Zbrodnia - BOVA BEN
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Zbrodnia - BOVA BEN |
Rozszerzenie: |
Zbrodnia - BOVA BEN PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Zbrodnia - BOVA BEN pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Zbrodnia - BOVA BEN Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Zbrodnia - BOVA BEN Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
BOVA BEN
Zbrodnia
BEN BOVA
Fortune Crime
Data wydania oryginalnego 1990
Data wydania polskiego 1993
Przedmowa
W roku 1866 Fiodor Michajlowicz Dostojewski wydal Zbrodnie i kare. Zbior opowiadan, ktory trzymasz teraz, drogi Czytelniku, w swoich rekach, mozna by zatytulowac "Zbrodnia i (przypuszczalna) poprawa", nie uzurpujac sobie przy tym prawa uznania go za rownie wielkie dzielo jak slawna powiesc rosyjskiego pisarza.
Opowiadania te, napisane w konwencji science-fiction nie ujmuja jedynie problemu zbrodni, ktora istniec bedzie w przyszlosci, tak jak istnieje od zarania, lecz wskazuja rowniez drogi, ktorymi myslace istoty ludzkie powinny podazac, aby uchronic uczciwych obywateli przed swiatem przestepczym lub nawet jak przemienic zbrodniarzy w ludzi prawych.
Gdy po raz pierwszy siegnalem po lekture science-fiction - wowczas w kiosku mozna bylo znalezc jedynie pismo Astounding, a loty kosmiczne i bomby atomowe okreslano jako zwykle rojenia - doznalem szoku. Moja mloda, naiwna dusza zdumiala sie opowiadaniami o zbrodniach przyszlosci. Uznalem to za nonsens. Przeciez w tym wspanialym swiecie, ktory miala nam zbudowac nauka, wszelkie zlo zostanie wyplenione na zawsze.
Teraz mysle inaczej.
Zbrodniarze, tak samo jak biedacy, zawsze beda istniec miedzy nami. I bardzo czesto zbrodniarze wywodzic sie beda sposrod tych najbiedniejszych.
W pewnym sensie mamy tu do czynienia z zagadnieniem semantyki, z pewnymi pojeciami, ktore mozna okreslic jako wzgledne. Istnieja bowiem ludzie "absolutnie" biedni; istnieja rowniez ludzie "wzglednie" biedni. Byc "absolutnie" biednym znaczy nie miec srodkow, ktore umozliwilyby przezycie. Byc "wzglednie" biednym znaczy nie miec tylu dobr, ile posiada bogacz.
Iluz to absolutnie biednych ludzi spotkalem w kraju i za granica! Urodzilem sie w najbardziej krytycznym momencie Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych i dobrze wiem, co znaczy byc glodnym, chorym i zaleknionym, bez nadziei na lepsze jutro. Widzialem ogrom absolutnej biedy rowniez w Turcji, Irlandii, Grenadzie (przed rewolucja socjalistyczna, jaka miala tam miejsce, i amerykanskim podbojem tej wysepki) i w wielu innych krajach.
Wiekszosc tych Amerykanow, ktorych uwaza sie za biednych, zyje o wiele bardziej dostatnio niz biedni w innych krajach; sa to "wzgledni" biedacy.
Wiekszosc - to nie znaczy wszyscy. Ilez to absolutnej nedzy mozna znalezc w tym najzamozniejszym narodzie swiata! Wlasnie w gettach i stechlych, brudnych zaulkach wzrasta wiekszosc zbrodniarzy. Ale rowniez klasy wyzsze wychowuja przyszlych przestepcow; w dzisiejszym spoleczenstwie wielu przestepcow posiada dyplom wydzialow prawa lub (Boze, uchron nas!) nawet szkol informatycznych.
Ponad trzydziesci lat temu jako reporter codziennej gazety opracowywalem kronike kryminalna. Zafascynowal mnie fakt, ze przestepcy i policjanci pochodza z tej samej okolicy. Czesto wzrastaja w tej samej scenerii, chodza razem do szkoly, sa dobrymi znajomymi. Roznica miedzy nimi polega na tym, ze ci, ktorzy pragna zostac policjantami, odczuwaja potrzebe zapewnienia bezpieczenstwa sobie i swoim przyszlym rodzinom. Oszusci zas gonia za szybkim zyskiem.
Gdy ci pierwsi zostaja policjantami, dostrzegaja, ze zawod policjanta nie zawsze zapewnia poczucie bezpieczenstwa i spokoju. Jednakze, jako urzednicy panstwowi, pracownicy policji otrzymuja stale wynagrodzenie, okreslone zapomogi oraz emeryture. Rodziny zabitych "w czasie wykonywania obowiazkow sluzbowych" otaczane sa troska.
Przestepcy gardza tym wszystkim, goniac za pieniadzem, ktory wzbogacilby ich bardzo szybko. Ryzyko jest duze, ale - patrzac na to oczami przestepcy - "nagroda" jest tego warta. Wsrod zawodowych przestepcow istnieje nawet powiedzenie: "Jesli zakladasz, ze nie jestes w stanie zniesc tylu lat paki, ile ci grozi za robote, to lepiej nie ryzykuj".
Ale oni ryzykuja. Przecietnego przestepcy nie zniecheci mysl, ze moze zostac schwytany i ukarany. Zawodowcow nie powstrzyma nawet grozba kary smierci. Tak samo ewentualne wiezienie i zrujnowana opinia nie skloni do refleksji oszustow i malwersantow.
A przyszlosc?
Nie uwolnimy sie od przestepcow, poniewaz zawsze znajda sie jacys mezczyzni i jakies kobiety, ktorzy zapragna ominac przyjete normy wspolzycia miedzyludzkiego i zlamac drugie prawo termodynamiki, to znaczy dostac cos za nic, nie liczac sie z zasada sowitej placy za uczciwa prace.
W tej ksiazce spotkasz, drogi Czytelniku, cala plejade przestepcow z bliskiej i odleglej przyszlosci. Zbrodnia, luny palacych sie domow, rewolucja, gangi mlodocianych, zmuszanie do uleglosci - oto tematy tych opowiadan. Jednakze, jako ze mamy tu do czynienia z literatura science-fiction, ktora stanowi optymistyczny dzial tematyczny pisarstwa (kiedy jest tworzona w sposob wlasciwy), te opowiadania wskazuja rowniez sposoby, jak mozna sobie ze zbrodnia poradzic.
Przykladem moze tu byc zjawisko gangow ulicznych. Po drugiej wojnie swiatowej grupy mlodocianych przestepcow staly sie problemem miast calego swiata. Coraz bardziej liczne, lepiej uzbrojone stanowia zagrozenie bezpieczenstwa obywateli. Kiedys gangi te staczaly miedzy soba bitwy uliczne o terytorium wroga, teraz rywalizuja o kontrole nad ulicznym handlem narkotykami.
"Miasto ciemnosci" to opowiadanie, ktore ujmuje zagadnienie gangow mlodziezowych w nieco inny sposob; gangi mlodocianych stanowia tu konsekwencje pewnej nieprawidlowosci, nie sa nieprawidlowoscia sama w sobie. Prawda jest bowiem taka, ze gangi uliczne to proba stworzenia przez jednostki, ktorym nie zapewniono normalnych warunkow do rozwoju, do ksztalcenia i sukcesu, wlasnych form zycia spolecznego. Kiedy rodzina, szkoly i przyjete wzory zachowan spolecznych zawodza, mlodziez tworzy wlasne struktury spoleczne; tak samo czynili nasi prymitywni przodkowie.
