BOVA BEN Zbrodnia BEN BOVA Fortune Crime Data wydania oryginalnego 1990 Data wydania polskiego 1993 Przedmowa W roku 1866 Fiodor Michajlowicz Dostojewski wydal Zbrodnie i kare. Zbior opowiadan, ktory trzymasz teraz, drogi Czytelniku, w swoich rekach, mozna by zatytulowac "Zbrodnia i (przypuszczalna) poprawa", nie uzurpujac sobie przy tym prawa uznania go za rownie wielkie dzielo jak slawna powiesc rosyjskiego pisarza. Opowiadania te, napisane w konwencji science-fiction nie ujmuja jedynie problemu zbrodni, ktora istniec bedzie w przyszlosci, tak jak istnieje od zarania, lecz wskazuja rowniez drogi, ktorymi myslace istoty ludzkie powinny podazac, aby uchronic uczciwych obywateli przed swiatem przestepczym lub nawet jak przemienic zbrodniarzy w ludzi prawych. Gdy po raz pierwszy siegnalem po lekture science-fiction - wowczas w kiosku mozna bylo znalezc jedynie pismo Astounding, a loty kosmiczne i bomby atomowe okreslano jako zwykle rojenia - doznalem szoku. Moja mloda, naiwna dusza zdumiala sie opowiadaniami o zbrodniach przyszlosci. Uznalem to za nonsens. Przeciez w tym wspanialym swiecie, ktory miala nam zbudowac nauka, wszelkie zlo zostanie wyplenione na zawsze. Teraz mysle inaczej. Zbrodniarze, tak samo jak biedacy, zawsze beda istniec miedzy nami. I bardzo czesto zbrodniarze wywodzic sie beda sposrod tych najbiedniejszych. W pewnym sensie mamy tu do czynienia z zagadnieniem semantyki, z pewnymi pojeciami, ktore mozna okreslic jako wzgledne. Istnieja bowiem ludzie "absolutnie" biedni; istnieja rowniez ludzie "wzglednie" biedni. Byc "absolutnie" biednym znaczy nie miec srodkow, ktore umozliwilyby przezycie. Byc "wzglednie" biednym znaczy nie miec tylu dobr, ile posiada bogacz. Iluz to absolutnie biednych ludzi spotkalem w kraju i za granica! Urodzilem sie w najbardziej krytycznym momencie Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych i dobrze wiem, co znaczy byc glodnym, chorym i zaleknionym, bez nadziei na lepsze jutro. Widzialem ogrom absolutnej biedy rowniez w Turcji, Irlandii, Grenadzie (przed rewolucja socjalistyczna, jaka miala tam miejsce, i amerykanskim podbojem tej wysepki) i w wielu innych krajach. Wiekszosc tych Amerykanow, ktorych uwaza sie za biednych, zyje o wiele bardziej dostatnio niz biedni w innych krajach; sa to "wzgledni" biedacy. Wiekszosc - to nie znaczy wszyscy. Ilez to absolutnej nedzy mozna znalezc w tym najzamozniejszym narodzie swiata! Wlasnie w gettach i stechlych, brudnych zaulkach wzrasta wiekszosc zbrodniarzy. Ale rowniez klasy wyzsze wychowuja przyszlych przestepcow; w dzisiejszym spoleczenstwie wielu przestepcow posiada dyplom wydzialow prawa lub (Boze, uchron nas!) nawet szkol informatycznych. Ponad trzydziesci lat temu jako reporter codziennej gazety opracowywalem kronike kryminalna. Zafascynowal mnie fakt, ze przestepcy i policjanci pochodza z tej samej okolicy. Czesto wzrastaja w tej samej scenerii, chodza razem do szkoly, sa dobrymi znajomymi. Roznica miedzy nimi polega na tym, ze ci, ktorzy pragna zostac policjantami, odczuwaja potrzebe zapewnienia bezpieczenstwa sobie i swoim przyszlym rodzinom. Oszusci zas gonia za szybkim zyskiem. Gdy ci pierwsi zostaja policjantami, dostrzegaja, ze zawod policjanta nie zawsze zapewnia poczucie bezpieczenstwa i spokoju. Jednakze, jako urzednicy panstwowi, pracownicy policji otrzymuja stale wynagrodzenie, okreslone zapomogi oraz emeryture. Rodziny zabitych "w czasie wykonywania obowiazkow sluzbowych" otaczane sa troska. Przestepcy gardza tym wszystkim, goniac za pieniadzem, ktory wzbogacilby ich bardzo szybko. Ryzyko jest duze, ale - patrzac na to oczami przestepcy - "nagroda" jest tego warta. Wsrod zawodowych przestepcow istnieje nawet powiedzenie: "Jesli zakladasz, ze nie jestes w stanie zniesc tylu lat paki, ile ci grozi za robote, to lepiej nie ryzykuj". Ale oni ryzykuja. Przecietnego przestepcy nie zniecheci mysl, ze moze zostac schwytany i ukarany. Zawodowcow nie powstrzyma nawet grozba kary smierci. Tak samo ewentualne wiezienie i zrujnowana opinia nie skloni do refleksji oszustow i malwersantow. A przyszlosc? Nie uwolnimy sie od przestepcow, poniewaz zawsze znajda sie jacys mezczyzni i jakies kobiety, ktorzy zapragna ominac przyjete normy wspolzycia miedzyludzkiego i zlamac drugie prawo termodynamiki, to znaczy dostac cos za nic, nie liczac sie z zasada sowitej placy za uczciwa prace. W tej ksiazce spotkasz, drogi Czytelniku, cala plejade przestepcow z bliskiej i odleglej przyszlosci. Zbrodnia, luny palacych sie domow, rewolucja, gangi mlodocianych, zmuszanie do uleglosci - oto tematy tych opowiadan. Jednakze, jako ze mamy tu do czynienia z literatura science-fiction, ktora stanowi optymistyczny dzial tematyczny pisarstwa (kiedy jest tworzona w sposob wlasciwy), te opowiadania wskazuja rowniez sposoby, jak mozna sobie ze zbrodnia poradzic. Przykladem moze tu byc zjawisko gangow ulicznych. Po drugiej wojnie swiatowej grupy mlodocianych przestepcow staly sie problemem miast calego swiata. Coraz bardziej liczne, lepiej uzbrojone stanowia zagrozenie bezpieczenstwa obywateli. Kiedys gangi te staczaly miedzy soba bitwy uliczne o terytorium wroga, teraz rywalizuja o kontrole nad ulicznym handlem narkotykami. "Miasto ciemnosci" to opowiadanie, ktore ujmuje zagadnienie gangow mlodziezowych w nieco inny sposob; gangi mlodocianych stanowia tu konsekwencje pewnej nieprawidlowosci, nie sa nieprawidlowoscia sama w sobie. Prawda jest bowiem taka, ze gangi uliczne to proba stworzenia przez jednostki, ktorym nie zapewniono normalnych warunkow do rozwoju, do ksztalcenia i sukcesu, wlasnych form zycia spolecznego. Kiedy rodzina, szkoly i przyjete wzory zachowan spolecznych zawodza, mlodziez tworzy wlasne struktury spoleczne; tak samo czynili nasi prymitywni przodkowie. Przypuszczam, ze jestem jedyna osoba, ktora uwaza powiesc Williama Goldinga pt. Wladca Much za optymistyczna i budujaca. Wiekszosc czytelnikow dostrzega tam jedynie uczniakow, ktorzy wyrzuceni na bezludna wyspe przyjmuja nieokielznana dzikosc za wykladnie swojego postepowania i powtarzaja slowa znanego powiedzenia: "Jakze cienka jest zaslona cywilizacji okrywajaca nasza zwierzeca nature". Bzdura! - odpowiadam na taki sposob rozumienia powiesci. Ci mlodzi ludzie, zdani na wlasne sily na wyspie, siegaja ku zachowaniu z czasow epoki kamienia lupanego, poniewaz tylko taki sposob bycia moze im zapewnic przetrwanie. Nie maja przeciez do dyspozycji pradu elektrycznego i sklepow spozywczych. Przystosowuja sie do pierwotnego otoczenia. Wykluczaja ze swej grupy ulomkow. I udaje im sie przezyc. Byc moze Golding nie zamierzal wpisac tego przeslania w karty swej powiesci, ale dla mnie jego ksiazka jest hymnem pochwalnym na czesc ludzkiej mocy przystosowania sie do warunkow zycia i woli przetrwania. I tak jak uczniowie w powiesci Goldinga stali sie dzikusami z epoki kamienia lupanego, wielu mlodocianych z dzisiejszych gett powraca do zachowan plemiennych i organizuje gangi, uwazajac to za jedyne panaceum na przetrwanie we wrogim srodowisku, gdzie trudno znalezc pomocna dlon. Pojawia sie pytanie: Czy we wlasciwy sposob traktujemy przestepcow, gdy juz sa za kratkami? "Ponad czasem" i "Uciekaj!" podnosza sprawe skutecznosci systemu sprawiedliwosci jako czynnika resocjalizacyjnego. "Ponad czasem" pokazuje pewien techniczny manewr; jesli nie wiesz, co uczynic z przestepca, ktorego czyny wynikaja z niedostosowania spolecznego, zamroz biedaka do czasu, gdy naukowcy znajda sposob na uczynienie z takich spolecznych dewiantow prawych obywateli. "Uciekaj!" przedstawia nieco bardziej humanitarne rozwiazanie; technika i madrosc ludzka dzialaja wspolnie, by przemienic charakter mlodego przestepcy. Opowiadanie "Brillo", ktorego wspolautorem jest Harlan Ellison, podejmuje kwestie roznicy pomiedzy poboznie wypowiadanym przez szarego obywatela pogladem na temat prawa i tym, czego naprawde oczekujemy od naszych policjantow. To nie tylko opowiesc o zbrodni i prawie, to historia, przez ktora Harlan Ellison i ja zawedrowalismy do sali sadowej w Los Angeles, gdzie toczyla sie sprawa o plagiat! Wsrod pozostalych opowiadan znajduje sie "Smok Vince'a" w gatunku fantasy, ktorego zadaniem jest cos wiecej, niz tylko rozbawic czytelnika opisanym tam plomieniem pozaru. "Test na orbicie" to cos zupelnie innego; realistyczne przedstawienie zdarzenia, ktore mogloby miec miejsce jeszcze przed schylkiem nastepnej dekady. Opowiadanie "Gwiazdy, czy mnie ukryjecie?" zabiera nas w odlegla przyszlosc ku najgorszej zbrodni; ku ludobojstwu i rozpaczliwej probie przezycia. Czy zbrodnia zawsze bedzie nam towarzyszyc? Tak. Jako ze kazde spoleczenstwo ustala pewne reguly zachowania, ktorych pewna grupa ludzi zyjacych w tym spoleczenstwie nie chce przestrzegac. Jakze wazne wydaje sie wiec pytanie: Co czynic z przestepcami? Wykonywac na nich wyroki? Zamrazac ich, by przyszle pokolenie zastanowilo sie, co z nimi zrobic? A moze wykorzystac cala nasza madrosc i sile, by przemienic ich w uzytecznych, uczciwych obywateli? Te opowiadania przedstawiaja kilka mozliwych rozwiazan. Ben Bova West Hartford, Connecticut Miasto ciemnosci Wstep Jesli przeczytaliscie moja nowele "The Sightseers" zamieszczona w Battle Station, (Tor Books, 1987), wiecie, skad wzial sie pomysl napisania "Miasta ciemnosci". I jak wspaniala "Odyseja kosmiczna 2001" C. Clarke'a wyrosla z gruntu napisanej przez niego wczesniej noweli pod tytulem "The Sentinel", tak i "Miasto ciemnosci" powstalo na osnowie wydarzen opisanych w "The Sightseers".Stworzenie obrazu Nowego Jorku, miasta-molocha opuszczonego przez mieszkancow, malo tego, ewakuowanego na polecenie wladz i zamknietego dla swiata - moze sie wydawac szalenczym pomyslem dla wiekszosci ludzi. Zwlaszcza nowojorczykow! W naszej swiadomosci definicja "cywilizacji" zaklada istnienie wielkich miast. Ale przeciez cywilizacja Zachodu przezyla juz przynajmniej jeden okres, gdy wiekszosc miast zupelnie lub czesciowo opustoszala, a ich mieszkancy przeniesli sie na wies lub do malych osad. Okres ten, trwajacy po upadku Cesarstwa Rzymskiego, nazywany jest wiekami mroku. Teraz w dobie automatycznej lacznosci elektronicznej miasta moga zdawac sie zbyteczne. Nie ma juz potrzeby, by zyla tam wiekszosc ludzi. Prace mozna wykonywac w domu w znacznie mniejszych spolecznosciach niz skupiska miejskie, i prowadzic przy tym znacznie wygodniejsze zycie. Gdy sledzimy rozwoj miast chciwie zagarniajacych wiejskie okolice, czesto zapominamy, ze dzisiejsze miasta rozwijaja sie na obrzezach, a zamieraja w centrach. Imperium Rzymskie uleglo zagladzie na skutek najazdow barbarzynskich hord. Dzisiaj my tworzymy barbarzynskie hordy w centrach naszych rozkladajacych sie miast. Oto wlasnie sceneria, w ktorej rozgrywa sie akcja "Miasta ciemnosci". Oh beautiful for patriot's dream That sees beyond the years Thine alabaster cities gleam Undimmed by human tears Amerika the Beautyful (Katerine Lee Bates, 1911) Save the people! Save the children! Save the country! NOW! Save the Country(Zapisane przez Fifth Dimension, 1970) tamtejsze dziewczyny... to dopiero!... - powiedzial