13361
Szczegóły |
Tytuł |
13361 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13361 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13361 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13361 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ERNST WIECHERT
BAŚNIE
ERN!
■IVi =
i
ERNST WIECHERT
BAŚNIE
Wybór i przekład
TADEUSZ OSTOJSKI
POJEZIERZE OLSZTYN 1983
Przekład z oryginału
Ernst "Wiechert
MARCHEN
Verłag Kurt Desch, Munchen 1945
Ilustrowała BARBARA LIS-ROMAŃCZUKOWA
ISBN 83-7002-123-9 © Copyright £or tfie polłsch edltion by Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1983
(Z przedmowy autora)
Książkę tę rozpocząłem podczas ostatniej wojennej zimy, kiedy nienawiść oraz ogień spalały ziemię i serca. Napisana została dla wszystkich nieszczęśliwych dzieci wszystkich nieszczęsnych narodów, ale i dla własnego serca, które nie straciło wiary w prawdę i sprawiedliwość. Świat bowiem skonstruowany w baśniach nie jest przecież światem cudów i czarów, ale takim, o jakim marzyły dzieci wszystkich nacji we wszystkich czasach.
Podczas miesięcy, w których miecz wojny wbijał się w ostatnie serce, gromadziłem wszystkie radości i wszystkie smutki mego życia, osobliwie zaś wszelką miłość, by zapełnić moje stodoły przyszłym chlebem dla dzie-ci [...].
ERNST W1ECHERT
SIEDMIU SYNÓW
Pewna kobieta miała siedmiu synów, wszyscy byli udani, silni i zdrowi, tylko jeden, najmłodszy, pogrobowiec, był delikatnym i marzycielskim dzieckiem. Kiedy tamci oddawali się solidnie swoim zajęciom, podczas rybaczenia, uprawy ziemi, w czasie polowania lub przy wyrębie drzew, przesiadywał chętnie przy nich, nad brzegiem jeziora albo na skraju pola, wystukiwał wierzbową fujarkę i przyglądał się w milczeniu, jak ponad rozległą krainą przeciągają białe, letnie chmury. Bracia kochali go za to osobliwie, jako że wśród ich pełnej gwaru krzątaniny pozostawał zawsze cichy i przyjazny, a kiedy odrywali oczy od swojej czynności i zwracali je ku niemu, zdawało im się, że oto siedzi tam mały świątek albo czarodziej, który jednoczy ich wszystkich w miłości.
Ojciec dawno już nie żył, ale matka była jeszcze krzepką niewiastą, kierującą nimi wszystkimi silną i sprawiedliwą ręką. Ona także musiała jednak przyznawać, że nikt na świecie nie był bliższy jej sercu jak ów najmłodszy, a że inni synowie byli mu też życzliwi, nie wydawało się to jej krzywdzące i żyli sobie w spo-
7
koju i zgodzie, póki synowie nie wyrośli na młodzieńców, przy czym jeden był ładniejszy i postawniejszy od drugiego.
Pewnego dnia, kiedy wszystkich siedmiu synów krzątało się nad brzegiem jeziora budując nową łódź do połowu ryb, matka siedziała na przyzbie i przędła, a gdy spojrzenia jej biegły ku wodzie i widziała, jak prężą się ich młode ciała i słyszała, że synowie nawołują się przyjaźnie, rosło jej serce. Wcale by się też nie zdziwiła, gdyby wełniana nić zmieniła się między jej palcami w złoto.
Zaraz jednak stłumiła w sobie dumę, kiedy zaś chmura nasunęła się na słońce, przeniknął ją chłód i modliła się do podziemnych mocy, by nadal zechciały trzymać opiekuńczą dłoń nad nis-skim dachem jej domu.
Lęk ogarnął jej serce, kiedy dostrzegła nadchodzącą od pustkowia starą, przygarbioną kobietę. Wydało się jej nagle, że oto przemija letnia pora, że nie wypłakała jeszcze wszystkich łez w swoim życiu. syn spog
Kobieta szła powoli przez pustkowie, zboczyła w stronę jeziornego brzegu i zatrzymała się na chwilę koło siedmiu braci. Matkę jeszcze raz przeniknął chłód, kiedy ujrzała, że żaden z jej synów zdawał się nie zauważać staruszki. Starła fartuchem, do czysta, ławkę koło siebie i przędła dalej, ale palce jej dygotały, nić zaś się plątała.
Staruszka stanęła przed nią i przyglądała się jej. Wyglądała jak inne kobiety, tyle że była bardzo stara. W oczach jej nie było nic złego, tylko wielki, cichy smutek.
— Cóż przędziesz, córko? — zapytała wreszcie.
Matka wskazała jej miejsce na ławce, koło siebie, i odrzekła, że przędzie na koszule dla synów.
ziarno spa
dzieciom i
nem, a nie
-Żal
8
^^5
— Uprządź po jednej dla każdego — powiedziała staruszka. — Zadbaj, by były tak długie, żeby przykrywały stopy.
Przestraszyła się matka do głębi serca, gdyż tylko śmiertelne koszule robiono tej długości, nie zapytała jednak, czemu miałyby być takie długie.
Wtenczas staruszka wydobyła ze swego koszyka siedem pszenicznych źdźbeł, a były one wysmukłe i zielone; ciężkie kłosy też jeszcze były zielone i niedojrzałe. Kiedy staruszka potrząsnęła nieco pierwszym z źdźbeł, z kłosa wypadły co do jednego zielone ziarna, źdźbło zaś zwiędło i zwisło w jej dłoni.
Matka przycisnęła wówczas rękę do serca i popatrzyła w stronę brzegu jeziora i dojrzała, że właśnie najstarszy syn unosi w górę ciężką siekierę.
Stara kobieta potrząsnęła następnie drugim źdźbłem i znowu wysypały się zielone ziarna z młodego kłosa.
Matka popatrzyła w stronę brzegu jeziora i dojrzała, że drugi syn spoglądając w górę ustawia wysmukły maszt.
Trzymała więc rękę na sercu, póki stara kobieta nie wytrząsnęła ziaren z sześciu źdźbeł. Kiedy jednak zwiędła, pomarszczona dłoń sięgnęła po źdźbło siódme, matka krzyknęła, padła przed nią na kolana i zaczęła prosić, by raczej wzięła jej własne życie niźli najmłodszego.
Staruszka wahała się chwilę, potem jednak dała jej źdźbło i powiedziała: — Wszystko jedno gdzie padają ziarna i tak każde ziarno spada na ziemię. Nie zapomnij wszakże, iż człowieczym dzieciom przystoi posłuszeństwo, są bowiem tylko siewnym ziarnem, a nie plonem.
— Żal mi ciebie ^- powiedziała po chwili — dlatego chcę ci
9
w
dać coś dla każdego, co jednak mu nie pomoże, ten bowiem kto mnie przysłał, silniejszy jest niźli my wszyscy.
Wydobyła z kosza trzy złote orzechy i dała je matce. — To dla trzech najstarszych — powiedziała. — Ty zaś dopilnuj, by zawsze nosili je przy sobie.
Następnie wyjęła z kosza trzy złote strzały, takie jakich używa się strzelając z łuku. Wręczyła je matce mówiąc to co przedtem. — Dla najmłodszego — stwierdziła — nie mogę ci nic dać, gdyż dałam ci jego kłos. Sama musisz o niego się zatroszczyć.