Przypuszczam, ze jestem jedyna osoba, ktora uwaza powiesc Williama Goldinga pt. Wladca Much za optymistyczna i budujaca. Wiekszosc czytelnikow dostrzega tam jedynie uczniakow, ktorzy wyrzuceni na bezludna wyspe przyjmuja nieokielznana dzikosc za wykladnie swojego postepowania i powtarzaja slowa znanego powiedzenia: "Jakze cienka jest zaslona cywilizacji okrywajaca nasza zwierzeca nature". Bzdura! - odpowiadam na taki sposob rozumienia powiesci. Ci mlodzi ludzie, zdani na wlasne sily na wyspie, siegaja ku zachowaniu z czasow epoki kamienia lupanego, poniewaz tylko taki sposob bycia moze im zapewnic przetrwanie. Nie maja przeciez do dyspozycji pradu elektrycznego i sklepow spozywczych. Przystosowuja sie do pierwotnego otoczenia. Wykluczaja ze swej grupy ulomkow. I udaje im sie przezyc. Byc moze Golding nie zamierzal wpisac tego przeslania w karty swej powiesci, ale dla mnie jego ksiazka jest hymnem pochwalnym na czesc ludzkiej mocy przystosowania sie do warunkow zycia i woli przetrwania. I tak jak uczniowie w powiesci Goldinga stali sie dzikusami z epoki kamienia lupanego, wielu mlodocianych z dzisiejszych gett powraca do zachowan plemiennych i organizuje gangi, uwazajac to za jedyne panaceum na przetrwanie we wrogim srodowisku, gdzie trudno znalezc pomocna dlon.
Pojawia sie pytanie: Czy we wlasciwy sposob traktujemy przestepcow, gdy juz sa za kratkami?
"Ponad czasem" i "Uciekaj!" podnosza sprawe skutecznosci systemu sprawiedliwosci jako czynnika resocjalizacyjnego.
"Ponad czasem" pokazuje pewien techniczny manewr; jesli nie wiesz, co uczynic z przestepca, ktorego czyny wynikaja z niedostosowania spolecznego, zamroz biedaka do czasu, gdy naukowcy znajda sposob na uczynienie z takich spolecznych dewiantow prawych obywateli.
"Uciekaj!" przedstawia nieco bardziej humanitarne rozwiazanie; technika i madrosc ludzka dzialaja wspolnie, by przemienic charakter mlodego przestepcy.
Opowiadanie "Brillo", ktorego wspolautorem jest Harlan Ellison, podejmuje kwestie roznicy pomiedzy poboznie wypowiadanym przez szarego obywatela pogladem na temat prawa i tym, czego naprawde oczekujemy od naszych policjantow. To nie tylko opowiesc o zbrodni i prawie, to historia, przez ktora Harlan Ellison i ja zawedrowalismy do sali sadowej w Los Angeles, gdzie toczyla sie sprawa o plagiat!
Wsrod pozostalych opowiadan znajduje sie "Smok Vince'a" w gatunku fantasy, ktorego zadaniem jest cos wiecej, niz tylko rozbawic czytelnika opisanym tam plomieniem pozaru. "Test na orbicie" to cos zupelnie innego; realistyczne przedstawienie zdarzenia, ktore mogloby miec miejsce jeszcze przed schylkiem nastepnej dekady. Opowiadanie "Gwiazdy, czy mnie ukryjecie?" zabiera nas w odlegla przyszlosc ku najgorszej zbrodni; ku ludobojstwu i rozpaczliwej probie przezycia.
Czy zbrodnia zawsze bedzie nam towarzyszyc? Tak. Jako ze kazde spoleczenstwo ustala pewne reguly zachowania, ktorych pewna grupa ludzi zyjacych w tym spoleczenstwie nie chce przestrzegac.
Jakze wazne wydaje sie wiec pytanie: Co czynic z przestepcami? Wykonywac na nich wyroki? Zamrazac ich, by przyszle pokolenie zastanowilo sie, co z nimi zrobic? A moze wykorzystac cala nasza madrosc i sile, by przemienic ich w uzytecznych, uczciwych obywateli? Te opowiadania przedstawiaja kilka mozliwych rozwiazan.
Ben Bova
West Hartford, Connecticut
Miasto ciemnosci
Wstep
Jesli przeczytaliscie moja nowele "The Sightseers" zamieszczona w Battle Station, (Tor Books, 1987), wiecie, skad wzial sie pomysl napisania "Miasta ciemnosci". I jak wspaniala "Odyseja kosmiczna 2001" C. Clarke'a wyrosla z gruntu napisanej przez niego wczesniej noweli pod tytulem "The Sentinel", tak i "Miasto ciemnosci" powstalo na osnowie wydarzen opisanych w "The Sightseers".Stworzenie obrazu Nowego Jorku, miasta-molocha opuszczonego przez mieszkancow, malo tego, ewakuowanego na polecenie wladz i zamknietego dla swiata - moze sie wydawac szalenczym pomyslem dla wiekszosci ludzi. Zwlaszcza nowojorczykow! W naszej swiadomosci definicja "cywilizacji" zaklada istnienie wielkich miast.
Ale przeciez cywilizacja Zachodu przezyla juz przynajmniej jeden okres, gdy wiekszosc miast zupelnie lub czesciowo opustoszala, a ich mieszkancy przeniesli sie na wies lub do malych osad. Okres ten, trwajacy po upadku Cesarstwa Rzymskiego, nazywany jest wiekami mroku.
Teraz w dobie automatycznej lacznosci elektronicznej miasta moga zdawac sie zbyteczne. Nie ma juz potrzeby, by zyla tam wiekszosc ludzi. Prace mozna wykonywac w domu w znacznie mniejszych spolecznosciach niz skupiska miejskie, i prowadzic przy tym znacznie wygodniejsze zycie. Gdy sledzimy rozwoj miast chciwie zagarniajacych wiejskie okolice, czesto zapominamy, ze dzisiejsze miasta rozwijaja sie na obrzezach, a zamieraja w centrach.
Imperium Rzymskie uleglo zagladzie na skutek najazdow barbarzynskich hord. Dzisiaj my tworzymy barbarzynskie hordy w centrach naszych rozkladajacych sie miast.
Oto wlasnie sceneria, w ktorej rozgrywa sie akcja "Miasta ciemnosci".
Oh beautiful for patriot's dream
That sees beyond the years
Thine alabaster cities gleam
Undimmed by human tears
Amerika the Beautyful
(Katerine Lee Bates, 1911)
Save the people!
Save the children!
Save the country!
NOW!
Save the Country(Zapisane przez Fifth Dimension, 1970)
tamtejsze dziewczyny... to dopiero!... - powiedzial Ron Morgan.
-To co?
-No, wlasnie. Jakie one sa?
Ron siedzial na krawedzi basenu, nogi mial zanurzone w podgrzewanej wodzie. Byla chlodna bezchmurna noc. Konczylo sie lato. Dookola Rona rozsiadlo sie jego osmiu kumpli. Lampy palace sie pod powierzchnia wody rzucaly na twarze chlopcow migocace swiatlo.
-Dziewczyny w Nowym Jorku to inna sprawa - odparl Ron. - Trudno to ujac w slowa. Nie sa ladniejsze od naszych, ale...
-Ale co? - zapytal Jimmy Glenn skrzeczacym glosem. - Powiedz wreszcie!
-Coz... - Ron szukal odpowiedniego slowa. - One, ze tak powiem, no... po pierwsze, inaczej sie ubieraja. Bez zahamowan. Lubia, gdy sie na nie patrzy.
-Inaczej niz Sally-Ann.
-Przeciez to kretynka.
Ron mowil dalej:
-Chca, zeby faceci zwracali na nie uwage. Potrafia patrzec prosto w oczy, tak dlugo, wyzywajaco.
Jakis chlopak sie zasmial.
-Do licha! Musze namowic ojca na wycieczke do Nowego Jorku przed koncem lata.
-Twoj stary to rowny gosc, Ron, skoro zabiera cie ze soba, ilekroc tam jedzie.
-Wiesz, on rowniez lubi to miasto - odparl Ron.
-Czy Nowy Jork jest rzeczywiscie taki olbrzymi?
Ron sie usmiechnal. Jego twarz byla harmonijna i przystojna. Tak jak reszta chlopakow siedzacych dookola basenu, mial rowne zeby, blyszczace oczy, mlodziencza, prezna sylwetke - efekt sumiennie przestrzeganej diety, spozywania witaminizowanych preparatow, osmiu godzin snu kazdej doby i szkolnego programu wychowania fizycznego.