Ron Morgan. -To co? -No, wlasnie. Jakie one sa? Ron siedzial na krawedzi basenu, nogi mial zanurzone w podgrzewanej wodzie. Byla chlodna bezchmurna noc. Konczylo sie lato. Dookola Rona rozsiadlo sie jego osmiu kumpli. Lampy palace sie pod powierzchnia wody rzucaly na twarze chlopcow migocace swiatlo. -Dziewczyny w Nowym Jorku to inna sprawa - odparl Ron. - Trudno to ujac w slowa. Nie sa ladniejsze od naszych, ale... -Ale co? - zapytal Jimmy Glenn skrzeczacym glosem. - Powiedz wreszcie! -Coz... - Ron szukal odpowiedniego slowa. - One, ze tak powiem, no... po pierwsze, inaczej sie ubieraja. Bez zahamowan. Lubia, gdy sie na nie patrzy. -Inaczej niz Sally-Ann. -Przeciez to kretynka. Ron mowil dalej: -Chca, zeby faceci zwracali na nie uwage. Potrafia patrzec prosto w oczy, tak dlugo, wyzywajaco. Jakis chlopak sie zasmial. -Do licha! Musze namowic ojca na wycieczke do Nowego Jorku przed koncem lata. -Twoj stary to rowny gosc, Ron, skoro zabiera cie ze soba, ilekroc tam jedzie. -Wiesz, on rowniez lubi to miasto - odparl Ron. -Czy Nowy Jork jest rzeczywiscie taki olbrzymi? Ron sie usmiechnal. Jego twarz byla harmonijna i przystojna. Tak jak reszta chlopakow siedzacych dookola basenu, mial rowne zeby, blyszczace oczy, mlodziencza, prezna sylwetke - efekt sumiennie przestrzeganej diety, spozywania witaminizowanych preparatow, osmiu godzin snu kazdej doby i szkolnego programu wychowania fizycznego. -To chyba jedyne miasto, ktore otwieraja. - Stwierdzenie Rona brzmialo jak pytanie. - Wszystkie inne sa zamkniete przez caly rok, prawda? -Jest jeszcze kilka otwartych miast na zachodzie - powiedzial Reggie Gilmore. -Ale te sa male. -San Francisco nie jest wcale malym miastem! -Tak, ale pan Armbruster powiedzial kiedys na lekcji swiadomosci spolecznej, ze rzad ma zamiar zamknac San Francisco w przyszlym roku. Tego lata wybuchla tam epidemia. -Tu, na prowincji, jest o wiele lepiej - rzekl jakis chlopak. - Zyjemy bezpiecznie i zdrowo. -Ty, Leroy, masz celujaca ocene z przedmiotu: swiadomosc spoleczna! Rozesmiali sie wszyscy z wyjatkiem Leroya, ktory wiedzial, ze sposobem rozumowania nie roznil sie od reszty chlopakow. Jednakze tylko on potrafil bez skrupulow wyrazac swe opinie. -Nowy Jork to dzikie miasto. - Ron ponownie przejal funkcje prowadzacego rozmowe. - Ulice sa zatloczone. Trudno sie przecisnac przez tlum. Zadnego centrum handlowego. Mnostwo sklepow! Mozna tam kupic wszystko; od skarpetek po telewizor stereofoniczny. Wystarczy przejsc kilkanascie metrow. -Ale to przeczy zasadom higieny. Ron skinal glowa. -Zebys wiedzial. Ulice sa brudne. Jak zreszta mozna je utrzymac w czystosci, gdy przelewa sie przez nie rzeka ludzi. Poza tym, po ulicach jezdza przestarzale samochody na benzyne. Wyobrazcie sobie zanieczyszczenia! I ten halas! Samochody, klaksony, wrzaski ludzi... Istne szalenstwo. Nic dziwnego, ze otwieraja Miasto wylacznie na okres letnich wakacji. Niepodobienstwem byloby mieszkac tam caly rok. -Dokad wiec wyjezdzaja ludzie, gdy lato sie skonczy? -Do domu, na prowincje, tlumoku! Tak jak Ron i jego stary, no nie? -Wlasnie - odparl Ron. - Zamykaja Miasto nastepnego dnia po Swiecie Pracy. Wszyscy wracaja do domow. Po roku Miasto ponownie zostaje otwarte na czas letnich wakacji. -Do licha, chcialbym tam spedzic lato! -To niemozliwe. Wpuszcza cie najwyzej na dwa tygodnie. -Niech beda dwa tygodnie! Chlopcy zamilkli na chwile. Wraz z nimi milczala noc. Nie bylo slychac nawet bzyczenia moskitow. Jedynie z daleka dochodzil lagodny szum generatora napedzanego metanem. Generator wytwarzal prad elektryczny po zachodzie slonca. Ron poruszyl noga zanurzona w wodzie. -Dziewczyny sa wystrzalowe, co? -Powiedzialbym ci cos wiecej - odparl smiejac sie Ron. - Sa tam pojazdy nazywane "lozkowozami". Maja nawet liczniki. -A coz to takiego? - spytal Jimmy. Chlopcy rozesmiali sie gromko. Dopiero po chwili Jimmy zrozumial, co Ron mial na mysli. -Aha, wiem. Nie jestem pojetnym uczniem. Powiedz mi tylko, jak one sobie licza? Za kilometr czy za godzine? Gdy smiechy ucichly, Ron wyjasnil: -Gdy chcesz opuscic Manhattan i zlapac pociag do domu, pakuja cie do takiego dziwnego pojazdu, przypominajacego troche ambulans. Zdzieraja z ciebie ubranie. Potem robia ci prysznic i przez dziurke w nosie wprowadzaja do twoich pluc cienka rurke... -O, nie! -To dlatego, zebys sie pozbyl substancji chorobotworczych, ktorych sie nawdychales podczas pobytu w miescie. Bakterie moglyby wywolac na prowincji epidemie. Tak nam powiedzial lekarz. -W takim razie odwoluje podroz. Nie chce przechodzic przez to wszystko. -A ja chce - powiedzial Ron. - Wracam do Nowego Jorku, zanim zostanie zamkniety na zime. -Mowisz serio? -Jasne. Ale tym razem pojade sam. Bez starego. Tyle tam miejsc, ktorych nigdy nie pozwolilby mi obejrzec. Jemu sie wydaje, ze ma monopol na madrosc... Traktuje mnie jak dziecko. -A czy ojciec wie o twoich planach? - spytal Jimmy. -Nie. Wy rowniez zachowajcie to dla siebie. Rozmawiali o Nowym Jorku jeszcze dlugo. Przerwal im dopiero sygnal gwizdka informujacego, ze wybila godzina dwudziesta druga. -Cholera! -Juz godzina policyjna? -Zaloze sie, ze te typy z Bezpieczenstwa Publicznego zagwizdaly wczesniej ze wzgledu na nas. -Niemozliwe. Przeciez to automat. Chlopcy podnosili sie wolno, mruczac z niezadowolenia. Ron rowniez wstal. Jimmy stanal obok niego i spytal cicho: -Naprawde wracasz do Nowego Jorku? Ron skinal glowa i rzekl: -Tak. Nie wiem jeszcze kiedy i jak, ale nie zmienie decyzji. -Do Swieta Pracy zostal zaledwie tydzien. Przeciez potem Miasto zostanie zamkniete. -No, tak. -Ja tez chcialbym sie tam wybrac. -Jedz wiec ze mna! - odparl z radoscia Ron. - Zobaczysz, we dwoch przezyjemy tam wspaniale chwile. -Nie moge, rodzina sie nie zgodzi. -Nic im nie mow! Jimmy uderzyl bosa stopa w wykladana torfowymi kafelkami powierzchnie obok basenu. -Zabiliby mnie po moim powrocie. Nie... Nie moge. Ron nie wiedzial, co odpowiedziec. Stal wiec bez slowa. -No, to... dobranoc - rzekl Jimmy. Ron wzruszyl tylko ramionami. Chlopcy wyszli przez boczna furtke w plocie ogradzajacym dom Rona, po czym sie rozeszli. Wszystkie domy stojace wzdluz dlugiej ulicy byly do siebie podobne. Przed kazdym z nich rosla krotko przystrzyzona trawa. Niskie ploty wykonane byly z imitacji drewna. Przy kazdym domu znajdowal sie basen. Prawi obywatele siedzieli teraz przed telewizorami. Osiedle skladalo sie z nie konczacych sie rzedow domow stojacych przy ulicach, ktore biegly rownolegle do siebie. Dom za domem, ulica za ulica... Jedyne urozmaicenie stanowilo duze centrum handlowe. Na wyzszych pietrach tego gmachu znajdowaly sie biura, w ktorych byli zatrudnieni wszyscy ojcowie z osady. Stacja kolejowa znajdowala sie obok centrum handlowego, pod ziemia, nie opodal parkingu. Pociagi wjezdzaly do osady i wyjezdzaly z niej dlugim tunelem, tak ze Ron nigdy nie widzial, gdzie konczy sie i zaczyna osada. Stal kolo basenu i patrzyl na gwiazdy. Na niebie nie bylo najmniejszej chmury. Urzad kontroli pogody nie zamierzal na razie sprowadzac na ziemie deszczu. Przynajmniej przez kilka nastepnych godzin. Ron wpatrywal sie z zachwytem w krysztalowe konstelacje gwiazd. "Gdyby ojciec umial dostrzec ich piekno - myslal. - Gdyby tylko..." Nagle przypomnial sobie o Egzaminach Narodowych. O testach, ktore mialy zadecydowac o calym zyciu. W wypadku uzyskania slabego wyniku grozilo wcielenie do sluzb porzadkowych albo nawet do armii. Gdyby mu sie jednak udalo zdac dobrze lub bardzo dobrze, mialby szanse przez cale zycie badac uklad gwiazd. Jutro oglosza wyniki. Juz jutro. Jego uwage przyciagnelo ruchome swiatlo. Gdzies w oddali, posrod rzedu domow przez pusta ulice jechal bezszumny woz patrolowy. Urzednicy Bezpieczenstwa Publicznego upewniali sie, czy po godzinie policyjnej wszyscy mieszkancy osady sa w domach. Ron potrzasnal glowa i skierowal sie do domu. Wiedzial, ze rodzice ogladaja telewizje; ojciec w gabinecie a matka w swojej sypialni. Matka Rona miala powazne problemy ze zdrowiem, stad goscie rzadko bywali w ich domu. Ron poszedl na gore, do swojego pokoju, nie mowiac do nikogo slowa. "Zanim zamkna Nowy Jork, musze go zobaczyc raz jeszcze - postanowil - bez wzgledu na to, jak zdalem Egzamin Narodowy." ? ? ? Ron otworzyl oczy.Resztki snu szybko ulecialy. Czul, ze mysli jasno i trzezwo. Slyszal na tle muzyki wiadomosci podawane z radia z budzikiem. Miekki glos spikera znakomicie harmonizowal z dzwieczna melodia. Przez okno, do pokoju Rona wdarly sie promienie slonca. Chlopak slyszal delikatny szum wody przeplywajacej przez rury, poprowadzone nad sufitem. Wode tloczyla pompa zasilana energia sloneczna. Jeszcze przed paroma minutami dreczyl go jakis niemily sen. Teraz czul sie rzeski. Koszmarne obrazy ulecialy mu z pamieci. Lezal na plecach i wpatrywal sie w sufit, na ktorym byly namalowane konstelacje gwiazd. Orion, Lew, Wielka Niedzwiedzica... "Wyniki egzaminu! - przypomnial sobie nagle. - Dzis jest ten dzien!" Najwazniejszy Dzien. Wstal z lozka i poszedl wolnym krokiem do lazienki. Wzial prysznic. Poczul sie znacznie lepiej. Suszarka, chlostajaca cialo goracym powietrzem, jeszcze bardziej poprawila mu nastroj. Popatrzyl na swoja twarz w lustrze. Nie byl zbytnio dumny ze swej urody. Uwazal, ze ma duzy nos i zbyt male oczy. I do tego brunatne, takie zwyczajne. Wlosy mial rowniez brunatne. Co za szarzyzna! W Nowym Jorku widzial kilku facetow z dlugimi, rozwianymi na wietrze wlosami. Na pierwszy rzut oka wydalo mu sie to bardzo dziwaczne. Teraz patrzyl z uwaga na swe krotko przystrzyzone wlosy. Taka fryzura gwarantowala zdrowie. Krotkie wlosy latwo jest utrzymac w czystosci. To higieniczne. Zastanawial sie, jakby mu bylo w dlugich wlosach, takich spadajacych na ramiona. Zaraz jednak wyobrazil sobie, co powiedzialby na ich widok ojciec, a raczej co by wykrzyknal... Na brodzie Rona widnial szary zarost. Chlopak wtarl tam troche kremu samogolacego, po czym splukal dokladnie twarz. Teraz nawet matka przyznalaby, ze wyglada czysto i higienicznie. Ron zarzucil na siebie cienki golf, na nogi zalozyl krotkie spodenki. Zauwazyl, ze w domu panuje zupelna cisza. Odbiornik radiowy wylaczal sie automatycznie, gdy Ron wstawal z lozka. Uswiadomil sobie, ze jest jeszcze wczesnie. Matka, zgodnie z zaleceniem lekarzy, wiekszosc czasu musiala spedzac w lozku. Ojcu zostala jeszcze godzina do wyjscia do biura. Chlopak wsunal stopy w plastikowe sandaly i zszedl na dol. W kuchni zastal ojca, ktory siedzial za stolem. Znad parujacej kawy ogladal wiadomosci na wbudowanym w sciane ekranie telewizora. -Tak wczesnie na nogach? - spytal ojciec. - Nerwy, co? Ron skinal glowa i odparl: -Zgadles. Pan Morgan dobiegal piecdziesiatki. Mial rzadkie szare wlosy i mimo usilnych staran nigdy nie mogl ukryc lysiny na czubku glowy. Ron widzial zdjecie ojca z czasow, gdy pan Morgan byl znacznie mlodszy. Widnial na nim wysoki, zgrabny mezczyzna, ktory usmiechal sie pogodnie do obiektywu. Teraz ojciec Rona byl otylym czlowiekiem o ciezkich, niezdarnych ruchach i ponurym wyrazie twarzy. "Kiedys i ja bede tak wygladal - pomyslal Ron. - Bogaty, otyly, szary... Chyba, ze..." Na