Podniosła się, jeszcze raz zatroskana popatrzyła ku jeziornemu brzegowi i rzekła: — Prządź dalej, córko. Kiedyś i nam potrzebne będą takie koszule.
Odeszła znów przez pustkowie nie zatrzymując się już koło siedmiu braci.
Matka zaniosła pszeniczne źdźbło do swojej izby, zasadziła je w doniczce, przywiązała starannie do kijka i podlała wodą oraz własnymi łzami.
Kiedy pod wieczór synowie wrócili znad jeziora, nakryła stół białym obrusem, zapaliła siedem świec i postawiła co miała najlepszego w kuchni oraz w piwnicy. Zasiadła w swej czarnej ślubnej sukni na pierwszym miejscu za stołem, synowie zaś przelękli się i zapytali, co też się jej stało.
W milczeniu wskazała im miejsca, ułamała dla każdego z nich chleba, poprosiła, by byli weseli i żeby jedli. Dopiero kiedy talerze i miski opustoszały, wydobyła z torby orzechy oraz strzały, rozdzieliła je tak, jak zostało nakazane i powiedziała: — Czy nad jeziorem nie zauważyliście starej kobiety, która stała wśród was i przyglądała się wam?
Zdumieni pokręcili głowami, nie widzieli bowiem nikogo.
— Tak-wiła dary dl zostawi;; Dla ciebie nie miała,: jego serca, dzia]
— Rze Topii
Poz< i chci ze sm bywać
Zan i tak od jej poleciła.
Zado dzieci, 11 niu. Docit swoich szkatuła
Ty\ko TVu.\tt№ stało, wyszedł kilka dzikich róż, Kiedy już chciał op pecie donicę z psz myślony, aż matka' baczyła.
Przytuliła go z pfa który pozostawiła dl.
10
— Tak — rzekła matka — potem siedziała przy mnie i zostawiła dary dla sześciu spośród was; nie powinniście ich nigdy pozostawiać, ale stale nosić je przy sobie oraz strzec jak źrenicy oka. Dla ciebie jednak — powiedziała do najmłodszego — niczego już nie miała, musisz więc jak dotychczas pozostawać w bliskości mojego serca. To właśnie najpiękniejszy podarek dla ciebie, powiedziała tamta.
— Rzekła słusznie — odparł chłopiec i ukląkł koło matki. — To piękniejsze niźli wszystkie złote orzechy i strzały.
Pozostali zaczęli się z nim przekomarzać, że mówi tak tylko i chcieli ciągnąć losy o orzechy i strzały, matka jednak powiedziała ze smutkiem: — Czy zapomnieliście tak szybko, że nie wolno pozbywać się wam tych rzeczy?
Zaniechali więc i zapytali, czemu matka przysposobiła wszystko tak odświętnie, ona zaś odpowiedziała cicho, że tamta kobieta tak jej poleciła.
Zadowolili się tym i przez cały wieczór bawili się podarkami jak dzieci, naradzali się też wspólnie, jak je najlepiej ukryć w odzieniu. Dociekali, czy też królewski skarbnik ma coś podobnego w swoich szkatułach.
Tylko najmłodszy zauważył w oczach matczynych, że coś się stało, wyszedł na dwór i wśród resztek wieczornych zorzy zerwał kilka dzikich róż, które zaniósł do jej izby i położył koło łóżka. Kiedy już chciał opuścić pomieszczenie, dostrzegł stojącą na parapecie donicę z pszenicznym źdźbłem. Zatrzymał się przed nią zamyślony, aż matka zaczęła go szukać, weszła do izby i tam go zobaczyła.
Przytuliła go z płaczem i zwierzyła się, że to właśnie jest dar, który pozostawiła dlań tamta kobieta, że zapewne owo pszeniczne
11
I
}
źdźbło jest wizerunkiem jego życia. O innych rzeczach mu nie powiedziała.
Nie zmiarkowała, co odgadł, ale zanim ją opuścił, pocałował ją i powiedział czule: — I my, matko, ścinamy źdźbła, żeby mieć chleb. Nie smuć się, że ktoś i nas kosi.
Następnego ranka dzień wstał jak zwykle, a pod wieczór sześciu braci nie pomyślało już nawet o swoim podarku, chyba że któryś nieuważną dłonią dotknął sakiewki, gdzie był schowany.
Gdy lato zaczęło przemijać, przybyli pewnego ranka królewscy posłańcy, którzy przemierzali kraj zwołując pod broń wszystkich mężczyzn i młodzieńców. Król bowiem postanowił wraz z radą narzucić wojnę sąsiedniemu państwu, wydawało się im bowiem nazbyt silne i potężne.
Trzej starsi uszykowali się z radością, że kończy się jednostaj-ność ich dni, że będą mogli zdobyć sławę i zaszczyty. Matka obchodziła ich w milczeniu, z pobladłą twarzą, spakowała niewielkie węzełki i zasiadła na ławce przed domem, dłonie opierając na kosturze, który po raz pierwszy trzymała między kolanami.
Podeszli trzej synowie, uklękli przed nią i poprosili o błogosławieństwo. Kiedy już ich pobłogosławiła, przypomniała synom o trzech złotych orzechach, obmacała każdego pierś, na której ukrywali dar i rzekła: — Jeśli już tak być musi, spełnijcie to z honorem. Nie wiem jednak, czy tak musi być.
Mimo ciężkiego serca synowie żartowali sobie mówiąc, że król wie to zapewne, nawet jeśli wszyscy inni nie wiedzą. Na pewno też niedługo powrócą.
Matka skinęła, wiedziała bowiem, że mówią prawdę.
Po ośmiu dniach przybył człowiek z sąsiedztwa. Był ranny i podążał z trudem przez pustkowie, podpierając się dwoma kijami.
Kiedy cokolwiek trzej zabici. Obol są bez skazy, Wtenczas ku zd wydobyli coś zło' przyjaciół. Ci, mię. Potem jed tam, nawet po ś:
Matka pod; pój i zawołał strzałę. — Idźcie do domu.
Kiedy szli przez szące się szerokie
Potem udała się ła z szopy dwie ło;
On łagodnie mieniem i rzekł: —
Poprowadził ją dębów zasadzonych matka zobaczyła t
Przestraszyła się synu?
Odparł, że tak,
Chciał ją chłop i i przesiedziała u \ tuliła do jednego z d wpatrywała się w ucichło wodne ptactwo, i
12
^^^^^
Kiedy cokolwiek odpoczął na ławce, opisał miejsce, w którym legli trzej zabici. Obok siebie, tak jak obok siebie walczyli. Mówił, że są bez skazy, że bronili się, póki nie skruszył się ostatni ich oręż. Wtenczas ku zdumieniu innych wszyscy trzej sięgnęli w zanadrze, wydobyli coś złotego, podobnego do kamienia, i rzucili tym w nieprzyjaciół. Ci, których trafili, natychmiast przewrócili się na ziemię. Potem jednak bracia padli pod ciosami wielu dzid i leżeli tam, nawet po śmierci piękni i nieupokorzeni.