-To chyba jedyne miasto, ktore otwieraja. - Stwierdzenie Rona brzmialo jak pytanie. - Wszystkie inne sa zamkniete przez caly rok, prawda?
-Jest jeszcze kilka otwartych miast na zachodzie - powiedzial Reggie Gilmore.
-Ale te sa male.
-San Francisco nie jest wcale malym miastem!
-Tak, ale pan Armbruster powiedzial kiedys na lekcji swiadomosci spolecznej, ze rzad ma zamiar zamknac San Francisco w przyszlym roku. Tego lata wybuchla tam epidemia.
-Tu, na prowincji, jest o wiele lepiej - rzekl jakis chlopak. - Zyjemy bezpiecznie i zdrowo.
-Ty, Leroy, masz celujaca ocene z przedmiotu: swiadomosc spoleczna!
Rozesmiali sie wszyscy z wyjatkiem Leroya, ktory wiedzial, ze sposobem rozumowania nie roznil sie od reszty chlopakow. Jednakze tylko on potrafil bez skrupulow wyrazac swe opinie.
-Nowy Jork to dzikie miasto. - Ron ponownie przejal funkcje prowadzacego rozmowe. - Ulice sa zatloczone. Trudno sie przecisnac przez tlum. Zadnego centrum handlowego. Mnostwo sklepow! Mozna tam kupic wszystko; od skarpetek po telewizor stereofoniczny. Wystarczy przejsc kilkanascie metrow.
-Ale to przeczy zasadom higieny.
Ron skinal glowa.
-Zebys wiedzial. Ulice sa brudne. Jak zreszta mozna je utrzymac w czystosci, gdy przelewa sie przez nie rzeka ludzi. Poza tym, po ulicach jezdza przestarzale samochody na benzyne. Wyobrazcie sobie zanieczyszczenia! I ten halas! Samochody, klaksony, wrzaski ludzi... Istne szalenstwo. Nic dziwnego, ze otwieraja Miasto wylacznie na okres letnich wakacji. Niepodobienstwem byloby mieszkac tam caly rok.
-Dokad wiec wyjezdzaja ludzie, gdy lato sie skonczy?
-Do domu, na prowincje, tlumoku! Tak jak Ron i jego stary, no nie?
-Wlasnie - odparl Ron. - Zamykaja Miasto nastepnego dnia po Swiecie Pracy. Wszyscy wracaja do domow. Po roku Miasto ponownie zostaje otwarte na czas letnich wakacji.
-Do licha, chcialbym tam spedzic lato!
-To niemozliwe. Wpuszcza cie najwyzej na dwa tygodnie.
-Niech beda dwa tygodnie!
Chlopcy zamilkli na chwile. Wraz z nimi milczala noc. Nie bylo slychac nawet bzyczenia moskitow. Jedynie z daleka dochodzil lagodny szum generatora napedzanego metanem. Generator wytwarzal prad elektryczny po zachodzie slonca.
Ron poruszyl noga zanurzona w wodzie.
-Dziewczyny sa wystrzalowe, co?
-Powiedzialbym ci cos wiecej - odparl smiejac sie Ron. - Sa tam pojazdy nazywane "lozkowozami". Maja nawet liczniki.
-A coz to takiego? - spytal Jimmy.
Chlopcy rozesmiali sie gromko. Dopiero po chwili Jimmy zrozumial, co Ron mial na mysli.
-Aha, wiem. Nie jestem pojetnym uczniem. Powiedz mi tylko, jak one sobie licza? Za kilometr czy za godzine?
Gdy smiechy ucichly, Ron wyjasnil:
-Gdy chcesz opuscic Manhattan i zlapac pociag do domu, pakuja cie do takiego dziwnego pojazdu, przypominajacego troche ambulans. Zdzieraja z ciebie ubranie. Potem robia ci prysznic i przez dziurke w nosie wprowadzaja do twoich pluc cienka rurke...
-O, nie!
-To dlatego, zebys sie pozbyl substancji chorobotworczych, ktorych sie nawdychales podczas pobytu w miescie. Bakterie moglyby wywolac na prowincji epidemie. Tak nam powiedzial lekarz.
-W takim razie odwoluje podroz. Nie chce przechodzic przez to wszystko.
-A ja chce - powiedzial Ron. - Wracam do Nowego Jorku, zanim zostanie zamkniety na zime.
-Mowisz serio?
-Jasne. Ale tym razem pojade sam. Bez starego. Tyle tam miejsc, ktorych nigdy nie pozwolilby mi obejrzec. Jemu sie wydaje, ze ma monopol na madrosc... Traktuje mnie jak dziecko.
-A czy ojciec wie o twoich planach? - spytal Jimmy.
-Nie. Wy rowniez zachowajcie to dla siebie.
Rozmawiali o Nowym Jorku jeszcze dlugo. Przerwal im dopiero sygnal gwizdka informujacego, ze wybila godzina dwudziesta druga.
-Cholera!
-Juz godzina policyjna?
-Zaloze sie, ze te typy z Bezpieczenstwa Publicznego zagwizdaly wczesniej ze wzgledu na nas.
-Niemozliwe. Przeciez to automat.
Chlopcy podnosili sie wolno, mruczac z niezadowolenia. Ron rowniez wstal. Jimmy stanal obok niego i spytal cicho:
-Naprawde wracasz do Nowego Jorku?
Ron skinal glowa i rzekl:
-Tak. Nie wiem jeszcze kiedy i jak, ale nie zmienie decyzji.
-Do Swieta Pracy zostal zaledwie tydzien. Przeciez potem Miasto zostanie zamkniete.
-No, tak.
-Ja tez chcialbym sie tam wybrac.
-Jedz wiec ze mna! - odparl z radoscia Ron. - Zobaczysz, we dwoch przezyjemy tam wspaniale chwile.
-Nie moge, rodzina sie nie zgodzi.
-Nic im nie mow!
Jimmy uderzyl bosa stopa w wykladana torfowymi kafelkami powierzchnie obok basenu.
-Zabiliby mnie po moim powrocie. Nie... Nie moge.
Ron nie wiedzial, co odpowiedziec. Stal wiec bez slowa.
-No, to... dobranoc - rzekl Jimmy.
Ron wzruszyl tylko ramionami.
Chlopcy wyszli przez boczna furtke w plocie ogradzajacym dom Rona, po czym sie rozeszli. Wszystkie domy stojace wzdluz dlugiej ulicy byly do siebie podobne. Przed kazdym z nich rosla krotko przystrzyzona trawa. Niskie ploty wykonane byly z imitacji drewna. Przy kazdym domu znajdowal sie basen. Prawi obywatele siedzieli teraz przed telewizorami. Osiedle skladalo sie z nie konczacych sie rzedow domow stojacych przy ulicach, ktore biegly rownolegle do siebie. Dom za domem, ulica za ulica... Jedyne urozmaicenie stanowilo duze centrum handlowe. Na wyzszych pietrach tego gmachu znajdowaly sie biura, w ktorych byli zatrudnieni wszyscy ojcowie z osady.
Stacja kolejowa znajdowala sie obok centrum handlowego, pod ziemia, nie opodal parkingu. Pociagi wjezdzaly do osady i wyjezdzaly z niej dlugim tunelem, tak ze Ron nigdy nie widzial, gdzie konczy sie i zaczyna osada.
Stal kolo basenu i patrzyl na gwiazdy. Na niebie nie bylo najmniejszej chmury. Urzad kontroli pogody nie zamierzal na razie sprowadzac na ziemie deszczu. Przynajmniej przez kilka nastepnych godzin.
Ron wpatrywal sie z zachwytem w krysztalowe konstelacje gwiazd.
"Gdyby ojciec umial dostrzec ich piekno - myslal. - Gdyby tylko..."
Nagle przypomnial sobie o Egzaminach Narodowych. O testach, ktore mialy zadecydowac o calym zyciu. W wypadku uzyskania slabego wyniku grozilo wcielenie do sluzb porzadkowych albo nawet do armii. Gdyby mu sie jednak udalo zdac dobrze lub bardzo dobrze, mialby szanse przez cale zycie badac uklad gwiazd.
