzie — były to tylko jaśniejsze pasemka. Niezbyt dużo. Przy jej ciemnobrązowych włosach wyglądało to nie najgorzej, cóż, kiedy po tygodniu doszła do wniosku, że jej to nie zadowala. Żadna różnica w porównaniu z tym, co było przedtem. No więc teraz już zrobiła tyle tych pasemek, że z naturalnego koloru pozostały jej gdzieniegdzie tylko resztki. Ale i tego było nie dość. Skoro nadal ma mieć długie włosy, lepiej będzie, orzekła, ufarbować wszystkie na blond. Z tej operacji wyszła prawie biała, ale wkrótce zaczęła narzekać, że taki kolor okropnie żółknie od słońca, więc zmieniła go na „poziomkowy" blond, a po dwóch tygodniach na rudy. — Znów zrobił pauzę, by nabrać oddechu. Donna pamiętała, o co chodziło z tym rudym: chciała wyglądać jak Tina Louise. Niestety, jeżeli już kogoś przypominała, to chyba zabiedzone dziecko z sierocińca. — Rudość — kontynuował jej mąż — przetrwała nie dłużej niż wszystkie poprzednie odcienie. Podobnie kasztan, a potem czerń. W tym momencie jej włosy były już w takim stanie, że je musiała podciąć. Skróciła je więc do ramion, przywracając im zarazem naturalną barwę, taką jak ma teraz. Wyglądała świetnie. Wyraziłem jej swe uznanie, a następnego dnia rano w pierwszej chwili nie poznałem własnej żony! Tak wyglądali więźniowie obozów koncentracyjnych. Donna własnoręcznie wystrzygła sobie włosy prawie do samej skóry, przez co wydawała się jeszcze szczuplejsza, a już wcześniej wychudła na patyk — zakończył, kręcąc głową z wyrazem skrajnego oszołomienia. — Co przyjaciele żony sądzili o tych ciągłych zmianach? — pospieszył spytać adwokat. Donna zauważyła, że jej własny prawnik czujnie nadstawia ucha, gotów interweniować w razie zacytowania czyichkolwiek opinii. Victor zręcznie ominął tę rafę: — W tej fazie naszego związku moja żona nie miała przyjaciół. W każdym razie takich, którzy odwiedzaliby ją w domu. — Znacząco zawiesił głos, zerkając ukradkiem na Mela. — Pani Adilman spytała mnie pewnego razu, czy z Donną wszystko w porządku. — Sprzeciw! Zasłyszane. — Podtrzymuję. Victor zamilkł, wyczekując wyraźnie odpowiedniej wskazówki swojego obrońcy, co ten niezwłocznie uczynił, delikatnie podsuwając mu właściwy trop. — Co pan, panie Cressy, myślał o tych eksperymentach? — Przez pewien czas miałem nadzieję, że jej to przejdzie. Słyszałem, że kobiety po porodzie czasami trochę wariują... — Sprzeciw, wysoki sądzie! To doprawdy niedopuszczalne... — Podtrzymuję. Panie Gerber, wkracza pan na bardzo śliski grunt. Zgromiony prawnik okazał stosowną skruchę. Pochylił głowę i w tej pozycji jął zadawać kolejne pytania. — Proszę powiedzieć, czy sytuacja poprawiła się z czasem? — Nie. Uległa zmianie na gorsze. Donna poczuła, że cierpnie jej stopa. Bez paniki, powiedziała sobie. Jak to mawiała jej matka? Najciem-niej jest zawsze przed świtem. Poruszyła nogą i uśmiechnęła się lekko, czując powracające krążenie krwi. Jeszcze nie umarłam i będę się bronić. Zauważyła, że Victor dostrzegł jej uśmiech i oczy mu się zwęziły. Aha, zastanawia się, co to znaczy, i ma jej za złe. Odpieprz się ode mnie, pomyślała z furią. Z rozkoszą wykrzyczałaby mu w twarz te słowa. Niestety, nie wolno jej tego zrobić, jeśli chce dowieść sądowi, że nadaje się na matkę, że potrafi utrzymać i wychować dzieci, które wydała na świat. Gdzieś w tle monotonnie szemrał głos Victora opisującego sądowi prawdziwe bądź urojone zniewagi i upokorzenia, które zmuszony był znosić. Nie chciała spotykać się z ludźmi. Nie życzyła sobie zabawiać jego współpracowników czy potencjalnych klientów, a jeśli już czasem decydowała się pójść z nim na jakieś przyjęcie, miał z nią prawdziwy krzyż Pański. Bo albo zachowywała się arogancko i agresywnie, dosłownie ociekała jadem, albo dla odmiany przez cały wieczór nie raczyła otworzyć ust. Jej reakcji nie sposób było przewidzieć. Nigdy. I jeszcze to jej sprzątanie. Włożył w tę historyjkę tyle autentycznego zdumienia, jakby wcale jej sobie nie przećwiczył, jakby mówił o tym po raz pierwszy. 15 — Zaczęło się po narodzinach Sharon. Mała regularnie koło drugiej w nocy zaczynała wrzeszczeć i trzeba ją było nakarmić. Potem zasypiała, ale żona zamiast wracać do łóżka, brała się za porządki. W salonie, w jadalni, w kuchni... czasami myła tam nawet podłogę. Sharon wkrótce przestała budzić się w nocy, jednak Donna nadal robiła to samo. Wstawała koło drugiej lub trzeciej i przez następną godzinę snuła się po domu ze szczotką i ścierką. Wszedłem któregoś razu do kuchni i zobaczyłem, że zmywa naczynia. — Urwał na chwilę. — A mieliśmy przecież zmywarkę — zakończył ponurym tonem. Kim jest ta szalona kobieta, o której on opowiada?, pomyślała Donna. Dla wszystkich obecnych w tej sali jego żona musi być wariatką. I to mam być ja? Zaraz potem przyszedł jej na myśl moment, kiedy to nagle abstrakcyjne dotychczas pojęcie piekła nabrało dla niej całkiem konkretnej treści. Była wtedy dwudziestosześcioletnią samodzielną kobietą otoczoną całym rojem mężczyzn, wolną i niezależną. W dniu 4 Lipca grupa jej kolegów z Agencji Reklamowej McFaddona postanowiła urządzić weekendowy piknik, korzystając z nadmorskiego domu rodziców któregoś ze współpracowników (starsi państwo byli w tym czasie na wakacjach). Bawiła się fantastycznie, dopóki przy podziale zadań porządkowych nie wypadło jej zmywać naczyń. Czas od dwunastej do drugiej w nocy spędziła wtedy przy zlewie, jako że zmywarka — słusznie czy niesłusznie — również postanowiła zrobić sobie weekend. I kiedy tak stała przy zlewozmywaku z rękami czerwonymi od gorącej wody i detergentów, patrząc z niemą rozpaczą na kolejną górę brudnych talerzy i sztućców wnoszoną do kuchni przez rozchichotanych biesiadników, przypomniał jej się Camusowski „Mit Syzy-fa". Odkąd jako studentka college'u przeczytała ten zbiór esejów, dość często powracała do niego myślą. Syzyf, bohater starogreckiego mitu, rozgniewał czymś bogów (nie pamiętała już, co to było), którzy wymierzyli mu srogą karę. Miał z woli Zeusa toczyć pod górę gigantyczny kamień, i to przez całą wieczność, bo gdy już sięgał szczytu, głaz 16 zawsze osuwał się na dół. Albert Camus postawił tu sobie (i czytelnikom) pytanie z pozoru absurdalne: czy Syzyf był szczęśliwy? Jeszcze bardziej paradoksalnie brzmiała jego odpowiedź: tak, był szczęśliwy, wiedział bowiem z góry, że nigdy nie wtoczy kamienia na szczyt, nie ma więc żadnej nadziei na sukces. Lecz w tym właśnie, że wyzbył się wszelkiej nadziei, znalazł dla siebie ratunek. Znając i akceptując swoje przeznaczenie, stał się panem własnego losu. Wnioski, jakie wysnuła Donna z egzystencjalnej teorii Camusa, stojąc nad pełnym zlewem, w którym po jednej porcji brudnych naczyń natychmiast pojawiała się druga, były zgoła inne: jeśli piekło naprawdę istnieje i każdemu, kto żyje, przeznaczone jest jego osobiste piekło, to jej niewątpliwie wypadnie spędzić wieczność w kuchni! Myśl ta z taką siłą i tak plastycznie urealniła jej pojęcie piekła, jak nigdy żaden kaznodzieja. Po raz pierwszy w życiu zlękła się śmierci. A teraz w tej nagiej, nieprzyjaznej sali opisano ją... —no cóż, z pozoru przynajmniej bardzo wiernie, szkoda tylko, że tak powierzchownie — jako maniaczkę czystości, która budzi się w środku nocy, żeby ręcznie zmywać naczynia, mając w kuchni sprawny automat. Czy tak zachowuje się kobieta panująca nad swoim życiem? Czy kobieta, co w ciągu dwóch miesięcy tyle razy zmienia kolor włosów — upodabniając się kolejno do Glorii Steinem, Lany Turner, Lucille Bali, Dorothy Lamour, na koniec zaś do Mii Farrow — ma prawo oczekiwać, że sąd powierzy jej opiekę nad dwójką malutkich dzieci? Nie, nie po tym, co tu usłyszała. A będzie tego więcej. Nie zaczęto jeszcze mówić o Melu i jej niewierności. O samych dzieciach i ich sytuacji. Victor był dopiero pierwszym świadkiem. Po nim niewątpliwie zjawią się następni i wszyscy będą ją potępiać, jedni z ubolewaniem, drudzy z oburzeniem. A ona może liczyć jedynie na siebie. Po raz drugi uśmiechnęła się smętnie — taki rozwód, jakie małżeństwo. Podchwyciwszy spojrzenie sędziego — z wyraźną uwagą studiował ten jej uśmieszek, jakże niestosowny 2 Granice uczuć w obecnych okolicznościach — odgadła, co o niej myśli: wariatka. Po chwili podniósł młotek i stuknął nim o pulpit, ogłaszając przerwę na lunch. Zanim zdążyła pomyśleć o podniesieniu się z krzesła, już stanął przed nią Victor z twarzą przyobleczoną w wyraz szlachetnej troski. — Możemy chwilkę porozmawiać? — Nie! — Zerwała się na równe nogi, gwałtownie odsuwając krzesło i rozglądając się za swym obrońcą. Był w końcu sali, rozmawiał z Melem. — Proszę cię, moja droga, nie bądź nierozsądna. Spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem: — A mogę być inna? Czy kobieta, którą tutaj opisałeś, we własnym mniemaniu nadzwyczaj uczciwie, jest w stanie działać racjonalnie? Zbyt wiele po mnie oczekujesz. Jak zwykle. — Zaczęła bezwiednie drapać się po lewym ręku, nad kciukiem. — Znów masz wysypkę? Opuściła rękę. — A ty o tym nie wspomniałeś! Nic straconego, dzień jeszcze młody, nie wątpię, że i tym się zajmiesz. — Z całych sił próbowała pohamować język, na próżno. — Och, i zapomniałeś powiedzieć, że mam hemoroidy od przesiadywania z książką na sedesie, chociaż mnie wciąż przestrzegałeś, że tak się to skończy. Głupia smarkula! — ostro trzepnęła się w rękę. Chwycił ją za tę rękę: — Proszę cię, Donna, co ty wyprawiasz! — A ja cię proszę, żebyś mnie puścił! Uczynił to bardzo niechętnie. — Zrozum, chcę po prostu oszczędzić ci bólu i upokorzeń. I tak będziesz ich miała dosyć. — Wycofasz wniosek o opiekę? Spojrzał na nią z zakłopotaniem: — Wiesz, że nie mogę tego zrobić. — Przecież to bzdura, że nie potrafię wychować własnych dzieci! Sam w to nie wierzysz! — podniosła głos prawie do krzyku. Mel i pan Stamler przestali rozmawiać; Mel zaraz ruszył w jej stronę. — To także moje dzieci — przypomniał jej Victor. — Robię jedynie to, co uważam za słuszne. Mel stanął u jej boku. — Dobrze wiesz, że nie wygrasz. — Donna włożyła w te słowa więcej przekonania, niż go czuła. — Kiedy sędzia usłyszy moją wersję naszej historii, nie pozwoli odebrać mi dzieci. Victor przeszył ją i Mela wzrokiem pełnym nie skrywanej nienawiści. Z twarzy zniknął mu już wyraz troski, a jego głos utracił całą południową miękkość. Był teraz bezwzględnie jankeski»i ostry jak wiatr w Chicago. — Obiecuję ci — syknął przez zęby — że jeśli nawet wygrasz, gorzko tego pożałujesz. — Co to ma znaczyć? — krzyknęła, ale on zdążył już zrobić w tył zwrot. Zaraz też wyszedł z sali. 18 ROZDZIAŁ 2 Telefon zadzwonił trzy razy, nim wreszcie podniosła słuchawkę, widząc, że żaden z kolegów nie kwapi się tego zrobić. — Agencja reklamowa McFaddona. Donna Edmunds, słucham. Chwileczkę, sprawdzę, czy jest. Do ciebie, Scott. Jesteś? — szepnęła w stronę mężczyzny przy sąsiednim biurku. — Kto dzwoni? Mężczyzna czy kobieta? — Zdecydowanie kobieta — odrzekła z uśmiechem. — Sexy? — Zdecydowanie sexy. — Więc jestem, i to zdecydowanie — oświadczył kolega, wciskając guzik w swoim aparacie. Donna odczekała jeszcze trochę, a kiedy Scott Raxlen rzucił do telefonu uwodzicielskie „halo" okraszone seksownym przydechem, odłożyła słuchawkę. — Och tak, pani Camping, naturalnie — głos kolegi natychmiast się zmienił — zechce pani momencik poczekać? — Czym prędzej włączył inny przycisk i groźnie spojrzał na Donnę: — Piękne dzięki! Nie mówiłaś, że to klientka! — Nie pytałeś. — Co z ciebie za człowiek! Wiesz, że mam migrenę! — Ściśle mówiąc, kaca. — Ubaw był niewąski — powiedział z uśmiechem, wracając do przerwanej konwersacji z panią Dolores Camping. Za plecami Donny wykwitł tymczasem Irv Warrack. — Kiedyż to, złotko, wróciłaś do domu? I nad czym tak teraz ślęczysz? — Wyszłam przed tobą — przypomniała mu Donna. — A robię to — stuknęła palcem w szkic projektu reklamowego. — Dla Petersena. — Dobre! McFaddon będzie zachwycony. — Kpiar-sko zamarkował obracanie cygara w palcach. — Masz w tej firmie wspaniałą przyszłość, dziecinko. Co? — zdziwił się, widząc jej grymas. — Nie jesteś zadowolona? Donna odłożyła pióro. x — Chyba jestem... w miarę zadowolona, ale bo ja wiem, czy do końca życia mam ochotę robić to, co robię? Nie jestem pewna. Czuję, że... no wiesz, że znalazłam się w punkcie zwrotnym — dodała z wahaniem, patrząc w życzliwe oczy kolegi. — Uważasz pewnie, że brzmi to zbyt pompatycznie? — Troszkę. Coś ci powiem, złotko — podjął konfidencjonalnym tonem, pochylając się nad jej biurkiem. — Ktoś, kto potrafił spłodzić takie dziełko, jak „Kondominia May-flower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów", powinien już wiedzieć, co chce robić w życiu. Zrozumiano? — Donna parsknęła śmiechem. — Muszę iść — stęknął Irv, prostując plecy. — Dokąd? — Do domu. Jestem wykończony. Ty nie? — Popatrz, która godzina! Nawet do lunchu jeszcze kawał czasu. — Tak późno? — Ruszył w stronę drzwi. — Koniecznie muszę się przespać. Wieczorem idę szaleć z twoją przyjaciółką. — Z Susan? — Aha. Fantastyczna dziewczyna. Zastąp mnie, dobra? A skoro już o tym mowa — rzucił, otwierając drzwi — jak tam twój chłopak? — Jaki chłopak? — Ten, na którego wczoraj gapiłaś się cały wieczór. Donna drgnęła: czyżby to było aż tak widoczne? 21 — Wyszłam przed tobą, nie pamiętasz? — A, prawda. No cóż, miłego weekendu. — Zamknął za sobą drzwi. — Warrack już wybył? — Scott Raxlen skończył właśnie rozmowę z klientką. — Mądrze zrobił. — Wstał i przeciągnął swoje rosłe ciało. — Ja też idę do domu. Zająć się swoją głową. — Ludzie, co się z wami dzieje? — Donna omiotła wzrokiem opustoszałe biuro. — Wystarczy małe przyjęcie z okazji udanej kampanii... — Uhm, „Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów"... — ...i nazajutrz wszyscy są w proszku. Rhonda nie raczyła się nawet pokazać, Irv wybywa pięć godzin wcześniej, a teraz ty zamierzasz zrobić to samo. — Ej, Donna, co to za facet? — Jaki znów facet? — Ten, o którego pytał cię Irv. — Ciekawe, jak wy to robicie — Donna pokręciła głową. — Macie chyba po dwie pary uszu. — Kto to taki? — Nie wiem, nie mam pojęcia. Przedstawiono nas sobie i tyle. Potem zniknął. — No i bardzo dobrze. Uwierz mi, Donna, tak jest najlepiej. — Idź do domu, Scott. — Przystojniacha z niego, co? — Mówię ci, idź do domu. — Zastąpisz mnie? Donna machnięciem ręki wyprawiła go za drzwi. Pochyliła się znowu nad szkicem, ale pióro w jej palcach zawisło w powietrzu. Może by też iść do domu? Nie, nie powinna. — I dlaczego, do diabła, taka ze mnie pierwsza uczennica? — zapytała głośno. Zawsze na posterunku, do samego końca. No, może z wyjątkiem przyjęć. Ze wszystkich spotkań towarzyskich wychodziła zwykle przed innymi. Pomyślała o tej wczoraj- 22 szej imprezie sponsorowanej przez zadowolonego klienta i natychmiast stanęła jej przed oczami twarz nieznajomego. Co za twarz!, westchnęła w duchu, sięgając po słuchawkę. Poczuła nagłą potrzebę pogadania o tym z kimś bliskim. — Poproszę z Susan Reid. Dziękuję. Dobrze, zaczekam — powiedziała po kilku sekundach ciszy. Czemu nie? Wyglądało na to, że niewiele tu dziś zwojuje. — Wspaniale — rzuciła kpiąco, rozejrzawszy się po pokoju. — Sama jak palec. Co? Och, przepraszam, to nie do pani. Mówi pani, że jeszcze chwilkę? Dobrze, będę czekać. Po dalszych pięciu minutach Susan Reid podeszła wreszcie do telefonu. — Ależ trudno cię złapać — westchnęła Donna. — Wiszę na linii już z dziesięć minut. Ja tu ciężko pracuję, wiesz? Nie to co ty. — Słuchając usprawiedliwień przyjaciółki, przypadkiem spojrzała w wielkie panoramiczne okno wychodzące na malowniczą Royal Palm Road, biegnącą samym środkiem modnej dzielnicy Palm Beach. — Co mówisz? Och, wybacz, kochana, muszę kończyć. Teraz nie mogę rozmawiać. Co? Nie, nie! On jest tutaj, wyobrażasz sobie?! Jak to kto? On! Ten fantastyczny facet, którego wczoraj poznałam! Stoi pod moim oknem z czymś, co wygląda na butlę szampana... O Jezu, to naprawdę szampan i dwa kieliszki! Nie wierzę własnym oczom! Och, serce mi wali jak młotem. Naprawdę muszę już kończyć, on tu idzie! Nie do wiary! Pogadamy później, bywaj! Odkładała właśnie słuchawkę, gdy Victor Cressy wkroczył do biura. — Cześć — rzucił niedbale. Postawił na jej biurku kieliszki i zaczął otwierać szampana. — Och! — westchnęła głośno, gdy korek śmignął pod sufit. Opanowała się zaraz, próbując nadać głosowi równie niedbałe brzmienie. — Niezły strzał. Z uśmiechem spojrzał jej w oczy. Oczy miał kryształowo czyste, niebieskie podobnie jak ona, tyle że o parę odcieni jaśniejsze. Słoneczny błękit. Bez słowa nalał szampana — Dom Perignon, stwierdziła Donna, zerknąwszy ukradkiem na markę — ostrożnie włożył jej w rękę kieli- szek, a potem sięgnął po swój. Gdy już stuknęli się lekko, zlękła się o swój żołądek: czy aby się nie zbuntuje? Zbliżała się pora lunchu, a ona jeszcze nic nie jadła. — Za nasi — Wzniósł toast z figlarnym uśmiechem w oczach. Chyba kpi sobie ze mnie, pomyślała. Czuła gwałtowną potrzebę udania się do łazienki. — Jestem Victor Cressy — oznajmił, śmiejąc się już teraz całą twarzą. — Pamiętam. — Niezmiernie mi to pochlebia. — Pociągnął długi łyk musującego trunku. Poszła za jego przykładem. Gdybyś ty wiedział, jak dobrze cię zapamiętałam, dodała w duchu, wracając myślą do momentu wczorajszej prezentacji. „Donno, to pan Victor Cressy, najlepszy agent ubezpieczeniowy na całej naszej półkuli..." Tyle. I już go nie było. Mignął jej przed oczami jak smaczna przynęta wygłodniałej rybie i zniknął pośród modnych różowości, jaskrawych zieleni i niemowlęcych błękitów, wessany przez skłębione morze podstarzałych ciał, dzierżących w jednym ręku drinki, w drugim zaś świeżo nabyte świadectwa udziałowe („Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów"). I to wystarczyło, uświadomiła sobie z nagłym dreszczem. Krótka chwila, a po niej... cały wieczór szaleńczych fantazji. Później nie zamienili już ani słowa, mimo że robiła, co mogła — i najdyskretniej jak mogła — żeby jakoś się do niego zbliżyć. On nie próbował do niej podejść ani nawet zmniejszyć dzielącej ich odległości i po kilku przelotnych spojrzeniach, po których doszła do wniosku, że profil ma kapitalny, a twarz nadzwyczajną, zupełnie straciła go z oczu. Gdy nareszcie zdobyła się na odwagę, żeby o niego zapytać, powiedziano jej, że już wyszedł. A teraz, teraz stał przed nią! Zupełnie jak to sobie wymarzyła! Przyjrzała się jego ustom. Kiedy mówił, wysuwał chwilami koniuszek języka, który niby ruchliwe zwierzątko z gracją i precyzją węża zmiatał resztki szampana z jego, ach... jakże zmysłowych warg. Ta górna była troszkę pełniejsza od dolnej, co nadawało mu wygląd zepsutego bogatego ucznia najstarszej klasy podstawówki. Uznała to za szalenie pociągające, choć sama nie mogła się temu nadziwić. Nie ceniła przecież w mężczyźnie takich atrybutów jak bezczelność czy arogancja... Głos miał silny i władczy, lecz i to zaliczyła mu na plus — był to głos człowieka, który najwyraźniej doskonale kieruje swym życiem i dobrze wie, czego chce. Podobał jej się także jego sposób prowadzenia konwersacji, niewymuszona swoboda, z jaką podjął temat ostatniego bankietu, mówiąc, że z miejsca wywarła na nim wrażenie, od chwili kiedy ją zobaczył... W pstrokaciznie niebieskich fryzur i sukien barwy fuksji jej naturalne brązowe włosy i bardzo gustowna sukienka w stonowanym odcieniu bzu były prawdziwym wytchnieniem dla oczu. „W stonowanym odcieniu bzu" — dokładnie tak się wyraził. — Zawsze jesteś tak wściekle zajęta? — zapytał na koniec. Uśmiechnęła się na to, uświadamiając sobie, że od chwili jego przybycia wypowiedziała zaledwie dwa słowa. Wolała mu się przyglądać. — Nie mogłabyś się dzisiaj urwać? Teraz? — rzucił nieoczekiwanie. Żywo podniosła się z krzesła. Miała wrażenie, że słyszy czyjś szept: ,3ardzo dobrze, Donna, graj ostro. Tylko tak się wygrywa". Natychmiast stanął u jej boku. — Skoro tak, to trzeba się spieszyć. — Dlaczego? — spytała już w drodze do drzwi. Mój Boże, wreszcie przemówiła! — Chciałbym zdążyć w pewne miejsce na kolację. — Na kolację? Nie minęło jeszcze południe. — Zaczęła gmerać w pęku kluczy, żeby zamknąć biuro na weekend, i na moment ogarnęło ją poczucie winy: nie zostawiła żadnej wiadomości dla ewentualnych klientów. Ktoś może zadzwonić czy przyjść, a tu nikogo nie ma... szek, a potem sięgnął po swój. Gdy już stuknęli się lekko, zlękła się o swój żołądek: czy aby się nie zbuntuje? Zbliżała się pora lunchu, a ona jeszcze nic nie jadła. — Za nas! — Wzniósł toast z figlarnym uśmiechem w oczach. Chyba kpi sobie ze mnie, pomyślała. Czuła gwałtowną potrzebę udania się do łazienki. — Jestem Victor Cressy — oznajmił, śmiejąc się już teraz całą twarzą. — Pamiętam. — Niezmiernie mi to pochlebia. — Pociągnął długi łyk musującego trunku. Poszła za jego przykładem. Gdybyś ty wiedział, jak dobrze cię zapamiętałam, dodała w duchu, wracając myślą do momentu wczorajszej prezentacji. „Donno, to pan Victor Cressy, najlepszy agent ubezpieczeniowy na całej naszej półkuli..." Tyle. I już go nie było. Mignął jej przed oczami jak smaczna przynęta wygłodniałej rybie i zniknął pośród modnych różowości, jaskrawych zieleni i niemowlęcych błękitów, wessany przez skłębione morze podstarzałych ciał, dzierżących w jednym ręku drinki, w drugim zaś świeżo nabyte świadectwa udziałowe („Kondominia Mayflower — oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów"). I to wystarczyło, uświadomiła sobie z nagłym dreszczem. Krótka chwila, a po niej... cały wieczór szaleńczych fantazji. Później nie zamienili już ani słowa, mimo że robiła, co mogła — i najdyskretniej jak mogła — żeby jakoś się do niego zbliżyć. On nie próbował do niej podejść ani nawet zmniejszyć dzielącej ich odległości i po kilku przelotnych spojrzeniach, po których doszła do wniosku, że profil ma kapitalny, a twarz nadzwyczajną, zupełnie straciła go z oczu. Gdy nareszcie zdobyła się na odwagę, żeby o niego zapytać, powiedziano jej, że już wyszedł. A teraz, teraz stał przed nią! Zupełnie jak to sobie wymarzyła! Przyjrzała się jego ustom. Kiedy mówił, wysuwał chwilami koniuszek języka, który niby ruchliwe zwierzątko z gracją i precyzją węża zmiatał resztki szampana z jego, 2Ą ach... jakże zmysłowych warg. Ta górna była troszkę pełniejsza od dolnej, co nadawało mu wygląd zepsutego bogatego ucznia najstarszej klasy podstawówki. Uznała to za szalenie pociągające, choć sama nie mogła się temu nadziwić. Nie ceniła przecież w mężczyźnie takich atrybutów jak bezczelność czy arogancja... Głos miał silny i władczy, lecz i to zaliczyła mu na plus — był to głos człowieka, który najwyraźniej doskonale kieruje swym życiem i dobrze wie, czego chce. Podobał jej się także jego sposób prowadzenia konwersacji, niewymuszona swoboda, z jaką podjął temat ostatniego bankietu, mówiąc, że z miejsca wywarła na nim wrażenie, od chwili kiedy ją zobaczył... W pstrokaciźnie niebieskich fryzur i sukien barwy fuksji jej naturalne brązowe włosy i bardzo gustowna sukienka w stonowanym odcieniu bzu były prawdziwym wytchnieniem dla oczu. „W stonowanym odcieniu bzu" — dokładnie tak się wyraził. — Zawsze jesteś tak wściekle zajęta? — zapytał na koniec. Uśmiechnęła się na to, uświadamiając sobie, że od chwili jego przybycia wypowiedziała zaledwie dwa słowa. Wolała mu się przyglądać. — Nie mogłabyś się dzisiaj urwać? Teraz? — rzucił nieoczekiwanie. Żywo podniosła się z krzesła. Miała wrażenie, że słyszy czyjś szept: „Bardzo dobrze, Donna, graj ostro. Tylko tak się wygrywa". Natychmiast stanął u jej boku. — Skoro tak, to trzeba się spieszyć. — Dlaczego? — spytała już w drodze do drzwi. Mój Boże, wreszcie przemówiła! — Chciałbym zdążyć w pewne miejsce na kolację. — Na kolację? Nie minęło jeszcze południe. — Zaczęła gmerać w pęku kluczy, żeby zamknąć biuro na weekend, i na moment ogarnęło ją poczucie winy: nie zostawiła żadnej wiadomości dla ewentualnych klientów. Ktoś może zadzwonić czy przyjść, a tu nikogo nie ma... — Lunch zjemy w samolocie. — W samolocie? — Lokal, do którego zapraszam cię na kolację — zrobił krótką pauzę, otwierając drzwiczki jasnoniebieskiego cadil-laca — znajduje się w Nowym Jorku — zakończył nie bez nutki samozadowolenia. — Czy zawsze w ten sposób zwalasz kobiety z nóg? — zażartowała, stukając się drugim kieliszkiem szampana ze swym niebieskookim bóstwem. Siedzieli naprzeciw, patrząc sobie w oczy. — Żałuję, że nasz wieczór skończy się tak wcześnie. Zapomniałem po prostu, że ostatni powrotny samolot na Florydę startuje grubo przed północą. — Daj spokój, jest wspaniale! Według mnie to bardzo zdrowo jeść kolację przed szóstą. I bardzo elegancko. — Oboje parsknęli śmiechem. — Wierzyć mi się nie chce, że siedzę w nowojorskiej restauracji, tyle mil od domu. Jak w bajce — znów się roześmiała. Z nerwów. Dlaczego jestem taka roztrzęsiona? — zadała sobie pytanie. Nie zamówił przecież hotelu, co znaczy, że nie myślał o wspólnej nocy, nie ma się więc czym martwić, z wyjątkiem tego tylko, że... że nie zarezerwował hotelu! Dlaczego? Czyżby w drodze na lotnisko doszedł do wniosku, że nie jest tak atrakcyjna, jak mu się zdawało? Nie, to mało prawdopodobne. Zamówił drugiego Dom Perignona, a przecież by tego nie zrobił, gdyby nie uważał jej za atrakcyjną. — Więc to nie jest twój zwyczaj?... — ośmieliła się spytać, zataczając ręką półkole z nadzieją, że zrozumie, o co jej chodzi. — Powiedzmy, że tak, zarezerwowany jednak tylko dla wyjątków — odparł lekkim tonem, komunikując jej w tych kilku słowach, że uważa ją za wyjątkową, chociaż nie jedyną. Były inne. Jeśli chciał ją podrażnić, to mu się udało. — To dość kosztowny sposób wywierania wrażenia, nie sądzisz? Roześmiał się beztrosko: — Wszystko zależy od filozofii życia. Są ludzie, którzy umierając chcą pozostawić po sobie milion dolarów, ja natomiast pragnę umrzeć jako właściciel miliona. Różnica niby drobna, ale zasadnicza. Teraz i ona zaczęła się śmiać. — Twoja filozofia bardziej mi odpowiada. — Zamilkła, spuszczając oczy. — Na co tak patrzysz? — Na twoje ręce — odrzekła, zaskoczona zarówno jego pytaniem (czyżby śledził każdy jej gest?), jak i tym, że odpowiedziała na nie bez namysłu. — Bo co? — w jego głosie brzmiało lekkie rozbawienie. — Matka wciąż mi powtarzała, że należy patrzeć mężczyźnie na ręce. — Dlaczego? — Bo z rąk można odczytać, jaki jest w miłości. — Cholera, ofuknęła się w duchu, i po co to powiedziałam? Uśmiechnął się szeroko: — Interesująca kobieta ta twoja matka. Chciałbym ją poznać. Donnie nagle stanęła przed oczami piękna twarz matki. — Nie żyje — szepnęła. — Rak. Sięgnął przez stół i ujął obie jej dłonie. — Opowiedz mi o niej. — Nie. — Pokręciła głową. — Dlaczego? — Wydaje mi się po prostu, że to za ciężki temat jak na pierwszą randkę. — Powinienem się teraz obrazić — stwierdził Victor, chociaż rąk nie wycofał. Nie przestał się też uśmiechać. — Och nie, naprawdę... Absolutnie nie chciałam cię urazić, tylko że... no, wiesz, gdy zaczynam o niej mówić, zawsze potem płaczę, chociaż to już prawie dziesięć lat, jak umarła. Wiem, że to głupie... — Wcale nie. I nie będzie mi przeszkadzało, jeżeli sobie popłaczesz. Donna na chwilę zamilkła. Miała wrażenie, że matka się do niej uśmiecha. Polubiłabyś tego mężczyznę, pomyślała. ¦ — Była naprawdę cudowna — szepnęła. — Piękna i niesamowicie mądra. Mogłam z nią mówić o wszystkim. Nie wyobrażasz sobie, jak mi jej brakuje. — Wpatrzyła się znowu w jego niebieskie oczy, starając się odegnać kolejny wizerunek matki, który raptem zastąpił wcześniejszy obraz uśmiechniętej zdrowej kobiety. Wychudzona postać wskrzeszona przez pamięć ważyła o połowę mniej niż kiedyś, skórę miała całkiem przezroczystą, a potworne komórki rozlane po całym ciele sprawiły, że uśmiech na zawsze zniknął z jej oczu. Pozostał w nich tylko ból. — Dałabym wszystko, żeby z nią pogadać chociaż przez chwilę. — I co byś jej powiedziała? Donna spojrzała w sufit, próbując powstrzymać łzy. — Nie wiem. — Roześmiała się nagle. Nie czuła już łez pod powieką, widziała znów tylko jego. — Spytałabym ją pewnie, co mam zrobić. — Z czym? — Ze wszystkim. — Oboje wybuchnęli śmiechem. — Kiedy żyła, miałam zawsze świadomość, że gdy sama nie potrafię o czymś zdecydować, powiedzmy, jak postąpić w konkretnym przypadku czy nawet co na siebie włożyć, jest przy mnie moja mama. Ona będzie wiedziała. Dobrze czasem mieć kogoś, kto za nas podejmie decyzję, prawda? A może plotę bez sensu? — Dlatego pozwoliłaś mi wybrać menu? A mówisz bardzo sensownie. Przynajmniej ja tak uważam. Donna rozejrzała się po mrocznej salce. Teraz dopiero zaczęła dostrzegać malutkie stoliki, każdy otoczony wianuszkiem krzeseł. Mimo wczesnej pory większość już była zajęta. — Co do menu... Po prostu pomyślałam, że pewnie się orientujesz, co tu mają najlepszego w karcie. — Mężczyzna gotów lecieć parę godzin samolotem, żeby wydać kilka setek na kolację, a potem wrócić do domu tego samego wieczoru, musi tu mieć swoje ulubione danie, dopowiedziała w duchu, głośno zaś zapytała: — Skąd wiesz, że homara należy gotować akurat siedem i pół minuty? — Wiem to od czasów college'u od jednego z naszych profesorów. Dosłownie wbił mi to do głowy. Nie pytaj mnie o szczegóły, bo nie pamiętam. Powiem ci tylko, że po dziś dzień widzę tę scenkę jak żywą. Stary dziwak stoi na podium, wykrzykując: „Homara nie gotuj nigdy dłużej ani krócej niż siedem i pół minuty!" — I co to miało znaczyć? — Cholera go wie! Po raz pierwszy zdarzyło mu się zakląć. Zupełnie na to nie przygotowana Donna zaczęła się śmiać. Długo i bardzo głośno. — Był to jakiś wykład z matematyki — kontynuował Victor — a chodziło pewnie o precyzję. Nie wiem dokładnie, to było tak dawno temu. Z całego kursu pamiętam jeszcze tylko jedno: kiedy mieliśmy jakiś sprawdzian czy egzamin, zawsze wplatałem pomiędzy te piekielnie suche wzory kilka wierszy haiku. Moich własnych. — Haiku? — To japońska poezja sylabiczna o treści zwykle komicznej, a niekiedy nawet dość dosadnej. Taki wiersz ma tylko siedemnaście sylab. Sztuka polega na tym, żeby w tak rygorystycznej formie zmieścić wszystko, cały obraz lub pełną myśl. — Po co to robiłeś? — Czy ja wiem? Może chciałem pokazać staremu zgredowi, że poezja bywa równie precyzyjna jak matematyka, a może po prostu dla rozrywki. Czemu się uśmiechasz? — Bo to tak miło prowadzić prawdziwą konwersację — wyznała z naiwną szczerością. — Większość znanych mi mężczyzn w ogóle nie umie rozmawiać. Dosłownie o niczym, a co dopiero o poezji haiku! Każda wypowiadana przez nich kwestia nieuchronnie zmierza w stronę seksu. — Ugryzła się w język, uświadamiając sobie, że sama popełnia ten grzech, i to już po raz drugi w ciągu kilku minut. Czym prędzej zmieniła temat: — Pochodzisz z Nowego Jorku? — Z Connecticut. — Twoja rodzina mieszka tam nadal? 28 — Była naprawdę cudowna — szepnęła. — Piękna i niesamowicie mądra. Mogłam z nią mówić o wszystkim. Nie wyobrażasz sobie, jak mi jej brakuje. — Wpatrzyła się znowu w jego niebieskie oczy, starając się odegnać kolejny wizerunek matki, który raptem zastąpił wcześniejszy obraz uśmiechniętej zdrowej kobiety. Wychudzona postać wskrzeszona przez pamięć ważyła o połowę mniej niż kiedyś, skórę miała całkiem przezroczystą, a potworne komórki rozlane po całym ciele sprawiły, że uśmiech na zawsze zniknął z jej oczu. Pozostał w nich tylko ból. — Dałabym wszystko, żeby z nią pogadać chociaż przez chwilę. — I co byś jej powiedziała? Donna spojrzała w sufit, próbując powstrzymać łzy. — Nie wiem. —Roześmiała się nagle. Nie czuła już łez pod powieką, widziała znów tylko jego. — Spytałabym ją pewnie, co mam zrobić. — Z czym? — Ze wszystkim. — Oboje wybuchnęli śmiechem. — Kiedy żyła, miałam zawsze świadomość, że gdy sama nie potrafię o czymś zdecydować, powiedzmy, jak postąpić w konkretnym przypadku czy nawet co na siebie włożyć, jest przy mnie moja mama. Ona będzie wiedziała. Dobrze czasem mieć kogoś, kto za nas podejmie decyzję, prawda? A może plotę bez sensu? — Dlatego pozwoliłaś mi wybrać menu? A mówisz bardzo sensownie. Przynajmniej ja tak uważam. Donna rozejrzała się po mrocznej salce. Teraz dopiero zaczęła dostrzegać malutkie stoliki, każdy otoczony wianuszkiem krzeseł. Mimo wczesnej pory większość już była zajęta. — Co do menu... Po prostu pomyślałam, że pewnie się orientujesz, co tu mają najlepszego w karcie. — Mężczyzna gotów lecieć parę godzin samolotem, żeby wydać kilka setek na kolację, a potem wrócić do domu tego samego wieczoru, musi tu mieć swoje ulubione danie, dopowiedziała w duchu, głośno zaś zapytała: — Skąd wiesz, że homara należy gotować akurat siedem i pół minuty? — Wiem to od czasów college'u od jednego z naszych profesorów. Dosłownie wbił mi to do głowy. Nie pytaj mnie o szczegóły, bo nie pamiętam. Powiem ci tylko, że po dziś dzień widzę tę scenkę jak żywą. Stary dziwak stoi na podium, wykrzykując: „Homara nie gotuj nigdy dłużej ani krócej niż siedem i pół minuty!" — I co to miało znaczyć? — Cholera go wie! Po raz pierwszy zdarzyło mu się zakląć. Zupełnie na to nie przygotowana Donna zaczęła się śmiać. Długo i bardzo głośno. — Był to jakiś wykład z matematyki — kontynuował Victor — a chodziło pewnie o precyzję. Nie wiem dokładnie, to było tak dawno temu. Z całego kursu pamiętam jeszcze tylko jedno: kiedy mieliśmy jakiś sprawdzian czy egzamin, zawsze wplatałem pomiędzy te piekielnie suche wzory kilka wierszy haiku. Moich własnych. — Haiku? — To japońska poezja sylabiczna o treści zwykle komicznej, a niekiedy nawet dość dosadnej. Taki wiersz ma tylko siedemnaście sylab. Sztuka polega na tym, żeby w tak rygorystycznej formie zmieścić wszystko, cały obraz lub pełną myśl. — Po co to robiłeś? — Czy ja wiem? Może chciałem pokazać staremu zgredowi, że poezja bywa równie precyzyjna jak matematyka, a może po prostu dla rozrywki. Czemu się uśmiechasz? — Bo to tak miło prowadzić prawdziwą konwersację — wyznała z naiwną szczerością. — Większość znanych mi mężczyzn w ogóle nie umie rozmawiać. Dosłownie o niczym, a co dopiero o poezji haiku! Każda wypowiadana przez nich kwestia nieuchronnie zmierza w stronę seksu. — Ugryzła się w język, uświadamiając sobie, że sama popełnia ten grzech, i to już po raz drugi w ciągu kilku minut. Czym prędzej zmieniła temat: — Pochodzisz z Nowego Jorku? — Z Connecticut. — Twoja rodzina mieszka tam nadal? — Ojciec zmarł na atak serca, kiedy miałem pięć lat. — To tak jak mój, tyle że ja miałam wtedy dwadzieścia trzy. A matka? — Nie żyje. — Dwoje sierot — uśmiechnęła się smętnie. — Mam siostrę, Joan. Mieszka w Radcliffe. — Ja jestem jedynakiem. Na stół wjechał homar tak wielki, że nie mieścił się na półmisku. Wzięli się do jedzenia, więc chwilowo zapadła cisza przerywana jedynie krótkimi zdaniami i salwami gromkiego śmiechu. Ona: — Mieszkasz w samym Palm Beach? On: — Mam dom w Lantanie. A ty? Ona: — Mieszkanie w West Palm. Znów cisza. I szampan. Ona: — Masz własny dom? Nie jesteś chyba żonaty... a może jesteś? Ależ tak, musi być żonaty, myślała gorączkowo. Dlatego chce zaraz wracać. Nie może spędzić całej nocy poza domem. No tak, cholera, teraz wszystko jasne! Żonaty! On: — Nie jestem żonaty. Ona: — Na pewno? On: — Nie mam co do tego wątpliwości. Znów chwila ciszy. Deser i kawa. Rachunek. On: — Czemu obskubujesz sobie paznokcie? Ona: — Z nerwów. On: — Co cię tak denerwuje? Ona: — Życie. Śmiech. Uściski w drodze na lotnisko. Drzemka w samolocie z głową na jego ramieniu. Jego cadillac przed terminalem w West Palm Beach. Szybka jazda w stronę oceanu. Siedzieli potem w samochodzie, słuchając odgłosu fal bijących z hukiem o brzeg. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? zadawała sobie pytanie, widząc nad sobą jego piękną twarz. Mogłabym pokochać tego mężczyznę, pomyślała w pewnej chwili z uczuciem lekkiej paniki. Naprawdę mogę go pokochać. Od czasu gdy ostatnio pieściła się z kimś w samochodzie, upłynęło już tyle lat... Nie potrafiłaby ich teraz zliczyć... Próbując sobie przypomnieć tamtego chłopaka, prześliznęła się myślą po mniej więcej dziesięciu kochankach, w większości przypadkowych i nic nie znaczących, zatrzymując się nieco dłużej przy tych paru, z którymi, jak kiedyś myślała, łączyło ją uczucie zdolne przerodzić się w miłość. Tylko że za każdym razem, gdy była już tego bliska, zaczynało dziać się to samo co z mitycznym Syzyfowym głazem. Równia pochyła i dno. Czuła, że ten mężczyzna jest inny. Wargi miał delikatne, a nie żarłocznie nachalne. W jego pocałunkach nie było żądzy jurnego nastolatka, była w nich czułość i oddanie romantycznego kochanka. Te cudowne rozchylone usta wyczuwały nieomylnie, co trzeba robić i jak. Matka miała rację: ręce mężczyzny najlepiej mówią o tym, jaki jest w miłości. Victor miał ładne ręce. — Czemu przestałeś? — usłyszała nagle swój głos. Och, jakże tak można, zreflektowała się zaraz, próbując ze śmiechem obrócić te słowa w żart. Zdumiewała ją własna żarliwa ochota do wyzbycia się wszelkiej rezerwy. — Uwielbiam ocean — odrzekł cicho z twarzą przy jej twarzy, muskając oddechem jej usta — ale wiesz, nie przepadam za miłością na przednim siedzeniu. Na tylnym zresztą również. Przyjęła to bez zdziwienia. Już chciała zapytać: „u ciebie czy u mnie"? Udało jej się jednak zwalczyć tę pokusę. Niech on zadecyduje. — Poza tym — podjął po paru sekundach — nie lubię rozpoczynać sprawy, której nie będę mógł skończyć. — Dlaczego nie możesz? — Już po raz drugi zaskoczyła ją własna niecierpliwość. Wyraźnie słyszała w swym głosie nutę rozczarowania. On także. Jednakowo ich to rozśmieszyło. — Bo jutro muszę wstać bardzo wcześnie — odrzekł wesoło, biorąc ją za rękę i bawiąc się jej palcami. — Jedziesz gdzieś? Wiedziałam, że to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, zahuczało jej w głowie. Wyjeżdża! I to pewnie aż do czarnej Afryki. Zaraz mi powie, że jest członkiem Korpusu Pokoju czy coś podobnego. Myśl ta poraziła ją do tego stopnia, że odpowiedź Victora przemknęła jej koło ucha. — Co mówiłeś? Dokąd się wybierasz? — krzyknęła z rozpaczą. Już uwierzyła w tę Afrykę, co więcej, zaczynała myśleć, że to chyba najlepsze miejsce do życia. Z cieniem uśmiechu na ustach powtórzył to, co powiedział. Tak po prostu, jakby była to rzecz oczywista: — Do więzienia. Po tych słowach oboje zamilkli. ROZDZIAŁ 3 O siódmej wieczorem w niedzielę przyjechała po niego pod budynek więzienia w West Palm Beach. Uśmiechnął się na jej widok. Po dwudniowym pobycie w areszcie wyglądał wcale nie gorzej, niż utrwaliła to sobie w pamięci, a może nawet lepiej — w niebieskich dżinsach i rozpiętej sportowej koszuli. Czekał już na nią — zwolniono go dziesięć minut wcześniej. — Za dobre sprawowanie — zażartował, wsiadając do samochodu i od razu wziął ją w ramiona. Poczuła jego usta na swoich i — och! smakowały lepiej niż najlepsza brandy. — Słowo daję — zaczęła, włączając stacyjkę — ani w ząb nie rozumiem całej tej afery! — I dlaczego to głupie serce wali mi jak szalone, uzupełniła w myślach, ostro odbijając od krawężnika. Zakład karny West Palm Beach mieścił się przy jednej z głównych ulic, tuż obok placu sprzedaży używanych samochodów. Od zewnątrz budynek więzienia nie różnił się niczym od fasad pobliskich sklepów, porządnie już nadszarpniętych zębem czasu. W porównaniu ze swym położonym bardziej na wschód odpowiednikiem, Palm Beach, West Palm tchnęło aurą starości i zaniedbania. Dwa te obszary miejskie dzielił nie tylko śródlądowy tor wodny, lecz także istna przepaść finansowa. W Palm Beach nic, co materialne, nie nosiło na sobie piętna zużycia czy wieku — z wyjątkiem może tylko jego mieszkańców. 3 Granice uczuć 33 — Zawsze tak ruszasz? — spytał niedbale Victor. — Uważaj, bo zniszczysz sobie opony. Donna uśmiechnęła się tylko. Trudno było skupić się na jeździe, kiedy całą jej uwagę pochłaniały delikatne kępki czarnych włosków wyzierające spod jego rozpiętej koszuli. Jasnoniebieskiej. — Ja — oświadczył uroczyście — dostałem niezłą nauczkę. — Dramatycznie zawiesił głos. — Nigdy więcej nie pozwolę sobie zlekceważyć znaku „stop". — Mówiłeś mi przedtem, że go wcale nie zlekceważyłeś. — Policja orzekła, że tak. — Ale przecież mówiłeś, że nic podobnego! I dlatego właśnie wolałeś iść do więzienia, niż zapłacić ten głupi mandat! Wątpliwe posunięcie, nawet jeśli byłeś niewinny. A teraz nagle twierdzisz, że popełniłeś przestępstwo? — Owszem, było tak, jak stwierdziła policja, ale nie mogłem się do tego przyznać. Nie po tej awanturze, jaką im urządziłem. Rozumiesz, grunt to mieć zasady — zakończył ze śmiechem. Donna roześmiała się także, choć Bogiem a prawdą nie było z czego. Równocześnie próbowała jakoś dojść do ładu z całą tą gmatwaniną. Jak to? Wolał siedzieć dwa dni w więzieniu, niż zapłacić mandat — tym bardziej że stać go na to! — za ewidentne przestępstwo, do którego teraz się przyznaje, choć przedtem się go wypierał? I to ma być kwestia zasad? Przejechała przez most, kierując się w stronę South Ocean Boulevard. — No i jak ci tam było? — spytała, aby podtrzymać rozmowę. — Ciężko? — O tak, możesz mi wierzyć. Dwa dni w absolutnej samotności. — Miałeś pojedynczą celę? — Po prostu nikogo innego nie było. — Tylko ty? Byłeś tam jedynym więźniem? — Potwierdził skinieniem głowy. —No, to przynajmniej nikt nie czyhał na twoją cnotę! —Natychmiast po tych słowach dała sobie po nosie: znów zaczyna, paplać o seksie! — Miałem nadzieję, że zostawimy to sobie na dzisiejszą noc... — wyszeptał, patrząc jej w oczy. — Uważaj, czerwone światło! Gwałtownie nadepnęła na hamulec. Wóz omal nie stanął dęba, oboje polecieli głowami do przodu. Od świateł dzieliło ich jeszcze dobre piętnaście metrów, nigdzie w pobliżu nie widać też było żadnych samochodów. — Przepraszam — zaczął tłumaczyć się Victor. — Po prostu kątem oka zobaczyłem światło i wydawało mi się, że jesteśmy dużo bliżej. — Nic się nie stało — bąknęła Donna z sercem w gardle. — A w ogóle to moja wina. Powinnam była patrzeć na jezdnię. — Nie obrazisz się, jeśli cię poproszę, żebyśmy zamienili się miejscami? — Chcesz prowadzić? — Jeśli nie masz nic przeciwko temu — uśmiechnął się przepraszająco. — Z jakichś powodów jestem dziś trochę nerwowy, a siedzenie za kółkiem zazwyczaj mnie uspokaja. Wiem to z doświadczenia. — Nie mam absolutnie nic przeciwko temu. — Chętnie przychyliłaby mu nieba. Victor otworzył drzwiczki czerwonego mustanga i wysiadł, Donna tymczasem przesunęła się na jego miejsce. — Teraz lepiej — stwierdził, ruszając — nie uważasz? — Przytaknęła gorliwie. Pod następne skrzyżowanie podjechali akurat w momencie zmiany świateł z czerwonych na zielone. Pomyślała, że to dobry znak. I rzeczywiście, kiedy na nią zerknął, na jego twarzy nie widać już było napięcia. Ostre linie, które jeszcze przed chwilą rysowały mu się koło oczu, zniknęły, ustępując miejsca siateczce drobniutkich zmarszczek, w kącikach ust pojawił się uśmiech. — Do domu? — spytał miękko, po czym nie czekając na odpowiedź, skupił całą uwagę na jezdni. 34 35 To, co przeżyła później, wydawało jej się pięknym snem. Wprost trudno w to było uwierzyć Spodziewała się wprawdzie, że Victor Cressy okaże się dobrym kochankiem, może nawet doskonałym (choć przez dwie ubiegłe noce powtarzała też sobie, że może być całkiem inaczej, dużo gorzej, niż to sobie wymarzyła), a jednak rzeczywistość przerosła jej najśmielsze oczekiwania. Bo czyż mogła przypuszczać, że będzie bardziej niż dobry, bardziej niż doskonały? Nigdy jeszcze nie miała kochanka, który by tak gorliwie starał się ją zadowolić. Jego poświęcenie — słowo to użyte w tym kontekście brzmiało co prawda trochę dziwnie, lepszego nie umiała jednak znaleźć — było wprost bezgraniczne. Cały czas pragnął tylko ją uszczęśliwić, sam nie żądając nic w zamian. W milczeniu wysiedli z samochodu przed średniej wielkości parterową willą, a gdy znaleźli się w środku, Victor wziął ją za rękę i pociągnął na tyły domu. Po drodze minęli salon, jadalnię i kuchnię — urządzone w bardzo dobrym guście i nieskazitelnie czyste — za którymi mieściły się sypialnie. Sądząc po długości holu, trzy albo cztery. Wprowadził ją w pierwsze drzwi z rzędu, do pięknego pokoju, całego w błękitach i ciepłych odcieniach beżu. „Fale i piasek", zażartował cicho, sterując w stronę podwójnego łoża i lekko całując kąciki jej ust. Rozebrał ją bez słowa, pozwalając przemawiać swoim dłoniom i palcom. Kiedy próbowała rozpiąć mu koszulę, uchylił się delikatnie, odrzucił przykrycie i ułożył ją na poduszkach. — Pozwól mi... — szepnął. — Pozwól mi zrobić wszystko. Ach, nigdy w życiu nie słyszała czegoś bardziej seksownego niż te cztery krótkie słowa! Patrzyła, jak zdejmuje koszulę, a potem buty i skarpetki, jak wyskakuje z dżinsów i spodenek. Wypadałoby może w tym momencie odwrócić oczy, lecz dosłownie urzekło ją jego ciało — był taki piękny. Najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek oglądała. Wśliznął się do łóżka i miękko przygarnął ją do siebie, obsypując jej wargi leciutkimi pocałunkami. Całowali się tak przez chwilę, która wydawała jej się nieskończenie długa i zarazem krótka jak mgnienie. Jakby czas przestał istnieć. Każda jego pieszczota przekraczała jej oczekiwania. Wszystko było inne niż dotąd, nowe i niespodziewane — jego dotyk, to, że tak bardzo podniecała ją jego bliskość, to, że nie żądał nic w zamian. W pewnej chwili chciała wziąć go do ust, ale on chwycił ją za włosy i wwindował na siebie, tak że jej rozchylone uda znalazły się tuż nad jego chętnymi ustami. W chwilę później szepnęła tak jak on przedtem: — Pozwól mi... — Nie... — Znów się uchylił i z dłońmi na jej piersiach zaczął wodzić ustami po całym jej ciele. Czuła jego język na brzuchu i udach. — Nie—powtórzył szeptem — chcę sam, wszystko sam... Muszę się tobą nasycić... Kiedy wreszcie w nią wszedł, obezwładniła ją rozkosz. Zaledwie doszła do szczytu, już zaraz jej ciałem wstrząsał kolejny spazm. Cała ociekała potem, mokre włosy przylgnęły jej do głowy, lepiły się do policzków. — Już nie mogę — jęknęła, kiedy zaczął obracać dłońmi jej biodra, aby nadać im właściwy rytm. — Możesz... — Zmienił pozycję. Opadł na kolana, zarzucając sobie jej rozwarte nogi na ramiona. — O Jezu! — wyrwał jej się okrzyk, gdy poczuła go głęboko w sobie. Zabrakło jej tchu. Po paru minutach ułożył ją na boku, nie wypuszczając z uścisku. Zaczęli poruszać się zgodnie, powolnym kołyszącym rytmem. Gdy na moment oderwał usta od jej ust, otworzyła oczy: patrzył na nią. — Czy nie zdenerwuję cię zbytnio — wyszeptał — jeśli powiem, że się chyba w tobie zakochałem? Zaczęła łkać, czując znów zbliżający się orgazm, i przylgnęła do niego tak mocno, że nie sposób było rozróżnić, co jest jego ciałem, a co jej. 37 Po dwóch miesiącach, siedząc w Hamburger Heaven nad tutejszą specjalnością, hamburgerem z grzybami, postanowili się pobrać. — Kiedy chciałbyś wziąć ślub? — zapytała Donna, odwożąc Victora po lunchu do biura. — Jak tylko pozałatwiam wszystkie formalności. — Co ci jest? — Zauważyła, że nagle cały stężał. — Przepraszam cię, kochanie — jego ton wyraźnie przeczył tym słowom — ale wiesz, zaczynam się denerwować, kiedy w taki sposób trzymasz ręce na kierownicy. — Faktycznie trzymała je dość niedbale, u samego dołu kierownicy, i zdarzało się to dosyć często. — W razie jakiejś kolizji byłoby bardzo niedobrze — kontynuował Victor — a przecież trzeba się z tym liczyć. Mało to mamy idiotów? Niech no któryś wytnie jakiś numer, a ty będziesz musiała przyspieszyć. Nie zdążysz. Absolutnie nie zdążysz chwycić kółka jak trzeba. A jak nie usuniesz się z drogi, źle się to dla ciebie skończy. — Masz rację — zgodziła się bez urazy, ujmując kierownicę w prawidłowy sposób. — Powinnam się bardziej pilnować. Obiecuję, że będę. Wjechała na parking przed biurem Victora, okazałym, kanarkowożółtym gmachem ozdobionym mnóstwem sztukaterii, i na chwilę wyłączyła silnik. Victor zamierzał już wysiąść, gdy obok samochodu przeszedł zwalisty mężczyzna średniego wzrostu, kierując się w stronę budynku. Zaraz też zniknął w jego imponujących odrzwiach. — Czy to nie Danny Vogel? — zapytała Donna. Victor skinął głową. — Nadal jesteście na bakier? Wydawało mi się, żeście się już pogodzili po tej głupiej sprzeczce. — Gestem dał jej do zrozumienia, że nie. — Nie? Myślałam, że cię przeprosił. — Owszem, przeprosił — rzucił sucho. Wysiadł z samochodu, po czym wsadził głowę do środka: — Słuchaj, kochanie, ty zadecyduj, kogo zaprosić na ślub. Zrób listę gości. Jeśli chodzi o mnie, im mniej ich będzie, tym lepiej. — Zaczął zamykać drzwi. — Victorze? — Otworzył je na powrót. — Kocham cię. — Ja ciebie też, moja droga — delikatnie zatrzasnął zameczek. Tym razem definitywnie. Donna odprowadziła go wzrokiem aż do wielkich, biało lakierowanych drzwi. Nie obejrzał się ani razu. Chyba nigdy nie patrzył wstecz. W żadnej sytuacji. Był tak pewny siebie we wszystkim, cokolwiek robił! Na moment ogarnął ją strach. — Proszę Cię, Panie Boże — wykrzyknęła, zdając sobie nagle sprawę, jak niewiele wie o mężczyźnie, który wkrótce ma zostać jej mężem — powiedz, czy dobrze robię? W odpowiedzi usłyszała tylko głos spikera z samochodowego radia. Oświadczył bardzo rzeczowo, że właśnie minęła druga: czas na wiadomości... Donna ponad godzinę siedziała jak zaczarowana nad czarnym, oprawnym w skórę notesem Victora, wpatrując się tępo w długi rząd starannie wypisanych nazwisk, adresów i telefonów. Było tu jedno nazwisko, które zburzyło jej spokój: Leonora Cressy, Connecticut. I tamtejszy numer telefonu. Kim jest Leonora Cressy? Victor powiedział przecież, że jego matka nie żyje i że nie ma żadnego rodzeństwa. Może jakaś ciotka czy kuzynka? W każdym razie krewna. Podniosła wreszcie oczy znad stroniczki. Co powinna zrobić? Spróbować to jakoś wyjaśnić czy dać spokój? Do ślubu pozostały prawie dwa tygodnie i jak dotąd nie musiała się o nic kłopotać — wszystko wziął na siebie Victor. Poprosił ją tylko o załatwienie dwóch spraw — kwiatów i fotografów. Oznaczało to w praktyce wykonanie dwóch telefonów i właśnie miała to zrobić, kiedy wpadło jej w oko nazwisko Cressy. Leonora... Dosyć, powiedziała sobie, zajmij się tym, czym powinnaś. Ustalili z Victorem, że do dekoracji domu zakupi się róże, białe i żółte, i do tego stokrotki — mimochodem wspomniał, że bardzo je lubi. Rozejrzała się po pokoju, nagle ogromnie rada z tego, że Victor wpadł na pomysł, aby ślub odbył się tutaj, w jego domu, który wkrótce będzie też jej domem. 39 Lista osób, które chciał zaprosić, zawierała tylko pięć nazwisk, co łącznie z jej znajomymi dawało okrągłą liczbę dwudziestu gości. Ten notatnik... Wzięła go do ręki wcale nie ze wścibstwa — nie zamierzała przecież szpiegować Victora. Chciała po prostu znaleźć telefon kwiaciarni, do której sam jej poradził zadzwonić, twierdząc, że jest dużo lepsza od rekomendowanej przez jej znajomych. Wychwalana przezeń kwiaciarnia, nosząca nazwę „Chryzantema", figurowała na tej samej stronie co Leonora Cressy. Donna energicznie podniosła słuchawkę i wybrała numer. — Kwiaciarnia „Chryzantema", czym mogę służyć? — odezwał się kobiecy głos, trochę nosowy i bardzo florydzki. Zaprawiony stosowną dozą nudy, snobizmu i zblazowania. — Chciałabym zamówić kwiaty — oznajmiła Donna z pewnym roztargnieniem. Myślą była teraz nie przy kwiatach, lecz przy Leonorze Cressy. — Ach tak. Jakie to mają być kwiaty i ile? Donna spiesznie podała żądane szczegóły, lecz i tak na koniec musiała powtórzyć wszystko jeszcze raz. Tak, kwiaty potrzebne są na ślub, jej własny. Białe i żółte róże plus stokrotki, a trzeba ich tyle, żeby udekorować salon 0 wymiarach cztery i pół na pięć metrów i ułożyć piękny bukiet ślubny. Pomyślała przelotnie, że będzie dobrze pasował do sukni. Zdecydowała się na bardzo prostą, elegancką sukienkę z białego jedwabiu, którą Victor wypatrzył w oknie wystawowym u Bonvita Tellera na Worth Avenue. Początkowo myślała o jasnoniebieskiej, widziała taką u Saksa, doszła jednak do wniosku, że Victor ma rację. Sprawa stroju ślubnego była więc załatwiona. Omówienie wszystkich detali z nosowym damskim głosem z „Chryzantemy" zajęło jej prawie dwadzieścia pięć minut, no ale w końcu i to miała z głowy. Pozostało już tylko ostatnie zadanie: telefon do zakładu fotograficznego Messingera 1 Edwardsa, dwóch najlepszych fachowców w całym Palm Beach — tak brzmiała opinia Victora. Ich numer telefonu znajdował się również w jego notesiku. 40 Znów wzięła do ręki tę małą czarną książeczkę, lecz zanim dobrnęła do „M", notesik jakby sam z siebie otworzył się na stronie „C". Na chwilę znieruchomiała z palcem nad telefonem. Zadzwonić do tej Leonory Cressy? Jeden telefon i cała rzecz się wyjaśni. No tak, ale co dalej? Co jej z tego przyjdzie, jeśli się dowie na przykład, że to jakaś daleka, od lat ignorowana kuzynka? Victor nigdy 0 niej nie wspominał, najwidoczniej nie życzył też sobie zapraszać jej na wesele, inaczej przecież wpisałby ją na listę. Nie! Telefon do tej kobiety byłby pogwałceniem jego prywatności. Przyszło jej na myśl, że gdyby ktoś postąpił tak wobec niej, byłaby po prostu wściekła. Szybko przewróciła kartki aż do „M". Będzie czas się dowiedzieć, kim jest pani Leonora Cressy, i to w sposób znacznie uczciwszy 1 prostszy. Wystarczy zapytać Yictora. ROZDZIAŁ 4 Kłótnia zaczęła się w sposób trudny do uchwycenia. Żadne z nich nie mogło sobie później przypomnieć momentu, w którym zwyczajna wymiana zdań przekształciła się w coś innego, kiedy słowa i argumenty zaczęły nabierać niemiłego zabarwienia potęgującego się z każdą chwilą tak, że z dyskusji zrobiła się nagle sprzeczka; a potem oboje przestali się kontrolować — i wybuchła prawdziwa awantura. Ich pierwsza. Z użyciem całego arsenału stosowanych w takich razach środków. — Dzwoniłam do kwiaciarni — oznajmiła Donna. — No i? — Wszystko załatwione. Będą białe i żółte róże, i do tego stokrotki. Tak jak chciałeś. — Myślałem, że to ty sobie tego życzysz — zauważył Victor. Z pełnym przekonaniem. — Owszem. — Donna również mówiła szczerze. Naprawdę podobał jej się ten zestaw kwiatów i barw. Victor miał zdecydowanie dobry gust. — Jeśli wolisz, możemy zamówić białe i różowe róże — zaproponował. — Ależ nie, nie trzeba. — Pierwotnie wystąpiła z taką propozycją, ale przecież to w końcu także jego ślub. — Niech będą białe i żółte. Uważam, że będzie pięknie. — Pomyślałem sobie — uśmiechnął się lekko — że będą pasowały do tego pokoju. Donna obrzuciła wzrokiem salon. Był bardzo florydzki w stylu i atmosferze. Dominowały tu kolory słońca, biel i łagodne odcienie zieleni. Od białych ścian ładnie odbijały barwne litografie współczesnych twórców. Obok jasnożół-tego barku wisiał spory Esteve, nad kanarkowożółtym obrotowym krzesłem cała kolekcja serc Jima Dine'a, nad kwiecistą zielono-białą sofą imponujący Rosenquist. Do sofy tej pod kątem prostym przytykała druga, znacznie mniejsza — wygodne siedzisko dla dwojga — w kolorze rozbielonych lodów pistacjowych. Między nimi stał szklany stolik z czarną lampą rzucającą jasny krąg światła na miękki pluszowy dywan w odcieniu soczystej mięty. Victor miał wrodzony zmysł projektancki, a jednym z jego głębszych zainteresowań była aranżacja wnętrz. Chciał nie tylko wiedzieć, w jaki sposób zestawiać różne elementy, by uzyskać pożądany efekt, ale też jak i dlaczego ów efekt powstaje. Podobny był jego stosunek do sztuki. Nie wystarczało mu zwykłe kolekcjonerstwo; postawił sobie za punkt honoru wiedzieć tyle samo o dziełach sztuki co ludzie, którzy chcieli mu je sprzedać. Dużo czytał na ten temat, starannie planował zakupy i rzadko popełniał błędy. — Co jeszcze robiłaś? — spytał. — Skontaktowałam się z fotografami. — Którymi? — Z Messingerem i Edwardsem. — Zauważyła, że uśmiechnął się z aprobatą. — Będą tu o czwartej. — Dlaczego o czwartej? — Pomyślałam po prostu — odrzekła trochę zbita z tropu — że o czwartej będzie w sam raz. Godzinę przed ceremonią. Mają zrobić nam kilka ujęć, więc... no wiesz. A co? Nie odpowiada ci czwarta? — Ależ tak, odpowiada. Ja wprawdzie zrobiłbym inaczej, ale dobrze, w porządku. — A jak ty byś zrobił? — Dajmy temu spokój. O czwartej będzie dobrze. Donna posłusznie zmieniła temat. — Kupiłam dziś tę suknię u Bonvita. Leży fantastycznie. Miałeś rację. 43 — Będziesz musiała mieć ją na sobie od czwartej, skoro na tę godzinę zamówiłaś zdjęcia — powiedział z uśmieszkiem. — Mam zmienić godzinę? — Nie, może być czwarta, musisz tylko zdawać sobie sprawę z pewnych konsekwencji. Po godzinie pozowania suknia będzie wyglądać nieświeżo. — To o której byłoby lepiej? O piątej? — O piątej bierzemy ślub —uśmiechnął się do niej jak do dziecka. — Już chcesz zapomnieć o naszej przyszłej rocznicy? — No więc kiedy? Po ślubie? — Złotko, po ślubie będziemy zanadto zmęczeni, żeby pozować do zdjęć. Zwłaszcza tak uroczystych. — No więc kiedy? — powtórzyła już z lekkim zniecierpliwieniem. — Już ci powiedziałem: o czwartej będzie dobrze. — Ale przecież mówiłeś, że ty byś zrobił inaczej! — Zmieniłem zdanie. Przyznaję ci rację. Zgadzam się z tobą w całej rozciągłości. — To po co ta mowa o zdawaniu sobie sprawy z konsekwencji? — rzuciła podniesionym tonem. — Czego ty chcesz ode mnie? — obniżył głos o tyle, o ile ona podniosła swój. — Powiedziałem, że się z tobą zgadzam. Donna nie uświadamiała sobie w pełni, dlaczego jest taka wściekła. Miała tylko straszliwą ochotę zerwać ze ściany wiszącą w zasięgu ręki litografię Mila i walnąć nią z całej siły swojego przyszłego męża. — Kto to jest Leonora Cressy? — krzyknęła i natychmiast poczuła, że wybrała fatalny moment. Wyraz twarzy Victora powiedział jej jednak, że w tej konkretnej sprawie na dobry nie ma co liczyć. — Jak się dowiedziałaś o Leonorze Cressy? — zapytał nawet dość spokojnie. Prawie bez nacisku. — Czyżby tu dzwoniła? — Nie. — Donna poczuła się bardzo nieswojo. Miała już pewność, że kimkolwiek jest ta kobieta, znaczy dla 44 Victora dużo więcej niż jakaś zapomniana krewna. Na dźwięk imienia starej ciotki nikt tak nie zrywa się z miejsca. Victor podszedł do niej wielkimi krokami. — Nie odpowiedziałaś na moje pytanie — jego głos nadal brzmiał dość spokojnie. — Zobaczyłam jej nazwisko w twoim notatniku. Szukałam tam numeru kwiaciarni — wyjaśniła z pośpiechem. — Dlaczego się denerwujesz? Kto to jest? — Dzwoniłaś do niej? — Oczywiście że nie! Nigdy bym tego nie zrobiła. — Chciała dodać, że owszem, czuła taką pokusę, w porę jednak ugryzła się w język. Lepiej będzie zachować to dla siebie. — Kim ona jest? Nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Z twarzy Victora znik-nęło napięcie. — Nie wystarczy ci pewnie, jeśli powiem, że to nikt szczególny? — Z uśmiechem pokręciła głową, czując, że i jej robi się troszeczkę lżej na sercu. — To moja matka — sucho rzucił Victor, wracając na swoje miejsce. Donna zaniemówiła na kilka sekund. — Twoja matka? — zdołała wreszcie wykrztusić. Jej głos niebezpiecznie zbliżał się do pisku. — Matka?! — Przecież mówiłeś, że ona nie żyje! — Bo nie żyje — odrzekł tym samym suchym i równym tonem. — Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. — Co ty wygadujesz? — Teraz ona zerwała się z miejsca. Victor wstał również i oddalił się o parę kroków. — Powiedziałem, że umarła, bo dla mnie jest martwa. Od ponad trzech lat. — Co to ma znaczyć?! — Uspokój się, Donna. Dlaczego tak się denerwujesz? — Dlaczego? Jeszcze pytasz dlaczego? Za dwa tygodnie mamy się pobrać, a ja dowiaduję się nagle, że mnie okłamałeś! Wyraźnie go to ruszyło. Wpadł w złość. — Chwileczkę — wycedził. — Zastanów się trochę, zanim zechcesz mnie dalej obrażać. 