ekranie telewizora pojawil sie obraz zolnierzy przedzierajacych sie mozolnie przez dzungle. Zolnierze sprawiali wrazenie wyczerpanych; pochylone plecy, szeroko rozwarte usta, koszule mokre od potu, zaczerwienione podpuchniete oczy. Jeden z zolnierzy mial klatke owinieta bandazem przesiaknietym krwia. Dwaj inni podtrzymywali go za ramiona, wlokac go za soba. Tylko dwoch zolnierzy z calego oddzialu mialo biala skore. Pozostali byli czarni. Ron widzial czarnych jedynie na ekranie telewizora. Spiker telewizyjny mowil: -...i jedynie szesnastu amerykanskich zolnierzy poleglo w potyczce stoczonej w poblizu delty Amazonki. Straty wroga ocenia sie na czterdziestu czterech zabitych na pewno i... Jednakze radosnie brzmial ten glos! Ron patrzyl z uwaga na zolnierzy. Byli w jego wieku, moze o rok starsi. Sprawiali jednak wrazenie starych ludzi. Ludzi, ktorzy tak czesto stykali ze smiercia, ze poza nia nic dla nich nie istnialo. Obraz telewizyjny nagle znikl. Ron popatrzyl ze zdziwieniem na ojca, ktory wylaczyl telewizor. -Nie zaprzataj sobie tym glowy - powiedzial ojciec. -Jesli nie poszlo mi dobrze na egzaminach... -Tak czy owak nie wciela cie do wojska, nie martw sie - rzekl Morgan stanowczo. - Nawet gdybys wypadl miernie, jestem w stanie cie wykupic. Armia nie jest dla takich jak ty. Biora tam jedynie walkoni, ktorzy nie wyciagneliby reki po przyzwoita posade, nawet gdyby im ja podano na platynowej tacy. -Ale... -Nie ma powodu do obaw. - Ojciec wypowiedzial to tak, jakby chcial oznajmic, ze nie ma ochoty sluchac, co Ron ma mu do powiedzenia na ten temat. -Dobra, jasne. - Ron wpatrywal sie jeszcze przez chwile w niemy ekran. Wciaz mial przed oczami twarze mlodych, choc zmeczonych zyciem zolnierzy. Obszedl stol i otworzywszy lodowke, wyciagnal z niej zawiniatko. Folia byla bardzo zimna. Poczul mrowienie w palcach. Wlozyl zawiniatko do kuchenki mikrofalowej, by po trzydziestu sekundach je wyjac i szybkim ruchem polozyc przed ojcem na stole. Musial uwazac, aby nie poparzyc sobie rak. Morgan odwinal folie. Mial przed soba sniadanie zlozone z parujacych jaj, nalesnikow i kielbasy. Popatrzyl przez chwile na syna i spytal: -A gdzie twoje sniadanie, Ron? -Nie jestem glodny. -Powinienes wiecej jadac - odparl ojciec z rozdraznieniem. - Mozesz mi podac troche soku? Slyszysz? Wypij chociaz szklanke mleka. Jak mozna zaczynac dzien z pustym zoladkiem! Ron siegnal do lodowki po sok i mleko, ktorego wypil zaledwie pol szklanki. Popatrzyl potem w milczeniu na ojca jedzacego z apetytem. Od czasu do czasu zerkal na scienny zegar, ktory wisial obok telewizora. Byl pewien, ze zglosza sie o dziewiatej. Zostalo jeszcze poltorej godziny. Sekundnik posuwal sie tak wolno, wlokl sie jak odzial zolnierzy przedzierajacych sie przez bagnista dzungle. -Chcialbym... pojsc do garazu - powiedzial Ron. Ojciec popatrzyl na niego przenikliwym wzrokiem, po czym rzekl: -Oczywiscie. Zawolam cie, kiedy zadzwoni Egzaminator! -Nie idziesz dzisiaj do pracy? -Zaczekam na wazna wiadomosc - odparl pan Morgan usmiechajac sie znaczaco. Ron skinal glowa i ruszyl w strone tylnych drzwi. Na zewnatrz bylo chlodno i przyjemnie. Nawet jedna chmurka nie plamila blekitu nieba. Elektryczny samochod Morganow stal zawsze na podworku, aby sasiedzi mogli podziwiac jego piekno. Byl duzy. Pochlanial tak wiele pradu, ze ojciec Rona musial podlaczac go na cala noc do specjalnego generatora. Ktoregos dnia pan Morgan probowal ruszyc, nie odlaczywszy wczesniej przewodu laczacego woz z generatorem. Ciezki przewod uderzywszy w przednia szybe, jak bicz, roztrzaskal ja na miliony odlamkow. Pan Morgan stal potem przy wozie przez godzine, klnac na czym swiat stoi. Nie przyszlo mu do glowy, ze powodem niemilego zdarzenia bylo wylacznie jego wlasne roztargnienie. Ron chcial wtedy wstawic nowa szybe samodzielnie. Ojciec nie pozwolil na to. Zaprowadzil woz do warsztatu, gdzie za usluge zadano szesc razy wiecej, niz byla ona warta, jak to wynikalo z obliczen Rona. Chlopak wmontowal wtedy do samochodu urzadzenie, ktore umozliwialo automatyczne odlaczenie generatora w momencie, gdy samochod ruszal. -Niezla robota, synu - skwitowal to Morgan z wyrazem zdziwienia na twarzy. Ron siedzial w garazu od ponad godziny. Umyslnie unikal patrzenia na zegarek. Montowal urzadzenie wspomagajace do swego teleskopu. Dzieki temu elektronicznemu przyrzadowi bedzie mogl obserwowac gwiazdy lezace daleko poza zasiegiem zwyklego teleskopu, nawet tego, ktory znajdowal sie w jego szkole. -Ron! - zabrzmial glos Morgana. Chlopak poczul zimno i goraco przenikajace na przemian jego cialo. Zesztywnial na moment. Czul krew pulsujaca w skroniach. Wolno ruszyl w strone domu. Wszedl przez tylne drzwi, minal kuchnie i po chwili znalazl sie w salonie. Zastal ojca siedzacego na duzej plastikowej sofie. Wielki ekran wmontowany w sciane byl podlaczony do linii telefonicznej. Teraz patrzyla na niego twarz Egzaminatora, budzaca lek i niepewnosc. Ale Egzaminator sie usmiechal. Mial pociagla twarz i siwe wlosy przystrzyzone tak krotko, ze ukazywaly ksztalt czaszki, jak u niemowlaka. Mial duzo zmarszczek. Usmiechal sie jednak pogodnie. -A oto nasz mlodzieniec! - rzekl Egzaminator. Ron przypomnial sobie, ze Egzaminator mial zupelnie inny wyraz twarzy, gdy podawal Ronowi i innym szesnastolatkom arkusze testow lub tez gdy Ron po osmiu piekielnie meczacych godzinach opuszczal sale egzaminacyjna. -Ron, przez ciebie Egzaminator musial czekac - warknal ojciec. -Przepraszam... Bylem w warsztacie... - rzekl cicho Ron. "Przeciez wiedziales!" - dodal w mysli. -Nic nie szkodzi! - odparl Egzaminator. - Choc, co prawda, czas mnie goni. Ronaldzie Morganie, mam przyjemnosc oznajmic ci, ze wyniki twojego testu zapewnily ci miejsce wsrod trzech procentow najlepszych na Egzaminie Narodowym. Ron poczul, ze z jego pluc gwaltownie wydostaje sie powietrze. Dopiero teraz uswiadomil sobie, ze mial wstrzymany oddech. Ojciec popatrzyl na syna z radoscia i usmiechnal sie szeroko. -Szczegolnie dobrze wypadles z mechaniki i elektroniki. Troche gorzej poszlo ci z matematyka, chociaz i tak znalazles sie wsrod najlepszych. Tak czy owak, jeden z najlepszych wynikow, jakie mialem przyjemnosc oglosic w tym roku. Gratuluje. -E... dziekuje panu. -Znakomicie, synu, znakomicie. -A teraz - mowil Egzaminator - mozesz wybrac taka droge kariery, na jaka masz ochote. Jestes, rzecz jasna, zbyt cenny dla nas, bys sluzyl w silach zbrojnych. Chyba ze sie zdecydujesz na szkole oficerska. Z twoimi wynikami testu bez trudnosci dostaniesz sie do wojsk ladowych, marynarki czy lotnictwa. -Nie sadze, by... - zaczal Morgan. -Nie, nie, nie - przerwal Egzaminator. - Decyzja nie musi zapasc teraz. Zastanowcie sie. Macie czas do konca miesiaca. Trzeba wziac pod uwage wiele aspektow sprawy. -Oczywiscie. Prosze mi wybaczyc. Egzaminator ponownie spojrzal na chlopca i po chwili zaczal mowic dalej: -Oprocz kariery wojskowej masz do wyboru biznes. Z takimi ocenami mozesz sobie wybrac dowolna uczelnie. W naszym stanie jest kilka dobrych szkol wyzszych. Sa tez szkoly prywatne, jesli sie tylko zdecydujesz... Ron skinal glowa. -Mozesz tez wybrac uniwersytet. Wysokie noty z przedmiotow scislych i mechaniki swiadcza o tym, ze moglbys zrobic kariere jako naukowiec albo inzynier. Rzecz jasna, musialbys sie przylozyc do matematyki. -Oczywiscie - odparl Ron. -Bardzo niewiele jest miejsc na wydzialach nauk scislych. Zdaj sobie sprawe, ze tylko ktos tak zdolny jak ty moze miec szanse dostania sie tam. Z drugiej strony, potrzeba nam inzynierow, ktorzy usprawniliby nasze maszyny. Gdybym mial ci cos radzic, polecilbym ci wlasnie to. Egzaminator zamilkl i popatrzyl uwaznie na Rona. Chlopiec nie wiedzial, co odpowiedziec. -Dziekuje panu - wyjakal tylko. -No, dobrze - rzekl Egzaminator. - Omowcie to. Dobrze sie zastanowcie. Pamietaj, chlopcze, ze wybor, ktory podejmiesz, zadecyduje o twojej przeszlosci. To najwazniejszy wybor w zyciu. Powodzenia wiec. Oczekuje od ciebie wiesci przed pierwszym... nie, nie, przeciez to Swieto Pracy, dzien wolny. Daj mi znac we wtorek, nastepnego dnia po Swiecie Pracy. -Dziekuje - powiedzial Ron. Obraz na ekranie znikl. -Synu, jestem z ciebie dumny! Morgan wstal z sofy i stanal przed Ronem. Wyciagnal do syna reke. Ron uscisnal ojca dlon. Usmiechal sie, chociaz czul sie troche niezrecznie. -Niezla robota. Naprawde niezla - mowil Morgan sciskajac mocno reke syna. -Dziekuje, tato. -Chodzmy na gore. Powiemy o tym matce. Pani Morgan byla delikatna, chorowita osoba. Przy zyciu utrzymywaly ja pigulki i dlugie rozmowy z lekarzami. Gdy Ron wszedl z ojcem do jej sypialni, siedziala na lozku w koszuli nocnej dokladnie zapietej pod szyja. Kiedy pani Morgan uslyszala radosna wiesc, usmiechnela sie, po czym uscisnela Rona serdecznie. -Wiedzialam, ze dasz sobie rade, kochanie - rzekla. Ron po kilku minutach pochwal i podziwu ze strony matki zostal poproszony przez ojca do gabinetu. Gabinet Morgana stanowil pokoj o przyciemnionych szybach. Ojciec Rona znajdowal tu nie tylko spokoj potrzebny do pracy, ale rowniez ucieczke od codziennych problemow domowych. Morgan zamknal drzwi i wskazal synowi krzeslo naprzeciw swojego biurka. -Usiadz, synu. Ron usiadl. Pan Morgan stanal za biurkiem i otworzywszy szuflade, wyciagnal z niej jakas broszure. -To z Getty College. Studiowalem tam - powiedzial Morgan podajac synowi broszure. - Wiedzialem, ze dobrze wypadniesz na egzaminach. Dlatego wlasnie zarezerwowalem ci tam miejsce na Wydziale Biznesu. Ja sam zaliczylem tam pierwszy rok. Teraz dopiero Ron uswiadomil sobie, czego sie obawial. To wcale nie byla wizja oblanego egzaminu i sluzby wojskowej w Ameryce Poludniowej. Bal sie wlasnego ojca. -Tato... - Glos Rona zabrzmial tak cicho, ze sam chlopiec z trudnoscia go slyszal. - Tato... ja... ja nie jestem pewny, czy naprawde chcialbym studiowac biznes. Moze powinienem sprobowac na Wydziale Nauk Scislych. Egzaminator mowil, ze... -Nauki scisle? - Twarz Morgana wydawala sie teraz bardzo zacieta. Zmarszczyl czolo i sciagna brwi. - A na co to komu? Chcesz spedzic zycie na jakims stechlym uniwersytecie, uczac tepe dzieciaki bezuzytecznych bzdur? Nie, to nie dla ciebie. -Ale wlasnie to najbardziej mnie pociaga. Egzaminator mowil... -Wiem, slyszalem. - Glos ojca byl coraz bardziej donosny. - Poradzil ci mechanike, nie nauki scisle. Ale ja ci mowie, ze zajmiesz sie biznesem. Z tego beda pieniadze. -Ale ja... -Nie sprzeczaj sie! Jestem twoim ojcem. Zrobisz, jak ja powiem. -To moje zycie, tato - rzekl Ron. -I wydaje ci sie, ze mozesz sam o nim decydowac? Kim, do licha, jestes, ze krecisz nosem na mozliwosc kariery w biznesie! Dziewiecdziesiat procent dzieciakow z naszej osady sprzedaloby wlasne rodzenstwo, by moc sie dostac do Getty! Ty nie wiesz, co robisz. Zanim Ron otworzyl usta, aby odpowiedziec, ojciec dodal nieco lagodniejszym glosem: -Sluchaj, synu. Ja naprawde wiem duzo wiecej o zyciu niz ty. Uwierz mi, kariera biznesmena to najlepszy wybor. Gdy juz bedziesz... Ron opuscil wzrok i potrzasnal glowa. Morgan uderzyl piescia w stol tak silnie, ze przewrocila sie lampka. Ron odruchowo zrobil krok do