Matka podziękowała zwiastunowi, podała mu orzeźwiający napój i zawołała owych trzech synów, którzy nosili na piersi złocistą strzałę. — Idźcie teraz — powiedziała — i przynieście tamtych do domu.
Kiedy szli przez pustkowie, długo spoglądała za nimi i na kołyszące się szerokie nosze z jodłowych drągów.
Potem udała się do swojej izby, podlała pszeniczne źdźbło, wzięła z szopy dwie łopaty i zawołała najmłodszego syna.
On łagodnie wyjął łopaty z jej dłoni, objął jej barki prawym ramieniem i rzekł: — Chodź, matko, dla ciebie są one nazbyt ciężkie. Poprowadził ją ku wzgórzu nad jeziorem, gdzie rosło siedem dębów zasadzonych przez ojca. A kiedy weszli na szczyt wzgórza, matka zobaczyła trzy mogiły wykopane w białym piachu.
Przestraszyła się i powiedziała: — Czyżbyś był wiedział, mój synu?
Odparł, że tak, że wiedział. Dokładnie jak ona. Chciał ją chłopiec zaprowadzić z powrotem do chaty, jednak przesiedziała u wezgłowia mogił cały dzień i całą noc. Głowę przytuliła do jednego z dębów, dłonie splotła na podołku i bez ruchu wpatrywała się w dal za jeziorem. Słońce zaszło, w trzcinach ucichło wodne ptactwo, gwiazdy uroczyście sunęły ponad lasami.
13
!po-
M ją [mieć
leściu łłóryś
|wscy kich na-na-
staj-Ibcho-fielkie
ikos-
(gosła-
lynom Której [zho-
b król
kwno
fipo-fcjami.
Kiedy cokolwiek odpoczął na ławce, opisał miejsce, w którym legli trzej zabici. Obok siebie, tak jak obok siebie walczyli. Mówił, że są bez skazy, że bronili się, póki nie skruszył się ostatni ich oręż. Wtenczas ku zdumieniu innych wszyscy trzej sięgnęli w zanadrze, wydobyli coś złotego, podobnego do kamienia, i rzucili tym w nieprzyjaciół. Ci, których trafili, natychmiast przewrócili się na ziemię. Potem jednak bracia padli pod ciosami wielu dzid i leżeli tam, nawet po śmierci piękni i nieupokorzeni.
Matka podziękowała zwiastunowi, podała mu orzeźwiający napój i zawołała owych trzech synów, którzy nosili na piersi złocistą strzałę. — Idźcie teraz — powiedziała — i przynieście tamtych do domu.
Kiedy szli przez pustkowie, długo spoglądała za nimi i na kołyszące się szerokie nosze z jodłowych drągów.
Potem udała się do swojej izby, podlała pszeniczne źdźbło, wzięła z szopy dwie łopaty i zawołała najmłodszego syna.
On łagodnie wyjął łopaty z jej dłoni, objął jej barki prawym ramieniem i rzekł: ■— Chodź, matko, dla ciebie są one nazbyt ciężkie.
Poprowadził ją ku wzgórzu nad jeziorem, gdzie rosło siedem dębów zasadzonych przez ojca. A kiedy weszli na szczyt wzgórza, matka zobaczyła trzy mogiły wykopane w białym piachu.
Przestraszyła się i powiedziała: — Czyżbyś był wiedział, mój synu?
Odparł, że tak, że wiedział. Dokładnie jak ona.
Chciał ją chłopiec zaprowadzić z powrotem do chaty, jednak przesiedziała u wezgłowia mogił cały dzień i całą noc. Głowę przytuliła do jednego z dębów, dłonie splotła na podołku i bez ruchu wpatrywała się w dał za jeziorem. Słońce zaszło, w trzcinach ucichło wodne ptactwo, gwiazdy uroczyście sunęły ponad lasami.
13
nozmyśTała o nieżyjących synacń, o tym, czy też król wie już, czy musiało stać się to co zrobił i nakazał. Żadnej odpowiedzi jednak nie znalazła.
Kiedy już nad jeziorem rozpostarła się jutrzenka, przez pustkowie nadeszli trzej bracia z zabitymi, a matka jeszcze raz zamknęła im cczy. Potem ich pogrzebali, pokrywając ich krwawe rany kopcami białego piasku.
Po kilku dniach przemierzył kraj nowy posłaniec króla i zażądał następnych trzech synów, wojna bowiem nie przebiegała tak, jak sobie król umyślił. Matka spytała, czy myślenie królewskie zawsze będzie opłacone krwią. Posłaniec nie znał jednak odpowiedzi.
Uszykowali się więc trzej synowie i weselili się tak jak przedtem owi zabici, ufali bowiem w swą młodzieńczą siłę oraz trzy złote strzały, zamyślali też być mądrzejszymi niźli ich bracia.
Matka zasiadła znowu na ławce przed chatą, splotła ręce na kosturze, a włos jej posiwiał w ciągu nocy.
Synowie podeszli, uklękli przed nią i poprosili o błogosławieństwo. Kiedy ich pobłogosławiła, zaklęła klęczących, by pamiętali o złotych strzałach i dłonią obmacała pierś każdego. — Jeśli już tak być musi — powiedziała — spełnijcie to z honorem. Nie wiem jednak, czy tak musi być.
Synowie żartowali sobie, choć ze łzami w oczach, i sądzili, że wkrótce wrócą.
Matka wiedziała, że mówią prawdę.
Po ośmiu dniach przyniesiono z drugiego brzegu jeziora człowieka, który miał strzaskane oba kolana. Odpoczął trochę w cieniu chaty, a kiedy wypił kubek wody opisał miejsce, na którym legli trzej zabici. Jeden obok drugiego, a u żadnego nie można się doszukać nijakiej skazy.
— Kied} zan,
cięciw
Wtci o tym
Ona jedr niejedno z!
Pod: łeciła mu, umarłych.
Pod z szop
Kir
trzeci osłon nu. R karw miała suci
Kiedy ju przybył 7. im oczy.
Potem kiem.
I znów і i zażądał i stolicy.
Uszy i cia, mat!. musi bov,
14
— Kiedy skruszył się ich oręż — powiedziała matka — sięgnęli w zanadrze i wydobyli trzy złote strzały. Założyli te strzały na cięciwę i zabili nimi najbliższych wrogów. Tak to było?
Wtenczas zdumiał się ów człowiek i zapytał, skąd też mogła o tym wiedzieć.
Ona jednak spojrzała ponad nim na pustkowie i odparła, że wie niejedno z tego, czego nie wie nawet król.
Podziękowała zwiastunowi, zawezwała najmłodszego syna i poleciła mu, by pożyczył konia, zaprzągł go do noszy i przywiózł umarłych.
Potem udała się do swojej izby, podlała pszeniczne źdźbło, wzięła z szopy łopaty i poszła na wzgórze nad jeziorem.
Kiedy doszła do dębów i spostrzegła, że obok mogił najstarszych trzech synów wykopane są w białym piasku trzy nowe groby, osłoniła głowę i przesiedziała cały dzień oraz długą noc na wzgórzu. Rozmyślała o pierwszych latach swego małżeństwa, o tym jak karmiła każde ze swych dzieci, a choć chciało się jej płakać, oczy miała suche. Tylko włosy zbielały jej przez noc.