45 — Ja cię obraziłam? Czym? — Nazwałaś mnie kłamcą. Nigdy cię nie okłamałem. — Powiedziałeś, że matka nie żyje! — Jeśli chodzi o mnie, jest martwa. — To po co ci jej numer telefonu? Na chwilę zapadła znów cisza. Donna czuła straszny ucisk w gardle, pod powiekami wzbierały jej łzy. — Nie wiem — odrzekł w końcu Victor. — Sam nie wiem. Donna osunęła się na sofkę, której pistacjowa zieleń wydała jej się nagle strasznie zimna. — Powiedz mi lepiej, o co tu chodzi. — O nic. Teraz już o nic. To, co się stało, stało się trzy lata temu. Sprawa zakończona. Martwa i pogrzebana. Patrzyła na niego wyczekująco, pozwalając strumieniom łez swobodnie spływać po policzkach. — Zepsujesz sobie makijaż — powiedział łagodnie. Prawie nieśmiało. — Mów. — Palce jej zlodowaciały. Usiadł obok i wziął ją za ręce. Nie stawiała oporu. Miała uczucie, że jej dłonie to martwe przedmioty. — Kocham cię, Donna. Roześmiała się w głos: — Pewnie mi zaraz powiesz, że masz żonę, która formalnie żyje, ale to bez znaczenia, bo dla ciebie umarła, jak matka. — Z napięciem spojrzała mu w oczy, szukając w nich potwierdzenia, że ten jej wątpliwy dowcip jest rzeczywiście tylko kiepskim żartem, lecz o zgrozo, nic takiego nie dostrzegła. — No nie! — krzyknęła, próbując uwolnić ręce i wstać. — To już dno! Nie mogę w to uwierzyć! Nie mieści mi się to w głowie! — Posłuchaj — podniósł głos. —Zamknij się na chwilę i posłuchaj. — Nie mów mi, co mam robić! — Zamknij się! — huknął. — Właśnie że ci powiem, co masz zrobić! Posłuchać mnie przez chwilę. Jeśli oczywiście interesuje cię prawda. — Trochę już za późno na szczere wyznania. — Tak sądzisz? — wrzasnął. Gwałtownie puścił jej ręce i zaczął krążyć po pokoju jak granat tuż przed eksplozją. — Nie interesuje cię prawda, tak? Wolisz półprawdy i kłamstwa? Nie wahasz się nazwać mnie kłamcą, a gdy chcę ci wszystko wyjaśnić, ty nie jesteś zainteresowana! — Nie waż się odwracać kota ogonem! — krzyknęła Donna, zrywając się na równe nogi. —Jak śmiesz stosować tak pokrętną logikę? Nie waż się twierdzić, że to moja wina! — Piłka po twojej stronie boiska — Victor nie zmienił tonu. — Nikt tu nie mówi o winie. Czyjejkolwiek. To ty chcesz ją komuś przypisać. Ciekawe dlaczego. Nie mówimy o winie, tylko o prawdzie. Albo cię ona interesuje, albo nie. — Nie wierzę własnym uszom! Jak można tak wszystko pokręcić? — To jak, Donna? Zamierzasz odbić piłeczkę czy może zejść z boiska? — Jezu Chryste, mam dosyć! Oszczędź mi tych metafor! — To jak będzie? — powtórzył po chwili ciszy. — Wszystko zależy od ciebie. — Ode mnie — sapnęła Donna, tłukąc się pięścią w pierś. — Cholera jasna, nagle wszystko zależy ode mnie! — Jestem gotów powiedzieć ci prawdę, jeśli ty, moja droga, będziesz gotowa jej wysłuchać. — Jeśli ja będę gotowa... — powtórzyła Donna martwym głosem, bezsilnie siadając na sofie. Przez parę minut oboje milczeli. W końcu podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Zrozumiał, że ma mówić. — Dziękuję. — Wziął głęboki oddech. — Ponad pięć lat temu... nie, prawie sześć — starał się uważnie dobierać słowa, lecz mimo wysiłków trafiały mu się potknięcia —poznałem i poślubiłem pewną dziewczynę. Nazywała się Janinę Gauntley. Donna głośno wciągnęła powietrze — zrobiło jej się słabo. Byle tylko nie zemdleć, modliła się w duchu, czując, że żołądek podchodzi jej do gardła. Victor musiał zauważyć 47 jej nagłą niedyspozycję. Nadal patrzyła mu w twarz, ale jej spojrzenie stało się dziwnie puste. — Czy ty mnie słuchasz? Rozwiedliśmy się. Przysięgam, że wzięliśmy rozwód. Przed moim wyjazdem na Florydę. To małżeństwo było istną katastrofą, Bóg wie dlaczego... po prostu nie zgadzaliśmy się w niczym. Po prawie dwóch latach tej szarpaniny oboje daliśmy za wygraną. Wyprowadziłem się z domu. Nie mieliśmy dzieci, myślałem więc, że obejdzie się bez komplikacji. Myliłem się. — Urwał. Nawet w tak krytycznym momencie nie wyzbył się efekciarstwa. — Nie było dzieci, ale była moja matka. Donna bardzo ostrożnie wypuściła powietrze. Wszystko, co dzisiaj zjadła, poruszało jej się w żołądku jak na huśtawce, która w żaden sposób nie chce się zatrzymać. Słowa Victora pozostawiła bez komentarza. Niech mówi dalej. — Mówiłem ci — podjął — że jestem jedynakiem, i to prawda — dorzucił pośpiesznie. — Matka nie mogła mieć więcej dzieci. Po moich narodzinach przebyła kilka poronień, jedno już prawie po sześciu miesiącach ciąży. Była to dziewczynka... oczywiście niezdolna do życia. Moja matka chyba nigdy nie otrząsnęła się z tego do końca. Myślę, że właśnie dlatego Janinę zajęła w jej sercu miejsce utraconej córki. Możesz uznać, że wciskam ci tu rzewne kawałki dla naiwnych, ale tak było. Stały się sobie bardzo bliskie. Za bliskie. W razie jakiegokolwiek konfliktu między mną i moją żoną matka zawsze stawała po jej stronie. Jakby to Janinę była jej dzieckiem, a ja tylko zięciem. Słusznie czy niesłusznie miałem jej to za złe, ale trudno, postanowiłem nie robić problemu. Niech tak będzie. Ostatecznie mogłem z tym żyć, póki Janinę i ja byliśmy małżeństwem. Co innego później... Kiedy zdecydowaliśmy się rozwieść, przewidywałem, że matce trudno będzie się z tym pogodzić, przez myśl mi jednak nie przeszło, że po moim odejściu ona zechce nadal widywać Janinę, rozmawiać z nią codziennie, po prostu traktować ją tak jak dotąd. " Umilkł na moment i spojrzał na Donnę, wyraźnie szukając u niej współczucia. Spotkał go zawód. Patrzyła na niego chmurnie i z coraz większym zdumieniem. — Wyglądało to... — zająknął się lekko — jakby... jakby całe swoje poparcie ofiarowała osobie, która przecież, do licha, zatruła mi prawie dwa lata życia. Ja... Nie wiem, czy potrafię ci to wytłumaczyć, ale czułem się... zdradzony. Tak, zdradzony, to chyba najwłaściwsze słowo. Nie mogłem znieść tego, że pozostały przyjaciółkami. Tak przecież być nie powinno. Między mną i Janinę wszystko było skończone. Chciałem usunąć ją ze swego życia i zapomnieć o niej, a przez matkę nie mogłem... — Podniósł głos, zapalając się coraz bardziej: — W końcu postawiłem jej ultimatum: Janinę albo ja. Tobie może to teraz wydać się dziecinne, ale dla mnie było wtedy bardzo ważne. Myśl zresztą sobie, co chcesz. W takich sprawach istotne jest to, co czuje osoba zainteresowana, a dla mnie, powtarzam, była to rzecz zasadnicza. — Znów zamilkł. Widać coraz trudniej mu było mówić. — Powiedziałem matce, co czuję i że się spodziewam... że nie wyobrażam sobie, aby mogła nie wybrać własnego dziecka... Ona tymczasem... no cóż... nie, nie wybrała mojej byłej żony, ale... — urwał, jakby nagle zabrakło mu tchu — wyczułem jednak, że się waha. Rozumiesz? — Powiedział to takim tonem, jak gdyby postawa matki była sprawą niewytłumaczalną i wręcz niemożliwą do przyjęcia. — Ja ją proszę o dokonanie wyboru między rodzonym synem a osobą poznaną zaledwie przed dwoma laty, a ona się waha.' Powiedziałem, że to mi wystarczy. Dla mnie dokonała już wyboru, nie mamy sobie więcej nic do powiedzenia. Koniec. Nigdy w życiu już mnie nie zobaczy. Rzuciłem pracę, spakowałem manatki i przeniosłem się na Florydę. — Posłał Donnie czułe spojrzenie: — Zamknij buzię, bo ci mucha wleci. Widać było, że próbuje rozładować atmosferę, zignorowała jednak tę próbę. — Rzuciłeś wszystko tak szast-prast i wyjechałeś? — Jakie „wszystko"? Pomyłka, moja droga. Nic tam nie zostawiłem. 4. Granice uczuć — I od tego czasu nie widziałeś matki? — Kiwnął głową. — Czy chociaż wie, gdzie mieszkasz? — Wie. — I co? — I nic. Dzwoniła tu parę razy, ale ja jej nie miałem nic do powiedzenia. — Nie widziałeś jej przecież kawał czasu.' — Niektóre urazy nigdy nie umierają. — Ale matki tak — surowo odrzekła Donna. — Czy to, co zrobiła, naprawdę uważasz za niewybaczalne? Pokręcił głową z pewnym zakłopotaniem. — Tak myślałem, ale może się mylę. Wiem tylko, że wciąż jeszcze nie jestem gotów jej oglądać. — Usiadł znów obok Donny. — Wierz mi, moja droga, absolutnie nie chciałem cię okłamywać. Mówiąc ci, że matka nie żyje, nie miałem jeszcze pojęcia, że za dwa miesiące zechcę się z tobą ożenić. A potem zupełnie nie wiedziałem, jak ci wyznać prawdę, zwłaszcza znając twe uczucia do zmarłej matki, to, jak ogromnie za nią tęsknisz... Bałem się, że mnie nie zrozumiesz. Przyznaję, że jak na człowieka, który szczyci się swoim rozsądkiem, nie był to mądry sposób postępowania. Donna w milczeniu kiwnęła głową. — A twoja eks-żona? — Co „moja eks-żona?" Poczuła, że złość jej powraca: — Dlaczego przede mną ukryłeś, że raz już byłeś żonaty? — Jeśli chodzi o mnie, liczy się tylko dzień dzisiejszy. — Przestań to powtarzać! — Wstała z kanapy. — Co? — To swoje „jeśli chodzi o mnie". Wciąż się tym zasłaniasz, a to wcale nie to samo co fakty. Nie uważasz, że miałam prawo wiedzieć? — Nie. — Podniósł się i stanął obok niej. — Nie! Nie rozumiem, co moje pierwsze małżeństwo ma wspólnego z nami. Nie wchodzą w grę żadne dzieci, z Janinę nie utrzymuję kontaktów ani nie zamierzam ich nawiązywać. Nie rozumiem także — powtórzył z naciskiem — jaki wpływ na nasze wspólne życie może mieć roztrząsanie moich dawnych błędów. Boże, co on wygaduje, myślała Donna. Oszołomiona tą jakże fałszywą argumentacją nie była w stanie zdobyć się na replikę. — Czy ja cię pytałem o przeszłość? — Victor przeszedł do kontrofensywy. — O twoich byłych kochanków? — Nie stawiaj między nami znaku równości. Ja nigdy nie byłam mężatką. — A pytałem cię o to? — Nie musiałeś. Sama powiedziałam ci wszystko, nie czekając, aż mnie o coś spytasz. — Widocznie jestem inny niż ty. Czy to takie straszne? Ludzie różnią się między sobą. Czy to według ciebie zbrodnia? — Nie o to chodzi. — A o co? O co konkretnie ci chodzi? — O to, że powinieneś był mi powiedzieć. — Opadła znów na kanapkę. Podszedł powolutku i ukląkł przed nią. — Czy to dla ciebie tak wielka różnica: wtedy czy teraz? Czy zmieniłoby to twe uczucia, gdybym ci powiedział dwa miesiące temu, że byłem już kiedyś żonaty? — Nie. — A teraz? — oczy mu zwilgotniały. Zaskoczona, nie wiedziała, co robić. Wszystkiego mogła się spodziewać, tylko nie jego łez. — Przestaniesz mnie teraz kochać? — Nie wiem... — bąknęła. — Wiem tylko, że czuję się podle. Jakby ktoś kopnął mnie w żebra... jakby uszło ze mnie powietrze. Uspokajającym gestem pogładził ją po ramieniu. — Przykro mi, przepraszam, źle zrobiłem. Zachowałem się jak kretyn. Inaczej nie umiem tego wytłumaczyć. — Podniósł się z klęczek i znów usiadł obok. — Wiesz, nie przywykłem popełniać błędów, więc kiedy mi się zdarzy coś takiego, bardzo nie lubię o tym mówić. — Ale dlaczego? — Płakali już teraz oboje. — Błędy czynią człowieka tylko bardziej ludzkim. — Uważasz, że jestem nieludzki? Mój Boże, a ja tak cię kocham! Po tych słowach ze szlochem padli sobie w ramiona. Donna czuła się kompletnie skołowana. Jakby zamiast mózgu miała w głowie sieczkę. — Powiedz, że mnie kochasz — wyszeptał błagalnie. — Kocham cię — zatkała, wyzwalając się z jego objęć — tylko nie wiem... — Czego nie wiesz? — Czy nie powinniśmy trochę poczekać ze ślubem. — Po co? Albo mnie kochasz, albo nie. — Może sama miłość nie wystarczy... — A czego ci jeszcze potrzeba? — Zaufania — powiedziała po prostu. Natychmiast odsunął się od niej. Już nie czuła wokół siebie jego ramion, nie słyszała cichych próśb o wybaczenie, a były jej tak potrzebne. Pragnęła zapewnień, że ją kocha, że wszystko będzie dobrze. Czekała na takie słowa, gdy jednak otworzył usta, głos miał zimny i strasznie obcy: — Na to już nic nie poradzę. Wyjaśniłem ci sprawę najlepiej, jak umiem. Przeprosiłem. I to jest wszystko, co mogę zrobić. Możesz przyjąć lub odrzucić moje przeprosiny. Kocham cię, Donna, pragnę się z tobą ożenić, jeśli mi jednak nie ufasz, cóż mi pozostaje? Walić głową w mur? Żeby komuś zaufać, trzeba czasu i jeszcze czegoś: pewnej dozy ślepej wiary. A wiarę albo się ma, albo nie. Mogę cię zapewnić, że bardzo cię kocham, że począwszy od dnia dzisiejszego, odpowiem ci na każde pytanie tak uczciwie i wyczerpująco, jak potrafię. Mogę ci też przyrzec, że nigdy nie podniosę na ciebie ręki i że cię nigdy nie zdradzę. Przysięgam. Ale jak to mam udowodnić? Po prostu musisz mi zaufać. Na kredyt. I to w stu procentach. — Wydawało mi się, że małżeństwo to transakcja fifty--fifty — zaczęła mówić, ale wszedł jej w słowo: — Kto ci to powiedział? — Głos mu znów złagodniał. — Musiał to być jakiś bezmózgowiec. — Pogładził ją po policzku. — Wyobraź sobie, że chcesz spotkać się z kimś w pół drogi. Jak myślisz, dokąd cię to zaprowadzi? Oczywiście tylko do połowy drogi. I co dalej? — Roześmiała się na to przez łzy. — Jeżeli ta druga osoba nie zechce pokonać swojej połówki, masz przed sobą dwie możliwości: pozostać tam, gdzie jesteś, to znaczy w połowie drogi, czyli nic nie osiągnąć, albo nie daj Boże, przebyć całą dalszą część dystansu, aż do narożnika swojego partnera. Możesz go objąć za szyję i powiedzieć, że kochasz. Czekaj, nie protestuj. Zrób to nawet wtedy, kiedy się będzie upierał, że to on ma rację, a ty jesteś w błędzie, bo a nuż on wcale tak nie myśli, może wie doskonale, że ci zrobił świństwo, tylko nie jest jeszcze gotów się do tego przyznać. — Odetchnął głęboko. — Proszę cię, Donna, zdobądź się na te ekstra-procenty. Zaufaj mi. Wiem, że zachowałem się jak głupi gnojek, ale bardzo cię kocham. Nie odkładaj ślubu. Zrób krok do przodu, a nie w tył! — Ujął jej twarz w obie dłonie. — Wyjdź za mnie, błagam. Ekipa fotograficzna zjawiła się dopiero piętnaście po czwartej. Donna od trzech kwadransów była w pełnym rynsztunku i mimo działającej klimatyzacji zaczynała już czuć się lekko przywiędła — tak jak przepowiadał Victor. Co chwila stawała przed lustrem, żeby sprawdzić swój wygląd i raz tak, raz inaczej próbowała ułożyć kilka niesfornych kosmyków, które wciąż opierały się wszelkim zabiegom. Victor kilkakrotnie radził jej przestać; osiągnie tylko tyle, że będzie jeszcze gorzej — po prostu przetłuści sobie włosy. Kiedy wreszcie zdołała je uładzić, spytał z wyczuwalną pretensją: „No i po co to zrobiłaś? Przedtem podobało mi się bardziej". Widząc, że ukradkiem zerka pod pachy, rzucił ostrzegawczo: „Nie rób tego. Im bardziej będziesz się przejmować, tym bardziej się spocisz". Nie zaprzestała tych kontrolnych praktyk, tyle że teraz robiła to ostrożniej. Wierzchy dłoni zaczęły ją swędzieć. Zakazał jej się drapać — to nerwy. Miała ochotę wrzasnąć, że to on gra jej na nerwach, żeby wreszcie się zamknął i zniknął jej z oczu. Idź sobie, gdzie chcesz, najlepiej do Connecticut! — Ale dlaczego? — Płakali już teraz oboje, — Błędy czynią człowieka tylko bardziej ludzkim. — Uważasz, że jestem nieludzki? Mój Boże, a ja tak cię kocham! Po tych słowach ze szlochem padli sobie w ramiona. Donna czuła się kompletnie skołowana. Jakby zamiast mózgu miała w głowie sieczkę. — Powiedz, że mnie kochasz — wyszeptał błagalnie. — Kocham cię — załkała, wyzwalając się z jego objęć — tylko nie wiem... — Czego nie wiesz? — Czy nie powinniśmy trochę poczekać ze ślubem. — Po co? Albo mnie kochasz, albo nie. — Może sama miłość nie wystarczy... — A czego ci jeszcze potrzeba? — Zaufania — powiedziała po prostu. Natychmiast odsunął się od niej. Już nie czuła wokół siebie jego ramion, nie słyszała cichych próśb o wybaczenie, a były jej tak potrzebne. Pragnęła zapewnień, że ją kocha, że wszystko będzie dobrze. Czekała na takie słowa, gdy jednak otworzył usta, głos miał zimny i strasznie obcy: — Na to już nic nie poradzę. Wyjaśniłem ci sprawę najlepiej, jak umiem. Przeprosiłem. I to jest wszystko, co mogę zrobić. Możesz przyjąć lub odrzucić moje przeprosiny. Kocham cię, Donna, pragnę się z tobą ożenić, jeśli mi jednak nie ufasz, cóż mi pozostaje? Walić głową w mur? Żeby komuś zaufać, trzeba czasu i jeszcze czegoś: pewnej dozy ślepej wiary. A wiarę albo się ma, albo nie. Mogę cię zapewnić, że bardzo cię kocham, że począwszy od dnia dzisiejszego, odpowiem ci na każde pytanie tak uczciwie i wyczerpująco, jak potrafię. Mogę ci też przyrzec, że nigdy nie podniosę na ciebie ręki i że cię nigdy nie zdradzę. Przysięgam. Ale jak to mam udowodnić? Po prostu musisz mi zaufać. Na kredyt. I to w stu procentach. — Wydawało mi się, że małżeństwo to transakcja fifty--fifty — zaczęła mówić, ale wszedł jej w słowo: — Kto ci to powiedział? — Głos mu znów złagodniał. — Musiał to być jakiś bezmózgowiec. — Pogładził ją po policzku. — Wyobraź sobie, że chcesz spotkać się z kimś w pół drogi. Jak myślisz, dokąd cię to zaprowadzi? Oczywiście tylko do połowy drogi. I co dalej? — Roześmiała się na to przez łzy. — Jeżeli ta druga osoba nie zechce pokonać swojej połówki, masz przed sobą dwie możliwości: pozostać tam, gdzie jesteś, to znaczy w połowie drogi, czyli nic nie osiągnąć, albo nie daj Boże, przebyć całą dalszą część dystansu, aż do narożnika swojego partnera. Możesz go objąć za szyję i powiedzieć, że kochasz. Czekaj, nie protestuj. Zrób to nawet wtedy, kiedy się będzie upierał, że to on ma rację, a ty jesteś w błędzie, bo a nuż on wcale tak nie myśli, może wie doskonale, że ci zrobił świństwo, tylko nie jest jeszcze gotów się do tego przyznać. — Odetchnął głęboko. — Proszę cię, Donna, zdobądź się na te ekstra-procenty. Zaufaj mi. Wiem, że zachowałem się jak głupi gnojek, ale bardzo cię kocham. Nie odkładaj ślubu. Zrób krok do przodu, a nie w tył! — Ujął jej twarz w obie dłonie. — Wyjdź za mnie, błagam. Ekipa fotograficzna zjawiła się dopiero piętnaście po czwartej. Donna od trzech kwadransów była w pełnym rynsztunku i mimo działającej klimatyzacji zaczynała już czuć się lekko przywiędła — tak jak przepowiadał Victor. Co chwila stawała przed lustrem, żeby sprawdzić swój wygląd i raz tak, raz inaczej próbowała ułożyć kilka niesfornych kosmyków, które wciąż opierały się wszelkim zabiegom. Victor kilkakrotnie radził jej przestać; osiągnie tylko tyle, że będzie jeszcze gorzej — po prostu przetłuści sobie włosy. Kiedy wreszcie zdołała je uładzić, spytał z wyczuwalną pretensją: „No i po co to zrobiłaś? Przedtem podobało mi się bardziej". Widząc, że ukradkiem zerka pod pachy, rzucił ostrzegawczo: „Nie rób tego. Im bardziej będziesz się przejmować, tym bardziej się spocisz". Nie zaprzestała tych kontrolnych praktyk, tyle że teraz robiła to ostrożniej. Wierzchy dłoni zaczęły ją swędzieć. Zakazał jej się drapać — to nerwy. Miała ochotę wrzasnąć, że to on gra jej na nerwach, żeby wreszcie się zamknął i zniknął jej z oczu. Idź sobie, gdzie chcesz, najlepiej do Connecticut! 1 53 Pragnęła teraz tylko jednego: wychylić duszkiem cztery czy pięć mocnych drinków, rozwalić ten weselny ukwiecony salon, w którym zaczynała po trochu czuć się wcale nie jak panna młoda, lecz jak własne spocone zwłoki wyłożone na widok publiczny w eleganckim zakładzie pogrzebowym. Chciała mocnym kopniakiem zrzucić ciasne pantofle, zedrzeć z siebie jedwabną suknię, poszarpać na strzępy ślubny welon, spalić bukiet i uciec. Bodaj do samego piekła! Czy on, Victor, czuje się tak samo? Nie zdążyła zastanowić się nad tym, bo odezwał się dzwonek u drzwi. Była czwarta piętnaście. Dwóch pełnych skruchy fotografów zarzuciło ją gradem usprawiedliwień i gorących przeprosin; piorunem rozstawili sprzęt i zaczęli pstrykać zdjęcia. Panna młoda solo, dwoje oblubieńców w uroczystej pozie... Śliczności. Zaczęli już przybywać pierwsi zaproszeni. Ekipa z restauracji także się spóźniła. Znowu przeprosiny, te same usprawiedliwienia, nakrywanie stolików, coraz więcej gości, coraz większe zamieszanie, gratulacje, telegramy, w tym jeden od siostry z kolejną prośbą o wybaczenie, że nie może przybyć (egzaminy!) i życzeniami szczęścia, wreszcie sędzia pokoju z urzędnikiem — bez przeprosin i usprawiedliwień, jako że przybyli w porę. Uśmiechy, powitania, prezentacje, najlepsze życzenia. Kazano im stanąć w wyznaczonym miejscu i nagle zapadła cisza, równie przytłaczająca jak przedtem hałas, a sędzia zaczął mówić o powadze chwili, o szczęściu, które wkrótce stanie się udziałem młodej pary. Przedsiębiorca pogrzebowy, myślała Donna, patrząc na poruszające się usta mówcy. Przez głośny szum w uszach dobiegały ją ledwie pojedyncze słowa. Czuła na sukni wielkie plamy z potu, ręce zaczęły ją niemiłosiernie swędzieć — przeklęta wysypka. Czyjeś znajome głosy powtórzyły słowo „tak" — czy nie należało powiedzieć „nie"? — usta Victora musnęły jej wargi, rozległy się gromkie wiwaty i wreszcie się to skończyło. Skończyło. Co się właściwie skończyło? I co się zaczęło? Spojrzała na Victora: promieniał dumą i satysfakcją. Naprawdę? Naprawdę tak się czuje? 54 — Wiesz, o czym myślałam przed chwilą? — spytała go trochę później podczas uczty, pośród niemilknących gratulacji podchmielonych gości. — Jak to tam, w Connecticut, spakowałeś manatki i rzuciłeś wszystko w diabły. — Miała już w sobie te cztery, a może pięć drinków. — No i co? — zapytał bez gniewu. On również wlał w siebie podobną ilość. — Zastanawiałam się, co będzie, gdy nam się nie uda. Czy też spakujesz manatki i wyjedziesz sobie w nieznane? A co będzie ze mną? Uznasz mnie za zmarłą? Uśmiechnął się do niej czule. Jego twarz była istnym obrazem miłości, a głos samą pieszczotą, od której przez jej ciało przebiegło znajome drżenie. — Skasuję cię do zera. — Po tych słowach pocałował ją w usta. Świeżo upieczona pani Cressy noc poślubną spędziła w łazience, hałaśliwie zwracając nadmiar pochłoniętych trunków. Pragnęła teraz tylko jednego: wychylić duszkiem cztery czy pięć mocnych drinków, rozwalić ten weselny ukwiecony salon, w którym zaczynała po trochu czuć się wcale nie jak panna młoda, lecz jak własne spocone zwłoki wyłożone na widok publiczny w eleganckim zakładzie pogrzebowym. Chciała mocnym kopniakiem zrzucić ciasne pantofle, zedrzeć z siebie jedwabną suknię, poszarpać na strzępy ślubny welon, spalić bukiet i uciec. Bodaj do samego piekła! Czy on, Victor, czuje się tak samo? Nie zdążyła zastanowić się nad tym, bo odezwał się dzwonek u drzwi. Była czwarta piętnaście. Dwóch pełnych skruchy fotografów zarzuciło ją gradem usprawiedliwień i gorących przeprosin; piorunem rozstawili sprzęt i zaczęli pstrykać zdjęcia. Panna młoda solo, dwoje oblubieńców w uroczystej pozie... Śliczności. Zaczęli już przybywać pierwsi zaproszeni. Ekipa z restauracji także się spóźniła. Znowu przeprosiny, te same usprawiedliwienia, nakrywanie stolików, coraz więcej gości, coraz większe zamieszanie, gratulacje, telegramy, w tym jeden od siostry z kolejną prośbą o wybaczenie, że nie może przybyć (egzaminy!) i życzeniami szczęścia, wreszcie sędzia pokoju z urzędnikiem — bez przeprosin i usprawiedliwień, jako że przybyli w porę. Uśmiechy, powitania, prezentacje, najlepsze życzenia. Kazano im stanąć w wyznaczonym miejscu i nagle zapadła cisza, równie przytłaczająca jak przedtem hałas, a sędzia zaczął mówić o powadze chwili, o szczęściu, które wkrótce stanie się udziałem młodej pary. Przedsiębiorca pogrzebowy, myślała Donna, patrząc na poruszające się usta mówcy. Przez głośny szum w uszach dobiegały ją ledwie pojedyncze słowa. Czuła na sukni wielkie plamy z potu, ręce zaczęły ją niemiłosiernie swędzieć — przeklęta wysypka. Czyjeś znajome głosy powtórzyły słowo „tak" — czy nie należało powiedzieć „nie"? — usta Victora musnęły jej wargi, rozległy się gromkie wiwaty i wreszcie się to skończyło. Skończyło. Co się właściwie skończyło? I co się zaczęło? Spojrzała na Victora: promieniał dumą i satysfakcją. Naprawdę? Naprawdę tak się czuje? 54 — Wiesz, o czym myślałam przed chwilą? — spytała go trochę później podczas uczty, pośród niemilknących gratulacji podchmielonych gości. — Jak to tam, w Connecticut, spakowałeś manatki i rzuciłeś wszystko w diabły. — Miała już w sobie te cztery, a może pięć drinków. — No i co? — zapytał bez gniewu. On również wlał w siebie podobną ilość. — Zastanawiałam się, co będzie, gdy nam się nie uda. Czy też spakujesz manatki i wyjedziesz sobie w nieznane? A co będzie ze mną? Uznasz mnie za zmarłą? Uśmiechnął się do niej czule. Jego twarz była istnym obrazem miłości, a głos samą pieszczotą, od której przez jej ciało przebiegło znajome drżenie. — Skasuję cię do zera. — Po tych słowach pocałował ją w usta. Świeżo upieczona pani Cressy noc poślubną spędziła w łazience, hałaśliwie zwracając nadmiar pochłoniętych trunków. ROZDZIAŁ 5 Mężczyzna siedział w końcu sali. Wywołany, podniósł się z krzesła i ruszył w stronę miejsca dla świadków żwawym, acz niezbyt równym krokiem. Kiepska koordynacja ruchów, orzekła Donna, poddając nieznajomego ostrej lustracji. Ten człowiek miał świadczyć przeciwko niej. Był w średnim wieku i średniego wzrostu. Przecięt-niak, zadecydowała. Uosobienie średniactwa — średni wzrost, średnia klasa... środek Ameryki... środek życia. Środek. Bezgłośnie poruszyła wargami, powtarzając w myślach to słowo. Po kilkunastu powtórkach utraciło sens, stało się pustym dźwiękiem przypominającym dziwolągi słowne wymyślane przez małe dzieci. Środek... Mężczyzna miał brunatne włosy starannie zaczesane na bok, aby ukryć pączkującą łysinę. Cóż za skojarzenia przychodzą mi na myśl, roześmiała się w duchu. Czy coś, co łysieje, może pączkować? Czemu nie? Szaleńcy mają prawo mówić i myśleć, jak im się podoba, a ona jest przecież stuknięta. Tak właśnie opisze ją zaraz ten facet. Donna Cressy — z zawodu wariatka. Niezdolna do opieki nad dziećmi. Minęła jej wszelka ochota do śmiechu. Diabli nadali tego faceta. Niech go szlag trafi, kimkolwiek jest. Dotarło do niej nagle, że nie ma pojęcia, kim jest ten świadek, który jak łatwo się było domyślić, miał potwierdzić jej fatalny wizerunek nakreślony wcześniej przez Yictora. Czując, że ogarnia ją zdenerwowanie, czym prę- dzej poszukała wzrokiem Mela, siedzącego dziś bliżej, w odległości zaledwie dwóch rzędów. Odegrali scenkę mimiczną jak dwoje sprzymierzonych oferentów podczas aukcji: ona pytająco uniosła brwi, on nieznacznie wzruszył ramionami. Mel też nie wiedział, co to za jeden. Ponownie utkwiła wzrok w świadku. Za moment miał złożyć przysięgę. Znów pomyślała, że jest nijaki. Jedynym znakiem szczególnym była jego skóra. Mimo że wyglądała zdrowo, sprawiała wrażenie za luźnej — jakby włożył na siebie czyjś za duży płaszcz. Nie był ani przystojny, ani brzydki. Nie miał w sobie nic groźnego. Należał do typu ludzi pomijanych zazwyczaj przy większych awansach. Nie dlatego że źle pracują — po prostu zapomina się o ich istnieniu. Klasyczny średniak. Głos miał bardzo cichy, nawet dość przyjemny. Donna przesunęła się naprzód, na sam brzeżek krzesła, żeby lepiej słyszeć. Ten bezbarwny człowiek mógł zadecydować o jej losie. Urzędnik sądowy poinformował świadka o karze za krzywoprzysięstwo, po czym kazał mu podać nazwisko, adres i zawód. — Danny Vogel. — Mężczyzna wyraźnie starał się nie patrzeć w stronę Donny. — Zamieszkały w Lakę Worth przy Dziesiątej Alei numer 114. Agent ubezpieczeniowy. Sędzia upomniał go krótko, że w sądzie trzeba mówić głośniej. Danny Vogel! Donna uświadomiła sobie nagle, że dobrze zna to nazwisko, i natychmiast — jak przy powstawaniu błyskawicznej fotki — pamięć podsunęła jej dalsze szczegóły. Lakę Worth! Zobaczyła nie tylko ten dom, ale i całą trasę — jeździła tam samochodem. Teraz wszystko stało się jasne: wszak to Danny Vogel, kolega Victora! A rozpoznała go dopiero teraz, bo stracił chyba połowę swej wagi, stąd ta zwiotczała skóra. Ale co on tu robi w charakterze świadka? Kiedyż to ostatnio był u nich z wizytą? Musiało to być bardzo dawno, gdyż mimo wszelkich wysiłków nie mogła sobie przypomnieć ani daty, ani okazji. A czy w ogóle widział jej dzieci? Wydawało się to wątpliwe. I taki ktoś ma ocenić, czy jest dobrą matką? 57 — Od jak dawna zna pan mojego klienta? — zapytał adwokat Victora. — Mniej więcej od ośmiu lat — odrzekł Danny Vogel. Zapamiętał sobie pewnie uwagę sędziego, mówił bowiem wyraźnie i głośno. — Czy może pan powiedzieć, że jesteście dobrymi przyjaciółmi? — Tak. — Świadek spojrzał na Victora, który jednak nie mrugnął nawet okiem. — Zna pan panią Cressy? — Owszem, chociaż nie tak dobrze jak jej męża. Nie tak dobrze!, wściekła się Donna. Wcale mnie nie znasz! Cóż z tego, że widziałeś mnie czasem na jakimś przyjęciu? Nasze rozmowy ograniczały się przecież do kilku zdawkowych słówek: „dzień dobry", „do widzenia", „chętnie wypiję jeszcze kieliszek". I na tym koniec! Wielka mi znajomość! Nie byłeś nawet na naszym ślubie, mruknęła, wbijając wzrok w świadka. Niechby spojrzał jej w twarz, gdy wygłasza te swoje łgarstwa. Niech go pan spyta, panie obrońco, podobno najlepszy na całej Florydzie, dlaczegóż to bliski przyjaciel nie zaprosił go na wesele, i to mimo próśb przyszłej żony. Dlaczego osoba, którą świadek zna „nie tak dobrze", uważała, że należy go zaprosić, a „drogi przyjaciel" nie chciał o tym słyszeć! — Co pan sądzi o Victorze Cressy? — zapytał Ed Gerber. — Pod jakim względem? Donna mimo złości nie mogła powstrzymać uśmieszku: zbyt trudne pytanie, panie Gerber! — Ogólnie — wyjaśnił adwokat. — Jakim jest człowiekiem, przyjacielem, współpracownikiem. Widać było, że Danny Vogel skrupulatnie układa sobie w głowie pełną listę przymiotów Victora. Ma wprawę, szyderczo pomyślała Donna. Wzorowy sprzedawca. Zapamiętać wszystkie życzenia klienta i wypełnić je co do joty! — Jako człowiek — rozpoczął swoją wyliczankę — Vic-tor Cressy to silna indywidualność, zmuszająca otoczenie do posłuchu, powiedziałbym nawet: agresywna. Jest bardzo inteligentny; w lot ogarnia zarówno całość zagadnienia, jak i wszystkie niezbędne szczegóły. Ludziom stawia dość wysokie wymagania, ale jeszcze więcej wymaga od siebie. Uważam, że to człowiek sprawiedliwy, zdyscyplinowany, człowiek, który zawsze i wszędzie panuje nad sytuacją. — Nastąpiła króciutka przerwa. Donna widziała w wyobraźni, jak Danny Vogel przekreśla w tym momencie niewidzialną linią akapit zakończony słowami „zawsze i wszędzie panuje nad sytuacją". Aha, część pierwsza załatwiona. — Jako przyjaciel — kontynuował świadek — jest lojalny i szczery. — Jeśli żywi do kogoś urazę, wyrąbie to natychmiast prosto w oczy. Wywołuje to naturalnie pewne ochłodzenie wzajemnych stosunków... Uhm, mruknęła Donna, tylko kiedyż to Victor powiedział ci jasno, co naprawdę myśli? Popełniasz gruby błąd, wierząc w jego szczerość. — Victor nie należy do ludzi, którzy mają zwyczaj dzielić się z kimkolwiek swoimi problemami, toteż gdy tak się zdarzy, od razu wiadomo, że nie jest to sprawa błaha. On sam natomiast zawsze chętnie pomaga innym w każdej możliwej potrzebie. — Kropka. Akapit „Lojalny przyjaciel gotów zawsze nieść pomoc" został odfajkowany. — Jako pracownik naszej firmy Victor Cressy jest bez wątpienia najlepszym spośród jej agentów. Pracuje z wielkim poświęceniem i osiąga doskonałe rezultaty, to prawdziwy perfekcjonista. — Danny Vogel potoczył wzrokiem po sali, jakby się spodziewał, że z któregoś kąta wyskoczy kolejny przymiotnik sławiący zalety Victora. — Krótko mówiąc, jest filarem firmy. — Koniec i kropka. Odfajkowane. Dobra robota, panie Vogel, podsumowała Donna. Po chwili podjęła znowu swój cichy dialog ze świadkiem. Powiem ci teraz, dlaczego nie byłeś na naszym weselu. Twój wielki przyjaciel Victor wciąż jeszcze nie mógł ci wybaczyć jakiejś niefortunnej interwencji, wskutek której rzekomo popsułeś mu sprawę z potencjalnym klientem. Nie byłeś tego świadom, prawda? Nie miałeś pojęcia, 59 że w ogóle popełniłeś jakieś przewinienie, a później rok cały spędziłeś na klęczkach, błagając o łaskę, zanim ten inteligentny i tak sprawiedliwy człowiek uznał, że poniosłeś dostateczną karę, i raczył do ciebie przemówić. Przekonał cię całkowicie, że byłeś winien i że należała ci się kara. O, bo twój „dobry przyjaciel" umie manipulować ludźmi! Robi to po mistrzowsku. Ten jego szczególny talent polega nie tylko na genialnej umiejętności wmawiania ludziom, że zawsze tylko on ma rację, ale przede wszystkim na tym, że on sam w to wierzy bez zastrzeżeń. Tak, to, że potrafi przekonać sam siebie, pozwala mu robić ludziom wodę z mózgu, bo to wiara we własną słuszność nadaje jego argumentom pozory najszczerszej prawdy, choćby nawet plótł największe bzdury. Skutek? Błąd popełnia Victor, a winni czują się wszyscy, tylko nie on! Donna przeniosła wzrok na swego męża. Masz szczęście, szepnęła pod jego adresem.Taki talent to dar od Boga. — Co pan sądzi o pani Cressy? — zapytał adwokat Victora. — Początkowo zrobiła na mnie bardzo korzystne wrażenie, to znaczy podczas paru pierwszych spotkań... Była urocza, miała ujmujące poczucie humoru... Czemuż to on mówi o mnie w czasie przeszłym?, żachnęła się Donna. Zupełnie jakbym już nie żyła. W przypływie czarnego humoru pomyślała nagle, że może to nie kuchnia z nie kończącą się stertą brudnych naczyń ma być jej prywatnym piekłem, tylko ta oto sala? Przez całą wieczność sądzone jej będzie słuchać nie kończącej się litanii zeznań coraz to nowych świadków, którzy jeden po drugim będą jej wytykać wszystkie złe postępki, słowa i grzeszne myśli. Każdy zechce rzucić w nią kamieniem. Będzie to trwało dopóty, aż z kamyczków uzbiera się ogromne brzemię, ciężkie jak mityczny Syzyfowy kamień. Wyobraziła sobie, jak pcha je pod górę, jak traci siły, jak w końcu stacza się po stromych skałach, krzycząc: „Tak, macie rację! Wszystko to moja wina!" — ...później jednak zaczęła się zmieniać — zakończył swą myśl Danny Vogel. — Kiedy? — Trudno powiedzieć. Widywałem ją tylko podczas różnych spotkań towarzyskich, które z biegiem czasu stawały się coraz rzadsze — przełknął ślinę i chrząknął. — Mogę jedynie stwierdzić, że kiedy ją poznałem, wydawała się ogromnie towarzyska, a potem zaczęła stronić od ludzi. Przestała zapraszać znajomych... — Sprzeciw! — przerwał mu adwokat Donny. — Świadek nie ma podstaw do takich twierdzeń. Skąd może wiedzieć, kto i kiedy bywał w domu państwa Cressy? — Sprzeciw podtrzymany. Danny Vogel wyraźnie się zmieszał, co widząc Ed Gerber rzucił mu natychmiast linę ratunkową: — Panie Vogel, ile razy goszczono pana w tym domu? Na kolacji bądź z innej okazji? — W pierwszych paru latach — świadek zastanowił się chwilę — bywałem tam kilka razy w roku. Po narodzinach Adama może raz. Od czasu gdy na świat przyszła Sharon, już się to nie zdarzyło. Pamiętam pewien niemiły incydent... — spojrzał na obrońcę, który dobrze wiedząc, co teraz nastąpi, dał mu znak, że ma mówić dalej. — Otóż pewnego razu Donna przyjechała po Victora. Spóźniła się trochę, więc czekaliśmy na nią przed biurem. Podszedłem do samochodu, żeby się z nią przywitać, a Victor w tym momencie zaproponował spotkanie. Chciał w następnym tygodniu urządzić u siebie barbecue w małym gronie: tylko oni dwoje, ja i moja żona. „Nie!", powiedziała Donna, i to jakim tonem! Victorowi zrobiło się okropnie głupio. Nie muszę chyba mówić, jak ja się czułem! — Czy starała się usprawiedliwić czymś tę odmowę? — Nic więcej nie powiedziała. Wydawało się to bardzo dziwne. — Czy tego dnia w jej wyglądzie bądź zachowaniu zauważył pan jeszcze coś dziwnego? — Właściwie nie — świadek pokręcił głową — ale... ach, rzeczywiście! Jej włosy. Miały kolor marchewki, więc mnie to zdziwiło, bo w poprzednim tygodniu, gdy widziałem Donnę na jakimś przyjęciu, była jasną blondynką. 61 — A więc w tym czasie widywał pan Donnę Cressy na przyjęciach? — O tak. Obracaliśmy się przecież w tym samym kręgu. Pracownicy naszej firmy to ludek towarzyski. Ktoś zawsze wydaje przyjęcie, jak nie jeden kolega, to drugi. — Czy widując panią Cressy w tych okolicznościach, zauważył pan jakieś konkretne zmiany w jej sposobie bycia? — Cóż, jak już powiedziałem, coraz bardziej zamykała się w sobie. Coraz mniej mówiła, prawie nigdy się nie uśmiechała. No i stale była przeziębiona. W ostatnich latach wciąż miałem wrażenie, jakby coś z nią było nie w porządku... — Sprzeciw! — Podtrzymuję — oświadczył sędzia. — Panie Vogel, sąd potrafi sam wyciągać wnioski. — Przepraszam, wysoki sądzie — bąknął Danny, po czym pomny wcześniejszych uwag powtórzył te słowa głośniej. — Czy któreś z tych przyjęć odbywało się w pańskim domu? — indagował go dalej Ed Gerber. Miał w tym swój cel, Donna nawet wiedziała jaki. — Tak, wysoki sądzie. — Kiedy to było? — Trochę ponad dwa lata temu. Z okazji moich czterdziestych urodzin. Donna pamiętała tę datę co do dnia: dwadzieścia pięć miesięcy temu. Dziewięć miesięcy przed narodzinami Sharon. Tej właśnie nocy poczęta została jej córka. — Proszę opowiedzieć sądowi, co działo się od momentu, kiedy państwo Cressy zjawili się na przyjęciu. — Przyszli jako ostatni, dość mocno spóźnieni. Victor jak zwykle kordialny i przyjacielski, Donna wprost przeciwnie... Przy powitaniu nawet się nie uśmiechnęła. Wydawała się dziwnie nieobecna duchem. Pomyślałem, że to pewnie kolejny napad złych humorów... — Sprzeciw! Sprzeciw został odrzucony, świadkowi zaś po pouczeniu, że ma się skupić na faktach, polecono mówić dalej. — Pamiętam, że przez dłuższy czas w ogóle nie próbowała włączyć się do rozmów. Ile razy spojrzałem w jej stronę, wciąż widziałem, że stoi samotnie w tym samym miejscu, obracając w ręku kieliszek i co chwila pociągając nosem. Była znów przeziębiona; w drugim ręku trzymała chusteczkę higieniczną i wciąż przyciskała ją do twarzy. No i co z tego? — zirytowała się Donna. Z powodu chusteczki chcecie odebrać mi dzieci? Czyżby wytarcie nosa pozbawiało mnie prawa do wycierania nosków własnym dzieciom? Ale argumentacja! Cholerni hipokryci! A któż, jak nie ja, zrywał się o trzeciej w nocy, kiedy zaczynały płakać („Mamusiu — darł się Adam, gdy kapnęła mu bodaj kropelka — mój nosek!")? Kto im wycierał zasmarkane noski, zapłakane ślepka i te różowe okrągłe tyłeczki? Wtedy wszystko było w porządku, a teraz nie? Bo musiałam wytrzeć sobie nos? Oczywiście wiedziała, w czym rzecz. Victor już wcześniej wytknął jej skłonność do chorób, co jego poplecznik usłużnie zgodził się potwierdzić. Stale choruje, więc nie może opiekować się dziećmi — tak ją próbują załatwić. — W pewnym momencie podszedłem do niej, starając się nawiązać rozmowę — kontynuował Danny, nieświadomy niemej repliki Donny — ale nasza konwersacja, jeśli w ogóle można ją tak nazwać, miała dość jednostronny charakter. — Pamięta pan jakiś fragment? — Powiedziałem, że ślicznie wygląda, a ona — chrząknął znacząco — przyznała mi rację. No tak, to już kompletne wariactwo, pomyślała Donna. — Głos strasznie jej chrypiał. Cierpiała znów chyba na zapalenie krtani, co jak mi wiadomo, zdarzało się bardzo często. Doszedłem do wniosku, że mówienie musi jej sprawiać ból, zwłaszcza że zadałem jej parę pytań, a ona pozostawiła je bez odpowiedzi. — Czego dotyczyły te pytania? Danny Vogel wzruszył ramionami: — Jej synka, Adama. Jak się miewa, czy będzie chodził do przedszkola. Nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na mnie. Pamiętam, że zdziwił mnie wyraz jej twarzy. Wyglądała na przestraszoną. — Czym? — Nie mam pojęcia. — Wysoki sądzie — włączył się prawnik Donny — doprawdy nie rozumiem, czemu mają służyć zeznania tego świadka. Jeśli charakterystyce Victora Cressy, w porządku, niech więc w swoich dalszych wypowiedziach świadek zechce się ograniczyć wyłącznie do oceny jego osoby. To, co usłyszeliśmy tu o pani Cressy, jest nie tylko nieistotne dla sprawy, ale nie ma z nią żadnego związku. Dlatego że Donna Cressy nie usatysfakcjonowała świadka odpowiedzią na jego pytania, pozwala on sobie imputować, że stan jej umysłu odbiegał od normy! Donna Cressy miała zapalenie krtani! Czy można to uznać za objaw niezrównoważenia psychicznego? Czy fakt ten dyskwalifikuje ją jako matkę? — Wysoki sądzie, proszę o cierpliwość. — Ed Gerber nie czekał, aż sędzia otworzy usta. — Zaraz udowodnimy, że zeznania świadka mają znaczenie dla sprawy. Bardzo istotne znaczenie. Sędzia, aczkolwiek z miną dość sceptyczną, pozwolił mu kontynuować. Obserwując dziwaczne wygibasy, jakie słynny obrońca zaczął znów wyczyniać ustami, nietrudno było dojść do wniosku, że bardzo starannie obmyśla następny strzał. — Czy później podczas owego przyjęcia z okazji pańskich urodzin zachowanie pani Cressy wzbudziło w panu jakieś podejrzenia co do, powiedzmy to tak: stanu jej umysłu? — Mniej więcej w połowie przyjęcia sposób bycia pani Cressy uległ diametralnej zmianie — oświadczył Danny Vogel. — Zupełnie jakby doktor Jekyll przeobraził się w pana Hyde'a czy raczej panią Hyde — roześmiał się dyskretnie z własnego żartu. Nikt na sali mu nie zawtórował, jedynie Ed Gerber pozwolił sobie na uśmiech. — Jak już powiedziałem, Donna dłuższy czas stała sama, nie odzywając się do nikogo, aż tu nagle zaczęła wrzeszczeć, i to jak! Bardzo głośno i co dziwne, całkiem czystym 64 głosem, bez najmniejszych śladów chrypki! — Zamilkł, czekając widocznie na sprzeciw. Sprzeciwu nie było, sędzia również milczał. Wyglądało na to, że słucha bardzo uważnie. — Co wywołało tę zmianę w zachowaniu pani Cressy? — W pewnej chwili podszedł do niej Victor. Widziałem, że w ręku ma chusteczkę higieniczną. Kiedy chciał ją podać żonie, spotkał się z ostrą reakcją. Donna uderzyła go w rękę i odepchnęła tak mocno, że upuścił chusteczkę i wpadł na jedną z pań, panią Harrison, która nagle straciła równowagę i całe wino z kieliszka wylała sobie na suknię. Donna tymczasem zaczęła krzyczeć na Victora, że ma ją zostawić w spokoju, a gdy odszedł, dostało się też innym gościom. Za każdym razem kiedy ktoś w pobliżu próbował podjąć jakikolwiek temat, mieszała się do rozmowy i przekrzykując wszystkich wygłaszała własne opinie, z reguły sprzeczne z poglądami przedmówców. Obraziła przy tym kilka osób, używając zwrotów, delikatnie mówiąc, obs-cenicznych. A już dla Victora była bezlitosna. Gdy tylko otworzył usta, dosłownie mieszała go z błotem, wytykając mu wszystkie możliwe przywary, przedrzeźniając jego sposób bycia, drwiąc z każdej jego uwagi. Było to tak żenujące, że my, pozostali, nie wiedzieliśmy, co z sobą począć. W tych okolicznościach Victor postanowił zabrać ją do domu, co znów wywołało złośliwą ripostę: proszę, oto pan i władca! Muszę przyznać, że odetchnęliśmy z ulgą, kiedy w końcu wyszli. Ed Gerber, bardzo zadowolony z wypowiedzi świadka, zrobił dłuższą przerwę przed swym kolejnym pytaniem. — Proszę powiedzieć, czy według pana przyczyną tego incydentu mogło być nadużycie alkoholu przez panią Cressy? Danny Vogel miał minę uczniaka, któremu pozwolono wreszcie zdradzić długo tajony sekret: — Nie! — odrzekł głosem piskliwym z emocji. — Jak już mówiłem, Donna ani razu nie ruszyła się z miejsca, a stała dosyć daleko od baru. Miała w ręku wciąż ten sam kieliszek, który jej podałem w chwilę po wejściu. S Granice uczuć 65 — Powiedział pan również, że Victor Cressy rzadko zwierzał się komuś ze swoich kłopotów. — To prawda. — Proszę mi teraz powiedzieć, unikając jednak cytowania jakichkolwiek konkretnych sformułowań, gdyż mój szanowny kolega — tutaj Ed Gerber błysnął uśmiechem w stronę przeciwnika — zaraz zgłosi sprzeciw, proszę mi więc powiedzieć, czy Victor Cressy kiedykolwiek zwierzał się panu, że zachowanie żony budzi w nim niepokój? — Tak, wiele razy. — Czy w związku z tym wyrażał troskę o dzieci? — Tak. — Jakim ojcem był Victor Cressy? Znów ten czas przeszły, pomyślała Donna. Czyżby i Victorowi się zmarło? — Z tego, co widziałem, był wspaniałym ojcem. Ogromnie troszczył się o dzieci, i to już od chwili, kiedy jego żona zaszła w ciążę. Przeczytał mnóstwo książek, chodził razem z Donną do szkoły rodzenia zarówno za pierwszym, jak i drugim razem. Wszystkie ćwiczenia oddechowe miał opanowane do perfekcji. Był z nią też podczas porodu. Za pierwszym razem, o ile dobrze pamiętam, trwało to prawie dobę. Dwadzieścia sześć godzin, ty błaźnie, chciała zawołać Donna. Biedny Victor, co? Że też los pokarał go taką babą! To ja rodziłam dziecko, a nie on! Przypomniała sobie pełne zachwytu westchnienia pielęgniarek: pani to ma szczęście! Sama bym chciała mieć takiego męża! Wszystkie tak paplały, a zwłaszcza ta jedna, co wpatrywała się w niego jak cielę w malowane wrota. Było to podczas narodzin Sharon. Miała wtedy ochotę wrzasnąć: spytaj go, idiotko, jak zostało poczęte to dziecko! — Dbał o właściwe odżywianie żony. — Danny dalej wychwalał wspaniałego męża i ojca. — Był wprost uszczęśliwiony, gdy zdecydowała się karmić piersią. Uważał, że tak jest najzdrowiej. Był szalenie dumny ze swoich dzieci. Przywoził je czasem do biura, widziałem więc na własne oczy, jaki z niego zwariowany tata. 66 — Czy miał pan okazję obserwować stosunek matki do dzieci? — Nie. — Nie wiadomo czemu zabrzmiało to jak nagana. Kiedy przyszła kolej na obrońcę Donny, ten z miejsca podjął kontratak: — Panie Vogel — rozpoczął, wyrzucając z siebie słowa jak karabin maszynowy — czy jest pan z zawodu psychologiem? — Nie — Danny z uśmiechem pokręcił głową. — Studiował pan może którąś z dziedzin behawioral-nych? — Nie. — Może przynajmniej za swoich studenckich czasów słuchał pan wykładów z psychologii? — Nie. — Danny Vogel przestał się uśmiechać. — Na jakiej zatem podstawie ocenia pan zachowanie Donny Cressy? — Mam oczy i uszy — ostro odciął się świadek. Zdaniem Donny przypominał teraz żmiję przypartą kijem do muru. — Które jak wiemy, często nas zawodzą. Nikt z zewnątrz nie jest w stanie ani zauważyć, ani prawidłowo ocenić tego wszystkiego, co dzieje się pomiędzy dwojgiem współmałżonków. Chyba się pan z tym zgadza? — Chyba tak, jednakże zachowanie Donny... — Czyżby chciał pan powiedzieć — przerwał mu obrońca — że jest pan wybitnym znawcą kobiet, ich zachowań, jak również reakcji? Ile razy był pan żonaty? Danny Vogel wyraźnie skurczył się w sobie. — Dwa razy. — Pierwsze małżeństwo skończyło się rozwodem? — Tak. — A drugie? Są państwo szczęśliwi? — Jesteśmy w separacji — głos świadka opadł do szeptu. — Zatem raczej pan nie jest autorytetem w tym, co dotyczy kobiecej psychiki. — Obrońca Donny pozwolił ¦ ml ' M ¦ sobie na sarkazm. — Stwierdził pan przed chwilą, że nigdy nie widział, w jaki sposób pani Cressy odnosi się do swoich dzieci, czy tak? — Tak. — Więc nie ma pan żadnych podstaw do zabierania głosu w kwestii jej zdolności opiekuńczych, nieprawdaż? — Tak, ale... — Dziękuję, to wszystko, panie Vogel! Świadek zawahał się lekko, nim wreszcie podniósł się z miejsca. Schodząc z podium, spojrzał na Victora, który jednak i teraz zupełnie go zignorował. Starannie unikając oczu Donny, powoli poczłapał na swoje krzesło w końcu sali. Pan Stamler — czy on w ogóle ma jakieś imię?, zastanawiała się Donna — uspokajająco poklepał ją po ręku, przekonany widocznie, że tę rundę wygrał. Donna nie była tego taka pewna. Danny przyznał wprawdzie, że nie ma podstaw do zabierania głosu w kwestii, czy ona, Donna Cressy, nadaje się na matkę, pozostało jednak słowo „ale". Mimo szybkiej interwencji prawnika słówko to padło i znajduje się w protokole. Usłyszeli je wszyscy, a już sędzia na pewno. „Ale"... Krótkie słówko, a ile znaczy. Zaczęła powtarzać je w duchu, aż w końcu jak przedtem „środek" zupełnie straciło sens. — Opowiedz mi bajkę. — Nie, kochanie, powinieneś już spać — łagodnie zaprotestowała Donna. Jej czteroletni synek wciąż siedział w łóżeczku, trąc swój mały nosek jasnoniebieskim kocykiem. — Przeczytałam ci już przecież trzy bajeczki, a umówiliśmy się, że zaraz potem przykryjesz się i zaśniesz. — Już jestem przykryty — oznajmił mały, wślizgując się pod kocyk. — Bardzo ładnie — pochwaliła go Donna, niechętnie podnosząc się z krzesła. Czuła się jak zżuta i wypluta po całym dniu w sądzie, a jednak zwlekała z odejściem. Mały natychmiast wyczuł jej wahanie. — Tak cię proooszę... 68 Donna usiadła znów obok wezgłowia, co widząc Adam wylazł spod kocyka i przytulił się do jej ramienia. — No dobrze, którą bajeczkę mam ci przeczytać? — Nie czytaj. Opowiedz. — Och, złotko, jestem zmęczona. Nic mi nie przychodzi do głowy. — Chcę o chłopczyku i dziewczynce, co nazywali się Roger i Bethanny. Donna uśmiechnęła się pod nosem. Takie imiona nosiła para przedszkolaków, najlepszych przyjaciół jej syna. — Dawno, dawno temu żyli sobie chłopiec i dziewczynka. On miał na imię Roger, ona Bethanny, no i pewnego razu poszli sobie do parku... — Nie! — zaczął protestować Adam. — Oni poszli do zoo zobaczyć żyrafy! — Chwileczkę! Kto tu opowiada, ty czy ja? — Ty, mamo, ale masz mi opowiedzieć o chłopczyku i dziewczynce, co poszli do zoo zobaczyć żyrafy. On nazywał się Roger, a ona Bethanny, przecież wiesz! — Dobrze — Donna parsknęła śmiechem. — No więc poszli do zoo... — Nie! Od początku. Dawno, dawno temu... — A nie za dużo ode mnie wymagasz? — Nie. Bo ma być tak: Dawno, dawno temu żyli sobie chłopiec i dziewczynka. On miał na imię Roger, ona Bethanny, no i pewnego razu poszli do zoo zobaczyć żyrafy. Zabrali ze sobą pyszne orzeszki, ale tam był napis: „Upasza się nie karmić zwierząt". — Co się robi? — Upasza — powtórzył mały niecierpliwie. — Chyba: uprasza? — No tak. Oj, mamo, co ty? Donna westchnęła głęboko: — Dawno, dawno temu żyli sobie chłopiec i dziewczynka. On miał na imię Roger, ona Bethanny, no i pewnego razu poszli do zoo zobaczyć żyrafy. Zabrali z sobą pyszne orzeszki, ale tam był napis: „Uprasza się nie karmić zwierząt". Teraz dobrze? 69 — Uhm. — Zjedli więc sami wszystkie te pyszne orzeszki i bawili się wesoło całe popołudnie, a potem wrócili do swoich mamuś i żyli długo i szczęśliwie — szybko wyrecytowała Donna, pocałowała synka i zgasiła światło. Była już prawie przy drzwiach, gdy dobiegł ją cienki głosik: — A gdzie jest twoja mamusia? Zaskoczona — nigdy dotąd o to nie pytał — w pierwszej chwili nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. No cóż, doszła w końcu do wniosku, im prościej, tym lepiej. — Nie żyje, kochanie. Umarła dawno temu. — O! Skierowała się znów w stronę drzwi, zadowolona, że jak widać, postąpiła słusznie. No i wcale nie było to takie trudne. — Co to znaczy „umarła"? Donna stanęła w miejscu jak wryta. Boże, akurat teraz ma mu mówić o śmierci? Już chciała wykręcić się od odpowiedzi, widząc jednak w półmroku ogromne oczy Adama, z rezygnacją usiadła na łóżku, na gwałt próbując przypomnieć sobie, co doktor Benjamin Spock radzi robić w takiej sytuacji. Trudno przecież mówić dziecku, które właśnie układa się do snu, że umrzeć to tak jak zasnąć... Powiedzieć, że pójdzie do nieba? Na samą myśl o tym ścisnęło ją w gardle. Do licha, synku, pomyślała, nie mogłeś z tym poczekać jeszcze parę dni? Gdyby sprawę wygrał twój ojciec, on by się musiał tym zająć! — Nie, to mój obowiązek! — skarciła się głośno ku jawnemu zdumieniu malca. A Victor nie wygra, nie zabierze dzieci! — Czemu krzyczysz? — Przepraszam, kochanie. — Z zakamarków pamięci wypłynęły jej nagle rady doktora Spocka. — Wszyscy umierają, syneczku. Wszyscy ludzie, kwiatki i zwierzęta, po prostu wszystko, co żyje. Tak to już jest i to wcale nie boli. Przestajemy oddychać i życie się kończy. Ale dzieje się to zwykle dopiero wtedy, kiedy ludzie są już bardzo starzy, rozumiesz? Gorliwie pokiwał głową, wślizgując się głębiej pod ¦. kocyk. Donna pocałowała go w czółko. — Kocham cię, moje ty słodkie ciasteczko. — Dobranoc, mamusiu. Gdy zajrzała do pokoju Sharon, dziewczynka od razu uniosła główkę. — To ty jeszcze nie śpisz, maluszku? Mała w odpowiedzi wyciągnęła rączki. Donna wyjęła dziewczynkę z kołyski i mocno przytuliła jej drobne cieplutkie ciałko. — Powinnaś dawno spać, laleczko. Sharon z powagą zajrzała jej w oczy. Pomalutku wyciągnęła prawą rączkę i delikatnie, całkiem po dorosłemu, pogładziła policzek matki. Donna objęła ją ciaśniej. — Zaśnij, malutka. Kocham cię, mój aniołeczku. Mała po krótkiej chwili zasnęła jej na ręku. — Mamaaa! — rozległ się glos Adasia. — Zabiję cię, smyku — mruknęła Donna, układając Sharon w kołysce. — Mama! — Adam ani myślał przestać. Pobiegła do jego pokoju. — Co się stało? — rzuciła z lekką irytacją. Już znowu siedział w łóżeczku. — Chcę o coś spytać. Byle nie o to, co dzieje się z nami po śmierci, pomyślała w panice. Błagam, poczekaj z tym do jutra. Zaraz rano kupię odpowiednią książkę. — Cóż to takiego, kochanie? : — Powiedz, kto mnie stworzył? No tak, najpierw śmierć, teraz życie. Wszystko na raz, i to po całym dniu w sądzie! — Mamusia i tatuś — powiedziała głośno, głaszcząc małego po włoskach. — A z czego? — zaciekawiony, wlepił w nią okrągłe oczy. — Z wielkiej miłości. Wiesz, tatuś z mamusią bardzo się kochali. — Nie daj Boże, westchnęła w duchu, aby takie pytanie kiedykolwiek zadała mi Sharon. 70 ROZDZIAŁ 6 — Źle, Donna, oddychasz nieprawidłowo. — Nieprawda. — Właśnie że tak. Powinnaś pracować dolną częścią brzucha, a ty wykonujesz ćwiczenie B. — Mam ćwiczyć „wąchanie kwiatka". — „Wąchanie kwiatka" to poziom B, a my powinniśmy ćwiczyć poziom A. — Ledwo zipię — sapnęła z rozdrażnieniem Donna, próbując z widocznym wysiłkiem podciągnąć ciało do pozycji siedzącej. — Dziś możemy to sobie darować. — Jeżeli nie ćwiczy się systematycznie — twardo oświadczył Victor — nie warto w ogóle zaczynać. Cała ta rzecz nie ma sensu. — Zmarszczka na czole i wydęte wargi nadawały mu wygląd nadąsanego dzieciaka. — Teraz mi to mówisz? — zażartowała Donna, uważając, by nie parsknąć śmiechem. — Teraz gdy przybyło mi dwanaście kilo, a do rozwiązania tylko dwa miesiące? To nie fair, Victorze, nie fair. —Nareszcie udało jej się stanąć. — To ty postępujesz nie fair. Wobec dziecka. — Och, Victorze, nie bądź ponurakiem! Gdzie podziało się twoje poczucie humoru? Na zajęciach jesteś tak dowcipny! — Kolebiąc się z boku na bok, poczłapała do barku, nalała sobie szklankę piwa imbirowego i pochłonęła ją duszkiem. — Panie z naszej szkółki byłyby rozczarowane, gdyby zobaczyły cię w domu. — Widząc po jego minie, że poczuł się urażony, dodała z pośpiechem: — Daj spokój, poćwiczymy jutro. Cóż znaczy jeden dzień przerwy? Nic się nie stanie ani mnie, ani dziecku. — Jak sobie życzysz. — Oho, Donna znała ten ton. Victor zawsze tak mówił, kiedy coś szło nie po jego myśli. — Będziesz potem tego żałować... — Oszczędź mi tych kazań! — Zaczynał działać jej na nerwy, chciała jednak zapobiec kłótni, zejść z drogi huraganowi, zanim będzie na to za późno. — Dawniej nie było szkółek rodzenia, a dzieci jakoś się rodziły. — W ciężkich bólach — oświadczył. — Porozmawiaj z matkami, które przez to przeszły. — Ale jakoś od tego nie umarły. — Niektóre. Do diabła! Im bardziej rosła objętość jej brzucha, tym bardziej drażniło ją jego mentorstwo. Im większy ciężar, tym słabszy bezpiecznik, pomyślała ponuro. Trzeba się opanować. — Victorze, to, czy przeżyj ę poród, nie zależy od tempa mojego oddechu. Aż takie proste to nie jest. Wzruszył ramionami, obrócił się na pięcie i bez słowa wyszedł z pokoju. Patrząc na jego zgrabne pośladki, Donna musiała przyznać, że bez względu na wszystko jej nieznośny mąż nadal budzi w niej pożądanie. Mimo że trzęsła nią złość, nie oparłaby mu się i teraz, gdyby nagle zawrócił od drzwi, spuścił te obcisłe portki i rzucił ją na podłogę. Byłabym uszczęśliwiona, pomyślała z cichym westchnieniem, spoglądając spod oka na swój wielki brzuch. Do niedawna tym właśnie kończyły się zwykle ich kłótnie, choć nie dokładnie w ten sposób, o jakim akurat myślała. „Podłogowy" scenariusz zrealizowali tylko raz, początkowo zresztą z nie najlepszym skutkiem. Kiedy Victor, spuściwszy spodnie do kostek, gwałtownie rzucił się w jej stronę, skacząc przez pół pokoju jak szalony pasikonik, oboje omal nie pękli ze śmiechu. Jemu minęła erekcja, a ona dostała skurczów żołądka. Za to gdy potem padli na podłogę, uwolniwszy się wreszcie od ubrań, było 73 tak cudownie, jakby nigdy się nie kłócili. Dwa ociekające potem ciała dosłownie stopiły się w jedno. Donna zastanawiała się nawet, czy przyczyną coraz częstszych i coraz ostrzejszych starć nie jest przypadkiem brak seksu? Nie kochali się już prawie miesiąc. Zdaniem lekarza, jak również autorów wszystkich poradników nie było co do tego żadnych przeciwwskazań, jednak Victor w przesadnej trosce o dziecko ogłosił pełną wstrzemięźliwość. Nie bez znaczenia było i to, że współżycie w jej stanie zrobiło się, co tu mówić, dosyć niewygodne. Ten ostatni raz... Kiedy przypomniała sobie, jak to wyglądało, ogarnął ją śmiech. Victor sterczał nad nią prawie pod kątem prostym, a jak rozpaczliwie wywijał rękami, usiłując ją objąć! „Lepiej chyba będzie na odwrót", zadecydował, próbując przetoczyć się na plecy, a ją wziąć na siebie. „Zaraz dostanę przepukliny", mruknął po minucie, czerwony jak burak z wysiłku. W końcu wśród szaleńczego chichotu plasnęła mu ciężko na brzuch, on zaś ogłosił zwycięsko: „Nasze wojska wylądowały!" Donna stwierdziła nagle, że śmieje się głośno, stojąc samotnie pośrodku salonu. Ten Victor... Mogła się z nim kłócić ząb za ząb, mogła być na niego wściekła, a on, jeśli tylko chciał, potrafił ją zawsze rozbawić. No, chyba że sam był wściekły. O, wtedy sytuacja wyglądała zupełnie inaczej! I tak było prawie od początku. Zaczęli się spierać właściwie już nawet w Key West, gdzie spędzili swój miodowy tydzień. Ją wszystko wprawiało w zachwyt, jego mierziło. Atmosfera — bo „lepka" w dosłownym i przenośnym sensie, ludzie — bo „za dużo ekscentryków i pedałów". „Nadają koloryt temu miejscu, protestowała Donna, ci ludzie to przecież artyści". W tej sprawie ostatecznie poszli na kompromis, uznając, że prawda leży gdzieś pośrodku. Gdybyż późniejsze konflikty można było rozwiązać w taki prosty sposób! Niestety. Co gorsza, nigdy jakoś nie dawało się uchwycić konkretnej przyczyny sporu. W jednej chwili rozmawiali normalnie bądź sprzeczali się trochę o jakieś głupstwo, a w następnej dochodziło nagle do 74 eksplozji. Potem było to już istne pole minowe, gdzie każdy krok groził śmiercią. Schemat był zawsze ten sam, zmieniały się tylko szczegóły. — Co ci jest, Victorze? — Nic. — Przecież widzę, że jesteś poirytowany. Powiedz mi, o co chodzi. — O nic. — To dlaczego się nie odzywasz? Od kolacji milczysz jak grób. — No dobrze — rzucił z rozdrażnieniem — jest coś, ale to drobiazg. Dajmy temu spokój i będzie po sprawie. — Nie chcesz o tym mówić? — Nie. Skończmy ten temat. Ustąpiła. Może i racja. Może mu to przejdzie. Okazało się, że wcale nie. Po paru minutach nastąpił atak: — Coś ty zrobiła z włosami? — Jak to, co zrobiłam? Nic. Po prostu uczesałam się trochę inaczej. — To dlaczego mówisz, że „nic"? — Bo czy coś złego stało się moim włosom? — Donna przybrała postawę obronną. — Od tego, że się uczesałam? — Inaczej niż dotąd — stwierdził z pretensją w głosie. — I co z tego? — To, że nie dalej niż wczoraj pochwaliłem twoje uczesanie. — No i co? — A ty naturalnie musiałaś od razu je zmienić. I tak jest ze wszystkim. Cokolwiek pochwalę, ty zaraz to zmieniasz. Nie daj Boże, żeby coś mi sprawiało przyjemność! — O czym ty mówisz? — O tym, że powinienem trzymać gębę na kłódkę, bo gdy tylko wspomnę, że podoba mi się coś w tym domu, to już koniec. Nigdy więcej tego nie zobaczę! —podniósł głos o dobre dwa tony. — No nie, to jakiś absurd! Dajże spokój, Victorze! Mamy kłócić się o to, że zmieniłam uczesanie? O taką błahostkę? — Dla ciebie to może błahostka — rzucił gniewnie. —A nie przyszło ci nigdy na myśl, że to, co tobie wydaje się całkiem trywialne, dla mnie może mieć znaczenie? Że moje uczucia i sądy mogą się różnić od twoich? — Ty naprawdę złościsz się o to, że uczesałam się z przedziałkiem w środku, a nie z boku? — Donnie nie mieściło się to w głowie. — No tak, ty mnie wcale nie słuchasz. — A cóż mi takiego umknęło? — Nieważne. — Skoro tobie wydaje się ważne, to mi powiedz! — Włosy to tylko jedna sprawa. Przykład pierwszy z brzegu. W tym domu wszystko się zmienia! Wszystko, cokolwiek polubię. — Wszystko? Cokolwiek? — wybuchnęła Donna. — I kto to mówi? Mnie wciąż strofujesz, że nie wolno używać takich słów, jak „zawsze" czy „nigdy", a co teraz robisz? — Nie powiedziałem „zawsze". — Powiedziałeś „wszystko", a to zupełnie to samo. I jedno, i drugie to uogólnienia. — Wcale nie to samo. — Ciekawe, że twoim zdaniem w każdej sytuacji obowiązują zawsze dwie różne reguły. Jedna dla mnie, druga dla ciebie! — I kto teraz uogólnia? — No tak — Donna z rozpaczą pokręciła głową — z tobą nie można wygrać. Ha, tego mu było trzeba! Teraz dopiero rzucił się na nią jak głodny jastrząb na zdobycz: — Na tym właśnie polega twój problem! Zawsze myślisz kategoriami wygrać i przegrać! Nie chodzi ci o to, jak rozwiązać konflikt, tylko jak go wygrać! — Przestań, to niesprawiedliwe! — Ale prawdziwe! — Nic podobnego! — Powiedziałaś przed chwilą, że ze mną nie można wygrać, tak czy nie? — Rany boskie! To już przechodzi ludzkie pojęcie! — Krzyki i wrzaski nic tu nie pomogą. Fakty są faktami. Jego głos stał się nagle tak spokojny, biła z niego taka pewność siebie, że już to samo mogło doprowadzić człowieka do szału. Donna rozpaczliwie próbowała zebrać myśli, nie dać się ponieść nerwom. — To śmieszne —powiedziała bardziej do siebie niż do niego, zauważyła jednak, że kiwnął głową. — O co my się kłócimy? — Umilkła na chwilę, próbując przypomnieć sobie powód. — Ach tak, zarzuciłeś mi, że zmieniam wszystko, cokolwiek ci się podoba. — Nie, wcale tak nie mówiłem. — A jak? — Że wszystko, co lubię w tym domu, z reguły ulega zmianom. — A niby kto wprowadza te zmiany? Przecież nie ty, bo gdyby tak było, nie wszczynałbyś tej dyskusji. — Skoro tak uważasz... — A jak inaczej można to rozumieć, do cholery? — Musisz zaraz kląć? — zapytał z ubolewaniem. — Już nawet nie wolno mi się z tobą zgodzić? — Co?! — Zgodziłem się z tobą, przyznając, że nie ja wprowadzam zmiany w naszym domu. — Twoje „skoro tak uważasz" miało oznaczać zgodę? — Nie pozwoliłaś mi skończyć. — Kiedy, na litość boską? — Przed chwilą. Ale masz, czego chciałaś. Przyznałem ci rację. — W czym?! — wrzasnęła na całe gardło. Teraz już kompletnie puściły jej nerwy. — Przestań wrzeszczeć. Wciąż tylko wrzeszczysz z lada powodu. — Ja wciąż wrzeszczę? Może i teraz powiesz, że to ja uogólniam? — Lepiej posłuchaj sama siebie. Ja nie podnoszę głosu. Donna wzięła kilka głębokich wdechów: 77 — Dla ciebie to może błahostka — rzucił gniewnie. — A nie przyszło ci nigdy na myśl, że to, co tobie wydaje się całkiem trywialne, dla mnie może mieć znaczenie? Że moje uczucia i sądy mogą się różnić od twoich? — Ty naprawdę złościsz się o to, że uczesałam się z przedziałkiem w środku, a nie z boku? — Donnie nie mieściło się to w głowie. — No tak, ty mnie wcale nie słuchasz. — A cóż mi takiego uniknęło? — Nieważne. — Skoro tobie wydaje się ważne, to mi powiedz! — Włosy to tylko jedna sprawa. Przykład pierwszy z brzegu. W tym domu wszystko się zmienia! Wszystko, cokolwiek polubię. — Wszystko? Cokolwiek? — wybuchnęła Donna. — I kto to mówi? Mnie wciąż strofujesz, że nie wolno używać takich słów, jak „zawsze" czy „nigdy", a co teraz robisz? — Nie powiedziałem „zawsze". — Powiedziałeś „wszystko", a to zupełnie to samo. I jedno, i drugie to uogólnienia. — Wcale nie to samo. — Ciekawe, że twoim zdaniem w każdej sytuacji obowiązują zawsze dwie różne reguły. Jedna dla mnie, druga dla ciebie! — I kto teraz uogólnia? — No tak — Donna z rozpaczą pokręciła głową — z tobą nie można wygrać. Ha, tego mu było trzeba! Teraz dopiero rzucił się na nią jak głodny jastrząb na zdobycz: — Na tym właśnie polega twój problem! Zawsze myślisz kategoriami wygrać i przegrać! Nie chodzi ci o to, jak rozwiązać konflikt, tylko jak go wygrać! — Przestań, to niesprawiedliwe! — Ale prawdziwe! — Nic podobnego! — Powiedziałaś przed chwilą, że ze mną nie można wygrać, tak czy nie? — Rany boskie! To już przechodzi ludzkie pojęcie! — Krzyki i wrzaski nic tu nie pomogą. Fakty są faktami. Jego głos stał się nagle tak spokojny, biła z niego taka pewność siebie, że już to samo mogło doprowadzić człowieka do szału. Donna rozpaczliwie próbowała zebrać myśli, nie dać się ponieść nerwom. — To śmieszne —powiedziała bardziej do siebie niż do niego, zauważyła jednak, że kiwnął głową. — O co my się kłócimy? — Umilkła na chwilę, próbując przypomnieć sobie powód. — Ach tak, zarzuciłeś mi, że zmieniam wszystko, cokolwiek ci się podoba. — Nie, wcale tak nie mówiłem. — A jak? — Że wszystko, co lubię w tym domu, z reguły ulega zmianom. — A niby kto wprowadza te zmiany? Przecież nie ty, bo gdyby tak było, nie wszczynałbyś tej dyskusji. — Skoro tak uważasz... — A jak inaczej można to rozumieć, do cholery? — Musisz zaraz kląć? — zapytał z ubolewaniem. — Już nawet nie wolno mi się z tobą zgodzić? — Co?! — Zgodziłem się z tobą, przyznając, że nie ja wprowadzam zmiany w naszym domu. — Twoje „skoro tak uważasz" miało oznaczać zgodę? — Nie pozwoliłaś mi skończyć. — Kiedy, na litość boską? — Przed chwilą. Ale masz, czego chciałaś. Przyznałem ci rację. — W czym?! — wrzasnęła na całe gardło. Teraz już kompletnie puściły jej nerwy. — Przestań wrzeszczeć. Wciąż tylko wrzeszczyszzlada powodu. — Ja wciąż wrzeszczę? Może i teraz powiesz, że to ja uogólniam? — Lepiej posłuchaj sama siebie. Ja nie podnoszę głosu. Donna wzięła kilka głębokich wdechów: 1 1 77 — Zacznijmy od początku. Powiedziałeś, że wszystko tu ulega zmianom, tak? — Nie odpowiedział. — Ty ich nie wprowadzasz, a że nic nie zmienia się samo z siebie, twoja sugestia jest jasna: jedyną osobą, która może to robić, jestem ja. — Skoro tak uważasz... — Mam to uznać za potwierdzenie? — Skoro tak sobie życzysz... — Dobrze, do diabła! Tak sobie życzę! — Świetnie. Przynajmniej wiemy teraz, na czym stoimy. — Skołowałeś mnie do tego stopnia, że nie wiem już nawet, czy stoję, czy leżę, ale niech ci będzie. Idźmy dalej. Muszę się dowiedzieć, o co naprawdę ci chodzi. — Uhm, bez względu na koszty. Niech się wali i pali. — Dlaczego ma nas to cokolwiek kosztować? — czuła, że na nowo ogarnia ją rozpacz. — Bo tak jest zawsze, kiedy się kłócimy. — Ale dlaczego? Dlaczego nie umiemy dyskutować jak dwoje normalnych ludzi? Jeśli coś ci leży na wątrobie, powiedz mi! Skąd mam to wiedzieć? Nie jestem jasnowidzącą! — Powiedziałem ci i co? Nie spodobało ci się. — To o moich włosach? Nie zgodziłam się z tobą, bo to przecież kompletny nonsens. — Ach, ten jego cholerny uśmieszek! — A potem dodałeś, że to nie wszystko. Co jeszcze twoim zdaniem zmieniłam w tym domu? — Dajmy temu spokój. — Nie. Wydobądźmy to na światło dzienne. Dopiero wtedy rzeczywiście będzie spokój. — Dobrze. — Widać było, że jest wściekły. — Jakiś miesiąc temu pochwaliłem twoją zapiekankę z ziemniaków i mięsa. Od tego czasu nie zrobiłaś jej ani razu. Tak samo było z czerwoną sukienką. Jak tylko powiedziałem, że świetnie wyglądasz, natychmiast przestałaś ją nosić... — Jest za krótka! Nie nosi się już teraz takich rzeczy. Wyszły z mody! — Przestań mi przerywać. Chcesz usłyszeć, co mam do powiedzenia czy nie? — Dzięki — rzucił szyderczo, gdy skinęła głową. — Powiedziałem ci na przykład, że bardzo lubię biały serek, śmietankowy... — Przecież mieliśmy go na kolację... — To był serek wiejski, którego nie cierpię. Mówiłem ci wyraźnie: „serek śmietankowy", ale ty oczywiście nie słuchałaś. Jak zwykle. Ważne jest to, co ty lubisz. — Wcale nie! Kupując ten serek, myślałam o tobie! Byłam pewna, że sprawię ci przyjemność! I o to dąsałeś się cały wieczór? — Kiedy? — Przedwczoraj. A co? Już nie pamiętasz? Było tak samo jak dzisiaj. Po kolacji przestałeś się do mnie odzywać, a kiedy spytałam, dlaczego się złościsz, kazałeś mi dać temu spokój. — A ty oczywiście nie przestałaś wiercić mi dziury w brzuchu, prawda? Tak jak dzisiaj. — Nie! Dzisiaj kłócimy się przez to, że cię posłuchałam. Odpuściłam sprawę, tak jak chciałeś, i co z tego wynikło? Sprawa zamiast zniknąć, nabrzmiała jak ropny wrzód! — Czuła, że zaczyna ogarniać ją furia. —Przecież to niemożliwe, żebyś wściekał się na mnie z powodu zwykłej pomyłki, i to w dwa dni po fakcie! Bo podałam ci nie ten gatunek sera! — Nie, Donna, to nie była pomyłka. — A co? Umyślnie zrobiłam ci na złość? — Nie, nie umyślnie. Zrobiłaś to podświadomie. — Co takiego? — Nie wrzeszcz. — Do cholery! Co to ma znaczyć? — Nie klnij. — A ty przestań mi rozkazywać! — Najlepiej dajmy temu spokój. — Ani myślę! Skończmy z tym raz na zawsze! Wprost duszę się od tych głupot! — Dla ciebie to są głupoty. — A żebyś wiedział! I dla ciebie też tak być powinno. Zapiekanka, sukienka, serek, fryzura! Czy to są sprawy, o które normalni ludzie chcą skakać sobie do oczu? Oczywiście, że nie! To nie jest, nie może być źródłem konfliktu! To tylko świadczy o czymś dużo głębszym... — Skoro tak uważasz... — Tak właśnie uważam! — Więc po co pytasz, co ja o tym myślę? Po co zawracasz mi głowę? — Victor! Ty rzeczywiście myślisz, że specjalnie kupiłam ci ten serek? — Powiedziałem, że zrobiłaś to podświadomie. — Czy według ciebie ludziom nie zdarzają się zwykłe pomyłki? Zamilkł na moment, po czym wziął ją za ręce i zaczął przemawiać tym nieznośnie mentorskim tonem: — Kochanie, nie mówię, że specjalnie robisz mi na złość, ale pomyśl: zawsze jakoś tak jest, że na przykład potrawy, które sama lubisz, wychodzą ci doskonale, moich upodobań natomiast albo wcale nie respektujesz, albo gdy już starasz się je zaspokoić, skutek jest zwykle odwrotny. Czy to nie dziwne? — A idź do diabła, ty sukinsynu! — Donna z taką siłą uwolniła ręce, że samą ją to zdumiało. — W życiu nie słyszałam takiego steku bzdur! Stoisz nade mną jak mały dyktator! To rób, tego nie rób, to robisz umyślnie, a to podświadomie! Dobrze, że nie przez sen! Wiesz, co to jest? Psie gówno! — Skoro chcesz używać takiego języka, wychodzę. — Ani mi się waż! — No i kto tu wydaje rozkazy? Może ja? — Uciekasz jak szczur z okrętu! — No proszę, mamy i wyzwiska! Przypomnę ci, jakich już użyłaś. „Mały dyktator", z naciskiem na „mały", choć nie bardzo rozumiem dlaczego, był też „sukinsyn", a teraz „szczur". No dalej! Nie wątpię, że sporo jeszcze masz w repertuarze! Sprawianie przykrości to przecież twoja specjalność. 