tylu i spojrzal na poczerwieniala z gniewu twarz ojca. -Pojdziesz do Getty bez wzgledu na to, czy ci sie to podoba, czy nie! - wrzasnal Morgan. "Ani mi sie sni - powiedzial w duchu Ron. - Uciekne. Pojade do Nowego Jorku." To bylo bardzo proste. Tak proste, ze Ron sam nie mogl uwierzyc. Caly dzien zmagal sie z niepewnoscia. Dopiero w sobotni ranek, gdy ojciec byl na cotygodniowej partii golfa, powiedzial matce, ze wyjezdza na weekend do przyjaciol, ktorzy mieszkaja w sasiedniej osadzie. -Nie jedz rowerem po glownej drodze. Szosy drugorzedne sa bardziej bezpieczne. - Matka nie dodala nic wiecej. Poszedl na gore, do swojego pokoju. Nalozyl na siebie jednoczesciowy kombinezon z zamkiem blyskawicznym. "Kupie jakies ciuchy w Nowym Jorku - pomyslal. - Nie bede bral ze soba zbednego bagazu." Schowal do kieszeni karte kredytowa i cala gotowke, jaka mial w domu. Bylo tego okolo trzydziestu dolarow. Wyprowadzil rower z dodatkowym napedem elektrycznym z garazu, wlaczyl silnik i wyjechal na ulice. W pietnascie minut pozniej byl w pociagu odrzutowym pedzacym z predkoscia pieciuset kilometrow na godzine przez gleboki tunel. Rower zostawil w przechowalni bagazu na stacji. Mial zamiar go zabrac w drodze powrotnej do domu. W pociagu bylo tloczno. Ron usiadl w przedziale, gdzie oprocz niego bylo jeszcze piec osob, choc przedzial przeznaczony byl jedynie dla czterech pasazerow. Przyjrzal sie towarzyszom podrozy. Byli to wylacznie mezczyzni. Wszyscy w wieku ojca Rona. Mieli ponure twarze. Wszyscy jechali do Nowego Jorku. Chcieli sie jeszcze raz dobrze zabawic, zanim skonczy sie lato, nawet za cene ewentualnych niewygod. W przedziale panowalo milczenie. Slychac bylo swist powietrza miedzy sciana tunelu i kadlubem pociagu. Przedzial byl pomalowany na mily, jasnozielony kolor. Na scianach tu i owdzie wisialy male dekoracje. Nie bylo okien. Zreszta, poza rozmazanym obrazem sciany tunelu i tak niewiele mozna by bylo zobaczyc za szyba. Na scianie dzialowej, naprzeciw Rona, znajdowal sie ekran telewizora. Chlopiec nie mial teraz ochoty ogladac telewizji. Poza tym obawial sie, ze jego podstarzali towarzysze podrozy zaprotestowaliby, gdyby wlaczyl swoj ulubiony program. Przygladal sie wiec jedynie odbiciu swej twarzy na szarym, martwym ekranie. Zmarszczyl czolo. Pomyslal, co bedzie, gdy wroci do domu. To byl ostatni weekend przed Swietem Pracy. Ron mial do dyspozycji sobote, niedziele i wieksza czesc poniedzialku. Pragnal wykorzystac ten czas na pobyt w miescie. W poniedzialek wieczorem wroci do domu i... bedzie sie musial tlumaczyc przed ojcem. "Niech juz bedzie ta szkola biznesu - powiedzial sobie. - Przeciez astronomia moze byc moim hobby." Mimo wszystko mysl o takiej drodze zawodowej napawala go dreszczem. Bedzie musial zrezygnowac z wielu ulubionych zajec, aby studiowac nauke, do ktorej nie mial nawet krzty zamilowania. A najbardziej mierzil go fakt, ze nic nie mogl na to poradzic. Pomyslal o czekajacym go weekendzie w Nowym Jorku. Postanowil wykorzystac go najlepiej, jak sie da. Minelo poludnie, gdy pociag wjechal na dworze glowny. Pasazerowie, wychodzacy z czystych plastikowych wagonow na peron, mieli wrazenie, jakby opuszczali cisze muzeum sztuk pieknych i wstepowali w najbardziej wyuzdane kregi piekiel. Rona od razu uderzyl panujacy gwar. Na peronie znajdowaly sie tysiace ludzi, ktorzy rozmawiali glosno, klocili sie, wrzeszczac przy tym niemilosiernie. Policjanci w czarnych mundurach i bialych helmach ustawiali ludzi w kolejki, kierujac ich w strone ruchomych schodow. Podrozni krzatali sie wokol bagazy. Jakis starszy czlowiek, bedacy przypuszczalnie w wieku pana Morgana, wymyslal tragarzowi, ktory upuscil jego walizke. Na brudny peron wysypala sie odziez i bielizna. Ludzie przeskakiwali niezgrabnie przez nieszczesna zawartosc walizki, nie zwracajac przy tym najmniejszej uwagi na zdenerwowanego mezczyzne. Ron zajal miejsce w kolejce za jakas otyla pania, ktora trzymala szescioletnia dziewczynke za nadgarstek. Dziecko sprawialo wrazenie przerazonego tym, co sie dzialo dookola. -Mamo, mnie sie tutaj nie podoba. Chce do domu. Kobieta szarpnela dziewczynke za reke tak silnie, ze nieomal podniosla dziecko do gory, po czym pochylila sie i rzekla: -Sluchaj, mala wiedzmo! Za powrot do Nowego Jorku zaplacilam krocie. A wcale cie nie musialam ze soba zabierac. Zachowuj sie wiec przyzwoicie, bo w przeciwnym razie sprzedam cie pierwszemu hyclowi, ktorego spotkam. Przejete trwoga dziecko otworzylo szeroko oczy. Widac bylo, ze dziewczynka probuje powstrzymac krzyk. Okazalo sie to jednak dla niej zbyt wielkim wysilkiem. Wybuchla dzikim, histerycznym placzem. Dwie strugi lez splynely jej po policzkach i zalaly malenkie usta. -Zamknij sie! - kobieta probowala uciszyc dziecko glosem, ktory przypominal syczenie zmii. Ron spostrzegl, ze ludzie stojacy na ruchomych schodach ostentacyjnie odwracali wzrok. Sam mial ochote pochylic sie i zapewnic dziewczynke, ze nie ma powodow do obaw. Nie byl jednak pewien, czy powinien to zrobic. Patrzyl wiec bez slowa na placzace dziecko i straszaca je matke. Czul sie zaklopotany i przygnebiony, nawet odrobine winny, ze nie wspiera dziecka w bolu. W miejscu, gdzie konczyly sie ruchome schody, policjanci ustawiali ludzi w mniejsze kolejki. Kobieta z dzieckiem znikla gdzies w klebiacym sie tlumie. Ron spostrzegl, ze kolejka, do ktorej go przydzielono, nie jest dluga. Stalo przed nim nie wiecej niz dwadziescia osob. Ludzie przesuwali sie jednak bardzo wolno. W hali bylo goraco. Ron czul, ze cialo ma wilgotne od potu. Dochodzacy zewszad halas sprawial, ze zar stawal sie jeszcze bardziej nie do zniesienia. Echo glosow odbijalo sie od zawieszonego wysoko sufitu. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze mieszkancy calej kuli ziemskiej zgromadzili sie tutaj, wrzeszczac na siebie nawzajem i rozpalajac powietrze do granic wytrzymalosci. Ron wychylil sie na bok, aby zobaczyc, dokad zmierzal poczatek jego kolejki. Zauwazyl przed soba przejscie graniczne. Pamietal je z poprzedniego pobytu w Nowym Jorku. Ludzie mruczeli pod nosem przeklenstwa, ocierali pot z czola i patrzyli na zegarki. A kolejka przesuwala sie wolno, bardzo wolno. Ron w koncu znalazl sie przy bramie. Wyciagnal z kieszeni karte kredytowa, dokument identyfikacyjny i podal je straznikowi, ktory popatrzyl na Rona zmeczonym wzrokiem. -Pelna suma? - wymamrotal straznik z dziwnym akcentem. -Co takiego? - Spytal Ron. Nieco rozdrazniony mezczyzna powtorzyl pytanie nieco wolniej: -Czy chcesz pelna sume, na jaka opiewa karta kredytowa? Dwa tysiace dolarow? Mezczyzna nacisnal przycisk i z malego otworu w maszynie do wydawania gotowki wysunal sie plik banknotow. -Jestes sam? -Tak, prosze pana. -Ile masz lat? Ron nagle spostrzegl napis umieszczony nad okienkiem straznika: DZIECI DO LAT OSIEMNASTUMAJA PRAWO WSTEPU JEDYNIE PODOPIEKA RODZICOW LUB INNYCH OSOB DOROSLYCH. -E... Mam osiemnascie.Surowa twarz mezczyzny stala sie jeszcze bardziej zacieta. - Piecdziesiat dolcow - powiedzial. -Ze co? -Piecdziesiat - wymowil starannie straznik. - Daj mi piecdziesiat dolarow. Ron probowal sobie przypomniec, czy ojciec placil cos przy okienku. -Dlaczego? - spytal. -Sluchaj, synu. Nie masz jeszcze osiemnastu lat. Jesli chcesz, abym uwierzyl, ze jestes dorosly, musisz mi dac piecdziesiat dolcow. Chyba ze chcesz wracac do domu. No, juz! Blokujesz kolejke. Ron zmruzyl oczy. -Ale to nielegalne! Nie ma pan... -Chcesz do Miasta czy do domu? Decyduj sie! Ludzie czekaja! Ron popatrzyl dookola siebie. Ludzie z kolejki patrzyli na niego z gniewem. W poblizu stal wysoki policjant. Sprawial wrazenie sluzbisty. Teraz jednakze patrzyl w przeciwnym kierunku. Ron rozerwal przezroczysta folie, w ktorej byly zapakowane banknoty, i wyciagnal piecdziesiat dolarow. Podal je straznikowi. -Witamy w miescie wiecznej zabawy - rzekl mezczyzna bezbarwnym, niemal mechanicznym glosem. Bariera blokujaca przejscie otworzyla sie i Ron przeszedl na druga strone. Mogl teraz powiedziec, ze jest oficjalnie w Nowym Jorku. -Uwazaj! Ron w ostatniej chwili uskoczyl na bok. Niewiele brakowalo, a przetracilby go elektryczny wozek zaladowany bagazem. Przecisnal sie przez tlum i wyszedl na ulice. Tutaj panowal jeszcze wiekszy scisk niz na hali dworcowej. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze kazdemu gdzies sie spieszy, ze kazdy ma do zalatwienia cos niezwykle waznego. Wzdluz chodnika stal rzad taksowek, do ktorych pospiesznie wsiadali przybysze z prowincji. Po jezdni przetaczala sie rzeka wozow. Samochody zatrzymywaly sie na czerwonym swietle na skrzyzowaniu, aby ruszyc gwaltownie po pojawieniu sie zielonego. Warkot silnikow i wycie klaksonow zdawaly sie nie robic na przechodniach wiekszego wrazenia. "Alez to uraga wszelkim zasadom sanitarnym - pomyslal Ron. - Te samochody dymia. A do tego ten okropny warkot." Jak bezpieczne wydaly mu sie teraz samochody napedzane pradem elektrycznym, ktorych uzywano na prowincji. Mial jednak wielka ochote siasc za kierownica. Ruszyl w dol ulicy. Przesuwajacy sie tlum, niczym szeroka rwaca rzeka, wchlonal go w siebie. Dalej! Dalej! Dalej! Gdziekolwiek. Aby sie tylko nie zatrzymywac, bo stratuja. Jakas starsza kobieta z szerokim usmiechem na ustach szla, trzymajac w reku smycz. Prowadzila psa. Po raz pierwszy w zyciu Ron widzial tak ogromna bestie. Jak to mozliwe? W bialy dzien na ulicy miasta! Spacerowanie z psami dozwolone bylo jedynie w parku lub na prywatnym terenie, ogrodzonym wysokim plotem. I do tego wylacznie noca. Na prowincji Sluzba Kontroli Pogody dzialala bardzo sprawnie. Zawsze bylo wiadomo, kiedy zacznie padac. Zreszta tutaj, pod olbrzymia Kopula Manhattanu, parasol wydal sie przedmiotem zupelnie zbytecznym. Chlopiec spojrzal w gore. Tak, olbrzymia Kopula wciaz byla nad jego glowa. Wysoko, wysoko widac bylo jej szary stalowy szkielet, przypominajacy gigantyczna pajeczyne. Ron minal dwie kamienice i spostrzegl sklep z odzieza. Okna wystawowe sprawialy imponujace wrazenie. Za szyba modelki bawily sie pilka, rozmawialy ze soba wesolo, smialy sie radosnie i machaly do przechodniow rekami. Przed oknem wystawowym zebral sie tlum gapiow, przygladajacych sie tej scenie z uwaga. Ron zdolal przecisnac sie przez przelewajaca sie chodnikiem cizbe i przylaczyl sie do grupy obserwujacej modelki. Byl wysoki, patrzyl ponad glowami stojacych przed nim ludzi. Dziewczyny byly fantastyczne! Mialy na sobie krotkie spodenki i ciemne koszulki bez rekawow. Ten skapy stroj w niewielkim tylko stopniu zakrywal wdzieki ich ciala. Jakze inne byly dziewczyny na prowincji, ubierajace sie w ciezkie, niezgrabne stroje. A do tego ta ich ciagla wola walki, rywalizacji, tak w klasie szkolnej, jak i na sali gimnastycznej. Ron usmiechnal sie przyjaznie do rozbawionych dziewczat, ktore natychmiast odpowiedzialy mu rownie milym usmiechem. Co kilka minut ktoras z modelek schodzila z wystawy i byla zastepowana przez inna. "Zmieniaja kreacje" - odgadl Ron. Szyby w oknach wystawowych z pewnoscia byly dzwiekoszczelne. Ron widzial bowiem, ze dziewczyny poruszaja ustami, lecz nie slyszal najmniejszego dzwieku ich mowy. Niektorzy