Kiedy już nad jeziorem rozpostarła się jutrzenka, od pustkowia przybył z zabitymi najmłodszy syn, a matka jeszcze raz zamknęła im oczy.
Potem ich pogrzebali, pokrywając krwawe ich rany białym piaskiem.
I znowu po ośmiu dniach przemierzył kraj królewski posłaniec i zażądał ostatniego syna wdowy, gdyż nieprzyjaciel stał już u bram stolicy.
Uszykował się chłopiec, choć nie z taką radością jak tamci bracia, matka zaś poleciła mu, by pilnował chaty, póki nie wróci, musi bowiem dokądś pójść, zanim nie zostanie całkiem samotna.
15
Zobowiązała go też, by nie zapomniał o pszenicznym źdźble, lec zadbał o nie co rano i wieczorem. Po czym odeszła w swej czarnej sukni, a chłopiec zauważył, że kiedy kroczyła przez pustkowie opierała się ciężko na kosturze.
Gdy zniknęła w lesie, wziął z szopy łopatę, poszedł na wzgórze] pod dąby. Tam, w białym piasku wykopał siódmy grób, a że oboa sześci-u grobów me było ycn miejsca, wykopał go poniżej długiego szeregu, u stóp trzeciego i czwartego brata.
Pracował pilnie i w milczeniu, a kiedy skończył, siadł koło kupy wydobytego przez siebie białego piasku i przyglądając się jezioru, oraz lasom, które tak bardzo kochał, przesiewał między palcami w bezcelowej igraszce jedną garść piachu do drugiej.
Potem ruszył do domu i zatroszczył się o pszeniczne źdźbło. Drugiego dnia wieczorem matka przyszła do królewskiego grodu, który był już oblężony przez wroga, ale gdy powiedziała, że przyszła prosić o siódmego syna, pozwolono jej przejść przez warty, o zmierzchu zaś stanęła przed królem.
Siedział w wielkiej komnacie, w której paliły się już świece, otoczony przez swoich dostojników. Wyglądał staro i był znużony, kiedy zaś przedłożyła swoją prośbę, oczy jego nie spojrzały na nią przyjaźnie.
— Dużo tego, co już dałaś — powiedział wreszcie — lecz dobry poddany powinien dać wszystko, a nie tylko dużo.
— A ty dajesz wszystko? — zapytała spokojnie i mocno oparła się na kosturze, gdyż była zmęczona zmartwieniem i wędrówką.
— Nie mów tak wiele, kobieto — powiedział zagniewany. —i Czyż nie wiesz, że stoisz przed swoim królem?
— W obliczu śmierci nikt nie jest królem — odrzekła. — Ty zaś wydajesz się nie wiedzieć, że siedzisz przed matką.
16
І
— Cóż to dla mają rodzić, bo
— A ty, czyś szym dziele? Mi oczy?
Dostojnicy zacz uniósł dłoń i wyp: stanie pod bramą,
Kiedy już stalą bronią — rzekła
tą świecą, zgasną
belki, a krw Wzięła jedną
ją oddechem i rzu
wej posadzce d/І^ wosku, przez pni rzyszący jej drod
Zanim zdoh:
—
do swego najn słańca, które, też pójść do ki Cokolwi< Chłopiec i
w jej łom
przygiąć!.
ukrywał s
że to nie
2 _ Baśnie
— Cóż to dla mnie matka — odezwał się pogardliwie. — Matki mają rodzić, bo takie ich dzieło.
— A ty, czyś rodził — zapytała — że wiesz cokolwiek o naszym dziele? Masz ty matkę, która by ci zamknęła zakrwawione oczy?
Dostojnicy zaczęli szemrać i trzaskać mieczami, król zaś, ponury, uniósł dłoń i wyprosił ją z sali. — Jeśli w ciągu trzech dni nie stanie pod bramą, ty to odpokutujesz — powiedział.
Kiedy już stała w progu, jeszcze raz się odwróciła: — Stanie pod bronią — rzekła — ale gdyby miał moje serce, serce matki, pierwszą strzałę wypuściłby w twoje gardło. Ale tak samo jak ja gaszę tę świecę, zgasną w tej sali wszystkie świece i zwalą się na ciebie belki, a krwawe twoje oczy przysłoni kurz, nie zaś matczyna dłoń.
Wzięła jedną ze świec, które paliły się w ościeży drzwi, zgasiła ją oddechem i rzuciła do komnaty, aż potoczyła się po marmurowej posadzce do stopni tronu. I choć była z delikatnego pszczelego wosku, przez pałac przetoczył się jakby podziemny grzmot towarzyszący jej drodze, a dostojnicy państwowi przerazili się.
Zanim zdołano ją doścignąć, matka znikła.
— Możesz postąpić tak, jak chcesz — powiedziała po powrocie do swego najmłodszego. — Możesz się ukryć, ja zaś każdego posłańca, którego przyślą po ciebie, zabiję własnymi rękami. Możesz też pójść do królewskiego grodu i uczynić to, co zrobili twoi bracia. Cokolwiek zrobisz, będę zadowolona.
Chłopiec ukląkł przed nią jak za dziecięcych czasów, wtulił twarz w jej łono i powiedział: — Kochana matko, nie chciałabyś, żebym przyglądał się, jak używasz mojej broni. I nie życzysz mi też, bym ukrywał się niby ścigane zwierzę. Wiesz także, tak samo jak i ja, że to nie król jest tym, który woła, ale ktoś inny. Wobec niego
2 — Baśnie
17
król jest niby żebrak, podobnie jak i ja, tyle że tego nie wie. Myj jednak oboje wiemy, więc kiedy los został rzucony, podejmijmy go posłuszną dłonią.
Wówczas związała jego rzeczy, ucałowała jego oczy i odprawiła go. Siadła na ławce, patrzyła za nim, a choć w jej oczach nie było łez, nie dostrzegała go, tylko wielką ciemność, tak jakby była oślepła pod dotykiem jakiejś niewidzialnej dłoni.
Wieczorem obmyła stopy, podlała wodą doniczkę z pszenicznym źdźbłem, przysłoniła twarz czarnym welonem i ruszyła w drogę, choć bardzo bolały ją nogi.
Znalazła w górze jaskinię, o której w jej dzieciństwie poszepty-wali całkiem starzy ludzie, znalazła też Wielką Mistrzynię, która znużona siedziała na swoim legowisku, z wyschłą głową wspartą na kościstych rękach i patrzyła smętnie na tysiące świec jarzących się w sali.
Matka zatrzymała kroki, gdyż nigdy, przez całe życie nie słyszała ciszy tak straszliwej, jak w tej olbrzymiej sali. Tylko serce jej biło głośnym młotem; przycisnęła więc dłonie do piersi, by stłumić ów ton.
Większość świec paliła się spokojnym płomieniem, a choć przez jaskinię nie przeciągał żaden wiew powietrza, wiele jednak migotało niespokojnie tam i sam. One też były już nisko wypalone. Od czasu do czasu jedna z nich gasła, czasem gasły naraz całe rzędy. Wówczas z wygaszonych knotów unosiła się delikatna biała mgła i bezgłośnie szybowała ku górze, by w końcu rozpłynąć się i zniknąć.