Jutro oglosza wyniki.
Juz jutro.
Jego uwage przyciagnelo ruchome swiatlo. Gdzies w oddali, posrod rzedu domow przez pusta ulice jechal bezszumny woz patrolowy. Urzednicy Bezpieczenstwa Publicznego upewniali sie, czy po godzinie policyjnej wszyscy mieszkancy osady sa w domach.
Ron potrzasnal glowa i skierowal sie do domu. Wiedzial, ze rodzice ogladaja telewizje; ojciec w gabinecie a matka w swojej sypialni. Matka Rona miala powazne problemy ze zdrowiem, stad goscie rzadko bywali w ich domu. Ron poszedl na gore, do swojego pokoju, nie mowiac do nikogo slowa.
"Zanim zamkna Nowy Jork, musze go zobaczyc raz jeszcze - postanowil - bez wzgledu na to, jak zdalem Egzamin Narodowy."
? ? ?
Ron otworzyl oczy.Resztki snu szybko ulecialy. Czul, ze mysli jasno i trzezwo. Slyszal na tle muzyki wiadomosci podawane z radia z budzikiem. Miekki glos spikera znakomicie harmonizowal z dzwieczna melodia. Przez okno, do pokoju Rona wdarly sie promienie slonca. Chlopak slyszal delikatny szum wody przeplywajacej przez rury, poprowadzone nad sufitem. Wode tloczyla pompa zasilana energia sloneczna.
Jeszcze przed paroma minutami dreczyl go jakis niemily sen. Teraz czul sie rzeski. Koszmarne obrazy ulecialy mu z pamieci. Lezal na plecach i wpatrywal sie w sufit, na ktorym byly namalowane konstelacje gwiazd. Orion, Lew, Wielka Niedzwiedzica...
"Wyniki egzaminu! - przypomnial sobie nagle. - Dzis jest ten dzien!"
Najwazniejszy Dzien.
Wstal z lozka i poszedl wolnym krokiem do lazienki. Wzial prysznic. Poczul sie znacznie lepiej. Suszarka, chlostajaca cialo goracym powietrzem, jeszcze bardziej poprawila mu nastroj. Popatrzyl na swoja twarz w lustrze. Nie byl zbytnio dumny ze swej urody. Uwazal, ze ma duzy nos i zbyt male oczy. I do tego brunatne, takie zwyczajne. Wlosy mial rowniez brunatne. Co za szarzyzna!
W Nowym Jorku widzial kilku facetow z dlugimi, rozwianymi na wietrze wlosami. Na pierwszy rzut oka wydalo mu sie to bardzo dziwaczne. Teraz patrzyl z uwaga na swe krotko przystrzyzone wlosy. Taka fryzura gwarantowala zdrowie. Krotkie wlosy latwo jest utrzymac w czystosci. To higieniczne.
Zastanawial sie, jakby mu bylo w dlugich wlosach, takich spadajacych na ramiona. Zaraz jednak wyobrazil sobie, co powiedzialby na ich widok ojciec, a raczej co by wykrzyknal...
Na brodzie Rona widnial szary zarost. Chlopak wtarl tam troche kremu samogolacego, po czym splukal dokladnie twarz. Teraz nawet matka przyznalaby, ze wyglada czysto i higienicznie.
Ron zarzucil na siebie cienki golf, na nogi zalozyl krotkie spodenki. Zauwazyl, ze w domu panuje zupelna cisza. Odbiornik radiowy wylaczal sie automatycznie, gdy Ron wstawal z lozka. Uswiadomil sobie, ze jest jeszcze wczesnie. Matka, zgodnie z zaleceniem lekarzy, wiekszosc czasu musiala spedzac w lozku. Ojcu zostala jeszcze godzina do wyjscia do biura. Chlopak wsunal stopy w plastikowe sandaly i zszedl na dol.
W kuchni zastal ojca, ktory siedzial za stolem. Znad parujacej kawy ogladal wiadomosci na wbudowanym w sciane ekranie telewizora.
-Tak wczesnie na nogach? - spytal ojciec. - Nerwy, co?
Ron skinal glowa i odparl:
-Zgadles.
Pan Morgan dobiegal piecdziesiatki. Mial rzadkie szare wlosy i mimo usilnych staran nigdy nie mogl ukryc lysiny na czubku glowy. Ron widzial zdjecie ojca z czasow, gdy pan Morgan byl znacznie mlodszy. Widnial na nim wysoki, zgrabny mezczyzna, ktory usmiechal sie pogodnie do obiektywu. Teraz ojciec Rona byl otylym czlowiekiem o ciezkich, niezdarnych ruchach i ponurym wyrazie twarzy.
"Kiedys i ja bede tak wygladal - pomyslal Ron. - Bogaty, otyly, szary... Chyba, ze..."
Na ekranie telewizora pojawil sie obraz zolnierzy przedzierajacych sie mozolnie przez dzungle. Zolnierze sprawiali wrazenie wyczerpanych; pochylone plecy, szeroko rozwarte usta, koszule mokre od potu, zaczerwienione podpuchniete oczy. Jeden z zolnierzy mial klatke owinieta bandazem przesiaknietym krwia. Dwaj inni podtrzymywali go za ramiona, wlokac go za soba. Tylko dwoch zolnierzy z calego oddzialu mialo biala skore. Pozostali byli czarni. Ron widzial czarnych jedynie na ekranie telewizora.
Spiker telewizyjny mowil:
-...i jedynie szesnastu amerykanskich zolnierzy poleglo w potyczce stoczonej w poblizu delty Amazonki. Straty wroga ocenia sie na czterdziestu czterech zabitych na pewno i...
Jednakze radosnie brzmial ten glos! Ron patrzyl z uwaga na zolnierzy. Byli w jego wieku, moze o rok starsi. Sprawiali jednak wrazenie starych ludzi. Ludzi, ktorzy tak czesto stykali ze smiercia, ze poza nia nic dla nich nie istnialo.
Obraz telewizyjny nagle znikl. Ron popatrzyl ze zdziwieniem na ojca, ktory wylaczyl telewizor.
-Nie zaprzataj sobie tym glowy - powiedzial ojciec.
-Jesli nie poszlo mi dobrze na egzaminach...
-Tak czy owak nie wciela cie do wojska, nie martw sie - rzekl Morgan stanowczo. - Nawet gdybys wypadl miernie, jestem w stanie cie wykupic. Armia nie jest dla takich jak ty. Biora tam jedynie walkoni, ktorzy nie wyciagneliby reki po przyzwoita posade, nawet gdyby im ja podano na platynowej tacy.
-Ale...
-Nie ma powodu do obaw. - Ojciec wypowiedzial to tak, jakby chcial oznajmic, ze nie ma ochoty sluchac, co Ron ma mu do powiedzenia na ten temat.
-Dobra, jasne. - Ron wpatrywal sie jeszcze przez chwile w niemy ekran. Wciaz mial przed oczami twarze mlodych, choc zmeczonych zyciem zolnierzy.
Obszedl stol i otworzywszy lodowke, wyciagnal z niej zawiniatko. Folia byla bardzo zimna. Poczul mrowienie w palcach. Wlozyl zawiniatko do kuchenki mikrofalowej, by po trzydziestu sekundach je wyjac i szybkim ruchem polozyc przed ojcem na stole. Musial uwazac, aby nie poparzyc sobie rak.
Morgan odwinal folie. Mial przed soba sniadanie zlozone z parujacych jaj, nalesnikow i kielbasy. Popatrzyl przez chwile na syna i spytal:
-A gdzie twoje sniadanie, Ron?
-Nie jestem glodny.
-Powinienes wiecej jadac - odparl ojciec z rozdraznieniem. - Mozesz mi podac troche soku? Slyszysz? Wypij chociaz szklanke mleka. Jak mozna zaczynac dzien z pustym zoladkiem!