sposrod gapiow wypowiadali opinie na temat dziewczat, ktore nie zwracaly na to zadnej uwagi. Niektore slowa wypowiadane przez mezczyzn stojacych w grupie gapiow najpierw wywolaly u Rona zdziwienie, a potem niesmak. "Jakie ohydne typy!" - pomyslal. Zaczal teraz ogladac ubrania, ktore mieli na sobie mlodzi mezczyzni pelniacy rowniez role modeli. Ilez w ich stylu bylo dzikosci! Skora i suwaki z prawdziwej stali. Ich stroje byly obcisle. A do tego buty z cholewami! Ron spojrzal na swoj luzny jasnozielony kombinezon i poczul sie jak prowincjusz. Jego stroj byl wykonany z plastikowej imitacji skory. Chlopiec pokiwal glowa z politowaniem nad samym soba i poczal sie przeciskac przez tlum w strone wejscia do sklepu. Wewnatrz sklepu bylo o wiele spokojniej niz na ulicy. I chlodniej. Powietrze bylo tu przyjemne i czyste. Dawalo sie nawet wyczuc przyjemny zapach. A co najwazniejsze, nie czekaly tu na klienta bezduszne maszyny, jak w sklepach na prowincji, lecz zywi ludzie, ktorzy byli gotowi wysluchac i udzielic rady. Wiekszosc personelu sklepu stanowili mezczyzni. Niektorzy z nich byli mlodzi, mogli miec po dwadziescia pare lat. Oprocz nich pracowali tu rowniez starsi panowie o siwych wlosach. Wszyscy jednak z usmiechem na twarzy powitali zmieszanego przybysza z prowincji. Najpierw dokonano dokladnych pomiarow ciala Rona; dlugosc ramion, nog; obwod talii, klatki piersiowej i szyi. Wszyscy krzatali sie dookola chlopca, co chwila uzywajac modeli z wystawy, aby przedstawic Ronowi propozycje ubioru. Kilka modelek stanelo obok i z milym usmiechem na ustach patrzylo na chlopca. Gdy Ron opuszczal sklep, mial na sobie czarny kombinezon z poliesteru ze srebrnymi emblematami na ramionach. Na nogach mial buty ze sztucznej skory. Czul sie w nich o wiele wyzszy. Zawartosc kieszeni Rona zmniejszyla sie o trzysta dolarow. Pod pacha trzymal plastikowe pudelko, w ktorym byl zapakowany jeszcze jeden kompletny stroj, a oprocz niego stary zielony kombinezon z suwakiem, pomarszczony i zlozony niedbale. Ron zostawil go na droge powrotna. Teraz wygladam jak prawdziwy nowojorczyk" - stwierdzil chlopiec z zadowoleniem, dumnie kroczac po ulicy. Przechodnie ubrani byli inaczej, zupelnie zwyczajnie. Turysci. Goscie. Ron widzial, jakie zaciekawienie budzi w nich jego stroj. Usmiechnal sie. Wyobrazil sobie, ze jest jednym z nowojorskich moznowladcow, ktorzy zajmowali ostatnie pietra drapaczy chmur, zanim miasto zostalo zamkniete. Usmiechnal sie jeszcze szerzej. Przy koncu ulicy znajdowalo sie kino. Grali tam staroswieckie filmy. Nad wejsciem widnialy neonowe napisy: ZBRODNIA! WALKA! WOJNA!SEKS! Na prowincji nie bylo kin. Ich role przejela telewizja, a mlodziezy nie wolno bylo ogladac bardziej ekscytujacych obrazow ponad to, co bylo prezentowane w "Wiadomosciach" o godzinie osiemnastej.Ta przyjemnosc kosztowala dwadziescia dolarow. Dla Rona nie mialo to jednak znaczenia. Bez wahania wszedl do kina. Wewnatrz bylo zupelnie ciemno. Zanim znalazl wolne miejsce, potracil kilka osob i uderzyl sie o kanty paru krzesel. Przez cztery godziny ogladal wlasnie to, o czym mowily reklamy przy wejsciu. Krew i walka. Piekne dziewczyny i przystojni mezczyzni. Wojna i caly szereg obrazow mrozacych krew w zylach. W jednym z filmow gralo dwoch facetow o nazwiskach: Redman i Newford, czy cos takiego. Byli wspaniali. Ludzie wstawali i wychodzili, na ich miejsce przybywali nowi. Ron nie zwracal na nich zadnej uwagi. Pochlanialy go sceny na ekranie. Patrzyl, jak ludzie strzelaja do siebie, uprawiaja milosc, prowadza wojny o wiele bardziej ekscytujace niz ta, ktora toczyla sie teraz w Ameryce Poludniowej. Widzial lekarzy, pacjentow, zabojcow i mnostwo dziewczyn, z ktorych kazda byla piekniejsza od poprzedniej. Nagle ktos nastapil mu na stope. -Ojej, przepraszam. Chlopiec podniosl wzrok i spojrzal na "winowajce". Byla nim dziewczyna, ktora usiadla na krzesle obok Rona. W blasku zmieniajacych sie barw swiatla bijacego od ekranu chlopiec spostrzegl, ze dziewczyna byla w jego wieku. Byla tez ladna. -Naprawde mi przykro. Chyba nie zranilam panu stopy. -Alez skad, nie ma o czym mowic. Dziewczyna nie powiedziala nic wiecej, wiec Ron ponownie zwrocil wzrok na ekran. Od czasu do czasu zerkal jednak na nia. Teraz dopiero zauwazyl, ze dziewczyna jest bardzo piekna i szalowo ubrana. Mial ochote powiedziec cos do niej, ot, zamienic kilka slow. Nie mogl jednak wydobyc glosu z gardla. Nie wiedzial, jak zaczac. Odwrocil teraz wzrok od ekranu i przygladal sie dziewczynie, ktora patrzyla przed siebie usmiechajac sie przy tym nieznacznie. "Ona nawet nie wie, ze siedze obok" - pomyslal z rozpacza. Wtem nieznajoma odwrocila sie w jego strone i spytala z charakterystycznym nowojorskim akcentem: -Mieszkasz w Miescie? Ron mial tak wyschniete gardlo, ze trzy razy probowal wydobyc z siebie glos, zanim zdolal odpowiedziec. -N... n... nie. Jestem z Vermont. -Myslalam ze mieszkasz tutaj. Twoje ubranie... - Mowila szybko, zlewajac slowa. Ron musial sluchac bardzo uwaznie, aby ja zrozumiec. Przeszkadzalo mu w tym kwadrofoniczne naglosnienie w kinie. -Nie... nie. Jestem tu od... od kilku dni. Skinela glowa i usmiechnela sie do niego. -A ty... skad jestes? -Z Jorku. -Nie chodzi mi o wakacje letnie. Gdzie mieszkasz po wakacjach? -Wlasnie tutaj - odparla. - Mieszkam w miescie przez caly rok. -Przeciez to zabronione! - rzekl Ron. - Gdy sie konczy weekend, miasto zostanie zamkniete. Po Swiecie Pracy nie zostanie tu nikt. -Nie daj sie oglupic - odpowiedziala. Zanim film sie skonczyl, Ron wiedzial juz, ze dziewczyna nazywa sie Sylvia Meyer i ze mieszka na stale na Manhattanie. -Nigdy nie udalo mi sie przekroczyc granicy - powiedziala Sylvia, gdy opuszczali kino. - Tkwie tu od urodzenia. Ludzie opuszczali kino niezdarnym krokiem i wlaczali sie w tlum uliczny. Bylo parno i jasno, mimo ze wysoko w gorze znajdowala sie Kopula. Na jezdni warczaly silniki samochodow. Co chwila slychac bylo dzwiek klaksonu. Po chodnikach szli ludzie o ponurych twarzach. -Jestes sam? - zapytala Sylvia. Ron skinal glowa. W dziennym swietle mogl sie jej lepiej przyjrzec. Byla piekna! Miala dlugie czarne wlosy opadajace na ramiona, piekne szare oczy z odrobina orientalnego wyrazu i cudowna sylwetke, ktora przyprawiala Rona o zawrot glowy. Byla ubrana w spodniczke mini, biale buty i luzna bluzke, ktora podkreslala powabnosc jej kobiecego ciala. -Tam dalej jest niezla restauracja - powiedziala. -Dziekuje, ale... myslalem, ze zjem cos w hotelu. Nie znalazlem jeszcze pokoju na weekend. -Co takiego?! Nie masz gdzie mieszkac? - glos Sylvii rozbrzmial ponad gwarem ulicznym. - Nie dostaniesz pokoju w zadnym hotelu. Wszystkie sa zajete do ostatniego lozka. Ron poczul, ze wyszedl na idiote. -Aha... w takim razie... no, coz... Dziewczyna usmiechnela sie. -Znam jedno miejsce, gdzie moglbys cos znalezc. I to calkiem niedrogo. W porzadku? A po drodze jest dobra restauracja. Ron odwzajemnil jej usmiech i rzekl: -Swietnie. Chodzmy wiec! Przecisneli sie przez tlum przechodniow. Skrecili za rogiem i ruszyli w dol ulicy. Bylo tu znacznie mniej ludzi, latwiej wiec bylo isc. -Zafajdani turysci - mruknela Sylvia. - Wydaje im sie, ze Miasto nalezy do nich. W restauracji, do ktorej dziewczyna zaprowadzila Rona, bylo cicho i przytulnie, mimo ze panowal tu polmrok. Jak w wiekszosci restauracji w Nowym Jorku gosci obslugiwali tu ludzie, a nie automaty dystrybucyjne z dlugimi rzedami przyciskow i zdalnie sterowane wozki podwozace do stolika tace z potrawami. Prawdziwi kelnerzy w zabawnych strojach. Ludzie mowiacy z dziwnym, jakby cudzoziemskim akcentem, ktorzy klaniali sie nisko i czekali cierpliwie, az gosc dokona wyboru potrawy. Przy wyborze dania Ron zdal sie na Sylvie. Dziewczyna znala przeciez to miejsce. Gdy kelner odszedl, Sylvia usmiechnela sie do Rona i zapytala: -Skad jestes? Nic o tobie nie wiem. Jedli obiad. Ron opowiadal. Sylvia sluchala nie przerywajac nawet slowem. Chlopak mowil jak najety. Po raz pierwszy zdarzylo mu sie, by ktos z takim zainteresowaniem sluchal historii jego zycia. Ogromna radosc sprawiala mu swiadomosc, ze opowiada o sobie takiej fantastycznej dziewczynie. Gdy wychodzili z restauracji, Ron czul, ze jego cialo przepelnia cieplo. Byl szczesliwy. Troche tez senny. Na zewnatrz panowal mrok. Ron zauwazyl, ze wszystkie latarnie uliczne sie pala. Wiele z nich bylo zniszczonych. Na ulicy bylo jedynie kilka osob. Szli szybkim krokiem, jakby w obawie, ze cos moze ich zatrzymac. Cos strasznego. Ron przelozyl pakunek pod druga reke. -Wciaz nie moge pojac, jak mozesz tu zyc przez caly rok, gdy przeciez... Sylvia sie rozesmiala. -Nie mysl o tym. No, pospieszmy sie! Mamy znalezc pokoj, prawda? Ron ruszyl za dziewczyna. Po chwili obejrzal sie i zauwazyl, ze jasne swiatla glownej ulicy zostaly daleko w tyle. Zmierzali teraz w dol ulicy, gdzie panowal zupelny mrok. -Zaczekaj... Czy nie byloby lepiej, gdybysmy poszli gdzie indziej? Sylvia chwycila go za reke. -Cos ty! Gdzie indziej zdarliby z ciebie piecset dolcow za pokoj nie wiekszy od szczurzego gniazda. A zreszta, i tak wszystkie miejsca sa zajete. No, pospiesz sie. -Po co ten pospiech? - zapytal Ron. Przez chwile twarz Sylvii wyrazala obawe. Zdawalo sie, ze dziewczyna cos ukrywa. Male swiatlo odleglej latarni sprawialo, ze wszystko dookola wydawalo sie bezbarwne, mdle i ulotne. -No, chodz! - powtorzyla usmiechajac sie przy tym sztucznie. - To wspanialy hotel. Zobaczysz, spodoba ci sie. Ron potrzasnal ramionami i pozwolil sie dziewczynie poprowadzic dalej, gdzie panowala ciemnosc. Mineli przecznice i szli w milczeniu. -Hej, Sylvia! Dziewczyna zatrzymala sie nagle, jakby wyrosla przed nia stalowa bariera. Ron odwrocil sie i ujrzal chlopaka wychodzacego z mrocznego wejscia do kamienicy. Chlopak byl wzrostu Rona. Byl tez w podobnym wieku. Usmiechnal sie. Jego usmiech nie wyrazal sympatii. -Czekalem na ciebie - powiedzial. -Jestem zajeta, Dino. - Glos Sylvii brzmial stanowczo i oschle. Zupelnie inaczej rozmawiala z Ronem. -Mialas pracowac - rzekl Dino. - Stercze tu od pol godziny, moze dluzej. -Innym razem - powiedziala Sylvia. Nie uczynila jednak kroku do przodu. Dino zmierzyl Rona wzrokiem i spytal: -Co to za lalus? Dzialasz na wlasna reke? Wiesz, co powie na to Al, kiedy sie o wszystkim dowie? -Nie musisz mu mowic. -Pozbadz sie tego gogusia - powiedzial Dino nie odrywajac wzroku od Rona. -Splywaj, Dino - rzekla Sylvia. - Pozniej sie zobaczymy. Dino polozyl dlon na piersi Rona i pchnawszy go silnie, powiedzial: -Szoruj, synu! Ona ma cie juz dosyc. Ron zrobil krok do tylu. Poczul wzbierajacy gniew. -Sluchaj... -Powiedzialem, szoruj! - Dino zamachnal sie otwarta dlonia na Rona, ktory upusciwszy paczke z odzieza na ziemie, zablokowal cios Dina i wyprowadzil cios w splot sloneczny napastnika. Dino otworzyl szeroko oczy i zgial sie wpol. Po chwili jednak sie wyprostowal. W rece trzymal noz, ktorego ostrze blyszczalo w mdlym swietle latarni ulicznej. -Dino, nie - krzyknela Sylvia. -Stul pysk! - warknal Dino. - Ty tez dostaniesz za swoje. Rona ogarnela wscieklosc. Ten facet mial zamiar skrzywdzic Sylvie. "Ale najpierw