80 — A ty? — Donna zaniosła się płaczem. — Ty mi nie robisz przykrości? — Ja cię nie wyzywam. I nie klnę jak szewc. Prosiłem, skończmy tę dyskusję, ale nie! Ty nie popuścisz! No i proszę, zmieszałaś mnie z błotem. Mam czekać na ciąg dalszy? Aż zaczniesz rzucać we mnie strzałkami? — zrobił krok w stronę drzwi. — Nie wychodź! — krzyknęła. Nie posłuchał, więc pobiegła za nim do sypialni. — Zostaw mnie w spokoju, Donna — powiedział tonem skrajnego znużenia. — Jeszcze ci mało? — Wziął pilota i ostentacyjnie włączył telewizor. — Proszę cię, wyłącz to, Victor! — Nie mam ochoty — odrzekł sucho, wlepiając wzrok w ekran. Szedł tam akurat serial „Wszystko zostaje w rodzinie". Powtórka. Widzieli już ten odcinek. — Wyjaśnijmy sobie wszystko. — Myślisz, że mam ochotę przerabiać to jeszcze raz? Żeby znowu dziś nie zmrużyć oka? O nie, moja droga! Wbij to sobie wreszcie do swojej zakutej głowy. Donna zaczęła znów płakać. — No i kto tu kogo obraża? — Dobra, zachowałem się po twojemu. Ty mnie obraziłaś, ja ciebie, jesteśmy kwita. Remis. A ja jestem najgorszym mężem i skończonym gnojkiem. — Nikt przecież tego nie mówi. Błagam cię, wyłącz to cholerne pudło. — Żebyś dalej mogła przeklinać? — Daj spokój, Victorze, nie bądź takim świętoszkiem. — Ha, posuwamy się naprzód! Zostałem świętoszkiem. Ciekawe, co jeszcze wymyślisz? — Czy możesz zamknąć ten telewizor? Nieoczekiwanie nacisnął wyłącznik: — Dobrze, wyłączyłem. No, na co czekasz? Wal dalej, Donna, tylko pamiętaj: za wszystko, co teraz nastąpi, bierzesz pełną odpowiedzialność. Prosiłem cię, żebyś przestała, błagałem, ale nie, ty chcesz mi wyrządzić prawdziwą 6 Granice uczuć 81 krzywdę. Trzeba dobić ofiarę, bo jeszcze się rusza! Proszę bardzo, daję ci pięć minut. — Dlaczego mówisz takie rzeczy} Nikt nie zamierza cię krzywdzić. — Doprawdy? Gwarantuję, że w ciągu najbliższych minut dasz tu taki pokaz swoich możliwości, jakiego jeszcze nie było. Bóg mi świadkiem, że cię na to stać. Ale proszę, proszę, jestem do dyspozycji. Mów, co ci się podoba. Pięć minut — przypomniał, patrząc na zegarek. Pięć minut? Co mu mam powiedzieć, gorączkowo myślała Donna. Jakimi słowami przełamać tę piekielną barierę gniewu, wzajemnych pretensji i uraz? Po chwili stwierdziła z goryczą, że wszystko, co mogła powiedzieć, zostało już powiedziane. — Ciągle nie mogę zrozumieć, jak i dlaczego dochodzi między nami do tych głupich kłótni — jęknęła bezradnie. — Bo zamiast dać spokój, ty nie popuszczasz. — Mnie się wydaje, że wcale tak nie jest. — No pewnie! — rzucił z jawnym sarkazmem. — A jak nazwiesz to, co robisz w tej chwili? — Próbuję zrozumieć, na czym polega nasz problem. — Na tym, że niezbyt mnie lubisz. — Nieprawda! Kocham cię, Victorze! Naprawdę bardzo cię kocham! — krzyknęła, widząc jego minę. — Przykro mi... — Przykro ci, że mnie kochasz. Rozumiem. — Ależ nie, co ty mówisz!! Przykro mi, że krzyczałam. — I nadal to robisz, choć wcale nie musisz. Dowiedz się, że mam dosyć. Naprawdę mi to wystarczy — dodał boleściwym tonem. Jakby go ktoś torturował. Donna bezradnie wzniosła oczy w górę: — Pomóż mi, Boże! — Jeśli w taki sposób zamierzasz wykorzystać swoje pięć minut, to wolę oglądać serial — oświadczył Victor. — Tamci też się kłócą, ale przynajmniej robią to zabawniej. — Ty draniu! — Donna włożyła w te słowa całą swą bezsilną furię. — Co z ciebie za człowiek! Najpierw każesz mi mówić, a potem stale przerywasz! I te podłe manipula- cje! Potrafisz tak perfidnie sterować rozmową, że dostaję szału i zaczynam krzyczeć! — O tak, to umiesz najlepiej. — Przy tobie nigdy nie mam szansy powiedzieć tego, co chcę! — A wiesz przynajmniej, co chcesz powiedzieć? — Piękną masz o mnie opinię! — Ja o tobie? Czyżby? A nie odwrotnie? — Zawsze przypisujesz mi najgorsze rzeczy. — Zawsze? — Choćby to, że wszystko zmieniam, nieważne, świadomie czy nieświadomie! Dla mnie twoja intencja jest jasna: uważasz, że zawsze jestem przeciw tobie. To bardzo poważny zarzut, a ty nie dajesz mi szans na obronę. Nie chciałeś nawet powiedzieć, co cię drażni. — Po co ci miałem to mówić? Dla ciebie to przecież głupoty. — Cholera, przez ciebie bez przerwy drepczemy w kółko! — A ty wciąż przeklinasz. Przyznaj się, czy przeklinanie dlatego sprawia ci taką frajdę, że wiesz, jak bardzo mnie to razi? — Boże, zmiłuj się nade mną! Dlaczego ty wszystko traktujesz tak osobiście? Ludzie czasami klną z czystej frustracji, niekoniecznie po to, żeby komukolwiek zrobić przykrość. — Ale ty tak. — No, to już paranoja! Natychmiast pożałowała tych słów; błąd, i to niewybaczalny! Zupełnie jakby własnoręcznie włożyła mu do lufy amunicję. A on przecież tylko na to czekał. Do licha, pięć minut właśnie dobiegło końca!... — No cóż, moja droga — głos miał spokojny i chłodny — nareszcie wyrzuciłaś z siebie to, co o mnie myślisz. Tak bardzo tego pragnęłaś, że powinnaś być zadowolona. — Nie chciałam... — Nie chcę już słyszeć nic więcej. Powiedziałaś wszystko. I zraniłaś mnie wystarczająco. Chcesz wypuścić 83 ze mnie całą krew? Za co? Za jedno niezręczne zdanie, za które cię przeprosiłem... — Pierwsze słyszę! Kiedyż to mnie przeprosiłeś? — Najlepszy dowód, że mnie nie słuchasz. Powtarzam ci to po raz setny. — Wcale mnie nie przeprosiłeś! — Ach tak! — nagle on zaczął krzyczeć. — Niech ci będzie, że nie przeprosiłem! Pewnie! Musi tak być, bo ty przecież we wszystkim masz rację! Wydawało mi się wprawdzie, że dostatecznie jasno wyraziłem ci moją skruchę, ale cóż, widać byłem w błędzie. Nie po raz pierwszy, jak zaraz powiesz. A zresztą, co za różnica! — Owszem, jest różnica, i to wielka. Gdybyś mnie przeprosił, nie doszłoby do tej scysji. — Doszłoby, doszło. Dziwię się, że tego nie rozumiesz. Byłaś tak zdecydowana wyzwać mnie od szczurów, parano-ików i tak dalej, że bez względu na wszystko, co mógłbym zrobić, ty i tak znalazłabyś na to sposób. Czybym cię przeprosił, czy nie, rezultat w obu wypadkach byłby taki sam. Bo dla ciebie rzeczą najważniejszą było mnie pognębić, powiedzieć to, co powiedziałaś. Donna zaczynała z wolna tracić poczucie rzeczywistości. W słowach Victora nadal wyczuwała jakąś diabelną przewrotność, nie potrafiła jednak już teraz powiedzieć, na czym to polega. Ale czy to możliwe, kiedy ma się w głowie tak okropny mętlik?... — Nie rozumiem tego, co mówisz. — Jak zwykle — westchnął ze smutkiem. Ogarnęły ją nagle wyrzuty sumienia; poczuła, że robi jej się zimno, najpierw w brzuchu, potem w całym ciele. Dlaczego ja nic nie rozumiem? — myślała w przypływie skruchy. Dlaczego wciąż na niego wrzeszczę? I czy muszę tak często przeklinać? Tę zapiekankę mogłabym mu przecież robić częściej, a ser... Dopiero ten zarzut rozbudził w niej opór: Nie, do diabła! Ten ser to kompletna bzdura! — Zrozum, Donna — powoli mówił dalej Victor, wymawiając każde słowo z tak wielką powagą i tak głębokim przekonaniem, że nie sposób było go nie słuchać — zawsze tak uparcie chcesz dowieść mi swoich racji, że przestajesz rozróżniać, po której stronie leży prawda. Dla ciebie to nieistotne. Ważne, żeby twoje było na wierzchu. Zapominasz, jak ważne są słowa, jak strasznie potrafią ranić. Ciskasz nimi bez zastanowienia. Ja nigdy cię nie obrażam... — Zarzuciłeś mi przecież, że robię ci na złość! Według ciebie to nie jest obraza? — wyrwał jej się okrzyk. — Znów mi przerywasz. — Wybacz, myślałam, że już skończyłeś. — Skoro tak uważasz—podniósł ręce w geście poddania. — Nie, nie, mów dalej, proszę cię, Victorze. — A pozwolisz mi skończyć? Bez przerywania? — Daj spokój, czy to debata w Kongresie? Zwykli ludzie dyskutują. Przerzucają się argumentami, nawzajem wchodzą sobie w słowo... — Ale ty robisz to cały czas. Nie pozwalasz mi skończyć myśli! — Dobrze — Donna przygryzła wargę — nie będę ci już przerywać. — Powiedziałaś — zaczął po dramatycznej pauzie — że ciągle drepczemy w kółko. Przyczyna tego jest prosta. Przypomnij sobie początek dzisiejszej afery. Kiedy zapytałaś, co mnie gryzie, nie chciałem o tym mówić, z góry już wiedząc, że cokolwiek ci powiem, będzie awantura. Znam cię dobrze, Donna. Wiedziałem, co naprawdę cię interesuje. Nie to, co miałbym do powiedzenia! Ty tylko szukasz pretekstu, aby mi wykazać, że nie mam racji. To jest twój jedyny cel, a dążysz do niego po trupach. — To... — Nie przerywaj! — Przepraszam. — Nic by się dziś nie stało, gdybyś nie parła naprzód jak taran. Prosiłem cię, dajmy spokój. Może i coś mnie drażni, ale mi to przejdzie, nie ma sensu tego rozgrzeby-wać. Groch o ścianę. Musiałaś wyciągnąć ze mnie ten drobiazg, no bo jakże? Miałabyś stracić taką okazję do 84 wytknięcia mi moich fatalnych przywar? Tego, że jestem głupi, bo przejmuję się błahostkami, że zawsze fałszywie oceniam twoje intencje, ciebie i w ogóle wszystko. Zastanów się, Donna: skoro nie interesują cię moje uczucia, po co pytasz, co mnie drażni? Zwróć też uwagę na dziwne zjawisko: ilekroć zadajesz mi takie pytania, zawsze wychodzi na jaw przede wszystkim to, co drażni ciebie. We mnie, w moim postępowaniu. Po każdej naszej kłótni pozostaje mi w pamięci cały asortyment twoich „czułych" słówek, i to nawet wtedy, gdy zdążę już dawno zapomnieć, 0 co poszło. — Westchnął ciężko. — Ty zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, jak wielką wyrządzasz mi krzywdę. Wszystko przez ten twój język. Jak już go rozpuścisz, przestajesz się kontrolować. — Ja rozpuszczam język? — Nie możesz się powstrzymać, żeby mi nie przerywać, prawda? Donna opuściła ramiona i zamilkła. Łzy nagle pociekły jej z oczu, otarła je więc wierzchem dłoni. Teraz już na dobre zawładnęło nią poczucie winy. Zaczynała myśleć, że w słowach Victora jest wiele prawdy. Powinna była dać spokój, gdy ją o to prosił, a skoro już zaczęli wałkować te nieszczęsne głupstwa, mogła ostatecznie przyznać mu rację. Układało im się całkiem dobrze, dopóki się z nim zgadzała, dopóki to Victor podejmował wszystkie decyzje... Po co tak uporczywie dążyć do rozwiązania każdego błahego konfliktu? Zwłaszcza że żadnego nie dało się przez to rozwiązać. Lecz prawdą było i to, że Victor wbrew swym deklaracjom nigdy nie puścił w niepamięć żadnej swojej zadry. Błędne koło. Po tamtej kłótni pół nocy upłynęło jej na przeprosinach 1 kajaniu się za własne winy. Widząc w jego oczach niemą aprobatę, nie czuła już nawet, jak poniżająca jest ta sytuacja, choć w pewnym momencie zabrzmiał jej w uszach głos matki: „Nie pozwól mu wodzić się za nos. Broń się!" Czuła w głębi duszy, że w wywodach Victora kryje się krętactwo, z drugiej strony jednak na pewno była w nich i prawda. Jeśli nawet nie cała, to przynajmniej tyle, że wystarczyło, aby ją przekonać. Dała się złapać na haczyk. Ale tak oceniła to dopiero później. Wtedy... drugie pół nocy spędziła w objęciach Victora, myśląc — zresztą nie po raz pierwszy! — jakie to dziwne, że te gwałtowne utarczki wcale nie psują im nastroju w łóżku. Przeciwnie, im ostrzej się kłócą, tym gorętsze pożądanie i tym większa intensywność doznań. Zawsze tak było. Jeśli jednak z jakichś powodów zwlekała z wyrażeniem skruchy, zapadała między nimi martwa cisza, zimna jak śmierć. Mogło to trwać kilka dni, dopóki się nie ugięła. Zawsze ona, on nigdy. A ostrzegawczy głos matki stawał się z dnia na dzień cichszy. Powróciła do rzeczywistości. Dziś będzie tak samo, myślała, patrząc na Victora wychodzącego z pokoju powolnym, ociężałym krokiem człowieka poddanego okrutnym torturom. Wszystko to już było. Brała w tym udział dziesiątki razy. Tyle że dzisiaj nie będą się kochać. Żadnej ulgi dla ciała, żadnych uniesień, które mogłyby przegnać żale i ponure myśli. Po co było zaczynać tę kłótnię? Cóż jej szkodziło wykonać tych kilka głupich ćwiczeń! Mój Boże, wszak to prawdziwe szczęście mieć takiego męża. Victor interesuje się jej ciążą, jakby sam był w odmiennym stanie. Chce to przeżywać wraz z nią i jeśli ją nawet przymusza do codziennych wysiłków, robi to wyłącznie z troski o nią i dziecko. Czy można mieć mu to za złe? „Jesteś pewna, że to troska, a nie mania władzy?" — odezwał się cichy głos matki. Odegnała go machnięciem ręki. — Przepraszam, kochanie — powiedziała, wchodząc do sypialni. — Naprawdę strasznie mi przykro. — Zawsze ci jest przykro. —Wydawał się dziś bardziej urażony niż kiedykolwiek. — Tylko że nic się przez to nie zmienia. — Wybacz, jestem dziś rozdrażniona, bo źle się czuję. Chwyta mnie przeziębienie. — Znowu? — Cóż mogę na to poradzić... Okropnie drapie mnie w gardle. 86 87 I — Ale chyba nie brałaś żadnych piguł? Dlaczego odniosła wrażenie, że w jego głosie słyszy nie tyle troskę, ile coś w rodzaju oskarżenia? — Naturalnie, że nie. — Odczekała chwilę. — Chciałbyś dziś jeszcze poćwiczyć? — Za późno — spojrzał na zegarek. — Już jedenasta. — Syknął z bólu i wykrzywił usta. — Tobie też coś dolega? — Od tych twoich napaści wysiada mi żołądek. Przytłoczyło ją koszmarne poczucie winy. Jakby spadł jej na plecy Syzyfowy kamień. W milczeniu zaczęła się rozbierać, on tymczasem poszedł do łazienki. Zapadła cisza przerywana jedynie hałaśliwym wycieraniem nosa. — Nie powinieneś tego robić — upomniała go miękko, kiedy powrócił z łazienki. — Popękają ci wszystkie naczyńka. Zbył to milczeniem, więc teraz ona zniknęła w łazience. Dlaczego po przeprosinach zawsze wpadam w taki podły nastrój? — zadała sobie pytanie, jednakże i ono pozostało bez odpowiedzi. Gdy po chwili wśliznęła się cicho do łóżka, leżał z rękami pod głową i wzrokiem utkwionym w sufit. Odważyła się przemówić dopiero po kilku minutach błagalnego wpatrywania mu się w twarz. — Kocham cię, Victorze. — To dobrze — mruknął, wyciągając rękę w jej stronę. Był to sygnał, że wreszcie wybaczył jej winy i że może się do niego zbliżyć. Ułożyła się w zgięciu jego ramienia, z głową na jego piersi. To także należało do ich rytuału. Zaczęła powolutku wodzić dłonią po jego ciele. — Oj, Donna, straszną mi dajesz szkołę. I czemu ty taka jesteś? — zapytał teraz już łagodnie, z roztargnieniem gładząc ją po plecach. Donna milczała, tylko coś ukrytego w głębi jej jestestwa nagle zaczęło krzyczeć. ROZDZIAŁ 7 — Przedtem jakoś inaczej przyrządzałaś tę zapiekankę. — Ależ nie. Robię ją zawsze tak samo. — Coś mi się tu nie zgadza. Czuję to. — Mówisz tak za każdym razem. — Bo za każdym razem smakuje inaczej. — Zdaje ci się. Już ci powiedziałam: robię ją zawsze jednakowo. A co? Dzisiaj ci nie smakuje? — Nie o to chodzi. Nie jest tak gęsta jak zwykle — oświadczył Victor, wstając od stołu. — Dokąd idziesz? Bez słowa otworzył szafkę pod zlewem. — Victorze! Czego ty tam szukasz? — Tak myślałem — oznajmił triumfalnie, wyciągając z kosza na odpadki pustą puszkę po sosie pomidorowym. — I cóż takiego myślałeś? — Donna już czuła przez skórę, jaka będzie odpowiedź, i nie była tym zachwycona. — No proszę, sos pomidorowy! A wydawało mi się, że przepis zaleca pastę z pomidorów. — Mylisz się. W przepisie jest mowa o sosie — cierpko odparła Donna. — Wróć lepiej do stołu, nim wszystko wystygnie. — Chcę zerknąć do książki. — Bo mi nie wierzysz? 89 1 — Nie mam już nawet prawa zajrzeć do książki kucharskiej? Przecież nie powiedziałem, że ci nie wierzę. Słodki Jezu, Donna! To już lekka mania prześladowcza! Donna odłożyła widelec i wstała od stołu. — Oboje wiemy, co by się tu działo, gdybym ja powiedziała tobie coś takiego — stwierdziła, podchodząc do półki wiszącej nad telefonem. Zdjęła z niej wysłużony egzemplarz książki „Proszę o dokładkę" i z chmurną miną podała go Victorowi. Wydał głębokie westchnienie: — Chcesz zaczynać awanturę z powodu książki kucharskiej? Donna przebiegła spojrzeniem po swoim wydętym brzuchu. Dziecko, powiedział jej lekarz, może teraz już urodzić się lada chwila. Wprawdzie do terminu pozostały jeszcze dwa tygodnie, jednak taki termin to zawsze tylko teoria. — Nie mam zamiaru niczego zaczynać. — Z coraz większą irytacją śledziła poczynania męża. Tak pilnie wertował tę książkę, jakby chodziło o życie. — Jak to się nazywa? — „Zapiekanka pasterska". — Donna wróciła do stołu i ciężko klapnęła na krzesło. — Zdążyła już prawie wystygnąć. — No cóż, miałaś rację — przyznał Victor, skończywszy studiować przepis. — Sos pomidorowy. — Dziękuję ci bardzo. — Zawsze mi się wydawało — odłożył książkę na półkę — że używasz pasty. — Bo tak było. — Natychmiast ugryzła się w język, niestety za późno. — Któregoś razu — wyznała cicho — po prostu się pomyliłam i dodałam pasty, a kiedy powiedziałeś, że ci smakowało... — Przestałaś jej używać! — Przeciwnie! Zaczęłam ją stosować! Ale dzisiaj zabrakło mi pasty, więc dodałam sosu. Dokładnie według przepisu. — To dlaczego twierdziłaś, że dzisiejsza zapiekanka nie różni się niczym od innych? — Żeby uniknąć takich rozmów! — Nie byłoby żadnej dyskusji, gdybyś powiedziała prawdę. Nie jestem tak głupi, jak myślisz. Od razu wyczułem różnicę. — Dla mnie nie ma żadnej. — A dla mnie jest. Od pierwszego widelca wiedziałem, że coś się nie zgadza. — Musimy dalej wałkować ten temat? Rozmawiamy jak dwoje głupków z reklamówki. „Kochanie, to nie jest Heinz!" — Donna przesadnie wyszczerzyła zęby, parodiując natrętną reklamę telewizyjną. — Oho, zaczynasz rozpuszczać język. — Przestań się czepiać, Victorze. Czy z każdego drobiazgu trzeba zaraz robić wielką sprawę? — To ty ją zrobiłaś. Musiałaś mnie okłamywać? — Wcale cię nie okłamałam. — Może nie powiedziałaś, że ta zapiekanka jest taka jak zwykle? — Na Boga, Victorze! Dajmy temu spokój! — Pewnie! Bo ty tak sobie życzysz. — Chcesz się kłócić o sos pomidorowy? — O twoją postawę, Donna. Wszystko, do czego przywiązuję wagę, dla ciebie nie ma znaczenia. Jest zbyt trywialne, żeby o tym mówić! Cholera! Dzień w dzień to samo! Jesteś niereformowalna! — Teraz ty przeklinasz. — Och, zapomniałem, że wyłącznie tobie wolno rzucać mięsem! — Na Boga i wszystkich świętych! Doprowadzasz mnie do obłędu! Cholera, dzień w dzień to samo! — wybuchnęła Donna, świadomie powtarzając jego słowa. — Skoro tak mówisz... — Ty tak mówisz! Słowo w słowo. Kto powiedział, „cholera, dzień w dzień to samo"? — Nie pamiętam, żebym to mówił. 90 — Ale powiedziałeś, a ja ci zwróciłam uwagę, że klniesz. — A, rzeczywiście. Tylko tobie wolno przeklinać. Mnie nie. Kropka. — Nikt tak nie mówi. — Donna zaczęła płakać. — Nie płacz. Wytrzyj sobie oczy. Masz tu chusteczkę higieniczną. — Nie chcę! — Świetnie. Nie chcesz, to nie. Na chwilę zapadła cisza. — Nie zamierzasz dokończyć kolacji? — Nie jestem głodny. — Pięknie. Zrobiłam tę zapiekankę specjalnie dla ciebie... — Lepiej nic dla mnie nie rób. Zbyt drogo mnie to kosztuje. — Lubię coś robić specjalnie dla ciebie. — Zabrzmiało to jak przeprosiny. — Możliwe. Szkoda tylko, że nic nigdy nie jest tak zrobione, jak lubię. Mój Boże, to prawda! Odczuła to jak policzek. Ciąg dalszy nastąpił już po przeprosinach (tym razem on też ją przeprosił, chociaż z wyjątkową rezygnacją), gdy czule objęci leżeli w łóżku. Już prawie zasypiała, kiedy nagle mruknął: — Zupełnie nie rozumiem, jak ci mogło zabraknąć tak potrzebnej rzeczy jak pasta pomidorowa. Przedwczoraj przecież robiłaś zakupy. — Po prostu wypadło mi z głowy. — Odsunęła się od niego i ciężko przetoczyła na swoją stronę łóżka. Istny ze mnie wieloryb, pomyślała z niechęcią. — Jak mogłaś zapomnieć? Nie zrobiłaś listy zakupów? — Nigdy nie robię żadnych list. — Proszę, westchnęła w duchu, daj mi trochę pospać. — Nic dziwnego, że w domu wszystkiego brakuje. — Krzyknij: „Eureka!", pomyślała złośliwie Donna, on tymczasem gderał dalej: — Nie dość że jesteś tak niepo-zbierana, to jeszcze nie robisz listy! — Zacznę od jutra — obiecała — a teraz pozwól mi spać. — Jak można nie robić listy! — powiedział takim tonem, że nawet nie patrząc, łatwo się było domyślić, z jakim ubolewaniem kręci głową nad jej niesłychanym, bezprzykładnym wprost bałaganiarstwem. O trzeciej nad ranem nagle odeszły jej wody. Podto-piony Victor wyskoczył z łóżka jak kot z sadzawki, krzycząc: — Na litość boską, coś ty zrobiła? Donna uśmiechnęła się lekko, trochę z podniecenia, trochę z perwersyjnej satysfakcji. Dobrze ci tak, pomyślała — i natychmiast poczuła się winna. Skończyło się cesarskim cięciem. Lekarz uprzedził ich już miesiąc wcześniej, że może zajść taka konieczność —jeżeli dziecko nie zmieni pozycji. Istnieją duże szansę, że obejdzie się bez operacji, pocieszył Donnę, powinna jednak brać tę możliwość pod uwagę. Zanim uznał to za konieczne, minęło dwadzieścia sześć godzin, toteż oboje z Victorem mieli aż za dużo czasu, aby procedurę oddechową doprowadzić wręcz do perfekcji. Oboje, gdyż Victor — Donna musiała to przyznać — niesłychanie rzetelnie wykonywał swoje obowiązki. Cały czas oddychał razem z nią, a w przerwach opowiadał jej dowcipy, dodawał odwagi, zwilżał usta przyniesioną z domu gąbką (nie zapomniał nawet tak drobnych zaleceń instruktorki!) i ofiarnie masował jej plecy. Donna przez dłuższy czas radziła sobie całkiem dobrze. Podniecenie i radość były początkowo dostatecznie silne, aby wziąć górę nad bólem, jednak po piętnastu godzinach bez snu i jedzenia proporcje się odwróciły i zaczął przeważać ból, który w końcu zdominował wszystkie jej odczucia. — Zaczyna mnie to trochę męczyć — wyznała. Victor bez słowa ucałował jej czoło i nadal masował plecy. 93 Pod koniec dwudziestej czwartej godziny zaczęła się wreszcie buntować. — Dlaczego — jęknęła, rozglądając się po małej porodówce — nikomu nie przyszło na myśl, żeby postawić tu telewizor? — Kilka godzin temu uznała, że pokój wygląda całkiem przyjemnie: jedną ze ścian świeżo wyklejono biało-zieloną tapetą, szafki miały wesołe kolory, naprzeciw łóżka wisiała duża reprodukcja Kandinsky'ego. Teraz wszystko zaczęło ją drażnić. — Do czego mi potrzebna cała ta aparatura? — Monitoruje rytm serca naszego dziecka, kochanie — rzeczowo wyjaśnił Victor, patrząc na zawieszony nad łóżkiem wielki szarawy komputer. Wybiegający spod spodu przewód łączył go z ciałem Donny za pomocą specjalnego pasa, którym opięto jej brzuch. Z tego, co wiedziała o komputerach, wyciągnęła wniosek, że musi on pracować na tych samych zasadach co na przykład wykrywacz kłamstw. — Rejestruje też twoje skurcze — dodał Victor. — O! Właśnie nadchodzi — stwierdził z niejakim zdziwieniem, jakby chciał powiedzieć: tak szybko? Przecież poprzedni dopiero się skończył! — Dzięki za informację — sapnęła Donna. — O, jaki mocny! Popatrz, kochanie! — Nie muszę patrzeć. Wystarczy, że go czuję! Myślisz, że co ja tu robię? — Nie jesteś ciekawa? To wprost fascynujące! — Tak? To połóż się na moim miejscu, a ja sobie popatrzę na tę cholerną maszynę! Oświadczam ci, że mam dosyć! — Wchodzisz zapewne już w ostatnią fazę — poinformował ją z zadowoleniem — i dlatego tak się irytujesz. Trish uprzedzała mnie, że tak będzie. To typowe. — Chyba ją zabiję! Gdzie ona jest? Victor wrócił na poprzednie miejsce, aby podjąć masaż. — Powinnaś się cieszyć, kochanie. To oznacza, że poród zbliża się do końca. Jeszcze tylko jakieś dwie godzinki. Donna zgrzytnęła zębami: coś takiego może mówić jedynie mężczyzna! Z sąsiedniej porodówki dobiegł ich rozdzierający wrzask, a po nim bogata wiązanka powszechnie znanych wyrażeń, równie soczystych co niecenzuralnych. — Mam ochotę powiedzieć to samo — warknęła Donna — a teraz posłuchaj, Victor: odwaliłam uczciwie swoją część roboty i na tym koniec! Mam dosyć. Teraz twoja kolej. Ja idę do domu! — Z wysiłkiem opuściła jedną nogę z łóżka. — Donna, co ty robisz, na miłość boską?! — Zawołaj mnie, jak będzie po wszystkim — rzuciła przez zęby, odłączając się od komputera. — Donna, posłuchaj! — bezradnie błagał ją Victor. — Wezwij mi taksówkę. Przerażony wezwał pielęgniarki. — Spuchłeś — oświadczyła Donna. — Słaby z ciebie zawodnik. Po następnych dwóch godzinach wykrzyknęła nagle z triumfem: „Twentieth Century Fox!" — bez żadnego związku z sytuacją. — Co mówisz? Nie rozumiem — bąknął wstrząśnięty Victor, pewien, że to delirium. — Odpowiadam na pytanie doktora Harrisa — wyjaśniła niecierpliwie. Doktor od pewnego czasu był już razem z nimi w porodówce. — Pytał, która wytwórnia wyprodukowała film „Świerzbi mnie ręka". Twentieth Century Fox. — Jezu Chryste! — A co ja mam mówić? Victorze — rozpłakała się nagle — może by mi dali jakiś zastrzyk czy co? — Wiedziała, jak mu zależy, żeby urodziła siłami natury. Bez żadnych medykamentów. — Oczywiście — zgodził się natychmiast. — Doktorze? Doktor Harris zaaplikował jej zastrzyk z demerolu, który jak wkrótce stwierdziła z ogromnym rozczarowaniem, wcale nie złagodził bólu, tylko ją oszołomił. Jakby z bardzo daleka dobiegły ją słowa lekarza: 94 95 — Nie ma już na co czekać. Dziecko wciąż jest w pozycji główką do góry, nóżkami do przodu. Trzeba operować. Potem już wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zawieziono ją do sali operacyjnej razem z aparatem do kroplówki, towarzyszącym jej wiernie od momentu przyjęcia do szpitala, i oczywiście Victorem, tak samo nieodłącznym jak cala ta aparatura. Kiedy już znalazła się na stole, kazano jej ułożyć się w pozycji płodu i nawet nie drgnąć — łatwo to powiedzieć, znacznie trudniej zrobić, gdy człowiek zwija się z bólu! — a potem dano jej dwa zastrzyki. Pierwszy z miejscowym znieczuleniem, które miało jakoby złagodzić nieprzyjemne odczucia związane z następną iniekcją. Dopiero w tym drugim zastrzyku miała dostać epidural, specyfik powodujący — podobno — pełne znieczulenie. Doznała wstrząsu, kiedy wbito jej igłę między kręgi i płyn ze strzykawki zaczął przenikać do rdzenia. Jakby ktoś jej przyłożył młotem w kręgosłup! Do diabła! Nikt o tym nie mówił! Trish, sympatyczna instruktorka z kursu, ograniczyła się tylko do wzmianki o „błogiej utracie czucia". Donna autentycznie zapragnęła zemsty. Po nałożeniu maski tlenowej przypięto ją pasami do stołu, przed nią zaś zawieszono kawał zielonego płótna, całkowicie zasłaniając pole operacyjne. Victorowi kazano usiąść przy wezgłowiu. Trzymał ją za rękę, powtarzając co chwila, że wszystko dobrze się skończy. — Och, rozcięli mi brzuch! — powiedziała nagle, upierając się, że wszystko czuje, chociaż zdaniem lekarzy było to wysoce nieprawdopodobne. — I och! Nie mogę oddychać! — Oddycha pani prawidłowo — zapewnił ją anestezjolog. — Nos mam kompletnie zatkany! — To naturalna reakcja — odrzekł z zupełnym spokojem, a potem zaczął wyjaśniać, na czym polega mechanizm wyzwalający ów proces. Donna nie słyszała z tego ani słowa. Usłyszała dopiero potężny, brzmiący jak najcudowniejsza muzyka, zdrowy 96 wrzask pięciokilowego prawie noworodka, gdy wyciągnięto go z brzucha i pokazano rodzicom. — Witaj, Adamie — szepnęła ze łzami w oczach. — Mały czołg! — w głosie Victora brzmiała nie skrywana duma. — To przez te maślane bułeczki, których mi tak zabraniałeś. Roześmiał się głośno: — Kocham cię, mamusiu. — Zobaczyła, że i jemu zaszkliły się oczy. — Ja też cię kocham. — Mówiąc to, uświadomiła sobie, że zachowują się jak para rodziców z filmu szkoleniowego, który pokazywała im Trish. Wtedy krzywili się trochę, że takie wyznania trącą w tym momencie czułostkową sztampą, a teraz były to jedyne słowa cisnące jej się na usta. — Kocham cię — powtórzyła — kocham! Adam wrzeszczał całe trzy miesiące. Przed karmieniem, po karmieniu, między karmieniami — o wszelkich możliwych porach dnia i nocy. Donna wciąż się martwiła, czy ma dosyć mleka — mały ciągnął jak smok, ale czy na pewno przybiera na wadze? Lekarz twierdził, że tak, ona jednak myślała, że może lepiej byłoby przejść na butelkę. Doktor Wellington, pediatra, pozostawił to do jej uznania, ale Victor upierał się przy status quo: żadnych zmian. I przestań się martwić. Łatwo mu było mówić. Na Adama nie było siły. Nie pomagały żadne dosłownie sposoby. Darł się wniebogłosy i kiedy go wkładała do kołyski, i kiedy brała na ręce. W samochodzie i w wózku. Huśtany i kołysany. Buzia robiła mu się sinoczerwona, a piąstki białe jak papier. Donna momentami odchodziła od zmysłów. Victor, wracając do domu, zastawał ją z twarzą równie białą jak piąstki Adama i oczami czerwonymi jak jego buzia. Płakali oboje — matka i syn. — Pewnie źle go trzymasz. Musi mu być niewygodnie — stwierdził pewnego razu. 7 Granice uczuć 97 — To sam go potrzymaj. — Donna czym prędzej włożyła mu w ręce wrzeszczący tłumoczek. Wrzask przybrał na sile. — To był zły pomysł. Tylko go przestraszyłaś — obruszył się Victor, przekładając dziecko na drugie ramię. Niebywałe! Przestało płakać! — No i widzisz. — Błysnął uśmiechem, daremnie próbując ukryć satysfakcję. — Mówiłem, że źle go trzymasz. Adam rozdarł się na całe gardło. Teraz z kolei Donna uśmiechnęła się z satysfakcją: ten mały piekielnik umie czasem zrobić to co trzeba. — Mówiłem, żeby go nie ruszać! — zirytował się Victor, wciskając niemowlaka Donnie. — Może powinnaś go nakarmić? — Zrobiłam to przed godziną i przed trzema godzinami również. — Może za często go karmisz? — wysunął kolejną sugestię. — Najlepiej sam go o to spytaj. — Zmieniłaś mu pieluszkę? Może jest mokry? — Vic-tor nie zaniedbywał żadnej możliwości. — Takim maluchom to nie przeszkadza. — Nie o to cię pytam. — Przewinęłam go po karmieniu, a on korzystając z okazji ostrzelał mnie swoją wonną amunicją. Magazynek miał pełny. — Mimo to powinnaś go przewinąć. Wbrew temu, co mówisz, dziecko odczuwa dyskomfort. — Może sam go przewiniesz? Czy zawsze muszę ja to robić? — Daj spokój, Donna, jest taki mały, że boję się wziąć go do ręki. Będę to robił, jak już podrośnie. — Już to widzę. — Och, nie zaczynaj się mnie czepiać! I bez tego miałem ciężki dzień! Donna zmieniła synowi pieluszkę; poprzednia była całkiem sucha. Adam ryczał nadal. O drugiej w nocy znów go nakarmiła — bez skutku. Po następnej godzinie zostawiła krzykacza w kołysce i pobiegła zbudzić Victora. — Wstawaj, twoja kolej! Twardo udawał, że śpi. — Pewnie każesz mi go nakarmić? — sarknął z irytacją, kiedy nie mógł już dalej udawać. — Ciekawe, jak mam to zrobić! — Teraz widzę, dlaczego tak nalegałeś, żebym karmiła piersią — odcięła się Donna. — Dobranoc, Donna — przewrócił się na bok, plecami do niej. — Nie słyszysz, że dziecko płacze? — To się nim zajmij. Mnie już ręce odpadają. Teraz ty go możesz ponosić. — Donna, ja rano idę do pracy! — A ja? Co ty sobie myślisz? Że cały dzień leżę do góry brzuchem? Z tą piekielną katarynką? Znów będę jej słuchać do wieczora! — Poproś panią Adilman. Ona uwielbia dzieci. — Poprosiłam, ale ta kobieta ma już swoje lata. Nie spodziewaj się po niej cudów. — Ty gadasz, a dziecko niech sobie krzyczy. — To także twój syn — twardo powiedziała Donna. Odchyliła kołdrę i wpełzła do łóżka. Victor przyparty do muru poderwał się z gniewnym syknięciem. Po trzech godzinach Adam dalej wrzeszczał; miejsce Victora w łóżku było puste. W jasnożółtym pokoiku dziecka oczom Donny ukazał się komiczny widok: niestrudzony niemowlak z całych sił wrzeszczał w kołysce, a jego strudzony ojciec spokojnie spał na podłodze. Kiedy po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Adam przespał całą noc bez wrzasku, Donna była pewna, że umarł. Pani Adilman, zajrzawszy rankiem przez kuchenne okno, zobaczyła ją przy stole nad dużą filiżanką parującej kawy. Zaproszona gestem do środka, zdziwiła się trochę, nie widząc Victora. — Tak wcześnie wyszedł do pracy? Dopiero ósma. 99 — Pojechał na kilka dni do Sarasoty. Załatwia tam jakąś transakcję. — A dziecko? Czyżby spało? — zdumiała się starsza pani. Donna odstawiła filiżankę. — Myślę, że umarło. Boję się tam zajrzeć. — Co takiego?.' — Osłupiała sąsiadka stanęła jak wryta. — Kiedy kładłam się spać, jeszcze wrzeszczał—mówiła dalej Donna martwym głosem — a pół godziny temu obudziła mnie śmiertelna cisza. Nie mogę w to uwierzyć... — I nie poszłaś sprawdzić?! — wykrzyknęła zszokowana wdowa. Donna bezradnie spojrzała jej w oczy: — Wiem, jak okropnie to zabrzmi, ale... ale musiałam się napić kawy. Jeśli Adam nie żyje, i tak bym mu nie pomogła, więc... Więc pomyślałam, że wpierw się napiję, a potem... potem pójdę sprawdzić... — Na widok miny pani Adilman przyszedł jej na myśl Victor; on też tak wygląda, kiedy chce wyrazić zdumienie i dezaprobatę. Victor... Kto wie, czy nie dzwonił wczoraj do sąsiadki, każąc jej przyjść na przeszpiegi? Byłoby to całkiem w jego stylu. Razem zajrzały do dziecka. Spało jak aniołek. Donna wróciła do kuchni i nalała sobie drugą filiżankę kawy. ROZDZIAŁ 8 Donna zaczęła robić listy. Rozmaite. Każdego ranka, kiedy tylko otworzyła oczy, układała sobie listę zadań wyznaczonych na dany dzień. Teraz gdy Adam przystosował się do życia w otaczającym go świecie, akceptując bez dalszych protestów swoje miejsce wśród obywateli południowej części Stanów Zjednoczonych, miała mnóstwo wolnego czasu. Mogła go przeznaczyć na pranie, sprzątanie, przywożenie garderoby od czyszczenia, zakupy (do czego niezbędna była osobna lista), na wizyty u lekarza i dentysty, na chodzenie do banku, do sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, wydawanie niewielkich przyjęć, załatwianie spraw zleconych jej przez Victora i oczywiście karmienie Adama, który od owej nocy, kiedy to nagle zaprzestał wrzasków, w równie nagły i równie cudowny sposób narzucił sobie ostrą dyscyplinę, żądając już tylko trzech posiłków dziennie. W tak komfortowych warunkach pojawiła się u niej skłonność do poszerzenia zakresu spraw godnych pamięci i spisu. I tak pewnego razu obok listy dziennych obowiązków powstał wykaz najbardziej znienawidzonych zajęć. Były to: 1. Prowadzenie domu. 2. Sprzątanie. 3. Wyjmowanie naczyń ze zmywarki, a potem odstawianie ich na miejsce. 4. Robienie rachunków. io i 5. Telefonowanie (na polecenie Victora) do różnych fachowców, ilekroć w domu zdarzyła się jakaś awaria. 6. Jej własne włosy. 7. Jej garderoba. 8. Jej wygląd. 9. Jej ciało, które nie wróciło wciąż jeszcze do normy. 10. Ćwiczenia fizyczne. Po odczytaniu tego wykazu stwierdziła wprawdzie, że pozycje od 6. do 9. nie należą do czynności, że jednak budziły w niej równie gwałtowną niechęć jak wyszczególnione zajęcia, postanowiła zostawić je na liście. Zaczęła spisywać wszystko, co powiedział jej Victor, zanim wyszedł rano do pracy. Pod koniec tygodnia powstawała z tego lista sumaryczna: 1. Zapomniałaś się wczoraj umyć? Cała jesteś umazana tuszem. 2. Znów chrapałaś. Cóż za okropny nawyk. Nabawiłaś się go w czasie ciąży. 3. Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz dziś olśniewająco. 4. O co chodzi? Znowu te twoje humory? 5. Musisz wciąż przekarmiać to dziecko? 6. Mylisz się! 7. Nie, nie będę jadł śniadania, nie mam czasu. Trzeba było zbudzić mnie wcześniej. 8. Czy małemu odbiło się po jedzeniu? Na pewno? Bo jakoś nie słyszałem. Chyba wiesz, jakie to ważne! 9. Przestań wreszcie drapać się po rękach! Głównie od tego masz tę wysypkę. Słowo daję, Donna, jesteś gorsza niż dziecko! 10. Och, na litość boską, nie zawsze cię krytykuję! Już znowu zaczynasz? Do licha, od samego rana! 11. Ależ proszę, proszę, mów dalej! Spóźnię się do pracy, ale czy to ciebie obchodzi? 12. Gdzie podziałaś moje kluczyki? Dopiero tu były! 13. Kazałem ci zachować tę kopertę, a ty ją wyrzuciłaś. A nie, jest tutaj. 14. Ja bym tak ciepło nie ubierał dziecka, ale rób, jak uważasz, ty jesteś matką. Matki podobno wiedzą naj- lepiej... Nie wydaje mi się wprawdzie, żeby potrzebny mu był ten sweterek, ale dobrze, ty decydujesz! 15. Masz dzisiaj coś do roboty? 16. No nie wiem, Donna, myślę jednak, że kolacja na ósmą to przedsięwzięcie ponad twoje siły. 17. Dlaczego ty nie jadasz zdrowego pieczywa? Od lat kładę ci do głowy, że powinnaś jeść bułki z otrębami. Może wtedy nie łapałabyś tak tych mikrobów. Jako następna powstała lista powodów do kłótni: 1. Złośliwe uwagi na temat jej sposobu prowadzenia samochodu. 2. Krytyka jej powierzchowności. 3. Krytyka jej sposobu prowadzenia domu. 4. Krytyka jej metod wychowawczych. 5. Krytyka wszystkiego, co ona, Donna, mówi i robi. Wyszczególnione powody prowadziły z kolei do kłótni na temat: 1. Jej fatalnej skłonności do uogólnień. 2. Tego, że każdą uwagę traktuje zawsze jak napaść. 3. Że z byle powodu gotowa jest wszczynać sprzeczkę. 4. Że obowiązkiem żony jest wspierać męża, a ona tego nie robi. 5. Że bez przerwy go krytykuje. Nie kłócili się natomiast nigdy: 1) o teściów (ponieważ ich nie było), 2) o pieniądze (było ich dosyć), 3) o seks (nadal było go dużo i obojgu sprawiał przyjemność, aczkolwiek w przypadku Donny nasilające się kłótnie powoli zaczynały robić swoje; jej aktywność i zapał wyraźnie osłabły). Na razie była to niewielka rysa na mocnej skądinąd budowli, Donna przeczuwała jednak, że w przyszłości może się powiększyć. Jeśli i Victor żywił podobne obawy, wciąż jeszcze ich nie ujawniał. Może był na to zbyt dumny lub zbyt dobrze wychowany? Może też oboje bali się po prostu dyskusji o seksie, czując podświadomie, że jest to zbyt ważna sprawa, a wszelkie poważniejsze nieporozumienia mogą łatwo doprowadzić do eksplozji, która zrujnuje ich związek? Bezpieczniej było kłócić się o głupstwa. Czy 103 zresztą można winić żonę o zbyt małą aktywność erotyczną, gdy ta żona wciąż kicha, wymiotuje albo ma gorączkę? A tak właśnie było od kilku miesięcy. Donna przypisywała swą słabość zmniejszonej odporności organizmu — wskutek fatalnego przemęczenia — Victor natomiast złemu odżywianiu. Odrzekła mu na to, że odżywia się prawidłowo i żeby się od niej odczepił, co musiało, rzecz jasna, wywołać następną kłótnię. Wykonała potem dwie kolejne listy: tego, co podoba jej się w Victorze i tego, co ją w nim drażni, po czym dla porównania umieściła jedną obok drugiej. Lubię 1. Jego poczucie humoru. 2. Wytrwałość i sposób prowadzenia samochodu. 3. Jego postawę przywódcy. 4. Jego arogancję. 5. To, że chce wszystkiego, co najlepsze. 6. Jego inteligencję. 7. Trafność sądów. 8. To, że wszystko, co postanowi, robi doskonale. 9. Że ma wspaniałe teorie. Nie lubię 1. Tego, że często się dąsa. 2. Tego, że nigdy nie ustąpi. 3. Jego manii władzy. 4. Jego arogancji. 5. Jego wygórowanych wymagań. 6. Tego, że jest „wszechwiedzący". 7. Że zawsze musi mieć rację. 8. Jego perfekcjonizmu. 9. Że ma wspaniałe teorie. Po stronie lewej dodała na koniec trzy punkty: kocha Adama (choć poświęca mu zbyt mało czasu, zwalając na nią wszystko, czym powinien zająć się sam), kocha ją (w co mimo ustawicznych krytyk nigdy jakoś nie zwątpiła), jest najlepszym kochankiem, jakiego kiedykolwiek miała. Z porównania punktów wynikało jasno, że jednak przeważają plusy. — Dokąd wynosisz tę lalkę? — głos Donny nabrał ostrych tonów, co zdarzało się zawsze, kiedy czuła się czymś zaskoczona. — Nie denerwuj się niepotrzebnie. Wróci na miejsce, kiedy tylko pożegnamy gości. — Wolałabym, żeby tu została. Co chcesz z nią zrobić? — Schować do szafy. Wiesz, jak nienawidzę bibe-lotów. — Victorze, dostałam tę lalkę od matki, przywiozła mi ją z Meksyku. — Wiem, kochanie. Obiecuję ci, że jutro będzie tu z powrotem. Nie potrafisz się z nią rozstać nawet na jeden wieczór? Nic jej się przecież nie stanie. — Ale ja ją lubię. — A ja nie. No tak, znów mamy impas. Prowadzimy tę dyskusję chyba już po raz tysięczny! Wiesz, że nie cierpię takich dupereli porozstawianych po wszystkich pokojach, a ty je uwielbiasz! — Dzięki tym duperelom mieszkanie staje się przytulne. — Według ciebie. Według mnie jedynie zagracają wnętrze. Wiem jednak, jak bardzo je cenisz, toteż nic nie mówię. No powiedz sama, czy robię z tego jakiś problem? — Nie, ale... — Uważam więc, że prośba, aby jeden jedyny raz było tu tak, jak ja chcę, nie jest zbyt wygórowana. — Zdjął ze stolika małą szmacianą laleczkę i schował do szafy w holu. — Co jeszcze powynosiłeś? — zaniepokoiła się Donna. — Och, nie zrobiłem żadnej rewolucji. Po prostu trochę posprzątałem. — Ho, ho! — wykrzyknęła, przechodząc z kuchni do salonu. — Widzę, że mocno się napracowałeś! — Donna, w mieszkaniu był straszny bałagan, a ponieważ myślałem, że ty już nie zdążysz nic zrobić, postanowiłem cię w tym wyręczyć. Skoro mają przyjść goście, nie wypada... — Po południu odkurzyłam całe mieszkanie! — Bardzo cię proszę, nie podnoś głosu. — Gdzie są suche kwiaty? — W bieliźniarce. Nic nie mów, wiem, że je lubisz. Tylko na dzisiaj, zgoda? 104 105 Donna zacisnęła usta i poszła do kuchni. Victor pospieszył za nią. — Znów cię napada? Odłóż to na kiedy indziej. — Co mnie napada? — Wiesz, o czym mówię — oświadczył, rozglądając się po kuchni. — Och, zrobiłaś kurczęta? — Owszem. To źle? — Nie, nie, w porządku. Tylko że wolałbym pieczeń. Chyba ci to mówiłem. — Nie, nic takiego nie mówiłeś. — Jestem pewien, że tak. Ale nic się nie stało, mogą być kurczaki. — Przecież lubisz moje kurczaki w sosie cumber-land? — Tak, oczywiście, ale bardziej smakuje mi pieczeń. Twoje kurczaki zawsze są trochę za suche. — Od kiedy? Nigdy nie zgłaszałeś pretensji. — Zawsze to mówię, ale ty nie słuchasz. —Uśmiechnął się i uniósł brwi. Robił to bardzo często, Donna zaś za każdym razem miała dziką ochotę złapać tasak i odrąbać mu ten uśmiech wraz z głową. — Co jeszcze dzisiaj serwujesz? — zapytał z miną niewiniątka. — Ziemniaki, zielony groszek z orzeszkami pinii... — Znowu? — Groszek z orzeszkami robiłam ostatnio rok temu. I nie dlaVoglów ani Drake'ów. Gościliśmy wtedy zupełnie inne osoby. — Na pewno? — Aby stłumić rosnącą irytację, odwróciła się do niego plecami. — A zupa? Nie zrobiłaś dziś żadnej zupy? — Przepraszam, zapomniałam powiedzieć. Będzie zupa ogórkowa na zimno. Czy spełnia ona twoje wymagania? — spytała z jawną ironią, wyjmując z lodówki dużą glinianą misę. — Och, doskonale. Musisz zaraz pokazywać kolce? Nie wolno mi nawet spytać? Uważaj, upuścisz! —krzyknął, gdy wzruszyła ramionami. Jednym susem znalazł się przy Donnie i wyjął jej z ręki misę. — Gdzie to postawić? 106 — Na kontuarze. — A najlepiej postaw ją sobie na głowie, pomyślała z furią. — Jezu Chryste, a to co? — wykrzyknął tymczasem Victor. — Tu, na podłodze? — O czym ty mówisz? Ach tak, już wiem. Adam rozlał trochę soku jabłkowego. Wydawało mi się, że wszystko wytarłam... — Wszystko się lepi. Wymyłaś to mopem? — Rękami i ścierką, łażąc na czworakach — odparła, opanowując gniew. — No tak. Po takim myciu podłoga jest lepka i całe to paskudztwo roznosi się po dywanach. Nic dziwnego, że zaczynają wyglądać jak szmaty. — Przestań się czepiać, dobrze? — Coś ci powiem, Donna. Powinniśmy zrezygnować z urządzania w tym domu jakichkolwiek spotkań towarzyskich. Po prostu cię to przerasta. Spójrz na siebie: jesteś kłębkiem nerwów. Nie można powiedzieć ci słowa, bo zaraz się rzucasz, a prawda jest taka, że wygląda tu jak w kurniku. Zrozum, ja nie mam do ciebie pretensji. Wiem, że przy dziecku brakuje ci czasu na porządne sprzątanie domu, ale czy to ja chciałem zapraszać gości? Nic podobnego. To ty tego chciałaś. — Powiedziałam tylko, że byłoby miło spotkać się czasem z ludźmi. Nadal uważam zresztą, że może być sympatycznie, pod warunkiem że przestaniesz się mnie czepiać. — Ja się ciebie czepiam? Och, Adam płacze. Cóż mu się stało? — Chyba coś złapał. — Mówiłem, żebyś nosiła maseczkę, kiedy jesteś chora! — Lekarz powiedział, że to niepotrzebne. Pytałam go o to! Poza tym nie jestem chora. — W tym tygodniu. Co ty robisz? — wykrzyknął na widok buteleczki z lekarstwem, którą Donna wyjęła z lodówki. — Dam mu parę kropel tylenolu. 107 u a I 4? 5 1 4? & es i-* ca o 1 fi 1 i i .ś i ^ ta p< 1 ¦g -s -8. S 13-s ¦§i lii ROZDZIAŁ 9 — Długo jeszcze? Za ile będziesz gotowa? — zawołał Victor z salonu. — Za parę minut. Może tymczasem zrobisz sobie drinka? — Jestem już przy drugim. Mam się upić już teraz? Przed przyjęciem? — Za chwileczkę będę gotowa. Obrzuciwszy krytycznym spojrzeniem swe odbicie w lustrze, Donna uśmiechnęła się lekko: nieźle. Nałożyła odrobinę różu na policzki, wzburzyła palcami włosy, żeby wydawały się bardziej puszyste, i po raz drugi zlustrowała się od stóp do głów — w porządku. Victor powinien być zadowolony. Podjęła mocne postanowienie, że począwszy od dzisiaj w ich stosunkach nastąpi radykalna zmiana. Żadnych kłótni, żadnych prowokacji, sam czar i dobra wola — przynajmniej z jej strony. Na dzisiejszym przyjęciu u Danny'ego Vogla postanowiła nie tylko zgadzać się ze wszystkim, co zrobi czy powie Victor, ale i komplementować go za to przed gośćmi, a przede wszystkim nie kaszleć, nie kichać ani w żaden inny sposób nie okazywać ludziom, że znów ją dopadło to piekielne zapalenie krtani. No i żadnych rozmów o Adamie, chyba że absolutnie nie da się tego uniknąć — Victor wprost nienawidzi paplaniny o dzieciach. Krótko mówiąc, przekona go dzisiaj, że potrafi być wzorową żoną, dać z siebie „całe sto procent dobrej 112 woli", tak jak wciąż ją poucza w tych swoich kazaniach. Och nie, nie poucza, nie wolno tak myśleć, skarciła się ostro. To nie żadne kazania, po prostu rozmowy. Nie powinna pozwalać sobie na złośliwość — taka postawa to zły początek, który może znów wywołać kłótnię, a przecież przysięgła sobie wczoraj, że z tym już koniec. Jaki był powód tej wczorajszej? Donna i tym razem nie mogła sobie przypomnieć, kiedy i o co zaczęli na siebie wrzeszczeć, podejrzewała jednak, że chodzi o seks. Na tym tle od pewnego czasu zaczęły powstawać napięcia, skrywane, ale wyczuwalne. To się musi skończyć. Definitywnie. Chodzi już nie tylko o nich dwoje, ale i o Adama. Dwuletnie dziecko rozumie już wiele rzeczy, a kłótnie rodziców boleśnie ranią jego psychikę. Przypominając sobie wczorajszy wieczór, poczuła, że się rumieni. Mały długo prosił tatusia i mamę, żeby tak na siebie nie krzyczeli, a kiedy nie odniosło to żadnego skutku, nagle odwrócił się do nich plecami, wziął do ręki jakiś samochodzik i zaczął się bawić. Tuż obok wrzeszczących rodziców. Tak kompletnie zamknął się w sobie, jakby nie chciał ich widzieć, słyszeć ani znać. Jakby jej i Victora w ogóle tam nie było. Wtedy właśnie powiedziała sobie, że dalej tak być nie może. Oczywiście nie od niej zależy, czy i Victor zechce zmienić zachowanie, ale przecież do kłótni trzeba dwojga. Wystarczy, że sama porządnie weźmie się w cugle. Nie pozwoli po prostu już nigdy wciągnąć się w żadną idiotyczną sprzeczkę. Prowadzą one nieuchronnie do takich scen jak wczorajsza, za które później i ona czuje się odpowiedzialna. O nie, nigdy więcej! Trzeba też znów podjąć regularne współżycie fizyczne. Było ono kiedyś tak cudowne, a teraz... teraz właściwie przestało istnieć. Głównie z mojej winy, przyznała w duchu, ale jak tu się kochać, kiedy jedynym uczuciem, z jakim człowiek kładzie się do łóżka, jest niechęć, a nieraz nawet nienawiść? Albo jeszcze coś gorszego — desperacja. Mam zachowywać się jak dziwka? Ostatnio tak się właśnie czuła — jak tania, dwucentowa dziwka. I te dziwne myśli nawiedzające ją w chwilach, kiedy czuła na sobie jego i li li1' I ii1/)1 8 Granice uczuć 113 ciężar... Lęk, że zniknie bez śladu, że ten ciężar zmiażdży ją na proszek albo tak pokaleczy, że już sama siebie nie rozpozna... Och nie, dość tego, przywołała się znów do porządku. Jeśli dzisiejszy wieczór ma się udać, trzeba skończyć z takimi myślami. Tamto wszystko to przeszłość. Dzisiaj życie zacznie się na nowo. Z tym postanowieniem weszła do salonu. — Jestem gotowa, Victorze, możemy iść. Victor siedzący tyłem do drzwi obrzucił ją krótkim spojrzeniem przez ramię: — Zamierzasz iść tak ubrana? Wystarczyły te cztery słowa, aby Donna poczuła, że jej szczytne postanowienie zaczyna się kruszyć, od razu jednak wzięła się w garść. Do licha, powiedziała sobie, musisz być tak przewrażliwiona? Cóż to, nie wolno mu spytać? Oczywiście że wolno. Victor ma prawo wyrażać swoje opinie, a ty wciąż wymagasz, żeby prawił ci komplementy. Zbyt wiele od niego oczekujesz — i w tym właśnie cały problem. Pohamuj swe nadmierne oczekiwania, a będziesz szczęśliwsza. On również. — Nie podoba ci się ta suknia? — spytała dość lekkim tonem. — Nigdy jej nie lubiłem. Dlaczego dziś nagle miałaby mi się spodobać? — Myślałam, że ją akceptujesz. — Nie, Donna — Victor odstawił kieliszek. Mówił spokojnie, głosem pozbawionym napastliwych tonów. — Ale co za różnica, lubię czy nie lubię? I tak w niej pójdziesz. — A którą byś wolał? — Donna spróbowała się uśmiechnąć. — Nieważne — spojrzał na zegarek. — Ruszajmy. Zrobiło się późno. — Och, mamy jeszcze trochę czasu. Przebiorę się w minutkę, tylko powiedz mi, co mam włożyć. — Może tę niebieską? — Niebieską?... — Nieważne. Cofam moją propozycję. — Nie, zaczekaj! Którą niebieską? — Taką z kwiatuszkami na rękawach. — Ach, teraz wiem. Ale ona nie jest niebieska, tylko seledynowa. — Och, pomyliłem kolory, proszę wysokiego sądu. Błagam o wybaczenie — zakpił, składając ręce. — Nie musisz przepraszać. Po prostu nie wiedziałam, którą masz na myśli. — Dobrze, już dobrze, masz rację! Donna już chciała warknąć, wzięła jednak głęboki oddech. Nie wolno. — Pójdę się przebrać. — Jeśli dla mnie, to nie rób tego! — krzyknął za nią Victor. Po paru minutach przyszedł do sypialni. Donna stała przed lustrem, wygładzając na sobie bardzo ładną, jasnozieloną suknię. Czamo-czerwona leżała na łóżku niedbale zwinięta w kłębek. — No i co o tym myślisz? — Musiała uczciwie przyznać, że wygląda teraz dużo lepiej. — Nieźle — orzekł Victor. — To znaczy, byłoby nieźle, gdyby nie ten makijaż. — Uważasz, że jest zły? Dlaczego? — Jest zbyt ostry, zbyt wyzywający. Przy czarno--czerwonej nie raził, ale przy tej wygląda tandetnie. — Tandetnie? Nie sądzisz, że to już lekka przesada? — Rób, jak uważasz. Mówię tylko, że masz na sobie elegancką suknię, a twarz jak z reklamy tanich kosmetyków. Donna czym prędzej wbiła wzrok w podłogę. Nie będę płakać, powiedziała sobie. Nie będę się na niego złościć. Przykre słowa Victora to skutek doskwierającej mu frustracji seksualnej, a czyja to wina? Jej. — Więc co powinnam zrobić? — zapytała, siląc się na spokój. — Co chcesz. To twoja twarz i ty nią będziesz świecić. — Proszę cię, Yictorze, poradź mi, co zrobić. 114 — Ja bym to wszystko stonował. Bądź po prostu jak najbardziej naturalna. — Nie jestem przecież nadmiernie wypacykowana. — Żartujesz? Tego, co masz na sobie, starczyłoby nawet dla klowna. Donna nic już nie mówiąc poszła do łazienki. Dokładnie umyła twarz i zaczęła malować się od nowa — tym razem wyjątkowo delikatnie: odrobina korektora pod oczy i dookoła nosa (aby zatuszować worki i ukryć łuszczącą się skórę, wszystko przez ten przeklęty katar), troszkę różu na policzki, tuszu na rzęsy i koniec. Teraz powinno być dobrze. Nie przewidziała jednak, że natychmiast po wyjściu z łazienki zdarzy jej się kichnąć... — Jezus Maria — jęknął Victor — i coś ty z sobą zrobiła? — Nie zrobiłam tego specjalnie — wykrztusiła Donna. —Tusz był jeszcze mokry... — urwała, myśląc z irytacją, że to upokarzające tłumaczyć się z takich oczywistych rzeczy, wierna jednak swojej przysiędze, dobrnęła jakoś do końca: — No i gdy kichnęłam, wszystko odbiło mi się na policzkach. — Idź się umyć — zakomenderował. — I pospiesz się wreszcie, Donna. W drodze do samochodu nadal nie przestawał utyskiwać: — Nie rozumiem, jakim cudem udało ci się znów przeziębić! Ach, oto i nasza pani Adilman — zmienił temat na widok sąsiadki zmierzającej w stronę ich domu. — Chwała Bogu, że gdzieniegdzie zdarzają się jeszcze ludzie punktualni. Donna postanowiła puścić tę uwagę mimo uszu. — Pytasz, dlaczego jestem przeziębiona? Zaraziłam się od Adama. Stale coś przynosi, odkąd zaczął chodzić do przedszkola. To istna wylęgarnia mikrobów, wszystkie matki na to narzekają. — Więc może powinnaś posłać go gdzie indziej — rzucił Victor, siadając za kierownicą. Donna zajęła miejsce pasażera. 116 — Wszędzie jest tak samo. W dodatku to jedyne przedszkole w naszej okolicy, gdzie przyjmują dzieci tylko na dwa przedpołudnia. — A Montessori? — Tam by musiał chodzić codziennie. — No to co? — Oj, Victorze, jest jeszcze za mały. Poza tym ma przed sobą tyle lat nauki! Nie warto mu skracać dzieciństwa. — Kiedyś będziesz musiała wypuścić go spod swych skrzydeł — stwierdził tonem upomnienia, wkładając równocześnie kluczyk do stacyjki. — Nie o to chodzi... — Już zaczynasz się ze mną sprzeczać? Donna urwała w pół zdania. — Przepraszam. Nie próbuję wszczynać żadnych sprzeczek. — Nie musisz próbować. — Zabrzmiało to dość dwuznacznie. — Lepiej ty prowadź — zdecydował nagle. — Gdyby napatoczył się jakiś policjant i kazał mi dmuchać w balonik... — Poszedłbyś znów do więzienia — zażartowała Donna, nawiązując do incydentu sprzed kilku lat. Teraz wydawał się całkiem zabawny. — Chciałabyś, co? Zamienili się miejscami i Donna włączyła silnik. Radio natychmiast ryknęło na cały regulator. Kiedy je przyciszyła, Victor bez słowa znów podkręcił głośnik. Trudno. Nic już nie mówiąc, zaczęła wycofywać samochód z małej zatoczki na podjazd. — Pomachaj do pani Adilman — polecił jej Victor. — Dobrze, że to ona opiekuje się naszym dzieckiem. Machając z uśmiechem ręką pulchnej, szpakowatej pani stojącej w progu ich domu, Donna pomyślała, że osoba ta kiedyś pewnie w taki sam sposób patrzyła na własne dzieci wybierające się na prywatkę czy do dyskoteki. — Myślisz, że natrze nam uszu, jeśli nie wrócimy przed północą? — spróbowała znów zażartować. — Uważaj! Omal nie wjechałaś w pojemnik na śmieci! — Nie widzę tu żadnego pojemnika — zaprotestowała Donna, zerkając w tylne lusterko. — Masz zamiar gadać czy jechać? Jesteśmy już spóźnieni dobre pół godziny. — Wyluzuj, Victorze! Nie stanie się nic strasznego, jeśli się trochę spóźnimy. Przecież to przyjęcie, a nie jakaś oficjalna uroczystość. — Gdyby to chodziło o twoich przyjaciół, bylibyśmy bardzo punktualni. Idę o zakład, że co do minuty. — Mówisz tak tylko po to, żeby mi dokuczyć. — Doprawdy? — Poza tym ja nie mam już żadnych przyjaciół. — Przypuszczam, że i za to czynisz mnie odpowiedzialnym. — Nie, wcale nie — zaprzeczyła Donna, czując, że chyba jednak mija się nieco z prawdą. — Wiem — dodała wspaniałomyślnie — że źle się czujesz w towarzystwie moich znajomych. Na to nie ma rady. Albo się kogoś lubi, albo nie. — Ale tobie nie zabraniam się z nimi widywać. — Trochę to trudne. Oni w ciągu dnia pracują, a ja siedzę w domu z Adamem. — Mam przez to rozumieć, że chciałabyś wrócić do pracy? — Nie, w każdym razie jeszcze nie teraz. — Co to znaczy „jeszcze nie teraz"? — Myślałam o przyszłym roku, kiedy Adam zacznie już regularnie chodzić do przedszkola. Nie byłaby to oczywiście praca w pełnym wymiarze godzin — wyznała Donna. Do tej pory jeszcze o tym nie mówili. — Ach, rozumiem! Kiedy tobie to odpowiada, wtedy Adam nie jest za mały! — W przyszłym roku będzie miał trzy lata! W tym wieku wszystkie dzieci chodzą do przedszkola! — Oho, podnosisz glos. Donna z pewnym zaskoczeniem uświadomiła sobie, że to prawda. 