Matce przestało bić serce, podeszła więc szybko bliżej, by nie stracić drogocennego czasu.
18
brotl
że tam
Śmierć nie zwróciła ku niej głowy, ale odezwała się cichym, dobrotliwym głosem: — Czegóż chcesz, moja ty biedna?
Uklękła więc przed nią i zaczęła prosić o życie ostatniego syna.
Śmierć zwróciła oczy ku blaskowi płonących świec, ujęła ją w milczeniu za rękę i poprowadziła do kąta, gdzie na wąskim, kamiennym wykuszu jarzyła się duża jasna świeca. Obok niej zaś mała, a płomień jej migotał już z trudem, koło niej zaś leżały wygasłe knoty sześciu świec, jeden koło drugiego, tak jak osunęły się w ostatnim wysiłku swego istnienia.
Ze smutkiem popatrzyła na ów szereg, a potem powiedziała: — Sądzisz, że jestem mistrzynią, ale ja jestem zaledwie sługą. Znużoną sługą. Nogi moje są tysiąckroć bardziej zmęczone niżli twoje, choć widzę, że krwawią po twycH wędrówkach. Muszę być posłuszna, podobnie jak ty, a że muszę być posłuszna, nie mogę ci pomóc, choć budzisz moją litość i choć nie wiem, czemu przypadł ci tak gorzki los.
Wówczas matka zapytała załamującym się głosem, do kogo należy owa duża świeca.
— Jest twoja — odpowiedziała śmierć, tak jakby dziwiła się, że tamta nie wie.
— Pozwól mi przyjrzeć się jej trochę — poprosiła. Tamta skinęła tylko i wolno wróciła do swego legowiska. Kiedy tylko odwróciła się plecami, matka zaczęła rozgrzewać
w dłoniach dużą świecę, póki się nachyliła i nie zaczęła kapać 3ó wgłębienia małej świecy, której knot już zaczynał się pochylać. Chociaż skapywała własne życie, tamten płomyk nie rósł, tylko rozpływał się w nieokreślony kształt, a niekiedy chciał zgasnąć pod kroplami spadającymi z góry na nikły ogienek.
1»
Matka zaszfocńafa wtenczas i sięgnęła dłonią do płomienia dużej świecy, by go zgasić.
Śmierć podeszła cicho od tyłu, ujęła jej dłoń i odciągnęła. — Biednaś ty, naiwna — powiedziała. — Czy wierzysz, że mogłabyś odwrócić przeznaczenie, jeżeli nawet ja go odwrócić nie mogę?
— Byli tacy młodzi — szlochała tamta. — Tacy młodzi, piękni, ■ jeszcze nie wzeszedł ich siew. Nie mogłaś zaczekać aż do pory ich żniwa?
Śmierć popatrzyła na nią przeciągle i rzekła: — Czyż ciągle jeszcze nie wiecie, że to u mnie jest szczęście nie zaś na waszej Ziemi? Ujęła jej dłoń i poprowadziła aż do krańca jaskini. Tam, całkiem spokojnym płomieniem paliły się wysokie świece, a w kamiennej ścianie osadzone było duże, okrągłe lustro, z wypolerowanego, bardzo jasnego metalu.
— Zajrzyj w nie — powiedziała śmierć.
Najpierw matka dostrzegła coś, co wyglądało niby z wolna przeciągająca mgła. Kiedy mgła zrzedła, zobaczyła wielką wodę, tak rozległą jak morze, pośrodku zaś tej wody łódkę ze złamanym masztem i ciemne, zwieńczone pianą fale, które nacierały na łódź, póki jej nie przewróciły.
Burty trzymał się człowiek z twarzą pobielałą ze strachu, a oczy jego z przerażeniem wpatrywały się we wzburzone fale. Wisiał tak długo, póki nie rozwarły się powoli zmęczone dłonie i póki nie utonął ze śmiertelnym krzykiem. Matka rozpoznawała jego twarz, a była to twarz najstarszego syna.
Przysłoniła oczy dłońmi i jęknęła z bólu.
— Zajrzyj w nie — powiedziała śmierć.
Zobaczyła przed sobą rozkwitłe wrzosowisko, nad którym niby wielka chmura unosiło się stado wron. Pod nim pięciu mężczyzn
20
wyglądających dziko i zaniedbanie otaczało szóstego, który przyodziany był bogato i miał ładne oblicze. Owych pięciu mężczyzn nacierało toporami i nożami na tego szóstego. Bronił się mieczem, ale było ich zbyt wielu, osunął się więc w końcu na kwitnące wrzosowisko, a tamci rzucili się nań niby wilki na jagnię.
Matka rozpoznała jego twarz, a była to wykrzywiona bólem twarz jej syna.
Przysłoniła oczy dłońmi i zajęczała z bólu. — Patrz tam — mówiła śmierć.
Matka już jednak nie chciała, więc śmierć powiodła ją powoli do wyjścia. — Czy teraz widzisz, jak ci dobrze życzę? — zapytała. Matka skinęła głową i podziękowała. Stały już przy wyjściu, gdzie na zewnątrz rozciągał się spokojny, słoneczny świat. Śmierć rzekła: — Chcę ci przynajmniej powiedzieć, gdzie go odnajdziesz. Kiedy szłaś do króla, na wzgórzu, z którego po raz pierwszy popatrzyłaś na miasto, rosły trzy lipy. Znajdziesz go tam. Idź więc w spokoju.
Zmierzchało już, kiedy doszła do trzech lip. Poniżej widziała ogień buchający z miasta, słyszała też gwar walki. Pod drzewami panowała jednak cisza niby w jakiś niedzielny wieczór, a zabici leżeli spokojnie, jak uśpieni. Najbardziej spokojny wśród wszystkich był jej najmłodszy syn.
Siadła obok niego i ułożyła jego głowę na swym łonie. Położyła mu dłonie na oczach i siedziała cicho, aż wzeszedł księżyc, a ciała zmarłych zaczęły rzucać cienie.
Zanim wzięła syna na barki, uniosła do gwiazd prawe ramię i zacisnęła pięść nad królewskim grodem. Kiedy zacisnęły się jej palce, tam w dole buchnął z domów wysoki płomień, a deszcz
21
iskier wzniósł się aż pod gwiazdy, nad ziemią zaś przetoczyło się głuche dudnienie podobne do podziemnego grzmotu.
Potem poszła ze zmarłym do domu, krok za krokiem, bo chociaż był mizernym chłopcem, legł ciężarem na jej ramionach, krokom zaś matki ciążyło nie tylko jego ciało.
Zastała wykopaną mogiłę, złożyła go w niej i dłońmi ostrożnie nagarnęła białego piasku na młode ciało.
Kiedy weszła do swojej izby, spostrzegła, że pszeniczny kłos jest pusty, ziarna zaś leżą na podłodze.
Wzięła kądziel i siadła na ławce przed drzwiami. Nad wodą jaśniała już wieczorna zorza, tak jakby za jeziorem płonęło niebo. Gdy patrzyła w ową czerwoną poświatę, znużona i stara, usłyszała nagle w przestworzu szum i dźwięk brzmiący jak ton jakiejś wielkiej harfy, którą muska wiatr. Kiedy uniosła oczy, zobaczyła, że z wieczornej zorzy wyłania się siedem białych łabędzi. Pod każdym uderzeniem ich skrzydeł powietrze dźwięczało niby wspaniała mu: zyka.