bedzie musial powstrzymac mnie!" - pomyslal Ron. Ron nie czul strachu. Sam sie temu dziwil. Czul sie tak, jakby byl na treningu karate, u siebie na prowincji. Zupelny spokoj. Nawet gniew wzmagal jego pewnosc siebie i jasnosc mysli. Dino byl tego samego wzrostu co Ron. Mial jednak drobniejsza sylwetke, wygladal na niedozywionego. Jego wzrok wydawal sie metny. A ruszal sie jak slon. Ten zamaszysty cios, ktorym chcial skarcic Rona, byl tak niezdarny, ze nawet dziecko na treningu karate dla poczatkujacych usmialoby sie z niego do lez. Teraz Dino mial noz. Ron natychmiast przypomnial sobie wskazowki trenera: "Nigdy nie czekaj, az uzbrojony przeciwnik uczyni pierwszy ruch". Ron zamarkowal uderzenie w twarz. Dino zareagowal tak, jak Ron sie tego spodziewal: uskoczyl nieco do tylu i podniosl noz wyzej. Ron kopnal przeciwnika w tulow tak silnie, jakby chcial roztrzaskac drewniany kloc. Dino zachwial sie na nogach i runal na chodnik. Lezal bez ruchu. Sylvia miala otwarte usta. Jej oczy wyrazaly strach. -Szybko! - powiedziala patrzac na nieprzytomnego Dina. - Splywajmy stad! Ron kopnieciem wrzucil noz do rynsztoka, po czym schylil sie i podniosl z ziemi paczke z odzieza. -Chcial ci zrobic krzywde - rzekl Ron. Sylvia wciaz drzala. -On... ma za dlugi jezyk. Al nie pozwolilby mu mnie tknac. Dino dobrze o tym wie. -Kto to jest Al? -To... moj przyjaciel. Teraz, gdy juz bylo po wszystkim, Ron czul sie wysmienicie. Byl podekscytowany walka. Przeciez wygral. Uratowal Sylvie i siebie. Niczym swiety Jerzy, ktory pokonal smoka. -A oto i hotel - powiedziala Sylvia. Zatrzymali sie przy wejsciu. Hotel sprawial wrazenie zaniedbanego. Byl maly. Nad drzwiami wejsciowymi wisial maly baldachim, na ktorym znajdowal sie rzad kolorowych zarowek. Wiekszosc z nich nie swiecila. Ron poczul, ze Sylvia obejmuje go mocno za ramie. -Sluchaj - rzekl Ron. - Nie boisz sie, ze ten facet bedzie cie niepokoic? Potrzasnela glowa. -Nie wiem. On sie czasami zachowuje jak szaleniec. Po prostu wpada w szal, jakby byl dzikusem. Po chwili zastanowienia Ron odparl: -W takim razie, coz, moze pojdziesz ze mna do mojego pokoju? Wrocisz do domu pozniej, gdy juz nic ci nie bedzie grozilo. Sylvia popatrzyla na Rona wzrokiem, w ktorym wciaz jeszcze krylo sie duzo leku. -Zgoda, Ron. Weszli do wewnatrz. Nie bylo tu recepcjonisty. Powital ich automat obslugujacy ksiazke meldunkowa. Ron napisal swoje nazwisko na plastikowej karcie, ktora wyrzucil automat. Odezwal sie nagrany na tasmie glos: -Piecdziesiat dolarow, prosze. Ron wsunal banknot w odpowiedni otwor. Wlozyl tam rowniez plastikowa karte ze swym nazwiskiem. Karta i banknot zniknely natychmiast, wessane przez automat. Zaraz potem blysnal flesz aparatu fotograficznego. Po krotkiej chwili do malego kosza, ktory znajdowal sie obok automatu, zsunely sie klucze do pokoju. Winda zawiozla ich na czterdzieste drugie pietro. Szli potem dlugim ciemnym korytarzem, az znalezli pokoj, ktorego numer widnial na kluczu. Chodnik pokrywajacy podloge w korytarzu byl podarty i wyplowialy. Dekoracje scienne, powieszone chyba przed stu laty, rowniez stracily barwy, tak ze trudno bylo odczytac z nich jakakolwiek tresc. Kinkiety dawaly mdle, ponure swiatlo. Ron zauwazyl, ze Sylvia stoi przytulona do jego ramienia i drzy. -No, juz dobrze - szepnal jej do ucha. - On ci nic nie zrobi. Milczala. Otworzyl drzwi. Gdy weszli do pokoju, swiatlo zapalilo sie automatycznie. Sylvia rozejrzala sie dookola, po czym polozyla paczke Rona na lozku. Ron zamknal drzwi i zatrzasnal blokade bezpieczenstwa. Potem rzucil okiem na sprzety znajdujace sie w pokoju. Zauwazyl duze lozko, stojacy obok nocny stolik i miske, szafe z kilkoma szufladami. Okno bylo tak brudne, ze nic nie mozna bylo przez nie dojrzec. Na scianie, nad komoda wisialo lustro. Tuz obok znajdowal sie wbudowany w sciane ekran telewizora. W pokoju nie bylo zadnych krzesel. Siedziec mozna bylo jedynie na lozku. Wszystko sprawialo tu wrazenie zniszczonego, zuzytego. -Jak na pokoj za piecdziesiat dolarow to zadna rewelacja - mruknal Ron. Sylvia zblizyla sie do niego. -Ron, byles taki dzielny... wiesz, z tym Dinem. Taki dobry, silny... Zarzucila mu ramiona na szyje. Przez moment Ron czul pragnienie, aby uciec, zniknac. Po chwili jednak objal mocno jej cialo ramionami i zaczal ja calowac. Zapomnial, ze poza nimi dwojgiem istnieje jakikolwiek swiat. Ron otworzyl oczy i leniwie rozejrzal sie dookola. Przez chwile nie mogl sobie uswiadomic, gdzie jest. "Jestem wiec w Nowym Jorku" - przypomnial sobie i usiadl. -Sylvia! - zawolal po chwili. Odpowiedziala mu cisza. Wstal szybko z lozka i ruszyl w strone lazienki. Zajrzal do srodka. Nie bylo tam nikogo. Odeszla. Spojrzal za okno. Bylo jeszcze ciemno. Z recznego zegarka odczytal godzine; byla druga. "Na pewno poszla do domu - pomyslal. - Ale gdzie ona mieszka? I dlaczego wyszla nie powiedziawszy nawet slowa?" Popatrzyl dookola w nadziei, ze znajdzie kartke z wiadomoscia. Potem przypomnial sobie o Dinie i poczul niepokoj. "Moze wyszla kilka minut temu - przyszla mu do glowy nagla mysl. - Moze zlapie ja jeszcze na ulicy. Nie powinna chodzic sama, gdy ten typ czai sie w poblizu." Ubral sie szybko i wyszedl z pokoju. Zdawalo mu sie, ze winda umyslnie wlecze sie wiozac go na dol. Przemknal przez hol glowny i jak burza wybiegl na ulice. Nagle poczul silne uderzenie w glowe, tuz za uchem. Zdawalo mu sie, ze stacza sie gdzies w dol. Zadnego bolu. Plytki chodnika zblizaly sie coraz bardziej, bardziej... Upadl. Zobaczyl pare brudnych bosych stop. Probowal sie podeprzec ramieniem i wstac, ale ktos kopnal go w reke. Ron znowu runal na chodnik. Twarz i ramiona, ktore zderzyly sie z betonowym chodnikiem przy upadku, poczely straszliwie piec. -Nie probuj sie podniesc, gogusiu - dobiegl go z gory jakis glos. - Bedziesz musial tu jeszcze troche polezec, oj, polezec... Ron rozpoznal glos Dina. Sprobowal odwrocic sie na plecy i spojrzec mu w oczy, ale znowu poczul kopniecie w zebra. Potem ktos uderzyl go w twarz. Cala zgraja rzucila sie teraz na niego, kopiac go i walac piesciami. Kazde uderzenie powodowalo piekielny bol. Obraz przed oczami zaczynal mu sie zamazywac. Do uszu nie docieraly juz zadne dzwieki. Kazda chwila zdawala sie byc calym wiekiem. Potem nie czul juz nic... Przytomnosc przywrocilo mu slonce, ktorego promienie wdzieraly sie pod spuchniete powieki Rona. Chlopak otworzyl oczy. Przynajmniej probowal je otworzyc. Jedno wciaz bylo jednak zamkniete. Opuchlizna nie pozwalala uchylic powieki. Napastnicy przywlekli go nieprzytomnego pod sciane hotelu. Musial tu tkwic od kilku dobrych godzin. Byl dzien. Obok niego przemykali przechodnie. Niektorzy z nich patrzyli przez chwile na Rona, ale zaraz potem odwracali wzrok. Inni nawet nie zadawali sobie trudu, by rzucic na niego wzrokiem; szli szybkim krokiem patrzac przed siebie. -Pomocy... - usilowal zawolac Ron. Jednakze jego usta i gardlo byly tak bardzo obolale, ze udalo mu sie wydac jedynie jakis przerazliwy jek. Ron popatrzyl na siebie. Jego buty zniknely. Ubranie mial porwane i poplamione krwia. Probowal poruszyc noga; piekielny bol w calym ciele go powstrzymal. Jedna reke mial opuchnieta i sina; nie mogl poruszac palcami. Wiedzial, ze kieszenie ma puste. Zabrano mu wszystko, co posiadal: klucze, pieniadze, karte kredytowa, dowod osobisty. Powoli, z bolem, probowal wstac. Nogi odmowily mu posluszenstwa. "Musze do hotelu... - myslal chaotycznie. - Do hotelu... nie moge tu tkwic..." Pelzal niezdarnie w strone drzwi hotelowych. Przy kazdym poruszeniu sie jego cialo przeszywal bol. Mijaly go setki ludzi. Wiekszosc z nich byla przyjezdnymi, tak jak on. Nikt sie jednak nie zatrzymal, aby mu pomoc. Udalo mu sie wreszcie otworzyc drzwi i wejsc do hotelu. Zaraz potem upadl na chodnik podlogowy i ponownie stracil przytomnosc. Kiedy sie ocknal, zobaczyl, ze jest sam. Zblizyl sie do automatu-recepcji i wyjakal: -Pomocy... Wezwijcie... pogotowie, policje... Maszyna nie odpowiedziala nawet slowem. Ron poczul, ze w glowie wszystko mu wiruje w zawrotnym tempie. Nagle uswiadomil sobie, ze ma do czynienia z tepa, zaprogramowana maszyna. Wzial gleboki, choc nierowny oddech. -Daj mi... klucz... klucz do mojego pokoju - wybelkotal przez opuchniete usta. -Czy jest pan gosciem hotelowym? - odezwala sie maszyna skrzeczacym glosem. Nawet oddychanie sprawialo Ronowi bol. Chlopiec siedzial na podlodze, oparty plecami o automat. Kiwnal glowa i odparl: -Tak... Ronald Morgan... -Prosze stanac na wprost kamery, abysmy mogli porownac panska twarz z obrazem zarejestrowanym na tasmie. Robimy to w celu zapewnienia ochrony naszym gosciom. -Ale ja... Ron wiedzial, ze nie ma sensu spierac sie z bezduszna maszyna. Udalo mu sie wstac. Oparl sie bezwladnie o automat. Potem ustawil sie naprzeciw kamery. Uslyszal klik. Zastanawial sie, czy maszyna rozpozna w nim Ronalda Morgana. -Morgan, Ronald... pan Morgan. Doba hotelowa minela o godzinie jedenastej. Zaplacil pan tylko za jedna noc. -Ale przeciez... -Moze pan wrocic do pokoju za oplata piecdziesieciu dolarow. -Oni mi zabrali... -Piecdziesiat dolarow, prosze. -Ale... -Piecdziesiat dolarow, prosze. Ron poczul, ze opuszczaja go sily. Przed oczami zobaczyl mrok. Bezwladnie osunal sie na podloge. Obudzil go dzieciecy glos. Jakis chlopiec spiewal piosenke. Ron stwierdzil, ze dzieciak mial najwyzej szesc lat. Slowa piosenki nie mialy zadnego sensu. Ron pomyslal, ze chlopiec spiewa w jakims obcym jezyku, a moze to nie byl zaden jezyk; ot, zlepek dzwiekow bez znaczenia. Chlopiec mial cienki, wysoki glos. Przybral powazny wyraz twarzy, jakby jego piosenka mowila o czyms bardzo wznioslym. Mial duze ciemne oczy. Jego krecone wlosy byly czarne. Podarte ubranie zakrywalo wychudzone cialo o oliwkowej skorze. Siedzial na podlodze wsrod mnostwa smieci; papieru, puszek, szmat. Byl tu nawet but bez podeszwy. Kolana mial przyciagniete pod brode. Ramionami obejmowal drobne kostki u stop. Spiewal kolyszac sie do przodu i w tyl. Ron rozejrzal sie dookola nie poruszajac glowa. Zauwazyl, ze pokoj, w ktorym sie znajdowal, jest maly, niczym cela wiezienna. Tynk na suficie byl tak popekany, ze przypominal mape samochodowa. Ze scian poodpadaly kawalki tynku. Ron sprobowal podeprzec sie na lokciu. W glowie wciaz mu wirowalo. Bol jakby zelzal. -Hej! Obudzil sie! - wrzasnal chlopczyk, po czym wstal szybko i wybiegl z pokoju. Ron zdolal podniesc tulow. Siedzial teraz na brudnym, podartym materacu. Nogi mial okryte poplamionym kocem. W pokoju nie bylo okien, tak wiec Ron nie wiedzial, czy jest noc, czy tez dzien. Na scianie wisialo pekniete lustro. Ron zastanawial sie, jak bardzo zwierciadlo moze znieksztalcac obraz. Twarz Rona wygladala bowiem okropnie. Mial ogromnego sinca pod prawym okiem, lewe oko zas zakrywala duza opuchlizna. Rowniez lewa kosc policzkowa mial zupelnie sina. Uniosl lewa dlon i spostrzegl, ze opuchlizna nie zniknela. Mogl jednak teraz poruszac lekko palcami. Znaczylo to, ze nie bylo zlamania kosci. Czul, ze ma cialo zlane potem. W pokoju bylo goraco jak w piecu; brakowalo wentylacji. W drzwiach, przez ktore wybiegl chlopiec, stanela czyjas