118 — Wybacz. Nie rozumiem, jak to się stało, żeśmy w ogóle podjęli ten temat? Chciałam przecież tylko powiedzieć, że trudno mi widywać się ze znajomymi, mam na myśli tych parę osób, z którymi utrzymuję jeszcze jakiś kontakt, no bo kiedy? W dzień pracują, wieczorami nie mogą mnie odwiedzać, bo ty ich nie trawisz... — Więc wszystkiemu winien jestem ja — podsumował Victor. — Wcale tego nie mówię. — A co? — Dajmy temu spokój. — Proszę bardzo. Może w takim razie powiesz mi co innego: dokąd ty właściwie jedziesz, bo zakręt minęliśmy już dawno? — Och, czemu mi nie powiedziałeś? — Czekałem, aż się wykrzyczysz. Zawsze tak bierzesz zakręty? — odezwał się znowu, gdy po kilku manewrach wjechali na trasę prowadzącą do domu Vog-lów. — Nie jechałam za szybko, jeśli to masz na myśli. — Tak? No to powiedz, ile teraz masz na liczniku. — Victorze, kto tu jest kierowcą, ty czy ja? — O Chryste, zadałem ci proste pytanie! Już znowu na mnie napadasz? Bez tego byś umarła, co? — To nie do wiary, co ty potrafisz wymyślić — wymamrotała Donna z oczyma pełnymi łez. — Rany boskie! — wrzasnął na całe gardło, gdy w chwilę później ostro przyhamowała przed znakiem „stop". — Gdzie ty masz oczy? Wiesz, co zrobiłaś? Omal nie minęłaś znaku! — Ale nie minęłam, prawda? — Brakowało kilku centymetrów. Chcesz nas pozabijać? — Zatrzymałam się w porę — rzuciła Donna przez zęby, ruszając powoli z miejsca. — O czym ty myślisz? — Victorze, bądź łaskaw się zamknąć. Przez ciebie jestem kłębkiem nerwów. — Ach, więc to ja jestem winien, że omal nie minęłaś stopu! — Czy ja tak mówię?! — Ty nie mówisz, ty wrzeszczysz. — Bo przez ciebie dostaję szału! Przestań gadać i pozwól mi jechać! — Żebyś znów spróbowała nas zabić? — Nic ci nie grozi, pod warunkiem że wreszcie zamilkniesz! — Przestań na mnie krzyczeć! — ryknął. — Milcz, do cholery! — wybuchnęła Donna, wyładowując w końcu swą długo hamowaną furię. — Zamknij się, ty draniu, zamknij się natychmiast!! — ze zdenerwowania nie zauważyła czerwonego światła. — Zwariowałaś?! — rozdarł się Victor. — Ty chcesz naprawdę nas zabić! Zatrzymaj się w tej chwili! Słyszysz, co do ciebie mówię? Zatrzymaj samochód! — Nie zauważyłam świateł! Rozumiesz, nie zauważyłam! Schwycił kierownicę ponad jej ramieniem i skierował wóz na pobocze: — Wysiadaj. — Victorze — krzyknęła, dławiąc się płaczem — zrozum, ja nie widziałam tych świateł! — Tak jak przedtem stopu. Oczywiście wyłącznie z mojej winy. Rusz się wreszcie, Donna — zakomenderował, próbując wywlec ją zza kierownicy. — Nie dotykaj mnie! — gwałtownie zrzuciła z siebie jego rękę. — Ach, więc o to chodzi — stał się nagle niezwykle spokojny. — Nie mam pojęcia, o czym mówisz. — Nie musiałaś narażać nas na śmierć, żeby dać mi do zrozumienia, że dzisiaj się ze mną nie prześpisz. Zdążyłem przywyknąć do twojego „nie". Donna na chwilę zamilkła. To, co usłyszała, było tak niedorzeczne, że nie mieściło się w głowie. Kompletny absurd. — Powtarzam ci po raz trzeci, że nie widziałam czerwonego światła! — wykrzyknęła w skrajnej desperacji. — Od tego nieszczęsnego stopu wciąż tylko na mnie krzyczałeś, aż w końcu puściły mi nerwy. Dlatego nie zauważyłam świateł. Cóż to ma wspólnego z seksem? — Mówiłem, że za wszystko ja ponoszę winę — powiedział z gryzącą ironią. — Bo to ja nie zauważyłem stopu, a potem świateł. — Och, przestań! Ty to wciąż powtarzasz, nie ja! — Doprawdy? Łaskawie godzisz się przyznać, że to ty prowadziłaś wóz? Interesujące. — Próbuję się z tobą nie kłócić. — A ja oczywiście odrzucam twoje pojednawcze gesty? Wysiadaj, Donna. A może chcesz, żeby wszyscy, którzy nas mijają, pomyśleli, że cię biję, co? O to ci chodzi? Po raz drugi zamienili się miejscami. Donna trzęsła się cała z nerwów i gniewu. — Ty naprawdę znęcasz się nade mną — rzuciła zdławionym głosem — tylko robisz to tak, że nie widać sińców. — Oszalałaś do reszty — stwierdził, włączając silnik. — Są chwile, gdy zaczynam się lękać, i to poważnie, o los mego syna. O jego bezpieczeństwo. — Co takiego?! — chciała krzyknąć, ale wydała z siebie zaledwie ochrypły szept. Dało znać o sobie zapalenie krtani. Zaraz potem dostała ataku kaszlu, który trwał aż do chwili, gdy Victor nagle zatrzymał wóz. — Dlaczego stoimy? — Jesteśmy na miejscu. — Ty nadal zamierzasz iść na to przyjęcie? — Ja na pewno, choć bardzo już późno, co do ciebie... rób, jak uważasz. — Wyglądam fatalnie... — Ostatnimi czasy to u ciebie norma — stwierdził z zamierzonym okrucieństwem. — Victorze... — Tylko nie zaczynaj znów na mnie ujadać. Mam dość jak na jeden wieczór. A teraz posłuchaj. Ja idę, ty natomiast 121 masz do wyboru dwie możliwości: iść ze mną i dobrze się bawić, choć pewnie byłoby to trudne, zważywszy, jak bardzo cię mierzi moje towarzystwo, albo zostać tutaj i dąsać się jak krnąbrny bachor. Jeśli wybierzesz tę drugą możliwość, będzie to dla mnie dosyć żenujące, ale jakoś sobie poradzę. No więc? — rzucił, wysiadając z wozu. Donna wysiadła również — pod wpływem raptownej paniki: a jeżeli naprawdę chciała zabić jego i siebie? Człowiek nie zna się przecież do końca, nie wie, na co go stać. Czy zresztą nie byłoby to lepsze niż takie życie? Pomyślała, że przynajmniej w tej chwili na pewno wolałaby umrzeć. Zaraz jednak przyszedł jej na myśl Adam. Gdy stanęła jej w oczach jego śliczna buzia, zrozumiała, że to nieprawda, że wcale nie chce umierać. A Victor?... O tak, tobie życzę śmierci. Uświadomiwszy to sobie, głośno zaczerpnęła tchu. — Co znowu? — spytał z irytacją. — Nic, nic. Wysłuchaj mnie, Victorze, ja naprawdę nie chciałam... tego wszystkiego,uwierz,nie chciałam... —wyrządzić ci krzywdy, dodała w myślach. Można pragnąć czyjejś śmierci, ale zabić kogoś to zupełnie co innego. — Proszę cię, porozmawiajmy. — Dość już powiedziałaś. — Ach, brzmiało to jak znany refren. — Błagam... — Wytrzyj oczy. — Byli już przed drzwiami. Victor nacisnął dzwonek. Otworzył im solenizant ze szklaneczką w ręku. Donna pomyślała, że Danny Vogel wygląda na swoje czterdzieści lat, a może i więcej... Przez te lata dorobił się sporego brzucha sterczącego teraz jak wypchany worek nad nowiutkim paskiem od Gucciego. — Muszę schudnąć — skonstatował zamiast powitania. — Wchodźcie, moi drodzy. Czemu tak późno? Zaczynaliśmy już myśleć, że nie przyjdziecie. — Miałaby nas ominąć taka uroczystość? Mowy nie ma'. — odrzekł Victor, szarmancki jak zwykle. Donna trzymała się jego pleców. Nie chciała pokazywać ludziom twarzy z obawy, że pewnie opuchła od płaczu. Dopiero gdy krótkie spojrzenie w lustro przekonało ją, że mimo drobnych usterek, takich jak lekko podpuchnięte oczy i nieco czerwony nos, prezentuje się zupełnie dobrze, wtedy dopiero odważyła się podnieść głowę. — Wszystkiego najlepszego — powiedziała ochryple i aby oczyścić gardło, odchrząknęła głośno kilka razy. — Ojej, znowu jesteś przeziębiona? — zatroskał się Danny. Na to już tylko w milczeniu skinęła głową. Victor tymczasem wydobył z kieszeni kilka chusteczek higienicznych i podał jej ostentacyjnie szerokim gestem. — Czego się napijecie? — zapytał gospodarz. — Dżinu z ton&iem — odrzekł Victor. — Dla mnie szkocka z wodą — powiedziała równocześnie Donna, sama nie wiedząc, skąd jej to przyszło na myśl. Prawie nigdy nie pijała whisky. — Już się robi! Wy tymczasem, moje dzieci, dołączcie do towarzystwa. Musicie nadrobić straty. Victor potraktował to dosłownie i natychmiast zniknął wśród którejś z rozgadanych grupek. Donna została sama. Obrzuciwszy wzrokiem cale towarzystwo liczące jakieś trzydzieści osób, dość szybko doszła do wniosku, że połowy gości w ogóle nie zna, z pozostałymi zaś nie ma o czym mówić, gdyż wszystkie możliwe tematy nadające się do rozmów z tymi ludźmi wyczerpała już tydzień temu podczas innego przyjęcia. Przemykając się wśród zebranych w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie można by spokojnie postać, mimo woli uległa wspomnieniom z czasów, gdy świat był młodszy, a ona, od niedawna dopiero nastolatka, zaczynała bywać na przyjęciach. Gdzie się podziały tamte prywatki? Jakże inna była wtedy atmosfera. Nastawiało się płyty i wszyscy tańczyli, a potem ktoś gasił światło i zaczynały się przytulanki — bardziej lub mniej niewinne — z kimś, kto akurat był blisko... Zawsze też w tym momencie ktoś wyskakiwał z mrożącą krew opowieścią o psach, które „to" zrobiły i nie mogły się potem 123 rozłączyć, dopóki nie polano ich wodą. Śmieszne uczniowskie zgrywy... może w nie najlepszym guście, ale jakież to było fajne! Szkoda, żeśmy z tego wyrośli, pomyślała z prawdziwą nostalgią. Teraz na przyjęciu każdy stoi jak kołek ze szklanką w ręku i przylepionym do twarzy uśmieszkiem, narzekając na pracę, dzieci, na to swoje cholerne życie. Dlaczego? Czyżby wszyscy byli nieszczęśliwi? Czy do tego właśnie prowadzi małżeństwo? Wypatrzyła w końcu miejsce nieopodal baru, skąd mogła obserwować towarzystwo, nie biorąc udziału w rozmowach, i tam odnalazł ją Danny. — Proszę, oto szkocka z wodą. — Donna bez słowa przyjęła od niego szklankę. — Powinnaś zobaczyć, jaki tort ofiarowała mi Renee — oznajmił z dumą. — Tort w kształcie ogromnego fiuta, wyobrażasz sobie? — zamilkł, czekając pewnie na okrzyk zachwytu lub niedowierzania. Donna nie sprawiła mu tej satysfakcji, zakończył więc swą wypowiedź: — Nie myśl, że chciała mi schlebić. Ma mnie, powiedziała, przepraszam za wyrażenie, za skończonego kutasa! — Roześmiał się głośno, z czego łatwo było wywnioskować, że jednak mu to pochlebia. — Nie rozumiem, z czego tu się cieszyć — oschle powiedziała Donna. — Kiedy żona mówi coś takiego, można sobie wyobrazić, ile musiała wycierpieć. A dla was to powód do chwały? Czyżby za znęcanie się nad kobietami przysługiwał honorowy medal? — Hm... Będę cię musiał przeprosić — bąknął Danny. — Rozumiesz, obowiązki... Dobrze, że sobie poszedł, pomyślała Donna, powracając do swoich refleksji. Salon Voglów znała dosyć dobrze, teraz jednak doszła do wniosku, że przypomina on pokój z filmu „Absolwent", ten, w którym bohaterka, grana przez Annę Bancroft, usiłuje uwieść Dustina Hoffmana. Ach, oglądała ten film trzy razy. Kusicielsko upozowana aktorka siedziała na wysokim stołku, prawie takim samym jak te przy barze... Tak, to bardzo podobny pokój. Większość mebli z niego usunięto, aby goście mieli więcej miejsca. To, co pozostało, pokryte było czarno-białym winylem, równie nowoczesnym, co paskudnie zimnym. Sądząc po wiszących tu obrazach, gusty estetyczne Voglów nie wykraczały poza wodospady oraz wizerunki wielkookich dzieci. Pomyślała z pewną złośliwością, że również ich znajomi pasują wprost idealnie do atmosfery i stylu tego wnętrza. Pociągnąwszy malutki łyk whisky, skrzywiła się z nagłej odrazy: ależ to wstrętne! Jednocześnie poczuła skruchę: nie powinna traktować tu wszystkich z tak niestosowną wyższością. Jakim prawem? Bo sama cierpi, a oni się bawią? A poza tym, powiedziała sobie, nie rób z siebie takiej męczennicy. Przyjrzała się uważniej otaczającym ją twarzom. Było wśród nich parę mocno opalonych, co wyraźnie świadczyło, że ich właściciele przybyli tu tylko na urlop. Stali mieszkańcy Florydy nie wystawiają się tak na słońce. Przyszło jej na myśl, że może jednak pomyliła się w ocenie tych ludzi. Nie wyglądali na sztywnych ani nieszczęśliwych. Prawie wszędzie widziała uśmiechy, kilka par czuliło się do siebie, och, nic wielkiego, drobne gesty — splecione ręce, przelotne pocałunki w czoło lub policzek. Nie, nie byłoby tu wcale tak zimno... gdyby nie Victor. Od czasu do czasu to ten, to ów próbował z nią nawiązać konwersację, wśród nich ponownie Danny Vogel, mrucząc coś o swoim synu i przedszkolu, wszyscy jednak wkrótce odchodzili zniechęceni jej głuchym milczeniem. No i dobrze. Przeszkadzali jej myśleć. Victor... Dlaczego jest tak źle? Co się z nimi stało? Drugi łyczek whisky przypomniał jej tę butelkę Dom Perignona, lot do Nowego Jorku, homara gotowanego siedem i pół minuty i to, jak chętnie pozwoliła mu wtedy wybrać dla siebie menu. Wszystko to było tak ekscytujące, a on... och! Jakże on ją pociągał! Tak, i to cię zgubiło, powiedziała sobie. Zgodziłaś się go poślubić, choć już wtedy miałaś wątpliwości... To kłamstwo o śmierci matki powinno cię było ostrzec... Przypomniało jej to pewną przestrogę: uważaj na to, jak twój ukochany odnosi się do swojej matki; tak samo będzie później traktował żonę. 124 125 Uświadomiła sobie nagle, że mówiła jej to własna matka. Mój Boże, jakże dawno o niej nie myślała! Wciąż tylko Victor i Victor. Co mu powiedzieć, żeby się nie gniewał, co zrobić, żeby mu się przypodobać. Przestała w ogóle czytać książki, ograniczając się już tylko do lektury tygodników, co zresztą później skwitował szyderczo: tygodnikowa mentalność. Cóż, nie była w stanie skupić się nawet na tyle, żeby przebrnąć przez głupi horror, ona, która kiedyś uwielbiała Camusa! Podobnie było z kinem. Bo Victor nie cierpiał chodzić do kina. Chwalił się nawet, że ostatnim filmem oglądanym przez niego na dużym ekranie było „W samo południe". Ciekawe, że na „Siedmiu wspaniałych" mógł gapić się tyle razy, ile razy wyświetlano ten film w telewizji. Ona sama miała kiedyś zwyczaj biegać do kina ze cztery razy w tygodniu, a teraz nie było czasu, żeby wybrać się raz na pół roku. Rzuciła pracę... No, to już nie przez niego. Tę decyzję podjęła z własnej woli. Ze względu na Adama. Nie chciała, by ktoś obcy zajmował się dzieckiem. Postanowiła sama odchować małego i wtedy dopiero powrócić do pracy. O, ale Adam nie był dla niej żadną życiową przeszkodą! Przeciwnie, był jedynym promyczkiem słońca, jedyną ucieczką od smutku, celem, dla którego warto żyć. Pewnie, że nieraz czuła się zmęczona jego wymaganiami, tym, że trzymał się jej jak kleszcz, nie pozwalając nawet samej pójść do łazienki, ale co to ma za znaczenie, gdy kocha się kogoś tak mocno, tak bezgranicznie... Myśl o miłości do syna wywołała zrozumiałe skojarzenie: a jego ojciec? I w tym właśnie momencie Donna uświadomiła sobie, że już nie kocha Victora. Teraz widziała to jasno. Dlaczego dopiero teraz? Cóż, bardzo długo wmawiała sobie, że skoro Victor potrafi wzbudzić w niej czasem tak żywiołową nienawiść, może to oznaczać tylko jedno: widocznie jej miłość do niego jest równie namiętna i silna. Nienawiść i miłość to przecież dwie strony tej samej monety. Teraz zrozumiała, że to nie tak, że cały czas próbowała go usprawiedliwiać — czy nie po to, by uciec przed prawdą? Kiedy ostatnio zdarzyło im się zamienić parę zdań bez kłótni? Ile razy prowadzili takie rozmowy jak ta o poezji haiku? Chyba tylko ten jeden raz. Już nawet nie pamiętała, czy w ogóle były takie chwile, gdy oboje mogli patrzeć na siebie z ufnością, bez lęku, że każde słowo zostanie fałszywie zinterpretowane. Przyszło jej na myśl, że on również jest nieszczęśliwy i że oboje unieszczęśliwiają swego syna. W ślad za tą myślą napłynęło wspomnienie innego Victora. Czyż nie był cudowny podczas narodzin Adama? Szybko przegnała ten obraz. Raz w życiu każdy potrafi być aniołem przez dwadzieścia cztery godziny! To niesprawiedliwe, odezwał się w niej drugi głos. Jeśli nawet niesprawiedliwe — jak długo można być fair? No dobrze, przyznała w końcu, Victor nie jest potworem, ma swoje chwile szlachetności — zawsze stara się pomóc staruszkom czy zbłąkanym psiakom — można nawet powiedzieć, że to przyzwoity człowiek, ale co z tego? Rzecz w tym, że coś między nimi absolutnie nie gra, że tworzą razem źle funkcjonujący układ. Możliwe, że podobnie było z jego pierwszym małżeństwem, pomyślała przelotnie. Ach, mniejsza o przeszłość. Istotne jest to, że mojego małżeństwa nawet przy maksimum dobrej woli nie można uznać za udane. I nieważne, kto temu winien. Wynikał z tego tylko jeden wniosek: byłoby szaleństwem ciągnąć dalej tak fatalny związek. Po co? Żeby nadal się unieszczęś-liwiać? Nie, zadecydowała Donna. Jestem za młoda, żeby rezygnować z siebie, z normalnego życia. Trzeba to przeciąć. Rozstać się z Victorem. Och, tak! Miała wrażenie, jakby w tym momencie kamień spadł jej z serca. I po raz pierwszy tego wieczoru nie czuła kataru ani bólu gardła. Wtedy właśnie podszedł do niej Victor. — Zamierzasz tak tu stać cały wieczór? Z nikim nie rozmawiasz, zachowujesz się jak odludek. — Nie nudzi mi się. Myślę. — O czym? — Powiem ci później. Teraz na to nie pora. — Tak samo dobra jak każda inna — stwierdził Yictor. 126 127 Donna spojrzała mu w oczy. Były bardziej niebieskie niż zwykle i jak na niego nawet dość łagodne. Może to rzeczywiście najlepszy moment, pomyślała. Teraz gdy oboje są spokojni, kiedy Victor nie może jej oskarżyć o atak histerii... A jeśli nawet — niech sobie mówi, co chce. Mało ją to obchodzi. Skoro chce odpowiedzi — w porządku! Będzie ją miał. — Myślę, że powinniśmy się rozwieść — powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. W jej głosie brzmiała spokojna pewność, pewność osoby absolutnie przekonanej o własnej racji. Victor musiał to natychmiast wyczuć, bo o nic nie pytał, nie zażądał też żadnych wyjaśnień. Upłynęło kilkanaście sekund, zanim zdecydował się przerwać milczenie: — Ale ja cię kocham. — Nie, Victorze, ty mnie nie kochasz. — Bardzo cię proszę, nie mów mi, co czuję — odpowiedział z lekką irytacją. — Przepraszam. — Mój Boże, pomyślała równocześnie, padły ledwie cztery zdania, a ja już przepraszam. No tak, ale on ma rację. Sama nie cierpię, gdy ktoś mówi o moich uczuciach... Urwała, łapiąc się na tym, że znowu robi to samo: analizuje każde swoje słowo, stara się być fair, nie krzywdzić Victora i tak dalej. O nie, dosyć tej mordęgi! — Przepraszam cię bardzo, ale to naprawdę nie najlepszy moment na taką dyskusję. — Więc po co ją było zaczynać? Rzeczywiście wspaniały wybrałaś moment, żeby spuścić mi na łeb taką bombę! — Sam o to prosiłeś. Poruszył się niespokojnie, zerkając ukradkiem w stronę towarzystwa. — Chcesz zrobić mi wstyd przed ludźmi? — Nie — powiedziała krótko. — I wcale cię nie obchodzi, co do ciebie czuję? — Daj spokój! Powiedziałeś przed chwilą, że mnie kochasz, i co? Już się kłócimy. Może nawet mnie kochasz, tylko co z tego? Dla mnie jedno jest pewne: bez względu na nasze wzajemne uczucia nie możemy być razem. Sam wiesz, że taka jest prawda. 128 — Nie, wcale nie wiem. Donna wzruszyła ramionami; już znowu chciała powiedzieć „przepraszam", udało jej się jednak powstrzymać. — No a co z Adamem? — zapytał Victor. Momentalnie ogarnęło ją mdlące uczucie strachu; zaraz potem zaczęło jej szumieć w uszach, zupełnie jakby gdzieś w pobliżu włączył się brzęczyk przeciwpożarowy. Och, bała się, że Victor zaraz to wyczuje. Znał ją. Znał ją jak wytrawny jeździec swego konia. — A co ma być z Adamem? — spytała na pozór spokojnie, lecz jej głos nie brzmiał już tak jak przed chwilą. Zabrakło w nim tamtej pewności. — Jego też chcesz opuścić? — Oczywiście, że nie. Zabiorę go z sobą. — Tak? — zabrzmiała w tym nuta groźby. Blefujesz, myślała Donna. Chcesz, żebym została. Adam to twój as atutowy, którym starasz się mnie zastraszyć. Nic z tego. — Nie zostawię mojego syna — powiedziała powoli i dobitnie. — A masz powód sądzić, że ja to zrobię? Donna poczuła nową falę paniki: — Pomówimy o tym później. — Puste słowa. Znając Victora, trudno się było łudzić, że teraz skapituluje. — Skoro uznałaś za stosowne zacząć tę dyskusję tu i teraz, to ją zakończ. — Skończymy w domu. — Coś takiego! Zamierzasz wpuścić mnie do domu! Cóż za niezwykła łaskawość, zważywszy, że to mój dom — uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Victorze, bardzo cię proszę... — Nie, teraz ja coś ci powiem, moja droga. Nikt na świecie, ani ty, ani najsprytniejszy prawnik, ani żaden sąd nie odbierze mi mego syna. Będę walczył z tobą bez pardonu, zapamiętaj to sobie. I zniszczę cię tak totalnie, że śladu po tobie nie zostanie. A na wypadek gdyby zdarzyło ci się zwątpić w moją determinację, przypominam, że masz 9 Granice uczuć 129 ¦a a s u ¦_, «1 i HHSi — Och, to już sprawa drugorzędna! Lepiej być sadystą niż masochistą, prawda? — znienacka włączyła się Donna. Sama nie była pewna, czy przypadkiem nie mówi tego serio, podobnie jak ci z obecnych, którzy skwitowali jej odżywkę nerwowym śmiechem. — Ale teraz wszystko już jest w porządku — oznajmiła dama. — Wyszedł ze szpitala, jest pełen energii, ma odpowiedzialną pracę... — Jaką? — zagadnął ją ktoś z obecnych. — Założę się, że projektuje podziemne parkingi! — wykrzyknęła Donna i nie czekając tym razem na aplauz słuchaczy, sama wybuchnęła perlistym śmiechem. Grono zainteresowanych jej osobą zaczęło się z wolna powiększać. Ludzie w całym salonie przerywali konwersację; wielu podchodziło bliżej, aby lepiej słyszeć, jaką to kolejną niedorzeczność wymyśli stuknięta pani Cressy. — Ktoś tu mówił o pszczołach — kontynuowała Donna, przechadzając się po salonie. — Że w tym roku jest ich istne zatrzęsienie. O tak, mogę to potwierdzić! Nigdy w życiu nie widziałam tylu trutni! — A ja tylu kwiatów — zaszczebiotała jakaś kobieta, uśmiechając się z afektacją. — O, niech skonam, co za błyskotliwość! — zagrzmiała Donna. Teraz już nie było nikogo, kto by się na nią nie gapił. — Całkiem jak w tym idiotycznym powiedzonku: „Kiedy los ci daje cytrynę, przyrządź sobie lemoniadę". Ua! Kiedy słyszę takie rzeczy, chce mi się jechać do rygi! — oświadczyła gromko, spoglądając w stronę mocno zszokowanej przedmówczyni. — Bez urazy, madame! Spostrzegła nagle Victora: był już przy drzwiach i patrzył na nią wyczekująco. Chcesz mnie wyprowadzić, pomyślała złośliwie, doskonale! Żeby było efektowniej, nie zaszkodzi przed wyjściem puścić jeszcze parę fajerwerków! — Czy ktoś z was — zwróciła się do obecnych — oglądał wczoraj „Ulicę Sezamkową"? Widzę tu parę osób na tyle młodych, że mogą mieć małe dzieci. Nikt? Dziwne. U nas w domu to stały rytuał. Ja i mój synek codziennie oglądamy ten program. — Widząc, że Victor coraz gwał- towniej potrząsa kluczykami od samochodu, dodała konspiracyjnie: — Muszę wam powiedzieć, że właśnie w tej chwili strasznie narażam się swemu mężowi. On po prostu nie cierpi gadania o dzieciach! Mówi, że to nudne. Nonsens! Prawda, że nikt z was się teraz nie nudzi? No więc wczoraj — paplała dalej, zamierzając wlec tę opowiastkę tak długo, jak tylko się da, niech Victor dostaje szału! — widziałam naprawdę kapitalny numer. Fajny żarcik. Jeden z tych, których dzieci nie rozumieją, za to wszyscy dorośli śmieją się jak dzieci! Była to, wyobraźcie sobie, parodia „Teatru mistrzów", z którego zrobiono „Teatr potworów". W roli gospodarza wystąpił Allister Cookie, ciastecz-kowy potwór, który tak fantastycznie podrabiał Allistera Cooke'a, że można było umrzeć ze śmiechu! Sztuka, którą grano, nazywała się„Do góry i na dół", a wszystko polegało na tym... — Donna! — zawołał Victor. — Idziemy! — Oto mój pan i władca! — oświadczyła Donna z gryzącą ironią, nie ruszając się z miejsca, ale Victor widocznie nie zamierzał już dłużej czekać i właśnie się do niej zbliżał. — Naprawdę nie powinnaś pić alkoholu, kiedy bierzesz antybiotyki — powiedział z tą swoją obłudną troską. — Doprawdy? Jakiś ty mądry! Nie wiedziałam, że przysłano ci dyplom lekarski. Moje gratulacje! Czyżby przyszedł w ostatniej poczcie? Wszystko, co działo się później, Donna pamiętała jak przez mgłę. Dopiero po kilku minutach wszelkich możliwych perswazji Victor zdołał w końcu wyprowadzić ją z tego przyjęcia. Niejasno przypominała sobie własne krzyki i to, że użyła paru dosadnych wyrażeń — och, nic szczególnego, z dużą satysfakcją przyłożyłaby mu mocniej! Dziwiło ją trochę własne zachowanie — o co jej właściwie chodzi? — ale trwało to tylko chwilę, bo doszła do wniosku, że to bez znaczenia, nic w ogóle nie ma znaczenia, a potem siedziała już w samochodzie. Pamiętała jeszcze tę niezwykłą ciszę, tak wielką, że słyszała bicie swego serca, coraz szybsze i coraz głośniejsze, w miarę jak rosła w niej i 132 133 wściekłość — ślepa, okropna furia. Czując, że zaraz nastąpi eksplozja — zamknęła oczy. Zdziwiła się bardzo, gdy się okazało, że przespała całą drogę do domu. Jak we śnie przeszła obok pani Adilman, nie odzywając się do niej słowem, chociaż słyszała, że Victor dziękuje opiekunce, wręcza jej należność i odprowadza do drzwi. Z nawyku zajrzała do Adama i od razu poszła do sypialni. Spać. Tak strasznie chciało jej się spać. Chyba nigdy w życiu nie czuła takiego zmęczenia. No, może raz... Tej nocy, gdy umarła matka. Siedziała przy telefonie, modląc się, żeby milczał, choć wiedziała, wiedziała, że się odezwie. Zadzwonił o trzeciej nad ranem. Nie, mój Boże, niech to nie będzie szpital! Proszę przyjechać, stan matki jest bardzo ciężki, usłyszała głos pielęgniarki. Czy ona...? Jest w stanie krytycznym. Wezwała taksówkę, z obawy że nie zdoła poprowadzić wozu — trzęsły jej się ręce. Ojciec i siostra od rana byli w szpitalu. Tylko ona wróciła na noc do domu, łudząc się głupią, dziecinną nadzieją, że jeśli nie będzie jej przy łożu matki, czarny kostuch pójdzie gdzie indziej... Tam gdzie znajdzie sobie więcej ludzi, ich żalu, pokory i strachu. Kostuch... Przyszło jej na myśl, że ludzie nadający śmierci postać męską mają rację. Kobieta to życie. Pogrążona w myślach o matce usiadła na łóżku i zaczęła rozpinać zieloną wizytową suknię. Była we własnej sypialni, lecz zamiast jej ścian i mebli widziała wciąż przed sobą plecy tamtego kierowcy, jego czarne ulizane włosy. Jesteś pielęgniarką? — zapytał, gdy go poprosiła, żeby jechał szybciej. Nie. Moja matka umiera... Powoli podniosła się z łóżka, zdjęła z siebie suknię i niedbale rzuciła ją na jakieś krzesło. Potem już nie rozmawiali. Kierowca, spełniając jej prośbę, wcisnął gaz do deski i dowiózł ją do szpitala w naprawdę rekordowym czasie... W korytarzu na dziesiątym piętrze stała jej młodsza siostra z buzią czerwoną od płaczu. Joan była wtedy jeszcze dzieckiem. Nikt na nią nie zwracał uwagi, choć widać było przecież, że drżą jej nogi, że zaraz upadnie... Pielęgniarki, lekarze przebiegali obok, a ona stała pośrodku tego sterylnie zimnego korytarza, tak beznadziejnie samotna... Donna rzuciła się naprzód. Udało jej się pochwycić siostrę w objęcia dosłownie w chwili, gdy pod małą ugięły się kolana. Joan uczepiła się jej ramion jak tonący skały. A ja? Kogo ja się mogę uczepić?, pomyślała bezradnie. Nawiedziła ją wtedy okrutna świadomość, że w chwili gdy umiera matka, człowiek już definitywnie przestaje być dzieckiem. Obie z Joan wybuchnęły płaczem. Otrząsnęła się ze wspomnień, żeby pójść do łazienki. Spryskała twarz zimną wodą, niewiele to jednak pomogło. Wciąż czuła to dziwne odurzenie. Jak automat wyczyściła zęby, wypłukała usta i wróciła do sypialni, zrzucając po drodze pozostałe części garderoby. Do łóżka... Kiedy tam, w szpitalu, weszła do pokoju matki, pierwszym wrażeniem, jakie odebrała, był bezruch, dziwny, nienaturalny bezruch. Siedzący przy łóżku ojciec przypominał rzeźbę George'a Segala. Twarz miał jak z pa-piermache, tak pozbawioną wyrazu, jakby ból odarł go z wszelkich uczuć, jakby zawisł w jakiejś kosmicznej pozaczasowej pustce... Słysząc, że Victor wchodzi do sypialni, Donna zamknęła oczy. Nie chciała go widzieć — teraz ani nigdy. Wtedy, w szpitalu, powoli przeniosła wzrok z ojca na ciało matki, myśląc, jakie to dziwne, że człowiek tak szybko staje się „ciałem". Ale to prawda, to już nie jest matka, to nie jej twarz, a ten szkielet pod prześcieradłem z ostro sterczącymi kośćmi zamiast bioder to nie jej piękne ciało o jakże wspaniałych proporcjach... Leżąca na łóżku postać miała zamknięte oczy, szeroko otwarte usta, a na głowie przekrzywioną ukośnie perukę. Ktoś, kto nakładał ją zmarłej, nie zauważył pewnie w pośpiechu, że zrobiła się na nią za duża... Donna podeszła do łóżka i chwilę tam stała, wpatrując się w martwą twarz. Więc tak wygląda koniec... Kiedy ucałowała czoło matki, poczuła, że jest letnie. Bała się, że będzie lodowate, ale nie... Tym, co nią wstrząsnęło, była zupełna cisza — brak oddechu. Cisza śmierci. Wszystko, co było jej matką, odeszło. Zrozumiała, 135 że całuje już tylko swoje wspomnienia o matce — o jej smukłych plecach przed sobą na schodach, o tym dniu, gdy zrobiła potrawkę z kurczaka, do której zapomniała dodać kurczaka, i jak się obie śmiały, kiedy ona, Donna, po raz pierwszy w życiu przyniosła ze szkoły brzydki kawał (miała wtedy osiem lat, a dowcip był o chłopczyku, co narobił w majtki, bo zląkł się pioruna), o tym, że jeśli matce czasami zdarzyło się gniewać, to zawsze słusznie i szybko jej to mijało, o jej ramionach, oczach, zapachu, tak szczególnym i tak kojącym. Och, pamiętała ten zapach do dziś! Zawsze gdy siedziała na kolanach matki, otaczał ją kręgiem niczym niewidzialna strefa bezpieczeństwa. Nie bala się wtedy niczego — była przy niej mama... W półśnie poczuła, że coś ją ugniata, spróbowała więc zmienić pozycję i... nie mogła się ruszyć. Poczuła czyjś zapach, całkiem inny niż zapach matki. Znów spróbowała się poruszyć—bez żadnego skutku. Gwałtownie otworzyła oczy. Ktoś na niej leżał. Miał twarz Victora, ale jej wydał się kimś kompletnie obcym. Intruzem, który budził strach. Chciała krzyknąć, lecz zatkał jej usta. „Zamknij się, Donna!", usłyszała jego gniewny szept. Drugą ręką brutalnie rozsuwał jej nogi. Przytłoczona jego ciężarem nie mogła się poruszyć ani nawet głębiej odetchnąć. „Do diabła, rozłóż te nogi!" Próbowała go odepchnąć—nic z tego, przyszpilił jej ręce do boków. Palce miał twarde jak kleszcze. Przerażał ją ten człowiek, ten obcy rozjuszony samiec. Nigdy w życiu tak się nie bała. Boże, pozwól mi umrzeć, poprosiła w duchu, kiedy brutalnie w nią wtargnął. Czuła, że z premedytacją chce jej sprawić ból i dobrze wie, jak to zrobić. Zaciskając zęby, starała się nie myśleć o tym, co się dzieje. Myślała o synu, którego poczęła z tym samym człowiekiem, och, ale nie w ten sposób! Stoczył się z niej w końcu i bez słowa przeprosin poszedł do łazienki. Leżała długą chwilę tak nieruchomo, jak kiedyś jej matka pod tym białym szpitalnym całunem. I choć trudno jej było wyobrazić sobie dalsze życie, co do kilku spraw miała pewność. Były tak samo jasne i oczywiste jak 136 zachód słońca czy własna śmierć. Zaczęła powoli szeregować je w głowie i tak powstała ostatnia już lista Donny Cressy: 1. Victor nigdy nie pozwoli mi odejść. Właśnie to udowodnił. 2. Nigdy więcej nie pozwolę się dotknąć, choćbym nawet musiała go zabić. 3. Nigdy już na niego nie krzyknę. Jeśli obieca, że więcej się do mnie nie zbliży, będę robić wszystko, czego sobie życzy. Bez kłótni. Bo nie ma już nic takiego, o co warto byłoby walczyć. Teraz już nie. 4. Nie będę już nigdy prowadzić samochodu. 5. Donna Cressy przestała istnieć. Jest martwa. że całuje już tylko swoje wspomnienia o matce — o jej smukłych plecach przed sobą na schodach, o tym dniu, gdy zrobiła potrawkę z kurczaka, do której zapomniała dodać kurczaka, i jak się obie śmiały, kiedy ona, Donna, po raz pierwszy w życiu przyniosła ze szkoły brzydki kawał (miała wtedy osiem lat, a dowcip był o chłopczyku, co narobił w majtki, bo zląkł się pioruna), o tym, że jeśli matce czasami zdarzyło się gniewać, to zawsze słusznie i szybko jej to mijało, o jej ramionach, oczach, zapachu, tak szczególnym i tak kojącym. Och, pamiętała ten zapach do dziś! Zawsze gdy siedziała na kolanach matki, otaczał ją kręgiem niczym niewidzialna strefa bezpieczeństwa. Nie bała się wtedy niczego — była przy niej mama... W półśnie poczuła, że coś ją ugniata, spróbowała więc zmienić pozycję i... nie mogła się ruszyć. Poczuła czyjś zapach, całkiem inny niż zapach matki. Znów spróbowała się poruszyć—bez żadnego skutku. Gwałtownie otworzyła oczy. Ktoś na niej leżał. Miał twarz Victora, ale jej wydał się kimś kompletnie obcym. Intruzem, który budził strach. Chciała krzyknąć, lecz zatkał jej usta. „Zamknij się, Donna!", usłyszała jego gniewny szept. Drugą ręką brutalnie rozsuwał jej nogi. Przytłoczona jego ciężarem nie mogła się poruszyć ani nawet głębiej odetchnąć. „Do diabła, rozłóż te nogi!" Próbowała go odepchnąć — nic z tego, przyszpilił jej ręce do boków. Palce miał twarde jak kleszcze. Przerażał ją ten człowiek, ten obcy rozjuszony samiec. Nigdy w życiu tak się nie bała. Boże, pozwól mi umrzeć, poprosiła w duchu, kiedy brutalnie w nią wtargnął. Czuła, że z premedytacją chce jej sprawić ból i dobrze wie, jak to zrobić. Zaciskając zęby, starała się nie myśleć o tym, co się dzieje. Myślała o synu, którego poczęła z tym samym człowiekiem, och, ale nie w ten sposób! Stoczył się z niej w końcu i bez słowa przeprosin poszedł do łazienki. Leżała długą chwilę tak nieruchomo, jak kiedyś jej matka pod tym białym szpitalnym całunem. I choć trudno jej było wyobrazić sobie dalsze życie, co do kilku spraw miała pewność. Były tak samo jasne i oczywiste jak 136 zachód słońca czy własna śmierć. Zaczęła powoli szeregować je w głowie i tak powstała ostatnia już lista Donny Cressy: 1. Victor nigdy nie pozwoli mi odejść. Właśnie to udowodnił. 2. Nigdy więcej nie pozwolę się dotknąć, choćbym nawet musiała go zabić. 3. Nigdy już na niego nie krzyknę. Jeśli obieca, że więcej się do mnie nie zbliży, będę robić wszystko, czego sobie życzy. Bez kłótni. Bo nie ma już nic takiego, o co warto byłoby walczyć. Teraz już nie. 4. Nie będę już nigdy prowadzić samochodu. 5. Donna Cressy przestała istnieć. Jest martwa. że całuje już tylko swoje wspomnienia o matce — o jej smukłych plecach przed sobą na schodach, o tym dniu, gdy zrobiła potrawkę z kurczaka, do której zapomniała dodać kurczaka, i jak się obie śmiały, kiedy ona, Donna, po raz pierwszy w życiu przyniosła ze szkoły brzydki kawał (miała wtedy osiem lat, a dowcip był o chłopczyku, co narobił w majtki, bo zląkł się pioruna), o tym, że jeśli matce czasami zdarzyło się gniewać, to zawsze słusznie i szybko jej to mijało, o jej ramionach, oczach, zapachu, tak szczególnym i tak kojącym. Och, pamiętała ten zapach do dziś! Zawsze gdy siedziała na kolanach matki, otaczał ją kręgiem niczym niewidzialna strefa bezpieczeństwa. Nie bała się wtedy niczego — była przy niej mama... W półśnie poczuła, że coś ją ugniata, spróbowała więc zmienić pozycję i... nie mogła się ruszyć. Poczuła czyjś zapach, całkiem inny niż zapach matki. Znów spróbowała się poruszyć — bez żadnego skutku. Gwałtownie otworzyła oczy. Ktoś na niej leżał. Miał twarz Victora, ale jej wydał się kimś kompletnie obcym. Intruzem, który budził strach. Chciała krzyknąć, lecz zatkał jej usta. „Zamknij się, Donna!", usłyszała jego gniewny szept. Drugą ręką brutalnie rozsuwał jej nogi. Przytłoczona jego ciężarem nie mogła się poruszyć ani nawet głębiej odetchnąć. „Do diabła, rozłóż te nogi!" Próbowała go odepchnąć — nic z tego, przyszpilił jej ręce do boków. Palce miał twarde jak kleszcze. Przerażał ją ten człowiek, ten obcy rozjuszony samiec. Nigdy w życiu tak się nie bała. Boże, pozwól mi umrzeć, poprosiła w duchu, kiedy brutalnie w nią wtargnął. Czuła, że z premedytacją chce jej sprawić ból i dobrze wie, jak to zrobić. Zaciskając zęby, starała się nie myśleć o tym, co się dzieje. Myślała o synu, którego poczęła z tym samym człowiekiem, och, ale nie w ten sposób! Stoczył się z niej w końcu i bez słowa przeprosin poszedł do łazienki. Leżała długą chwilę tak nieruchomo, jak kiedyś jej matka pod tym białym szpitalnym całunem. I choć trudno jej było wyobrazić sobie dalsze życie, co do kilku spraw miała pewność. Były tak samo jasne i oczywiste jak 136 zachód słońca czy własna śmierć. Zaczęła powoli szeregować je w głowie i tak powstała ostatnia już lista Donny Cressy: 1. Victor nigdy nie pozwoli mi odejść. Właśnie to udowodnił. 2. Nigdy więcej nie pozwolę się dotknąć, choćbym nawet musiała go zabić. 3. Nigdy już na niego nie krzyknę. Jeśli obieca, że więcej się do mnie nie zbliży, będę robić wszystko, czego sobie życzy. Bez kłótni. Bo nie ma już nic takiego, o co warto byłoby walczyć. Teraz już nie. 4. Nie będę już nigdy prowadzić samochodu. 5. Donna Cressy przestała istnieć. Jest martwa. ROZDZIAŁ 10 Pani Adilman zmieniła się nieco od czasu, kiedy obie z Donną mieszkały po sąsiedzku. Była teraz jeszcze pulch-niejsza, a jej włosom przybyło siwizny. Ona jedna spośród wszystkich świadków, przechodząc obok Donny, pozdrowiła ją z miłym uśmiechem; inni przeważnie odwracali głowy. Donna dowiedziała się dopiero teraz, że starsza pani ma na imię Arlene—jakoś nigdy nie przyszło j ej na myśl, że w ogóle może mieć imię — a co jeszcze dziwniejsze, że wcale nie jest tak stara, jak można byłoby sądzić: ma zaledwie pięćdziesiąt sześć lat. To te bezkształtne bawełniane suknie i rozczłapane chodaki nadają jej tak sędziwy wygląd, doszła na koniec do wniosku. Pani Adilman była dotąd w jej oczach żywym symbolem dobrotliwej babci, z tych, które pieką przepyszne ciasteczka i które zawsze można namówić na przeczytanie przed snem jeszcze jednej ciekawej opowiastki. Ale teraz ta kochana babuleńka pokaże swoje wilcze zęby! Z ustaleniem tożsamości, a potem bezspornych faktów uporano się dosyć szybko. W odpowiedzi na pytania adwokata pani Adilman zeznała że: pozwaną zna od kilku lat, konkretnie od czasu, gdy jako żona Victora Cressy wprowadziła się do jego domu (aha, pomyślała Donna, polecono ci podkreślić, że to jego własność). Poznały się bliżej, gdy na świat przyszedł synek pana Cressy (ciekawe, czyżby sam go urodził?). Donna to miła dziewczyna (dziękuję za uznanie!), niestety, bardzo podatna na różne przeziębienia i grypy (musimy to znowu wałkować?). Szczególnie po narodzinach Sharon zdarzało się to bardzo często. Przynajmniej przez dwa dni w tygodniu trzeba było wtedy opiekować się dziećmi, bo ich matka leżała w łóżku. Tak, to prawda, że Donna zachowywała się coraz dziwniej (no proszę, ty także chcesz zrobić ze mnie wariatkę!). Sprzeciw, odrzucenie sprzeciwu, gładkie przejście od tego, co bezsporne, do otwartego ataku. Poproszona o jakiś przykład pani Adilman zeznała, że zdziwiły ją światła widoczne w oknach sąsiadów o bardzo niezwykłych porach. Obudziła się pewnego razu, żeby pójść do łazienki, i w rzęsiście oświetlonym salonie państwa Cressy ze zdumieniem zobaczyła Donnę zajętą szorowaniem ścian. Była przecież dopiero czwarta nad ranem, w dodatku cały dzień poprzedni Donna spędziła w łóżku! Takie rzeczy powtarzały się prawie noc w noc. Starsza pani wyjaśniła wysokiemu sądowi, że częste infekcje nerek zmuszały ją niestety do nocnych wypraw do łazienki, mogła więc zaobserwować, co się wtedy dzieje u sąsiadów. Za każdym razem widziała Donnę przy jakichś wielkich porządkach. A jaką była matką? Donna wstrzymała oddech: no, teraz dopiero wilk pokaże kły! — Dla Adama bardzo dobrą — zaczęła pani Adilman — chociaż pamiętam jedno osobliwe wydarzenie... — Po tych słowach spojrzała na Donnę z takim wyrazem twarzy, jakby ją chciała przeprosić. — Proszę opowiedzieć o tym sądowi. — Cóż... Dosyć wcześnie wyszłam do ogródka podlać kwiaty... tej nocy spałam jakoś kiepsko... no i zobaczyłam, że Donna siedzi sama w kuchni i pije kawę. Powiedziałam jej „dzień dobry", a ona poprosiła, żebym weszła. Victora nie było w mieście, pojechał gdzieś w interesach. Zapytałam, co z dzieckiem, bo w domu było tak cicho... Adam zazwyczaj krzyczał, cierpiał biedaczek na kolkę, a wtedy nie było go słychać. — I co na to pani Cressy? 138 139 — Powiedziała, że dziecko chyba nie żyje. Donnie zajętej obserwowaniem sędziego (wydawał się zbulwersowany stosownie do okoliczności) umknęło parę następnych zdań. Wal dalej, Arlene, pomyślała gorzko, nie wystrzelałaś jeszcze całej amunicji! — Wyjaśniła mi to tak: — dotarły do niej słowa świadka. —Nie poszła sprawdzić, co się dzieje z dzieckiem, bo gdyby się okazało, że mały nie żyje, nie mogłaby napić się kawy. Ed Gerber udał głęboki namysł — trwało to chyba ze dwie minuty. Donna umiała już teraz bezbłędnie rozpoznawać jego gierki: zawsze w takich chwilach przykładał do nosa środkowy palec lewej ręki i zaczynał się w niego wpatrywać, robiąc przy tym okropnego zeza. Celem tej zagrywki było dać czas sądowi na dokładne przetrawienie ważnego zeznania świadka. Jej wydawało się to groteskowe; zawsze wtedy oczekiwała, że sala lada moment wybuchnie śmiechem, choć pan Gerber zakładał pewnie (tak jak teraz!), że wszyscy zmartwieją ze zgrozy. O, ten spryciarz nigdy nie przeciągał struny! Wiedział doskonale, kiedy skończyć przedstawienie. — Proszę mnie źle nie zrozumieć — kontynuowała pani Adilman (och, jakżebym mogła! — zakpiła Donna) — ona bardzo kochała swego synka. Dzięki i za to, Arlene. Nadal go bardzo kocham. — Czy Donna Cressy powiedziała pani, że znów jest w ciąży? — Tak. Donna zamknęła oczy. — Proszę opowiedzieć, jak to było. — Sprzeciw. — Na jakiej podstawie, panie Stamler? — zapytał sędzia. — Uważam, wysoki sądzie, że opowieść o ciąży pani Cressy nie ma związku z przedmiotem rozprawy. — Zapewniam szanownego kolegę — Ed Gerber nie zasypiał gruszek w popiele! — że taki związek istnieje, co zamierzam wkrótce udowodnić. — Odrzucam sprzeciw. — Proszę świadka o zrelacjonowanie wspomnianej rozmowy. Donna w tym momencie zaczęła modlić się o jakiś cud, który by przeszkodził dalszym zeznaniom Arlene, wiedząc jednak, że to beznadziejne, przestała naprzykrzać się Bogu. „Zrobiłem, co mogłem", szepnął obrońca, uspokajająco klepiąc ją po ręku. — Byłam w ogródku, gdy Donna wróciła do domu. Rankiem pojechała po coś do miasta; Adam tego dnia był w przedszkolu. Wróciła taksówką. — Taksówką? — Tak. Od paru miesięcy nie jeździła swoim samochodem. Myślałam nawet, że jest zepsuty. — A więc wróciła do domu taksówką. — Słowo „taksówka" zostało wyraźnie zaakcentowane. Miało to też pewnie przypomnieć świadkowi, co ma dalej mówić. — Tak. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną. — Sprzeciw. — Och, widziałam, że płacze! — Pani Adilman sama zakwestionowała sprzeciw, nie czekając, aż zrobi to sędzia. — Czyż to nie świadczy o zdenerwowaniu? — Odrzucam sprzeciw. Świadek może kontynuować. — Donna sama do mnie podeszła, więc ją zapytałam, co się stało. Powiedziała, że właśnie wraca od lekarza i że jest w ciąży. — A pani?... — No, że to przecież wspaniała nowina, bo jedynacy źle się chowają. To bardzo smutne, nieszczęśliwe dzieci. — Co na to pani Cressy? — Że ona nie chce tego dziecka. — Nie chce tego dziecka? — powtórzył jak echo Ed Gerber. — Tak. Zaczęła coś mówić, że ta ciąża to straszny błąd i że absolutnie nie może urodzić dziecka. — Nie może urodzić? Czy on musi powtarzać wszystko jak papuga? A może zatkało mu uszy? I 140 141 — Czy wyjaśniła to pani jakoś bliżej? — Nie. Wciąż tylko mówiła w kółko to samo, że nie może i nie chce urodzić, a potem zaczęła mnie błagać, żebym nic nie mówiła Victorowi. To znaczy o ciąży. Ale przecież, ja na to, sprawa i tak się wyda. — Pamięta pani odpowiedź? — O tak! Powiedziała, że Victor wcale nie musi się 0 tym dowiedzieć. — Pani Adilman zaczerpnęła oddechu 1 spojrzała prosto na Donnę. — Kiedy zrozumiałam, co jej chodzi po głowie... — Sprzeciw. Świadek nie może wiedzieć, co myślała wtedy pani Cressy. — Podtrzymany. — Proszę zatem streścić dalszy ciąg rozmowy. — Och, Donna, wykrzyknęłam, nie wierzę, żebyś mogła naprawdę tak myśleć. Nie potrafiłabyś przecież zrobić krzywdy bezbronnemu dziecku! Wprost nie mogłam uwierzyć, żeby była zdolna do takiego czynu jak zabicie własnego... — Sprzeciw, wysoki sądzie! — Podtrzymuję. Donna poczuła łzy w oczach. No i nic nie zrobiłam, prawda?, wykrzyknęła bezgłośnie pod adresem swej oskarżycielki, która po raz pierwszy podczas tej rozprawy wydawała się zakłopotana. Nie pozbyłam się dziecka! Wiedząc, co mnie czeka, zdecydowałam się jednak przejść przez to wszystko po raz drugi: utyć jak beczka, chodzić do szkółki rodzenia, przeżyć drugie cesarskie cięcie. I cały czas znosić obecność Victora! Miałaś rację, stara wiedźmo! Nie mogłam zabić mego dziecka bez względu na okoliczności, w jakich zostało poczęte. To prawda, że z początku nie chciałam Sharon. Nie chciałam tak bardzo, jak bardzo teraz ją kocham. Nieważne, że skomplikowała mi życie, i to tak, że gorzej już chyba nie można. Nie żałuję, że ją urodziłam! Takie z niej wspaniałe dziecko — śliczne, zdrowe, radosne, prawdziwy aniołek! Och, wy! Gadacie tu cały czas, jaki to ze mnie dziwoląg, bo farbuję włosy, bo sprzątam po nocach, bo wciąż choruję, a jednak jakimś cudem udało mi się urodzić i wychować dwoje cudownych dzieci! Czy to nie dziwne? Dlaczego nikt o tym nie wspomni? Czy naprawdę nie ma tu nikogo, kto chciałby powiedzieć o mnie coś dobrego? Nie ma, odpowiedziała samej sobie. Ty jedna możesz to zrobić. Cierpliwości. Przyjdzie i na to kolej, ale jeszcze nie dzisiaj. Następny świadek, wysoki i szczupły blondyn, trochę w typie plażowego podrywacza, przedstawił się jako Jack Bassett. W odpowiedzi na pytanie o zawód oświadczył, że jest właścicielem sklepu sportowego. Victora zna od paru lat, aczkolwiek jest to znajomość dość luźna. Pan Cressy przyszedł kiedyś do sklepu razem ze swym synkiem po prostu jako klient. Kupił sobie wtedy coś do wędki, chyba kołowrotek, jego zaś namówił na kupno polisy. Po kilku tygodniach znów się spotkali, całkiem przypadkowo, na głównym deptaku w Palm Beach. Tym razem panu Vic-torowi towarzyszyli synek i żona. Pani Cressy była wtedy w ciąży. Donnę ogarnęła cicha desperacja: mimo bardzo usilnych starań nie potrafiła sobie przypomnieć ani tego spotkania, ani tego świadka. Świadka, mój Boże! Ten sąd to czysta kpina! I co ty właściwie chcesz zeznać, człowieku? Że nadepnęłam ci na paznokieć? A może krzywo spojrzałam? Przecież ja w ogóle cię nie znam! — Czy później jeszcze kiedykolwiek widział pan panią Cressy? — Tylko raz. — W jakich okolicznościach? Jack Bassett błysnął uśmiechem, ukazując publiczności nienaganne uzębienie, białe i równe jak z reklamy najlepszej pasty. — Musiałem zawieźć Charliego, to znaczy mojego kota, do weterynarza. Doktor Ein ma gabinet na South Dixie w pobliżu Forest Hill... Ach! Donna poczuła, że w brzuchu robi jej się zimno. Nadal nie przypominała sobie świadka, lecz usłyszawszy nazwę ulicy, wiedziała już doskonale, ku czemu zmierza Ed 142 143 Gerber. Adwokat Victora wyczerpał widocznie cały arsenał dowodów świadczących o jej szaleństwie, zawrócił więc z tego traktu, by teraz z kolei spenetrować ścieżkę cudzołóstwa. Jak zwykle w takich momentach, szybko poszukała wzrokiem Mela. Uśmiechnął się do niej uspokajająco. — Zostawiłem wóz na parkingu i poszedłem z kotem do kliniki — oznajmił tymczasem Jack Bassett swym płaskim, monotonnym, typowo amerykańskim głosem. — Czy to parking dla pacjentów kliniki weterynaryjnej? — Tak, ale korzystają też z niego lekarze z budynku po drugiej stronie. — Proszę powiedzieć, co się stało, kiedy pan wyszedł z kliniki. — Byłem... hm... trochę roztrzęsiony. Doktor Ein zatrzymał Charliego na noc; powiedział, że to konieczne, a ja kocham tego kota jak własne dziecko. Wszyscy obecni uśmiechnęli się z aprobatą; wszyscy z wyjątkiem Donny, u której wypowiedź świadka wywołała jedynie złośliwą myśl: „A podobno ja tu jestem świrem!" — W każdym bądź razie — kontynuował Jack Bassett — poszedłem na parking... — Mówi się „w każdym razie" — mruknęła nieżyczliwie Donna. — ...gdzie zrobiło się już bardzo tłoczno. U lekarza byłem z godzinę, no i teraz za diabła nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie zostawiłem tego cholernego grata... O pardon! Bardzo przepraszam za to wyrażenie. Sąd udzielił mu rozgrzeszenia, nakazując mówić dalej. Prędzej, człowieku, niecierpliwiła się Donna. Przestań ględzić i przejdź do rzeczy. Wszyscy już wiedzą, że musiałeś coś widzieć! No, wystękaj wreszcie swoją rewelację! Ach, Boże, co to za ludzie! Każdy tak się stara dozować napięcie, jakby grał główną rolę w sensacyjnym filmie! Pilnujcie lepiej własnych interesów, zamiast wtykać nos w cudze! Tyle się o tym pisze, ale kto by tam na to zważał! — W każdym bądź razie... W każdym razie! — ...zobaczyłem małego białego MG, taki stary, typowo sportowy wozik. Cacuszko. Pomyślałem, że warto go sobie obejrzeć. Nie wiedziałem, że ktoś jest w środku, słowo daję — zeznał świadek z lekkim zakłopotaniem. — Gdybym wiedział, na pewno bym tam nie zaglądał... — A więc ktoś był w tym wozie? — Tak, wysoki sądzie. — Rozpoznał pan tę osobę czy osoby? — No, nie tak zaraz. Z początku wydawało mi się, że to jakieś dzieciaki migdalą się na parkingu... — Czy mam rozumieć, że zobaczył pan w wozie całującą się parę? — Tak. Bardzo namiętnie. — I?... — Nic więcej chyba nie robili. W każdym bądź razie nie przy mnie. — Sprzeciw. — Nie ma potrzeby, szanowny kolego. Pytanie zostało źle zrozumiane. Nie chodziło mi o to, co jeszcze robiły te dwie osoby, tylko o dalszą relację — wyjaśnił Ed Gerber. — Proszę skreślić z protokołu ostatnią odpowiedź świadka — zarządził sędzia. — Niech pan opowie sądowi o tym, co stało się później, panie Bassett — polecił świadkowi adwokat, tym razem już precyzyjnie. — Przestali się całować. Musieli mnie spostrzec. — Czy wtedy ich pan rozpoznał? — Niezupełnie. Wydawało mi się, że widziałem kiedyś tę kobietę, ale rozpoznałem ją dopiero po paru minutach, kiedy już wysiadła z auta. No i nic dziwnego. Jak ją widziałem ostatnio, miała inne włosy. — Kim była ta kobieta? — To pani Cressy — stwierdził Jack Bassett, uśmiechając się do Donny, co akurat w tych okolicznościach było rzeczą mocno niestosowną. Może jeszcze krzykniesz: „cóż za niespodzianka", ty głupku! ! 144 10 Granice uczuć 145 — Czy rozpoznał pan mężczyznę, który siedział w wozie z panią Cressy? — To był doktor Mel Segal. — Czemu to tak się wlecze? — jęknęła Donna. Siedzieli oboje z Melem w jego białym MG, komentując przebieg dzisiejszej rozprawy. Mel odwiózł ją właśnie do domu, który po rozstaniu z Victorem wynajęła dla siebie i dzieci. — Cóż, twój małżonek ma sporo świadków. — Po jednym na każdy zarzut. — Najwidoczniej. — I wszyscy mówią to samo. Powiedz mi, Mel, czy i ty mnie uważasz za wariatkę? — Nic nie mówiąc, objął ją ramieniem. — Bo ja już naprawdę nie wiem, czy nie zwariowałam — powiedziała żałośnie. — Kiedy słyszę, co ci ludzie o mnie wygadują, zaczynam myśleć, że to może prawda. No bo czy to możliwe, żeby tyle osób się myliło? Uśmiechnął się do niej miękko: — Zapewniam cię, że się mylą. — Dziękuję, drogi doktorze — westchnęła Donna, całując go lekko w policzek. — Co zamierzasz robić wieczorem? — Umówiłam się z dzieciakami, że zabiorę je do McDonalda. Ach, wyobrażasz sobie, co by zrobił Victor, gdyby się dowiedział, że jego dzieci jedzą takie świństwo? Ależby narozrabiał! — O nie! Nie taki on głupi, żeby atakować McDonalda! Wszak to narodowa instytucja, prawie tak ważna jak Kongres! Donna zaczęła się śmiać. — Poszedłbyś z nami? Mógłbyś zabrać Annie. — Nie, kochanie, idźcie sami. Lepiej, żeby twoje szkraby miały mamę tylko dla siebie. Donna pogładziła go po ręku. — Zachodzę w głowę, co za człowiek mógł tu zainstalować coś takiego — zażartowała, odpinając pas bezpieczeństwa. — Przecież ten wóz to już klasyk. 146 — Ha! — roześmiał się Mel. — Był taki jeden. Niecny uwodziciel zwariowanych piękności w ostatnich miesiącach ciąży! — Pochylił się nad Donną i pocałował ją w usta. Położyła już rękę na klamce, ale wciąż nie kwapiła się wysiąść. — Nie śmiej się ze mnie, ale trochę się boję iść do domu. Wyobraź sobie, że Adam wszczął wczoraj wielką dyskusję o życiu i śmierci. Jeżeli dzisiaj znów zacznie... nie wiem, jak sobie poradzę. Zupełnie nie mam do tego głowy. Wczoraj też zresztą poszło mi nie najlepiej. Chciałam mu powiedzieć, że jego babcia jest w niebie i wiesz, nie mogło mi to przejść przez gardło. — Dlaczego? — Sama nie wiem. Może dlatego, że nie wierzę w niebo. — A musisz wierzyć we wszystko, co mówisz dziecku? — zapytał bardzo łagodnie. —Na przykład w to o świętym Mikołaju? — Och! — Donna nagle zaczęła się śmiać. — Masz rację! Jasne, że nie wierzę w ciasteczkowego potwora ani w te inne monstra, które wymyśla mój Adam! Dzięki ci, Mel — powiedziała już teraz poważnie — za wszystko, co dla mnie robisz. Dzięki tobie świat odzyskuje właściwe proporcje, a ja właściwą optykę. Obyś tylko zawsze był przy mnie. Będziesz, prawda? Wiem, że czasami traktuję siebie zbyt serio... że popełniłam w życiu wiele głupstw... — Na przykład jakich? Uśmiechnęła się do niego, równocześnie wyskakując z auta. — Kocham cię! — O rany! Mówisz tak wszystkim niecnym uwodzicielom? — A jakże! Po prostu uwielbiam to robić! Dziękuję Bogu, że cię poznałam, westchnęła, biegnąc do domu. — Czy rozpoznał pan mężczyznę, który siedział w wozie z panią Cressy? — To był doktor Mel Segal. — Czemu to tak się wlecze? — jęknęła Donna. Siedzieli oboje z Melem w jego białym MG, komentując przebieg dzisiejszej rozprawy. Mel odwiózł ją właśnie do domu, który po rozstaniu z Victorem wynajęła dla siebie i dzieci. — Cóż, twój małżonek ma sporo świadków. — Po jednym na każdy zarzut. — Najwidoczniej. — I wszyscy mówią to samo. Powiedz mi, Mel, czy i ty mnie uważasz za wariatkę? — Nic nie mówiąc, objął ją ramieniem. — Bo ja już naprawdę nie wiem, czy nie zwariowałam — powiedziała żałośnie. — Kiedy słyszę, co ci ludzie o mnie wygadują, zaczynam myśleć, że to może prawda. No bo czy to możliwe, żeby tyle osób się myliło? Uśmiechnął się do niej miękko: — Zapewniam cię, że się mylą. — Dziękuję, drogi doktorze — westchnęła Donna, całując go lekko w policzek. — Co zamierzasz robić wieczorem? — Umówiłam się z dzieciakami, że zabiorę je do McDonalda. Ach, wyobrażasz sobie, co by zrobił Victor, gdyby się dowiedział, że jego dzieci jedzą takie świństwo? Ależby narozrabiał! — O nie! Nie taki on głupi, żeby atakować McDonalda! Wszak to narodowa instytucja, prawie tak ważna jak Kongres! Donna zaczęła się śmiać. — Poszedłbyś z nami? Mógłbyś zabrać Annie. — Nie, kochanie, idźcie sami. Lepiej, żeby twoje szkraby miały mamę tylko dla siebie. Donna pogładziła go po ręku. — Zachodzę w głowę, co za człowiek mógł tu zainstalować coś takiego — zażartowała, odpinając pas bezpieczeństwa. — Przecież ten wóz to już klasyk. 146 — Ha! — roześmiał się Mel. — Był taki jeden. Niecny uwodziciel zwariowanych piękności w ostatnich miesiącach ciąży! — Pochylił się nad Donną i pocałował ją w usta. Położyła już rękę na klamce, ale wciąż nie kwapiła się wysiąść. — Nie śmiej się ze mnie, ale trochę się boję iść do domu. Wyobraź sobie, że Adam wszczął wczoraj wielką dyskusję o życiu i śmierci. Jeżeli dzisiaj znów zacznie... nie wiem, jak sobie poradzę. Zupełnie nie mam do tego głowy. Wczoraj też zresztą poszło mi nie najlepiej. Chciałam mu powiedzieć, że jego babcia jest w niebie i wiesz, nie mogło mi to przejść przez gardło. — Dlaczego? — Sama nie wiem. Może dlatego, że nie wierzę w niebo. — A musisz wierzyć we wszystko, co mówisz dziecku? — zapytał bardzo łagodnie. — Na przykład w to o świętym Mikołaju? — Och! — Donna nagle zaczęła się śmiać. — Masz rację! Jasne, że nie wierzę w ciasteczkowego potwora ani w te inne monstra, które wymyśla mój Adam! Dzięki ci, Mel — powiedziała już teraz poważnie — za wszystko, co dla mnie robisz. Dzięki tobie świat odzyskuje właściwe proporcje, a ja właściwą optykę. Obyś tylko zawsze był przy mnie. Będziesz, prawda? Wiem, że czasami traktuję siebie zbyt serio... że popełniłam w życiu wiele głupstw... — Na przykład jakich? Uśmiechnęła się do niego, równocześnie wyskakując z auta. — Kocham cię! — O rany! Mówisz tak wszystkim niecnym uwodzicielom? — A jakże! Po prostu uwielbiam to robić! Dziękuję Bogu, że cię poznałam, westchnęła, biegnąc do domu. ROZDZIAŁU Mężczyzna stojący w drzwiach do patio wpatrywał się w nią chyba przez godzinę. Donna z początku myślała, że interesuje go jakaś inna kobieta, która stoi pewnie gdzieś za nią, później, że ów nieznajomy bezmyślnie gapi się w ścianę, na koniec musiała dojść jednak do wniosku, że to ona sama stanowi obiekt tej dziwnie uporczywej obserwacji. Czując, że jej to pochlebia, pozwoliła sobie nawet na odrobinę kokieterii. Odrzuciwszy z policzka wyimaginowany kosmyk, leciutko pochyliła głowę, unosząc zarazem oczy w taki sposób, jaki opisywała kiedyś Lauren Bacall w jednym ze swoich wywiadów. Nazywano to „spojrzeniem Lauren", mówiła ta wielka aktorka, dodając, że to właśnie ono uczyniło ją niegdyś sławną. Donna pomyślała pół żartem, pół serio, że nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby ów wysoki brodacz dopatrzył się w niej podobieństwa do Lauren Bacall! Młodej oczywiście. Mała szansa, roześmiała się w duchu, opuszczając oczy na swój wielki brzuch: była w dziewiątym miesiącu ciąży. Tajemniczy wielbiciel mógł po prostu tego nie dostrzec: dolną jej połowę zasłaniał gęsty tłum gości, zaś twarz i cała reszta nie nosiły na sobie żadnych oznak ciąży. Nie licząc brzucha, wszędzie właściwie ubyło jej nawet ciała... Pochłonięta zupełnie czym innym, Donna nie zdawała sobie sprawy, o ile dziś gorzej wygląda niż jeszcze parę lat temu. Z prawdziwym niedowierzaniem słuchała okrzyków 148 dawnych znajomych, „o rany, jakaś ty chuda!", którymi powitano ją tu przed godziną. Chyba przesadzają, powiedziała sobie. Prawda, że wyglądam nie najświetniej, ale to przez te włosy — takie długie i proste. Trzeba by coś z nimi zrobić — obciąć lub przynajmniej trochę skrócić albo nawet zmienić kolor. A w ogóle kto to wymyślił, że kobieta w ciąży powinna wyglądać kwitnąco! Jeszcze jedna obiegowa bzdura. Mężczyzna wciąż na nią patrzył. Co to za jeden? Zaczynało ją to mocno intrygować. Przeważającą część gości znała bardzo dobrze; byli to na ogół bliscy przyjaciele — kiedyś bliscy przyjaciele, ponieważ od kilku lat właściwie nie utrzymywała już z nimi kontaktu. Rozejrzawszy się po salonie, dokonała szybkiej rekapitulacji: grupka dawnych kolegów z Agencji Reklamowej McFaddona (jak to podsumował ich Victor? „Co za nudziarze! Umieją gadać tylko o swoich kampaniach"), kilka zaprzyjaźnionych dziewczyn („Jak ty wytrzymujesz towarzystwo takich idiotek? Godzinami nic tylko paplają o głupich filmach. Ty przecież masz więcej oleju w głowie"), parę dawnych sympatii („Nie chcę nic wiedzieć o twojej przeszłości, to nie moja sprawa!"), no i Susan Reid, niegdyś najbliższa, najbardziej zaufana przyjaciółka („Ma na ciebie zdecydowanie zły wpływ. Jedyne, co ją interesuje, to mężczyźni, romanse i huczne przyjęcia"). Gospodynią tego dzisiejszego była właśnie Susan. Donna doszła do wniosku, że ów płowowłosy brodacz to pewnie jakaś nowa zdobycz towarzyska. Podobnie jak kilkanaście innych zupełnie nie znanych jej osób. Kiedy tylko Susan znalazła się w pobliżu, niezwłocznie skorzystała z okazji, by ją pociągnąć za język. — Kto to jest? — spytała szeptem. — Ten z brodą. Stoi w drzwiach do patio. Zręcznie zasłoniwszy usta szklanką z trunkiem, pani domu z pozornym roztargnieniem prześliznęła się wzrokiem po twarzach. — Ach, o tym mówisz. To Mel Segal. Lekarz. Chyba rozwodnik. Sam wychowuje kilkuletnią córkę. Niezły, co? 149 — Nie w moim typie — mruknęła Donna, po czym wybuchnęła śmiechem: — Słyszałaś? Nie w moim typie! I kto to mówi! Baba w dziewiątym miesiącu ciąży! — Skoro już mowa o chłopach: gdzie Victor? Donna skonstatowała mimochodem, że jedynie Susan zapytała ją o Victora. No i nic dziwnego: nikt tutaj za nim nie tęskni. — Wyjechał w interesach. Do Sarasoty. — Między wami wszystko w porządku? — Och, tak! Czemu pytasz? — Sama nie wiem — Susan wzruszyła ramionami. — Wyglądasz tak jakoś... — Wyraźnie się zawahała. — No nie wiem! — Jak? Powiedz! — zaczęła nalegać Donna. — Och, moja droga, wprost trudno cię poznać! Nie jesteś podobna do siebie! Donna instynktownie przybrała postawę obronną. Wolała nie przyjmować do wiadomości tego, co się kryło za słowami przyjaciółki. — No cóż, jestem w ciąży. — Tak — mruknęła Susan — to pewnie dlatego. Patrzyły na siebie długą chwilę z tą samą przyjazną czułością, jaka łączyła je przez całe lata. Donna myślała 0 czasach, gdy dosłownie nie potrafiły obejść się bez siebie. Godzinami gadały wtedy przez telefon, zwierzały się sobie ze wszystkiego — radości i smutków, nowych romansów 1 łzawych rozstań — chodziły razem do kina, wymieniały najświeższe ploteczki... Wszystko to skończyło się z chwilą, gdy w jej życiu pojawił się Victor. Susan i Victor nie przypadli sobie do gustu. Pod każdym niemal względem dzieliły ich różnice nie do pogodzenia. Ogień i woda. Nie mówiło się o tym, ale wizyty przyjaciółki stawały się coraz rzadsze, a Victor niezmiennie wynajdywał coraz to nowe wymówki, aby się wykręcić od udziału w licznych spotkaniach towarzyskich organizowanych przez Susan (gdy raz mu zabrakło inwencji, przez cały wieczór stał jak na szpilkach, co chwila niecierpliwie podzwaniając kluczykami; skończyło się na tym, że poszli do domu już o dzie- siątej). Gdyby nie nieobecność Victora, Donna dziś również nie byłaby w stanie skorzystać z zaproszenia Susan — zawsze w takich chwilach wyłaniały się jakieś przeszkody. Dzięki Bogu, że pojechał do tej Sarasoty! — Czy przynieść pani coś do picia? — Donna ocknęła się nagle: męski głos? Gdzie Susan? Zamiast przyjaciółki ujrzała przed sobą doktora Segala. — Poproszę o piwo imbirowe—bąknęła, wręczając mu szklankę. Z zaskoczenia nic lepszego nie przyszło jej na myśl. Zjawił się tak znienacka! Widząc, jak zręcznie lawiruje w tłumie gości, pomyślała mimo woli, że to owszem, przystojny mężczyzna. Jasna cera, mnóstwo włosów, dobrze umięśnione ciało, choć aby utrzymać je w formie, musi pewnie ciężko pracować. Kiedy zobaczyła go po chwili ze szklankami w obydwu rękach, wydał jej się nawet sympatyczny. Wyglądał jak duży, przerośnięty dzieciak. Oczy miał koloru czekolady, a gdy się uśmiechnął, podając jej szklankę, w policzkach pojawiły mu się dwa dołeczki. — Bardzo proszę! Piwo imbirowe dla przyszłej mamy. — Dziękuję panu. — Może wyjdziemy na chwilę do patio? Miałaby pani ochotę? Po co?, zdumiała się Donna. Czyżby lubił kobiety w ciąży? Czytała w jakimś piśmie, że zdarzają się panowie z takimi upodobaniami. — Czy mogę zapytać o powód pańskiej propozycji? — Chciałbym z panią porozmawiać. O czym? Korciło ją, żeby spytać, po namyśle zdecydowała jednak, że lepiej tego nie robić. Gdyby odpowiedź doktora z jakichś przyczyn nie przypadła jej do gustu, musiałaby mu odmówić, a zdążyła już dojść do wniosku, że tak, ma ochotę na ten mały spacer. Postanowiła w sposób mniej bezpośredni wybadać intencje swego towarzysza. — Proszę zaspokoić moją ciekawość: czyśmy się już kiedyś spotkali? — zagadnęła go lekkim tonem, gdy przecisnąwszy się przez grupę gości zgromadzonych na betono- 150 151 wym kręgu w patio, stanęli wreszcie na wolnym kawałku trawnika. — Nie, nigdy. — W takim razie zamieniam się w słuch. — Miałem nadzieję, że to pani zechce mówić. — Nie rozumiem. Pan poprosił mnie o rozmowę! Nastąpiła długa chwila ciszy. — Wiem, że to nie moja sprawa, więc nie powinienem się nią zajmować — odezwał się w końcu Segal. — Czym mianowicie? — Raczej kim. Panią. — O co panu chodzi? Znowu zapadła cisza. — Proszę mi wierzyć — zaczął doktor z widocznym zakłopotaniem — że wścibstwo nie leży w mojej naturze. Naprawdę nie mam zwyczaju wtrącać się w czyjeś życie. Być może dlatego, że tak jest po prostu wygodniej. Lepiej, jak mówi przysłowie, nie pchać palca między drzwi... — Jaki to ma związek ze mną? Co właściwie chce mi pan powiedzieć? — Że tak nieszczęśliwej kobiety nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Donna zaniemówiła ze zdumienia. — Och, proszę mi wybaczyć! Wiem, że to wyjątkowa bezczelność mówić coś takiego osobie zupełnie obcej, ale... ale obserwowałem panią od początku tego przyjęcia, to i owo obiło mi się też o uszy... Usłyszałem, co mówią pani znajomi: „Na litość boską, co się stało z Donną? Była kiedyś taka ładna!" Ja... hm... uważam, że nadal jest pani ładna, ale tak strasznie, tak beznadziejnie nieszczęśliwa, że po prostu trudno przyglądać się temu spokojnie... — Tak pan sądzi... — Donna poczuła łzy w oczach. — Och, błagam, proszę nie płakać! — wykrzyknął doktor. — Na widok płaczącej kobiety tracę głowę, nie mam pojęcia, co robić! Wbrew tej deklaracji natychmiast otoczył Donnę ramieniem i poprowadził w najdalszy zakątek ogrodu. Rozszlochała się już na dobre, nie zważając na stojących 152 nieopodal gości, którzy zresztą po paru minutach dyskretnie opuścili patio. Doktor czym prędzej usadowił ją na trawie i sam usiadł obok. Skulona w jego ramionach szlochała coraz głośniej, coraz rozpaczliwiej, jakby chciała wypłakać całą swoją gorycz, żal i bezradność. Od tamtej nocy sprzed prawie dziewięciu miesięcy nie pozwalała sobie tak płakać — teraz tamy runęły. Doktor nie próbował jej uspokajać. Po prostu trzymał ją w objęciach, dopóki wreszcie nie ucichła. — Och, nie powinnam tak płakać — powiedziała po chwili, żałośnie pociągając nosem. — Ze względu na dziecko. Może mu to zaszkodzić. — Tym proszę się nie przejmować. Widocznie te łzy były pani bardzo potrzebne, a to, co dobre dla matki, przynosi też zazwyczaj pożytek dziecku. Donna spróbowała się uśmiechnąć: — Zapomniałam, że jest pan lekarzem. — Odwinęła ze szklanki papierową serwetkę i całkiem nieelegancko wysiąkała nos. — Gdzie pan przyjmuje? — Na South Dixie. W pobliżu bulwaru Forest Hill. — W jednej z tamtejszych przychodni? —Potwierdził to skinieniem głowy. — Jako lekarz rodzinny? — Tak. — Lubi pan swój zawód? — Nawet bardzo. — Susan mówiła, że ma pan córkę. — Zgadza się. Na imię jej Annie. Nominalnie ma dopiero lat siedem, myślę jednak, że już w przyszłym roku skończy ze dwadzieścia cztery. — Donnie udało się lekko roześmiać, choć wciąż jeszcze, jak stwierdził doktor, była niebezpiecznie bliska płaczu. — W ostatnich latach dzieciak sporo przeszedł — uzupełnił swoją wypowiedź. — Susan pewnie powiedziała pani, że jestem rozwiedziony. — Owszem, wspomniała o tym. — Zdumiewająca dziewczyna z tej Susan! Potrafi ob-szczekać człowieka, patrząc mu prosto w oczy, i to z najmilszym uśmiechem. Nieszczęsny delikwent nie tylko nie ma pojęcia, że robi się go na szaro, ale nawet nie widzi, że ta 153 piękna spryciara w ogóle coś mówi. To doprawdy niebywały talent. — O panu nie powiedziała nic złego. — Rozwód jest zawsze mniejszym lub większym złem... Szczególnie jeśli są dzieci. — Więc czemu się pan rozwiódł? — Tak zadecydowała Kate, moja żona. Myślę, że czuła się oszukana. — Oszukana? Siedzieli już teraz obok siebie w trawie, skubiąc jednakowo automatycznym ruchem jej długie zielone źdźbła. — Powiedzmy: rozczarowana — uściślił Mel Segal. — To zresztą bardzo typowa historia, taka jak setki innych. Pobraliśmy się zaraz po college'u. Kate pracowała, ja studiowałem; dzięki niej ukończyłem medycynę. Po moim dyplomie rzuciła pracę, przyszło na świat dziecko... Teraz ja zacząłem pracować. Bardzo intensywnie. Dziś wiem, że za bardzo. Nigdy nie było mnie w domu, Kate natomiast czuła się tam więźniem... Nie odpowiadało jej to tak dalece, że w końcu przeniosła swoją niechęć na mnie. Zaczęła uczęszczać na spotkania jakichś grup kobiecych, no i dowiedziałem się nagle, że nie chce być tylko żoną przy mężu. Zamierza pójść na studia i zostać prawnikiem, krótko mówiąc, oświadczyła mi, że z nami koniec. — A córka? — Annie została ze mną. Z matką spędza wakacje i wszystkie święta. Dlaczego? Donna nagle poczuła gwałtowny niepokój. Dlaczego dziecko zostało z ojcem, a nie z matką? Bała się o to pytać. Lepiej było pozostać na mniej niebezpiecznym gruncie. — A jak ułożyło się pańskiej żonie? — Za rok kończy studia. Myślę, że będzie z niej dobry prawnik. — I nie ma pan do niej pretensji? — Nie. Dlaczego? Przecież nie tylko ona ponosi winę za rozkład naszego małżeństwa. Sam się do tego przyczyniłem, i to wcale nie mniej niż Kate. Proszę sobie 154 wyobrazić sytuację kobiety, która przez całe dziewięć lat małżeństwa praktycznie nie widuje swego męża... — zerwał długie źdźbło trawy i z rozmachem posłał je w powietrze. — Swoją drogą dziwnie się w życiu układa. Ja na przykład od razu po rozwodzie przestałem harować jak osioł. Zrozumiałem nagle, że muszę wychować dziecko i że to jest właśnie najważniejsze. Teraz nigdy nie wracam z pracy później niż o szóstej, a rano tak układam sobie zajęcia, żeby starczyło mi czasu na wyprawienie małej do szkoły. Codziennie odprowadzam ją do autobusu. Widzi pani, jaki ze mnie tatuś? Nie pracuję w weekendy, chyba że zdarzy się nagły wypadek. Po prostu nie robię dziś tego wszystkiego, co kiedyś żona tak bardzo miała mi za złe. Szkoda, że człowiek mądrzeje dopiero wtedy, kiedy już jest za późno. — Dlaczego to panu powierzono opiekę nad dzieckiem? — wyrwało się Donnie. — Kate tak postanowiła. Uważała, że Annie lepiej będzie ze mną. Campus studencki to nie najlepsze miejsce dla małego dziecka. Oboje na chwilę zamilkli, patrząc w zadumie przed siebie. — Czy teraz powie mi pani coś o sobie? — zapytał na koniec Mel. — Nie. — Dlaczego? Nie ufa mi pani? — Nie chcę się znów rozpłakać, a tak będzie, jeśli zacznę mówić. Nadal patrzyli prosto przed siebie, jakby nie chcieli spojrzeć sobie w twarze. Mel najwyraźniej postanowił zmienić temat: — Chciałaby pani urodzić chłopca czy dziewczynkę? — Dziewczynkę. Chłopczyka już mam. — Wybrała już pani imiona? — Jeśli będzie dziewczynka, dam jej na imię „Sharon", imię mojej matki. — Moja miała na imię Tinka. — Och! Cóż to za imię? Doktor zaczął się śmiać. 