Ron siegnal do lodowki po sok i mleko, ktorego wypil zaledwie pol szklanki. Popatrzyl potem w milczeniu na ojca jedzacego z apetytem. Od czasu do czasu zerkal na scienny zegar, ktory wisial obok telewizora. Byl pewien, ze zglosza sie o dziewiatej.
Zostalo jeszcze poltorej godziny. Sekundnik posuwal sie tak wolno, wlokl sie jak odzial zolnierzy przedzierajacych sie przez bagnista dzungle.
-Chcialbym... pojsc do garazu - powiedzial Ron.
Ojciec popatrzyl na niego przenikliwym wzrokiem, po czym rzekl:
-Oczywiscie. Zawolam cie, kiedy zadzwoni Egzaminator!
-Nie idziesz dzisiaj do pracy?
-Zaczekam na wazna wiadomosc - odparl pan Morgan usmiechajac sie znaczaco.
Ron skinal glowa i ruszyl w strone tylnych drzwi.
Na zewnatrz bylo chlodno i przyjemnie. Nawet jedna chmurka nie plamila blekitu nieba.
Elektryczny samochod Morganow stal zawsze na podworku, aby sasiedzi mogli podziwiac jego piekno. Byl duzy. Pochlanial tak wiele pradu, ze ojciec Rona musial podlaczac go na cala noc do specjalnego generatora. Ktoregos dnia pan Morgan probowal ruszyc, nie odlaczywszy wczesniej przewodu laczacego woz z generatorem. Ciezki przewod uderzywszy w przednia szybe, jak bicz, roztrzaskal ja na miliony odlamkow. Pan Morgan stal potem przy wozie przez godzine, klnac na czym swiat stoi. Nie przyszlo mu do glowy, ze powodem niemilego zdarzenia bylo wylacznie jego wlasne roztargnienie.
Ron chcial wtedy wstawic nowa szybe samodzielnie. Ojciec nie pozwolil na to. Zaprowadzil woz do warsztatu, gdzie za usluge zadano szesc razy wiecej, niz byla ona warta, jak to wynikalo z obliczen Rona. Chlopak wmontowal wtedy do samochodu urzadzenie, ktore umozliwialo automatyczne odlaczenie generatora w momencie, gdy samochod ruszal.
-Niezla robota, synu - skwitowal to Morgan z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Ron siedzial w garazu od ponad godziny. Umyslnie unikal patrzenia na zegarek. Montowal urzadzenie wspomagajace do swego teleskopu. Dzieki temu elektronicznemu przyrzadowi bedzie mogl obserwowac gwiazdy lezace daleko poza zasiegiem zwyklego teleskopu, nawet tego, ktory znajdowal sie w jego szkole.
-Ron! - zabrzmial glos Morgana.
Chlopak poczul zimno i goraco przenikajace na przemian jego cialo. Zesztywnial na moment. Czul krew pulsujaca w skroniach. Wolno ruszyl w strone domu. Wszedl przez tylne drzwi, minal kuchnie i po chwili znalazl sie w salonie.
Zastal ojca siedzacego na duzej plastikowej sofie. Wielki ekran wmontowany w sciane byl podlaczony do linii telefonicznej. Teraz patrzyla na niego twarz Egzaminatora, budzaca lek i niepewnosc.
Ale Egzaminator sie usmiechal. Mial pociagla twarz i siwe wlosy przystrzyzone tak krotko, ze ukazywaly ksztalt czaszki, jak u niemowlaka. Mial duzo zmarszczek.
Usmiechal sie jednak pogodnie.
-A oto nasz mlodzieniec! - rzekl Egzaminator.
Ron przypomnial sobie, ze Egzaminator mial zupelnie inny wyraz twarzy, gdy podawal Ronowi i innym szesnastolatkom arkusze testow lub tez gdy Ron po osmiu piekielnie meczacych godzinach opuszczal sale egzaminacyjna.
-Ron, przez ciebie Egzaminator musial czekac - warknal ojciec.
-Przepraszam... Bylem w warsztacie... - rzekl cicho Ron.
"Przeciez wiedziales!" - dodal w mysli.
-Nic nie szkodzi! - odparl Egzaminator. - Choc, co prawda, czas mnie goni. Ronaldzie Morganie, mam przyjemnosc oznajmic ci, ze wyniki twojego testu zapewnily ci miejsce wsrod trzech procentow najlepszych na Egzaminie Narodowym.
Ron poczul, ze z jego pluc gwaltownie wydostaje sie powietrze. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze mial wstrzymany oddech.
Ojciec popatrzyl na syna z radoscia i usmiechnal sie szeroko.
-Szczegolnie dobrze wypadles z mechaniki i elektroniki. Troche gorzej poszlo ci z matematyka, chociaz i tak znalazles sie wsrod najlepszych. Tak czy owak, jeden z najlepszych wynikow, jakie mialem przyjemnosc oglosic w tym roku. Gratuluje.
-E... dziekuje panu.
-Znakomicie, synu, znakomicie.
-A teraz - mowil Egzaminator - mozesz wybrac taka droge kariery, na jaka masz ochote. Jestes, rzecz jasna, zbyt cenny dla nas, bys sluzyl w silach zbrojnych. Chyba ze sie zdecydujesz na szkole oficerska. Z twoimi wynikami testu bez trudnosci dostaniesz sie do wojsk ladowych, marynarki czy lotnictwa.
-Nie sadze, by... - zaczal Morgan.
-Nie, nie, nie - przerwal Egzaminator. - Decyzja nie musi zapasc teraz. Zastanowcie sie. Macie czas do konca miesiaca. Trzeba wziac pod uwage wiele aspektow sprawy.
-Oczywiscie. Prosze mi wybaczyc.
Egzaminator ponownie spojrzal na chlopca i po chwili zaczal mowic dalej:
-Oprocz kariery wojskowej masz do wyboru biznes. Z takimi ocenami mozesz sobie wybrac dowolna uczelnie. W naszym stanie jest kilka dobrych szkol wyzszych. Sa tez szkoly prywatne, jesli sie tylko zdecydujesz...
Ron skinal glowa.
-Mozesz tez wybrac uniwersytet. Wysokie noty z przedmiotow scislych i mechaniki swiadcza o tym, ze moglbys zrobic kariere jako naukowiec albo inzynier. Rzecz jasna, musialbys sie przylozyc do matematyki.
-Oczywiscie - odparl Ron.
-Bardzo niewiele jest miejsc na wydzialach nauk scislych. Zdaj sobie sprawe, ze tylko ktos tak zdolny jak ty moze miec szanse dostania sie tam. Z drugiej strony, potrzeba nam inzynierow, ktorzy usprawniliby nasze maszyny. Gdybym mial ci cos radzic, polecilbym ci wlasnie to.
Egzaminator zamilkl i popatrzyl uwaznie na Rona. Chlopiec nie wiedzial, co odpowiedziec.
-Dziekuje panu - wyjakal tylko.
-No, dobrze - rzekl Egzaminator. - Omowcie to. Dobrze sie zastanowcie. Pamietaj, chlopcze, ze wybor, ktory podejmiesz, zadecyduje o twojej przeszlosci. To najwazniejszy wybor w zyciu. Powodzenia wiec. Oczekuje od ciebie wiesci przed pierwszym... nie, nie, przeciez to Swieto Pracy, dzien wolny. Daj mi znac we wtorek, nastepnego dnia po Swiecie Pracy.
-Dziekuje - powiedzial Ron.
Obraz na ekranie znikl.
-Synu, jestem z ciebie dumny!
Morgan wstal z sofy i stanal przed Ronem. Wyciagnal do syna reke. Ron uscisnal ojca dlon. Usmiechal sie, chociaz czul sie troche niezrecznie.
-Niezla robota. Naprawde niezla - mowil Morgan sciskajac mocno reke syna.
-Dziekuje, tato.
-Chodzmy na gore. Powiemy o tym matce.
Pani Morgan byla delikatna, chorowita osoba. Przy zyciu utrzymywaly ja pigulki i dlugie rozmowy z lekarzami. Gdy Ron wszedl z ojcem do jej sypialni, siedziala na lozku w koszuli nocnej dokladnie zapietej pod szyja.