postac. Byla to Sylvia. -Ty... - zaczal Ron. Zaraz jednak zdal sobie sprawe, ze nie wie, co powinien powiedziec. Dziewczyna podeszla do niego i uklekla kolo materaca. -Tak sie balam, ze nie przezyjesz. -Co sie stalo? Gdzie jestesmy? Koniuszkiem palca dotknela sinca na policzku Rona. -Biedaku... To Dino. Czekal na ciebie ze swoimi zbirami przed hotelem. -A ja obawialem sie o ciebie. -O mnie? - sprawiala wrazenie zaskoczonej. -Myslalem, ze on bedzie cie chcial skrzywdzic. -O, Ron! Zarzucila mu rece na ramiona. To bolalo. Ron nie wzbranial sie jednak. Sylvia mowila mu cicho do ucha: -Wrocilam do hotelu, zeby zobaczyc, czy z toba wszystko w porzadku. Znalazlam cie w holu. Udalo mi sie wyniesc cie stamtad, zanim wtargnely "stalowe glowy". -"Stalowe glowy"? -No, gliny. W helmach na glowach. - Odsunela sie od niego. - Na pewno jakis turysta ich wezwal. Gdyby cie tam znalezli, wrzuciliby cie do Podziemia. -Przeciez jestem przyjezdny. Nie mogliby tego zrobic. -Nie masz przeciez pieniedzy ani dowodu osobistego, nie masz nic, prawda? -Ale przeciez... -Pomysleliby, ze jestes z jakiegos gangu ulicznego. Albo ze dostales "kota" i dokonales samookaleczenia. -W takim razie... jak sie stad wydostane? Jaki dzis mamy dzien? -Poniedzialek. Swieto Pracy. Bramy zamykaja dzis o polnocy. Otworza je dopiero za rok, gdy sie zaczna letnie wakacje. -Musze sie stad wydostac! - Ron probowal wstac. Sylvia polozyla mu dlon na ramieniu. -Spokojnie, spokojnie. Wydostaniemy cie stad. Al wkrotce tu bedzie. W porzadku? On cos wymysli. Odpoczywaj teraz. Dino niezle cie urzadzil. Ron zmarszczyl brwi. -Ilu ich tam bylo? -Nie wiem - odparla. - Czterech albo pieciu. Moze szesciu. Do pokoju wszedl malec. Mial oczy szeroko otwarte z podniecenia. -Przyszedl Al! Zaraz tu bedzie! - wrzasnal chlopiec, po czym ponownie wybiegl na korytarz. -Al zawsze ma jakies rozwiazanie - powiedziala Sylvia. Ron chcial byc na nogach, gdy Al pojawi sie w pokoju. Sam nie bardzo wiedzial, dlaczego tak mu na tym zalezy. Z trudem podniosl sie z materaca. Sylvia pomagala mu wstac. Chlopiec znowu wbiegl do pokoju. Twarz mial zarumieniona, pokryta potem. -Juz jest! Al juz jest! Ron oczekiwal, ze ujrzy wysokiego, poteznie zbudowanego mezczyzne o wladczym spojrzeniu wodza. Tymczasem do pokoju wszedl chlopak w wieku Rona, jeszcze bardziej wychudzony niz Dino. Przez brode biegla mu szeroka blizna. Wokol oczu mial mnostwo dziwnie wygladajacych zmarszczek. -Aha, to ten frajer, tak? - zapytal Al cichym, spokojnym glosem. -Musi sie stad wydostac przed polnoca, bo w przeciwnym razie... - zaczela Sylwia. -Wiem - przerwal jej Al. - Bierz dziecko i splywaj. -Ale... -No, juz! Sylvia rzucila na Rona spojrzenie pelne obawy. Potem, probujac zdobyc sie na usmiech, powiedziala: -Do widzenia, Ron. -Na razie - odpowiedzial Ron, gdy dziewczyna szla do drzwi. Al zmierzyl Rona badawczym wzrokiem. -Mozesz chodzic? - spytal. -Mysle, ze tak. -W porzadku. Pokaze ci droge do najblizszego przejscia granicznego. To jakies trzydziesci kamienic stad. -Zaraz, zaraz - powiedzial Ron. - Zanim gdziekolwiek pojde, musze dostac moje pieniadze. Razem z dowodem osobistym i karta kredytowa. Al patrzyl na Rona uwaznie, bez slowa. -Zdaje sie, ze wiesz, jak sie tu zalatwia sprawy. Gdzie moge dopasc tego Dina? Mam zawiadomic policje? -"Stalowe glowy"? - Al rozesmial sie glosno. - Gdy ostatnim razem tu weszli, stracili polowe ludzi. W tej okolicy nie bylo ich od lat. -Ale Dino... -Zapomnij o tym! Ciesz sie, ze zyjesz. -Sluchaj - warknal Ron, ktoremu nerwy zaczely odmawiac posluszenstwa. - Dino ukradl mi ponad tysiac dolarow. Al zmarszczyl brwi. Jego twarz miala gniewny wyraz. -Sluchaj, frajerze. Po pierwsze, nikt tu nie ma obowiazku ci pomagac. Zwisa mi, czy zyjesz, czy gnijesz. Wszyscy mamy w nosie. No, poza ta szurnieta Sylvia. -Co, ty... -Po drugie, jesli Dino cos zabral, to nikt mu tego nie odbierze. Jesli chcesz, mozesz z nim stanac do walki. To twoja sprawa. Uwazaj tylko, bo tym razem moze sie to dla ciebie skonczyc nieco gorzej. Lapiesz? Ron zacisnal zeby. -A po trzecie, Dino zabral ci tylko karte kredytowa, dowod osobisty i klucze. Gotowke wziela Sylvia, kiedy spales. -Co takiego? -W hotelu - powiedzial Al. -Lzesz! - Ron poczul, ze drzy ze wscieklosci. -Mam te pieniadze - dodal Al spokojnym glosem. - Naleza do nas. -Sa moje! -Juz nie. Teraz sa wlasnoscia mojego gangu. Tylko dlatego chce cie stad wydostac, ze mam twoja forse. Lapiesz? To tak, jakbys zaplacil za bilet. Nic za darmo. Ron szedl utykajac wyludniona ulica Manhattanu. Bylo gorace pozne popoludnie. Mijal rzedy starych budynkow i oproznione wystawy sklepowe, ktorych okna patrzyly na niego smutnym wzrokiem. Zadnych zaslon, zaluzji. Zadnych przechodniow. Zdawalo sie, ze jest jedyna istota ludzka na Manhattanie. Ostatni zyjacy na Ziemi. Wiedzial jednak, ze w tych ponurych gmachach istnieje zycie; stada wyglodnialych szczurow buszowaly w mrocznych suterenach. "Ukradla mi pieniadze - powtarzal w myslach, jakby ta straszliwa wiesc do niego nie dotarla. - Sprawiala wrazenie wyleknionej, bezbronnej... Taka lagodna, piekna... A to byla jedynie sztuczka. Wyrafinowana gra." Ron poczul bol w stopie. Szedl boso po bruku, na ktorym walaly sie niedopalki papierosow, metalowe puszki, skrawki papieru i szklane odlamki. Z pewnoscia skaleczyl sobie stope na szkle. Jego plecy i zebra wciaz byly obolale. Mogl juz patrzec obojgiem oczu, choc opuchlizna byla jeszcze duza. Potluczona dlon rowniez doskwierala. Nie mogl sie powstrzymac od myslenia o Sylvii. "Oszukala mnie! Byla w zmowie z tym Dinem!" Zaraz jednak przypomnial sobie to cudowne uczucie, gdy trzymal ja w ramionach; wdychal zapach jej ciala i wsluchiwal sie w dzwieczny, pieszczotliwy szept. Zauwazyl na ulicy jakichs ludzi spieszacych w strone bramy. Byli to mezczyzni w srednim wieku. Spostrzegl teraz kilka par. Wszyscy duzo starsi od Rona. Sprawiali wrazenie zmeczonych. Wreszcie ujrzal w dali, przy koncu ulicy, klebiacy sie tlum ludzi. W tym miejscu konczyl sie ciezki szkielet Kopuly Manhattanu. Brama. Bylo tu wiele otwartych sklepow i restauracji. Panowal w nich ogromny ruch. Ludzie robili ostatnie w tym roku zakupy i raczyli sie jedzeniem i piciem, jakby chcieli w ten sposob uczcic pozegnanie z Manhattanem. Wszyscy mieli na twarzach wyraz zdenerwowania, zdawalo sie, ze maja jeszcze tysiace spraw do zalatwienia, ze cos ich gna. "Czy na tym polega dobra zabawa?" - zastanawial sie Ron. Dwie kobiety o siwych wlosach wyszly ze sklepu objuczone plastikowymi torbami z zakupami. Byly tak zajete rozmowa, ze nieomal zderzyly sie z Ronem. Chlopiec odsunal sie na bok i poszedl dalej. Kobiety przez chwile patrzyly na niego uwaznie. -O Boze! Jak on wyglada! - powiedziala jedna z nich. -Co za okropnosc! -To brud czy since? -Co za roznica? - odparla ta druga, po czym obie ruszyly w strone bramy. Ron stal w srodku klebiacego sie tlumu. Ludzie omijali go tak, jak woda omija przeszkode. Patrzyli na jego podarte ubranie i posiniaczona twarz, po czym wymieniali uwagi na temat jego wygladu. Nikt nie odezwal sie do Rona nawet slowem. Ponad glowami tlumu ujrzal bialy helm policjanta. Zaraz potem zauwazyl Sylvie. Przeciskala sie przez gesty tlum z zatroskana twarza, rozgladajac sie uwaznie dookola. Szukala kogos. "Czyzby wypatrywala mnie?" - pomyslal, po czym ogarnely go jednoczesnie szczescie, zlosc i niepokoj. Natychmiast ruszyl w strone Sylvii. Dziewczyna rowniez go spostrzegla. Po chwili stali naprzeciwko siebie. -Balam sie, ze nie zdaze - powiedziala Sylvia, nie mogac zlapac tchu. -Nie mam wiecej pieniedzy - odparl szorstko Ron. Sylvia przez chwile milczala. Tlum napieral. Trzeba bylo uwazac, aby nie dac sie zepchnac. -Al ci powiedzial, prawda? -Tak. Wzruszyla jedynie ramionami. -A co, moze sklamal? Sylvia potrzasnela glowa. -Nie, powiedzial prawde. To ja zabralam ci pieniadze, gdy spales. Ron nie wiedzial, co powinien teraz zrobic, co powiedziec. Stal wiec bez slowa posrod tloczacych sie ludzi. Tlum gestnial; gwar sie potegowal. Ron czul, ze glowa peka mu z bolu. Samochody i autobusy wypelnione pasazerami pedzily wzdluz ulicy. Bylo goraco. W powietrzu unosil sie kurz. -Po co tu przyszlas? - rzucil niedbalym glosem. -Zeby cie ostrzec. -Ostrzec mnie? -Oni cie nie przepuszcza przez brame bez dowodu osobistego. "Stalowe glowy" wrzuca cie do Podziemia. -Co to jest Podziemie? Sylvia rzucila spojrzenie nad glowami ludzi w strone policjanta w bialym helmie. -To cos w rodzaju wielkiego wiezienia. Podziemie jest stare i stechle. Nikt stamtad nie wychodzi. Nikt. -Nie moga tego zrobic - rzekl Ron. -Zapewniam cie, ze moga - odparla Sylvia. W oczach miala lek. - Myslalam, ze Al oddal ci dowod osobisty. Teraz wiem, ze Dino ma go u siebie. Powiedzial, ze chce go sprzedac za paliwo. Bez dowodu nie przejdziesz przez brame. Pomysla, ze jestes jednym z nas. Sylvia mowila powaznym glosem. -Naprawde mieszkacie tu przez caly rok? - zapytal Ron. -Tak. Nie mozemy sie stad wydostac. -Ale... dlaczego Al mnie nie ostrzegl? Dlaczego wyslal mnie prosto w rece policji? Mowilas mi... -Dla Ala to nie mialo znaczenia. Chcial sie ciebie pozbyc. -A dla ciebie ma to znaczenie? Sylvia zmarszczyla brwi. -Ja... nie chce, by ktokolwiek dostal sie do Podziemia. Tam sie pozostaje na zawsze. Przez chwile Ron milczal. -W takim razie musze odebrac moj dowod osobisty od Dina. -Ja mu go odbiore - powiedziala Sylvia. -W jaki sposob? -Poradze sobie, nie martw sie. Scisnal ja mocno za ramie. -Tak samo, jak poradzilas sobie z moimi pieniedzmi? Sylvia wyrwala sie z uscisku Rona i odrzekla: -Moze. Ron potrzasnal glowa. -Nie. Ja sam mu go odbiore. Jesli bedzie trzeba, pogruchocze kosci temu draniowi. Dalej! Ruszyli przez tlum w strone, z ktorej oboje przyszli. -W takim stanie nie mozesz stanac do walki z Dinem - rzekla Sylvia. -Jedna reka rozwale mu leb. -Nie...nie mozesz... Ron nie sluchal jej. Szedl naprzod. Sylvia kroczyla obok niego bez slowa. Szli w gore ulicy i oddalali sie od bramy i rozgoraczkowanego tlumu. Mineli hotel. Jakas rozesmiana para zabawiala sie rzucaniem z okna mebli. Przechodnie kleli i zlorzeczyli rozbawionej parze. Jakas kobieta upadla nieprzytomna. Inni przechodnie grozili piesciami wesolkom z hotelowego okna. Po chwili pojawil sie samochod policyjny. Czterech mezczyzn w stalowych helmach wysiadlo z wozu i pospieszylo w strone wejscia do hotelu. -Oni chyba oszaleli - zauwazyl Ron. -To ich ostatni wieczor. Nie tylko ich ogarnia teraz szal. Zapowiada sie burzliwa noc. Ron pokiwal glowa. "A gdy wroca do domow, znow beda obowiazkowymi urzednikami i kochajacymi ojcami rodzin. Az przyjdzie kolejne lato..." - pomyslal i zaczal sie zastanawiac, jak jego ojciec spedzal czas, gdy Ron zasiadal przed ekranem telewizora w nowojorskim hotelu. Z jednego okna w hotelu wydobywal sie dym. Jakas kobieta wrzeszczala wnieboglosy. Ron uslyszal ryk rozgniewanego mezczyzny. -Zaczelo sie - powiedziala Sylvia. Szli dalej. Ron zapomnial o zmeczeniu, poniewaz coraz bardziej dokuczal mu glod. Po raz pierwszy w zyciu doswiadczal tego uczucia. To bylo bolesne. Wozy policyjne krazyly po ulicach, ktore stawaly sie