155 — Niech pani spróbuje wyobrazić sobie trzy siostry w wieku pięciu, siedmiu i dziewięciu lat. Tyle właśnie miały moja matka i dwie moje ciotki, kiedy przybyły tu z Polski. Mania, Tinka i Fuńka. — Jak? Fuńka? — A widzi pani? Tinka jeszcze nie jest taka straszna! — No rzeczywiście! — roześmiała się Donna. — I co dalej? Co się z nimi stało? — To, co zwykle dzieje się w życiu. Dorosły, powychodziły za mąż, dochowały się dzieci, no i umarły. Nie wszystkie. Mania nadal żyje. Według moich obliczeń powinna mieć teraz osiemdziesiąt sześć lat, ale to tylko domysły. W sprawie swego wieku ciotka łże jak z nut! Tak pewnie będzie do śmierci. Mówię o niej „Mania", chociaż obie z Fuńką pozmieniały sobie imiona, podobnie zresztą jak nosy. Mania na Mary, a Fuńka na Fanny. Tylko Tinka pozostała Tinką, jakkolwiek i ona sprawiła sobie nowy nos. Ależ to była kobieta! — ze śmiechem potrząsnął głową. — Kobieta z charakterem! — Jest pan jedynakiem? — Dobry dowcip! Mam cztery siostry i dwóch braci rozsianych po całym kraju, od Vermontu po Hawaje. — Ja mam tylko siostrę — Donna zdecydowała się w końcu powiedzieć mu coś o sobie. — Mieszka teraz w Anglii. — A pani mąż? Czym się zajmuje? Natychmiast podniosła się z trawy i zaczęła gorliwie otrzepywać suknię. Jej towarzysz nie ruszył się z miejsca. — Jestem trochę zmęczona — rzuciła tonem usprawiedliwienia. — Chyba już wrócę do domu. — Rozumiem. — Czy mógłby mnie pan odwieźć? — Ach, sama nie przypuszczała, że stać ją na taką śmiałość! Momentalnie zerwał się na nogi: — Najmocniej panią przepraszam, że sam na to nie wpadłem! Byłem pewien, że ma pani wóz. — Nie prowadzę samochodu. — O! To dość niezwykłe. — Nie zawsze tak było. Kiedyś prowadziłam. Doktor nie skomentował tej uwagi. W drodze oboje milczeli. — Jeśli kiedykolwiek zdecyduje się pani na rozmowę — powiedział już przed domem — proszę przyjść do mego gabinetu. Adres pani zna. Donna, nie czekając na jego pomoc, sama wygramoliła się z małego wozu. — Dziękuję — rzuciła z uśmiechem. Odprowadził ją wzrokiem aż do drzwi. Odjechał dopiero po chwili, kiedy zniknęła już w środku. Sharon była już na świecie całe trzy miesiące, gdy Donna zdecydowała się wreszcie odwiedzić doktora Segala. — Coś takiego! — wykrzyknął, wstając na jej widok. — W pierwszej chwili pani nie poznałem! No tak, zmieniła pani kolor włosów! Donna mimo woli przesunęła ręką po głowie; jej włosy miały odcień młodziutkiej marchewki. — Podobają się panu? — A jakże! — roześmiał się głośno. — Są urocze! — Sądząc po tonie, mówi pan to chyba szczerze. — Bo tak jest. Podobają mi się. — Victor nie cierpi tego koloru. — Kto to jest Victor? — Mój mąż. — I dlatego się pani uśmiecha? — Nie rozumiem. — Uśmiechnęła się pani dziś po raz pierwszy dopiero w chwili, gdy oznajmiła mi pani, że małżonek nie cierpi tego koloru. — Tak łatwo mnie rozszyfrować? — Tylko wtedy, gdy sama pani tego chce. — Cały kłopot w tym — ponownie uśmiechnęła się Donna — że i ja nienawidzę tych włosów. — I to pani jedyny kłopot? — Jest i drugi: nienawidzę Victora — powiedziała Donna i nagle wybuchnęła śmiechem. Śmiała się długo I 156 157 i coraz gwałtowniej, z coraz wyraźniejszą nutą histerii. — No! Nareszcie powiedziałam głośno, że go nienawidzę! — Głos raptem jej się załamał i zaczęła płakać. — Mój Boże, jakie to straszne! Nienawidzę własnego męża! Nienawidzę siebie! Teraz już żadna siła nie mogłaby jej powstrzymać. Czuła, że słowa wyrywają się z niej same. Były jak lawina, jak rozszalały potok. Zaledwie zdążyła skończyć jeden wątek, natychmiast pojawiał się drugi. Czas płynął, a ona mówiła — szybko, bezładnie, dławiąc się słowami, dopóki nie wyrzuciła z siebie wszystkiego, całej historii swojego współżycia z Victorem. Nie pominęła nawet tak drastycznego momentu jak tamta noc, gdy poczęta została Sharon. Po kilku sekundach przerwy podjęła już znacznie spokojniej: — Mam wrażenie, że mój mąż stara się to teraz naprawić. Stał się dla mnie uprzedzająco grzeczny. Pomaga mi w domu, obsypuje prezentami, zaprasza na kolacje, no i szaleje za Sharon. Jest dla niej wspaniałym ojcem. Nigdy też nie spróbował... — urwała w pół zdania, spoglądając na swego słuchacza. Zrozumiał, co ma na myśli. — Ale ja... czuję do niego taką odrazę, że robi mi się niedobrze już nawet wtedy, gdy wyciągnie rękę, żeby mi pomóc wysiąść z samochodu. — Może dlatego, że pani doskonale potrafi to zrobić sama. Bez niczyjej pomocy — zauważył Mel. Donna spojrzała mu w oczy, próbując zrozumieć ukryte znaczenie tej uwagi. Kolor jego oczu znów skojarzył jej się z czekoladą. — Ma pan rację — powiedziała cicho. — Przy Victorze czuję się kompletnym zerem. Z początku byłam nawet zadowolona, że ktoś za mnie myśli, podejmuje decyzje... Ale wie pan, co się wtedy dzieje z człowiekiem? Staje się znowu dzieckiem! — Zaczerpnęła powietrza, uświadamiając sobie, że udało jej się po raz pierwszy precyzyjnie sformułować to wszystko, co najbardziej doskwierało jej w tym związku: ubezwłasnowolnienie. Kompletne i ostateczne. — Człowiek traktowany jak dziecko zaczyna za- 158 chowywać się jak dziecko całkowicie zależne od swego ojca czy matki — mówiła dalej, bardziej do siebie aniżeli do swego rozmówcy. — Do licha, mam przecież trzydzieści dwa lata, jestem matką dwojga dzieci! Powinnam polegać wyłącznie na sobie! Nie rozumiem, jak mogłam do tego dopuścić! Ja... — zająknęła się, szukając właściwych słów — ja po prostu nie mam czym oddychać! On zabiera mi całe powietrze, nie zostawiając ani skrawka wolnej przestrzeni! 0 wszystkim decyduje, kwestionuje wszystko, co zrobię, każdą najgłupszą rzecz, o której nie warto nawet mówić! We wszystkim musi uczestniczyć. Och, a to jego mentor-stwo! — wyrzuciła w górę rozpostarte ręce, jakby nagle zabrakło jej słów. — A wie pan, co jest najgorsze? — Co? — Mel zsunął się z biurka i przykładnie usiadł na krześle. — Jemu się zdaje, że nasze stosunki ogromnie się poprawiły! Dziś rano powiedział coś takiego: „No i popatrz, zupełnie przestaliśmy się kłócić. To dlatego, że w końcu zrozumiałaś, jak wiele znaczy kompromis. Myślę, że nareszcie zaczynasz dojrzewać. Może kiedyś dojrzejesz na tyle, żeby nie robić z siebie czupiradła. Jakież okropne masz włosy!" — Och! — Donna wydała z siebie coś jakby zwierzęce warknięcie. — Kompromis! Nienawidzę tego słowa! Wie pan, co dla niego oznacza kompromis? Absolutną uległość. To prawda, że się nie kłócimy, ale z jakiego powodu! Bo rok temu powiedziałam sobie, że na niczym mi już nie zależy, mogę więc robić wszystko, czego sobie zażyczy mój mąż. Jeśli powie, że coś jest czarne, niech mu będzie, choćby było białe jak śnieg. A on uważa to za kompromis! — Podniosła się z krzesła i zaczęła krążyć po pokoju. — Powiada, że zaczynam dojrzewać, a ja umieram, po prostu umieram! Dla niego dojrzałość to mentalność posłusznego dziecka. I taka właśnie się stałam. Tylko że każde dziecko zmuszone żyć w takim drylu zaczyna być złe 1 mściwe. I w końcu pragnie już tylko jednego: zrobić na złość swojemu dręczycielowi, zemścić się na nim w jakikolwiek sposób. Bo tylko wtedy czuje, że żyje! Och, strasznie się rozgadałam — zreflektowała się nagle, przerywając swój i59 niespokojny spacer po pokoju. — Niech mi pan powie, czy to, co mówię, ma jakiś sens? — Myślę, że to wyjątkowo trafna ocena pani małżeństwa. Najtrafniejsza z możliwych — powiedział doktor. Wstał z krzesła i podszedł do Donny. — Proszę mówić dalej. — Straciłam kontrolę nad własnym życiem. Bez przerwy męczą mnie jakieś choróbska. Boję się cokolwiek zrobić, bo pewnie zrobię to źle, mieć jakąkolwiek własną opinię, nie mam odwagi otworzyć ust! Boję się być sobą — powiedziała z rezygnacją — bo już nawet nie wiem, kim byłam... Jedyne chwile, kiedy mam uczucie, że wiem, co robię, że nad czymś panuję, to te nocne porządki. — Widząc pytające spojrzenie doktora, wyjaśniła: — Wstaję około trzeciej, wkładam na głowę czepek, wyobrażając sobie, że zamieniam się w Carol Burnett, biorę wiadro z wodą i myjkę i zaczynam szorować cały ten cholerny dom! Do połysku! Doktor Segal parsknął gromkim śmiechem. — Bardzo pana przepraszam. — Za co?! — Za to brzydkie słowo. Po prostu mi się wymknęło. — „Cholerny" to brzydkie słowo? Moja siedmioletnia córka używa jędrniejszych wyrażeń. — I nie denerwuje to pana? Doktor za całą odpowiedź wzruszył jedynie ramionami. — Victor mi nie pozwala nawet powiedzieć „psiakrew". Mówi, że to wulgarne. — Wypowiem teraz pięć słów, w tym jedno bardzo wulgarne — oznajmił doktor, licząc je na palcach. — Niech pani rzuci tego skurwysyna. — Nie mogę — powiedziała Donna po chwili śmiertelnej ciszy. — Czemu, na litość boską? Czy ten facet ma choć jedną pozytywną cechę? Donna znów zaczęła krążyć po pokoju. — W nagłych wypadkach jest niezawodny... — powiedziała dosyć niepewnie. — A ile ich było w ostatnich czasach? — spytał Mel, opierając się znów o biurko. — W sytuacjach krytycznych każdy potrafi się spiąć. Życie codzienne to co innego. Tutaj liczą się wszystkie te błahe drobiazgi, którymi on cię zabija. Pozwolisz mu się dobić? — Nie wszystko jest jego winą... — Donna wbrew sobie poczuła się w obowiązku stanąć w obronie Victora. Do licha, co za sytuacja! Teraz kiedy ktoś ją poparł, wypowiadając głośno to wszystko, co sama powtarzała sobie setki razy, ona zaczyna go bronić! Zdawała sobie sprawę, jakie to nielogiczne, jednak... —Pan zna tylko moją wersję naszej historii — powiedziała cicho — a przecież Victor mógłby opowiedzieć ją całkiem inaczej. Powiedziałby panu, ile razy go obraziłam, jak często rzucałam mu w twarz straszne rzeczy, i to przy ludziach, jak perfidnie umiałam go zranić. Znam jego słabe punkty, dobrze wiem, gdzie mu wetknąć szpilę! Ja też nie jestem aniołem. — Widzę, że szuka pani wymówek. Dlaczego? — Ja szukam wymówek? — Tak. Nie chce go pani zostawić. — Mam dwoje dzieci! — Myśli pani, że jeśli zostaniecie razem, wyjdzie im to na dobre? Nic podobnego. Chce pani, żeby Sharon wyrosła na słodką Barbie? Żeby Adam nabrał przekonania, że miłość dwojga ludzi to coś takiego jak stosunki jego rodziców? — Boję się, że Victor odbierze mi dzieci! — wykrzyknęła Donna. Na samą tę myśl zaczęła rozpaczliwie płakać. — Wiem, że tak będzie! Znam go aż za dobrze! Wystarczy, że spróbuję się wyprowadzić! Doktor podbiegł do niej i mocno ją objął — tak jak wtedy u Susan. — Potrafisz z nim walczyć — powiedział miękko. — Możesz go pokonać. Pamiętaj, że jeśli tego nie zrobisz, utracisz nie tylko dzieci. — Dzieci są dla mnie wszystkim. — Mylisz się — odsunął ją lekko od siebie, nie wypuszczając z uścisku. — Dzieci to ważna część twego życia, ale | IM I1,!' 160 ii Granice uczuć 161 jest ktoś jeszcze, ktoś równie ważny. Pomyśl o osobie imieniem Donna. Czyż nie jest ona istotą jedyną i niepowtarzalną? Nie wolno ci jej spisać na straty. — Och, utraciłam ją już dawno temu. — Nieprawda. — Mel z uśmiechem spojrzał na jej głowę. — Ktoś, kto potrafił ufarbować sobie włosy na kolor wściekłej marchewki, nie wyrzekł się jeszcze swojej indywidualności. Może nawet chce o nią walczyć. — Myślisz, że ufarbowałam się właśnie dlatego? — Nie wiem, nie jestem psychiatrą. — A kim? — Twoim przyjacielem. Donna pochyliła głowę, a gdy znowu objął ją mocniej, przytuliła się do jego piersi. — Dziękuję ci za te słowa. Myślę, że bardzo chciałam je usłyszeć. Dziękuję. ROZDZIAŁU Zbliżała się pora „Ulicy Sezamkowej". Usadowiwszy dzieci na wzorzystej rozsuwanej sofie służącej nocą za łóżko, Donna ulokowała się pomiędzy nimi, jedną ręką obejmując Adama, drugą gładząc po brzuszku swą półroczną córkę. Odkąd mniej więcej przed rokiem opuściła małżeńską sypialnię, nocowała w niedużym pokoju w samym końcu holu, pełniącym dawniej funkcję miejsca do czytania i innych cichych zajęć. Również za dnia spędzała w nim teraz dużo czasu razem z dziećmi. Kochała oboje jednakowo, czego jej syn nie mógł znieść. Choć zaczął się już jego ulubiony program, Adam nie zaniedbywał żadnej okazji, by uszczypnąć lub szturchnąć Sharon. Gaworzące wesoło dziecko nad podziw spokojnie znosiło jego zaczepki. — Nie rób tego, synku — upomniała go Donna. — Ja jej nie lubię! — Możesz nie lubić, ale nie rób jej krzywdy. — Każ jej być cicho — burknął mały. — Zachowuje się przecież bardzo grzecznie. To tobie nie zamyka się buzia. No to jak: chcesz oglądać „Ulicę Sezamkową" czy nie? — Chcę! — Więc oglądaj. Spojrzał na ekran, ale spokój trwał zaledwie kilka sekund. 163 — A ja jej nie lubię! — oświadczył bardzo głośno, zerkając ukradkiem na siostrę. — I nie chcę na nią patrzeć. — Więc nie patrz. Z chmurną miną zsunął się z sofy, obszedł matkę i stanął przy dziecku. Donna na wszelki wypadek pochyliła się naprzód. — Nie lubię cię, wiesz? — zawzięcie oznajmił mały. — I nigdy nie będę cię lubił. Nigdy! — Przestań, Adasiu, dość tego. — A właśnie że nie. — Adam nie skończył jeszcze swej litanii. — Bo nie będę jej lubił, ani jak będzie większa, ani jak będzie starsza, ani nigdy. — Teraz na pewno wystarczy. Myślę, że już zrozumiała. Odwrócił się i ruszył na swoje miejsce, po drodze zdążył jednakże pacnąć w czoło nie lubianą siostrę. Sharon szeroko otworzyła oczka, ale nawet i teraz nie zaczęła płakać. — Skoro tak, to koniec z oglądaniem — surowo powiedziała Donna, biorąc do ręki pilota. Wielki Ptak, ulubiona postać Adama, zniknął jak zdmuchnięty. Nie zwracając uwagi na głośne okrzyki protestu, wyszła z pokoju, zabierając ze sobą Sharon. Ułożywszy dziecko w kołysce, uruchomiła wiszącą pozytywkę i przez chwilę stała nad małą, obserwując z uśmiechem widoczny zachwyt niemowlęcia. — Cóż za słodkie z ciebie stworzenie, ty moje maleństwo — szepnęła, gładząc krągły dziecięcy brzuszek. W przeciwieństwie do Adama Sharon prawie nigdy nie płakała. Trudno byłoby wyobrazić sobie lepsze dziecko. — A teraz zajmiemy się tobą, ty małe, złośliwe licho. — To już skierowane było do Adama, którego wściekłe wrzaski niosły się po całym domu. Malec, tupiąc nogami i wrzeszcząc, gorączkowo naciskał guziki pilota, usiłując odnaleźć ukochaną „Ulicę Se-zamkową". — Daj mi to, Adasiu — rozkazała Donna. — Słyszysz? Oddaj to mamusi, bo zepsujesz. Dziękuję. A teraz poroz- 164 mawiamy — powiedziała spokojnie, biorąc na kolana wrzeszczącego chłopca. — Przestań płakać. No, skarbie, dość już tych krzyków, mamusia chce z tobą pomówić. Chlipnął ze złością jeszcze parę razy, nim podniósł na nią wreszcie ogromne niebieskie oczy. Były zdumiewająco wprost wierną repliką oczu Victora. — Wiesz, jak cię kocham — zaczęła Donna. — Jesteś moim skarbem, najdroższym i najukochańszym ze wszystkiego w świecie. — Ale Sharon nie kochaj — poprosił błagalnym tonem. — Sharon też bardzo kocham. — Nie chcę, żebyś ją kochała! — Trudno, syneczku, musisz się do tego przyzwyczaić. Sharon to twoja siostrzyczka i zawsze już będzie z nami. Wiem, że mając trzy lata trudno się z tym pogodzić, ale tak to już jest na tym świecie, rozumiesz? — A ja jej nie lubię! — Nie musisz, ale nie wolno ci jej robić krzywdy. Widzisz przecież, jaka jest malutka. Ona nie umie się bronić. A tobie byłoby przyjemnie, gdyby ktoś silniejszy nagle do ciebie podszedł i uderzył cię pięścią w główkę? — Nie — mruknął Adam. — No widzisz! Ona też tego nie lubi. Dlatego od dzisiaj nie chcę widzieć już żadnych szturchańców, rozumiesz? — Tak. Mogę już oglądać „Ulicę Sezamkową"? — Pod jednym warunkiem. — Co to jest warunek? — Warunek to podstawa każdej umowy — zaczęła Donna i natychmiast ugryzła się w język. Nonsens. Dla trzylatka to nic nie znaczy. — Posłuchaj. Pozwolę ci oglądać telewizję, jeśli ty mi pozwolisz przynieść tutaj Sharon i nie będziesz jej więcej dokuczał. — Dobrze — zgodził się Adam po bardzo poważnym namyśle. Telewizor został włączony, Wielki Ptak powrócił na ekran. Kiedy Donna była już w drzwiach, doszedł ją niezbyt głośny, lecz dobrze słyszalny szept: — A ja jej i tak nie lubię! 165 Uparciuch, zaśmiała się w duchu. Lepiej nie bądź taki zawzięty, bo nic ci z tego nie przyjdzie. Nic nie zwojujesz, malutki. Victor przez ponad godzinę dokonywał heroicznych wysiłków, by pominąć milczeniem nowy kolor jej włosów. Wiedząc doskonale, jaka to dla niego męka, Donna pękała z uciechy, rozkoszując się każdą minutą tych tortur. Och, umierał wprost z chęci wygłoszenia zjadliwej perory, której treść była dla niej tak jasna, jakby każde zdanie miał wypisane na czole. „Na miłość boską, Donna, no i coś ty znów z siebie zrobiła? Wiesz, jak nienawidzę czarnych włosów! Co innego, jeśli takie już są z natury, ale farbowane to przecież okropność. Wygląda to zawsze jak kiepska peruka. Możesz mi powiedzieć, co ty z siebie robisz? Chcesz wyglądać jak Wonder Woman?" Mogę wyglądać nawet jak dinozaur, jeśli tylko sprawię ci tym przykrość, pomyślała mściwie — i nagle ogarnął ją strach. Co się ze mną dzieje? Przeraziła ją myśl, że potrafi się cieszyć z cudzego cierpienia, a nawet, o zgrozo, z satysfakcją zadawać ból. Czyżbym naprawdę stała się już takim monstrum? „Lepiej być sadystą niźli masochistą", wypłynęły jej z pamięci czyjeś słowa. Jezu, kto to powiedział? Ja? Czy to możliwe? Kiedy? Na przyjęciu, przypomniała sobie nagle. Podczas urodzin Danny'ego Vogla. W popłochu spojrzała na Victora, który z uśmiechem odłożył książkę. Wcale jej nie czytał, udawał. — Jak ci minął dzień? — zapytał uprzejmie. — Dobrze. — To samo pytanie zadał jej już dziś przy kolacji. — Co robiłaś? — Jak pewnie widzisz, byłam u fryzjera. — Uhm, widzę. — Podobają ci się moje włosy? — zabrzmiało to trochę zaczepnie, no i nie bez złośliwej satysfakcji. — Wiesz, że nie lubię tego koloru. — Sam masz czarne włosy. — Ale moje są naturalne. — Moje też, tylko ich kolor jest sztuczny. — To miał być dowcip? — Tak mi się zdawało. Nieprawda. Wcale nie. Obojgu już dawno minęła ochota do żartów. — Co jeszcze dzisiaj robiłaś? — Victor najwyraźniej starał się podtrzymać konwersację. Donna wiedziała, ile go to kosztuje i co by naprawdę chciał zrobić: złapać ją za te czarne kudły i czym prędzej zawlec do fryzjera. Mimo to nadal próbował być miły. — Zawiozłam Sharon do lekarza. Nie, nic jej nie jest, to tylko kontrola okresowa po ukończeniu pół roku. Potem oboje z Adamem oglądaliśmy „Ulicę Sezamkową". Sharon też czasem zerkała na ekran. Może już nawet coś łapie. — Byłaś u doktora Wellingtona? — Co? Nie, u doktora Segala. Mówiłam ci przecież, że zmieniłam lekarza. — Doktor Wellington to najlepszy pediatra w całym Palm Beach. — I ma tylu pacjentów, że nie jest ich w stanie spamiętać. Nie wiedział nawet, jakiej płci są nasze dzieci. Poza tym doktor Segal jest moim lekarzem, przez co łatwiej nam się porozumieć. — Kto to w ogóle jest? Jakiś zwykły internista. Nikt o nim nie słyszał. — Mnie się podoba. Jest sympatyczny. — Co wcale nie czyni go dobrym lekarzem. Donna podniosła się z krzesła: powiedziała już wszystko, co zamierzała powiedzieć. — Idziesz zrobić kawę? — zagadnął ją Victor. — Idę spać. — Przecież dopiero dziewiąta. — Jestem zmęczona. — Proszę cię, Donna — wstał i wyciągnął do niej ręce, co sprawiło, że instynktownie cofnęła się o krok. — Czy nie moglibyśmy chwilę porozmawiać? — Wybacz, Yictorze, naprawdę jestem zmęczona. I 166 167 — Nie chcesz nawet posłuchać, co dziś robiłem? — w jego głosie zabrzmiała nuta prośby. Nie, wcale tego nie chciała, chciała już tylko uciec, cóż, kiedy nogi z jakichś powodów odmówiły jej nagle posłuszeństwa. Nie była w stanie zrobić nawet kroku. Victor oczywiście odczytał to jako sygnał, że może mówić. — Dokonałem dziś bardzo korzystnej transakcji — podjął z ożywieniem. — Wiesz, komu sprzedałem polisę na życie? — Komu? — spytała apatycznie Donna, myśląc, że i tego wcale nie chce wiedzieć. — Jednemu z akcjonariuszy „Mayflower". — O czym on do diabła mówi, zdumiała się Donna. — Może go nawet pamiętasz — kontynuował Victor — bo wyobraź sobie, uczestniczył w tym samym przyjęciu, podczas którego zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Ach tak, „Mayflower! Oryginalny pomysł dla oryginalnych Amerykanów". Że też coś takiego przyszło jej do głowy! Gdyby nie ta cholerna kampania, nie byłoby żadnej gali, a Victor nie pojawiłby się w jej życiu. Wielka szkoda, że tak się nie stało. — Idę do łóżka — oznajmiła, czując, że paraliż minął. — Do swojego pokoju? — Oczywiście. — Tylko z najwyższym trudem udało jej się ukryć zaskoczenie. — Myślałem, że może... Donna szybkim krokiem ruszyła do drzwi: — Dobranoc! Około północy usłyszała, że Victor wychodzi z łazienki i idzie zajrzeć do dzieci. Robił to co noc. Tym razem jednak nie dobiegł jej odgłos oddalających się kroków... Natychmiast wsunęła się z głową pod kołdrę, ale nawet nie patrząc, wiedziała, że stoi w drzwiach. — Nie udawaj, dobrze wiem, że nie śpisz — powiedział, podchodząc do łóżka. Wynoś się stąd!, chciała krzyknąć. Mnie tu nie ma, rozumiesz, nie ma! 168 i — Dobrze, nie musisz nic mówić. Wolisz, żebym ja mówił, a ty będziesz słuchać, prawda? W porządku, skoro tak sobie życzysz. Niczego sobie nie życzę, pomyślała. Wynoś się i daj mi spokój. Nic nie chcę słyszeć! Gdyby to ode mnie zależało, w ogóle by cię tu nie było. — Kocham cię, Donna, zawsze cię kochałem. Przyznaję, popełniłem parę błędów, ale uwierz mi, moja droga, to z miłości. Boże, czy ja muszę tego słuchać? — Starałem się być wyrozumiały. Pozwoliłem ci spać tutaj samej podczas ciąży i później... Nie chciałem ci się narzucać. Postanowiłem cierpliwie czekać, licząc, że nasze stosunki z czasem się poprawią. Ostatnio wydawało mi się, że jest między nami lepiej, miałem więc nadzieję, że wrócisz do naszej sypialni... Mnie tu nie ma! Nie ma! Nic nie słyszę! — Tamta noc... och, Donna, tego się nie da naprawić, ale to już minęło. Dawno. To już przeszłość. Przepraszam cię za to. Żałuję, że do tego doszło, ale zrozum, to ty wyprowadziłaś mnie z równowagi. Ujadałaś na mnie cały wieczór, poniżyłaś przed ludźmi! Ty czasami w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz... I to mają być przeprosiny? Wybacz, ale to przez ciebie? Bądź rozsądna i zrozum, że to twoja wina? Nie! Mnie tu nie ma! Ja nic nie słyszę! — No i w końcu przecież nie stało się żadne nieszczęście. Czy to źle, że mamy Sharon? Ja nadal cię kocham, mamy dwoje udanych dzieci. Przecież to szczęście mieć taką rodzinę, a ja... Och, Donna, ja nie chciałem cię skrzywdzić. No pomyśl, czy z ręką na sercu mogłabyś powiedzieć, że wyrządziłem ci krzywdę? O nie, ty nie wyrządziłeś mi żadnej krzywdy! Ty po prostu użyłeś swego członka najlepiej jak umiałeś. To tylko moja wina, że dopiero w tym momencie zrozumiałam, jakie jest to nasze małżeństwo, a że przy okazji napełniłeś mnie odrazą, która bucha teraz ze mnie wszystkimi porami skóry, to przecież drobiazg. 169 — Proszę cię, Donna... Nie mogę zrobić nic więcej, niż tylko powiedzieć, że bardzo żałuję. Nie mogę cofnąć tamtej nocy, nie pozwólmy jednak, żeby coś takiego zniszczyło nasze małżeństwo. To już minęło. Dawno. Czas zacząć żyć dniem dzisiejszym, cieszyć się z tego, co mamy, a to już zależy tylko od ciebie. Już to słyszałam. Piłka po twojej stronie. Graj albo zejdź z boiska. Zdaje się, że tak to brzmiało. — Nie proszę cię przecież o wiele. Pragnę tylko jednego: żeby między nami było tak jak dawniej. Jak przed tamtą nocą. Zwariowałeś? Jak przed tamtą nocą? Nie rozumiesz, że ta noc była taka sama jak wszystko między nami, jak cały ten chory układ? Z wyjątkiem drobnej różnicy w twoim podejściu do seksu. — Proszę cię, Donna, bądź taka jak kiedyś. Tak bardzo za tobą tęsknię. Donna ledwie zdążyła dopaść najbliższej łazienki, zanim ją dopadł atak torsji. Skulona na chłodnej posadzce obok toalety, przesiedziała potem długą chwilę, nadsłuchując odgłosów z holu. Dopiero gdy usłyszała oddalające się kroki i stukot drzwi od sypialni, wróciła do swego pokoju. Obudziła się jak zwykle punktualnie o trzeciej i poszła do kuchni. Już przygotowując kolację, zauważyła, że kontuary wyglądają na niedomyte, a na wszystkich szybkach i drzwiczkach widać ślady palców Adama. Trzeba to porządnie wyszorować. Włączyła malutkie przenośne radio, wyjęła ze schowka wszystkie utensylia — środki czyszczące, zmywaki, ściereczki do polerowania — i stanęła nad kontuarem, czekając już tylko na właściwą frazę. Lubiła pracować w rytm muzyki. Teraz, pomyślała, zaczynając nacierać biały kuchenny kontuar reklamowanym mleczkiem czyszczącym o dźwięcznej nazwie „Fantastik". Przedtem używała ajaxu, ale kiedyś zobaczył to Victor i zaczęło się to co zwykle: Nie wiesz, że ajax fatalnie niszczy powierzchnie? Dobre dwie godziny trwała później dyskusja nad tym jakże ważkim problemem! Ale czy cokolwiek w tym domu mogło obejść się bez dyskusji? Słysząc, że muzyka się zmienia, Donna zmieniła tempo szorowania. Gdy odszedłeś, bałam ńę, że zginę... Od razu rozpoznała utwór i solistkę: Gloria Gaynor! ...no bo jakże mam bez ciebie żyć?... Zaraz będzie szybciej. Położywszy rękę na zmywaku, czujnie czekała na zmianę tempa. Jeszcze chwilkę, jeszcze parę taktów... ...a gdy teraz już wiem, że potrafię, Już! Melodia nabrała tempa. Ręce Donny zatańczyły po kontuarze. Ty znienacka pukasz do mych drzwi! Szybciej. Mocniej. Jeszcze. Aż to draństwo zacznie błyszczeć. Prędzej bym się spodziewała śmierci, Niż że wrócisz tu, by znów mnie dręczyć! Melodia z każdą chwilą nabierała mocy, Donna zaś coraz zajadlej czyściła biały kontuar. Więc wynoś się stąd, i to już! Jak śmiesz, draniu, włazić nie proszony! Nie słyszałeś? Tam są drzwi! I pocałuj klamkę z drugiej strony! Donna oderwała oczy od radia i popatrzyła na drzwi. Nie umrę z żalu za tobą! Dziś mogę śmiać ci się w nos! Umiem już dziś przeżyć wszystko, Co zechce zgotować mi los! Donna upuściła zmywak. Dopóki potrafię kochać, dopóty nic mnie nie złamie. To miłość pozwala nam istnieć i śmiało mierzyć się z losem. Podeszła do półki z telefonem, gdzie Victor zawsze odkładał kluczyki. Och, mam jej tyle do ofiarowania, że możesz mi wierzyć, Przeżyję wszystko, co zechce zgotować mi los! i 170 171 Wzięła kluczyki i wyszła z kuchni. Kiedy przed domem owionęło ją chłodne powietrze, przypomniała sobie nagle, że ubrana jest tylko w cieniutką nocną koszulę. Nie szkodzi. Później narzucę coś na siebie, pomyślała. Kiedy pójdę do domu po dzieci. Teraz trzeba wyprowadzić wóz... Na chwilę ogarnęła ją niepewność: tak dawno tego nie robiłam... czy jeszcze potrafię? Szybko odegnała od siebie tę myśl. I cóż to w końcu za sztuka? Wystarczy wsiąść i ruszyć. Pamiętała, że dawniej, kiedy jeszcze nie znała Victora, była przecież dobrym kierowcą. Naprawdę? Znów opadły ją wątpliwości: czy naprawdę potrafiła kiedyś samodzielnie decydować i działać? Wydawało się to teraz tak nieprawdopodobne... Victor... Kiedy otworzyła drzwiczki i usiadła za kierownicą, było tak, jakby wskoczył za nią do wozu. Wprost namacalnie czuła jego obecność. Jego głos dźwięczał jej w uszach. „Uważaj na ten pojemnik!" — Nie będę cię słuchać —powiedziała głośno, wkładając kluczyk do stacyjki. — Ciebie tu nie ma, to tylko moja wyobraźnia. Wraz z silnikiem włączyło się radio. No tak, przecież Victor nigdy go nie wyłącza... Ucieszyła się, słysząc, że odbiera tę samą stację co jej kuchenny tranzystor. Gloria Gaynor nie skończyła jeszcze śpiewać. Mów do mnie, szepnęła Donna, nie pozwól mi stchórzyć. ...nic mnie nie ziarnie... Mnie też nie. Włączę wsteczny bieg, ruszę tyłem i wyjadę na ulicę. Potem wrócę do domu i zabiorę dzieci. Przepłakałam tyle długich nocy, Nad swym ciężkim losem i nad sobą, Ale z tym już koniec, to minęło, Teraz chodzę z podniesioną głową! Donna podniosła głowę i spróbowała wycofać samochód. Nic z tego. Nie mogła. Czuła się kompletnie unieruchomiona. Jakby Victor trzymał ją za ręce. „Dokąd ty właściwie jedziesz? Bo zakręt minęliśmy już dawno." Wynoś się stąd, Yictorze! Ciebie tu wcale nie ma! „Jedziesz okrakiem po białej linii." Nieprawda. Prawda, byłam kiedyś w tobie zakochana, Ale i bez ciebie świat się dalej toczy. I nie jestem już tamtą dziewczyną, Co z miłością patrzyła ci w oczy. „Omal nie minęłaś znaku stop!" Wynoś się, i to już! „Rany boskie, Donna, chcesz nas zabić?" Nie chciałam, naprawdę! Nie widziałam tych świateł! ...a ty chciałeś mnie zniszczyć... Przestań, nie rób tego! Zostaw mnie, zostaw! Słyszysz! Ja nie chcę! Nie pozwalam! To gwałt! Nie wolno ci tego robić! „Chcesz nas zabić?" A może chciałam? „Zamknij się wreszcie, Donna!" Ktoś powinien dać ci nauczkę. Za wszystko. Wynoś się stąd, i to już! Jak śmiesz, draniu, włazić nie proszony! Nie słyszałeś? Tam są drzwi! I pocałuj klamkę z drugiej strony! Donna poczuła, że trzęsą jej się ręce. Po chwili drżenie ogarnęło już całe jej ciało. Nie mogła go opanować. W żaden sposób. ...och, możesz mi wierzyć, Przeżyję wszystko, co zechce zgotować mi los! Wyłączyła silnik, położyła głowę na kierownicy i zaczęła płakać. A ja? Jak ja mam przeżyć? Zapomniała w tym momencie, że już dawno uznała się za zmarłą. Dopiero później, gdy to sobie uświadomiła, nasunęło jej się pytanie, czy nie za wcześnie ogłosiła ten wyrok. Bo czy martwi myślą o życiu? I 172 ROZDZIAŁ 13 — O Jezu, a cóż ci się stało? — Mel Segal podniósł się zza swego masywnego biurka i podbiegł do Donny. — Tobie też się nie podobam, co? A wiesz, jak nazwał to Victor? Moim okresem wczesnooświęcimskim. — Z tego, co mi wiadomo, facet zawsze był mocny w gębie — uśmiechnął się Mel. — Ale tobie też nie podoba się moja fryzura, prawda? — Cóż, nie powiem, żebym ją szczególnie podziwiał. — Ha — Donna odetchnęła głośno — tym razem to moje własnoręczne dzieło — oznajmiła, przeciągając palcami po swych krótko ostrzyżonych włosach czy raczej ich smętnych resztkach. — Dokonałam go wczoraj wieczorem. — Skąd ci się wziął taki pomysł? — Victor nagle stwierdził, że zaczynam być podobna do siebie. Jak to usłyszałam, postanowiłam ostrzyc się na łyso, ale w końcu zabrakło mi odwagi. — Niewiele ci jej zabrakło. — Victor mówi, że wyglądam teraz jak zamorzony głodem Piotruś Pan. — Zostawmy już tego Victora. — Chcesz powiedzieć, że mam go zostawić? — Nie. — Dlaczego nie? — Powiedziałem ci to raz i wystarczy. Jesteś osobą dorosłą. 174 — Och, powiedz mi to jeszcze raz — poprosiła przekornie. — Nie — twarz nagle mu spoważniała. — Nie mogę. — Wariactwo — skrzywiła się Donna. — Dlaczego ja zawsze muszę się zadawać z takimi honorowymi facetami! — Zadawać się? — przeciągle powtórzył Mel. Och, rzeczywiście zabrzmiało to dosyć dwuznacznie. — Rozumiesz chyba, co mam na myśli — bąknęła z zakłopotaniem. Powiedział, że wie, widać było jednak, że chyba nie bardzo. Prawdę mówiąc, ona sama nie do końca zdawała sobie sprawę, co właściwie jej się wymknęło. — Miło z twojej strony, że zechciałeś mnie przyjąć, mimo że nie byłam umówiona — powiedziała, chcąc przerwać niezręczną ciszę. — Mówisz tak, jakbyś kiedykolwiek musiała się rejestrować. — Dziś mam wyrzuty sumienia. W poczekalni taki tłum ludzi... — To dlaczego przyszłaś? — Sama nie wiem. — Dzieciaki w porządku? — Tak. — A ty? — W normie. To znaczy... czuję się mniej więcej tak, jak wyglądam. — Roześmiała się niewesoło. — Jak myślisz, znajdą dla mnie łóżko w najbliższym szpitalu? — Aż tak źle nie wyglądasz. — Wyglądam. — Osobiście zawsze uważałem, że Piotruś Pan to całkiem ładne stworzonko. — A wiesz, że on również wyraża się o tobie z najwyższym uznaniem. — Ogarnęła ją nagle przemożna pokusa, by pogładzić płową brodę Mela, i zanim zdążyła pomyśleć, co robi, dotknęła jego policzka. — Jak się miewa Annie? 175 — Doskonale. Ostatnio bardzo się interesuje mastur-bacją. Mam powody sądzić, że nie tylko teoretycznie. — Oboje wybuchnęli śmiechem. — No i co ty na to? — zapytała Donna. — A cóż mogę zrobić? Niech się dzieciak bawi. Przez kilkanaście nieskończenie długich sekund patrzyli na siebie bez słowa. — Lepiej już pójdę. — Własny głos wydał się Donnie obcy. I taki cichy... — Dobrze. — Zabrzmiało to jeszcze ciszej. — Pocałuj mnie wreszcie... Tak bardzo tego pragnę, że dłużej już nie wytrzymam — powiedział ten obcy głos. — Boże! — Przerażona własnym zuchwalstwem, czym prędzej wybiegła z gabinetu. Wybiegł zaraz za nią. Słyszała, jak z nerwowym pośpiechem przeprasza pacjentów — nagły wypadek, proszę o cierpliwość — a potem jego kroki na schodach. Dogonił ją jeszcze przed drzwiami. — Na parkingu stoi mój samochód, chodźmy! — chwycił ją pod ramię i pociągnął w stronę białego MG. — Psiakrew, zamknięty! Gdzie ja mam kluczyki? — zaczął nerwowo przetrząsać kieszenie. — No, są! — Upłynęło jeszcze kilka sekund, nim odnalazł właściwy kluczyk — i wreszcie siedzieli już w środku. — Dokąd mnie wieziesz? — Donikąd. — Objął ją z takim pośpiechem, jakby zaraz miał nastąpić koniec świata, i zaczął całować. Donna, której nigdy jeszcze nie całował żaden brodacz, stwierdziła, że to trochę dziwne, ale bardzo przyjemne. Ach, wszystko podobało jej się w Melu! — Cóż za nieprofesjonalne zachowanie — mruknął, obsypując pocałunkami jej zamknięte oczy. — Nie wyobrażam sobie milszej kuracji... I znowu poczuła jego usta na swoich. Przytuleni do siebie, trwali tak kilka minut, całując się coraz namiętniej, ściskając i gładząc po twarzach, to znów odsuwając się trochę, by popatrzeć na siebie — inaczej niż dotąd. Z jakże cudownym poczuciem bliskości. Gdy pieszczotliwie 176 zmierzwił jej króciutkie włosy, spytała pół żartem, pół serio: — Jak ty mnie możesz całować? Takie monstrum ostrzyżone na jeża? — Zaraz ci pokażę. — I pokazał. — Wiem, dlaczego ty mi się podobasz, ale ja tobie? — Och, powodów jest mnóstwo. Podobają mi się twoje oczy, twój nosek — zaczął wyliczać z komiczną powagą, całując kolejno każdy wymieniony obiekt — twoje usta, no i oczywiście twoje piękne uszy! — Rozchichotali się oboje, gdy z kolei i uszy uczcił pocałunkiem. — Nie zapominajmy też o szyi i o tym, co poniżej szyi... — Uważaj! — zaśmiała się Donna. — Trochę tu za ciasno na tak szczegółowy przegląd! — Z przykrością stwierdzam, że masz rację. Co zrobiłaś z dziećmi? — Adam jest w przedszkolu, a Sharon u babci Arlene. — Zaczekasz, aż skończę przyjmować pacjentów? — Oczywiście. — Wiesz, pragnąłem cię pocałować już tam, u Susan, kiedy tylko cię zobaczyłem. Wyglądałaś jak brzuchata zapałeczka. — To był mój okres biafrański. Jeden z najbardziej ulubionych — Donna komicznie wyszczerzyła zęby, zaraz jednak spoważniała. — Ciekawa jestem, co powiesz, jeśli kiedykolwiek ci się zdarzy zobaczyć mnie w mojej prawdziwej postaci. — No cóż, pożyjemy, zobaczymy — odrzekł Mel, delikatnie przeciągając palcem po jej prawym policzku, jakby tam rysował niewidzialną linię. — Jak dotąd podobałaś mi się jako przyszła mama i jako głodomorek, ten zapłakany i ten uśmiechnięty, jak również we wszystkich możliwych kolorach włosów: z pasemkami, jako biała dama i jako blondynka, że nie wspomnę już o marchewce i... co tam jeszcze było?... I wiesz co? Podejrzewam, że nadal będę cię uwielbiał, nawet gdy zostaniesz już siwą staruszką, jeśli oczywiście będę miał szczęście znajdować się gdzieś w pobliżu. 12 Granice uczuć 177 — To ja jestem szczęściarą. — Donna poczuła, że oczy zachodzą jej łzami. Scałował je szybko i zamknął jej usta długim pocałunkiem. Minęła chwila, zanim otworzyła oczy i nagle wydala zduszony okrzyk: — Och, do diabła, a co to za jeden? Odskoczyli od siebie, Mel otworzył drzwi. Victor?, przemknęło jej przez głowę. Na wpół spodziewając się, że to on, zdumiała się na widok trochę niechlujnego, rosłego blondyna, niedbale opartego o bok samochodu. Ten zupełnie nieznajomy człowiek gapił się na nich z nieprzyjemnie nachalną ciekawością. — Przepraszam — wycedził bez cienia skruchy. Cofnął się wprawdzie o krok, lecz i teraz nie odrywał od niej oczu. — Podziwiałem po prostu ten wóz. Nie miałem pojęcia, że ktoś tu jest. Oboje z Melem wysiedli; Mel wziął ją pod ramię i poszli w stronę kliniki. Donna już w drzwiach nieznacznie zerknęła za siebie: nieznajomy blondyn wciąż stał na parkingu i nadal się na nich gapił. Ich pierwsze intymne zbliżenie zakończyło się totalnym fiaskiem. Może byli zbyt spięci, a może nadgorliwi? Tak czy inaczej, nic z tego nie wyszło. Nie pomogły żadne zalecane techniki; wszystko wydawało się tak wymuszone, jakby wciąż kątem oka zerkali w podręcznik. Więcej w tym było szamotaniny, potu i wysiłku aniżeli prawdziwej namiętności. On z wielkim trudem osiągnął erekcję, a potem nie mógł jej utrzymać, ona nie miała w sobie ani krzty wilgoci, wszystko bolało ją w środku i jeszcze w dodatku ten strach... Och, była to naprawdę beznadziejna klęska. Oboje czuli się jak kiepscy gracze dwóch przeciwnych drużyn i tak ich to w końcu speszyło, że musieli dać za wygraną. — Przepraszam, to moja wina. — Donna, zacisnąwszy zęby, starała się nie rozpłakać. — Nie kochałam się już prawie półtora roku, to pewnie dlatego... Możliwe, że po porodzie też jeszcze nie wszystko wróciło do normy... Och, czuję się jak stary rupieć, który tak długo leżał w kącie, że 178 1 zdążył kompletnie zardzewieć — dodała w przypływie czarnego humoru. — A ja jak znerwicowany szczeniak, który robi to po raz pierwszy, umierając ze strachu, czy aby trafi we właściwe miejsce. Aczkolwiek teraz akurat nie bardzo bym miał czym celować — stwierdził Mel z gryzącą autoironią, spoglądając na swój zwiędły organ. I nagle oboje zaczęli się śmiać jak wariaci. — Ależ jesteśmy okropni! — wykrztusiła Donna. — Kompletne dno! — Myślisz, że jest nadzieja na poprawę? — rzuciła figlarnie, gdy wreszcie przestali pękać ze śmiechu. — Gorzej już być nie może, więc chyba powinno być lepiej. — Ile mamy czasu? Kiedy Annie wraca ze szkoły? — Po szkole ma dziś jeszcze balet... Za jakąś godzinę. — Myślisz, że zdążymy? — W każdym razie warto spróbować. — Zwłaszcza że w generalnym obrazie sytuacji zaczyna rysować się pewna poprawa — zaśmiała się Donna, obrzuciwszy znaczącym spojrzeniem strategiczne rejony swojego partnera. Poczuła się przy tym straszliwie rozwiązła, zepsuta do szpiku kości (Victor nie lubił rozmów o seksie, a już tego rodzaju dialogi były absolutnie wykluczone). Tak wielka frywolność w połączeniu z poczuciem, że już sama wizyta w tym domu jest rzeczą równie naganną, wywołały w niej dreszczyk emocji. Po chwili pojawiło się coś jeszcze. Kiedy Mel wziął ją w ramiona, poczuła znajomy odzew we wszystkich właściwych miejscach. Nabrała wtedy nadziei, że tym razem będzie znacznie lepiej — i tak też się stało. Kiedy Victor wieczorem wrócił do domu, była już spakowana i czekała na niego w salonie. Widział oczywiście walizki, nic jednak nie mówiąc, skierował się prosto do barku. — Masz ochotę się napić? — rzucił towarzyskim tonem. — Nie, dziękuję. 179 Nalał sobie dużą porcję szkockiej i ze szklanką w ręku usiadł obok niej na sofie. — Widzę, że to scena pożegnalna. — Tak, Victorze. Odchodzę od ciebie. — Tak też myślałem. — Pociągnął długi łyk whisky. — Gdzie dzieci? — U Susan. — U Susan? No proszę! Powinienem był wiedzieć, że to ona podsunęła ci ten pomysł. — Susan nie ma z tym nic wspólnego. Była nawet bardzo zdziwiona, kiedy ją dziś poprosiłam, żeby przez parę godzin zajęła się dziećmi, dopóki nie poinformuję cię o swej decyzji. — Jeśli nawet było tak, jak mówisz, z pewnością uszczęśliwiłaś ją tą decyzją — rzucił z nie skrywanym jadem. — Daj spokój, nie chcę się kłócić o Susan. — Ja w ogóle nie chcę się kłócić. — To dobrze — Donna podniosła się z sofy. — Dzwonię po taksówkę. — Odwiozę cię. — Nie trzeba. Victor odstawił szklankę. — Nie pozwolisz mi nawet na taką przysługę? Naprawdę nie mogę nic dla ciebie zrobić? Miała ochotę powiedzieć: „dość już zrobiłeś", ale właściwie po co? — Potrafię sama dać sobie radę. — Nie twierdzę, że nie potrafisz. Nic nie rozumiesz, prawda?, pomyślała Donna. Nie masz pojęcia, dlaczego to robię, i oczywiście czujesz się skrzywdzony. — Porozmawiajmy o twojej decyzji. — Nie, Victorze. Nie mam ci już nic do powiedzenia. — Uważasz, że postępujesz fair? — Tak, myślę, że tak. — Po sześciu latach małżeństwa nie masz mi zupełnie nic do powiedzenia? 180 — Powiedzieliśmy sobie już wszystko. — Chciała podejść do telefonu, lecz gwałtownie chwycił ją za rękę. — Proszę cię, Donna, co jeszcze mam zrobić? — Nic, Victorze, naprawdę nic. — Przeprosiłem cię przecież. Na rany Chrystusa, ile razy mam powtarzać, że bardzo żałuję? Że zrobiłbym wszystko, gdyby można było cofnąć tamtą noc... — Nie o to chodzi. — Wydawał się tak zaskoczony, jakby wszystkie ich wspólne lata były jedną wielką sielanką. — Przez dłuższy czas też myślałam, że chodzi o tamtą noc, ale nie, nie na tym polega sprawa. To, co się wtedy stało, stanowi zaledwie drobną część problemu, i to może nawet najmniej ważną. Widać było, że nadal nic nie rozumie. — Masz kogoś? — zapytał. — Nie. Mogła tak powiedzieć, patrząc mu w oczy, bo od kilku miesięcy nie widziała się z Melem. Była to ich wspólna decyzja. Mel uzasadnił to tak: „Jeśli postanowisz odejść od Victora, musisz to zrobić wyłącznie z poczucia, że utrzymywanie tego małżeństwa nie ma sensu, a nie ze względu na mnie czy cokolwiek innego". Miał rację. Nie chciał być i nie był przyczyną rozkładu jej związku z Victorem. Prawdą było jednak, że jego osoba przyspieszyła znacznie ten proces. Donna miała świadomość, jak do tego doszło. Postanowiła opuścić Victora, bo to, co owego popołudnia odżyło w niej za sprawą Mela, uparcie odmawiało zgody na powtórny pogrzeb. Łatwo było już potem dojść do wniosku, że jeśli ktoś tak jak Syzyf potrafi przez całą wieczność mierzyć się z zadaniem z góry skazanym na niepowodzenie, niech sobie toczy swój kamień, każdemu jego dola, ona jednak wbrew temu, co myślała, wcale nie jest martwa, dlatego też powinna wyrwać się ze swego piekła. — Podam ci mój adres, jak tylko wynajmę jakieś lokum — poinformowała Victora. — Możesz naturalnie odwiedzać dzieci. Spróbujmy wspólnie tak ułożyć nasze stosunki, żeby odpowiadały nam wszystkim... Żeby było jak najlepiej. 181 — Najlepiej byłoby zostać razem. — Ja tak nie uważam. Victor już nie protestował, gdy tym razem podeszła do telefonu. Pozwolił jej wezwać taksówkę, poprzestając jedynie na stwierdzeniu: — Nie będzie ci łatwo samej. — Zdaję sobie z tego sprawę. — Chyba niezupełnie. Mogła na to tylko wzruszyć ramionami. — Może jeszcze zmienisz decyzję — ciągnął Victor. — Jeśli postanowisz wrócić... Donna w milczeniu pokręciła głową. — Zadzwonisz do mnie? — Chyba już wyczerpał wszystkie argumenty. — Tak. Zaraz jutro. — Pamiętaj, że kocham moje dzieci. — Wiem. — Nagle poczuła łzy pod powiekami. — Wydaje mi się, że działasz zbyt pochopnie, pod wpływem... — Zapewniam cię, że tak nie jest. — Więc zadzwonisz do mnie? — Tak. Usłyszeli, że jest już taksówka. — Kocham cię, Donna! — Wiem, Victorze — powiedziała z ciężkim westchnieniem. — Nie, zostaw—zaczęła protestować, widząc, że próbuje sięgnąć po jej bagaż. — Sama zaniosę. — Są ciężkie. — Nie, wcale nie. — Bez trudu podniosła dwie średniej wielkości walizki. — Doskonale dam sobie radę. ROZDZIAŁ 14 Donna poprosiła o szklankę wody—po kilku godzinach zeznań zupełnie zaschło jej w gardle. No, ale to już koniec. Koniec historii Victora i Donny Cressy. Nareszcie powiedziała wszystko, całą prawdę o swoim małżeństwie. Czy jednak sąd zechce uwierzyć w jej wersję? Zeznając na swoją korzyść, starała się mówić powoli i bardzo uważnie. Podczas odpowiedzi na pytania swojego obrońcy przeważnie patrzyła mu w twarz, chwilami jednak zwracała się wprost do sądu. Były też momenty, gdy przelotnie zerkała na Victora z podświadomą nadzieją, że zobaczy w jego oczach jakiś przebłysk zrozumienia, coś w rodzaju nagłej myśli: „Ach tak, rzeczywiście! Teraz wiem, dlaczego tak postąpiłaś! Wysoki sądzie, moja żona jest osobą w pełni poczytalną! Odwołuję wniosek o opiekę!" Próżne nadzieje. Jedyną jego reakcją były wciąż te same gesty: przeczący ruch głową i pełne politowania wzruszenie ramionami, świadczące wymownie, że istnieje dla niego tylko jedna prawda — jego własna. Ed Gerber, zmuszony poczekać, aż Donna opróżni szklankę, czujnie stał obok, gotów w każdej chwili podjąć znowu zmasowany atak. Już od półtorej godziny bombardował ją serią napastliwych pytań, starając się samym tonem głosu dać do zrozumienia sądowi i publiczności, z jakim trudem hamuje święte oburzenie. Spójrzcie na tę kobietę, zdawał się mówić. Targnęła się na nasze najświęt- 183 sze wartości—małżeństwo, rodzinę, macierzyństwo! Można wręcz było pomyśleć, że tak wielki uszczerbek, jaki owym wartościom wyrządziła niegodziwość Donny Cres-sy, jest rzeczą nie do naprawienia. Donnie udało się zachować spokój — ani razu nie podniosła głosu. Mimo wszelkich wysiłków swojego inkwizytora, aby wtłoczyć ją w postać, którą zdążył już wymodelować na użytek sądu, nie pozwoliła mu w żaden sposób wyprowadzić się z równowagi. Jeśli Ed Gerber liczył, że zacznie kichać, kaszleć, drapać się po rękach czy płakać, przeliczył się, i to bardzo. W trakcie całej rozprawy nie użyła ani jednej chusteczki higienicznej. Owszem, poprosiła o szklankę wody, w tym jednak nawet przy najlepszych chęciach nikt by się nie dopatrzył żadnego dziwactwa. Podniesiona na duchu, odstawiła szklankę, gotowa stawić czoło dalszej indagacji. Adwokat Victora tylko na to czekał. — Nie zaprzecza więc pani — zapytał, nawiązując do swojej ostatniej kwestii — że mąż wielokrotnie podejmował próby pojednania? — Nie zaprzeczam. — A pani wszystkie odrzuciła. — Tak. — Kiedy pan Cressy zaprzestał tych starań? — Kiedy mu powiedziałam, że kocham kogoś innego. — Doktora Segala? — Tak. — Co on chce przez to osiągnąć? Przyznałam się przecież do zdrady! — Gdzie pani mieszka obecnie? — Wynajęłam dom w Lakę Worth. — A doktor Segal? — Mieszka w Palm Beach. — Nie mieszkają więc państwo razem? — Nie. — Czemu? Czyżby sprzeciwiało się to pani zasadom moralnym? — Ach, omal nie zakrztusił się tymi słowami! — Nie mieszkamy razem — powiedziała chłodno —ponieważ mam dwoje dzieci, którym chciałam poświęcić 184 cały swój czas i uwagę. Nie dlatego poza tym zakończyłam jedno małżeństwo, by natychmiast rzucać się w kolejny związek. Najpierw chcę stanąć na własnych nogach. — Nadal jednak widuje się pani z doktorem Segalem? — Tak. — Pewnie do czasu, aż się pani znudzi. Podobnie jak kolor włosów... — Sprzeciw, wysoki sądzie! — Podtrzymuję. — Proszę powiedzieć — podjął Ed Gerber — jakim ojcem jest Victor Cressy? — Jest dobrym ojcem. — Przepraszam, nie dosłyszałem. Zechce pani powtórzyć? — Victor jest dobrym ojcem — powtórzyła Donna głośniej niż poprzednio. — Troskliwym? — Tak. — Czułym? — Tak. — Interesuje się swoimi dziećmi? — Tak. — Czy kiedykolwiek na nie krzyczał? — Nie. — Czy kiedykolwiek je bił? — Nie. — Czy któreś z nich choćby raz dostało od niego klapsa? — Nie. Nigdy się to nie zdarzyło. — Czy w razie gdyby sąd powierzył mu opiekę, sprawowałby ją odpowiednio? Donna poczuła, że znowu zaschło jej w ustach. Gdybyż mogła powiedzieć, że ojciec jej dzieci to okrutnik, sadysta, perwersyjne monstrum! Gdyby można mu było przyprawić ogon i rogi, chętnie by to zrobiła. Niestety. Uczciwość nakazywała przyznać, że Victor nie jest potworem. Jest tylko niewłaściwym mężczyzną. 185 — Mąż zawsze troskliwie opiekował się dziećmi — zeznała zgodnie z prawdą. — Czy pan Cressy kiedykolwiek panią zdradził? — Ed Gerber zmienił nagle kierunek ataku. — Z tego, co mi wiadomo, nie. — Czy zapewnił pani zadowalająco wysoki poziom życia? — Tak. — Czy to prawda, że bardzo hojnie łożył na utrzymanie domu i dwojga swych dzieci? — Naszych dzieci — poprawiła Donna. — Owszem, to prawda. — Przepraszam za ten drobny lapsus, wspólnych dzieci oczywiście. Dziękuję pani. To byłoby wszystko. Koniec. Donna chwilę jeszcze siedziała bez ruchu, jakby żal jej było opuścić to krzesło, na którym spędziła tyle długich godzin. Jestem dobrą matką, myślała, patrząc na sędziego. To, co powiedziałam o Victorze, o jego stosunku do dzieci, w niczym nie umniejsza moich zasług. Owszem, jest bardzo czuły, hojny i troskliwy, ale i ja jestem taka. W dodatku to ja je wydałam na świat, a potem karmiłam, niańczyłam i sprzątałam po nich; to ze mną bawiły się całymi dniami i to ja nauczyłam je wszystkiego... Kochałam je i kocham tak bardzo, że boję się myśleć, co zrobię, jeśli je utracę... Błagam, nie odbierajcie mi dzieci! Nie wyobrażam sobie bez nich życia! Pragnęła wykrzyczeć ten bezgłośny apel, ale cóż by to dało? Powiedziała „dziękuję" i zeszła powoli z podium. Sędzia widocznie się spieszył, bo gdy tylko usiadła przy swoim obrońcy, natychmiast zaczął przemawiać, i to tak uroczyście, że trudno go było zrozumieć. Dopiero gdy opuścił salę, Donna była w stanie odtworzyć sobie treść komunikatu: jest piątek, zatem decyzja sądu ogłoszona zostanie w poniedziałek rano. Miłego weekendu! Nie chcąc wystawiać się na oczy gapiów, zwlekała z odejściem do czasu, aż sala opustoszeje. Mel czekał na nią w samochodzie; dzieci przebywały pod opieką jego gospo- 186 dyni. Myślała teraz o tym, że za kilkanaście minut, kiedy Mel odwiezie ją do domu, rozpocznie się być może ostatni jej weekend jako pełnoetatowej matki... Sędzia z pewnością miło spędzi weekend, ale dla niej będzie to istna tortura, tortura nadziei i strachu... Najlepiej byłoby przespać te trzy dni, ale o tym nie ma co marzyć. Rozejrzała się po pustej sali. Było tu teraz inaczej, niż gdy wszystkie miejsca zajmował tłum obcych ludzi. Z tak wielkim zainteresowaniem słuchali relacji o jej małżeństwie, jakby to była jakaś sensacyjna powieść. Którą wersję uznają za prawdziwą: tę opowiedzianą przez Victora, jego przyjaciół, sąsiadów i popleczników czy tę, którą dzisiaj przedstawiła im sama? Różniły się między sobą jak dwie biografie tej samej postaci pisane przez dwóch autorów — jedna autoryzowana, a druga?... Pomyślała nagle, że świadkowie Victora tworzyli po prostu kolejne fragmenty legendy, czarnego mitu Donny Cressy. Nie, nikt tu świadomie nie kłamał. Stało się z nimi to samo, co często się zdarza naocznym świadkom katastrof czy innych tragicznych wypadków: każdy widział rzecz po swojemu. Ale komu uwierzy sąd? Spojrzała na puste podium sędziowskie. Sędzia sprawiał wrażenie dobrego człowieka... Pewnie będzie się starał wydać sprawiedliwy wyrok. Sprawiedliwy? Co to właściwie znaczy? Położyła głowę na stole i zaczęła płakać. W sobotę od rana lał deszcz, i to taki, że zdaniem Donny wyglądało to raczej na drugi biblijny potop niż normalne zjawisko atmosferyczne. Siedząc w swoim brzydkim, jask-rawopomarańczowym saloniku, beznadziejnie zatłoczonym wyplatanymi meblami, mogła tylko bezradnie patrzeć, jak wszystkie weekendowe plany rozpływają się w strugach deszczu. Czując, że cierpnie jej noga, spróbowała przesadzić wiercącą się Sharon na drugie kolano — nic z tego! Mała natychmiast klapnęła z powrotem na tamto zdrętwiałe miejsce. Z powodu ulewy odpadły rzecz jasna takie atrakcje jak huśtawki, zoo czy plaża. Dzieci uwięzione w domu nudziły 187 się coraz bardziej, marudząc i hałasując. Zwłaszcza u Adama przybierało to już postać złośliwej agresji. Tak więc rozwiała się też nadzieja na cichy rodzinny weekend w czterech ścianach. Donna zmuszona była w końcu powiedzieć sobie trzeźwo, że cichy weekend w towarzystwie zdrowych, hałaśliwych dzieci nie wchodzi niestety w rachubę, a jej potomstwo to nie para aniołków z obrazka, ale dwoje normalnych, ruchliwych brzdąców. Na domiar złego prognoza pogody na niedzielę była równie beznadziejna. Westchnęła ciężko, uświadamiając sobie, że wyczerpała już chyba wszystkie pomysły rozrywek i przyjemności możliwych w domowych warunkach. Pozwoliła dzieciom dłużej oglądać telewizję i zjeść przy tym więcej słodyczy niż zwykle; Sharon odbyła już swoją codzienną drzemkę, a ją samą bolały ręce od malowania, wycinania i klejenia. Przeczytała też głośno już wszystko, co znajdowało się w domu z wyjątkiem ostatniego numeru „Playboya" pozostawionego im w spadku przez poprzednich lokatorów. Rozmyślania przerwał jej Adam, wkraczając do pokoju z miną typu gradowa chmurka, jak ją przywykli nazywać. Dziś zwłaszcza nie wróżyła ona nic dobrego. Byle tylko nie zaczął domagać się zsów historyjki o Rogerze i Bethanny! Musiała opowiadać mu o nich już ze dwadzieścia razy we wszystkich możliwych wariantach i na dziś przynajmniej miała ich serdecznie dosyć. Adam niestety nie. — Opowiedz — zażądał. — Później, kochanie. — Sharon znów zaczęła się wiercić, boleśnie uciskając jej nerw. Przesadzona na drugą nogę, momentalnie wróciła na poprzednie miejsce. — Chcę teraz — domagał się Adam. — Opowiedz, jak poszli do zoo. — Teraz nie mogę — Donna zaczynała tracić już cierpliwość. — Muszę przeczytać coś Sharon. Ty też możesz słuchać, jeśli chcesz. — To moja książka! — wrzasnął ze złością. — Twoja — spokojnie przytaknęła Donna. — Ona nie umie czytać! — wrzasnął jeszcze głośniej. 188 — Nie szkodzi, ja umiem. — Nie! — Adam gwałtownie zaczął wyrywać jej książ- — Przestań, bo ją podrzesz... — Nie chcę, żebyś jej czytała! — Przestań w tej chwili! Do akcji znienacka włączyła się Sharon, raptownie przejmując sporne trofeum. — Oddaj, ty głupia! — Adam już teraz wpadł w furię. Złapał siostrę za rękę i zaczął wykręcać jej palce zaciśnięte kurczowo na książce. — Puszczaj, to moje! — Adam! — Nie pozwalam jej dotykać mojej książki! — Przestań zachowywać się jak głupie dziecko. — To ona jest głupia! Nie umie czytać! — szalał dalej Adam, chwytając małą za ramiona. — Co ty robisz! — teraz już i Donna podniosła głos. — Uważaj, bo zaraz spadnie! — Chcę, żeby spadła! Niech nie siedzi ci na kolanach! I niech odda książkę! — Od dwóch lat nawet do niej nie zajrzałeś. — Ale teraz chcę! — No oczywiście! — A właśnie że chcę! — Znienacka wymierzył małej mocnego kuksańca w pierś. Spokojne do tej pory dziecko zaczęło teraz wrzeszczeć. — No, tego już za dużo! — krzyknęła Donna, zrywając się z sofy. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie. Usłyszała stukot spadającej książki i w tym samym momencie Sharon zręcznie wyśliznęła jej się z ramion. Zaraz potem dwoje małych zapaśników utworzyło wrzeszczące dziko kłębowisko, okładając się na oślep kułakami, gryząc i kopiąc. Gdy po dalszych pięciu minutach ktoś nagle zapukał do drzwi, wszyscy troje płakali, oblewając łzami odniesione rany. Donna z wysiłkiem dźwignęła się z miejsca i poczłapała do holu. — Kto tam? — spytała przez drzwi. 189 — Terry Randolph! — usłyszała głos jednej z sąsiadek. Co w taką pogodę mogło kogokolwiek wygnać z domu? Tak czy inaczej nie wypadało trzymać znajomej na deszczu. Był z nią jej synek, kolega Adama. Gdy oboje czym prędzej wskoczyli do środka, wyglądali jak wyjęci z wody. — Przepraszam, jeśli wpadliśmy nie w porę — zaczęła tłumaczyć się młoda kobieta, widząc zapłakaną twarz Donny. — Och, to nic takiego. Po prostu deszczowy blues... — Właśnie dlatego pozwoliliśmy sobie na to najście — roześmiała się Terry, ukazując pełny garnitur białych zębów. — Napijesz się kawy? — Nie, nie, dziękuję, wpadliśmy tylko na chwileczkę. Powinnam była zadzwonić, ale wiesz, jak to jest z dziećmi. Bobby po całym dniu w domu był już taki nieznośny i tak rwał się na dwór, że pomyślałam, a niech tam, nie jesteśmy z cukru, a zresztą to tak niedaleko — paplała. Czego ona może chcieć?, zastanawiała się Donna. — Okropny dziś mamy dzień — trajkotała dalej Terry. —Jak już opowiedziałam Bobby'emu wszystko, co się dało, zaczął raptem napraszać się o Adama. Że tak go lubi i tak by się chciał z nim pobawić, więc przyszliśmy cię prosić, no wiesz, żebyś mu pozwoliła przyjść do nas... Och nie, nie w ten weekend! — Mogę, mamo? — Adam wprost piał z entuzjazmu. — Zrobiłabym chłopcom kolację... Adam mógłby u nas przenocować, tym bardziej że jutro pogoda podobno ma być taka sama. Mogliby rano jeszcze się troszkę pobawić. — Tak, tak! — Adam nie posiadał się z zachwytu. — Pozwól mi, mamo! — Skarbie... — Donna rozpaczliwie wysilała umysł, czym by tu przelicytować tę atrakcyjną ofertę. Przecież to już może ostatni jej weekend z dziećmi! — Myślałam, kochanie, że moglibyśmy... — Ale ja chcę iść! Chcę! — Adam, widząc jej wahanie, zaczynał być bliski płaczu. Pozwól mu, powiedziała sobie, czując zarazem, że zaczyna, ogarniać ją panika. A jeśli w poniedziałek zabierze go Victor?... — Tak cię proszę!... Odetchnęła głęboko, nakazując sobie spokój. Tak się nie stanie, przestań wariować, upomniała ostro samą siebie. — Dobrze, możesz iść... — szepnęła bez przekonania. — Wspaniale! — Terry Randolph pisnęła zupełnie tak samo jak dwa uradowane czteroletnie szkraby. — Idę po piżamę! — Adam w podskokach wybiegł z pokoju. — Pójdę z tobą — zawołała Donna, zanim jednak dobiegła do ciasnego pokoiku syna, Adam z piżamą w ręku stał już w drzwiach. — A szczoteczka do zębów? — Jest w łazience! — niecierpliwie spróbował ją wyminąć. — Na pewno chcesz iść, kochanie? Wiesz — spróbowała go przekupić — mogłabym ci opowiedzieć o Rogerze i Bethanny, jak to pewnego razu... — Wolę bawić się z Bobbym! — wykrzyknął płaczliwie. — Nie płacz — uspokoiła go Donna — możesz iść. — Idź, ale bądź nieznośny, to cię może odeślą do domu, pomyślała z desperacją dziecka. Tak bardzo nie chciała się z nim rozstawać! Już nie tylko na kilka godzin, ale nawet na kilka minut! Po radosnym odejściu podnieconej trójki podniosła z podłogi porzuconą książkę i usiadła na sofie z Sharon na kolanach. — No i widzisz, kruszynko, zostałyśmy same. Sharon popatrzyła na nią swymi ogromnymi oczyma i z powagą dojrzałej osoby pogładziła ją po policzku. Opuściwszy rączkę, usadowiła się wygodniej, trafiając z bezbłędną precyzją znów w to samo zmaltretowane miejsce. Donna bezwiednie syknęła z bólu. Kiedy po raz czwarty spróbowała zmienić pozycję z identycznym co poprzednio skutkiem, westchnęła już tylko z cichą rezygnacją. 190 191 Kiedy w poniedziałek wznowiono rozprawę, Donnie ze strachu trzęsły się kolana. Co zrobi sędzia? Czy Salomonowym wyrokiem każe rozciąć jej dzieci na czworo? I dlaczego wydaje się taki zmęczony? Jakby przez cały ten weekend mocował się z duchem króla Salomona... Snuła te trochę niedorzeczne myśli, by odegnać rosnącą panikę. Nic z tego. „O Boże, zlituj się nade mną", mruknęła półgłosem. Obrońca uspokajająco ścisnął ją za rękę. Sędzia... co powie sędzia? Przystąpił do rzeczy od razu po wejściu na podium. — Po starannym rozważeniu wszystkich okoliczności i ponownej analizie całego materiału dowodowego w sprawie Cressy kontra Cressy — oświadczył — sąd orzeka, co następuje: W sprawie rozwodowej z powództwa Victora Cressy przeciw Donnie Cressy orzekam rozwód z winy żony na podstawie popełnionej przez nią zdrady małżeńskiej, do czego wymieniona Donna Cressy przyznała się dobrowolnie w trakcie niniejszej rozprawy. Donnie zrobiło się słabo. Spodziewała się takiego wyroku, a jednak słowa „z winy żony" sprawiły, że spuściła głowę. — Decyzja w sprawie wniosku o opiekę nad dziećmi — kontynuował sędzia — wymagała rozważenia wielu wątpliwości, jak również zasadności argumentów wysuwanych przez powództwo w trakcie całej trzydniowej sesji. Sąd wysłuchał zeznań licznych świadków na poparcie zarzutu powoda, jakoby jego małżonka była osobą niezrównoważoną psychicznie, ergo, niezdolną do pełnienia obowiązków matki. Pozwana ze swej strony nie próbowała zaprzeczać ani temu, że łączy ją pozamałżeński romans z doktorem Segalem, ani temu, że czasami zachowuje się w sposób, powiedzmy, dosyć osobliwy. Mój Boże! Donna wstrzymała oddech. — Zdaniem sądu jednakowoż przedstawiony materiał dowodowy świadczy wyłącznie o tym, że Donna Cressy jest osobą głęboko nieszczęśliwą, nie uzasadnia natomiast zarzutu niepoczytalności ani też w żadnym stopniu nie dyskwalifikuje jej jako matki. 192 Och! Donna z szaleńczą nadzieją zawisła wzrokiem na twarzy sędziego. — W omawianym przypadku nie ma wątpliwości co do tego, że zarówno powód, jak i pozwana bardzo kochają swe dzieci, ponieważ jednak obowiązkiem sądu jest brać pod uwagę przede wszystkim dobro małoletnich Adama i Sha-ron, zatem po uwzględnieniu faktu, że Donna Cressy nie pracuje zawodowo i może osobiście opiekować się dziećmi, podczas gdy Victor Cressy musiałby w tym celu zatrudnić osobę obcą, sąd uznał, że w najlepiej pojętym interesie dzieci leży pozostawienie ich z matką. —Donna poczuła łzy na policzkach. — Powierzam przeto opiekę nad Adamem i Sharon Cressy ich matce, Donnie Cressy. — Dalsza część sentencji dotyczyła praw ojca, ale Donna przestała już słuchać. Ogarnęła ją euforia. Niech Victor odwiedza dzieci tak często, jak sobie życzy! Niech przychodzi, kiedy tylko zechce! Mój Boże, więc jednak wygrałam! Zaledwie pomyślała o Victorze, poczuła na sobie jego wzrok. Był w tym milczący nakaz: spójrz na mnie — tak silny, że nie potrafiła mu się oprzeć. Nienawidzę cię, mówiły jego zimne, bezlitosne oczy, nienawidzę tak samo, jak kiedyś kochałem. „Jeśli nawet wygrasz, gorzko tego pożałujesz", zabrzmiały jej w uszach jego słowa, a zaraz po nich napłynęło wspomnienie rozmowy, którą prowadzili w dniu ślubu: „Co ze mną zrobisz, jeśli nam się nie uda? — Skasuję cię do zera." Czując ciarki na grzbiecie, czym prędzej odwróciła głowę. Po krótkiej chwili znów coś kazało jej spojrzeć w tę stronę... Nadal nie odrywał od niej oczu. Najbardziej przeraził ją jego uśmiech. 