Kiedy pani Morgan uslyszala radosna wiesc, usmiechnela sie, po czym uscisnela Rona serdecznie.
-Wiedzialam, ze dasz sobie rade, kochanie - rzekla.
Ron po kilku minutach pochwal i podziwu ze strony matki zostal poproszony przez ojca do gabinetu. Gabinet Morgana stanowil pokoj o przyciemnionych szybach. Ojciec Rona znajdowal tu nie tylko spokoj potrzebny do pracy, ale rowniez ucieczke od codziennych problemow domowych.
Morgan zamknal drzwi i wskazal synowi krzeslo naprzeciw swojego biurka.
-Usiadz, synu.
Ron usiadl. Pan Morgan stanal za biurkiem i otworzywszy szuflade, wyciagnal z niej jakas broszure.
-To z Getty College. Studiowalem tam - powiedzial Morgan podajac synowi broszure. - Wiedzialem, ze dobrze wypadniesz na egzaminach. Dlatego wlasnie zarezerwowalem ci tam miejsce na Wydziale Biznesu. Ja sam zaliczylem tam pierwszy rok.
Teraz dopiero Ron uswiadomil sobie, czego sie obawial. To wcale nie byla wizja oblanego egzaminu i sluzby wojskowej w Ameryce Poludniowej. Bal sie wlasnego ojca.
-Tato... - Glos Rona zabrzmial tak cicho, ze sam chlopiec z trudnoscia go slyszal. - Tato... ja... ja nie jestem pewny, czy naprawde chcialbym studiowac biznes. Moze powinienem sprobowac na Wydziale Nauk Scislych. Egzaminator mowil, ze...
-Nauki scisle? - Twarz Morgana wydawala sie teraz bardzo zacieta. Zmarszczyl czolo i sciagna brwi. - A na co to komu? Chcesz spedzic zycie na jakims stechlym uniwersytecie, uczac tepe dzieciaki bezuzytecznych bzdur? Nie, to nie dla ciebie.
-Ale wlasnie to najbardziej mnie pociaga. Egzaminator mowil...
-Wiem, slyszalem. - Glos ojca byl coraz bardziej donosny. - Poradzil ci mechanike, nie nauki scisle. Ale ja ci mowie, ze zajmiesz sie biznesem. Z tego beda pieniadze.
-Ale ja...
-Nie sprzeczaj sie! Jestem twoim ojcem. Zrobisz, jak ja powiem.
-To moje zycie, tato - rzekl Ron.
-I wydaje ci sie, ze mozesz sam o nim decydowac? Kim, do licha, jestes, ze krecisz nosem na mozliwosc kariery w biznesie! Dziewiecdziesiat procent dzieciakow z naszej osady sprzedaloby wlasne rodzenstwo, by moc sie dostac do Getty! Ty nie wiesz, co robisz.
Zanim Ron otworzyl usta, aby odpowiedziec, ojciec dodal nieco lagodniejszym glosem:
-Sluchaj, synu. Ja naprawde wiem duzo wiecej o zyciu niz ty. Uwierz mi, kariera biznesmena to najlepszy wybor. Gdy juz bedziesz...
Ron opuscil wzrok i potrzasnal glowa.
Morgan uderzyl piescia w stol tak silnie, ze przewrocila sie lampka. Ron odruchowo zrobil krok do tylu i spojrzal na poczerwieniala z gniewu twarz ojca.
-Pojdziesz do Getty bez wzgledu na to, czy ci sie to podoba, czy nie! - wrzasnal Morgan.
"Ani mi sie sni - powiedzial w duchu Ron. - Uciekne. Pojade do Nowego Jorku."
To bylo bardzo proste.
Tak proste, ze Ron sam nie mogl uwierzyc. Caly dzien zmagal sie z niepewnoscia. Dopiero w sobotni ranek, gdy ojciec byl na cotygodniowej partii golfa, powiedzial matce, ze wyjezdza na weekend do przyjaciol, ktorzy mieszkaja w sasiedniej osadzie.
-Nie jedz rowerem po glownej drodze. Szosy drugorzedne sa bardziej bezpieczne. - Matka nie dodala nic wiecej.
Poszedl na gore, do swojego pokoju. Nalozyl na siebie jednoczesciowy kombinezon z zamkiem blyskawicznym. "Kupie jakies ciuchy w Nowym Jorku - pomyslal. - Nie bede bral ze soba zbednego bagazu." Schowal do kieszeni karte kredytowa i cala gotowke, jaka mial w domu. Bylo tego okolo trzydziestu dolarow. Wyprowadzil rower z dodatkowym napedem elektrycznym z garazu, wlaczyl silnik i wyjechal na ulice.
W pietnascie minut pozniej byl w pociagu odrzutowym pedzacym z predkoscia pieciuset kilometrow na godzine przez gleboki tunel. Rower zostawil w przechowalni bagazu na stacji. Mial zamiar go zabrac w drodze powrotnej do domu.
W pociagu bylo tloczno. Ron usiadl w przedziale, gdzie oprocz niego bylo jeszcze piec osob, choc przedzial przeznaczony byl jedynie dla czterech pasazerow. Przyjrzal sie towarzyszom podrozy. Byli to wylacznie mezczyzni. Wszyscy w wieku ojca Rona. Mieli ponure twarze. Wszyscy jechali do Nowego Jorku. Chcieli sie jeszcze raz dobrze zabawic, zanim skonczy sie lato, nawet za cene ewentualnych niewygod.
W przedziale panowalo milczenie. Slychac bylo swist powietrza miedzy sciana tunelu i kadlubem pociagu.
Przedzial byl pomalowany na mily, jasnozielony kolor. Na scianach tu i owdzie wisialy male dekoracje. Nie bylo okien. Zreszta, poza rozmazanym obrazem sciany tunelu i tak niewiele mozna by bylo zobaczyc za szyba. Na scianie dzialowej, naprzeciw Rona, znajdowal sie ekran telewizora. Chlopiec nie mial teraz ochoty ogladac telewizji. Poza tym obawial sie, ze jego podstarzali towarzysze podrozy zaprotestowaliby, gdyby wlaczyl swoj ulubiony program. Przygladal sie wiec jedynie odbiciu swej twarzy na szarym, martwym ekranie.
Zmarszczyl czolo. Pomyslal, co bedzie, gdy wroci do domu. To byl ostatni weekend przed Swietem Pracy. Ron mial do dyspozycji sobote, niedziele i wieksza czesc poniedzialku. Pragnal wykorzystac ten czas na pobyt w miescie. W poniedzialek wieczorem wroci do domu i... bedzie sie musial tlumaczyc przed ojcem.
"Niech juz bedzie ta szkola biznesu - powiedzial sobie. - Przeciez astronomia moze byc moim hobby."
Mimo wszystko mysl o takiej drodze zawodowej napawala go dreszczem. Bedzie musial zrezygnowac z wielu ulubionych zajec, aby studiowac nauke, do ktorej nie mial nawet krzty zamilowania. A najbardziej mierzil go fakt, ze nic nie mogl na to poradzic.
Pomyslal o czekajacym go weekendzie w Nowym Jorku. Postanowil wykorzystac go najlepiej, jak sie da.
Minelo poludnie, gdy pociag wjechal na dworze glowny. Pasazerowie, wychodzacy z czystych plastikowych wagonow na peron, mieli wrazenie, jakby opuszczali cisze muzeum sztuk pieknych i wstepowali w najbardziej wyuzdane kregi piekiel.
Rona od razu uderzyl panujacy gwar. Na peronie znajdowaly sie tysiace ludzi, ktorzy rozmawiali glosno, klocili sie, wrzeszczac przy tym niemilosiernie. Policjanci w czarnych mundurach i bialych helmach ustawiali ludzi w kolejki, kierujac ich w strone ruchomych schodow. Podrozni krzatali sie wokol bagazy. Jakis starszy czlowiek, bedacy przypuszczalnie w wieku pana Morgana, wymyslal tragarzowi, ktory upuscil jego walizke. Na brudny peron wysypala sie odziez i bielizna. Ludzie przeskakiwali niezgrabnie przez nieszczesna zawartosc walizki, nie zwracajac przy tym najmniejszej uwagi na zdenerwowanego mezczyzne.