Zbliżały się coraz bardziej, wysoko ponad dachem chaty, w po-: łyskliwym przeorującym czerwone niebo kluczu. Ostatni spośród siedmiu łabędzi zniżył się i zatoczył wokół dachu chaty migotliwe kolisko, matce zaś wydało się, że na głowie jego dostrzega małą,
złotą koronę.
Potem zniknęły we wschodnim niebie, błękitnym jeszcze od dziennej poświaty, a cichy przestwór rozbrzmiewał długo poszumem czternaściorga skrzydeł.
Wtenczas matka uśmiechnęła się pobladłymi wargami, ujęła nić w trzęsące się palce i zaczęła prząść swoją śmiertelną koszulę.
MATCZYNE SERCE
Dawno, dawno temu, nad wielką rzeką żyli bardzo ubodzy mężczyzna i kobieta. Mężczyzna był flisakiem i kiedy drwale przyciągali przed jego pochyloną od wiatru chatę wielkie drzewne pnie, związywał je łozowymi powrósłami, na ostatniej tratwie klecił dach z sitowia, brał garnek oraz czarny chleb i spławiał tratwę z prądem.
Nigdy nie żegnał się z żoną, ubóstwo bowiem i ciężka praca spowodowały, iż zamilkły jego usta, a serce stało się złe. Dniem i nocą nie myślał o niczym innym tylko o tym, jak by się wzbogacić szybko i na zawsze. Nawet jeśliby miało to kosztować życie innego człowieka.
Dwa razy do roku spławiał długą i ciężką tratwę w dół rzeki aż do morza, gdzie królewscy kupcy wypłacali mu należność. Niewiele talarów, które dostawał, zawiązywał w skórzaną sakiewkę, chował ją na piersi i ruszał w długą powrotną drogę w górę rzeki Nigdy nie zachodził do żadnej gospody, nie odzywał się ani słowem do napotkanych ludzi, tylko od wczesnego ranka do późnego wieczora rozglądał się po drodze na prawo i lewo, czy aby ktoś
23
nie zgubił sakiewki ze zlotem, albo czy przed jaskinią me siedzi jakiś gnom, któremu mógłby zrabować strzeżony przezeń skarb. Kiedy w końcu przybywał do domu, nie zważał na powitanie żony, tylko zasiadał u pieca, chmurny i zgarbiony, wpatrywał się w torfowy żar i nie dostrzegał tam niczego poza kopą złotych monet, które rozpadały się z wolna i zamieniały w rozpalone strugi mieniące sią kolorami niczym wieczorna tęcza.
W pierwszych latach, widząc męża tak siedzącego, kobieta śmiała SIC І Żartowała, próbowała też odciągnąć go od ognia za długą, ciemną brodę. Później jednak cichła coraz bardziej, niby krzak łozy we mgle, a kiedy męża nie było, często przesiadywała na progu chaty, podpierała głowę dłońmi i cichutko płakała.
Dniem i nocą nie pragnęła dla siebie niczego, tylko dziecka. Pozostawała jednak bezpłodna.
Pewnego chłodnego, zimowego dnia, kiedy szron pokrył wszystkie drzewa, spostrzegła rudzika siedzącego wśród tarniny rosnącej w ogródku i wpatrującego się mądrymi oczkami w okienko chaty. A że serce miała litościwe dla wszelkiego stworzenia, wzięła garść z posiadanej reszty gryczanej kaszy, otworzyła okno i rozsypała'ziarenka na parapecie. Potem cofnęła się ostrożnie, oparła się o kuchenny piec i patrzyła, jak mały ptaszek pomału lecz starannie wydziobuje pokarm. Kiedy już zniknęło ostatnie ziarenko, rudzik nie odfrunął, ale wleciał przez otwarte okno do chaty, usiadł na prawym ramieniu kobiety i tak przytulił swoje ciałko do jej szyi, że zdawało się, iż wyczuwa naskórkiem bicie jego małego serca.
Stała spokojnie, zaczęła ją przenikać dojmująca szczęśliwość i nawet nie potrafiąc sobie tego wyjaśnić poczuła, iż jest w błogosławionym stanie.
24
Vx
Potem, gdy ptaszek wyfrunął z cichym świergotaniem, spoglądała nań, kiedy leciał ponad ogrodem do lasu, a szron strącany skrzydełkami opadał połyskując na ziemię.
Ptaszek nigdy już nie wrócił, a najbliższej jesieni urodziła owa kobieta ślicznego chłopczyka. Kiedy była sama i kiedy kołysała go w ramionach, długo wpatrywała się w jego ciemnobrązowe oczy, całowała go i pieszczotliwie szeptała: „mój ty rudziku"...
Chłopiec był ładnym i spokojnym dzieckiem nie odstępującym matki na krok. Kiedy jednak podrósł, wziął go pewnego dnia ojciec za rękę, zawiódł nad wodę i polecił, by mu pomagał przy codziennej pracy. Musiał więc wiązać łozami ciężkie i gładkie pnie, musiał wyplatać maty z sitowia, rano zaś i wieczorem przesiadywać z wędką nad brzegiem, by nałowić ryb na potrawę. I chociaż praca przy tratwach wśród porannej mgły i w zimnej wodzie była ciężka, choć z początku koziołkował do wody z oślizgłych pni, przecież znosił to łatwiej niźli chwytanie ręką zimnych i srebrzyście błyszczących ryb i wyciąganie z ich krwawiących skrzeli ostrego haka. Często też wypuszczał skrycie z dłoni schwytaną zdobycz i patrzył szczęśliwy, kiedy podobna srebrnej smudze przemykała przez mroczną wodę i niknęła w tajemniczej głębinie.
Kiedy mały wiklinowy koszyk nie był wypełniony po brzegi, •ojciec bił go, ale chłopiec znosił to bez skargi, po czym chronił się na chwilę u matki, tulił głowę do jej piersi i nasłuchiwał bicia jej serca, które stukało mu w ucho niby wołanie kukułki rozlegające się wczesnym latem nad wielkimi lasami.
Gdy był już starszy, ojciec zabierał go w podróże tratwą, nie iżby cieszył się nim, ale dlatego, że był mu pomocny, a nadto był kimś, kogo mógł do woli łajać i bić, kiedy tylko złe serce go do tego skłoniło.
25
A chociaż kierowanie topornym sterem długiej tratwy było dla -rc&o&ych. ctIot&lćw cYAopca -uc\ą7.\v*ie, poActame ^ak o&pjckan\e^ pni długim drągiem od mielizn i brzegów, przecież zapominał o całym tym trudzie podczas bezgłośnych nocy, kiedy ogienek płonął u jego stóp, ojciec spał w trzcinowym szałasie, srebrzyste gwiazdy przebywały w górze swoje drogi, a ich odbicie pławiło się w toni pod stopami.
Jeśli wracali długą drogą w górę rzeki, szedł za ojcem, często w takiej odległości, że tracił go z oczu, zbierał jagody w mrocznych lasach, pomagał starej kobiecie nieść wiązki chrustu i odnajdywał się dopiero wieczorem, kiedy nocowali w jakimś stogu siana, a choćby tylko w zaroślach u pylistego skraju drogi.