13 Granice uczuć Część druga Teraźniejszość ROZDZIAŁ 15 — Pospieszcie się, dzieci! Tatuś przyszedł! — zawołała Donna, wychodząc powitać byłego męża. Stojący w przedpokoju Victor wydawał się swobodniejszy i bardziej zrelaksowany niż kiedykolwiek w okresie ostatnich pięciu miesięcy. Tyle ich minęło od rozwodu. Wygląda wyjątkowo dobrze, pomyślała mimo woli. Cały w bieli, korzystnie podkreślającej jego ciemną opaleniznę i lśniącą czerń włosów, był doprawdy niezwykle przystojny, chyba nawet bardziej niż kiedyś. A jednak nic w niej nie drgnęło. Cały magnetyzm seksualny łączący ją kiedyś z tym mężczyzną rozwiał się bez śladu. Patrząc mu w oczy, tak intensywnie błękitne i tak kiedyś intrygujące, Donna odczuwała już tylko ulgę, że to, co w sobie kryją, przestało w niej budzić jakiekolwiek zainteresowanie. Niech teraz ktoś inny się nad tym głowi. Ciekawe, czy jest jakaś inna? — Sharon siedzi na nocniczku, a Adam jej pilnuje — wyjaśniła wesoło, rejestrując przy okazji fakt, że na widok Victora nie doznaje już także żadnych niemiłych sensacji. Przedtem każda wizyta, ba, nawet telefon przyprawiały ją o kurcze żołądka. — Napijesz się czegoś zimnego? Okropnie dzisiaj gorąco. — Słyszałem w radiu, że taki upał w połowie kwietnia zdarzył się ostatnio czterdzieści cztery lata temu — skonstatował rzeczowo, podążając za nią do kuchni. — Chętnie napiję się piwa. Masz imbirowe? Świetnie. 197 Donna bez słowa wyjęła z lodówki wielką butlę piwa i stawiając ją na kontuarze, zręcznym kopnięciem zatrzasnęła drzwiczki. Jej obecna kuchenka była śmiesznie mała, chyba o połowę mniejsza od tamtej w domu Victora, a jednak, o dziwo, wydawała się przestronniejsza. Tutaj przynajmniej mam czym oddychać, pomyślała z ulgą, napełniając szklankę chłodnym piwem. Podczas swojej pierwszej bytności w tym domu Victor prawie się nie odzywał. Stwierdziwszy, że jego dzieci nie mieszkają w kurniku, postanowił widocznie się tym zadowolić, w każdym razie z jakiegoś powodu zachował dla siebie wszelkie uwagi. Znając Victora, można było mieć pewność, że musiały być negatywne. Dom był rzeczywiście bardzo skromny; zapewniał jedynie niezbędne minimum wygód. Oprócz pokoju pełniącego funkcję salonu i jadalni były tu jeszcze trzy sypialne klitki (nawet ta przeznaczona dla małżonków zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów przewyższała powierzchnią dwie pozostałe), jedna łazienka, malutka kuchnia, i na tym koniec. Podczas pierwszych wizyt Victora Donna za każdym razem musiała zwalczać irracjonalną potrzebę zapewniania byłego męża, że wcale nie jest tu tak ciasno, jak by się mogło wydawać. Teraz na szczęście nie czuła już tego przymusu. Victor chyba także zaczynał powoli oswajać się z sytuacją, jak również z nią w nowej roli. — Proszę. — Wręczając mu szklankę, spostrzegła na podłodze kilka wilgotnych plamek. Victor udawał, że nic nie widzi, a musiał je zauważyć, bo wychodząc z kuchni, starannie ominął to miejsce. — O! Wydawało mi się, że wszystko wytarłam — zaczęła się tłumaczyć. A jednak, pomyślała w następnej chwili. W jego obecności wciąż jeszcze odczuwam tę idiotyczną potrzebę ciągłych usprawiedliwień! Mel nigdy tak na nią nie działał. — Nie wiem, o czym mówisz — odrzekł szarmancko. — Ach, drobiazg. Adam wylał na podłogę trochę soku jabłkowego — wyjaśniła w miarę obojętnie, prowadząc go do saloniku. — Nie zauważyłem. Wiedziała, że kłamie, i była mu za to wdzięczna. Stara się być miły. Skonstatowała raz jeszcze, że ostatnio naprawdę zmienił się na korzyść. Mniej więcej od dwóch miesięcy. — Pójdę zobaczyć, co z Sharon. Rozgość się tymczasem —wskazała mu gestem tandetne wyplatane krzesło. Cały dom pełen był takich sprzętów. Otworzywszy drzwi do łazienki, zobaczyła przezabawną scenę: Sharon z kolankami pod brodą siedziała na nocniczku w kształcie miniaturowego sedesu, ten prawdziwy natomiast okupował Adam, który mimo opuszczonych szortów prezentował światu dumną minę i godność rasowego dżentelmena. Tłumiąc uśmiech rozbawienia, wróciła do saloniku. — Oboje są bardzo zajęci. Trochę to jeszcze potrwa. — Nie ma pośpiechu — Victor powoli sączył piwo. Z dobrze udaną swobodą. Donna usiadła naprzeciw, starając się nie przyglądać mu zbyt natarczywie. Twardy z niego orzech do zgryzienia, powiedziała sobie chyba po raz setny, dokonując w myślach błyskawicznej rekapitulacji wydarzeń z ostatnich pięciu miesięcy. Szczególnym „talentem" Victora była zawsze wyjątkowa umiejętność utrudniania wszystkiego zarówno otoczeniu, jak i sobie — może nawet najbardziej sobie. Bezpośrednio po rozwodzie ta jego cecha mocno zaciążyła na ich stosunkach: zachowywał się wtedy bardzo zimno i nieprzyjaźnie. Wyglądało na to, że taki właśnie model ich wzajemnych kontaktów utrzyma się aż do śmierci, i oto nieoczekiwanie nastąpiła zmiana: Victor złagodniał. Oczywiście nie od razu. Zmiany zachodziły etapami. Na to, co z początku wywoływało u niego grymas tłumionej złości, zaczął z czasem reagować już tylko zmarszczeniem brwi, a teraz, proszę! Teraz w takich chwilach zdobywał się nawet na uśmiech! Czy przynajmniej próbował się uśmiechać. Może w przyszłości stać go będzie nawet na komplement? Prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy wydawało się Donnie tym większe, że od kamiennego milczenia przeszli na etap uprzejmej konwersacji, podczas której zdarzały się nawet dość przyjacielskie akcenty. 198 199 Przypisywała to dobroczynnemu działaniu czasu. Może Victor obawiał się z jej strony jakichś szykan, a gdy nie napotkał żadnych przeszkód w swoich kontaktach z dziećmi, po prostu się odprężył. Kto wie, czy i dla niego ten rozwód nie stał się prawdziwym wyzwoleniem? Nie sposób wszak byłoby twierdzić, że współżycie z nią w ostatnich latach należało do łatwych, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Victor. — O czym myślisz? — zagadnął ją nagle. Przyłapana na gorącym uczynku, odruchowo powiedziała prawdę: — O nas obojgu. To znaczy o kilku ostatnich tygodniach — dorzuciła szybko. — Atmosfera trochę zelżała, prawda? — żartobliwie podchwycił Victor, odstawiając szklankę na okrągły stolik bezwstydnie zapaćkany tłustymi odciskami małych palców. Kiedyś takie niechlujstwo stałoby się powodem długiej reprymendy, teraz minęło bez echa: — Czuję, że jest lepiej — mówił dalej. — Ja w każdym razie nie jestem już taki spięty z powodu tego wszystkiego — wykonał nieokreślony gest dłonią — ani tak zawzięty jak przedtem. — Bardzo mnie to cieszy — szczerze powiedziała Donna. — Wyznam ci jednak, że musiałem w to włożyć mnóstwo wysiłku. Miałem wielką ochotę pozostać nadal zimnym draniem. — Ogromnie się cieszę, że udało ci się zwalczyć tę pokusę — zaśmiała się Donna. — Cóż, przychodzi w życiu taki moment, kiedy człowiek zaczyna w końcu korzystać z tego, co od dawna podpowiadał mu własny rozum — stwierdził filozoficznie Victor. — Ty na przykład często mi powtarzałaś, że głoszę wspaniałe teorie, tylko jakoś nigdy nie chce mi się stosować ich w praktyce. Przemyślałem to sobie i wiesz? Przyznaję ci rację. W ogóle często teraz myślę o różnych sprawach, na które zwracałaś mi uwagę... Wszystko to doprowadziło mnie do wniosku, że nie ma sensu boczyć się na przeszłość: co się stało, już się nie odstanie. Trzeba nauczyć się z tym żyć i to jest największa sztuka. — Zamilkł na chwilę i spojrzał Donnie prosto w oczy. — Nadal bez entuzjazmu odnoszę się do tego, co stało się z naszym małżeństwem, musiałem jednak zaakceptować ów fakt. I wiem, że muszę z tym żyć. — Widujesz się z kimś? — odważyła się spytać. — Pewnie — uśmiechnął się lekko. — Z kilkoma hm... osobami. Ale to nic poważnego. A ty — zapytał po krótkiej pauzie — co zamierzasz zrobić? Zakładam, że między tobą a Melem wszystko układa się dobrze... Zauważyłaś, że nawet się nie zakrztusiłem, wymawiając jego imię? Roześmiali się oboje. — Tak, wszystko w porządku — powiedziała Donna. Widząc, że rozejrzał się chyłkiem po biało-pomarańczo-wym saloniku, przypomniała sobie, jak bardzo nie lubił oranżu. — Zamierzacie się pobrać?—Och! Musiało go to sporo kosztować! Zadając to pytanie, starannie unikał jej wzroku. — Chyba tak. — Uznała, że musi być uczciwa. — Mel prosił mnie już o to kilka razy, ale jakoś wciąż jeszcze nie jestem gotowa. — Cenisz sobie niezależność. — Podniósł się i zaczął chodzić po pokoju. — Dzierżawa tego domu wygasa za siedem miesięcy. Może wtedy się zdecyduję. Oboje zaczynali czuć się trochę niezręcznie. — Jak się ma jego córka? — Victor zmienił temat, starając się jednak nie robić tego zbyt ostentacyjnie. — Annie? Doskonale. Bardzo lubię tę małą, a ona przepada za naszymi dziećmi. Nawiasem mówiąc, kończy jutro osiem lat. Mel z tej okazji urządza wielkie przyjęcie. Annie zaprosiła mnóstwo gości, łącznie z Adamem i Sha-ron. — Och, bardzo mi przykro. Powinnaś mi była powiedzieć... — Nie bądź niemądry. Ty spędzasz z nimi weekendy, Annie to rozumie. Nie wiem zresztą, czy byłaby zadowolona, gdyby takie dwa szkraby przez cale popołudnie plątały jej się pod nogami. Myślę, że był to z jej strony grzecznościowy gest. — Trudno mi sobie wyobrazić, że miałem kiedyś osiem lat — uśmiechnął się Victor. — Ty ich chyba nigdy nie miałeś — zażartowała Donna. Nie była pewna, czy jej intencje zostaną właściwie odczytane, ale tak, zaczął się śmiać. — Mam pomysł — oznajmił nagle. — O której zaczyna się to przyjęcie? — O drugiej, a potrwa pewnie do piątej. Mel zaangażował iluzjonistę. — Dzieciaki będą w siódmym niebie! Wiesz co? Podrzucę tam nasze koło czwartej. Co o tym myślisz? Donna z trudem ukryła zdumienie. — Byłoby cudownie—odrzekła z promiennym uśmiechem, dając mu do zrozumienia, jak bardzo uradowała ją ta propozycja — ale nie musisz tego robić. — Wiem — uciął jej protest. — A zatem umowa stoi. — Adam! — zawołała Donna. Wolała nie przedłużać konwersacji z obawy, aby coś nie skłoniło Victora do cofnięcia tego aktu łaski. — Co ty tam robisz tak długo? — Wycieram Sharon pupę. — Ojej! Muszę to sprawdzić! — Przeprosiwszy na chwilę Victora, poszła do łazienki, spodziewając się raczej jakiejś katastrofy niż tego, że zastanie swe dzieci zapięte na wszystkie guziki. Oboje pochłonięci byli kontemplowaniem efektów tej długiej sesji w wygódce. — Dzielny z ciebie chłopiec — pochwaliła syna. — Tak ładnie zapiąłeś sobie spodenki i jeszcze pomogłeś ubrać się Sharon! Jestem z ciebie dumna. — Widząc, że Sharon wyciąga rączki, przytuliła do siebie małą, która objęła ją mocno za szyję. — Zaraz cię zjem, mniam, mniam, mój ty słodki cukiereczku — mruknęła, całując różowy policzek. — Żłobiłam — oznajmiła z dumą Sharon, wskazując paluszkiem, gdzie należy patrzeć. — Wspaniale, kochanie. — Mamo, mamo — zawołał podekscytowany Adam — jej kupka wygląda całkiem jak dziewiątka! A mogłaby zrobić czwórkę? — Donna wybuchnęła śmiechem. — Ćwólkę, ćwólkę! — zaświergotała Sharon, chichocząc i klaszcząc w ręce. Donna poprawiła jej sukieneczkę, opróżniła nocniczek i z okrzykiem „idziemy", poprowadziła dzieci do holu, gdzie czekał już na nie Victor. — Tata! — Adam z rozpędem wpadł w ramiona ojca. — Tata, Sharon zrobiła dziewiątkę, a jutro może zrobi czwórkę! Bo ja najbardziej lubię czwórkę, wiesz? Najbardziej ze wszystkich liczb! — Proszę, Victorze, tu są ich ubranka — Donna wręczyła mu torbę. — Na wszelki wypadek włożyłam tam także kilka pampersów dla Sharon... — Nie! — obruszyła się mała. — Od trzech dni nie mieliśmy żadnego wypadku — Donna porozumiewawczo mrugnęła okiem. — Zuch dziewczyna! — pochwalił córkę Victor. — Ależ oni wyrośli — dodał ze szczerym podziwem, przenosząc spojrzenie na syna. — Zabierasz ich w jakieś szczególne miejsce? — Myślałem o Krainie Lwów, ale jest tak gorąco, że nie wiem, czy warto ich męczyć. Może po prostu wybierzemy się na plażę. Jeszcze sobie o tym pogadamy. Donna uklękła, by uściskać dzieci. — Moje skarby! Bawcie się dobrze z tatusiem. — Ja chcę zobaczyć lwy! — pisnął Adam, gotów już biec do auta. — Pożegnaj się z mamą — upomniał go Victor. — Cześć! — mały niedbale cmoknął ją w policzek i pognał do samochodu. Donna spojrzała na swe młodsze dziecko. Sharon skończyła niedawno dwadzieścia dwa miesiące i przypominała teraz śliczną porcelanową figurynkę o okrąglutkich policzkach i ogromnych błękitnych oczach. Patrząc w te oczy miało się wrażenie, że widzą człowieka na wylot, że to nie oczy dziecka, lecz malutkiej mądrej czarodziejki, goto- 203 wej za chwilę wymówić potężne zaklęcie. Czuło się w nich świadomość. Dojrzałą świadomość wszystkiego, co się dzieje. — Pójdziesz z nami? — spytała, ściskając matkę za szyję. Powiedziała to całkiem wyraźnie. Dziwnym trafem akurat to zdanie zdołała opanować jako jedno z pierwszych. — Nie, złotko. Zobaczymy się jutro. — Chodź, Sharon — Victor wziął córkę za rączkę. — Lwy na nas czekają. — Mamusia... Chcę do mamusi!... — Sharon wygięła usta w podkówkę. Victor, nie zważając na te protesty, wziął ją na ręce. — Do jutra! — zawołał do Donny. Stojąc w progu, patrzyła, jak otwiera drzwiczki, jak siedzący już z tylu Adam zapina pas bezpieczeństwa, jak Victor sadowi Sharon w specjalnym foteliku. Mała już teraz z płaczem wołała, że chce do mamusi. Nigdy dotąd się to nie zdarzyło, a przecież Victor regularnie od pięciu miesięcy co tydzień zabierał dzieci na weekend... Dziwne, pomyślała, zamykając drzwi przed lejącym się z nieba żarem. Może to przez ten upał? — Możemy już poprosić pana magika? — spytała Annie. Ledwie ją było widać spod wielkiego urodzinowego kapelusza w różowe i białe pasy. Donna spojrzała na zegarek: właśnie minęła trzecia. — Zgodziłabyś się, kochanie, poczekać jeszcze godzinkę? — spytała, klękając przed małą solenizantką, aby popatrzeć jej w oczy. — Bardzo bym chciała, żeby Adam i Sharon też mogli zobaczyć sztuczki. — Ach, prawda! — rozpromieniła się Annie. — Całkiem zapomniałam, że pan Cressy pozwolił im przyjść. Pewnie, że poczekamy! — Za chwileczkę zaczniemy podawać lody i tort — zapowiedziała Donna, podnosząc się z klęczek. — O psiakość, znów mi chrupnęło w kolanach! I dlaczego zawsze się tak dzieje, kiedy próbuję się podnieść? — Choć było to pytanie bez adresata, odpowiedź padła natychmiast: 204 — Wiek, moja droga, wiek! — zaśmiała się Susan Reid. — Serdeczne dzięki. Mówię serio — Donna uśmiechnęła się do przyjaciółki. — Jestem ci ogromnie wdzięczna, że pomagasz mi zabawiać dziatwę... — Od czego są przyjaciele? — przerwała jej Susan. — ...ale z tymi moimi kolanami dzieje się naprawdę coś dziwnego. Z tego, co wiem, innym ludziom chrupie, gdy zginają nogi, a u mnie jest całkiem na opak. — Pewnie dlatego, że ty zawsze miałaś w sobie coś z odmieńca. Powinnaś poszukać dobrego lekarza. Znasz może jakiegoś? — spytała Susan, udając śmiertelną powagę- — Nic się nie zmieniłaś — stwierdziła Donna. — Pamiętasz, od ilu to lat przekomarzamy się z sobą w ten sposób? Niedługo stuknie dwadzieścia, a my docinamy wciąż sobie jak dzieci. Och, nie mówię, że to źle, przeciwnie, bardzo lubię te nasze głupawe żarciki. To, że są wciąż takie same, działa na mnie uspokajająco, jak wszystko, co stałe, pewne i niezmienne. Rozumiesz, o co mi chodzi? — Nie. Najadłaś się jakichś rozśmieszających ciasteczek? — A niech cię! — Donna zaczęła się śmiać. — Popatrz na tę gromadkę — wskazała ręką piętnaścioro młodocianych gości hasających po wyłożonym białymi płytkami patio. — Mają po osiem, może dziewięć lat, ale tkwią w nich już dzisiaj wszystkie cechy dorosłych ludzi. To, kim się staną w przyszłości. Mówię po prostu, że choć przybywa nam lat, człowiek tak naprawdę się nie zmienia. — Chcesz powiedzieć — spytała Susan — że wciąż jesteś dzieckiem? Tym małym odmieńcem? Donna pokręciła głową: — Zacznijmy podawać tort. Po godzinie za plecami wyrósł jej Mel: — Annie suszy mi głowę o tego magika — mruknął, chwytając ją wpół. — No cóż, jest dziesięć po czwartej. — Rzeczywiście, psiakość. Mógłbyś ją poprosić o jeszcze dziesięć, piętnaście minut? Jestem pewna, że zaraz się zjawią. 205 ¦ — Czy Victor na pewno mówił, że o czwartej? — Tak. — Może zmienił plany? — Nie sądzę. Przecież by zadzwonił. W końcu to był jego pomysł. Przypuszczam, że zatrzymało ich jakieś głupstwo. Pewnie Adam siedzi w toalecie. Wiesz, że u niego trwa to godzinami. — W takim razie, no cóż... Może ty zadzwonisz do Victora? — Poczekajmy jeszcze dziesięć minut, dobrze? Jeśli nie będzie ich do tego czasu, zadzwonię. — Pójdę pogadać z Annie. Obserwując oddalającego się Mela, Donna pomyślała z satysfakcją, że złapała szczęście za nogi. Wspaniały mężczyzna, fantastyczny dzieciak i oboje wprost za nią szaleją. Aż trudno uwierzyć, że los potrafi być tak łaskawy. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdziła, że całe towarzystwo porzuciło już uciechy stołu — topniały tam teraz smętnie resztki mrożonej śmietanki i lodów — dla swych muzycznych idoli, zespołu „Village People", którego płytę dzisiejsza solenizantka otrzymała właśnie w prezencie. A więc to się ofiarowuje teraz ośmiolatkom, myślała z pewną konsternacją, przeglądając cały asortyment najnowszych płyt i plakatów („Kiss", Andy Gibb, jakiś Erik Estrada o dziwnie beczułkowatej piersi), którymi rówieśnicy dosłownie zasypali dziś Annie. Właśnie rozmawiał z nią Mel. Donna ucieszyła się, widząc, że na koniec uścisnął córkę. Świetnie, zgodziła się zaczekać jeszcze dziesięć minut! Ostatnie miesiące stały się dla niej istnym objawieniem. Po sześciu latach utwierdzania się w przekonaniu, że wszystkie małżeństwa wyglądają zupełnie tak samo jak jej współżycie z Victorem, doznawała teraz jednego olśnienia po drugim, przekonując się nagle, że wcale tak nie jest. Po sześciu latach upartego wmawiania sobie, że jakikolwiek inny mężczyzna to tylko kolejny worek problemów, kompleksów i idiosynkrazji, zrozumiała na koniec, że była w błędzie. Okazało się bowiem, że istnieją na świecie mężczyźni całkiem niepodobni do Yictora. Mężczyźni, którzy pozwalają kobiecie ubierać się, jak chce, jeść, co jej smakuje, a nawet, o dziwo! nie mają jej za złe wiecznego pociągania nosem. Przekonała się, że nie wszystko musi być przedmiotem wielogodzinnych debat, tak jak nie każda różnica zdań nieuchronnie oznacza wojnę o pryncypia. Jeśliby już miała cokolwiek zarzucić Melowi, to raczej nadmierną tolerancję. Poza Annie, pracą i Donną nie istniały dla niego sprawy na tyle ważne, aby się nimi przejmować, a co dopiero kruszyć o nie kopie. Kłótnie jego zdaniem były czystą stratą energii, a wszelkie taktyczne zagrywki uważał za wręcz destruktywne. Ich codzienne stosunki układały się na zasadzie: skoro tobie, kochanie, podoba się ta sukienka, to ją kup. Mnie też się podoba. Lubisz chińszczyznę? Doskonale! Chcesz oglądać trzy filmy pod rząd? Czemu nie? Jeśli coś mu się nie podobało, mówił to prostu krótko i węzłowato. Bez żadnych podtekstów czy niedomówień. Był jak otwarta księga. — Hej, nad czym tak dumasz? — zapytał znienacka, całując ją w czubek nosa. — Nie wyobrażałam sobie, że to może być takie proste. — Co mianowicie? — Miłość. — Co ty powiesz? — roześmiał się i spojrzał na zegarek. — Mamy jeszcze osiem minut, zanim będziesz musiała zadzwonić. Masz ochotę na szybkie pieszczotki? — szepnął takim tonem, że równie dobrze mógł to być żarcik, jak i całkiem poważna propozycja. — Kocham cię! — zaśmiała się Donna. — Czy to znaczy, że z pieszczotek nici? — Obiecuję ci to hojnie wynagrodzić. — Uhm, już się na to cieszę — znów pocałował ją w nos. — Wiesz, że masz śliczny nosek? Donna niespokojnie zerknęła na drzwi: — Chciałabym, żeby już tu byli. Po następnych dziesięciu minutach zdecydowała się zadzwonić. Z kuchni. Telefon dzwonił i dzwonił... No odbierz, Victorze, gdzie ty się podziewasz? — powiedziała głośno, nadsłuchując równocześnie odgłosów z holu; może 206 207 są już w drodze, może zaraz odezwie się dzwonek u drzwi... W telefonie coś dziwnie kliknęło i nagle włączył się automat: „Wybrany numer został wyłączony. Przepraszamy za utrudnienie. Wybrany numer"... — Psiakrew! — wyrwał jej się okrzyk. Akurat w chwili, gdy do kuchni weszli Mel i Annie. — Coś się stało? Nie przyjadą? — Nie, po prostu wybrałam niewłaściwy numer. Zgłosiła się jakaś baba z informacją, że „ten numer został wyłączony". — Dzieci będą musiały wkrótce iść do domu — zauważył Mel. — Możemy poprosić pana magika? — błagalnie spytała Annie. — Oczywiście, złotko — Donna westchnęła ciężko. — Przecież to twoje przyjęcie. Naprawdę nie rozumiem, co mogło się stać z Victorem! — No to już! Biegnij! — zawołał Mel, poganiając córkę żartobliwym klapsem. — Przykro mi, kochanie — zwrócił się do Donny — ale byłoby nieładnie pozbawiać dzieciarnię największej atrakcji. — Pewnie — przytaknęła machinalnie; myślami była gdzie indziej. — Uważasz — spytała niespokojnie — że coś im się stało? — Och, nie! Jestem przekonany, że Victor zabrał dzieciaki na jakąś dalszą wycieczkę i po prostu nie zdążył wrócić. — Pewnie tak... — No to chodźmy podziwiać Armanda. Podobno jest niesamowity. Było wpół do szóstej. Goście Annie rozeszli się już do domów. Solenizantka w skupieniu oglądała swe nowe nabytki, zaś Mel, Susan i Donna w drugim końcu wielkiego salonu popijali pożegnalny koktajl. — Nie mam pojęcia, co robić — Donna zaczynała się już niepokoić. — Poczekać tu jeszcze na Victora czy iść do domu? 208 — O której on zwykle odwozi dzieci? — zapytała Susan. — Między szóstą a wpół do siódmej. — Do ciebie? — Tak. Tutaj nigdy nie przyjeżdża. — Więc i dziś pewnie tego nie zrobi. — Masz rację, pójdę już do domu — zadecydowała Donna. Zaczynał ją ogarniać coraz większy niepokój, niejasny, lecz dziwnie uporczywy. — Odwiozę cię — Mel podniósł się z sofy. — Nie, nie! Obiecałeś przecież Annie, że zabierzesz ją na „Gwiezdne wojny". Susan mnie odwiezie. — Jasne — Susan szybko dopiła swój koktajl. — Nie martw się, Mel, posiedzę z Donną, póki Victor nie odwiezie dzieci. Po krótkiej dyskusji Mel w końcu ustąpił, aczkolwiek z dużą niechęcią. — Myślę, że przed wyjściem powinnaś do niego zadzwonić. — Nie! — wyrwało się Donnie. Tak głośno, że nawet Annie spojrzała w jej stronę. — Przepraszam — zmitygo-wała się zaraz, próbując opanować dojmujące uczucie paniki. — Nie chcę go denerwować. Nasze stosunki układały się ostatnio tak dobrze... Jeśli teraz zadzwonię, Victor może pomyśleć, że go kontroluję. Nie chcę, żeby zaczął podejrzewać... — Urwała. — Ostatnio tak bardzo się zmienił... — Znowu zamilkła w pół zdania. — Co ci jest, Donna? — zaniepokoił się Mel. — Ludzie się nie zmieniają — wyszeptała Donna dziwnie martwym głosem po trwającej długą chwilę ciszy. — Moja droga, o czym ty mówisz? — włączyła się Susan. — Ludzie się nie zmieniają. Pamiętasz, mówiłam ci to dwie godziny temu. Dlaczego Victor miałby się zmienić? — Donna zaczęła nagle nerwowo krążyć po pokoju, patrząc gdzieś przed siebie pustym wzrokiem. — Mój Boże, on się ani trochę nie zmienił! — krzyknęła histerycznie. — Czuję to! Och, Mel, Yictor jest dokładnie taki sam jak kiedyś! 14 Granice uczuć 209 są już w drodze, może zaraz odezwie się dzwonek u drzwi... W telefonie coś dziwnie kliknęło i nagle włączył się automat: „Wybrany numer został wyłączony. Przepraszamy za utrudnienie. Wybrany numer"... — Psiakrew! — wyrwał jej się okrzyk. Akurat w chwili, gdy do kuchni weszli Mel i Annie. — Coś się stało? Nie przyjadą? — Nie, po prostu wybrałam niewłaściwy numer. Zgłosiła się jakaś baba z informacją, że „ten numer został wyłączony". — Dzieci będą musiały wkrótce iść do domu — zauważył Mel. — Możemy poprosić pana magika? — błagalnie spytała Annie. — Oczywiście, złotko — Donna westchnęła ciężko. — Przecież to twoje przyjęcie. Naprawdę nie rozumiem, co mogło się stać z Victorem! — No to już! Biegnij! — zawołał Mel, poganiając córkę żartobliwym klapsem. — Przykro mi, kochanie — zwrócił się do Donny — ale byłoby nieładnie pozbawiać dzieciarnię największej atrakcji. — Pewnie — przytaknęła machinalnie; myślami była gdzie indziej. — Uważasz — spytała niespokojnie — że coś im się stało? — Och, nie! Jestem przekonany, że Victor zabrał dzieciaki na jakąś dalszą wycieczkę i po prostu nie zdążył wrócić. — Pewnie tak... — No to chodźmy podziwiać Armanda. Podobno jest niesamowity. Było wpół do szóstej. Goście Annie rozeszli się już do domów. Solenizantka w skupieniu oglądała swe nowe nabytki, zaś Mel, Susan i Donna w drugim końcu wielkiego salonu popijali pożegnalny koktajl. — Nie mam pojęcia, co robić — Donna zaczynała się już niepokoić. — Poczekać tu jeszcze na Victora czy iść do domu? — O której on zwykle odwozi dzieci? — zapytała Susan. — Między szóstą a wpół do siódmej. — Do ciebie? — Tak. Tutaj nigdy nie przyjeżdża. — Więc i dziś pewnie tego nie zrobi. — Masz rację, pójdę już do domu — zadecydowała Donna. Zaczynał ją ogarniać coraz większy niepokój, niejasny, lecz dziwnie uporczywy. — Odwiozę cię — Mel podniósł się z sofy. — Nie, nie! Obiecałeś przecież Annie, że zabierzesz ją na „Gwiezdne wojny". Susan mnie odwiezie. — Jasne — Susan szybko dopiła swój koktajl. — Nie martw się, Mel, posiedzę z Donną, póki Victor nie odwiezie dzieci. Po krótkiej dyskusji Mel w końcu ustąpił, aczkolwiek z dużą niechęcią. — Myślę, że przed wyjściem powinnaś do niego zadzwonić. — Nie! — wyrwało się Donnie. Tak głośno, że nawet Annie spojrzała w jej stronę. — Przepraszam — zmitygo-wała się zaraz, próbując opanować dojmujące uczucie paniki. — Nie chcę go denerwować. Nasze stosunki układały się ostatnio tak dobrze... Jeśli teraz zadzwonię, Victor może pomyśleć, że go kontroluję. Nie chcę, żeby zaczął podejrzewać... — Urwała. — Ostatnio tak bardzo się zmienił... — Znowu zamilkła w pół zdania. — Co ci jest, Donna? — zaniepokoił się Mel. — Ludzie się nie zmieniają — wyszeptała Donna dziwnie martwym głosem po trwającej długą chwilę ciszy. — Moja droga, o czym ty mówisz? — włączyła się Susan. — Ludzie się nie zmieniają. Pamiętasz, mówiłam ci to dwie godziny temu. Dlaczego Victor miałby się zmienić? — Donna zaczęła nagle nerwowo krążyć po pokoju, patrząc gdzieś przed siebie pustym wzrokiem. — Mój Boże, on się ani trochę nie zmienił! — krzyknęła histerycznie. — Czuję to! Och, Mel, Yictor jest dokładnie taki sam jak kiedyś! 208 14 Granice uczuć 209 Susan łagodnie spróbowała zaprowadzić ją na sofę. — Uspokój się, Donna, usiądź na chwileczkę. — Nie! — Donna gwałtownie odtrąciła rękę przyjaciółki. Oczy miała szeroko otwarte, rozszerzone źrenice utkwione w jeden punkt, zupełnie jakby oglądała jakiś koszmar. Przypomniało jej się wczorajsze przedpołudnie i słowa Victora: „Pożegnaj się z mamą". — Och, nie! — Zostaw ją, Susan — szepnął Mel. Donna zauważyła kątem oka, że Annie, spłoszona jej okrzykiem, porzuciła płyty i zaczęła zbliżać się do ojca. — Zadzwonię do Victora — zadecydował Mel — może... — Jego tam nie będzie! — krzyknęła Donna. Niejasny niepokój nękający ją przez całe popołudnie przeszedł teraz w potworny strach. — On wyjechał! Wiem, że wyjechał! I zabrał z sobą moje dzieci! — Tatusiu... — wyjąkała przestraszona Annie. — Chwileczkę, kochanie. Posłuchaj, Donna, myślę, że nie ma sensu siedzieć tu i martwić się na zapas. Lepiej jedźmy zobaczyć, co się stało. — Dokąd mamy jechać? — Do jego domu. — Przecież ty nie możesz... Obiecałeś Annie zabrać ją do kina. — Przestań. To pieprzone kino może poczekać, prawda, córeczko? — Tak — bąknęła dziewczynka z nutką lekkiego zawodu w głosie. — To pieprzone kino może poczekać. — Dobry z ciebie dzieciak — Mel pieszczotliwie zmierzwił jej włosy. — Susan, możesz zostać z Annie, póki nie wrócimy? — Nie ma sprawy. Zadzwonicie do mnie, jak tylko coś się wyjaśni? — Oczywiście — zapewnił ją Mel, otwierając drzwi. Nieco chłodniejsze powietrze niosło już zapowiedź nadchodzącej nocy. Donna przez całą drogę nie przestawała mówić — pod wpływem irracjonalnego strachu, że jeśli tylko zamilknie, wszystkie jej najgorsze obawy okażą się prawdą. — Jego już nie ma, zobaczysz, Mel. Victor wyjechał. Ten telefon... Wiedziałam od początku, że to nie pomyłka, tylko nie chciałam uwierzyć... Wcześniej też... Kiedy nie pojawił się o czwartej, wmawiałam sobie, że to nic takiego, jest jeszcze mnóstwo czasu. Wynajdywałam wszelkie możliwe usprawiedliwienia, żeby tylko nie dopuścić do siebie tej myśli, ale w głębi duszy wiedziałam... Czułam to przez skórę już od chwili, gdy coś kazało mi powiedzieć Susan, że ludzie się nie zmieniają. To mnie samej mówił o tym mój wewnętrzny głos, a ja go nie chciałam słuchać! Bo uwierzyłam jemu, Victorowi! O Chryste! Uwierzyłam w każde jego słowo! Wydawał się taki zmartwiony, że dzieci ominie przyjęcie, a ja głupia dałam się na to złapać! Zaczęłam go przekonywać, że nie powinien mieć żadnych skrupułów, że to jego prawo zabierać dzieci na weekend, wyobrażasz sobie? Jak mogłam być tak naiwna? Przecież żyłam z tym człowiekiem sześć lat, pamiętam jego groźby. Powiedział mi bez ogródek, że żaden sąd nie odbierze mu dzieci! Że gdyby nawet przyznano mi prawo opieki, to i tak z nim nie wygram, bo mnie zniszczy. „Skasuje do zera!" Jak mogłam o tym zapomnieć? Jak mogłam nie pamiętać, że raz już przecież popalił za sobą mosty, tam, w Connecticut? Z dnia na dzień rzucił wtedy wszystko i wyjechał! — A co mogłaś zrobić? Gdybyś nawet jakimś cudem umiała przewidzieć, że właśnie tak chce postąpić, i tak nie byłabyś w stanie niczemu zapobiec. — Och, Mel, ty też uważasz, że on uciekł, prawda? — spytała ze łzami w oczach. — Przekonamy się za parę minut. — Dlaczego pozwoliłam się tak otumanić? Przecież go znam! Wiesz, jak mi go przedstawiono? „To najlepszy sprzedawca na całej naszej półkuli"! On sam mi wciąż powtarzał, że potrafi sprzedać wszystko, nawet piasek Arabom! Rozumiesz, Mel? I to właśnie zrobił. Wcisnął mi pustynię pełną piasku! Wszystko, co robił w ostatnich tygodniach, było rzucaniem mi piasku w oczy! Udawał, że mięknie, och, nie od razu, wiedział, że gdyby nagle zmienił front, zaczęłabym coś podejrzewać... Musiał być wiarygodny, dlatego luzował po troszeczku, z tygodnia na tydzień, aż w końcu wszystko kupiłam... Tak jak to sobie zaplanował. On też zna mnie na wylot. O Boże, Boże! Jak myślisz, kiedy on to uknuł? Mel nie odpowiedział. Nie było potrzeby. Oboje nie mieli złudzeń co do tego, że jeśli Victor rzeczywiście postanowił porwać dzieci, to najpewniej zaczął realizować swój zamysł już w dniu ogłoszenia wyroku, a może i wcześniej — tego wieczoru, gdy Donna wyniosła się z domu. Pewnie od razu nazajutrz rozpoczął przygotowania do wyjazdu, oczywiście w głębokiej tajemnicy, a potem czekał już tylko na właściwą chwilę. — Urodziny Annie spadły mu jak z nieba — stwierdziła Donna z cichą goryczą. — Móc zemścić się na mnie w takim dniu to dla niego ekstraprzyjemność. Sól na otwartą ranę... Przed jej domem w Lakę Worth nie było żadnego samochodu, mimo to wysiadła, żeby się upewnić. Wróciła po krótkiej chwili: — Tu ich nie ma. W drodze do Lantany nagle zaczęła się trząść: — Mel, a jeśli... O Boże!... a jeśli on... zrobił z nimi coś okropnego?... Mel czym prędzej zjechał na pobocze, wyłączył silnik i mocno ją objął. — Przestań, kochanie, spójrz na mnie! — powiedział łagodnie. Uniósł jej głowę, zmuszając w ten sposób, by popatrzyła mu w oczy: — Wpadłaś w panikę i to ona podsuwa ci takie myśli. Uspokój się, moja droga! Przecież nawet jeszcze nie wiemy, czy w ogóle cokolwiek się stało. Może Victor jest w domu i właśnie zamierza odwieźć ci dzieci. A wyobrażanie sobie, że mógł im wyrządzić jakąkolwiek krzywdę, to już kompletny absurd. Bez względu na to, jaki był dla ciebie, za jedno mógłbym dać głowę: dzieci nie skrzywdzi. Za bardzo je kocha. Prawda, 212 że bywa niemiły, ale nie jest przecież bestią! Sama to mówiłaś. Wypłacz się, dziecinko — rzekł miękko, gdy położyła mu głowę na piersi i zaczęła histerycznie szlochać. Po paru minutach kryzys minął. Usiadła prosto, wytarła oczy i gdy ruszyli dalej, raptem zaczęła się śmiać: — Ale byłby numer, gdyby się okazało, że poniosła mnie wyobraźnia! Ja tu zamartwiam się na śmierć, a tymczasem zastajemy go w domu i wszystko się całkiem logicznie wyjaśnia! Już widzę, jaką zrobi minę! Zawsze mi mówił, że zamartwianie się bez powodu to moja specjalność. Ale będzie mi głupio, kiedy się okaże, że zupełnie niepotrzebnie zepsułam Annie urodziny! Tak chciała iść z tobą do kina... — Przestań przejmować się tym kinem. — Zastaniemy go w domu —mówiła dalej jak w transie — i wiesz, co mi powie? „Cały tusz ci spłynął"! — Roześmiała się znów histerycznie z desperacką nadzieją, że jeśli tylko zdoła mocno uwierzyć w te słowa, staną się one prawdą. Spraw, Boże, aby tak było! W domu Victora wszystkie okna od frontu były ciemne. — O Chryste! — Spokojnie, Donna, może są po drugiej stronie. Równocześnie wyskoczyli z auta. Dom był zamknięty na głucho, a ona nie miała już kluczy. W skrajnej rozpaczy rzuciła się na drzwi, próbując wyważyć je ciałem. Ani drgnęły. Mel pobiegł na tyły domu, ona zaczęła wspinać się na okna. — Z tyłu pusto — oznajmił Mel po powrocie. — Tu nikogo nie ma — wyszeptała Donna z cichą rezygnacją. — Wiedziałam. — Wszystkie meble stoją. — To nic nie znaczy. Po co mu meble? — Stała jak martwa przed frontowym wejściem, powtarzając w kółko: — Wyjechał. Zabrał mi dzieci. — Znajdziemy go, moja droga, przyrzekam ci, że go znajdziemy. — Donna, to ty? — dobiegł ich czyjś głos. Zza domu wyłoniła się nagle Arlene Adilman. — Wydawało mi się, że 213 to ty — oznajmiła, stając przed Donną — ale nie byłam pewna. Oczy już nie te co kiedyś... — Gdzie Victor?! — Wczoraj wyjechał — odrzekła pani Adilman tonem tak obojętnym, jakby nie dostrzegała wzburzenia Donny. — Dom sprzedał nieźle — poinformowała ją równie rzeczowo — z meblami i całym urządzeniem. Wziął za wszystko okrągłe osiemdziesiąt pięć tysięcy, podobno gotówką. Będzie tu mieszkać jakaś młoda para. Bardzo sympatyczni ludzie. Jutro się mają wprowadzić. Podobno już trzy miesiące temu dobili targu. A ja nic nie wiedziałam — dodała z lekką urazą. —Victor do wczoraj nie puścił pary z ust. Dopiero jak się przyszedł pożegnać... Zostawił to dla ciebie — podała Donnie niewielką kopertę. — Mówił, że pewnie dziś przyjdziesz. Donna gwałtownie wyrwała kopertę zdumionej kobiecie. Przez kilka sekund bezradnie miętosiła ją w palcach, próbując rozerwać papier, lecz ręce jej się trzęsły jak w ataku epilepsji. Kopertę otworzył Mel. W środku był jakiś bilecik; wyjął go i oddał Donnie bez czytania. — Dokąd pojechał Victor? — zapytał panią Adilman. — Nie mam pojęcia. Jak to — kobieta zająknęła się nagle, szeroko otwierając oczy — to wy nie wiecie? Donna? Ty nic nie wiedziałaś? Donna przebiegła wzrokiem bilecik i nagle zaczęła wyć. Z początku był to głuchy skowyt, który z każdą chwilą nabierał mocy, zmierzając ku coraz wyższym rejestrom; osiągnąwszy apogeum, zawisł na jednym tonie jak ostatnia skarga śmiertelnie rannego zwierzęcia. Mel rzucił się ku niej i mocno przycisnął do siebie, lecz krzyk nie ustawał — przenikliwy, świdrujący, straszny. Zdawał się nie mieć końca. Można było od tego zwariować. Wydobywszy bilet z kurczowo zaciśniętej ręki, Mel podniósł go do oczu. Było tam tylko jedno zdanie: Największa sztuka to nauczyć się z tym żyć. Zmiął w dłoni biały prostokącik i gniewnie cisnął go na ziemię. ROZDZIAŁ 16 — Jak ubrane były dzieci? Dyżurny policjant, niski mężczyzna w randze porucznika, miał twarz okrągłą jak księżyc w pełni i zielonkawe, złociście nakrapiane oczy. Mimo swej potężnej muskulatury wydawał się dziwnie nijaki, jakby nalany podbródek i zbyt okrągłe policzki pozbawiły go nie tylko wszystkiego, co charakterystyczne, ale i samego charakteru. I wszelkich emocji, pomyślała przelotnie Donna. Taka twarz to dla policjanta pewnie idealna maska... Czuła w tej chwili już tylko skrajne znużenie. W nocy oboje z Melem nie zmrużyli oka. Zaraz po powrocie do domu zaczęli dzwonić na policję, kazano im jednak zgłosić się dopiero w poniedziałek. Nocą, oświadczył dyżurny, policja zmuszona jest interweniować w tylu poważnych zajściach, że na nic innego nie starcza już czasu. Wyglądało to raczej na unik: ciężkie przestępstwa zdarzały się w Palm Beach wcale nie tak często. Tak czy inaczej miejscowi stróże prawa nie udzielili im żadnej pomocy. Telefony do Danny'ego Vogla i innych znajomych Victora również nie przyniosły rezultatów: nikt nic nie wiedział. Nie było powodu, aby im nie wierzyć. Victor nie miał zwyczaju zwierzać się komukolwiek ze swych zamierzeń, a już teraz z pewnością by tego nie zrobił. Za duże ryzyko. O nie, to nie Victor. Jego zniknięcie musiało być błyskawiczne, całkowite i ostateczne. Swoim zwyczajem zaplanował to sobie 215 perfekcyjnie. Poproszeni o pomoc dwaj adwokaci, panowie Gerber i Stamler, także nie byli w stanie udzielić na poczekaniu żadnej sensownej rady, mimo to obaj zgodzili się na spotkania. Miały odbyć się po południu. — Adam miał na sobie białe spodenki i trykotową koszulkę w biało-niebieskie pasy — odrzekła w odpowiedzi na pytanie policjanta. Przed oczami jak żywa stanęła jej scena w łazience: Adam na sedesie z miną małego lorda. — I niebieskie sandałki, bez skarpetek — dodała ze ściśniętym gardłem. — A dziewczynka? Teraz już zaczęła płakać. Oczy miała tak opuchnięte, że prawie nie było ich widać. — Ubrana była w sukieneczkę w biało-czerwoną kratkę i takie same majteczki z falbankami. Na nóżkach miała sandałki. Białe... — urwała na chwilę, przypominając sobie czuły uścisk malutkich rączek oplatających jej szyję. „Mniam, mniam, zaraz cię zjem, mój ty słodki cukierecz-ku" — ...i białą wstążkę we włosach. Ma mocno wijące się włoski. — Tak, widać to na fotografii, którą nam pani przyniosła — grzecznie przypomniał porucznik, biorąc do ręki zdjęcie. — Śliczne dzieci. — O tak. — Donna chwyciła za rękę siedzącego obok niej Mela. Funkcjonariusz tymczasem zapisał coś na kar-teluszku. Nazywał się Stan Robinson, jak głosiła stojąca na biurku tabliczka identyfikacyjna. Na oko sądząc, mógł mieć około pięćdziesiątki. Donna wyczuła, że układa sobie w myślach jakąś dłuższą kwestię i że nie będzie to chyba nic dobrego. — Nie lubię takich spraw — oświadczył — a niestety jest ich coraz więcej. Porywanie własnych dzieci to już istna plaga. Osobiście uważam, że rozwiedzeni rodzice wyrządzają przez to ogromną krzywdę swym dzieciom, tym bardziej więc ubolewam, że w takich przypadkach jesteśmy właściwie bezradni. — Jak to bezradni? Dlaczego? — ostro zapytała Donna. — Czyn, którego dopuścił się pani eks-mąż, to tak zwane legalne porwanie — spokojnie wyjaśnił porucznik. — Rodzic uprowadza własne dziecko, nie jest to zatem porwanie sensu stricto. Nikt tu nie żąda okupu, a sprawca nie zamierza skrzywdzić swojego syna czy córki. Policja nie może go ścigać, bo nie ma na to odpowiedniej sankcji. Wcześniejsi ustawodawcy nie brali pod uwagę takich przypadków. Ostatnio wciąż się o tym mówi, ja jednak nie bardzo wierzę, żeby dało się rozwiązać ten problem za pomocą samego zapisu w kodeksie. Jeśli nawet zostanie uchwalony, trudno będzie go wyegzekwować. — Ale przecież Victor Cressy popełnił przestępstwo, sprzeciwiając się postanowieniu sądu! — wtrącił z oburzeniem Mel. — Tak, to prawda. Możemy wytoczyć mu sprawę, ale najpierw spróbujcie go znaleźć. — Jak to? — Donnie zaczęło dziwnie szumieć w uszach. — Policja nie zamierza nam pomóc? — Zrobimy co w naszej mocy, obawiam się jednak, że skutek będzie znikomy. Pamięta pani, na ile lat zniknęła Patty Hearst, mimo że szukał jej cały kraj i wszyscy święci na dodatek? A tutaj chodzi o człowieka, którego nikt nie zna i który może się ukryć w dowolnym punkcie kuli ziemskiej. Czy dzieci mają paszporty? — Co? — Do czyjego paszportu wpisane zostały dzieci: pani czy byłego męża? Donna popatrzyła w sufit, gorączkowo próbując to sobie przypomnieć. — Do mojego — odrzekła po chwili, podniesiona nieco na duchu. — Kiedy w zeszłym roku odnawiałam paszport, kazałam je wpisać. Sama nie wiem dlaczego. Mel wolną ręką uścisnął ich splecione dłonie, jakby i jemu przybyło otuchy. — W takim razie wiemy przynajmniej jedno: nie mogą opuścić kraju — zauważył porucznik, wychodząc zza biurka. — Zawęża to trochę obszar poszukiwań, lecz i tak pozostaje on ogromny: pięćdziesiąt stanów plus Kanada, 216 217 I gdzie, jak pewnie pani wiadomo, można dostać się bez paszportu. Skontaktujemy się z urzędem imigracyjnym, wątpię jednak, czy znajdzie się tam jakiś ślad. — Co jeszcze policja może zrobić? — zapytał Mel. — Proszę powiedzieć konkretnie. — W zasadzie mogę już tylko udzielić państwu wskazówek, w jaki sposób prowadzić poszukiwania. — Mianowicie? — Proszę zadzwonić do wszystkich miejscowych linii lotniczych i sprawdzić, czy Victor Cressy wraz z dziećmi nie korzystał ostatnio z ich usług. Może figuruje w jakimś spisie pasażerów? Zadzwoniłbym też na lotniska w Tampie i Miami. Uprzedzam, że będzie z tym mnóstwo zachodu: wiadomo, ile jest tych linii, a codzienna liczba lotów sięga setek. Uciekinier miał w czym wybierać, jeśli oczywiście zdecydował się na samolot. Należy przypuszczać, że tak, tyle że pewnie posłużył się innym nazwiskiem, a bilety kupił za gotówkę. Ja na jego miejscu tak bym właśnie zrobił. Może pani także skontaktować się z jego bankiem. Istnieje pewne, aczkolwiek dość niewielkie prawdopodobieństwo, że dokonał transferu pieniędzy. Wątpię jednak, czy udzielą pani informacji... Proszę też zadzwonić do jego firmy: mógł otrzymać przeniesienie. Poza tym proszę dzwonić wszędzie, gdzie się da: do swego prawnika, do wszystkich krewnych i znajomych pani byłego męża. Warto też rozesłać fotografie do wszystkich życzliwych osób zamieszkałych poza granicami naszego stanu. Może pani wynająć prywatnego detektywa, tyle że to sprawa dość kosztowna, a wyniki niewspółmierne zazwyczaj do kosztów, chyba że będzie go pani bez przerwy popędzać, podsuwając ciągle nowe tropy. Radzę sobie przypomnieć, czy były małżonek nie wspominał o jakichś ulubionych miejscach, gdzie chciałby na przykład zamieszkać? Co lubi robić w wolnym czasie? Może interesuje się jakąś konkretną dziedziną sportu? — Zakończywszy rundę po pokoju, porucznik oparł się o biurko. — Mówię o tym dlatego, że właśnie niedawno mieliśmy taką sprawę. Rozwiedziony ojciec uprowadził córkę, chyba sześcioletnią. Matka zrobiła 218 wszystko, co możliwe: prawnicy, detektywi plus grupa ochotników przez rok szukali go po całym kraju. Bez skutku. I nagle jest! Wykryto go w Kolorado. Żona wiedziała, że lubi jeździć na nartach. Ale wie pani, kto go odnalazł i jak? Nie detektywi ani prawnicy, ani nawet żona, tylko pewien znajomy tej pani, zamieszkały, proszę sobie wyobrazić, w Republice Południowej Afryki! Przyjechał akurat do Aspen na narty i spostrzegł faceta na stoku. Stał sobie w kolejce do wyciągu. — Victor nie lubi nart — wymamrotała Donna. Zaczęło jej znów szumieć w uszach. — Nie chodzi konkretnie o narty... — Rozumiemy, poruczniku — uciął Mel. — Cóż, bardzo mi przykro, że nie mogę służyć państwu bardziej skuteczną pomocą — oświadczył porucznik Robinson, wracając na swoje miejsce. — Nam również — Mel podniósł się z krzesła i pomógł wstać Donnie. Czuła się bardzo dziwnie. Szum w uszach stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej natarczywy. Zdołała postąpić ledwie parę kroków, gdy nagle ugięły się pod nią kolana i tylko szybka interwencja Mela uratowała ją przed upadkiem. Ten szum... Potem straciła przytomność i wreszcie przestała go słyszeć. Leonora Cressy miała oczy Victora i jego pełne usta, lecz poza tym nie łączyło jej z synem żadne podobieństwo. Była osobą niskiego wzrostu, miała jasną cerę i włosy — pewnie farbowane — podczas gdy Victor był klasycznym okazem wysokiego, smagłego bruneta, no, może nie tak zupełnie klasycznym ze względu na barwę oczu. Wydawała się dosyć krępa, lecz nieźle maskował to strój, gustowny i bardzo staranny. Jej makijaż również wykonany był wręcz artystycznie. Wiedząc, że pani Cressy zbliża się do siedemdziesiątki, Donna nie mogła wyjść z podziwu. Matka Victora wyglądała przynajmniej o dziesięć lat młodziej i mimo zmęczonych oczu była wciąż jeszcze kobietą bardzo atrakcyjną. Zapytana o syna, odrzekła krótko i szczerze: 219 — Nie widziałam go od ośmiu lat. Donnie po tych słowach zrobiło się słabo. Przez ostatnie pięć dni przeżyła już wiele takich rozczarowań, lecz zamiast się z nimi oswoić, znosiła je coraz gorzej. Idąc za radą porucznika, oboje z Melem obdzwonili już wszystkich znajomych Victora, których mogła sobie przypomnieć. Ani jedna z tych osób nie była w stanie podsunąć im żadnej wskazówki co do miejsca jego pobytu. Victor nie tylko z nikim nie rozmawiał o swoich planach, lecz ukrywał je tak przemyślnie, że gdy nagle zniknął, nawet jego szefowie byli tym kompletnie zaskoczeni. Przedstawiciele linii lotniczych nie chcieli początkowo udzielać żadnych w ogóle informacji, dopiero po interwencji policji, która nakazała im sprawdzić listy pasażerów, niechętnie wyrazili zgodę. Cóż, kiedy wszyscy udzielili takiej samej odpowiedzi: żaden Victor Cressy nie figuruje w rejestrach sobotnich lotów z Palm Beach, Miami i Tampy. Fakt, że podróżował z dziećmi, nie miał większego znaczenia. Zbyt wielu było takich pasażerów, by ktokolwiek mógł ich zapamiętać. Jeśli na dodatek Victor podał zmyślone nazwisko, a na to wyglądało, dalsze poszukiwania za pośrednictwem linii lotniczych nie rokowały żadnych szans powodzenia. W banku, w którym kiedyś oboje z Victorem mieli wspólne konto, odmówiono Donnie wszelkich informacji. W ostatniej chwili jedna z kasjerek, widocznie pod wpływem współczucia, szepnęła jej tylko, że pan Victor Cressy zlikwidował swe tutejsze konto mniej więcej przed trzema miesiącami. Można było się tego spodziewać, a jednak Donna wciąż przeżywała straszliwe rozczarowania. Spotkanie z Edem Gerberem, który zachowywał się teraz znacznie sympatyczniej niż w sądzie, okazało się bezowocne. Adwokat był szczerze zdziwiony postępkiem swojego klienta, twierdził jednak, że nie dysponuje żadną wiedzą, która by mogła w jakikolwiek sposób ułatwić poszukiwania. Pan Stamler okazał się bardziej pomocny: obiecał natychmiast uruchomić swe liczne kontakty w różnych stanach, wynajął również prywatnego detektywa, który jednak jak dotąd zdołał tylko ustalić, że Victor sprzedał swój wóz — za gotówkę — właścicielowi parkingu używanych samochodów przy South Dixie. Odstawił go tam najwidoczniej zaraz po sobotniej bytności u Donny. Detektyw sprawdził także kolejny możliwy trop: jeśli Victor wynajął limuzynę lub skorzystał z taksówki, kierowca mógł go zapamiętać. Właściciel jednej z taksówek przypominał sobie mgliście jakiegoś klienta z dziećmi, którego odwoził na lotnisko w sobotę lub w niedzielę, ale które to były linie? Gdyby nawet to sobie przypomniał, trop ten prowadził i tak donikąd. Po odprawieniu taksówki Victor mógł wziąć drugą i kazać się zawieźć na inne lotnisko, a poza tym nie figurował w spisach pasażerów i to ostatecznie przesądzało sprawę. Znając swojego eks-męża, Donna była przekonana, że zastosował wszelkie możliwe sztuczki, aby zmylić pogoń. Kluczył pewnie jak lis, przesiadając się po drodze w kilku różnych miastach, a jaką miał z tego uciechę! Oboje z Melem rozesłali fotografie Victora i dzieci do wszystkich znajomych, jacy tylko przyszli im na myśl. Mel zawiadomił o sprawie swoje cztery siostry (dwie mieszkały w Los Angeles, pozostałe na wschodnim wybrzeżu) i dwóch braci, z których jeden osiedlił się w stanie Waszyngton, drugi zaś na Hawajach. Zdjęcia otrzymała również siostra Donny, mieszkająca obecnie w Anglii, na wypadek gdyby Victorowi udało się jednak w jakiś sposób wywieźć dzieci z kraju. Po tym wszystkim postanowili złożyć wizytę Leonorze Cressy. Matka Victora z oczyma pełnymi łez wysłuchała opowieści Donny. Wydawało się, że w miarę poznawania kolejnych faktów staje się coraz mniejsza i słabsza. Kiedy w końcu otworzyła usta, wydobył się z nich ledwo słyszalny szept: — Mój Boże, nie wiedziałam nawet, że mam wnuki... — Strasznie mi przykro, proszę mi wierzyć — zapewniła ją Donna. Naprawdę współczuła tej starej kobiecie. — W pierwszych latach naszego małżeństwa prosiłam Yictora, i to wiele razy, żeby mi pozwolił do pani za- — Nie widziałam go od ośmiu lat. Donnie po tych słowach zrobiło się słabo. Przez ostatnie pięć dni przeżyła już wiele takich rozczarowań, lecz zamiast się z nimi oswoić, znosiła je coraz gorzej. Idąc za radą porucznika, oboje z Melem obdzwonili już wszystkich znajomych Victora, których mogła sobie przypomnieć. Ani jedna z tych osób nie była w stanie podsunąć im żadnej wskazówki co do miejsca jego pobytu. Victor nie tylko z nikim nie rozmawiał o swoich planach, lecz ukrywał je tak przemyślnie, że gdy nagle zniknął, nawet jego szefowie byli tym kompletnie zaskoczeni. Przedstawiciele linii lotniczych nie chcieli początkowo udzielać żadnych w ogóle informacji, dopiero po interwencji policji, która nakazała im sprawdzić listy pasażerów, niechętnie wyrazili zgodę. Cóż, kiedy wszyscy udzielili takiej samej odpowiedzi: żaden Victor Cressy nie figuruje w rejestrach sobotnich lotów z Palm Beach, Miami i Tampy. Fakt, że podróżował z dziećmi, nie miał większego znaczenia. Zbyt wielu było takich pasażerów, by ktokolwiek mógł ich zapamiętać. Jeśli na dodatek Victor podał zmyślone nazwisko, a na to wyglądało, dalsze poszukiwania za pośrednictwem linii lotniczych nie rokowały żadnych szans powodzenia. W banku, w którym kiedyś oboje z Victorem mieli wspólne konto, odmówiono Donnie wszelkich informacji. W ostatniej chwili jedna z kasjerek, widocznie pod wpływem współczucia, szepnęła jej tylko, że pan Victor Cressy zlikwidował swe tutejsze konto mniej więcej przed trzema miesiącami. Można było się tego spodziewać, a jednak Donna wciąż przeżywała straszliwe rozczarowania. Spotkanie z Edem Gerberem, który zachowywał się teraz znacznie sympatyczniej niż w sądzie, okazało się bezowocne. Adwokat był szczerze zdziwiony postępkiem swojego klienta, twierdził jednak, że nie dysponuje żadną wiedzą, która by mogła w jakikolwiek sposób ułatwić poszukiwania. Pan Stamler okazał się bardziej pomocny: obiecał natychmiast uruchomić swe liczne kontakty w różnych stanach, wynajął również prywatnego detektywa, który jednak jak dotąd 220 zdołał tylko ustalić, że Victor sprzedał swój wóz — za gotówkę — właścicielowi parkingu używanych samochodów przy South Dixie. Odstawił go tam najwidoczniej zaraz po sobotniej bytności u Donny. Detektyw sprawdził także kolejny możliwy trop: jeśli Victor wynajął limuzynę lub skorzystał z taksówki, kierowca mógł go zapamiętać. Właściciel jednej z taksówek przypominał sobie mgliście jakiegoś klienta z dziećmi, którego odwoził na lotnisko w sobotę lub w niedzielę, ale które to były linie? Gdyby nawet to sobie przypomniał, trop ten prowadził i tak donikąd. Po odprawieniu taksówki Victor mógł wziąć drugą i kazać się zawieźć na inne lotnisko, a poza tym nie figurował w spisach pasażerów i to ostatecznie przesądzało sprawę. Znając swojego eks-męża, Donna była przekonana, że zastosował wszelkie możliwe sztuczki, aby zmylić pogoń. Kluczył pewnie jak lis, przesiadając się po drodze w kilku różnych miastach, a jaką miał z tego uciechę! Oboje z Melem rozesłali fotografie Victora i dzieci do wszystkich znajomych, jacy tylko przyszli im na myśl. Mel zawiadomił o sprawie swoje cztery siostry (dwie mieszkały w Los Angeles, pozostałe na wschodnim wybrzeżu) i dwóch braci, z których jeden osiedlił się w stanie Waszyngton, drugi zaś na Hawajach. Zdjęcia otrzymała również siostra Donny, mieszkająca obecnie w Anglii, na wypadek gdyby Victorowi udało się jednak w jakiś sposób wywieźć dzieci z kraju. Po tym wszystkim postanowili złożyć wizytę Leonorze Cressy. Matka Victora z oczyma pełnymi łez wysłuchała opowieści Donny. Wydawało się, że w miarę poznawania kolejnych faktów staje się coraz mniejsza i słabsza. Kiedy w końcu otworzyła usta, wydobył się z nich ledwo słyszalny szept: — Mój Boże, nie wiedziałam nawet, że mam wnuki... — Strasznie mi przykro, proszę mi wierzyć — zapewniła ją Donna. Naprawdę współczuła tej starej kobiecie. — W pierwszych latach naszego małżeństwa prosiłam Yictora, i to wiele razy, żeby mi pozwolił do pani za- 221 dzwonić, niestety, nie chciał o tym słyszeć. Miałam nadzieję, że może pani nawiąże z nami jakiś kontakt. — Dzwoniłam do niego przez dwa lata, ale nigdy się do mnie nie odezwał, więc w końcu przestałam... — W jaki sposób dowiedziała się pani, że syn mieszka w Palm Beach? — Donna drgnęła na dźwięk głosu Mela: prawie zapomniała, że tu jest. — Jedna moja znajoma spędzała tam zimę i przypadkiem natknęła się na Victora. Udawał, że jej nie zna, ale ta osoba nie dała mu się oszukać. Przypadek. Taki jak ten w Kolorado. Ale jak długo mam czekać na podobny zbieg okoliczności?, pomyślała Donna. Miesiąc? Rok? Pięć lat? Myśl ta wprawiła ją w drżenie. By choć trochę się uspokoić, zaczęła rozglądać się po salonie. Wnętrze wyglądało stylowo. Meble były stare, lecz podobnie jak ich właścicielka doskonale zakonserwowane. Czując, że wraca jej opanowanie, a wraz z nim trochę nadziei, pochyliła się w stronę pani Cressy. — Czy mogłaby mi pani opowiedzieć coś o Victorze? Chodzi mi o takie rzeczy, które by mogły stać się dla mnie wskazówką, gdzie go szukać. Jakieś cechy charakteru, wydarzenia z dzieciństwa... sama nie wiem. Jej rozmówczyni skinęła głową na znak, że rozumie, o co chodzi. — Zawsze był strasznie drażliwy — powiedziała bardzo powoli, wypowiadając widocznie pierwszą nasuwającą się myśl. — Wszystko tak bardzo brał sobie do serca! Nawet gdy jeszcze był dzieckiem, trzeba było ogromnie uważać, co się do niego mówi, bo każdy drobiazg mógł wywołać nieporozumienie. Najlepsze intencje potrafił odczytać na opak. Trzeba było ważyć każde słowo... — powtórzyła w zadumie. — Przejmował się każdym najprostszym zadaniem: czy potrafi to zrobić dokładnie tak, jak należy. A gdy przypadkiem mu się nie powiodło, zawsze winien był temu ktoś inny. On nigdy. Pierwszego dnia każdego roku szkolnego był dosłownie chory z niepokoju, a powodem było takie głupstwo! Klasom przydzielano wtedy nowe sale, a on umierał ze strachu, czy na pewno trafi do właściwej! Bo co będzie, kiedy się pomyli? — Pani Cressy zamilkła; pogrążona w świecie wspomnień zapomniała o rzeczywistości. Donna wyrwała ją z transu: — Mam do pani wielką prośbę. Czy zechce mnie pani zawiadomić, gdyby Victor dał jakiś znak życia? — Nie — odrzekła krótko Leonora Cressy. W uszach Donny to ciche „nie" zabrzmiało nieledwie jak wystrzał, wprawiając ją zarazem w kompletne oszołomienie. Przez ułamek sekundy skłonna była nawet przypuszczać, że jej proste skądinąd pytanie zostało źle zrozumiane. Widząc jej konsternację, pani Cressy po chwili wahania —najwyraźniej nie była pewna, jakiej formy powinna użyć, zwracając się do eks-synowej — zaczęła wyjaśniać swoje stanowisko. — Należy zrozumieć — stwierdziła bezosobowo, postanowiwszy widocznie ominąć tę rafę — że osiem lat temu naraziłam się swemu jedynemu synowi i przez to go utraciłam. Do dziś nie przestaję nad tym ubolewać. Po raz drugi nie mogę i nie chcę popełnić takiego błędu. — Nie pomoże mi pani?! —Donnie nie mieściło się to w głowie. — Od ośmiu lat proszę Boga o drugą szansę — powiedziała ze smutkiem jej była teściowa. — Mogłabym oczywiście obiecać, że spełnię pani prośbę, ale nie chcę was okłamywać: jeśli Victor postanowi dać mi tę szansę, jeżeli się do mnie odezwie, po raz drugi już go nie zawiodę. — Ale przecież pani nigdy go nie zawiodła! — On uważa, że tak. Jakie to dziwne—wolno pokręciła głową — że im bardziej człowiek się stara postępować uczciwie, tym gorszy odnosi to skutek. Przynajmniej tak było ze mną. Kiedy Victor ożenił się z Janinę, nigdy nie mieszałam się w ich sprawy. Wystrzegałam się tego jak ognia. Jeśli tak się zdarzyło, że sami zaczynali mówić o swoich konfliktach, wysłuchiwałam po prostu obydwu stron, powstrzymując się od wszelkich komentarzy. Nikogo nie osądzałam. Wydawało mi się, że bezstronność jest rzeczą fair i co? Co mi z tego przyszło? Straciłam syna. 223 mówiłam, niezły z niej numer. Z wierzchu niby taka trusia, ale w środku, ho, ho! Twardy charakterek! Wie pani, jak ją nazywałam, oczywiście po cichu? Smok w mysiej skórze! — Janinę na chwilę zamilkła i z grymasem pokręciła głową. — Trochę mi głupio, że tak o niej mówię. Wszystko to prawda, ale prawdą jest i to, że gdy Victor odszedł, okazała mi dużo serca. Byłam wtedy w kiepskim stanie, a ona bardzo się mną zajęła, prawie jak matka. Aż tu nagle Victor postawił jej ultimatum: on albo ja. Pewno trochę ją to zbiło z tropu czy co, dokładnie nie wiem, jak to było, w każdym razie za długo zwlekała z odpowiedzią, a on momentalnie zabrał się i wyszedł, a następnego dnia zniknął! Przepadł bez śladu! — Janinę odeszła od okna i stanęła przed Donną i Melem. — I cóż ona wtedy robi? Szast-prast i nie ma Janinę! Przestałam dla niej istnieć. Skasowała mnie tak samo jak on. Na wszelki wypadek. Żeby nie mógł powiedzieć, w razie gdyby wrócił, że matka przyjaźni się z jego wrogiem. Pewnie jej o to chodziło, a zresztą cholera ją wie! Dla Donny te słowa zabrzmiały jak echo: wypowiedział je Victor podczas tej pierwszej romantycznej kolacji w Nowym Jorku. Teraz łatwo się było domyślić, od kogo je zapożyczył. Pomyślała z gorzką ironią, jak czarujące wydało jej się wtedy to przekleństwo, i to właśnie dlatego, że tak diametralnie odbiegało od jego sposobu bycia i całej osobowości. — Nie jestem w stanie pani pomóc, bo jak? — powiedziała na koniec Janinę McCloud. — Kiedy ma się do czynienia z Victorem, pewne jest tylko jedno: nigdy nie wiadomo, co zrobi. Nie da się tego przewidzieć. — Z westchnieniem usiadła na sofie: — Uf, jestem wykończona. Trudno mi o nim mówić. Prawie tak trudno, jak kiedyś z nim żyć. — Znużonym gestem przegarnęła palcami sięgające do ramion włosy. — Wprost nie mogę uwierzyć, że po takim czasie mam w sobie jeszcze tyle złości. Ja mogę, pomyślała Donna, podnosząc się z malutkiej, biało-różowej kanapy. Nie było już o czym mówić. 226 — On tu nie przyjdzie. To był głupi pomysł. Mel rozejrzał się po mrocznym wnętrzu małej nowojorskiej restauracji. Przy stolikach panował tłok. — Przynajmniej zjemy coś dobrego — rzucił lekkim tonem, próbując rozładować ponury nastrój. — Powinnaś coś zjeść. — Nie jestem głodna — warknęła Donna — i nie pouczaj mnie, jeśli łaska! — Wybacz — natychmiast zaczął ją przepraszać. — Naprawdę nie miałem takich intencji. Donna wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty na niego spojrzeć. Drażniło ją każde słowo. — Obiecuję ci, kochanie, że ich znajdziemy — zapewnił ją Mel. — Kiedy i gdzie? — O Boże, pomyślała, niechby ktoś wreszcie powiedział mi coś konkretnego! — W końcu ktoś się na niego natknie, za tydzień czy za miesiąc... — Albo za rok! — Możliwe, że za rok. Albo jeszcze później. — Och, nie mów tak, Mel! — Donna poczuła, że zaczyna ogarniać ją strach. Rok! Przecież to cała wieczność! — I właśnie dlatego powinnaś zachować siły — mówił dalej. — Musisz dbać o siebie, w przeciwnym razie Victor osiągnie swój cel. Pozwolisz mu się zniszczyć? Jedyny sposób, żeby tak się nie stało, to żyć dalej w miarę normalnym życiem. Donna obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, przy okazji niechcący strącając łyżkę, która z głośnym brzękiem potoczyła się po podłodze. Co mu się stało? — pomyślała z nagłą niechęcią. Jak on może mówić o normalnym życiu? Jak mam żyć bez dzieci? — Normalne życie... — zaczęła ostro, ale wszedł jej w słowo: — Posłuchaj, Donna, reagujesz dokładnie tak, jak zaplanował sobie twój były mąż. Rozumiem, co czujesz, uwierz mi, ale musisz być silna, bo nie ma się co oszukiwać, z Yictorem łatwo nie wygrasz. Zrozum, żeby go pokonać, 227 MIIMM^iilli 1 11-llSlll-llllillI'liB iiiiiliHilitl Sf g .5i rs -. bo.?. Q fan o lilii i! III el ci S -c ca .» a 11 |-s a 3 «.a Illlliilllill lliliii« 5? H ' * L o o -a ą o w — Nie potrzebowałam tej głupiej maści, a przynajmniej nie w tym momencie! — wrzasnęła jeszcze głośniej, rzucając pojemnikiem o posadzkę. Mel nie odezwał się słówkiem, czekając pewnie, aż skończy, czym zirytował ją już ostatecznie. — Zdaje ci się, że jeszcze za mało przeszłam? Otóż wiedz, że mam dosyć, a ty musiałeś na dodatek zwalić mi na kark swoją byłą! I czemuż to nie raczyłeś jej poinformować, że tu mieszkam, co? Wolisz ucinać z nią sobie rozmówki o moich dzieciach! Kto ci pozwolił? Nie przyszło ci na myśl, jak się będę czuła? Jak ty mi mogłeś to zrobić?! Mel odczekał, aż się wykrzyczy, a potem jak zwykle w takich chwilach, przytulił ją mocno do siebie. — Wybacz, kochanie — powiedział cicho. — Rzeczywiście nie pomyślałem... Naprawdę strasznie mi przykro. Donna wybuchnęła płaczem. — Annie... — wykrztusiła ochrypłym szeptem z głową na jego piersi. — Dlaczego ona nie chciała mnie pocałować? Pierwszy telefon odebrała pani Harrison, gospodyni Mela. Było to w piątek po południu, dokładnie trzy po drugiej i od zniknięcia Victora minęło czternaście tygodni. — Do pani — powiedziała gospodyni. Donna bez pośpiechu podeszła do telefonu. Już dawno straciła nadzieję, że otrzyma tą drogą jakąś konkretną wiadomość dotyczącą Victora i dzieci. Mel zwolnił też detektywa najętego przez pana Stamlera. Nie było sensu korzystać dłużej z jego usług — wszystkie tropy prowadziły donikąd. — Halo? — Byłem pewien, że cię tu zastanę. Donna zamarła; krew odpłynęła jej z twarzy, żołądek zwinął się w kłębek. — Victor?... — No proszę, wciąż mnie pamiętasz. Ogromnie mi to pochlebia. — Gdzie jesteś, na miłość boską? — Zawsze prosisz o więcej, niż możesz otrzymać — westchnął z udaną rezygnacją. — Powiedz, gdzie jesteś! — Jeżeli jeszcze raz o to spytasz, odłożę słuchawkę. — Nie! Błagam cię, nie rób tego! — Możesz zapytać o dzieci. Daję ci na to sześćdziesiąt sekund. — Jak... jak się mają Adam i Sharon? — spytała łamiącym się głosem. Była pewna, że patrzy na zegarek. — Bardzo dobrze. Sharon wcale za tobą nie tęskni — oświadczył lodowato. O nie! Donna wyobraziła sobie miękkie brązowe loki okalające dziecięcą buzię i te niezwykłe oczy rejestrujące wszystko z precyzją najczulszego obiektywu. Ona o mnie nie zapomni! — Adam raz spytał o ciebie — dorzucił nonszalancko Victor. — I co... co mu powiedziałeś? — Serce zaczęło jej bić jak szalone. — Że już go nie chcesz. Znalazłaś sobie inną rodzinę, którą bardziej kochasz. — Jak mogłeś?! Powiedz, że to nieprawda! — Mój Boże, zawsze umiał ugodzić ją w najczulszy punkt! „Znalazłaś sobie inną rodzinę"... Jakimś szatańskim sposobem poznał i teraz te jej najgorsze obawy... że jeśli pokocha Mela i jego córkę, nie zobaczy już swoich dzieci. — Twoje sześćdziesiąt sekund minęło. Cześć, Donna. — Nie! — krzyknęła z rozpaczą. — Nie wyłączaj się, Victor! — Nic z tego. Słuchawka ogłuchła. Z taką pasją rzuciła ją na widełki, że pani Harrison, która właśnie wróciła do salonu, stanęła w miejscu jak wryta z wyrazem gwałtownego niepokoju na swej ciemnej, dobrotliwej twarzy. Donna odsunęła ją szorstko; przed oczami wciąż stał jej Victor i jego szyderczo-triumfalny uśmiech. Powoli opadła na ogromny fotel i skulona w jego przepastnej czeluści przesiedziała tak kilka godzin aż do powrotu Mela. 239 Prośba o założenie podsłuchu została odrzucona. Poinformowano ich, że nie jest to sprawa policji. Wyjaśniono również, że pomijając już nawet wysokie koszty takiej instalacji, nie zda się ona na nic, jeśli poszukiwany rozmówca zbyt szybko przerwie połączenie. Aby go namierzyć, trzeba co najmniej kilku minut. Znając Victora, nie sposób było na to liczyć — jeżeli w ogóle zamierzał jeszcze zadzwonić. Donna czuła jednak, że się odezwie. Sprawiało mu to zbyt dużą satysfakcję, by miał jej sobie odmówić. Oboje z Melem wyszli z komisariatu mocno przygnębieni. — Przynajmniej wiemy, że jest w kraju — stwierdził Mel w drodze do samochodu. — Wiedzieliśmy już o tym. — No tak. — Kilka kroków przeszli w milczeniu. — Jak ci się podoba list Annie? — zagadnął ją nagle. Donna bez trudu domyśliła się, o co mu chodzi: chce odwrócić jej uwagę od Victora i dzieci. Rozumiała jego intencje, mimo to okropnie ją zirytował. Nie chciała myśleć o niczym innym. Powinien to wiedzieć, do licha! Nie jestem do tego gotowa! — Nie czytałam listu Annie — powiedziała sucho. — Nie miałam czasu. — Przez dwa dni? — Uśmiechnął się z niedowierzaniem. — Nie miałam czasu — powtórzyła krnąbrnie. Zabrzmiało to dosyć ostro. Udał, że tego nie słyszy. — Wydaje się bardzo dojrzały jak na jej wiek. — Brawo. — Kate najwidoczniej zafundowała jej parę wieczorów teatralnych na Broadwayu. — Miło z jej strony. — Nie wydajesz się specjalnie zainteresowana... — Przecież słucham. Nie zauważyłeś? Podeszli już do samochodu. Stał obok parkometru, mimo to za wycieraczką tkwił żółty bilet. — Teraz akurat musiał się zepsuć — westchnął Mel, sprawdziwszy licznik. — Wspaniale. — Wsunąwszy man- 240 dat do kieszeni granatowych spodni, tym samym płynnym ruchem wyjął z niej kluczyki. Otworzył Donnie drzwi i przeszedł na swoją stronę. — Dokąd jedziemy? — spytał, siadając za kierownicą. Niechętnie wzruszyła ramionami. — Masz ochotę na przejażdżkę? — Owszem. — Możemy pojechać do Lauderdale coś przegryźć. Jakąś dobrą kanapkę. — Nie za daleka to droga dla jednej kanapki? — Ale bardzo ładna. Cały czas wzdłuż oceanu. Donna ponownie wzruszyła ramionami. — Jak sobie życzysz. Mel uruchomił silnik. Jechali w milczeniu aż do owej malowniczej autostrady. Kiedy już skręcili na południe, zapytał: — Powiesz mi, co cię tak dręczy? Co? Donna nie mogła uwierzyć własnym uszom: czy on spadł z księżyca? — Co mnie dręczy? — wybuchnęła. — A jak myślisz, na miłość boską? Co to może być twoim zdaniem? Pogoda? — Uspokój się, Donna... — To nie zdawaj mi takich pytań! Słyszałeś, co mówił policjant! Nie ma sposobu, by namierzyć Victora, a ty jeszcze pytasz, co mnie dręczy, i jakby zupełnie nic się stało, chcesz rozmawiać o listach Annie! Po trzech miesiącach nadal tkwimy w martwym punkcie, a ja mam się zachowywać, jakby moje dzieci były na wycieczce? Czego ty ode mnie chcesz? Mam znosić to wszystko z uśmiechem? Nie jestem ani głupią Pollyanną, ani superkobietą. — Nikt tego od ciebie nie żąda. — Więc czego? — Niczego. Dajmy temu spokój. Przepraszam cię za mój nietakt. — Ale jesteś rozczarowany, że nie przeczytałam listu Annie. — Po prostu się zdziwiłem, że nie znalazłaś na to czasu. — Wszystkie jej listy są adresowane do ciebie. 