Ron zajal miejsce w kolejce za jakas otyla pania, ktora trzymala szescioletnia dziewczynke za nadgarstek. Dziecko sprawialo wrazenie przerazonego tym, co sie dzialo dookola.
-Mamo, mnie sie tutaj nie podoba. Chce do domu.
Kobieta szarpnela dziewczynke za reke tak silnie, ze nieomal podniosla dziecko do gory, po czym pochylila sie i rzekla:
-Sluchaj, mala wiedzmo! Za powrot do Nowego Jorku zaplacilam krocie. A wcale cie nie musialam ze soba zabierac. Zachowuj sie wiec przyzwoicie, bo w przeciwnym razie sprzedam cie pierwszemu hyclowi, ktorego spotkam.
Przejete trwoga dziecko otworzylo szeroko oczy. Widac bylo, ze dziewczynka probuje powstrzymac krzyk. Okazalo sie to jednak dla niej zbyt wielkim wysilkiem. Wybuchla dzikim, histerycznym placzem. Dwie strugi lez splynely jej po policzkach i zalaly malenkie usta.
-Zamknij sie! - kobieta probowala uciszyc dziecko glosem, ktory przypominal syczenie zmii.
Ron spostrzegl, ze ludzie stojacy na ruchomych schodach ostentacyjnie odwracali wzrok. Sam mial ochote pochylic sie i zapewnic dziewczynke, ze nie ma powodow do obaw. Nie byl jednak pewien, czy powinien to zrobic. Patrzyl wiec bez slowa na placzace dziecko i straszaca je matke. Czul sie zaklopotany i przygnebiony, nawet odrobine winny, ze nie wspiera dziecka w bolu.
W miejscu, gdzie konczyly sie ruchome schody, policjanci ustawiali ludzi w mniejsze kolejki. Kobieta z dzieckiem znikla gdzies w klebiacym sie tlumie. Ron spostrzegl, ze kolejka, do ktorej go przydzielono, nie jest dluga. Stalo przed nim nie wiecej niz dwadziescia osob. Ludzie przesuwali sie jednak bardzo wolno.
W hali bylo goraco. Ron czul, ze cialo ma wilgotne od potu. Dochodzacy zewszad halas sprawial, ze zar stawal sie jeszcze bardziej nie do zniesienia. Echo glosow odbijalo sie od zawieszonego wysoko sufitu. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze mieszkancy calej kuli ziemskiej zgromadzili sie tutaj, wrzeszczac na siebie nawzajem i rozpalajac powietrze do granic wytrzymalosci.
Ron wychylil sie na bok, aby zobaczyc, dokad zmierzal poczatek jego kolejki. Zauwazyl przed soba przejscie graniczne. Pamietal je z poprzedniego pobytu w Nowym Jorku.
Ludzie mruczeli pod nosem przeklenstwa, ocierali pot z czola i patrzyli na zegarki. A kolejka przesuwala sie wolno, bardzo wolno. Ron w koncu znalazl sie przy bramie. Wyciagnal z kieszeni karte kredytowa, dokument identyfikacyjny i podal je straznikowi, ktory popatrzyl na Rona zmeczonym wzrokiem.
-Pelna suma? - wymamrotal straznik z dziwnym akcentem.
-Co takiego? - Spytal Ron.
Nieco rozdrazniony mezczyzna powtorzyl pytanie nieco wolniej:
-Czy chcesz pelna sume, na jaka opiewa karta kredytowa? Dwa tysiace dolarow?
Mezczyzna nacisnal przycisk i z malego otworu w maszynie do wydawania gotowki wysunal sie plik banknotow.
-Jestes sam?
-Tak, prosze pana.
-Ile masz lat?
Ron nagle spostrzegl napis umieszczony nad okienkiem straznika:
DZIECI DO LAT OSIEMNASTUMAJA
PRAWO WSTEPU JEDYNIE PODOPIEKA
RODZICOW LUB INNYCH OSOB
DOROSLYCH.
-E... Mam osiemnascie.Surowa twarz mezczyzny stala sie jeszcze bardziej zacieta. - Piecdziesiat dolcow - powiedzial.
-Ze co?
-Piecdziesiat - wymowil starannie straznik. - Daj mi piecdziesiat dolarow.
Ron probowal sobie przypomniec, czy ojciec placil cos przy okienku.
-Dlaczego? - spytal.
-Sluchaj, synu. Nie masz jeszcze osiemnastu lat. Jesli chcesz, abym uwierzyl, ze jestes dorosly, musisz mi dac piecdziesiat dolcow. Chyba ze chcesz wracac do domu. No, juz! Blokujesz kolejke.
Ron zmruzyl oczy.
-Ale to nielegalne! Nie ma pan...
-Chcesz do Miasta czy do domu? Decyduj sie! Ludzie czekaja!
Ron popatrzyl dookola siebie. Ludzie z kolejki patrzyli na niego z gniewem. W poblizu stal wysoki policjant. Sprawial wrazenie sluzbisty. Teraz jednakze patrzyl w przeciwnym kierunku.
Ron rozerwal przezroczysta folie, w ktorej byly zapakowane banknoty, i wyciagnal piecdziesiat dolarow. Podal je straznikowi.
-Witamy w miescie wiecznej zabawy - rzekl mezczyzna bezbarwnym, niemal mechanicznym glosem.
Bariera blokujaca przejscie otworzyla sie i Ron przeszedl na druga strone. Mogl teraz powiedziec, ze jest oficjalnie w Nowym Jorku.
-Uwazaj!
Ron w ostatniej chwili uskoczyl na bok. Niewiele brakowalo, a przetracilby go elektryczny wozek zaladowany bagazem.
Przecisnal sie przez tlum i wyszedl na ulice. Tutaj panowal jeszcze wiekszy scisk niz na hali dworcowej. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze kazdemu gdzies sie spieszy, ze kazdy ma do zalatwienia cos niezwykle waznego. Wzdluz chodnika stal rzad taksowek, do ktorych pospiesznie wsiadali przybysze z prowincji. Po jezdni przetaczala sie rzeka wozow. Samochody zatrzymywaly sie na czerwonym swietle na skrzyzowaniu, aby ruszyc gwaltownie po pojawieniu sie zielonego. Warkot silnikow i wycie klaksonow zdawaly sie nie robic na przechodniach wiekszego wrazenia.
"Alez to uraga wszelkim zasadom sanitarnym - pomyslal Ron. - Te samochody dymia. A do tego ten okropny warkot." Jak bezpieczne wydaly mu sie teraz samochody napedzane pradem elektrycznym, ktorych uzywano na prowincji. Mial jednak wielka ochote siasc za kierownica.
Ruszyl w dol ulicy. Przesuwajacy sie tlum, niczym szeroka rwaca rzeka, wchlonal go w siebie. Dalej! Dalej! Dalej! Gdziekolwiek. Aby sie tylko nie zatrzymywac, bo stratuja.
Jakas starsza kobieta z szerokim usmiechem na ustach szla, trzymajac w reku smycz. Prowadzila psa. Po raz pierwszy w zyciu Ron widzial tak ogromna bestie. Jak to mozliwe? W bialy dzien na ulicy miasta! Spacerowanie z psami dozwolone bylo jedynie w parku lub na prywatnym terenie, ogrodzonym wysokim plotem. I do tego wylacznie noca.
Na prowincji Sluzba Kontroli Pogody dzialala bardzo sprawnie. Zawsze bylo wiadomo, kiedy zacznie padac. Zreszta tutaj, pod olbrzymia Kopula Manhattanu, parasol wydal sie przedmiotem zupelnie zbytecznym.
Chlopiec spojrzal w gore. Tak, olbrzymia Kopula wciaz byla nad jego glowa. Wysoko, wysoko widac bylo jej szary stalowy szkielet, przypominajacy gigantyczna pajeczyne.