Jak długo by go nie było, matka martwiła się i lękała, że może go spotkać jakieś nieszczęście albo że czarownicy i wiedźmy sprowadzą go z drogi i zgubią. Każdego też wieczora modliła się nad brzegiem do podziemnych mocy, by nie przytrafiło mu się zło.
Tak mijał rok za rokiem, aż chłopiec przeobraził się w młodzieńca z ogorzałą twarzą i jasnymi włosami, ludzie zaś w portowym mieście i na brzegach rzeki przystawali i patrzyli za nim, wyglądał bowiem ładnie i przyjemnie obok swego ponurego ojca.
Pewnego dnia, kiedy ten znowu z powodu jakiejś niewielkiej przewiny podniósł na chłopca rękę, powiedział ów spokojnym, ale zdecydowanym głosem, że na to on już jest nazbyt duży, że chce już uchodzić za mężczyznę, pan ojciec powinien więc takich postępków zaniechać.
Ojciec zrazu przypatrywał się mu bez słowa, ręka zawisła w powietrzu, tak jak był ją uniósł, potem jednak roześmiał się drwiąco i zauważył, iż wkrótce zobaczy się, jak to jest z ową dorosłością. Nie uderzył go jednak więcej od tamtej pory.
26
^^^
Kilka dni później, kiedy królewscy ludzie wypłacili zarobek, wręczył flisak synowi ciemną, postrzępioną skórzaną sakiewkę z talarami i powiedział: — Ponieważ chcesz być mężczyzną, zachowaj pieniądze na piersi, póki nie znajdziemy się w domu. Strzeż się jednak je zgubić, jeśli ci życie miłe!
Potem, jak zwykle, powędrowali w górę rzeki.
Chyba po tysiąckroć co dnia dotykał chłopiec dłonią sakiewki 7 talarami, choć przy każdym kroku ciche pobrzękiwanie monet upewniało go, że posiada jeszcze ów skarb.
Raz, kiedy nie byli już daleko od chaty, chłopiec usłyszał rozlegające się w przydrożnym świerkowym zagajniku lękliwe nawoływanie małego ptaszka, tak żałosne, jak gdyby ów znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy przedarł się spiesznie przez krzewy, zobaczył srokę trzymającą w szponach rudzika i zamierzającą się dziobem, by go zabić.
Chłopiec miał w rękach jedynie wycięty przez siebie pręt wikliny. Rzucił nim w rabusia, nie trafił go jednak i pobiegł za migającym ptakiem, który ciągle trzymał zdobycz, przez gęstwę i rza-dzizny, przez korzenie i spróchniałe pnie, aż dostrzegł kamień leżący w ciemnym mchu. Podniósł go w biegu, rzucił nim tak dokładnie, że sroka spadła na ziemię z krzykiem bólu i legła z rozpostartymi skrzydłami.
Kiedy ją podniósł, była już martwa, a spod jej połyskliwych piór wyplątał się rudzik, wzleciał na niską świerkową gałąź i zaczął ćwierkać wesołą piosenkę przypatrując się swojemu wybawcy mądrymi, okrągłymi oczkami, tak jakby pragnął mu coś powiedzieć.
Ten jednak schylając się nad martwą sroką uświadomił sobie natychmiast okropną stratę, zauważył bowiem, że sakiewka nie
27
uciska mu już piersi, nie słychać cichego pobrzękiwania ciężkich monet. Przez chwilę stał nieruchomo jak stare drzewa, które go otaczały. Potem odrzucił srokę, pochylił się nisko nad torfowiskiem i pobiegł z powrotem drogą, którą przybył. Po kilku jednak krokach każdy krzak wyglądał jak sąsiedni, każdy pień drzewa tak znajomy jak inny i kiedy dotarł w końcu do polnej drogi, spocony i z podartą odzieżą, miejsce wydało mu się obce, a nie to, w którym usłyszał nawoływanie rudzika. Wiedział już, iż nigdy nie odnajdzie zguby, chyba że przez przypadek lub z woli nieznanej, czarodziejskiej siły.
Gdy tak stał i po raz pierwszy próbował przekląć swoje współczujące serce, z przydrożnych zarośli, w których odpoczywał, wyszedł ojciec, ujrzał go stojącego i z miejsca schwycił za odzienie, tam gdzie schowana była skórzana sakiewka. Uderzył go mocno w twarz i potrząsał nim obiema garściami. — Złodziej talarów! — krzyczał. — Złodziej talarów! Oto jak wygląda twój pierwszy męski postępek! — I zaklinał się, że jeśli wróci do domu bez pieniędzy, zabije go i rzuci rakom na pożarcie.
Chłopiec długo siedział na pieńku u drogi i gorzko płakał. Nie z powodu talarów, tylko ze względu na matkę, która cierpiałaby serdecznie i płakałaby po nim stojąc u kuchennego pieca.
Nagle poczuł coś ciepłego i miękkiego na ramieniu, blisko szyi i posłyszał, jak rudzik mówi: — Nie płacz już! Wprawdzie nie jestem wystarczająco mądry, bym ci odnalazł to, co zgubiłeś, ale zaprowadzę cię do sowy. To najmądrzejszy ptak w całym lesie i jeśli ktokolwiek może ci pomóc, to właśnie ona.
Po czym uniósł się z jego ramienia i pofrunął na najbliższą gałąź leszczyny, z której spoglądał nań pocieszająco.
Chociaż chłopiec nigdy nie słyszał ptaka o ludzkim głosie, prze-
28
cięż teraz, w potrzebie w jakiej się znalazł, nie wydało mu się to dziwne. Podniósł się i z nową nadzieją podążył za małym przewodnikiem.
Zatrzymał się jednak w środku lasu, wpadło mu bowiem do głowy pewne pytanie. — Czemu jednak — powiedział — odzywasz się do mnie jak człowiek i chcesz mi pomóc?
— Uratowałeś mi życie — odparł ptak. — Uwolniłeś też las od złego. Ale to jeszcze nie wszystko, kocham cię bowiem jak własne dziecko.
Chłopiec roześmiał się po raz pierwszy, był przecież duży i silny, jakże więc mógł być dzieckiem tak malutkiego ptaszka?
Rudzik upomniał go jednak. W miłości nie ma spraw wielkich i małych, a pomaga mu nie przez wzgląd na niego, lecz ze względu na jego matkę, która boleje z jego powodu, jakby już był umarły.
Kiedy chłopiec chciał się dowiedzieć, co tamten wie o jego matce, ptaszek zamilkł i pofrunął przed nim powoli w głąb lasu, gdzie stały prastare wypróchniałe dęby, gdzie można było usłyszeć tylko stukanie dzięciołów i gdzie od czasu do czasu spoza szarego dębowego pnia wyzierała czerwona czuprynka dzięcioła.
W końcu zatrzymali się przed jakimś dębem, zapewne tysiącletnim. Jego pień, którego nie zdołałoby objąć nawet wielu mężczyzn, był rozłupany, mroczna dziupla wysklepiała się ku górze wypełniona próchnem, a na dnie leżało wiele kostek, białych i połyskliwych, niby na cmentarzu myszy i ptaszków. Wieczorny powiew ciągnął szmerliwie przez zmierzchający las, chłopca ogarnąłby więc strach, gdyby rudzik nie zanucił na dębowym konarze, ponad nim, cichej, budzącej ufność melodii.