16 Granice uczuć 241 — Annie wie, że będziesz je czytać. — Gdyby tego chciała, byłyby adresowane do nas obojga. — Przecież wiesz, jakie są dzieci... Donna gwałtownie odwróciła się w jego stronę; od jej spojrzenia powiało lodem. — Przepraszam — zaczął się usprawiedliwiać. — Miałem na myśli tylko to, że Annie z pewnością pisze też do ciebie. — A ja jestem pewna, że nie. No powiedz, czy w którymś z jej listów jest o mnie jakaś wzmianka? Choćby konwencjonalne „uściski dla Donny"? — Nie. — No widzisz — Donna parsknęła urywanym śmiechem. — A czy ty napisałaś do niej chociaż raz? — Ja? Uważasz, że to ja powinnam do niej pisać? — Zapytałem cię tylko, czy napisałaś. Pozwól sobie coś powiedzieć, Donna — podjął po krótkiej pauzie. — Miałyście z Annie zły start... to znaczy nie! Start był kapitalny, mówię o pierwszych pięciu miesiącach. Dopiero gdy, no wiesz, gdy zaczęło się to wszystko, oddaliłyście się od siebie i... cóż, jest, jak jest. Annie rozumie, że cierpisz, ale to przecież dziecko. Widzi też pewne rzeczy... że nie poświęcasz jej większej uwagi, że nie masz dla niej czasu, że jest dla ciebie... postacią dalszoplanową. — Zręczny eufemizm, panie doktorze. Puścił jej wtręt mimo uszu. — Annie jest wrażliwym dzieckiem. Raz już straciła matkę. Coś takiego nie mija bez śladu. Nawet najpiękniejsze wakacje z Kate to nie to samo, co mieć ją stale przy sobie. Po takich doświadczeniach dziecko staje się bardzo ostrożne. Zanim ulokuje gdzieś swoje uczucia, musi być pewne, że w zamian też coś otrzyma, a Annie... Annie jest przekonana, że bez namysłu sprzedałabyś ją ze dwadzieścia razy, gdybyś mogła w ten sposób odzyskać własne dzieci. Donna odetchnęła głośno. Każde słowo Mela było prawdą. — Co powinnam zrobić, żeby było lepiej? — spytała ze szczerą skruchą. Przecież kocham tego człowieka, powiedziała sobie. Mogłabym bez trudu pokochać jego córkę, a jestem dla niej taka niegodziwa... Chciałam ją zaakceptować. Pokochałabym ją na pewno... Tak, odezwał się w niej drugi głos, gdyby nie strach, że gdy tylko otworzysz dla niej serce, nigdy już nie zobaczysz Adama i Sharon. „Znalazłaś sobie inną rodzinę", zabrzmiały jej w uszach słowa Victora. Mój Boże, powiedział dzieciom, że już ich nie kocham! Nie, nigdy się tak nie stanie, nigdy! Ale Mel... Jego też nie chcę stracić. — Napisz do Annie — poprosił. — Myślę, że się ucieszy. — Dobrze — postanowiła Donna — napiszę. — Pod-jąwszy tę decyzję, usiadła wygodniej, kładąc głowę na czarnym oparciu fotela. Wiatr wpadający przez otwarte okno zwiał jej na policzek luźne pasmo włosów, napełniając zarazem całe wnętrze małego wozu zapachem oceanu i głośnym szumem przyboju. Było to tak kojące... Czuła, jak rozluźniają jej się mięśnie szyi, a oddech przystosowuje się do rytmu morza. To lepsze niż godzinny masaż, pomyślała z lekkim uśmiechem. Czy ktoś, kto kiedykolwiek żył nad oceanem, chciałby zamieszkać gdzie indziej? Nie słyszeć jego szumu, nie czuć smaku soli? Upłynęło chyba pół godziny, nim znów usłyszała głos Mela: — Czujesz się lepiej? — Tak — uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Zawsze wiedział, kiedy i na jak długo pozostawić ją w spokoju. — Jesteśmy już na miejscu? — Za jakieś pięć minut. — Ciebie też ostatnio zaniedbałam—położyła mu rękę na udzie. — Ja mogę jeszcze poczekać. — Powiedz mi — zapytała ze szczerym zdumieniem — skąd ty masz w sobie tyle dobroci i ciepła? I cierpliwości? — Dobre geny — rzucił krótko. Donna po raz pierwszy od wielu tygodni pomyślała o swojej matce: jak ona by zniosła całą tę sytuację? Co by jej 243 242 O Donna w milczeniu skinęła głową. W ciągu trzech ostatnich miesięcy Victor po raz czwarty zafundował sobie tę przyjemność. — I co dzisiaj mówił? — Nic. — Mnie możesz powiedzieć. — Wyglądało to na gest dobrej woli, dla Donny nie była to jednak odpowiednia chwila. — Nie masz lekcji do odrobienia? — Do diabła, czemu na mnie krzyczysz? Przecież jestem dzieckiem! Mam dopiero osiem lat! — Nie przeklinaj. — A ty mi nie mów, co mam robić! — Nie męcz mnie, Annie. Przestań zawracać mi głowę. Nie jestem w nastroju. — Ty nigdy nie jesteś w nastroju. Do niczego. — Idź teraz pomęczyć panią Harrison. — Poszła po zakupy — Annie zadrżały usta; w oczach stanęły jej łzy. Donna czym prędzej odwróciła głowę: na widok tych wielkich brązowych oczu, tak podobnych do oczu Mela, ogarnęły ją straszne wyrzuty sumienia. Dlaczego, do diabła, pomyślała ze złością, ta mała budzi we mnie tak cholerne poczucie winy? Czy dlatego, że to dziecko Mela? No właśnie, powiedziała sobie twardo, to nie moje dziecko. Moja córka jest teraz Bóg wie gdzie i płacze, popłacz więc sobie i ty. Spojrzała znów kątem oka na nieruchomą figurkę: przypomina czymś swoją matkę, skonstatowała z niechęcią, najbardziej chyba postawą i sposobem trzymania głowy... A potem spostrzegła wielką łzę wiszącą na rzęsach małej i złość ją nagle odeszła. Opadła na kolana, wyciągając do Annie rozpostarte ręce: — Wybacz mi, dziecinko. Strasznie cię przepraszam, ale widzisz — zaczęła się usprawiedliwiać — po każdym telefonie Victora jestem tak zdenerwowana, że po prostu przestaję być sobą. Chodź do mnie, kochanie. — W tej chwili naprawdę zapragnęła przytulić to dziecko. Annie zareagowała na to gwałtownym potokiem łez. Do 246 tej chwili dzielnie starała się je powstrzymać, ale teraz tamy puściły. — Przestań mi rozkazywać! — krzyknęła dziko. Było w tym tyle goryczy i pasji, że Donna poczuła ciarki na grzbiecie. —Nie jesteś moją matką! I całe szczęście! Kto by chciał mieć taką matkę! Wcale się nie dziwię, że mąż odebrał ci dzieci! Nienawidzę cię, wiesz?! — po tych słowach uciekła z pokoju. Donna z wrażenia osunęła się na podłogę. — Jeszcze nie jesteś ubrana? — zdziwił się Mel. Ile razy wchodził teraz do sypialni, zawsze doznawał lekkiego szoku na widok jej gołych ścian. Donna już przed trzema tygodniami zakończyła mozolne usuwanie resztek bialo-czerwonej tapety — i nagle cała sprawa przestała ją interesować. Siedząc teraz na brzegu łóżka, powiodła obojętnym wzrokiem za Melem, który już ubrany do wyjścia podszedł do toaletki, aby przejrzeć się w wiszącym nad nią lustrze. — Nie wiem, co na siebie włożyć... — Nie musisz specjalnie się stroić. Rod zapowiedział, żeby się tym nie przejmować. Pełna swoboda i luz. — Myślałam o białych spodniach, ale poplamiłam je kawą. — Więc włóż te niebieskie. — Które niebieskie? — Które tylko chcesz. — Ogromnie mi pomagasz! — Przepraszam, kochanie, nie bardzo się znam na tych sprawach. — Proszę cię o drobiazg, o jedną malutką przysługę i takie to trudne? — Hej, nie mów tak... — Nie mogę się zdecydować, co na siebie włożyć, bo wydaje mi się, że to jednak dla ciebie dość ważna impreza, skoro tak ci zależy, żebym z tobą poszła... — Zależy mi na tym, żebyśmy zaczęli bywać między ludźmi. 247 — Nie przerywaj, jeszcze nie skończyłam. Proszę cię o radę, jak mam się ubrać, żebyś był zadowolony, a ty wzruszasz ramionami, jakby to było głupstwo, któremu nie warto poświęcać nawet minuty. — Na pewno nie jest to sprawa, o którą warto się kłócić. — Dla ciebie. A dla mnie może jest. — Naprawdę? Donna ukryła twarz w dłoniach. Zaniepokojony Mel czym prędzej usiadł na łóżku i objął ramieniem jej plecy. — Co ci jest, Donna? Czyżby znów dzwonił Victor? — Nie. Myślałam, że dziś się odezwie, ale od kilku godzin siedzę przy telefonie i nic, głucha cisza. Od pięciu tygodni! — Źle robisz. Nie powinnaś wysiadywać przy telefonie. — Przynajmniej mam jakieś zajęcie. — Posłuchaj mnie, Donna — zaczął Mel po chwili milczenia. — Od kilku miesięcy tkwisz kołkiem w domu, co gorsza, nic cię nie interesuje. Tak nie można. To bardzo niedobrze wpływa na ciebie i na nas wszystkich. — Nie mogę wychodzić. On może wtedy zadzwonić. — On może nigdy już nie zadzwonić. Zamierzasz bez końca warować przy telefonie? — A co mam według ciebie robić? — Mogłabyś wrócić do pracy. — Dla ciebie to takie proste! Zapomniałeś, od jak dawna nie pracuję? — Pamiętam. — Siedem lat to kawał czasu. — Nie mówię, że to łatwa sprawa i że pójdzie ci jak po maśle, ale cóż to szkodzi spróbować? Może wcale nie będzie tak źle? — O tak! Zadzwonię do Steve'a McFaddona, a on mnie przyjmie z otwartymi rękami! — Kto wie? — Och, Mel, nie bądź naiwny. — A ty nie bądź taką pesymistką. 248 — Odpieprz się. — Powiedziała to bez złości, on tymczasem wzruszył ramionami, podniósł się z łóżka i podszedł do toaletki. Zaskoczona jego reakcją (czyżby się obraził?) dodała z pośpiechem: — Wydawało mi się zresztą, że wolisz, abym była w domu. Ze względu na Annie. — Koncepcja była dobra — odrzekł, akcentując słowo „koncepcja". — Co to ma znaczyć? — Że nie sprawdziła się w praktyce. Uważam, że byłoby lepiej, również dla Annie, gdybyś trochę częściej wychodziła z domu. — Czyżby Annie skarżyła się na mnie? — Annie ostatnio rzadko otwiera usta. Przez miesiąc usłyszałem od niej może dziesięć zdań. — I myślisz, że to moja wina? — Myślę, że powinnaś się ubrać. — Powiedziałam ci, że nie wiem, co włożyć. Mel wyjął z szafy modny fiołkoworóżowy komplet: gładkie spodnie i top w białe pasy na tym samym fiołkowo-różowym tle. — No a to? Nie podoba ci się? Donna obojętnie wzruszyła ramionami: — Może być. — No więc? — Czy my naprawdę musimy iść na to przyjęcie? — Tak — odrzekł krótko — musimy. Posłuchaj — spojrzał na zegarek — idę teraz pogadać z moją córką. Kiedy będziesz gotowa, przyjdź do jej pokoju powiedzieć dobranoc. — Tak jest, panie dowódco — Donna wykonała ironiczny salut. — O nie, Donna, to nie żaden rozkaz — gwałtownie zawrócił od drzwi. — Jeśli rzeczywiście sprawia ci to tak wielką trudność, to się nie fatyguj. — A ty? Zostaniesz w domu? — Nie, ja idę, tak jak miałem w planie. — Już nie chcesz, żebym z tobą poszła? 249 — Chcę, żebyś zrobiła, co ci odpowiada — powiedział w miarę spokojnie i nie dając jej czasu na żadną replikę, wyszedł z pokoju. — Będę u Annie. Donna chwilę jeszcze siedziała na łóżku, po czym wstała i zaczęła się ubierać. Zauważyła, że się zdziwił, gdy zobaczył ją w samochodzie. Przez chwilę wyglądał jak człowiek, który ciężko zmaga się z sobą, ponieważ chce coś powiedzieć, rozsądek mówi mu jednak, że lepiej tego nie robić. W końcu zaciął zęby, uruchomił silnik i nie patrząc na nią, w milczeniu wyprowadził wóz na ulicę. Wydawał się tak smutny i zakłopotany jak jeszcze nigdy. Pragnęła go przeprosić, pogładzić po policzku, przywrócić ciepło i zaufanie, które gdzieś się ulotniły — z jej winy. Mój drogi, myślała, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo bym chciała kochać twoją córkę, a tobie okazać całą swoją miłość. Spróbuj mnie zrozumieć. Spróbuj wczuć się w moją sytuację. Odkąd Victor zabrał mi dzieci, nie przestaję o tym myśleć, gdziekolwiek jestem i cokolwiek robię. Wszędzie widzę jego twarz, wciąż dręczy mnie jego szyderczy uśmiech. Widzę, jak moje dzieci wyciągają do mnie ręce, jak za mną płaczą i tęsknią. Ilekroć spojrzę na Annie, mam przed oczyma moją malutką... Myślę wtedy, że mogę jej nie zobaczyć, kiedy będzie w wieku twej córki i ogarnia mnie rozpacz. Dlatego unikam Annie. Dziś też z tego powodu nie przyszłam się z nią pożegnać. Czy ty wiesz, jakim piekłem jest dla mnie to wszystko, zwłaszcza teraz, kiedy on nie dzwoni? Powiesz, że to szaleństwo wyczekiwać telefonów od człowieka, który chce mnie w ten sposób dręczyć. Może i tak, ale kiedy z nim rozmawiam, wydaje mi się, że jestem bliżej mych dzieci. Błagam cię, Mel, powiedz, że rozumiesz! — Lepiej zapnij pas — przypomniał jej po jakichś pięciu minutach jazdy. Zrobiła, o co prosił i nagle zaczęła się znów denerwować. I po co właściwie jedziemy na to przyjęcie? Co mi z tego przyjdzie? Yictor może zadzwonić, a mnie nie będzie. Kiedy pani Harrison powie mu, że wyszłam, może się zezłościć i nigdy już się nie odezwie. Nie trzeba się było ubierać. Powinnam była siedzieć domu. Może właśnie dzisiaj zadzwoni... Jest nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo, co zrobi... A gdyby się zdecydował powiedzieć, gdzie są dzieci?... — Mel, ależ ty jedziesz! — zauważyła dość ostro. — Nie uważasz, że trochę za szybko? Rzucił okiem na szybkościomierz: — Może trochę — przyznał, zdejmując nogę z gazu. — Daleko jeszcze? Gdzie mieszkają ci ludzie? — spytała z tłumioną irytacją. — Jeszcze kawałek. W Boynton. — Będą sami lekarze? — Kilku pewnie będzie. A co, nie odpowiada ci ich towarzystwo? — Wiesz, jak to jest, kiedy zbierze się kilku medyków. Rozmawiają tylko między sobą i tylko o medycynie. — No cóż — w głosie Mela dało się słyszeć zniecierpliwienie — zastanówmy się, o czym ty lubisz rozmawiać. Medycyna odpada, bo nudna, dzieci nie, bo to zbyt bolesny temat, filmy też nie, bo od miesięcy nie byłaś w kinie. Wątpię, czy w tym czasie przeczytałaś choćby jedną książkę czy nawet jakiś tygodnik, więc i to odpada, a że ludzie też cię nie interesują, pozostaje już tylko jeden możliwy temat, to znaczy twoja osoba. Teoretycznie, bo praktycznie nie bardzo jest o czym mówić; nic przecież nie robisz. — Ciekawe, gdzie ukryłeś taką porcję jadu? — Donna była równie zdziwiona co wściekła. Mel odetchnął głośno, po czym skinął głową w taki sposób, jakby wreszcie zakończył jakąś ostrą sprzeczkę z samym sobą. — To nie pora na takie rozmowy — odrzekł pojednawczym tonem. — Przepraszam. Trochę mnie poniosło. — Masz cholerną rację. — Teraz gdy ją przeprosił, zamykając zarazem dyskusję, poczuła jeszcze większe rozdrażnienie. Wzrosło o dobrych kilka stopni. Ujechali jeszcze ze sto metrów, gdy gwałtownie chwyciła się klamki. 250 251 — Co się stało? — Mel obrzucił ją krótkim spojrzeniem. Zdarzyło się to po raz pierwszy, odkąd wyruszyli z domu. — Nic — odparła sucho. — Trochę się denerwuję, kiedy z taką prędkością bierzesz zakręty. — Odpręż się, Donna. Najwyżej zginiemy. — Piękna perspektywa! — Prawda? Spodziewałem się, że będziesz zadowolona. — I cóż to ma znaczyć? — Nic. Absolutnie nic. — Nie rób uników. Powiedz, o co ci chodzi. — Zostawmy ten temat. — A jeżeli ja nie chcę? — Ale ja chcę. — O! A więc odtąd mamy robić wyłącznie to, czego ty sobie życzysz? — Czemu nie? Bardzo mi odpowiada taka sytuacja. — A jeżeli mnie wcale? Pozostawił to bez odpowiedzi. Patrzył gdzieś prosto przed siebie. — Zapytałam cię o coś! — A ja cię prosiłem, żebyśmy dali temu spokój. Skończmy tę śmieszną dyskusję. Po dalszych piętnastu minutach znaleźli się w Boyn-ton Beach, pięknej nadmorskiej dzielnicy zbudowanej tuż nad oceanem. Mel skręcił w obszerny podjazd przed kilkupiętrowym domem, zatrzymał samochód w miejscu oznaczonym tabliczką „Parking dla gości" i zaczął odpinać pas. — Zanim tam wejdziemy, powinniśmy sobie coś wyjaśnić — krnąbrnie oświadczyła Donna. Popatrzył na nią bez uśmiechu: — Chyba żartujesz. Czy ty w ogóle pamiętasz, z jakiego powodu tak uparcie dążysz do kłótni? — Strzał był celny; odwróciła głowę, żeby nie widział jej twarzy. — I co teraz? Zamierzasz wejść do środka czy mam cię odwieźć do domu? Aha, rozumiem, że idziemy — mruknął ironicznie, kiedy szybko wyskoczyła z wozu i z rozmachem zatrzasnęła drzwiczki. Stojąc potem samotnie w kącie pokoju, z coraz większym wzburzeniem śledziła poczynania Mela, który już od godziny bezwstydnie emablował wysoką rudowłosą piękność o nader zmysłowych kształtach. A wybrał sobie do tego najbardziej widoczne miejsce — pośrodku słonecznie żókego tarasu, pod którym pięć pięter niżej rozpościerał się ciemny, łagodnie szumiący ocean. Wymarzona sceneria na podryw. Otoczywszy ramieniem piękną nieznajomą, szeptał jej pewnie jakieś czułe słówka... Zawsze lubił rude, pomyślała cierpko, uchwyciwszy na moment swe własne odbicie w lustrzanej obudowie baru. Przypomniała sobie jego komplementy, kiedy sama miała rude włosy... Żeby już o tym nie myśleć, popatrzyła w drugi koniec beżowo-żółtego salonu. Był to bardzo sympatyczny pokój — gustowny i tchnący ciepłem, nie miała jednak zamiaru dać się uwieść jego urokom. Równie stanowczo odrzuciła przedtem liczne próby nawiązania miłej konwersacji ze strony gospodarza, kilku panów i samego Mela. Nie bardzo wiedząc, co dalej robić, wróciła spojrzeniem na taras: rudowłosa przylepiła się już wprost do Mela, śmiejąc się perliście z jakiegoś jego żartu czy repliki. Donna zagryzła wargi. I po to wywlokłeś mnie z domu? — myślała pełna urazy i żalu. A Victor mógł dzwonić... ' — Przepraszam pana — zagadnęła zbliżającego się akurat gospodarza — czy mogłabym skorzystać z telefonu? — Oczywiście, bardzo proszę. Najlepiej w sypialni, tam będzie pani najwygodniej. Kierując się we wskazaną stronę, Donna przemknęła między gośćmi — towarzystwo było dość liczne, nie na tyle jednak, by w salonie panował tłok — i po chwili znalazła się w sypialni utrzymanej w poprawnie spokojnej tonacji: eleganckich szarościach i ciemnej zieleni. Srebrzystoszary telefon stał obok wezgłowia małżeńskiego łoża przykrytego narzutą w modne obecnie abstrakcyjne wzory. Pani Harri-son zgłosiła się po zaraz po pierwszym sygnale. 252 253 — Dobry wieczór, to ja. Czy ktoś do mnie dzwonił? — Nie, proszę pani. Bardzo tu dziś spokojnie. Annie trochę czytała, a teraz już śpi. — I nikt nie dzwonił? — Nikt. Donna odłożyła słuchawkę z uczuciem niezmiernie przykrego zawodu. Victor wciąż milczy. Niechętnie wróciła do salonu, tu jednak powitał ją głośny szum oceanu, wlewający się do środka przez szeroko otwarte drzwi na taras. Na chwilę całym swym jestestwem wsłuchała się w jego odwieczny, zawsze ten sam rytm, i jak zwykle podziałało to na nią kojąco. Rudowłosa stała nadal na tarasie, Mel natomiast zniknął. Pomyślała, że pewnie poszedł do baru przynieść swojej damie coś do picia, ale i tam go nie było. Bardzo chciała już iść do domu... Zbliżała się jedenasta. — Jesteś gotowa do wyjścia? — zapytał, wyłaniając się zza jej pleców. Zabrzmiało to dziwnie szorstko. Nigdy tak nie mówił. — Cały wieczór. — Zauważyłem. Brakowało jedynie podzwaniania kluczykami. Nie pytaj mnie, co to znaczy — dodał, podchwyciwszy jej ostre spojrzenie — bo tym razem mógłbym ci powiedzieć. — Ujął ją pod ramię i gniewnym krokiem skierował się w stronę drzwi. — I o cóż to tak się złościsz? Czy to ja spędziłam cały wieczór na flirtach z ponętnym rudzielcem? — Nie, oczywiście, że to ja — odrzekł, kłaniając się gospodarzowi. — A na wypadek gdybyś sama tego dotąd nie zauważyła, chcę cię zapewnić, że to całkiem nie w moim stylu. Owszem, masz rację, jestem rozczarowany i wściekły, lecz wyłącznie sobą i na siebie. "Wiedz, że od bardzo dawna nie stosowałem takich płaskich sztuczek. Po raz ostatni zdarzyło mi się to w liceum, gdy ze złości na swoją ówczesną dziewczynę poderwałem jej najlepszą przyjaciółkę. — Chcesz powiedzieć, że to ja ponoszę winę za twoje dzisiejsze zachowanie? Nadjechała winda. Stanęli w przeciwległych rogach, jak najdalej od siebie. — Powiedziałem przecież, że o nic cię nie oskarżam. To ja jestem winien. Każdy sam odpowiada za swoje czyny — odrzekł dosyć szorstko. Kiedy wyszli na parking, żywo pomaszerował do samochodu i otworzywszy tylko swoje drzwi, usiadł za kierownicą. Donnie przyszło nawet na myśl, że pewnie zaraz odjedzie, a ją tu zostawi, po chwili jednak uchylił drzwi po jej stronie, choć otworzyć je musiała już sama. Przemknęło jej przy tym przez głowę, że jedyną czynnością, jaką wykonuj e w ostatnich tygodniach, jest wsiadanie i wysiadanie z auta. Przypomniała też sobie, że to właśnie zarzucił jej Mel. — No i cóż takiego chciałeś mi powiedzieć? — zaatakowała go znowu, gdy tylko znaleźli się na autostradzie. — Poczekajmy z tym, dobrze? Teraz jestem zbyt wściekły, a muszę skoncentrować się na jeździe. — Nie rozumiem, jaki ty masz powód... — Zrozumiesz. Z wyjątkiem lampy palącej się nad wejściem dom był zupełnie ciemny. Mel, wchodząc do holu, zapalił światło, lecz po sekundzie je zgasił. Stali chwilę w półmroku jak postacie zastygłe na kliszy; wątłe światło księżyca sączące się smugą przez oszkloną część drzwi rozjaśniało jedynie ich twarze, znacząc je plamami blasku i cienia. Było wpół do dwunastej i wszędzie tak cicho... Donna uświadomiła sobie nagle, że boi się otworzyć usta. Nigdy nie widziała Mela w takim stanie; zazwyczaj niezmiernie trudno było wyprowadzić go z równowagi, a teraz był tak wzburzony... Po raz drugi już dzisiaj zapragnęła dotknąć jego twarzy, zabrakło jej jednak odwagi. — Chodźmy tam — gestem wskazał pokój na tyłach domu i od razu ruszył w tę stronę. Za czasów małżeństwa z Kate pokój ten podobno służył jej za szwalnię, teraz rzadko kto tam wchodził. Donna za pierwszą bytnością w tym domu od razu wyobraziła go sobie jako miejsce 255 zabaw dla dzieci. Wiedziała już nawet, jak je urządzi. Teraz zatrzymała się przy drzwiach: dlaczego Mel przyprowadził ją właśnie tutaj? Przecież mówiła mu o swoich planach. — Czemuż to nie możemy rozmawiać w salonie? — Bo nie chcę pobudzić pani Harrison i Annie — powiedział, patrząc jej w oczy. — Zamierzasz tak głośno krzyczeć? — spytała niemal figlarnie. Wiedziała, że kłótnia wisi w powietrzu—zbierało się na to już od tygodni. Miała też pełną świadomość, że znaczna część winy leży po jej stronie. Pragnęła uniknąć dramatycznej sceny, a jednocześnie coś niepowstrzymanie pchało ją do kłótni. Co? Trudno to było ustalić, czuła tylko, że musi dogrzebać się źródła konfliktu. — Sam nie wiem, co zamierzam. — Nie, moja droga, to nie żarty, mówił jego ton, powinnaś to chyba rozumieć. — Nie mam ochoty wchodzić do tego pokoju. — Nie szkodzi. A możesz wyjaśnić dlaczego?—zapytał po krótkiej pauzie. — Przecież wiesz, na co pragnęłam przeznaczyć ten pokój. — Niech i on poczuje się winny. Strzał chybił. — Nie opowiadaj bzdur, Donna. Wejdź i zamknij drzwi. Nie możesz mieć wspomnień o czymś, czego nigdy nie było! — Myślałam o swoich dzieciach! — Twoje dzieci żyją! Jeżeli są tu jakieś duchy, to tylko w twojej głowie! Nie było rady, musiała go posłuchać. Aby dać upust złości, głośno zatrzasnęła drzwi. Znów pomyślała, jaki to piękny pokój i jak dobrze byłoby tu dzieciom. Teraz stały tu półki z książkami, dwie zielone rozsuwane sofy i długi stolik do kawy. — Zacznij wreszcie mówić po ludzku! Od godziny pytam, o co ci chodzi. — Naprawdę mam ci to tłumaczyć? — Oczywiście. — Bo ty o niczym nie masz pojęcia, tak? — Och, do diabła! — wybuchnęła. — Przestań mówić zagadkami! To ty chciałeś tej rozmowy! — Wystraszyła się trochę, widząc, że Mel ze wzburzenia zaczyna krążyć po pokoju, więc by nie dopuścić go do głosu, czym prędzej podjęła atak: — Nadal nie rozumiem, co cię tak złości. Poszłam z tobą na to głupie przyjęcie, prawda? A ty po godzinie zostawiasz mnie samą i przez następną flirtujesz na zabój ze wszystkimi dziewczynami! A potem na deser wybierasz sobie tę rudą, bo miała największe cycki! Mogłam ci się odpłacić pięknym za nadobne, a jednak tego nie zrobiłam. Sam powiedz, spotkał cię ode mnie jakiś afront? — Och nie, ty nie zrobiłaś nic złego! Poszłaś na przyjęcie, przywitałaś się z Rodem i Bessie, chyba nawet raz się uśmiechnęłaś, choć tego już nie jestem pewien. Mogło to być tylko moje pobożne życzenie. I na tym się kończy cały twój udział w imprezie, jeśli nie liczyć ustawicznego spoglądania na zegarek. Mniej więcej co trzy minuty. — Skąd ja to znam? — szyderczo przerwała Donna. — Za chwilę pewnie usłyszę, że to przeze mnie tak się zachowałeś. — Nie! — zabrzmiało to jak uderzenie młotem. — Już ci powiedziałem, że sam odpowiadam za swoje czyny. I wiesz, co ci jeszcze powiem? Cholernie się wstydzę swego zachowania. Nie wolno tak obrzydliwie manipulować ludźmi. A ja zachowałem się... — Jak głupi nastolatek — weszła mu w słowo.—Już mi to mówiłeś. — Teraz dopiero rozumiem, dlaczego tak się upierałem przy pójściu na to przyjęcie. Owszem, to prawda, co mówiłem o potrzebie wyrwania się z domu, ale nie był to główny powód. Naprawdę chodziło mi o co innego: chciałem uniknąć tej sceny, a przynajmniej odwlec ją o parę godzin. Niestety, nie wyszło. Zbyt długo tłumiłem w sobie złość, a przecież znana to prawda, że jeśli nie wyładujesz jej w porę, sama znajdzie sobie ujście, nie bacząc na okoliczności. No i tak się właśnie stało. Piękne zrobiłem z siebie 256 17 Granice uczuć 257 !f fili -,flL.§JsSa«ja3 fiiBHLHWłi IBłłlllllilii 1 (U1 8-a 51 II]!IH1li!iiil| Bljwua ^ .a s p< ™ 4) ii u „ a s § >r ca 00 Vi N czułość, lecz i podziw. Bo wtedy umiała walczyć. Nie chyłkiem zza węgla jak teraz, ale żeby przetrwać. A teraz, moja droga, zadajesz ciosy na oślep, żeby ranić i niszczyć. — W jego głosie zabrzmiało nagle ogromne znużenie. —Victor dokonał tego, czym ci groził: skasował cię do zera. Zniszczył cię tak dokładnie, że po tamtej Donnie śladu nie zostało. — Zamilkł, lecz tylko na chwilę. — Jednego nie mogę zrozumieć — mówił teraz coraz szybciej, z coraz większą pasją — dlaczego mu na to pozwoliłaś? Pomyśl: uciekłaś od niego, zrobiłaś wszystko, co można, żeby mu się przeciwstawić, a teraz tańczysz, jak ci zagra. Zupełnie tego nie rozumiem. Wiesz, moja matka powiedziała mi coś jeszcze. Było to chyba jakieś cztery miesiące przed jej śmiercią,kiedy ją powiadomiłem o rozwodzie. Próbowałem jej wytłumaczyć, że Kate chce odnaleźć siebie, dowiedzieć się, kim jest i tak dalej. A wiesz, co ona na to? Że to cale poszukiwanie własnej tożsamości to głupia nowomodna gadanina. Człowieka określają jego czyny, to, co robi i jak się zachowuje. Reszta to kupa bzdur. Miała rację. — Znużonym gestem przesunął ręką po włosach. — Jeszcze tylko jedno, Donna: sześć lat byłaś żoną Victora. Myślę, że to wystarczy. Ja w każdym razie nie zamierzam żyć dalej pod jego dyktando. — To znaczy, że już mnie tu nie chcesz? — spytała cienkim dziecinnym głosem po długiej chwili przeraźliwej ciszy. Stała bez ruchu pośrodku pokoju, patrząc na Mela z wyrazem żałosnego niedowierzania w szeroko otwartych oczach. — Czy tak mam to rozumieć? — Znaczy to, że kocham dawną Donnę Cressy, nie rozumiem natomiast osoby, która zajęła jej miejsce, i nie mogę z nią mieszkać pod jednym dachem. — Ach, więc i ty mnie opuszczasz! — Donna jakby nagle wyrwana z letargu, zaczęła szaleńczo kręcić głową. — Odebrano mi dzieci, a ty chcesz mnie dobić, tak? O to ci chodzi? — Nic podobnego. — Och, panie doktorze, czyż nie czyny świadczą o człowieku? — krzyknęła z taką pogardą, że opuścił głowę. — Powiedziałeś, że mnie nigdy nie porzucisz! Dałeś mi słowo! Powoli podniósł na nią oczy; zobaczyła w nich straszną udrękę, nadal jednak milczał. — Przyrzekłeś, że pomożesz mi odnaleźć dzieci! — Och, Donna, przecież wiesz, że zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy. Rozumiem twój ból, ale jak długo można żyć oczekiwaniem na telefon?... Ile jeszcze razy będziesz zaczepiać dzieci na ulicy czy biegać za czyimś wózkiem, bo ten chłopczyk jest wzrostu twojego syna, a w wózeczku może siedzieć Sharon? Nie mówię, że powinnaś wyrzec się nadziei... — Nie, nie! — krzyknęła histerycznie, przestając go słuchać. — Staram się jedynie uświadomić ci pewną podstawową prawdę — mówił dalej Mel. — Czy odnajdziesz swoje dzieci, czy nie, twoje życie się na tym nie kończy. Masz obowiązki wobec samej siebie. — Okłamałeś mnie! — krzyczała dalej, głucha już teraz na wszelkie argumenty. — Donna... — Ty kłamco! Ty podły kłamco! Wyciągnął ręce, próbując ją objąć. — Odejdź ode mnie! ¦*— Błagam, spróbuj się uspokoić. Zostawię cię teraz na parę minut, dobrze? Musisz po prostu ochłonąć. Przyniosę ci coś do picia... — Nie chcę! Nic już od ciebie nie chcę! Chcę stąd wyjść! — W tej chwili nigdzie nie pójdziesz. — Zobaczymy, do jasnej cholery! Spróbuj mnie zatrzymać! — Już ci powiedziałem: nigdzie dziś nie pójdziesz. Postaraj się choć trochę przespać. Pogadamy jutro. — Nie będę tu spać! — spróbowała odepchnąć go od drzwi. — Nie zatrzymasz mnie siłą! — krzyknęła mu w twarz, napierając na niego całym ciałem. — Donna, nie rób tego, przestań... 261 raczej rzadko; częściej zapominała w ogóle o jedzeniu. Niezmienne było tylko jedno: każda z tych przechadzek niezależnie od trasy kończyła się tutaj, na tym wąskim placyku zabaw. Jakby zbiegały się tu wszystkie drogi. Kiedyś było to jedno z ulubionych miejsc zabaw Adama, pewnie z powodu licznych zjeżdżalni i huśtawek, którym konstruktorzy nadali kształty rozmaitych zwierząt, każąc im galopować, skakać i wesoło baraszkować w trawie. Donna mówiła sobie wprawdzie, że wcale się nie spodziewa napotkać tutaj Adama, istniała jednak pewna, aczkolwiek niewielka możliwość, że Victor w ogóle nie opuścił Palm Beach albo że tu wrócił. Kiedy nachodziły ją takie myśli, zaczynała przekonywać samą siebie, że Palm Beach to za małe hrabstwo, żeby można tu było się ukryć, a Victor miał w dodatku tyle znajomości, że do tej pory ktoś by na pewno się na niego natknął. Poza tym wynajęty przez nią detektyw przetrząsnął całą Florydę — agencje sprzedaży nieruchomości, przedszkola, agencje pośrednictwa pracy — Victor musiałby przecież zatrudnić jakąś opiekunkę czy pomoc domową. Nie, na Florydzie na pewno go nie ma. Wtedy go nie było, pojawiała się natrętna myśl. Mógł wrócić. Z zadumy wyrwał ją widok ciemnowłosego malca, który właśnie wbiegł pędem do parku i skierował się prosto w dżunglę kolorowych przyrządów gimnastycznych. Donna z niepokojem śledziła jego wyczyny: wspiął się na jedną z takich konstrukcji i uczepiony nogami drążka, zawisł głową na dół. Gdzie, do licha, jest jego matka? Nie wolno puszczać samopas takich małych dzieci, myślała gniewnie. Chłopiec był w wieku Adama. Co to za matka! Przecież to kompletna nieodpowiedzialność! Dziecko może zrobić sobie krzywdę! Przyjrzała się uważniej chłopcu: przypominał nawet trochę Adama, przynajmniej z tej odległości. Im dłużej patrzyła, tym podobieństwo stawało się większe. Gdyby trochę przymrużyć oczy — słońce świeciło jej w twarz — mogłaby prawie uwierzyć, że... — Todd, gdzie ty jesteś? — rozległ się ostry okrzyk. Do parku wbiegła matka chłopca. — Ile razy mam cię prosić, żebyś tak nie pędził? — zaczęła besztać małego. — Miałeś na mnie poczekać. Wiesz przecież, że mamusia nie może teraz szybko biegać. Donna oszacowała jej ciążę na szósty lub siódmy miesiąc. Kobieta była od niej młodsza o jakieś sześć lat, miała jasne włosy — sztucznie rozjaśnione, bo nawet przepaska nie kryła ciemnych odrostów. Donna mimo woli zerknęła na siebie: była teraz strasznie chuda — chudsza niż kiedykolwiek — a trochę za długie włosy pogłębiały jeszcze to wrażenie. Same też nie wyglądały atrakcyjnie. — Nie mam pojęcia, jak sobie poradzę z dwójką. — Kobieta, kolebiąc się z boku na bok, podeszła do ławki i ciężko klapnęła obok Donny, która skonstatowała z lekkim zdziwieniem, że nie tylko nie ma nic przeciwko temu, lecz nawet ją cieszy perspektywa babskiej pogawędki. Właściwie nie było to takie dziwne, zważywszy, że ostatnio prawie nie otwierała ust, jeżeli nie liczyć zdawkowej wymiany pozdrowień... — Da sobie pani radę — powiedziała z miłym uśmiechem. — Trudno jest tylko z początku, dopóki się człowiek nie zorganizuje. Z czasem nabiera się wprawy i później już wszystko gra. Przekftna się pani, że to wcale nie takie straszne. — Tak? Oby tak było, bo nie stać nas na żadną pomoc — westchnęła nieznajoma. — Todd jako niemowlak był taki nieznośny! Darł się bez przerwy. Jak to drugie będzie takie samo, to już chyba tego nie wytrzymam. — Mój Adam też był taki — uśmiechnęła się Donna. — Wrzeszczał na okrągło trzy miesiące! A z Sharon nie miałam żadnych kłopotów. W ogóle nie płakała. Może i pani tak się poszczęści. — Miejmy nadzieję, bo tego dzieciaka i dzisiaj trudno upilnować — odrzekła kobieta, patrząc w stronę kilkorga maluchów, do których przyłączył się Todd. — A pani dzieci to które? — zapytała nagle. Donna z zaskoczenia zaczęła się jąkać. — Moich... moich tu nie ma. — Żachnęła się w duchu, widząc zdziwienie przygodnej znajomej: jakby każdy, kto 264 265 \%t't*$ls*z% było, że bardziej interesuje go własna doskonałość aniżeli jej skromna osoba... — A dzień miesiąca i miesiąc? — Własny głos też brzmiał jej w uszach dziwnie obco. Jakby słuchała go z taśmy. Cała ta sytuacja wydawała się nierzeczywista. Jak scena z jakiegoś filmu. Miała wrażenie, że sama nie bierze w niej udziału, lecz ogląda to wszystko z drugiego końca pokoju. I nic nie rozumie. Co łączy tych dwoje? Dlaczego ta kobieta tak niecierpliwie pyta o datę? — Co z tobą, dziecinko? Ciągle mnie o to pytasz. Aha, to znaczy, że musieli rozmawiać już wcześniej. — Jaki to dzień? — Wciąż jeszcze piątek. Trzydziesty pierwszy grudnia. — Młodzieniec znów spojrzał w lustro, a potem na zegarek. Leżał na toaletce, nasuwał się zatem wniosek, że nieznajomy musiał go zdjąć. Ale kiedy? — Jak już mówiłem ci w parku, nie mogę tu długo siedzieć. Mam wieczorem randkę — uśmiechnął się z zakłopotaniem. — No wiesz, sylwester i tak dalej... Czy już się kochali? Czy po to tu przyszedł? Z pogłębiającym się wciąż wrażeniem, że opuściła własne ciało i ogląda tę scenę od zewnątrz, okiem postronnego obserwatora, zobaczyła, że młody człowiek zręcznie pozbywa się butów, uwalniając się od nich za pomocą dwóch szybkich kopnięć, a potem odchodzi od lustra, zbliża się do kobiety w welurowych szortach i stojąc przed nią w odległości mniej więcej pół metra, zaczyna zsuwać z bioder te obcisłe dżinsy. Nic pod nimi nie miał. — Ładne masz ciało — usłyszała słowa tej kobiety. Tej drugiej Donny. Mężczyzna zrzucił spodnie, kilkoma tanecznymi krokami podsunął się znów do lustra i zaczął podziwiać swoje nagie ciało, wyginając je w różne strony. — Klasa, co? No ale dużo ćwiczę. Niedaleko parku jest siłownia, zaraz za rogiem. Chodzę tam codziennie. Trzeba utrzymywać formę. Dziewczyny lubią ładne ciała, no nie? Dla Donny obserwatorki cala ta akcja była wciąż niejasna. Wyrwana z kontekstu. Należałoby cofnąć taśmę i zacząć ten film od początku. Brakuje podstawowych informacji! Nie wiadomo, kim są ci ludzie, jak ten chłopak znalazł się w motelu, dlaczego ta kobieta wydaje się tak zakłopotana. Nic nie rozumiem. Nie znoszę oglądać filmów od środka. Cofnijcie tę taśmę. Pokażcie początek. — Nie jesteś już na to troszeczkę za duży? — usłyszała pytanie tamtej Donny. Obraz się zmienił. Zobaczyła znajomy plac zabaw. Chłopak zwisał głową na dół, uczepiony nogami jasnozielonej poprzeczki. Zręcznym przewrotem zeskoczył z drążka. Wyglądał zupełnie jak John Travolta. „Pracujesz w tym parku? Jako dozorczyni czy co?" Wrzucił do ust listek gumy i zaczął gwałtownie poruszać szczękami. „Nie, nie. Po prostu czasem tu przychodzę." „Taak?" Nie słychać w tym było nadmiernego zainteresowania. „Są tu twoje szkraby?" „Nie." Kiwnął głową i rozejrzał się dookoła. W pobliżu bawiło się kilkoro dzieci. Kobieta nie odrywała od niego oczu. „Czyli, hm... tak tu sobie przychodzisz?" „Tak." „Taak. Wiem, jak to jest." „Z czym?" „Nie wiem", wzruszył ramionami, spoglądając w stronę drążka, jakby chciał tam wrócić. „Powiedziałeś, że wiesz, jak to jest." „Tak tylko sobie powiedziałem." „Mam na imię Donna." „Taak?" „Tak." „Miło cię poznać, Donna", uśmiechnął się dość ostrożnie. „Jaki dziś dzień?" „Pytasz o dzień? Piątek. Mamy dziś piątek." „Piątek którego miesiąca?" Uśmiech powoli zniknął mu z twarzy. 268 269 „Grudnia. Trzydziestego pierwszego grudnia. Niedługo Nowy Rok." „Już?" „O co ci chodzi? O to, czy już zaraz? No nie, jest dopiero po trzeciej. Trochę później, za kilka godzin. Chcesz wiedzieć, który mamy rok?", zapytał ironicznie. Tamta Donna pokręciła głową. Rok nie był dla niej ważny. Gapiła się nadal na tego młodzieńca. „Słuchaj", powiedział, „muszę już lecieć. Mam dziś odlotową randkę. Wiesz, jak to jest." „Z czym?" Odsunął się od niej. „No to szczęśliwego Nowego Roku." Był już na ścieżce. Kobieta postąpiła za nim kilka kroków. „Zaczekaj!" „Naprawdę muszę już iść." „Chciałbyś pójść ze mną do łóżka?" NOj no, śmiało poczyna sobie ta kobieta, pomyślała Donna numer jeden. „Hej, mała, czy to jakiś wygłup?" Jednak zawrócił. „Nie, pytam serio. Chciałbyś się ze mną przespać? Mieszkam w Betoedere." Zaczął się śmiać. „Stuknięta to ty jesteś. No dobra, mogę cię przelecieć, tylko że długo nie będę mógł zostać." „Masz samochód?" „Stoi na ulicy." Donna zobaczyła, że chłopak kładzie rękę na pośladku jej imienniczki i razem wychodzą z parku. Obraz mignął i zaczęła się następna scena. Byli już w tym pokoju. „Może byś to zdjęła?" Kobieta podniosła ręce jak dziecko, a ten mężczyzna czy raczej młodzieniec zdjął jej niebieską koszulkę.,,Hej, nosisz biustonosz!'', wykrzyknął ze śmiechem. „Kupę czasu nie widziałem tego urządzenia!" Przez chwilę oglądał biustonosz jak dziwo z innej planety, po czym sięgnął do tyłu, by go rozpiąć. „Zapięcie jest z przodu." 270 „Taak? A to ci dopiero! Jak już mówiłem, kupę lat nie miałem z tym do czynienia. No, ale z wprawy nie wyszedłem", stwierdził z odcieniem zawodowej dumy, zręcznie odpinając haftkę. Zdjął kobiecie stanik i niedbale rzucił na podłogę. „Ty pewnie lubisz fantazje seksualne, co?" Pchnął ją na łóżko i jednym szarpnięciem ściągnął jej szorty i majtki. „Od dawna nie miewam takich fantazji." Donna numer jeden poruszyła się niespokojnie. Ten głos zaczynał brzmieć zbyt podobnie do jej własnego. „Kiedyś zajmując miejsce w samolocie, wyobraziłam sobie, że obok usiądzie Warren Beatty, a przyszła jakaś zakonnica. Od tego czasu dałam sobie spokój." Donna numer jeden parsknęła śmiechem, młody człowiek natomiast wyraźnie się speszył. Przestał żuć gumę, wyprostował się nagle i zaczął badawczo przyglądać się ciału kobiety. Jego erekcja zmniejszała się w oczach. „Coś się stało?" „Co to jest?" „Co?" „To. Wygląda jak jakaś blizna", przesunął palcem od jej pępka w dół. ,jPamiątka po dzieciach." Donna poczuła nagle, że coś ją ciągnie w stronę tej kobiety. „Masz dzieci?" „Chłopca i dziewczynkę. Oboje przyszli na świat przez cesarskie cięcie." Młodzieniec odsunął się od niej i przysiadł na brzegu łóżka. „I co? Nie dało się nic z tym zrobić?" Sama nie wiedząc kiedy, Donna znalazła się znów w tamtym ciele. Nie czuła się w nim wygodnie. Pragnęła się z niego wyrwać, uciec z tego pokoju, nie mieć nic wspólnego z tą dziwną kobietą, cóż, kiedy było to niemożliwe... Uwięzia na dobre w tej niedoskonałej powłoce. — Nigdy o tym nie myślałam. — Teraz na pewno był to jej głos. Victor traktował tę bliznę całkiem jak odznakę 271 honorową, Mel skomentował ją tylko od strony medycznej, chwaląc dobrą robotę chirurga, a później już o tym nie mówił. Och, często całował tę bliznę... Dość, przykazała sobie, nie będę myśleć o Melu. Spojrzała na siedzącego obok mężczyznę. — Ty chyba nie lubisz blizn. — No wiesz, mnie to nie kręci, ale zdaje mi się, że wy, „nowe kobiety", nie przejmujecie się takimi rzeczami... — „Nowe kobiety"? — O czym on mówi? — Jakimi to rzeczami się nie przejmujemy? — No, nie golicie sobie nóg ani pod pachami... Donna zerknęła na swoje nogi: rzeczywiście. Od kiedy ich nie goliła? — Wyglądam pewnie jak straszydło. Zaśmiał się głośno, zeskoczył z łóżka i podszedł do toaletki. — Słuchaj — zaproponował — może odłożymy to na kiedy indziej? Robi się późno, a ja, no wiesz, mam tę randkę. Donna w milczeniu skinęła głową. Nawet parkowy podrywacz jej nie chce. — Jesteś rozwódką? — gracko wskoczył w spodnie. — Tak. — No cóż — nałożył czarną koszulkę — może się jeszcze zejdziecie. — Drugiego takiego wariata nie znajdziesz, dopowiedziała sobie Donna. — Może. — Stwierdziła, że głos, który słyszy, zaczyna znowu brzmieć obco. To dobrze. — Może to małżeństwo nie było znów takie złe, jak mi się wydawało? — Zapatrzyła się gdzieś przed siebie: — Czy ono rzeczywiście było złe? Przynajmniej miałam przy sobie dzieci. Kiedy znów spojrzała w stronę toaletki, chłopaka już tam nie było. Położyła głowę na poduszce, zastanawiając się sennie, czy w ogóle ktoś tutaj był. Obudziła się nagle po dwudziestu minutach i czym prędzej pobiegła do łazienki. Wymieniwszy ostrze w golarce, zabrała się do roboty, zdecydowana usunąć z siebie wszystko, co mogłoby świadczyć, że jest... jak on to nazwał? Ach tak, „nową kobietą". Na pierwszy ogień poszły pachy. Zacięła się w paru miejscach, wcale się tym jednak nie przejmując, przystąpiła do golenia nóg. Po raz pierwszy zacięła się niechcący — po prostu trochę za mocno przycisnęła to nowe ostrze — po raz drugi chyba z roztargnienia, po raz trzeci już z premedytacją. Po raz czwarty, piąty i szósty również. Zmieniła nogę, stawiając stopę na brzegu umywalki, i zrobiła dokładnie to samo, przyglądając się długim strumyczkom krwi płynącym z tych małych ranek. Niektóre zbiegały się w spore rzeczki, inne kreśliły cienkie meandry wokół białych wysepek piany, zabarwiając je na różowo. Przypominało to mapę jakiegoś kontynentu. Dobrze jest czuć ból, pomyślała z pewnym zdziwieniem. Victorowi oczywiście nie spodobałby się jej wyczyn, i miałby rację. On zawsze miał rację. We wszystkim. Chętnie by mu o tym powiedziała, ale jak go znaleźć? Może by się zgodził wziąć ją z powrotem? Pomyśl o tym, Donna, przykazała sobie, wychodząc z łazienki. Życie z Victorem nie było wcale tak okropne, jak to sobie uroiłaś. Ubrała się szybko w te same szorty i bluzkę. Bądź choć raz uczciwa wobec siebie: naprawdę było ci tak źle? — O Boże, co się pani stało? — spytała z przestrachem fryzjerka. — Całe nogi ma pani we krwi. — Pozacinałam się przy goleniu. — Chyba goliła je pani siekierą! — Lorraine, czy może mnie pani przyjąć? — Nie wiem, pani Cressy — zawahała się młoda kobieta, licząc w myślach siedzące klientki. — Mam pozamawiane panie... Wie pani, jak to jest w sylwestra. — Bardzo panią proszę... — No dobrze, proszę przyjść za godzinę. Postaram się panią zmieścić. — Ogromnie dziękuję, Lorraine. — Znały się od dawna. Donna bywała tu kiedyś bardzo często. Zwłaszcza po urodzeniu Sharon. — Co będziemy robić? Ma pani jakiś pomysł? I 272 18 Granice uczuć 273 bować się na fioletowo. Mało brakowało. Wspaniały dzień, nie ma co! Zrozumiałam, że dalej tak nie można. Idąc tu do ciebie, myślałam cały czas o Syzyfie, o tym, co napisał Albert Camus. Wiele razy w życiu próbowałam wyciągać wnioski z tego mitu. Były różne. A wiesz, jak brzmi ten dzisiejszy? Że jeśli mam przetrwać, muszę się wyzbyć nadziei. Nadziei na to, że kiedykolwiek odzyskam dzieci. Bo im więcej nadziei, tym więcej rozpaczy, a ja... Nie chcę już więcej rozpaczać. Płakali już teraz oboje. — Nie wiem, czy jeszcze coś do mnie czujesz. Ja nadal cię kocham i pragnę być z tobą. Chcę być twoją żoną i matką dla Annie, ale jeśli powiesz, że na to za późno, trudno, jakoś to przeżyję. Nie bój się, nie rozlecę się na kawałki. —Roześmiała się przez łzy. —Będzie mi cholernie smutno, ale się nie załamię, daję ci na to słowo. No, powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia. Teraz twoja kolej. — Chciałaś ufarbować się na fioletowo? — zapytał po chwili ciszy. — Czy to znaczy, że jeszcze mnie kochasz? — Nieprzytomnie. Później nie trzeba im było już słów... ROZDZIAŁ 20 Czekająca na zmiłowanie ogromna sterta pokwitowań i nie zapłaconych rachunków nasuwała jeden tylko wniosek; pracująca tu przedtem dziewczyna musiała być straszną bałagani arą. Nic dziwnego, że kierownictwo Funduszu zwróciło się do agencji „Kelly Girl" z prośbą o zastępstwo, myślała Donna, próbując ułożyć te papiery w porządku alfabetycznym. Dyskretnie zaćwierkał telefon. Ledwie go było słychać. Nie lepszy byłby aparat, który po prostu dzwoni? — Fundusz Rozwoju Przedsiębiorczości — oznajmiła głośno i wyraźnie. — W tej chwili ktoś jest na linii. Zechce pan chwilkę poczekać? Dobrze, połączę pana, gdy tylko skończy rozmowę. —Nacisnęła odpowiednie guziki w centralce i wróciła do swoich papierów. Dała się słyszeć następna seria delikatnych ćwierknięć, tym razem od strony drzwi. Do sekretariatu wkroczył wysoki, elegancki, mocno opalony dżentelmen w średnim wieku. — Mam umówione spotkanie z panem Wendallem. — Proszę minutkę zaczekać — Donna nacisnęła odpowiedni guzik. Grunt to naciskać właściwe guziki, zakpiła w duchu. — Mogę prosić o pańską godność? — Ketchum. — Panie dyrektorze, jest już pan Ketchum — poinformowała szefa. — Tak. Dobrze. Przekażę. Zechce pan spocząć? Pan Wendall zaraz pana przyjmie. 279 ¦ • a -s s - , . j>. os 2 -o'S ^ "3> « 1S S R >>^ ^ rt •!? 3 S o u ^ 3 lilii !t# f I! fttap 8 fc C 0 .3 3 » L ¦» > nęła się do niej, myśląc z głęboką ulgą, że ta mała, tak dotąd poważna osóbka zaczyna z każdym dniem bardziej przypominać normalne dziecko. Wystarczyło stworzyć jej poczucie, że uczestniczy we wszystkim, co dzieje się w życiu dorosłych, uczynić ją swą powiernicą, by odzyskać dawną, zawsze pogodną Annie. Gdy tylko przestała czuć się odtrąconym dzieckiem, wróciła jej beztroska zwykłej ośmio-latki. Donna dziękowała losowi, że dał jej tę drugą szansę. — W tym biurze panuje ruch jak w mrowisku — zaczęła relacjonować dzisiejsze wrażenia. — Nie miałam pojęcia, że tylu ludzi tkwi po uszy w długach! — Dlaczego? — Bo zaciągają pożyczki, a potem nie mogą ich spłacić, wiesz, jak to bywa z pieniędzmi. — Annie żywo pokiwała głową. — A ten mój szef, pan Wendall, to dopiero okaz, mówię ci! Żeby zdobyć to stanowisko, musiał chyba pożyczyć sobie rozum od kogoś innego, a potem zaraz go zgubił! W życiu nie widziałam tak powolnego człowieka! Ślimak to przy nim sprinter — mówiła dalej, nie czekając, aż Annie przestanie chichotać. — Wszystkie audiencje rozpoczyna z takim opóźnieniem, że petenci muszą czekać godzinami i oczywiście są wściekli, a że ja jestem pod ręką, więc zbieram całe to... — Gówno? — Właśnie. Dzięki za podpowiedz — roześmiała się Donna, wbijając zęby w kanapkę. Annie poszła w jej ślady. — Jak usłyszysz, co się zdarzyło po lunchu — podjęła opowieść — to dopiero zobaczysz, co z niego za numer! Dziesięć osób siedzi jak na szpilkach, więc co chwila do niego dzwonię, a on nic, nie odpowiada. W końcu idę do gabinetu: nie ma go, pusto. Gdzie on się podział, do licha? Przecież wrócił z lunchu. No ale skoro go nie ma, zamierzam już wyjść z gabinetu, a tu nagle słyszę:„Pani Cressy?" Rozglądam się, ale nikogo nie widzę. Przesłyszałam się czy co? Pewnie tak, myślę sobie i idę do drzwi, a tu znowu: „Pani Cressy?" Jego głos. „To pan, panie dyrektorze?", mówię do tych pustych ścian. „Tak", on na to, ale wciąż go nie widzę. I wiesz, gdzie był? 282 — Gdzie? No powiedz! — Siedział w szafie, wyobrażasz sobie? Wracając z lunchu, zauważył na korytarzu pewną klientkę, która wciąż go podobno nachodzi, a kilka razy nawet wdarła się do gabinetu bocznymi drzwiami, więc gdy ją zobaczył, schował się w szafie. Stał tam ponad pół godziny. — I co? Wyszedł z tej szafy? — Wyszedł, ale miał pecha, bo w tej samej chwili wpadła ta klientka! Mówię ci, omal nie pękłam ze śmiechu! Ciekawe, co wymyśli jutro! Annie śmiała się dłuższą chwilę, a potem zerknęła spod oka na Donnę i spytała bardzo poważnie: — Powiedz, czy jesteś teraz szczęśliwa? — Myślę, że jestem na najlepszej drodze... — Bardziej mnie teraz lubisz? — Och, dziecinko, zawsze cię bardzo lubiłam! Różnica polega na tym, że zaczynam trochę bardziej lubić samą siebie. Annie uśmiechnęła się z zadowoleniem, widać było jednak, że to dopiero początek dłuższej indagacji. — Tęsknisz za Adamem i Sharon, prawda? — Tak. — Stale o nich myślisz? — Staram się nie myśleć, a przynajmniej nie cały czas. Annie najwidoczniej zamierzała zadać teraz ogromnie ważne pytanie, bo najpierw zerknęła na resztkę kanapki, potem na Donnę i wreszcie wbiła wzrok w talerz: — Ale ty już od nas nie odejdziesz? — zapytała niespokojnym szeptem. Donna czym prędzej nakryła dłonią jej dłoń: — No wiesz? A kto by mi wtedy pomagał wybierać suknie? — Nie, powiedz serio — obruszyła się Annie. — Zostanę z wami na zawsze — zapewniła ją Donna, starając się nadać tym słowom jak najuroczystsze brzmienie. W nagrodę otrzymała promienny uśmiech.—Powiedz mi, kochanie, czy o tym właśnie chciałaś ze mną mówić? — Nie, ale musiałam się upewnić, czy zostaniesz.... 283 i 1 Ii ilt .2 " B O rv. C ca U ? O " ' i!lii nię i włosy. Pięknie wyglądasz! Wspaniała z was para! Wszystko to docierało do niej niewyraźnie, jakby z bardzo, bardzo daleka... Nad gwarem rozmów górował wciąż głos Victora: poczekaj, Donna, jest ze mną ktoś, kto może zechce z tobą porozmawiać. Sharon, chodź tutaj..." Niech cię szlag trafi, Victorze!, pomyślała z pasją. Nigdy więcej nie pozwolę ci się maltretować! Nie będę o tobie myśleć! Ale Sharon i Adam... — Moje gratulacje, Donna. Wyglądasz bosko! — Och... Dziękuję, miło, że tak mówisz... — Trafił ci się przyzwoity facet... — O tak, wiem o tym. Te dziecięce głosy... — Przyjmij moje gratulacje... Tam było słychać coś jeszcze... Jakieś inne dźwięki... — Czy nikt nie powiedział tym troglodytom, że kobietom się nie gratuluje? — wykrzyknęła Bessie Milford, żartobliwie grożąc palcem kilku panom. — Idźcie do Mela, to on jest szczęściarzem! Donna uśmiechnęła się do pani domu, myśląc, że zarówno Bessie, jak i Rod to ogromnie sympatyczni ludzie, a to, że samorzutnie wystąpili z propozycją wydania bankietu zaręczynowego dla niej i Mela, świadczy o niezwykłej wprost wielkoduszności, zważywszy jej zachowanie na poprzednim przyjęciu w tym domu. Mimo woli spojrzała na taras. Tym razem nie było tam żadnej rudej. Całe dzisiejsze, niezbyt liczne zresztą towarzystwo składało się wyłącznie ze starych przyjaciół Mela i jej. Miała sobie za złe, że jest zbyt pasywna; powinna wmieszać się między gości, zabawiać ich razem z Bessie, cóż, kiedy mimo usilnych starań nie mogła ni na chwilę oderwać się od swoich myśli... Co to było? Ten dźwięk?... Głosy dzieci, śmiechy i... i coś jeszcze... coś znajomego... — Czy ty dobrze się czujesz, Donna? — usłyszała głos Susan. — Tak, doskonale — mruknęła z roztargnieniem. — Wyglądasz super. — Dziękuję. — Tylko trochę tak, jakby cię tutaj nie było. — Co? — Myślami jesteś gdzie indziej. Powiesz mi gdzie? — Która to godzina, Susan? — Dziewiąta. Dokładnie dziewiąta dziesięć. A co? Ciasto ci się przypala? — zażartowała Susan, próbując rozruszać przyjaciółkę niezawodną zazwyczaj metodą ich dawnych dziecinnych zaczepek. Tym razem nie poskutkowało. — Dzwonił o siódmej — szepnęła Donna, patrząc w jakiś punkt nad jej głową. — Kto? — Dzwonił o siódmej i powiedział, że dzieci się bawią... — Victor? — Odstawił słuchawkę od ucha, żebym je mogła usłyszeć. — Powiedzże wreszcie: to był Victor? — Siódma, a dzieci jeszcze nie w domu? Nie wydaje ci się to dziwne? Sharon o siódmej musiała być w łóżku. Sam gasił światło. Był pod tym względem istnym fanatykiem. Susan wzruszyła ramionami. — Chyba że — Donna mówiła dalej jak w transie — chyba że to nie była siódma... — Nie rozumiem. — Inna strefa czasowa! — Zachodnie wybrzeże? To coś, co słychać było w tle... Ten znajomy odgłos... Czy to... — Donna zostawiła nagle przyjaciółkę. — Czy można by otworzyć drzwi na taras? — Duszno ci, kochanie? — u jej boku pojawił się Mel. Szklana tafla rozstąpiła się przed nią z cichym szmerem całkiem jak... Morze Czerwone. Skąd się biorą takie skojarzenia? Dotarła do żelaznej kraty wykutej w misterną koronkę i oparta o poręcz zapatrzyła się w ciemność. Na niebie nie widać dziś było ani jednej gwiazdy — prognoza na dzień następny zapowiadała ulewę. Niewidoczny w mroku ocean huczał coraz gniewniej, jakby ogłaszał swój 288 19 Granice uczuć 289 protest przeciwko złej aurze. Nie trzeba go było widzieć, by odczuć jego potęgę. Był zawsze obecny gdzieś w tle... Był czymś tak nieodzownie swojskim, że człowiek traktował go jak powietrze, ale tylko do chwili, dopóki nie zaczynał się dąsać. O, wtedy dopiero doceniało się jego siłę. Wszechwładną moc żywiołu. Moc zdolną objawić się nawet po drugiej stronie kontynentu, z odległości trzech tysięcy mil... To coś znajomego w słuchawce, ten szum... och tak, to ocean. Donna dotknęła ręki stojącego obok Mela: — Wiem, gdzie oni są. W Kalifornii. Na wieść o wyjeździe na zachodnie wybrzeże Annie uciekła do swego pokoju. Skulona na łóżku pod żółtą kopułą baldachimu, milczała zawzięcie, głucha i ślepa na wszelkie perswazje Donny. Jeżeli już decydowała się otworzyć usta, to wyłącznie do swego ojca. — Nie będzie nas tylko cztery tygodnie — powtórzyła Donna chyba po raz setny. — Jeśli do tego czasu nie trafimy na żaden ślad, natychmiast wracamy do domu, uwierz mi, dziecinko! — Kamienne milczenie trwało nadal.—Kochanie — Donna poczuła łzy w gardle — chyba nie myślisz, że mi na tobie nie zależy? Kocham cię, Annie, rozumiesz? — z tymi słowy uklękła przy łóżku. — Kocham cię, moja malutka! — Jestem już duża. — Kocham cię, moja duża córeczko. — To dlaczego chcesz mnie zostawić? — Annie po raz pierwszy od godziny raczyła spojrzeć w jej stronę. — Tylko na cztery tygodnie — wtrącił się Mel. — Nie będziesz sama. Pani Harrison... — Bo Sharon i Adam to też moje dzieci — przerwała mu Donna, rozumiejąc, o co chodzi małej. — Bo po prostu przeliczyłam się z siłami, próbując żyć tak, jakby ich nie było. To niemożliwe. Oni istnieją. Pragnę ich zobaczyć. Nie mogę wyrzec się nadziei, powiedzieć sobie: trudno, nigdy ich nie odzyskam. Starałam się, ale to na nic. Wiem, Annie, czego się boisz — podjęła po krótkiej pauzie. — Że znowu popadnę w taką obsesję jak przedtem... że wszystko inne przestanie się dla mnie liczyć. Nie bój się, kochanie. Nigdy już nie popełnię takiego błędu, potraktuj to jak przysięgę. — Annie na te słowa wbiła wzrok w podłogę, próbując z całej siły pohamować łzy. — Kocham cię, dziecinko — powtórzyła Donna — ciebie i twego tatusia. I ty myślałaś, że ja bym potrafiła się was wyrzec? Nigdy! Wiesz, co bym zrobiła, gdybyś spróbowała mi uciec?... Mała gwałtownie zarzuciła jej ręce na szyję, nieomal dusząc w uścisku. Upłynęła długa chwila, nim wreszcie wynurzyła buzię z jej włosów. — No to jedź — szepnęła. — I przywieź ich ze sobą. — Mam taką nadzieję, kochanie. — Lepiej już chodźmy — zawołał Mel — bo spóźnimy się na samolot. Mamy niecałą godzinę. Annie, stojąc przed domem, machała im na pożegnanie, dopóki nie znikli jej z oczu. — O czym tak myślisz? — odezwał się Mel. Właśnie usłyszeli komunikat, że samolot osiągnął pułap dwunastu tysięcy metrów. — Że to może całkiem beznadziejna sprawa... O rany, popatrz! Każą nam zapiąć pasy! Akurat teraz! Dlaczego zawsze tak jest, że gdy tylko stewardesy zaczynają podawać posiłek, od razu pojawiają się turbulencje? Jakieś czary czy co? — Pewnie jakiś pijak zatacza się w przejściu. — Chcesz mnie rozśmieszyć? — Chętnie zobaczę twój uśmiech, ale zapewniam cię, że mówię serio. Posłuchaj, co opowiadał mi jeden znajomy. No więc leciał kiedyś samolotem pilotowanym, jak się okazało, przez dawnego kumpla. Gdzieś w połowie drogi stewardesa prosi przez głośnik o zapięcie pasów, ponieważ samolot wchodzi w obszar silnych turbulencji. Po paru minutach zbliża się do niego ta sama stewardesa i mówi, że kapitan zaprasza go do siebie. Chce mu pokazać kabinę pilotów i tak dalej. Teraz?, dziwi się mój znajomy. Nie wolno nam przecież ruszać się z miejsc. No ale skoro 290 291 ROZDZIAŁ 21 Wszystko, co pisano w przewodnikach o tym wąskim skrawku wybrzeża znanym jako Big Sur, dawało jedynie mgliste wyobrażenie o rzeczywistości. Szlak, którym jechali, wił się jak nitka pomiędzy skalną ścianą Santa Lucia i urwistym brzegiem Pacyfiku, a otwierające się tu widoki zapierały dech w piersiach groźnym, pierwotnym pięknem. Czegoś takiego Donna nie widziała jeszcze nigdy w życiu. Ten krajobraz mimo swej dzikości miał w sobie głęboką, nieomal mistyczną harmonię. Zdumiewające, że ów stupięć-dziesięciokilometrowy obszar od San Simeon na południu do Carmelu na północy, wąski na końcach, a rozszerzający się ku środkowi jak wrzeciono, zachował swoje pierwotne oblicze — i to tu, w Kalifornii, najgęściej zaludnionym stanie Ameryki Północnej! Big Sur przypominało podróżującym tu ludziom, że są jeszcze na ziemi miejsca, gdzie człowiek nie do końca potrafił ujarzmić naturę. Nazwa tego niezwykłego zakątka wywodziła się, jak podawały przewodniki, z hiszpańskiego el pais grandę del Sur — „wielki kraj południa" — ale Donna tłumaczyła ją sobie po swojemu. Ta nazwa była dla niej emanacją samej istoty tutejszego krajobrazu — jego skalnych urwisk, poszarpanych szczytów, huku fal przyboju, całej przyczajonej potęgi oceanu. — Coś nie w porządku? — zapytał Mel, słysząc jej głośne westchnienie. 