Ron minal dwie kamienice i spostrzegl sklep z odzieza. Okna wystawowe sprawialy imponujace wrazenie. Za szyba modelki bawily sie pilka, rozmawialy ze soba wesolo, smialy sie radosnie i machaly do przechodniow rekami. Przed oknem wystawowym zebral sie tlum gapiow, przygladajacych sie tej scenie z uwaga. Ron zdolal przecisnac sie przez przelewajaca sie chodnikiem cizbe i przylaczyl sie do grupy obserwujacej modelki. Byl wysoki, patrzyl ponad glowami stojacych przed nim ludzi.
Dziewczyny byly fantastyczne! Mialy na sobie krotkie spodenki i ciemne koszulki bez rekawow. Ten skapy stroj w niewielkim tylko stopniu zakrywal wdzieki ich ciala. Jakze inne byly dziewczyny na prowincji, ubierajace sie w ciezkie, niezgrabne stroje. A do tego ta ich ciagla wola walki, rywalizacji, tak w klasie szkolnej, jak i na sali gimnastycznej. Ron usmiechnal sie przyjaznie do rozbawionych dziewczat, ktore natychmiast odpowiedzialy mu rownie milym usmiechem. Co kilka minut ktoras z modelek schodzila z wystawy i byla zastepowana przez inna.
"Zmieniaja kreacje" - odgadl Ron.
Szyby w oknach wystawowych z pewnoscia byly dzwiekoszczelne. Ron widzial bowiem, ze dziewczyny poruszaja ustami, lecz nie slyszal najmniejszego dzwieku ich mowy. Niektorzy sposrod gapiow wypowiadali opinie na temat dziewczat, ktore nie zwracaly na to zadnej uwagi. Niektore slowa wypowiadane przez mezczyzn stojacych w grupie gapiow najpierw wywolaly u Rona zdziwienie, a potem niesmak.
"Jakie ohydne typy!" - pomyslal.
Zaczal teraz ogladac ubrania, ktore mieli na sobie mlodzi mezczyzni pelniacy rowniez role modeli. Ilez w ich stylu bylo dzikosci! Skora i suwaki z prawdziwej stali. Ich stroje byly obcisle. A do tego buty z cholewami! Ron spojrzal na swoj luzny jasnozielony kombinezon i poczul sie jak prowincjusz. Jego stroj byl wykonany z plastikowej imitacji skory. Chlopiec pokiwal glowa z politowaniem nad samym soba i poczal sie przeciskac przez tlum w strone wejscia do sklepu.
Wewnatrz sklepu bylo o wiele spokojniej niz na ulicy. I chlodniej. Powietrze bylo tu przyjemne i czyste. Dawalo sie nawet wyczuc przyjemny zapach. A co najwazniejsze, nie czekaly tu na klienta bezduszne maszyny, jak w sklepach na prowincji, lecz zywi ludzie, ktorzy byli gotowi wysluchac i udzielic rady.
Wiekszosc personelu sklepu stanowili mezczyzni. Niektorzy z nich byli mlodzi, mogli miec po dwadziescia pare lat. Oprocz nich pracowali tu rowniez starsi panowie o siwych wlosach. Wszyscy jednak z usmiechem na twarzy powitali zmieszanego przybysza z prowincji.
Najpierw dokonano dokladnych pomiarow ciala Rona; dlugosc ramion, nog; obwod talii, klatki piersiowej i szyi. Wszyscy krzatali sie dookola chlopca, co chwila uzywajac modeli z wystawy, aby przedstawic Ronowi propozycje ubioru. Kilka modelek stanelo obok i z milym usmiechem na ustach patrzylo na chlopca.
Gdy Ron opuszczal sklep, mial na sobie czarny kombinezon z poliesteru ze srebrnymi emblematami na ramionach. Na nogach mial buty ze sztucznej skory. Czul sie w nich o wiele wyzszy.
Zawartosc kieszeni Rona zmniejszyla sie o trzysta dolarow. Pod pacha trzymal plastikowe pudelko, w ktorym byl zapakowany jeszcze jeden kompletny stroj, a oprocz niego stary zielony kombinezon z suwakiem, pomarszczony i zlozony niedbale. Ron zostawil go na droge powrotna.
Teraz wygladam jak prawdziwy nowojorczyk" - stwierdzil chlopiec z zadowoleniem, dumnie kroczac po ulicy. Przechodnie ubrani byli inaczej, zupelnie zwyczajnie. Turysci. Goscie. Ron widzial, jakie zaciekawienie budzi w nich jego stroj. Usmiechnal sie. Wyobrazil sobie, ze jest jednym z nowojorskich moznowladcow, ktorzy zajmowali ostatnie pietra drapaczy chmur, zanim miasto zostalo zamkniete. Usmiechnal sie jeszcze szerzej.
Przy koncu ulicy znajdowalo sie kino. Grali tam staroswieckie filmy. Nad wejsciem widnialy neonowe napisy:
ZBRODNIA! WALKA! WOJNA!SEKS!
Na prowincji nie bylo kin. Ich role przejela telewizja, a mlodziezy nie wolno bylo ogladac bardziej ekscytujacych obrazow ponad to, co bylo prezentowane w "Wiadomosciach" o godzinie osiemnastej.Ta przyjemnosc kosztowala dwadziescia dolarow. Dla Rona nie mialo to jednak znaczenia. Bez wahania wszedl do kina. Wewnatrz bylo zupelnie ciemno. Zanim znalazl wolne miejsce, potracil kilka osob i uderzyl sie o kanty paru krzesel.
Przez cztery godziny ogladal wlasnie to, o czym mowily reklamy przy wejsciu. Krew i walka. Piekne dziewczyny i przystojni mezczyzni. Wojna i caly szereg obrazow mrozacych krew w zylach. W jednym z filmow gralo dwoch facetow o nazwiskach: Redman i Newford, czy cos takiego. Byli wspaniali.
Ludzie wstawali i wychodzili, na ich miejsce przybywali nowi. Ron nie zwracal na nich zadnej uwagi. Pochlanialy go sceny na ekranie. Patrzyl, jak ludzie strzelaja do siebie, uprawiaja milosc, prowadza wojny o wiele bardziej ekscytujace niz ta, ktora toczyla sie teraz w Ameryce Poludniowej. Widzial lekarzy, pacjentow, zabojcow i mnostwo dziewczyn, z ktorych kazda byla piekniejsza od poprzedniej.
Nagle ktos nastapil mu na stope.
-Ojej, przepraszam.
Chlopiec podniosl wzrok i spojrzal na "winowajce". Byla nim dziewczyna, ktora usiadla na krzesle obok Rona. W blasku zmieniajacych sie barw swiatla bijacego od ekranu chlopiec spostrzegl, ze dziewczyna byla w jego wieku. Byla tez ladna.
-Naprawde mi przykro. Chyba nie zranilam panu stopy.
-Alez skad, nie ma o czym mowic.
Dziewczyna nie powiedziala nic wiecej, wiec Ron ponownie zwrocil wzrok na ekran. Od czasu do czasu zerkal jednak na nia. Teraz dopiero zauwazyl, ze dziewczyna jest bardzo piekna i szalowo ubrana. Mial ochote powiedziec cos do niej, ot, zamienic kilka slow. Nie mogl jednak wydobyc glosu z gardla. Nie wiedzial, jak zaczac.
Odwrocil teraz wzrok od ekranu i przygladal sie dziewczynie, ktora patrzyla przed siebie usmiechajac sie przy tym nieznacznie.
"Ona nawet nie wie, ze siedze obok" - pomyslal z rozpacza.
Wtem nieznajoma odwrocila sie w jego strone i spytala z charakterystycznym nowojorskim akcentem:
-Mieszkasz w Miescie?
Ron mial tak wyschniete gardlo, ze trzy razy probowal wydobyc z siebie glos, zanim zdolal odpowiedziec.
-N... n... nie. Jestem z Vermont.
-Myslalam ze mieszkasz tutaj. Twoje ubranie... - Mowila szybko, z