Musieli poczekać, by zmierzch stał się jeszcze głębszy, sowy
29
bowiem lękają się dziennego światła, w końcu poruszyło się coś nad nimi w jednej z dziupli pnia i chrypliwy, nieprzyjemny głos zapytał, co to znaczą te hałasy, czy aby filigranowy młokos z czerwonym gardziołkiem nie ma już dość życia.
Wówczas urwał rudzik swoją melodię, skłonił się grzecznie na uschniętym konarze, skinął na chłopca, by się zbliżył. — Pani Matko, pozwól opowiedzieć sobie... — rozpoczął.
I opowiedział wszystko, jak było. Że sroka, jeden z najgorszych i najbardziej niezmożonych nieprzyjaciół Pani Matki, już nie żyje. Że polując na złośnicę chłopiec zgubił pieniądze. Że ojciec zagrodził, iż go zabije, matka zaś wylewa teraz z powodu dziecka gorzkie łzy. A że wszystkie zwierzęta i wszyscy ludzie wiedzą, iż so■■; wa to najmądrzejsze zwierzę lasu, oczy zaś jej bystrzejsze są niźli sokole, przeto obaj proszą serdecznie, by Pani Matka zechciała poszukać zguby, zanim nie zawloką jej do swojej kryjówki lis albo kruk.
Tymczasem sowa wysunęła się cała ze swojej dziupli, a chłopieć dostrzegł, jak jej wielkie oczy świecące matowym blaskiem zwracają się ku niemu, by go uważnie obejrzeć, uszy zaś, delikatnie opierzone, poruszają się, jak gdyby nie chciała uronić żadnego dźwięku delikatnego głosu.
Kiedy rudzik skończył, przez długi czas pod mrocznymi drzewami panowało milczenie, świetliki przelatywały bezgłośnie z krzaka na krzak, z mokradła niby zatopiony dzwonek zaczęła nawoływać kumka, pierwsze gwiazdy zajaśniały pod ciemnymi koronami dębów.
Chłopiec marzł trochę w podartym odzieniu, bał się też wielkich oczu, które błyszczały jak zbutwiałe drewno i nieruchomo wpatrywały się w niego. Jeszcze straszniej robiło mu się, kiedy od
czasu do czasu na blask tych oczu nasuwała się cienka błonka, jak gdyby jakaś dłoń przesłaniała światło i zdawało mu się, że chyba nie zrobił dobrze okazując zaufanie małemu, mówiącemu ptaszkowi.
Potem jednak sowa zaczęła mówić. — Nie lubię człowieczych dzieci — odezwała się swoim ochrypłym, przeziębionym głosem, — Rzucają we mnie kamieniami i kijami, kiedy ujrzą mnie w dzień: mówią, że jestem ptakiem zmarłych i wołam konających. Ponieważ jednak jest możliwe, że masz serce czyste, pragnę ci pomóc»
:— Tak, pomóż mi — prosił chłopiec — przez wzgląd na moją matkę.
— Nie ze względu na twoją matkę uzyskasz pomoc — odpo~; wiedziała sowa — ale dlatego, że masz czyste serce, jeśli się okaże, że je masz.
— Tego nie wiem — odparł cicho chłopiec.
— Ja jednak będę wiedziała, zanim jesień ogarnie las. I jeszcze czegoś będziesz musiał dowieść, tego że jesteś mądry i bez lęku. Tak jak my. Na nic się bowiem nie zdaje pomaganie głupcom i tchórzom tej ziemi. Wyślę cię tedy po trzykroć z tego lasu, byś wykonał trzy zadania, które ci zlecę. Potem, kiedy je wykonasz, zadam ci trzy pytania. Jeśli nie spełnisz jednego z zadań albo udzielisz fałszywej odpowiedzi na jedno z pytań, będziesz musiał pozostać w lesie, póki nie odnajdziesz sakiewki albo nie umrze twój ojciec. Może i twoja matka też. Jeśli jednak będziesz mądry i posłuszny, ja zaś w głębi twego serca nie odnajdę złości lub fałszu, pomogę ci osiągnąć więcej, niźli odszukanie sakiewki z talarami. Teraz powiedz, czy chcesz uczynić to, co ci zapowiedziałam?
Chłopiec obiecał i dostrzegł, że rudzik mu przytaknął.
— Słuchaj mnie więc dobrze — ciągnęła sowa. — Kiedy wyj-
31
dziesz z tego lasu i podążysz za Gwiazdą Polarną, po trzech miesiącach trafisz na wielką równinę, w jej zaś środku dostrzeżesz biały zamek. Co ranka koło twego legowiska będzie leżał świeży chleb, byś nie cierpiał głodu. Jeśli po drodze spotkasz ludzi, zwierzęta albo jakieś istoty pośrednie między dwoma rodzajami, a one zapytają, dokąd podążasz, powinieneś tylko odpowiedzieć, że masz przynieść „to co duże". Nic więcej. Strzeż się, by cię nie zwiedziono na inną drogę niźli ta, nad którą stoi Polarna Gwiazda. Zrozumiałeś mnie?
Chłopiec skinął głową. — Biały zamek — mówiła sowa w dalszym ciągu — ma jedną; jedyną bramę, a jest ona ze złota. Z daleka pomyślisz, że to słońce tam wschodzi. Umyj stopy u źródła, które wytryska przy bramie i zapukaj po trzykroć. Otworzy się i będziesz mógł wejść. Przejdziesz przez wiele sal, wszędzie zaś będą leżeli uśpię ii młodzieńcy oraz dziewczyny. W ostatniej sali, na złotym tronie będzie siedział czarownik. Poznasz go po niebieskich okularach. Masz mi przynieść te okulary, bym mogła widzieć wszystko i przy dniu, a sama nie być dostrzeganą. Okulary, to dla mnie właśnie „to co duże", przestanę bowiem być ślepa.
— Jak mam je od niego dostać? — zapytał chłopiec.
— To twoja sprawa i nic ci więcej nie powiem. Kto mądry, nie potrzebuje podpory.
— Spróbuję więc — powiedział chłopiec — ale jeśli się nie uda...
— Jeśli się nie uda, będziesz spał z tamtymi, aż do sądnego dnia.
Chłopiec wyruszył. Rudzik towarzyszył mu aż do krańca lasu. — Bądź nieustraszony — przestrzegł go. — Po drodze ukręć sobie wierzbową fujarkę. Nie zapomnij!
32
Chłopiec podziękował i ruszył na wędrówkę. Nocą spoglądał na Gwiazdę Polarną, za dnia natomiast kierował się według słońca. Wędrował przez wielkie mroczne bory i rozległe niziny. Nigdzie nie dostrzegł domów, nigdzie ludzi, co rano jednak u jego legowiska leżał chleb, zrywał też jagody i jadł je pełną garścią. Nie czuł strachu, ale odczuwał samotność, często ogarniała go tęsknota za matką i znajomym rytmem jej serca.
Potem ukręcił