294 — Och, nie. Czuję się dobrze. Ależ tu pięknie! — O tak, prawdziwy pokarm dla oczu. A co z żołądkiem? Głodna? — Trochę. Nie widzę tu jednak żadnej eleganckiej restauracji — uśmiechnęła się nieco przekornie. — Myślę, że jesteśmy już blisko tego miejsca, o którym mówiono nam w San Simeon. —Poznana tam pośredniczka sprzedaży nieruchomości radziła im odwiedzić ukrytą w głębi lasów niewielką galerię malarstwa. Na gości, mówiła, czekają tam zawsze kanapki, a właściciele, David i Kathy Garrattowie, to bardzo sympatyczni ludzie. Oboje malują, mają więc dobrą pamięć do twarzy, no i dobre uszy. Jakkolwiek Donna i Mel nie obiecywali sobie zbyt wiele po tej wizycie, postanowili jednakże wstąpić do galerii choćby po to, żeby się pożywić, a zwłaszcza skorzystać z telefonu. Zbliżała się pora, o której powinni skontaktować się z Los Angeles. Galeria okazała się mniejsza, niż sobie wyobrażali, i tak dobrze ukryta w leśnym gąszczu, że pewnie by ją minęli, gdyby nie intensywna woń dymu ze świeżego drewna. Żwirowany podjazd, prawie niewidoczny pod osłoną drzew i krzewów, prowadził do zwykłej piętrowej chaty zbudowanej z surowych bali. Zaledwie wysiedli z białego buicka, owionął ich tak przejmujący chłód, że Donna czym prędzej owinęła się swetrem, myśląc z wdzięcznością o siostrze Mela, która długo musiała ją przekonywać, żeby wzięła z sobą coś ciepłego, bo w górach bywa chłodno, a rankiem można nieźle zmarznąć. Kiedy człowiek mieszka na Florydzie, trudno mu sobie wyobrazić, że gdziekolwiek może być zimno, zwłaszcza że temperatury w Los Angeles były równie wysokie jak w Palm Beach. Spędzili dziesięć dni w domu Brendy, która okazała obojgu mnóstwo serca i wszelką możliwą pomoc. Zawsze też potrafiła pokrzepić ich dobrym słowem, a wieczorem gorącym posiłkiem, gdy zmęczeni i rozczarowani wracali do domu po kolejnym dniu poszukiwań — ciągle jednakowo bezowocnych. Objechali w tym czasie wszystkie okoliczne miejscowości: Malibu, Pacific Palisades, Newport Beach, Long 295 ¦i i, Beach, Palos Verdes i inne nadmorskie osady. Włóczyli się godzinami po ulicach i plażach, odbywając po drodze setki wciąż tych samych, męcząco jałowych rozmów... Im więcej mijało czasu, tym bardziej stawało się jasne, że całe to przedsięwzięcie jest szukaniem igły w stogu siana. Za dużo tu było z jednej strony niewiadomych, z drugiej — możliwych tropów. Już samo to, że Victor dzwonił w sobotę, otwierało pole dziesiątkom domysłów. Mógł przyjechać tu z dziećmi jedynie na weekend lub z wizytą do jakichś znajomych, mieszkając zupełnie gdzie indziej — na przykład w Westwood, Beverly Hills czy nawet San Fernando Valley. Skontaktowali się oczywiście ze wszystkimi największymi agencjami sprzedaży i wynajmu nieruchomości na obszarze wielkiego Los Angeles, lecz nie posunęło ich to ani o krok dalej. Zbyt wielu tu było agentów, zbyt wiele sprzedanych domów; sprawdzenie tego wszystkiego wymagałoby mnóstwa czasu, a żaden pośrednik nie miał na to szczególnej ochoty. Biorąc pod uwagę kwalifikacje Victora, można było domniemywać, że zatrudnił się w którejś z wielkich agencji ubezpieczeniowych, i tu jednak nie dowiedzieli się niczego. Takim samym rezultatem zakończyły się poszukiwania w szkołach, przedszkolach, parkach, na placach zabaw oraz we wszystkich miejscach uchodzących za lokalne atrakcje turystyczne. Donnie wydawało się kilka razy, że widzi Adama czy Sharon, ale zawsze była to pomyłka. W końcu za usilną namową Brendy zgodzili się wynająć prywatnego detektywa, który miał im pomagać w poszukiwaniach, sami natomiast rozpoczęli powolną podróż wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się po drodze w każdej napotkanej miejscowości. Codziennie o umówionej porze kontaktowali się z detektywem — nazywał się Marfleet—by zapytać go o nowiny, poinformować, gdzie są, czego się dowiedzieli i dokąd zamierzają jechać. Była to jak dotąd podróż na los szczęścia, toteż coraz niecierpliwiej wyczekiwali wieści od Marfleeta, licząc, że w końcu podsunie im jakiś trop. Na razie jednak wyniki ich siedmiodniowej współpracy wciąż jeszcze równały się zeru. 296 — Mm, ładnie tu pachnie — zawołała Donna, wkładając do torebki wręczone jej przez Mela kluczyki od samochodu. Gdyby jeszcze było trochę cieplej, a przynajmniej nie tak wilgotno! Czuła, że jej sweter błyskawicznie nasiąka rosą. Mel zdążył już wyprzedzić ją o kilka kroków, gdy wyskoczył skądś wielki owczarek niemiecki i zaczął się do niej łasić. Tak bardzo domagał się pieszczot, trącając ją w rękę swoim czarnym nosem, że nie sposób było mu odmówić. — Miły z ciebie pieseczek, ale muszę już iść — mruknęła po chwili, klepiąc go na pożegnanie. Mel tymczasem wszedł już do środka. Wnętrze tej leśnej chaty utrzymane było w dawnym stylu. Donna tak właśnie wyobrażała sobie domy z końca ubiegłej epoki: ściany z surowych bali, podłoga z nieregularnych desek, wysoka belkowana powała, kilka okrągłych drewnianych żyrandoli, na podłodze owalne, ręcznie tkane maty, sosnowe meble w stylu kolonialnym. Nic nie mąciło charakteru całości. A gdyby tak, przyszło jej na myśl, zaaranżować to wnętrze ultranowocześnie — sam chrom i pleksi? Natura a cywilizacja? Kto wie, czy efekt nie byłby jeszcze ciekawszy. Tyle że realizacja takiego pomysłu kłóciłaby się chyba z obecną funkcją tego pomieszczenia. Trzeba by usunąć wszystkie obrazy i szkice wiszące teraz na ścianach... Każdy z eksponatów zaopatrzony był w tabliczkę z ceną. Wszystkie mieściły się w skromnym przedziale od sześćdziesięciu do dwustu dolarów, ale i same obrazy były dość przeciętne. Gdzie indziej nie budziłyby pewnie większego zainteresowania, tu jednak otoczenie nadawało im swoisty urok. — Czym mogę służyć? Głos był uprzejmy, choć mocny i zdecydowany. Podobne wrażenie sprawiała jego właścicielka, wysoka kobieta około czterdziestki, o prawie męskiej budowie ciała i długich brązowych włosach związanych z rozmyślną zapewne prostotą w luźny koński ogon. Na jej pozbawionej makijażu twarzy roiło się wprost od piegów, a i trądzik młodzieńczy pozostawił na niej liczne ślady. Była to twarz sympatyczna, 297 nr. lecz bardzo stanowcza, idealnie wprost pasująca i do tego dzikiego odludzia, i do samego domu. Za plecami kobiety Donna zobaczyła mężczyznę mniej więcej w tym samym wieku — w kowbojskich butach i dżinsach. Wyglądał jak żywa legenda człowieka Dzikiego Zachodu. — Piękne miejsce — zagaił rozmowę Mel. Donna wolała się nie odzywać. Nie miała cierpliwości do takich rozmów. Wymagały one z reguły długiego krążenia po opłotkach, zanim można było w końcu przejść do rzeczy. Tutejsi ludzie podejrzliwie patrzyli na obcych, zwłaszcza takich, co zadają zbyt wiele pytań. Aby obdarzyć przybysza pewną dozą zaufania, musieli go najpierw poznać. Donnę irytował cały ten sztuczny ceremoniał, bo czy można kogoś poznać w pół godziny? Mel jednak w przeciwieństwie do niej dobrze sobie radził w takich sytuacjach. — Ładne, ale odludne — odparła kobieta — dlatego niewielu mamy gości. Trudno do nas trafić. Podać wam coś do jedzenia? Parę kanapek? Kawę? Konwersacja podczas posiłku toczyła się wokół galerii i jej właścicieli, a mówiła głównie Kathy Garratt. Rozpoczęli to przedsięwzięcie piętnaście lat temu, wkrótce po ślubie. W domu było dość miejsca — na piętrze mają jeszcze sypialnię i drugi wygodny pokój. Co się tyczy obrazów — część namalowali sami, pozostałe ich przyjaciele. Zyski? Zarabiają tyle, że można się z tego utrzymać, a David, który jest stolarzem, wykorzystuje też czasem te umiejętności, pracując u ludzi w okolicy. Skąd wziął się pomysł stworzenia galerii? Cóż, lubią ludzi; dzięki odwiedzającym nie czują się tak bardzo odcięci od świata, a wśród turystów trafiają się nieraz naprawdę ciekawe osoby. A czy im nie przeszkadza, że po domu kręcą się obcy? Nie, to żaden kłopot, nie mają aż tylu gości, a kiedy wolą być sami, wywieszają po prostu tabliczkę z napisem „nieczynne". Donna, która z początku przysłuchiwała się temu z pewnym zainteresowaniem, w końcu nie wytrzymała: — Czy pamięta pani ludzi, którzy was odwiedzają? 298 — Ma pani na myśli kogoś konkretnego? — zapytała Kathy. Ze spojrzenia, jakim obrzuciła Donnę, widać było, że jest tego pewna. — Tak. Chodzi mi o mężczyznę... Nazywa się Victor Cressy. Ma trzydzieści dziewięć lat, jest wysoki, ma czarne włosy... — Przystojny? Donna skinęła głową z poczuciem lekkiej porażki: została rozszyfrowana. Wyjęła z torebki zdjęcie i podała je gospodarzom. — To on, ale fotografia pochodzi sprzed paru lat, więc pewnie trochę się zmienił. Mógł zapuścić brodę czy wąsy. Sądzimy, że było z nim dwoje dzieci, pięcioletni chłopczyk imieniem Adam i dwuletnia dziewczynka, Sharon. To znaczy, w takim wieku byli rok temu. Gospodyni podniosła się żywo od stołu, wskazując gestem wysoki sosnowy pulpit. — W takim razie sprawdźmy w książce gości. Wszyscy się tam wpisują. Mówi pani, że kiedy to było? Donna podniosła się również, czując, że drżą jej kolana, a serce wali jak młotem. — Przyjechał tu w kwietniu, ale sprawdźmy też maj i czerwiec, a właściwie... właściwie — doszła nagle do wniosku — należałoby przejrzeć całe jedenaście miesięcy. Kathy odsunęła się od pulpitu, ustępując jej miejsca. — Proszę bardzo. Może pani sobie przejrzeć. — Chciałbym zadzwonić do Los Angeles. Czy mogę skorzystać z telefonu? — zapytał Mel. — Oczywiście na mój koszt — dodał szybko. — Poproszę operatora, żeby zaraz po rozmowie podał mi należną kwotę. David Garratt bez słowa poprowadził go do antycznego aparatu w sosnowej obudowie wiszącego na ścianie w drugim końcu izby, Donna tymczasem zaczęła przeglądać księgę. Po piętnastu minutach zamknęła ją z uczuciem totalnej klęski. — Nie ma go tutaj. — Ale Marfleet coś znalazł — oznajmił z lekkim podnieceniem Mel, który właśnie zakończył rozmowę. 299 — Zdaje się, że wyniuchał jakiś ślad w Carmelu! Podobno czeka teraz na wiadomość od któregoś z informatorów. Powiedziałem, że będziemy tam przed wieczorem i że jeszcze do niego zadzwonię. — Zaraz... Coś mi się przypomina — mruknęła Kathy Garratt, przechadzając się po pokoju. — W kwietniu albo w maju był u nas ktoś z dwojgiem dzieci.... Pamiętasz, David? Dziewczynka przestraszyła się Muffina. To nasz pies — dodała tytułem wyjaśnienia, nieświadomie wzbudzając u Donny kolejną falę emocji: Sharon ostatnio zaczęła strasznie bać się psów, zwłaszcza takich dużych! — Pamiętam tego faceta! — zawołał David. — Kupił obraz! — A pamiętasz dzieci? Miał ich dwoje, prawda? — Chyba tak. Pamiętam dziewczynkę, ale to drugie? Nie wiem, czy to był chłopiec. — Chwileczkę — włączył się Mel. — Powiedział pan, że ten klient kupił obraz. Prowadzicie rejestr sprzedaży? — Ma się rozumieć! — obruszyła się Kathy. — My tu skrupulatnie prowadzimy księgi! Nie mamy zamiaru oszukiwać rządu na podatkach.. Tak, proszę pana, wykazujemy wszystko co do grosza! — Bardzo przepraszam — zaczął sumitować się Mel. — Nie miałem nic złego na myśli... — Proszę nam wybaczyć, że sprawiamy tyle kłopotu — wtrąciła się Donna — ale już tak długo prowadzimy te poszukiwania... — Nic się nie stało — zapewnił ją David, przynosząc księgę sprzedaży. — Cała rzecz w tym, widzi pani, że ta księga to kość niezgody między mną i Kathy. Z wami nie ma to nic wspólnego. Chodzi o to, że ja bym nie był aż tak uczciwy, gdybym miał tu coś do powiedzenia... — I skończyłbyś w więzieniu! — ucięła jego żona. Wszyscy czworo zgromadzili się teraz przy stole. — Im też —Kathy wskazała Donnę i Mela—nie bylibyśmy w stanie pomóc — dodała już znacznie łagodniej, zaczynając wertować księgę. — Jest! — oznajmiła po chwili z triumfem. — „Samotność", tak się nazywał ten obraz. Kosztował 300 osiemdziesiąt dolarów, a sprzedaliśmy go dwudziestego pierwszego maja. Ale to nie ten człowiek — stwierdziła, zamykając księgę. — Mówiła pani, że tamten nazywa się Victor Cressy, prawda? A obraz kupił Mel Sanders. — Mel? Mel Sanders? Czyżby przybrał sobie twoje imię? — wykrzyknęła Donna. — I oba nazwiska na „S": Mel Segal, Mel Sanders. Powiedz, Mel, czy twoim zdaniem Victor mógłby zrobić coś takiego? Tak okrutnie sobie z nas zakpić? — Myślę, że to bardzo w jego stylu. Taka złośliwostka sprawiłaby mu pewnie nielichą uciechę, gdyby nawet tylko on jeden mógł śmiać się ze swego żartu. — Tym większą miałby teraz, gdyby odkrył przypadkiem, że już o tym wiemy. — Donna podeszła znowu do pulpitu. — Dwudziestego maja? — Dwudziestego pierwszego. — Jest. Figuruje w księdze gości. — A pismo? Czy to jego charakter pisma? — Trudno powiedzieć, jest tu tylko parę słów. Nie tyle napisanych, co nagryzmolonych, sam zobacz. Ale może to być jego pismo. — „Mel Sanders" — odczytał Mel — „1220 Cove Lane, Morro Bay. Wspaniałe otoczenie, cudowna gościnność." — A my przyjechaliśmy akurat z Morro Bay — mruknęła Donna. — Możemy tam wrócić. To tylko godzina jazdy. — Wydawało mi się, żeśmy już tam przeczesali każdy centymetr kwadratowy... — Cóż, zadecyduj sama... — Zawsze jednak to jakaś szansa... — Dość wątła — przestrzegł ją Mel. — Wiemy tylko tyle, że miesiąc po ucieczce Victora był tutaj ktoś z dwojgiem dzieci. Nie mamy nawet pewności, czy jedno z nich było chłopcem. — Panie Garratt — przerwała mu Donna — czy ten Sanders zapłacił czekiem czy gotówką? Wiesz — otworzyła oczy — chyba mam w tych sprawach niezłe wyczucie, tylko jakoś nigdy nie miałam okazji tego wypróbować. Tak się złożyło, że wszędzie, gdzie dotąd mieszkałam, były już meble i całe urządzenie... Wtedy mi to nawet odpowiadało... o jedną decyzję mniej, ale teraz —z nagłym ożywieniem wyprostowała się na fotelu—teraz widzę, że ja bardzo lubię decydować! No i właśnie postanowiłam, że bez względu na to, czy znajdziemy dzieci, czy nie, zaraz po powrocie do domu zapiszę się na jakieś kursy aranżacji wnętrz. Co o tym myślisz? — Myślę, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek oglądały moje oczy. — Pochlebca! — roześmiała się Donna i nagle skrzywiła się z bólu. — Co się stało? — Nie wiem. Roześmiałam się i raptem zabolało mnie w boku. O rany, nadal mnie boli! — W którym miejscu? — Tutaj — Donna dotknęła lewego boku. — Trochę nad talią. Jak myślisz, czy to może być atak serca? — Właśnie to w tobie lubię! Nie brak ci fantazji — zażartował Mel, odwracając się na siedzeniu, aby zbadać sprawę. — Jaki to ból? — Taki... piekący. Jakby coś mnie kłuło. — Pokaż, rzucę na to okiem. Podnieś sweter. — Widzisz coś? — Tylko pieprzyk. — Jaki pieprzyk? — Zwyczajny. Co jeszcze mam ci powiedzieć? — Ale ja tam nie mam żadnego pieprzyka. — Masz. Właśnie go widziałem. — A widziałeś go przedtem? Kiedykolwiek? — Nie. — Mel ponownie uniósł jej sweter i dotknął okrągłej czarnej plamki. — Ou! Co to jest? — Wygląda na kleszcza! — zdumiał się Mel. — Kleszcz? A gdzież ja go mogłam złapać? — Nie mam pojęcia, ale tak to wygląda. 304 — I co teraz? Wyjmiesz go? — Nie mam czym. Potrzebna byłaby jakaś wyjałowiona szpilka czy przynajmniej zapałka i do tego trochę wrzącej wody, a w tym samochodzie nic takiego nie ma. — Trudno. W takim razie musimy poczekać. — Byle nie za długo. Kleszcze bywają niebezpieczne, wiesz? Jedno takie małe paskudztwo może cię przyprawić o ciężką chorobę. A im dłużej zwlekasz z usunięciem, tym głębiej wkręca się w ciało. — Mów tak dalej! Chcesz, żeby mnie zemdliło? — Chcę cię przekonać, że im szybciej się go po-zbędziesz, tym lepiej. — Gdzie ja mogłam złapać tego kleszcza? — Donna coraz bardziej zaczynała się denerwować. — No tak! Muffin, to nieszczęsne psisko Kathy Garratt! — rzuciła ze złością. Mel usadowił się za kierownicą i włączył stacyjkę. — Co robisz? — Pojedziemy do apteki. Jest taka maść... — Nie! — Posłuchaj mnie, Donna... — Pojedziemy później. — Ty wciąż nie rozumiesz... — Rozumiem, Mel. Wiem, że te stworzenia są niebezpieczne, ale co znaczy godzina czy dwie? Chyba przez ten czas nie umrę? — Nie umrzesz. — Proszę cię, Mel, poczekajmy. — No dobrze — uległ w końcu jej prośbom — ale pod jednym warunkiem. Przyrzeknij, że natychmiast mi powiesz, jeśli zaczną się jakieś sensacje. — Tak, kochanie — Donna pocałowała go w policzek. — Dziękuję. — Nie ma za co. Uprzedzam: czekamy góra dwie godziny. — Dwie i pół. — Dwie, powiedziałem! Koniec dyskusji! 20 Granice uczuć 305 — Uspokój się, kochanie — mówił Mel. — Kilka godzin byłaś nieprzytomna, ale teraz już wszystko w porządku. — Kilka godzin? A która jest teraz? — Parę minut po północy. Prześliznąwszy się wzrokiem po ekranie telewizora, Donna rozpoznała Johnny'ego Carsona i jego cotygodniowy show. Gościem programu była młoda i ładna blondynka, która właśnie wkładała do pudła ogromnego boa dusiciela. — Całkiem ciekawy program — zaśmiał się Mel, podchwyciwszy kierunek jej wzroku. — Ta pani to jakaś starletka zatrudniona na co dzień w zoo. Zapytana o najbardziej dramatyczne przeżycie, powiedziała, że był to chrzest w basenie kąpielowym Pata Boone'a. Podobno tak długo trzymał jej głowę pod wodą, że już się bała, czy zamiast ochrzcić, nie zamierza jej czasem utopić. No ale zobaczmy, jak ty się czujesz — uśmiechnął się, kładąc jej rękę na czole. — Już kilka razy otwierałaś oczy, ale po minucie znowu traciłaś przytomność. No, teraz już dobrze, gorączka spadła. Donna przypomniała sobie nagle, co się stało. — Ostrożnie — ostrzegł ją Mel, widząc, że chce dotknąć boku. — Masz tam bandaż. — A kleszcz? — Dawno usunięty. — Widzę, że straciłam kawał życia — westchnęła, przeciągając ręką po wilgotnych włosach. — Możesz mi powiedzieć, co się działo przez tych kilka godzin? — No cóż, kiedy padłaś zemdlona w begonie pana Sandersa, wystraszyłaś biedaka na śmierć. — O rany! — Okazało się, że to bardzo miły człowiek. Zadzwonił po karetkę, no i zawieźliśmy cię do szpitala. — To jest szpital? — Nie, skądże! Jesteśmy teraz w motelu. W szpitalu usunięto ci kleszcza, zaaplikowano odpowiedni lek i to wszystko. 308 — A więc pan Sanders... — To po prostu pan Sanders. Półtora roku temu zmarła mu żona. Od tego czasu sam opiekuje się dwiema córkami. — A więc to dwie dziewczynki? — Wszystkie dwie, jak by powiedziała Janinę McCloud. — Tak, i to by było wszystko, co da się powiedzieć o fenomenalnej pamięci Kathy Garratt. — I o jej psie. — Czekaj, kto to nam radził wstąpić do tej cholernej galerii? Aha, już wiem, ta dama z San Simeon! Podejrzewam, i to mocno, że jest na usługach Victora! — Widzę, że czujesz się lepiej — roześmiał się Mel. — Czas wyłączyć to pudło i spać. Chcesz może jeszcze napić się herbaty albo czegoś zimnego? — Dziękuję, nic mi nie trzeba, jestem tylko trochę zmęczona. Myślisz, że do jutra odzyskam formę? Przynajmniej na tyle, że będę mogła jechać dalej? — Myślę, że tak. A zresztą gdybym nawet próbował cię od tego odwieść, i tak bym nic pewnie nie wskórał. Rozmawiałem z Marfleetem, wiesz? Twierdzi, że dzieci mogą być w Carmelu. Jego agenci donoszą, że mężczyzna odpowiadający opisowi Victora kupił tam dom jakieś pół roku temu. Marfleet już tam jedzie. Chce osobiście sprawdzić tę wiadomość. Spotkamy się z nim jutro rano. — Och, Mel! — Donna poczuła drżenie w całym ciele. — Pamiętaj, kochanie, że to wcale nie muszą być oni. — Wiem — szepnęła Donna, wsuwając się głębiej pod kołdrę — wiem. ROZDZIAŁ 22 Już w miejscu gdzie krajowa droga numer i skręca w granice Carmelu, Donna nagle poczuła, że wszystkie jej zmysły zaczynają gwałtownie ożywać. Rozdęte nozdrza chciwie łowiły wszechobecną woń oceanu, oczy otworzyły się szerzej na widok mijanych domów, z których wiele bardziej przypominało piernikowe chatki i domki dla lalek aniżeli zwykłe budynki, uszy chwytały miarowe odgłosy przyboju donośne jak werble w panującej dookoła ciszy. Każdy nerw, każda komórka jej ciała wołały wielkim głosem: To tutaj! Tu mieszka Victor! Tu są twoje dzieci! — Spokojnie, Donna — hamował ją Mel. — Czuję, że oni tu są! Całe ciało mi o tym mówi! — Twoje ciało, bardzo zresztą piękne, czasami się myli. Czyż to nie ono kazało ci wyjść za Victora? — Oni są tutaj, Mel — powtórzyła uparcie, kiedy skręciwszy na wschód, wjechali w Ocean Avenue, szeroką arterię prostopadłą do oceanu. Odczytując nazwy kolejnych ulic — Carpenter, Guadelupe, Santa Rita, Santa Fe, Torres, Junipero — z każdą chwilą mocniej utwierdzała się swym przekonaniu. Minęli okazałą budowlę w stylu hiszpańskim oznaczoną tabliczką „Carmel Plaża", następnie długi rząd sklepów — było ich 67 — przy ulicy Dolores, z której skręcili w lewo. — Gdzie dokładnie mamy się spotkać z Marfleetem? 310 — W restauracji „Little Pizza Heaven". — Pizza o tej porze? — Przecież to już pora lunchu, popatrz na zegarek. — To dlaczego pozwoliłeś mi tak długo spać? — Żeby wzbudzić w tobie bojowego ducha — żartobliwie puścił do niej oko. — Mówię ci, że to tu — powtórzyła z uśmiechem. — Ty tego nie czujesz? — Tego co ty? Owszem, dla mnie też to miasto ma w sobie coś znajomego. Generalnie rzecz biorąc, niewiele się różni od Palm Beach. Wprawdzie zamiast palm są tu sosny, ale oba mają ten sam... rytm. Donna gorliwie pokiwała głową. Mel trafił w sedno. — Tylko że tutaj wszystko jest jakby w lepszym stylu — uzupełniła — a Victor zawsze poszukuje czegoś lepszego. — O, to tutaj, Mel. — Właśnie wypatrzyła „niebiańską" pizzerię. Mel wprowadził samochód na parking, a kiedy wysiedli, rzucił jej kluczyki. Uśmiechnęła się w duchu: odkąd mianował ją strażniczką kluczy, traktuje jej funkcję ogromnie serio. — Nie zapominaj — zauważył — że twój były małżonek mieszkał też kiedyś w Connecticut. Spędził tam nawet większość swego życia. — Tak—Donna ujęła go pod ramię — ale człowiekowi rozpaskudzonemu słońcem i oceanem trudno wracać do śniegu i lodu. Byli już przed wejściem, gdy Mel zatrzymał się nagle i obrócił ją twarzą do siebie. Popatrzyła na niego pytająco. — Posłuchaj, Donna, może się okazać, że Marfleet obszczekuje niewłaściwe drzewo. Cokolwiek się zdarzy, pamiętaj, że cię kocham i że jeszcze jest Monterey. — Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze? — roześmiała się Donna, widząc, że jej towarzysz nadal nie rusza się z miejsca. — Tak — oświadczył z całą powagą. — Wiesz, ilu trzeba psychiatrów, żeby wymienić żarówkę? — No ilu? — Wystarczy jeden, ale żarówka musi bardzo tego chcieć. Ze śmiechem weszli do sali, za którą widać było osłonięte od wiatru patio. Czekał tam już na nich Marfleet. — Zgubiliśmy ich — oświadczył bez wstępu, zaledwie zdążyli usiąść przy stoliku. — Co? — Donna nie mogła uwierzyć własnym uszom. — Co pan mówi? — Mówię, że tu byli, ale już ich nie ma. — Jak to, co to znaczy? — Donna usłyszała w swym głosie piskliwą nutę histerii. Och nie, to nie może być prawda, nie chcę tego słyszeć! — Miałem tu swego człowieka, który jak to bywa w śledztwie, rozmawiał z różnymi ludźmi — wyjaśnił detektyw. — Przypuszczam, że Victor Cressy alias pan Whitman, bo takie przybrał nazwisko, jakoś się o tym dowiedział i prysnął nam tuż sprzed nosa. Za dnia mieliśmy na oku jego dom, ale nas przechytrzył. Musiał wymknąć się w środku nocy. Donna rozpaczliwie kręciła głową. Nie! Nie była w stanie się z tym pogodzić. Jechać taki kawał drogi, być już prawie u celu i dowiedzieć się teraz, że uciekł? Akurat tej nocy, którą ona musiała spędzić w Morro Bay, bo zaatakował ją jakiś głupi kleszcz? I taki kretyński przypadek ma decydować o ludzkich losach? Nie, to nie fair! — A jego samochód? — zapytał Mel. — Gdyby pójść tym tropem... — Podjęliśmy już taką próbę. Porzucił go dziś wczesnym rankiem przed portem lotniczym w Los Angeles. Do tej pory może już być Bóg wie gdzie, ale jeśli myśli, że damy mu spokój, to się myli. Będziemy go nadal ścigać. Znaleźliśmy go raz, znajdziemy i drugi — oświadczył Marfleet. Po raz pierwszy od kiedy tu weszła, Donna spojrzała na niego uważniej. Był postawnym mężczyzną, aczkolwiek zawdzięczał to głównie górnej połowie ciała, długiej i tak masywnej, że sprawiała wrażenie prostokąta. Kwadratowa 312 szczęka, takież ramiona i wydatna grdyka wystająca z rozpiętej koszuli pogłębiały jeszcze to wrażenie. Cerę miał tak ziemistą, jakby rzadko przebywał na świeżym powietrzu. Nie był typem człowieka, który lubi otwartą przestrzeń, i zupełnie do niej nie pasował. O wiele lepiej czuł się chyba pośród stosów akt i kartotek wypełniających niemal całe wnętrze jego skąpo umeblowanego biura w śródmieściu Los Angeles. Tam przynajmniej komponował się z otoczeniem. — Pozmieniał dzieciakom imiona — rzucił szorstko. — Co? — Tę dziewczynkę, Shannon, nazwał Carol. — Sharon — sprostowała Donna. — Tak, Sharon. A chłopiec — zerknął do notesu — ma teraz na imię Tommy. — Jest pan pewien, że to Victor Cressy i jego dzieci? — zapytał Mel. Marfleet wzruszył ramionami. — Rysopisy pasują jak ulał. I dlaczego miałby uciekać, gdyby to nie był on? Donna skinęła głową. — Gdzie mieszkali? — spytała drewnianym głosem, zadając sobie zarazem pytanie, po co chce to wiedzieć. Co za różnica, gdzie mieszkali? Już ich tam nie ma. Uciekli. Zniknęli. Na jak długo tym razem? Na następne jedenaście miesięcy? Na jedenaście lat? — Niedaleko stąd — zaśmiał się Marfleet. Jakby chciał czymś wypełnić pustą przestrzeń. — Tu nigdzie nie jest daleko. Ulica Monte Verde — ponownie zerknął w swój notes. — Tak, Monte Verde 147. — Chcę zobaczyć ten dom — Donna podniosła się z krzesła. — Jest zamknięty — detektyw najwidoczniej nie zamierzał ruszyć się od stołu. — Nikogo tam nie ma. — Ja zawiozę Donnę — oświadczył Mel. — Oboje chcemy się tam rozejrzeć. — Jasne. — Marfleet popatrzył na pizzę ze wszystkimi możliwymi dodatkami, którą właśnie w tej chwili postawio- no przed nim na stole. — Pozwolicie, że najpierw to skonsumuję? — Proszę sobie nie przeszkadzać — sucho rzuciła Donna. Och, jakże nienawidziła tego człowieka za jego gruboskórność, a jeszcze bardziej za to, że rozbudził w niej złudną nadzieję. Tylko po to, by ją zaraz brutalnie odebrać. Nie, nie mam prawa tak myśleć, zreflektowała się po chwili, wychodząc wraz z Melem z restauracji. To nie wina Marfleeta. Nie trzeba było tak wiele sobie obiecywać. Sama jestem sobie winna. Gdybyśmy przyjechali na czas do Carmelu, Victor nie zdążyłby uciec... Uznała, że i za to ponosi odpowiedzialność. Sama spowodowała ów nieszczęsny poślizg... przy wydatnej pomocy tego psa, Muffi-na. Rzuciła Melowi kluczyki, myśląc, że to, co się stało, jest nie do zniesienia. Nigdy więcej takich rozczarowań. Wyjechali. Pozwoliła im uciec. A teraz jakaś perwersja pcha ją do tego domu, w którym Adam i Sharon przeżyli ostatnie pół roku — ach, nazwał ich Carol i Tommy, jak dziwnie i obco brzmią te imiona! Czyżby miała nadzieję, że zostawili tam coś po sobie? Jakieś wibracje, które uda jej się uchwycić, jak tym, co umieją odnaleźć zaginionych, dotykając ich ubrań, drobiazgów, zabawek... Ale na tym koniec, postanowiła, wsiadając do samochodu. Odtąd niech śledztwem zajmują się zawodowcy. Działajcie sobie, jak chcecie. I nie dzwońcie do mnie, póki nie wsadzicie Victora za kratki! Pomyślała, że jej samej pozostaje już teraz tylko się upewnić, że naprawdę wywiózł stąd dzieci — i wracać. Na Florydę. Do Annie. Do toczenia Syzyfowych głazów. Postanowili spędzić noc w Carmelu, porządnie się wyspać i rankiem wyruszyć do Los Angeles. Donna przez większość popołudnia milczała, kiwając jedynie głową na każdą propozycję Mela. Bez przerwy dręczyła ją ta sama myśl: jeden dzień, jeden jedyny dzień! Cóż za ironia losu! Wolałaby już nawet, żeby Victora i dzieci nigdy nie było w Carmelu. Wszystko byłoby lepsze, niż być tak blisko 314 i znaleźć się znów w punkcie wyjścia. Och, nawet jeszcze dalej: teraz będzie bardziej miał się na baczności. Dom przy Monte Verde był pusty. Spędzili tam prawie godzinę, zaglądając przez okna i na próżno wyczekując powrotu jakichś sąsiadów. Marfleet miał rację: widać tu było wszelkie oznaki panicznej ucieczki. Donna uważnie przyjrzała się otoczeniu: ocean nie sięgał podwórza, ale był dosyć blisko... Jak to powiedział Marfleet? „Tu nigdzie nie jest daleko". Teraz już była absolutnie pewna, że Victor dzwonił z Carmelu. Tylko co z tego? Zniknął tak samo jak przedtem. I znowu ukradł jej dzieci. — Gdzie jesteśmy?—zapytała Mela, rozglądając się po okolicy po raz pierwszy od dłuższego czasu. Miała wrażenie, że od wielu godzin. — W Carmel Valley. Pomyślałem, że będzie to miła przejażdżka i że zatrzymamy się tu na noc. Przewodnik poleca pewien motel przy Carmel Valley Road. Nazywa się „Hacjenda". Pokoje podobno wyposażone są w małe hibachi*, możemy więc kupić parę steków, butelkę dobrego wina i urządzić sobie ucztę, a nawet pokrzyczeć na całe gardło. Odpowiada ci ta propozycja? Donna uśmiechnęła się ze znużeniem: — Brzmi nie najgorzej. Która godzina? — Dochodzi czwarta — Mel popatrzył na zegarek. — No, to jesteśmy na miejscu — oznajmił, skręcając na parking. — Chcesz zostać w samochodzie? Dobrze, poczekaj tu chwilę — powiedział, gdy skinęła głową — a ja pójdę spytać, czy mają wolne pokoje. Odprowadziła go wzrokiem do biura, a gdy wrócił po kilku minutach z kołyszącym się na palcu długim hotelowym kluczem, uświadomiła sobie, że dla niej te minuty gdzieś znikły. Jej umysł zupełnie się wyłączył, był jak pusta karta. — Pokój 112, zaraz za rogiem — powiadomił ją Mel. — Mamy własne hibachi i własne malutkie patio. * Rodzaj grilla (przyp. tłum.)- 315 zaledwie parę kroków od niej... O nie, mój skarbie, nie pozwolę ci odejść, nigdy więcej! Odbiorę cię tej kobiecie z Melem czy bez Mela. Niech się dzieje, co chce! Postanowiła, że w najgorszym razie narobi wrzasku, wezwie policję. Nie pozwoli odjechać tej nieznajomej, choćby była zmuszona stawić czoło całemu personelowi sklepu i wszystkim jego klientom! Zerknęła znów w stronę kasy. Kontrolerka umieściła już całą zawartość wózka w czterech papierowych torbach. — Czy ktoś mógłby mi pomóc zanieść to do samochodu? — zapytała opiekunka Sharon. Donnę na nowo ogarnął strach: nie brała pod uwagę obecności osoby trzeciej podczas planowanej konfrontacji. A Mela wciąż nie ma! Kobieta tymczasem, mocno trzymając Sharon za rękę, właśnie ją minęła. Mała już za drzwiami odwróciła się nagle i spojrzała jej prosto w oczy. — Chodź już, nie marudź. Opiekunka, pociągnąwszy Sharon za rączkę, skierowała się w stronę parkingu. Parę kroków za nimi szedł chłopak z supermarketu, pchając przed sobą wózek z zakupami. Donna raz jeszcze rozejrzała się dookoła i także wybiegła na zewnątrz, aby zająć pozycję na końcu małego pochodu, choć jak na pochód maszerował on dość zabawnie — z całkowitym lekceważeniem tempa i rytmu. Opiekunka szła wolno, ale widać było, że to Sharon hamuje jej ruchy, zwykle zapewne szybkie i energiczne. Donna zauważyła również, że ta kobieta odnosi się do dziecka z prawdziwą czułością, i była jej za to wdzięczna. Samochód nieznajomej stał niezbyt daleko od białego buicka; zaraz w następnym rzędzie, tyle że w linii prostej dzieliło je jakieś sześć wozów. Był to beżowo-zielony plymouth volare z numerem rejestracyjnym NCH 673. NCH — Nikita Chruszczow, powiedziała sobie Donna, aby łatwiej zapamiętać te litery. Klucze. Przypomniała sobie, że ma w torebce kluczyki od samochodu. Chłopak tymczasem władował już do bagażnika wszystkie cztery torby, zainkasował napiwek, a teraz usłużnie 322 przytrzymywał drzwi, by ułatwić kobiecie ulokowanie Sharon w dziecięcym foteliku zainstalowanym na tylnym siedzeniu. Boże, one zaraz odjadą! Donna rzuciła się naprzód akurat w chwili, gdy kobieta, korzystając z uprzejmości chłopca nadal przytrzymującego drzwi, zaczęła sadowić się za kierownicą. O Chryste, co robić? Mam tu stać i patrzeć, jak odjeżdżają? Gorączkowe spojrzenie na sklep z winami upewniło ją, że Mela nadal nie ma. Do diabła! Kobieta włączyła silnik. Nie, do cholery — Donna wyszarpnęła z torebki kluczyki — nie pozwolę! Nie spuszczając oczu z plymoutha, wbiegła na parking, odnalazła buicka, raz jeszcze desperacko rozejrzała się za Melem, po czym otworzyła drzwi i wskoczyła za kierownicę. Zobaczyła, że kobieta w tamtym samochodzie nie najlepiej sobie radzi z wyprowadzeniem go z miejsca postoju — i nagle całe jej ciało ogarnęło gwałtowne drżenie, jakby zaatakowały ją tysiące kleszczy. Z mdlącym uczuciem strachu i zarazem dziwnej euforii próbowała je opanować. Bez skutku. Widziała siebie, jak stoi przed lustrem, szykując się na przyjęcie. Było tak, jakby wszystko to działo się wczoraj, a nie w tamten wieczór prawie cztery lata temu. Runęła na nią lawina słów, obrazów, koszmarów, splątanych, przenikających się nawzajem jak nitki w tkaninie, jak wzór złożony ze strzępów... Wyglądasz jak klown masz tandetną suknię uważaj na litość boską omal nie walnęłaś w pojemnik gdzie ty jedziesz Donna dawno minęłaś zakręt ile ty masz na liczniku co robisz mało brakowało a minęłabyś „stop" do cholery chcesz nas zabić przejechałaś przy czerwonym świetle wysiadaj ja poprowadzę nie wiem jak ty ale ja zamierzam iść na przyjęcie i dobrze się bawić a co z Adamem też się z nim rozwiedziesz wysiąkaj ten nos Donna zamknij się Donna choć raz dla odmiany się zamknij jego brutalny przytłaczający ciężar okrutne wtargnięcie w jej ciało i umysł nie mogę tak dalej bo zwariuję jestem martwa nigdy więcej nie będę z tobą walczyć... Widziała, jak plymouth ostatnim udanym manewrem wydostaje się spomiędzy stłoczonych wozów, jak ustawia się wreszcie we właściwej pozycji, a potem powoli i ostrożnie zmierza ku końcowi rzędu... Z przedniej szyby jak z krzywego lustra szydziło z niej groteskowe oblicze Victora. Z każdą mijającą sekundą Sharon była coraz dalej. Jeszcze chwila i zniknie. Plymouth dotarł już prawie do wylotu. Nie jesteś martwa, przemówił czyjś głos. Jej własny. Płynął z wnętrza, z głębi jej istoty. To prawda, jeszcze nie umarłam, pomyślała, wodząc ręką po swym obandażowanym boku. „Spieprzaj stąd, Victorze Cressy, zbyt długo już we mnie tkwiłeś!" —krzyknęła głośno do twarzy w szybie, gwałtownie wciskając kluczyk do stacyjki. Przesunąwszy płynnie dźwignię biegów, przydepnęła pedał gazu i bez trudu wycofała samochód na ścieżkę. Naprzód! W chwili gdy musiała zwolnić za dwukolorowym plymouthem, w lusterku mignął jej Mel z całą baterią flaszek markowego wina. Ależ miał minę! Później ci wszystko wyjaśnię, teraz nie ma na to czasu! W następnej chwili, siedząc na ogonie ściganego wozu, skręciła w Carmel Valley Road, kierując się na zachód — w stronę krajowej drogi numer i. ROZDZIAŁ23 Na drodze numer i kobieta skierowała się na północ. Ilekroć zerknęła w lusterko, Donna czym prędzej pochylała głowę: może spostrzegła, że ktoś za nią jedzie? Jeszcze bardziej niepokojąca była inna myśl: kto wie, czy Victor nie pokazał tej osobie fotografii swojej eks-żony? Gdyby tak było, gospodyni mogła ją rozpoznać już w sklepie... Przestała o tym myśleć na widok wariackich wyczynów kierowcy srebrnego sportowego wozu, który za wszelką cenę usiłował ją wyprzedzić raz z jednej, raz z drugiej strony, zupełnie nie zważając na to, że oboje i tak już przekraczają dozwoloną prędkość. Zirytowana tą głupią zabawą w kotka i myszkę, podniosła palec do góry i wymownie stuknęła się w głowę. No, poskutkowało — przyhamował. Akurat! Tylko przed zakrętem. Teraz znowu gnał naprzód z taką miną, jakby gotów był ją staranować. Żeby cię pokręciło!, krzyknęła z furią, gdy z rykiem silnika wyprzedził ją po wewnętrznej, władował się w lukę między nią a plymouthem i natychmiast zwolnił. Specjalnie. Z jawną premedytacją! Jechał teraz jak ślimak — jakby chciał ją złośliwie odgrodzić od Sharon! Och, ty wredny typie! Donna w ostatniej chwili cofnęła rękę z klaksonu. Lepiej nie ściągać na siebie uwagi tej opiekunki. Póki mam ją w polu widzenia, powiedziała sobie, nic strasznego jeszcze się nie dzieje. Tyle że plymouth zwiększył teraz prędkość, podczas gdy tamten wciąż zwalniał. Jedź, ty zarazo! 325 Zupełnie jakby ją usłyszał, raptem dodał gazu i z szyderczo podniesionym palcem błyskawicznie wyrwał do przodu, zostawiając za sobą wielki tuman kurzu. Kompletny szajbus! Czarnowłosa kobieta zasygnalizowała nagle skręt w lewo. Ulica wydała się Donnie znajoma — no tak, Ocean Avenue. Po kilku minutach jazdy na zachód nastąpił kolejny skręt w lewo, tym razem w ulicę Casanovy. Minąwszy jakieś pięć przecznic, kobieta zatrzymała się przed dużym, acz niezbyt ładnym budynkiem. Tutaj? Czyżby tu mieszkali? Nie, zadecydowała Donna, kiedy opiekunka nacisnęła klakson. Po chwili zrobiła to po raz drugi — głośniej i niecierpliwiej. Adam! Przyjechały tu po Adama. Kobieta odczekała jeszcze minutę, po czym wysiadła z wozu, zostawiając Sharon w foteliku. Była już przy schodkach prowadzących na ganek, gdy z drzwi wysypała się nagle gromadka rozbrykanych chłopców. Sądząc po mniej więcej jednakowym, wzroście — tylko jeden wydawał się trochę mniejszy — wszyscy musieli być w tym samym wieku. Nie zwracając uwagi na opiekunkę, nadal wyprawiali swoje dzikie harce, okładając się na oślep kułakami, skacząc sobie na plecy, śmiejąc się i wrzeszcząc. Kobieta bez wahania wkroczyła w sam środek tego kłębowiska i po krótkiej szarpaninie wywlokła na zewnątrz jednego z małych zabijaków. Donna była za daleko, by dokładniej przyjrzeć się chłopcu, serce mówiło jej jednak, że to musi być Adam. Widziała, jak wyrywa się opiekunce, jak umyka przed nią w szaleńczych podskokach, pragnąc wymienić z kumplami jeszcze parę pożegnalnych ciosów, jak w końcu przyłapany — po piątym chyba kółku wokół wozu — sadowi się obok siostry. W drzwiach domu tymczasem ukazała się druga kobieta. Obserwując uśmiechy i gesty obu pań, Donna wyobrażała sobie ich dialog: „Do widzenia, pani Smith. Dziękuję, że pozwoliła pani Adamowi pobawić się tutaj po lekcjach." „Nie ma za co, pani Jones. Zapraszam następnym razem." Bardzo dziękuję, ale nie, powiedziała stanowczo, przecinając ów wyimaginowany dialog. Następnego razu nie będzie. Nigdy więcej. Jadąc w bezpiecznej odległości już teraz za dwójką swych dzieci, powtarzała sobie w duchu, że dzieli ją od nich tylko osiem metrów... Osiem metrów stali, szkła i asfaltu. Jeszcze parę godzin i będzie ich mogła uściskać. Cały ból, strach i tęsknota odejdą w przeszłość. Od dzisiaj wszystko się zmieni — tak czy inaczej. Podniesiona na duchu tą myślą, skupiła całą uwagę na trasie. Plymouth dotarł akurat do skrzyżowania ulicy Casanovy z Trzynastą Aleją — gdzie teraz? Kobieta skręciła w prawo, w stronę oceanu. Minęła trzy przecznice i wjechała w czwartą. Ulica San Antonio, bo taką nosiła nazwę, biegła samym brzegiem przepięknej zatoki Carmel. Podwórza domów stojących po lewej stronie dzielił od plaży ledwie rzut kamieniem, a widok z okien zapierał dech w piersiach, zwłaszcza teraz o zachodzie słońca. Samochód z dziećmi zatrzymał się przed jednym z takich domów, Donna pojechała dalej. Nie mogła ryzykować, że zostanie rozpoznana. Zatrzymała się w miejscu odległym o jakieś kilkadziesiąt metrów, szybko wyskoczyła z wozu i pozostawiwszy nie zamknięte drzwi, skryła się za kępą krzaków, skąd sama niewidoczna mogła obserwować poczynania opiekunki. Otworzywszy żelazną bramkę, kobieta wpuściła dzieci do ogródka i zaczęła wyjmować zakupy. — Możecie do kolacji bawić się na podwórku! — zawołała za dziećmi. Kolacja! Donna uświadomiła sobie, że musi być już po piątej i że Victor lada moment może wrócić z pracy. Na razie nie widać było żadnych oznak jego obecności. Minęło ją kilka wozów, ale żaden na szczęście nie zatrzymał się przed tamtą bramką. Przelotnie pomyślała o Melu pozostawionym w Carmel Valley bez samochodu, bez klucza do pokoju... Ach, jakoś sobie poradzi. Wciąż jeszcze nie mogła ruszyć się z miejsca, ponieważ gospodyni tylko na chwilę weszła do domu z jedną dopiero papierową torbą i właśnie 327 wróciła po drugą. A było ich cztery. Pospiesz się, do licha! Nie mogę tu stać do wieczora! Cóż, kiedy tamtej widocznie się nie spieszyło. Za każdym nawrotem wyjmowała z bagażnika tylko jedną torbę i spacerkiem niosła ją do domu. Zbudowany był z drewna; miał jasnobrązowe ściany i białe okiennice z wąziutkich drewnianych klepek. Nareszcie! Donna pędem ruszyła w stronę furtki, lecz gdy prawie już sięgała klamki, gospodyni znowu ukazała się w drzwiach. Do diabła! Donna ledwie zdążyła uciec w najbliższe krzaki. Gdy tam stała, z trudem łapiąc oddech, nawiedziła ją śmieszna myśl: tak pewnie musiał czuć się Jim Rockford, detektyw z filmu „Rockford Files''. Nonsens. On na pewno tak by się nie bał. Och! Byle tylko nie spostrzegła mnie ta baba, zaczęła modlić się w duchu. Nie teraz. Jeszcze nie teraz! Gospodyni tymczasem bez pośpiechu wsiadła do auta, włączyła urządzenie zdalnego sterowania otwierające drzwi do garażu, wprowadziła samochód do środka i znowu poszła do domu. Upłynęło jeszcze kilka nieskończenie długich sekund, zanim Donna odważyła się wreszcie opuścić swoją kryjówkę i w tej samej chwili łoskot opadających drzwi garażu od nowa wprawił ją w panikę. Zupełnie jakby ta baba świadoma czyjejś obecności chciała śmiertelnie wystraszyć intruza. No i udało jej się, pomyślała cierpko z szaleńczo bijącym sercem. Nie nadajesz się na detektywa, Donno Cressy. Mel nazwał cię wprawdzie drugą Nancy Drew, ale to gruba przesada. Do pięt jej nie dorastasz, nie mówiąc już o Rockfordzie. Sherlock Hemlock, oto kim jesteś! Wspomnienie niezdarnego detektywa z „Ulicy Se-zamkowej" całkiem nieoczekiwanie podziałało na nią jak ostroga: Sharon, jej własny Wielki Ptak, bawi się na podwórku. Nie ma czasu na strachy, trzeba działać. Zaczęła ostrożnie skradać się ku furtce, modląc się w duchu, by akurat teraz nie nadjechał Victor! Ścierpła na odgłos zbliżających się kroków — czy to on? Nie, chwała Bogu! Jakiś przypadkowy przechodzień. Nawet na nią nie spojrzał. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Może to znów tylko sen, taki jak ten o wężach? Ale jeśli nawet to sen, chcę zobaczyć, co będzie dalej, powiedziała sobie, bezszelestnie otwierając furtkę. Zza domu dobiegły ją głosy bawiących się dzieci. Co teraz? Przystanęła na chwilę ze wzrokiem utkwionym w obszerną oszkloną werandę. Trzeba zakraść się na podwórze, wytłumaczyć dzieciom, że jest ich matką, a potem wziąć je za ręce i uciec do samochodu. Niby proste, tylko gdzie jest teraz ta kobieta? Tu jej nie ma, stwierdziła po chwili, zerknąwszy do środka przez szybę werandy. Pewnie poszła do kuchni gotować kolację, a kuchnia najprawdopodobniej znajduje się na tyłach domu. Cholera! Przydałby się ktoś do pomocy. Licz tylko na siebie, zabrzmiało jej w uszach. Od paru miesięcy coraz częściej słyszała ten głos. Z każdą chwilą brzmiał coraz mocniej. Ruszaj się, Donna, nie stój jak cielę! Zrobiła parę niepewnych kroków i omal nie runęła jak długa, zawadziwszy nogą o żółtą plażową piłkę. Lepiej niech tu nie leży. Podniosła żółty balon i odrzuciła go na bok, patrząc, gdzie upadnie. Toczył się chwilę po trawie, jakby szukał sobie miejsca. Znalazł je wreszcie przy frontowych schodkach. Na tyły domu prowadziła dość szeroka betonowa ścieżka. Posuwając się w stronę podwórza, Donna wciąż jednym okiem zerkała na ścianę: były tu okna, należało na nie uważać. Strach przycichł. Może to potężny szum oceanu dodał jej odwagi? Czuła dreszcz podniecenia, a w głowie przedziwną lekkość... Pierwsze okno. Wspiąwszy się na palce, zobaczyła schludny, konserwatywnie urządzony salon. Kilka rozrzuconych zabawek leżało w tak równych odstępach, że nawet ten drobny nieład sprawiał wrażenie ładu. Przez następne okno widać było sypialnię. Pewnie tej gospodyni. Dla Victora byłaby za ciasna, dla dzieci zbyt szara. Kuchnia. Donna przylgnęła do ściany. Żołądek, jakby tylko na to czekał, natychmiast podszedł jej do gardła. Gospodyni znajdowała się po drugiej stronie dużej kwadratowej kuchni, wciąż jeszcze zajęta rozpakowywaniem wiktuałów i układaniem ich w schowkach. To obszerne, lśniąco białe pomieszczenie, gdzieniegdzie tylko po- 328 329 znaczone plamami zieleni i żółci, miało okna w dwóch przeciwległych ścianach, w trzeciej drzwi prowadzące w głąb domu, w czwartej natomiast, zwróconej na zachód, przejście do czegoś stanowiącego połączenie pokoju śniadaniowego z werandą, skąd można było wyjść do patio, na podwórze i nad ocean. Gdyby ta kobieta pozostała w kuchni... tak, wtedy mogłaby nie zauważyć, że ktoś wyprowadza dzieci—istniała na to nawet duża szansa—ale jeśli wyjdzie na werandę... Donna przez kilka sekund stała bez ruchu przy ścianie. No i co, powiedziała sobie w końcu, chcesz skapitulować? Teraz? Nie po to przejechałaś tysiące mil, żeby wracać z pustymi rękami! Wyprostowała ramiona i zaczęła bezszelestnie posuwać się naprzód. Jeszcze krok i dotarła do rogu. Dzieci bawiły się piłką — niedużą różnokolorową szmacianką. Właściwie rzucał tylko Adam, Sharon natomiast biegała — raz w jedną, raz w drugą stronę. Donna wlepiła wzrok w chłopca. — Żle! — zaczął łajać siostrę. — Słuchaj, co do ciebie mówię! Ręce masz trzymać do góry! Był wysoki jak na swój wiek, szczuplutki i taki śliczny! Już prawie mały mężczyzna. Nie była w stanie oderwać od niego oczu. Adasiu, szepnęła samymi ustami, mój najdroższy synku... — Ile razy mam ci to powtarzać? — Coraz bardziej zirytowany podbiegł do Sharon i uniósł jej ręce do góry. —Ma być tak, rozumiesz? No i tak trzymaj! — Odwrócił się od małej, zobaczył Donnę i stanął jak wryty. Sharon też powoli obróciła główkę. Na chwilę wszyscy troje zastygli w bezruchu, patrząc na siebie bez słowa. Ciszę przerwała Sharon. — Cześć — powiedziała wesoło. — Nie wolno rozmawiać z obcymi. Tatuś nie pozwala — natychmiast upomniał ją Adam. Donna poczuła łzy pod powiekami. Nie, do diabła, tylko nie to! Nie płakać. — Ja nie jestem obca — szepnęła. 330 — Co powiedziałaś? Nie słyszę! — zabrzmiało to bardzo ostro. — Nie wiesz, kim jestem? — Donna podniosła głos o pół tonu. To niemożliwe, myślała. Był na tyle duży, że powinien, musi mnie pamiętać. Choć trochę. — No kim? — spojrzał na nią hardo, opiekuńczo obejmując Sharon. Czując, że zupełnie zaschło jej w gardle, Donna przykucnęła przed dwójką swych dzieci, aby mieć ich buzie na poziomie oczu. — Jestem waszą matką — powiedziała miękko. — Waszą mamusią. Oboje szeroko otworzyli oczy. Sharon z ciekawości, ale Adam... Adam wydawał się przerażony. Cofnął się o parę kroków, próbując odciągnąć Sharon, która jednak uparcie nie chciała ruszyć się z miejsca. — Nie jesteś naszą mamą! — krzyknął wyzywająco. — Nasza mama nas porzuciła! Nie chciała nas więcej widzieć! Och, Victorze, jak mogłeś coś takiego powiedzieć dziecku! Zdobyć się na taką podłość! Jak można aż tak nienawidzić? Donnie nie mieściło się to w głowie. — To nieprawda — powiedziała żywo. — Ja bym nigdy was nie porzuciła. Chciałam i chcę być z wami. Szukam was od roku, od chwili gdy wasz ojciec zabrał mi was i uciekł. — Kłamczucha! — krzyknął Adam. Donna niespokojnie zerknęła w stronę okna: gospodyni! Na szczęście nic się nie stało. Kobieta widocznie przywykła do takich wrzasków. — Nie mów tak, synku — łagodnie upomniała chłopca. — Ty wiesz, że nie kłamię. Byłeś już na tyle duży, że nie mogłeś mnie całkiem zapomnieć. Dobrze wiesz, że jestem twoją mamą. — Nieprawda! Nie jesteś! — Adam zaczął płakać. — Nie płacz, kochanie, nie chcę, żebyś płakał. Chcę cię przytulić, pocałować, zabrać cię do domu, na Florydę. 33i — To jest mój dom! My tu mieszkamy! A ty nie jesteś naszą mamą! — Jestem — powtórzyła Donna. — I kocham was oboje ponad wszystko w świecie. Adam zamilkł. Patrzył tylko na nią przez łzy, które teraz już całymi strumieniami spływały mu po policzkach. Sharon tymczasem powoli, acz z widoczną determinacją zaczęła posuwać się naprzód. Nie odrywając od Donny swych wielkich niebieskich oczu, zbliżała się do niej krok po kroczku jak przyciągana przez magnes. Przystanęła wreszcie, podniosła rączkę i czułym, niesłychanie delikatnym gestem pogładziła ją po policzku: — Mamusia? — Mój skarbie! — Donna gwałtownie chwyciła małą w objęcia, wlewając w ten uścisk całą swą tęsknotę, ból i nadzieję. — Moje najdroższe kochanie! Jak ja się za tobą stęskniłam! — szeptała zdławionym głosem, obsypując pocałunkami różowe policzki, malutki nosek, miękkie wijące się włoski. — Kocham cię, moje maleństwo, moje śliczności, moja cudowna kruszynko! — Ona nie jest naszą mamą! — wrzasnął histerycznie Adam. — Nasza mama nas nie chciała! Nie chciała nas znać! Sprzed domu dał się słyszeć odgłos zamykanych drzwi. Dobry Boże, to Victor! Donna błyskawicznie chwyciła Sharon pod pachę, jednym susem dopadła Adama i zatkała mu usta, które właśnie otwierał do krzyku. Bronił się jak dzikie zwierzątko, kopiąc ją zajadle, tłukąc kułakami, wbijając zęby w jej rękę... Stuknęły frontowe drzwi — Victor wszedł do domu. Uciekać, nim zdąży przejść z holu do kuchni, to jedyna szansa! Nie podejrzewając się nawet o tyle siły, Donna chwyciła pod drugą pachę wyrywającego się syna i rzuciła się do ucieczki. — Tata! — wrzasnął na całe gardło, zaledwie zdjęła mu rękę z buzi. — Pani Wilson! Zaalarmowana gospodyni wyjrzała przez okno i w tej samej chwili Yictor wszedł do kuchni... Wszystko znieru- 332 chomiało. Czas nagle stanął, gdy na ułamek sekundy zwarły się ich spojrzenia: w jego błękitnych oczach o ton jaśniejszych od własnych i tak kiedyś drogich Donna ujrzała już tylko straszliwą, morderczą nienawiść. Były to teraz oczy śmiertelnego wroga. Pędząc co sił w stronę furtki, czuła, że tam za ścianą Victor tak samo pędzi do drzwi. Adam nie przestawał kopać jej po łydkach, dobrze, że chociaż Sharon nie stawiała żadnego oporu. Furtka była już niedaleko, w odległości ledwie paru metrów, gdy z trzaskiem otworzył drzwi i rzucił się naprzód z wyciągniętą ręką, próbując chwycić ją za bluzkę. Musnęły ją jego rozczapierzone palce — i nagle runął jak długi na trawę. Piłka! Kątem oka zobaczyła wielką plażową piłkę wymykającą się spod jego ciała... Zanim się pozbierał, zdołała otworzyć furtkę. Adam na ulicy zaczął znowu wrzeszczeć wniebogłosy. Donna zdawała sobie sprawę, że jego krzyki mogą zwrócić uwagę ludzi z okolicznych domów czy przejeżdżających kierowców, ale nie miała czasu się tym martwić. Parła naprzód owładnięta tylko jedną myślą: dostać się do samochodu. Usłyszała trzask furtki i ciężkie kroki Victora. Zbliżał się, był tuż za nią. Tak daleko do tego wozu... mogłaby przysiąc, że pozostawiła go o wiele bliżej... Mięśnie zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa, w nogach, ramionach i plecach pojawiły się ostre bóle... Trudno, powiedziała sobie twardo, muszę to wytrzymać! Podrzuciwszy Adama na biodro, dobiegła do samochodu, szarpnięciem otworzyła drzwi, kolejno wrzuciła dzieci do środka, najpierw córkę, potem syna, i jednym susem wskoczyła na fotel. Zdążyła akurat zabezpieczyć drzwi, gdy Victor chwycił za klamkę. Po raz drugi spotkały się ich oczy. Nie! Donna odwróciła głowę: nie chciała już widzieć jego nienawiści. Czym prędzej przekręciła kluczyk w stacyjce. Victor w tym momencie zaczął tłuc pięścią w szybę, a Adam bić ją kułakiem po twarzy. — Daj spokój, kochanie, nie rób tego... — Nie jesteś moją mamą! Nie jesteś! 333 Victor ustawił się tuż przed maską, zagradzając jej drogę własnym ciałem. Nie kuś mnie, pomyślała, podnosząc znów na niego oczy. Znając jego upór, była pewna, że nie ustąpi, że gotów jest raczej dać się zabić, niż cofnąć bodaj o krok. Sprawdziwszy ukradkiem sytuację na drodze, wolną ręką objęła dzieci, by uchronić je przed szarpnięciem i gwałtownie dodając gazu, znienacka ruszyła do tyłu w stronę Trzynastej Alei. Za dobrze znała swojego eks-męża, by już składać sobie gratulacje: za moment ochłonie z zaskoczenia. W chwili gdy zatrzymała samochód, by obrócić go maską do przodu, zobaczyła, że Victor wskoczył już do swego brązowego wozu — było to coś pośredniego pomiędzy sedanem a jakimś modelem sportowym — i bardzo szybko zmniejsza dzielący ich dystans. Po chwili pozostał między nimi tylko jeden wóz. Szybciej. Wyciskała już z buicka chyba całą moc; widać to było po szybkości, z jaką migały jej przed oczyma tabliczki z nazwami ulic — Dziesiąta Aleja, Dziewiąta, Ósma, Siódma... Z naprzeciwka nadlatywał znak zapowiadający Pebble Beach i słynny rejon widokowy „Siedemnaście mil". Nie teraz. Nie ma na to czasu. Całkiem znienacka pojawiła się Ocean Avenue. Na widok znajomej nazwy Donnie przybyło otuchy. Z uczuciem nagłej pewności siebie brawurowo skręciła w prawo, kierując się w stronę głównej drogi. Tylko co potem? Niebieski samochód dzielący ją od Victora dawno już gdzieś zboczył i dystans między nimi skurczył się do metra. W żaden sposób nie mogła go zgubić. Ilekroć przyspieszyła, on natychmiast robił to samo. Przez cały czas na dodatek zmuszona była odpierać ataki Adama, dającego upust swemu przerażeniu i złości takim natężeniem dźwięku, że mógłby z powodzeniem konkurować z całym zespołem punkrockowym... Widząc kolejną przecznicę, nacisnęła jeszcze mocniej pedał gazu i nie sygnalizując planowanego manewru, wykonała niezmiernie ryzykowny skręt. Nie pomogło — powiedział jej o tym pisk zdzieranych opon. 334 Kątem oka spostrzegła za oknem przerażone twarze przechodniów, stężałe nagle sylwetki, wyginające się w łuk ciała ludzi w popłochu odskakujących od jezdni... Adam wył już teraz tak ogłuszająco, że dudniło jej od tego w głowie. Czy tu w ogóle nie ma policji? Dawno powinni nas byli zatrzymać! Mamy tak jeździć do końca świata? Wyobraziła sobie nagle, jak by to było spędzić wieczność w wynajętym buicku, w towarzystwie dwojga dzieci, z których jedno okłada ją pięścią po głowie, a drugie spokojnie wpatruje się w okno, zafascynowane zmieniającą się szybko scenerią. Nie kończący się pościg w nie kończącym się labiryncie malowniczych ulic Carmelu... To by dopiero było piekło! Gorsze od zmywania naczyń. Mimo całej swej absurdalności ta fantazja ogromnie dodała jej ducha. Można w niej było rozpoznać wyraźne ślady dawnego poczucia humoru i sposobu myślenia. Wracam do formy, uśmiechnęła się w duchu. Po raz pierwszy od lat poczuła, jak rozproszone kawałki dawnej Donny Cressy na nowo zrastają się w całość — jakby poszczególne elementy rozsypanej układanki zaczęły nagle jakimś magicznym sposobem wskakiwać na swoje miejsce. Wszystko będzie dobrze! — Zobaczycie, dzieciaki, wszystko będzie dobrze! — powtórzyła głośno. Zaledwie to powiedziała, rozległ się huk, potem drugi. Uderzony od tyłu samochód zatoczył się jak pijany i zaczął tańczyć po jezdni. — Jezu Chryste! — krzyknęła Donna, widząc, że jej prześladowca nie zamierza na tym poprzestać. — Co ty robisz, draniu?! Tu są twoje dzieci! Następne uderzenie w tył wozu rzuciło malców do przodu. Donna ledwie zdążyła wyciągnąć rękę, aby ich przytrzymać. Rany boskie! Jeszcze jedno takie uderzenie i mogą wylecieć przez szybę! Oboje zaczęli już płakać. Adam nareszcie przestał bić matkę i odwrócony do tyłu ze strachem obserwował poczynania ojca. — Dzieci, potraficie zapiąć pasy? — Boję się! — chlipnęła Sharon. 335 — Wiem, złotko, ale powiedz: umiesz? — Nie umiem! Zmierzywszy wzrokiem odległość dzielącą ją od małej, Donna doszła do wniosku, że nie ma mowy, aby sama zdołała to zrobić, nie wypuszczając z rąk kierownicy. Jedyna nadzieja w Adamie. Klęczał teraz na siedzeniu z buzią przylepioną do tylnej szyby. — Proszę cię, synku, zrób coś dla mnie, dla nas wszystkich. — Starała się mówić łagodnie, lecz zarazem dać do zrozumienia, że to bardzo ważne. — Zapnij pas Sharon, a potem sobie. Widząc, że Victor szykuje się właśnie do następnej szarży, z całych sił przydepnęła pedał gazu i na moment wyrwała się z jego zasięgu. — Nie, tato, nie! — rozszlochał się Adam. — Przestań! Nie rób tego! — Usiądź, synku! Musisz mi pomóc, słyszysz? — zawołała Donna. — Proszę cię, skarbie! Nieoczekiwanie przestał krzyczeć, usiadł i zapiął pasy. Uff! Donna poczuła na twarzy ogromne krople wilgoci. Machinalnie pokonała jakiś zakręt, uświadamiając sobie jednocześnie, że kompletnie straciła poczucie kierunku. Gdzie ja właściwie jestem? Dzieci, trzymając się mocno za ręce, popłakiwały ze strachu. Po jeszcze kilku szaleńczych zakrętach znalazła się na drodze numer i — ale w całkiem nieznajomym miejscu. I ani śladu policji! Zatrzymajcie nas, na litość boską, nim ten wariat nas pozabija! Tym razem huknął w bok samochodu — od jej strony — i znów się do tego przymierzał, jadąc obok łeb w łeb! Rany boskie! Adam, coraz bardziej przerażony, krzyczał teraz w kółko: — Przestań, tatusiu, proszę cię, przestań! Co się z nim stało, myślała Donna, ściskając z całych sił kierownicę. Przecież to jego dzieci! Podobno je kocha! Jak można narażać na śmierć własne dzieci? Odpowiedź wyczytała z jego twarzy: tak mnie nienawidzi, że nic się dla niego nie liczy! 336 — Tata, przestań! Następne uderzenie w burtę wyrwało jej z rąk kierownicę. Nim zdążyła go opanować, samochód wpadł jednym kołem na chodnik i przez kuka metrów sunął bokiem. Dzieci zareagowały na to histerycznym krzykiem. — Mamo! — załkał Adam. — Przestań, mamo! Powiedział: „mamo"! Słysząc to słowo, Donna nagle oprzytomniała. — Mój Boże — rozpłakała się głośno — co ja wyprawiam! Czym prędzej zjechała na pobocze, zatrzymała samochód i mocno objęła dzieci. Wszyscy troje zbici w ciasną grupkę patrzyli, jak Victor wyskakuje z wozu i gniewnie pędzi w ich stronę. 22 Granice uczuć ROZDZIAŁ 24 — Jak się czujesz? — zapytał Mel. Donna dokonała w myślach bilansu swoich obrażeń: na twarzy zadrapania i czerwone placki, które zostawił jej Adam, sińce na łydkach — świadectwo jego dobrze plasowanych kopniaków — zesztywniałe nogi, obolałe ręce — ledwie mogła poruszyć palcami — do tego kurcze żołądka, gorsze niż kiedykolwiek, i nadwerężone gardło. — Nigdy w życiu nie czułam się lepiej — odrzekła z szerokim uśmiechem. Siedzieli oboje w komisariacie policji — on pod ścianą, ona pośrodku dużego pomieszczenia, gdzie polecono im czekać. — Wiesz, co ci powiem, droga pani? Jak na kogoś, kto cztery lata nie siedział za kółkiem, poradziłaś sobie na medal. Po takim wyczynie — mówiąc to Mel wstał z krzesła — mogłabyś nawet wystartować w Indianapolis, pod warunkiem, ma się rozumieć, że nie odbiorą ci prawa jazdy. — Myślisz, że mogą to zrobić? — Cóż, najpierw muszą je znaleźć. — Niezły pasztet! Aż się wierzyć nie chce! — westchnęła Donna, przesuwając ręką po głowie. — Ale kto by przypuszczał... Tyle czasu nie prowadziłam samochodu... Po co miałam odnawiać prawo jazdy? — Właśnie. — Myślisz, że mnie oskarżą? Wytoczą mi sprawę? 338 — Za co?—zapytał przekornie. — Za prowadzenie bez prawa jazdy? Za kradzież wozu? Za jazdę z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę w strefie, gdzie obowiązuje pięćdziesiątka? Och, była jeszcze mowa o zakłóceniu porządku publicznego, zagrożeniu dla zdrowia i życia, ale przecież to same błahostki — ukląkł obok krzesła i wziął ją za rękę. — Piękne dzięki! — Że nie wspomnę już o kidnapingu... — Miałam przy sobie orzeczenie sądu! Pokazałam im ten papier! — Ich bardziej interesowały te, których nie miałaś. — Och, wielkie rzeczy, że na kwicie z wypożyczalni nie było mojego nazwiska! — Powiedz to im, dziecinko. — Och, Mel! — Kocham cię. Objęli się po raz pierwszy od momentu, gdy dwóch imponująco rosłych policjantów przyprowadziło tu Mela. — Nie masz pojęcia, jak się bałam, że cię nie będzie w motelu — wyznała Donna. — Myślałam, wiesz, że pozwolą mi tylko na jeden telefon, a ciebie nie będzie. — A gdzie miałbym być? — Przecież nie miałeś klucza! — Właściciel miał zapasowe. — Bardzo się zdziwiłeś tam, przed sklepem, widząc, że odjeżdżam? — Czy się zdziwiłem? Słabo powiedziane! Donna uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Wyjaśniłeś wszystko policji? — Próbowałem. — Ja też. Myślisz, że zrozumieli? — Próbowali. — Widziałeś dzieci? — z napięciem spojrzała mu w twarz. — Zaglądałem do nich. Wszystko w porządku, są tylko zmęczone. Jest z nimi ta opiekunka, pani Wilson. — A Yictor? 339 — Jego nie widziałem. Donna wysunęła się z ramion Mela i zaczęła niespokojnie krążyć po pokoju. — Niechby ci policjanci już przyszli! Wolałabym wiedzieć, co chcą ze mną zrobić. Wiesz — podjęła po krótkiej pauzie, wracając myślą do wydarzeń sprzed paru godzin —nie miałam pojęcia, skąd się nagle wzięli. W jednej chwili byliśmy tylko my dwoje, ja i Victor, a w następnej otoczyła nas chyba cała policja Carmelu. A teraz znów wszyscy znikli. Która to godzina? — zatoczywszy kolejne kółko po pokoju, zatrzymała się obok Mela. — Dochodzi ósma. — Czyli siedzę tu już sama od godziny. Dzieci o tej porze powinny być w łóżkach. Mel pieszczotliwie zmierzwił jej włosy: — Odzyskałaś je! — skonstatował z dumą. Drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wkroczyło czterech funkcjonariuszy — dwóch w mundurach, dwóch po cywilnemu. — Przepraszam, że trwało to tak długo — powiedział najwyższy rangą, zajmując miejsce za biurkiem — ale parę rzeczy musieliśmy sprawdzić, a o tej porze trudno uzyskać jakiekolwiek informacje, zwłaszcza przy tak dużej różnicy czasu. Na Florydzie jest już bardzo późno. No, ale wszystko się zgadza. Jest pani wolna. Proszę zabierać dzieci i wracać do domu. Donna rozpłakała się z ulgi; Mel, równie uradowany, przytulił ją mocno do siebie. — Nie zamierza mnie pan oskarżyć? — spytała, ocierając oczy. — Żeby wszystkie krajowe media okrzyknęły mnie drugim Simonem Legree? — odrzekł z rozbrajającą szczerością kapitan. — Gdybym chciał panią zamknąć, każdy sąd w tym kraju mnie by raczej wtrącił do więzienia, nie mówiąc już o tym, co by mi zrobiła własna żona. Niech więc pani zabiera dzieciaki i jak najprędzej stąd zmyka. Darowanemu koniowi, jak to mówią, lepiej nie zaglądać w zęby. — Już nas tu nie ma — uśmiechnął się Mel. 340 W drodze do drzwi Donna nagle przystanęła. — A co... — zawahała się lekko — z moim byłym mężem? — Przeciw niemu możemy wnieść oskarżenie. — Mogłabym się z nim zobaczyć? — spytała ku swemu zdziwieniu. — Jeśli pani chce. Proszę zaprowadzić panią — polecił kapitan jednemu z umundurowanych funkcjonariuszy. Mel dał jej znak gestem: idź, ja zaczekam. Victor był obok, w sąsiednim pokoju, mniejszym od tego, w którym przyszło jej spędzić dwie godziny. Stał przy oknie, wyglądając na ulicę. Kiedy się odwrócił, poznała po oczach, że płakał. — Po co tu przyszłaś? — rzucił przez zęby. — Napawać się swoim triumfem? Donna opuściła głowę. Niepotrzebnie tu przyszłam, pomyślała. Co chciałam przez to uzyskać? Zapewnienie, że zostawi mnie w spokoju? Że nie będzie nękał mnie i dzieci? Poroniony pomysł. — Poczekaj, Donna... Powiedział to z takim smutkiem, że musiała się zatrzymać. Czyżby poczuł skruchę? — Mam do ciebie prośbę. Powiedz dzieciom, jak bardzo żałuję, że tak okropnie je wystraszyłem. Wiesz przecież — dodał, gdy skinęła głową — że naprawdę kocham moje dzieci. Tak, powtarzałeś to setki razy, tylko co z tego? — Musisz się zdecydować — powiedziała chłodno — co jest dla ciebie ważniejsze: miłość do dzieci czy nienawiść do mnie. Żegnam cię, Victorze. Jutro odlatuję z nimi na Florydę. Dzieci drzemały przytulone do pani Wilson. Gdy tam weszli oboje z Melem, Adam podniósł głowę i usiadł, ale zaraz znów umknął w opiekuńcze ramiona gospodyni. — Jeśli pani sobie życzy — odezwała się cicho kobieta — mogę spakować ich rzeczy i dziś jeszcze przywieźć do motelu. 34i — Byłabym pani ogromnie wdzięczna. Chcemy pierwszym jutrzejszym lotem wracać na Florydę — powiedziała Donna. Ona także mówiła bardzo cicho, jakby bała się zmącić spokój, który nagle zagościł w jej życiu. Podeszła do pani Wilson i wzięła na ręce półuśpioną córkę. Sharon natychmiast otworzyła oczy. Z uśmiechem pogłaskała matkę po policzku, a potem jej ciemna główka opadła na ramię Donny. Po krótkiej chwili już spała. — Adam? — Donna uśmiechnęła się do syna. Widząc, że jeszcze mocniej przylgnął do pani Wilson, skinęła na Mela, oddała mu Sharon, a sama opadła na kolana, zbliżając twarz do buzi chłopca. — Dawno, dawno temu — zaczęła cicho — żyli sobie chłopiec i dziewczynka. On miał na imię Roger, ona Bethanny, no i pewnego razu poszli do zoo zobaczyć żyrafy. Zabrali ze sobą pyszne orzeszki, ale tam był napis... — urwała, czując, że ściska ją w gardle. Mój Boże, na chwilę przestał oddychać, a oczy z wrażenia zrobiły mu się okrągłe. — Ale tam był napis: „Uprasza się nie karmić zwierząt" — powiedział cichutko. — Och, moje kochanie! Nie zapomniałeś! Pojedziesz ze mną do domu? I nagle miała go w ramionach. Z głośnym łkaniem uczepił się jej szyi. — Moje najsłodsze kociątko, mój skarbie... — Szepcząc mu do ucha pieszczotliwe słówka, ostrożnie podniosła się z klęczek. Teraz już przywarł do niej z całych sił, mrucząc coś sobie w kółko. Rozpoznała to słowo dopiero po chwili: mamusia. Powtarzał je coraz głośniej, coraz wyraźniej. Skinęła na Mela i z dziećmi w ramionach oboje ruszyli do wyjścia. — Chodźmy, mój drogi — powiedziała z uśmiechem, czując łzy policzkach. — Wracajmy do domu. Wydawnictwo „Książnica" sp. z o.o. ul. Konckiego s/223 40-040 Katowice tel. (032) 757-22-16, 254-44-19 fiiks (032) 757-22-17 Sklep intemetowy: http://www.ksiaznica.com.pl e-mail: ksiazki@ksiaznica.com.pl Wydanie drugie, pierwsze w tej edyq"i Katowice 2004 Skład i łamanie: Z.U. „Studio Y", Katowice Druk i oprawa: WZDZ — Drukarnia LEGA, Opole Wydawnictwo „Książnica" *. ul. Kondóego 5/"3 5 Wydanie drugie, pierwsze « tej edyd Katowice 2004 ¦ •)¦¦' ¦)