coraz bardziej wyludnione. Wkrotce Ron i Sylvia znalezli sie w tej czesci miasta, ktora sprawiala wrazenie zupelnie opuszczonej przez ludzi. Szli w milczeniu. W pewnej chwili Sylvia zapytala: -Pewnie myslisz, ze jestem zlodziejka? -A co, chcesz zebym cie podziwial... po tym, jak ukradlas mi pieniadze? -Ja... - Sylvia byla zmieszana. - Ron, nie wiem, co mam ci powiedziec. Nie chce, zebys zle o mnie myslal. Ron nie odpowiedzial. Przyspieszyl. Sylvii trudno bylo dotrzymac mu kroku. -No, dobrze - mowila dziewczyna - rabnelam ci forse. Ale... to nie ma nic wspolnego z tym, ze mi sie podobasz czy nie. Rozumiesz? Forsa to forsa, a my to my. -To byly moje pieniadze. Ja ci zaufalem. -Tak, ale ja, Al i inni potrzebujemy ich bardziej niz ty. -Czy to byl dla ciebie wystarczajacy powod, aby mi je ukrasc? -Zabralam je dla Daveya. To jeszcze dziecko. Musi miec co jesc przez zime. -Nie lepiej wziac sie za prace? Popatrzyla na Rona jak na szalenca. -Prace? A jak ja moge dostac? Wszystkie posady zajmuja ludzie spoza miasta. Przyjezdzaja tu na dwa miesiace w lecie, a za zarobiona forse zyja sobie wygodnie przez reszte roku. -Ty tez moglabys ubiegac sie o prace? - Nie dawal sie przekonac Ron. - Sa przeciez biura zatrudnienia, gdzie mogliby ci cos zaproponowac. Sylvia zatrzymala sie nagle. -Ron, czy ty naprawde nic nie rozumiesz? Nie mamy dowodow osobistych. Nie istniejemy! Dla "stalowych glow", komputerow i calego swiata poza Kopula Manhattanu nie istniejemy! Jesli ktos z nas wpadlby im w lapy, natychmiast znalazlby sie w Podziemiu. Ron poczul, ze jego czolo marszczy sie mimowolnie, jakby ten skurcz mial ulatwic mu zrozumienie tego, co mowila Sylvia. -Czy chcesz przez to powiedziec, ze zyjecie tu przez okragly rok, a rzad... zupelnie nie troszczy sie o wasz los? -Wlasnie. Al, Dino i reszta naszego gangu, tak samo jak wielu innych ludzi, rowniez doroslych... Wszyscy mieszkamy tu przez caly rok. -Ale to wbrew prawu! Manhattan jest zamkniety przez wieksza czesc roku. Przeciez przed laty ewakuowano Nowy Jork... -Mowisz o prawie! - rozesmiala sie Sylvia. - Od teraz az do lipca w przyszlym roku nie bedzie tu panowalo zadne prawo. W naszym rewirze szefem jest Al. Kazdy gang ma szefa i swoj rewir. Ron zaczal rozumiec. -A za mieszkanie sluzy wam ta... szczurza nora, ktora mialem okazje zwiedzic? Sylvia potwierdzila skinieniem glowy. -Tak. To nasz dom. Teraz wiesz, po co nam byly potrzebne twoje pieniadze. Dzieki nim przetrwamy zime. Starczy nam na jedzenie i wszystko, co potrzebne do przezycia. -Ale, przeciez ty nie musisz zyc w ten sposob! - odparl przerazony Ron. -Wszyscy zyjemy w ten sposob - odparla chlodno Sylvia. -Dobrze, ale teraz juz nie musisz - rzekl Ron bez zastanowienia. -Nie pozwole ci - dodal, po czym przyspieszyl kroku. -Nie moge odejsc, Ron. Nie moge! -A czemuz to? W oczach Sylvii mozna bylo wyczytac lek. -Nie mam dowodu osobistego. Nie wpuszcza mnie przez brame. Wtraca mnie do Podziemia. -Nie zrobia tego - odparl stanowczo Ron. - Dino zwroci mi dowod, a ja zawiadomie policje, ze przybylas tu ze mna, a dokumenty ci skradziono. Przeprowadze cie przez brame. -Nie moge -Dlaczego? -Chodzi o Daveya. -O tego dzieciaka? Sylvia skinela glowa i dodala: -Ma tylko mnie. Nie zostawie go na pastwe losu. Ron spojrzal na przegub reki i natychmiast przypomnial sobie, ze Dino polakomil sie rowniez na zegarek. -No, pospiesz sie. Czas nagli. Zabierzemy chlopca ze soba. -Co takiego? -Pojdzie z nami. No juz! Szla przez chwile bez slowa, po czym zapytala: -Naprawde chcesz to zrobic? -Tak. -Davey poszedlby z nami? -Nie pozwole, zebyscie tutaj zgnili. -Urodzilismy sie tutaj. Dotad dawalismy sobie jakos rade. Ron potrzasnal glowa. W spojrzeniu Sylvii bylo cos zabawnego. Budynek, w ktorym znajdowalo sie mieszkanie Sylvii, okazal sie bardziej brudny i zaniedbany, niz Ronowi wczesniej sie zdawalo. Przed laty miescila sie tu fabryka. Budynek mial dwanascie pieter i wystawal ponad rzad podobnych gmachow, o dwa pietra nizszych, stojacych przy tej samej ulicy. Po przeciwnej stronie waskiej ulicy znajdowal sie garaz, ziejacy pustka niczym olbrzymia gardziel. Okna na parterze byly zabite drewnianymi deskami, pokrytymi graffiti, ktorych tresci Ron nie mogl zrozumiec. Na niskim stopniu przed wejsciem siedziala grupa ponurych chlopakow. Jeden z nich powiedzial cos do Sylvii w obcym jezyku. Ron uczyl sie hiszpanskiego w szkole, niewiele jednak zrozumial z wypowiedzi chlopaka. Sylvia odparla cos w tym samym jezyku. Chlopcy rozesmiali sie glosno. -Co on powiedzial? - spytal Ron, gdy wraz z Sylvia przestepowali prog drzwi wejsciowych. -Nic waznego. Pokoj Sylvii znajdowal sie na czwartym pietrze. Szli drewnianymi, skrzypiacymi schodami. Bylo goraco i duszno. Zanim dotarli na czwarte pietro, Ron byl zlany potem. Jedynym meblem w pokoju Sylvii byla stara drewniana skrzynia stojaca w rogu, obok materaca zaslonietego do polowy brudna narzuta. Sciany byly porysowane, w niektorych miejscach poodpadal tynk. Ilustracje z czasopism wywieszone na scianach mialy z pewnoscia za zadanie zakryc najwieksze dziury. Ron stal przy drzwiach, podczas gdy Sylvia przeszla do pokoju obok. -Daveya nie ma - rzekla. - Zaczekaj chwile, poszukam go. Chcesz cos do picia? Skinal glowa. W gardle czul suchosc. Mial ochote spytac, czy moze dostac cos do zjedzenia. Nie zrobil jednak tego. Sylvia zaprowadzila go do malenkiego pomieszczenia, w ktorym znajdowala sie "kuchnia". Nie bylo tu okien. Przy zamocowanym do sciany blacie stalo rozklekotane krzeslo. Sylvia otworzyla mala lodowke znajdujaca sie na blacie i wyjela plastikowa butelke z sokiem. -Napij sie. Ja sprobuje znalezc Daveya. - Podala sok Ronowi. Butelka byla ciepla. Lodowka na pewno nie dzialala. Ron rozejrzal sie za jakas szklanka. Nie znalazl zadnej. Zauwazyl jedynie zabitego insekta, ktory lezal na blacie; z zesztywnialymi nogami sterczacymi ku gorze. -Zaraz wroce. On jest pewnie na dole. Bawi sie z innymi dzieciakami. Gdy Sylvia wyszla, Ron usiadl na krzesle, ktore zaskrzypialo. Plastikowa butelka lepila mu sie do palcow. Otworzyl lodowke. Nie bylo tam nic. Bylo potwornie goraco. Ron czul, jak strugi potu splywaja mu po calym ciele. Pociagnal duzy lyk soku. Dziwnie smakowal. Ale byl dobry. Wypil jeszcze jeden lyk, po czym wyszedl z kuchni trzymajac butelke w reku. Znalazl sie w pokoju. Rozgladal sie dookola w poszukiwaniu jakiegos okna, ktore moglby otworzyc. Poczul zawrot glowy. "To od goraca" - pomyslal. Nagle plakaty na scianie zaczely wirowac, tanczyc, blyskac tysiacem iskier. Ron potrzasnal silnie glowa. Odkad Dino sprawil mu lanie, nie czul sie jeszcze tak dobrze. Zadnego bolu. Jak dobrze! Zdawalo sie, ze leci w przestworzach, szczesliwy. Plakat wirowal szybciej i szybciej, szybciej... ? ? ? Gdy Ron otworzyl oczy, poczul, ze lezy na materacu, twarza do ziemi. Zauwazyl, ze kolo nosa pelznie jakis obrzydliwy insekt.Wstal. Naprzeciw niego siedziala Sylvia. -Nic ci nie jest? - zapytala. Z jej twarzy mozna bylo odczytac, ze czuje sie winna. Probowal zebrac skolatane mysli. -Dolalas czegos do soku... oszolomilas mnie! -Musialam, Ron. Naprawde... Probowalbys mnie zawlec do bramy... Przez ciebie oboje wyladowalibysmy w Podziemiu. -Ja cie chcialem zabrac do siebie, do domu. -Nie przepusciliby nas przez brame. To byloby szalenstwo. Po raz pierwszy od poczatku pobytu w tym "mieszkaniu" Ron zauwazyl, ze przez brudne okno przebijaja promienie dziennego swiatla. -Ktora godzina?! - wrzasnal. -Jest ranek. Mamy dzis wtorek. Wszystkie przejscia sa juz zamkniete. -Nie, to niemozliwe! Musze sie stad wydostac! - Scisnal dziewczyne za ramie. - Umyslnie mi to zrobilas! Najpierw mnie okradlas, a teraz uwiezilas mnie w tej norze! Nie sprawiala wrazenia wystraszonej. Nie okazala nawet bolu, jaki jej sprawial uscisk Rona. -Ron, uwierz mi, bardzo cie lubie. "Stalowe glowy" przy bramie nigdy by ci nie uwierzyly. Musisz najpierw odzyskac swoj dowod osobisty, zanim Dino go sprzeda. Ron popatrzyl na nia przenikliwie. -Musze nadal szukac Daveya - rzekla Sylvia i wyszedlszy, zostawila Rona samego w ponurym pokoju. Ron podszedl wolno do okna. Przez brudne szyby widac bylo jedynie zniszczona elewacje przyleglego budynku. W jego glowie klebily sie chaotyczne mysli. "Nie moge utkwic tu na caly rok! Musi byc jakies wyjscie z tej sytuacji! Ojciec zawiadomi policje. Beda mnie szukac. Egzamin Narodowy... Musze dokonac wyboru drogi, rozpoczac nowy etap nauki..." Nagle przyszla mu do glowy mysl, jak zareagowaliby jego rodzice, gdyby przyprowadzil do domu Sylvie. Trudno mu bylo wyobrazic to sobie. Tylko jednego byl pewny: nie pozwoliliby jej zostac. Oddaliby ja w rece policji. Moze to lepiej, ze zostala tutaj. W tej chwili weszla Sylvia, prowadzac Daveya za reke. W drugiej rece taszczyla torbe z zywnoscia. Wszyscy troje usiedli na podlodze. Dziewczyna wyciagnela z torebki bulki, ser oraz plastikowe pojemniki z plynem przypominajacym kawe. -Gdzie to dostalas? - zapytal Ron. Sylvia ugryzla kawalek bulki i odparla: -Na pierwszym pietrze. Al urzadzil tam sklad wszystkiego, co zostawili po sobie turysci. "Ukradla" - pomyslal Ron. Mimo to jadl z apetytem, jak nigdy dotad. -Musimy sklonic Ala, zeby cie przyjal do gangu - powiedziala Sylvia. - Jak sie nie uda, znajdziesz sie w tarapatach. -Do gangu? -Al jest szefem. Jest teraz gdzies na rewirze. Wroci w nocy. -A co ja mam robic przez caly dzien? -Zostan tutaj. Dino jest w poblizu. Jesli cie spotka, znowu sie zacznie. -Dino mocno bije - powiedzial Davey cicho. - Bije mnie, gdy jestem niedobry. Ron spojrzal na chlopca, po czym popatrzyl na Sylvie pytajacym wzrokiem. -On bije Daveya? Sylvia odpowiedziala skinieniem glowy. Na jej twarzy malowalo sie zatroskanie. -Dlatego bedzie lepiej, jesli obaj spedzicie ten dzien tutaj. -A co z toba? -Bede w poblizu. Najpierw przyniose troche zywnosci. Szkoda, ze ta cholerna lodowka nie dziala. Mozna by ja zapelnic i nie biegac po jedzenie dwa razy dziennie. -Moze uda mi sie ja naprawic - powiedzial Ron. - Sa tu jakies narzedzia? -Ja wiem! - wrzasnal Davey. - W suterenie jest duzo narzedzi. Widzialem je, jak bawilem sie z Eddiem. -Pojdziemy zobaczyc - powiedzial Ron i natychmiast chcial ruszyc na dol. -Zaczekaj. - Sylvia zatrzymala go, polozywszy mu dlon na ramieniu. - Davey, zejdz na dol i przynies tyle narzedzi, ile zdolasz udzwignac. Tylko nie mow nikomu, ze Ron tu jest. Zrozumiales? Chlopiec kiwnal glowa. Popatrzyl przez chwile na Sylvie, po czym przesunal wzrok na Rona. -W porzadku. Bede cicho - odparl powaznie Davey. Sprawial wrazenie bardzo podnieconego. Tak wiec Ron spedzil popoludnie rozbierajac lodowke na czesci. Pozwolilo mu to nie myslec przez jakis czas o domu; o rodzicach i Egzaminatorze. Davey przykucnal obok. W milczeniu przygladal sie pracy Rona. Widac bylo, ze jest bardzo przejety. Sylvia wyszla po poludniu. Ron wiedzial juz wtedy, na czym polegala awaria lodowki. Wszystkiemu byl winien brud. Davey znalazl jakies szmaty, ktorymi Ron wyczyscil mechanizm lodowki; czesc po czesci. Davey staral sie pomagac, chociaz Ron musial wszystko po nim poprawiac. Gdy lodowka zaczela dzialac, Davey klasnal w dlonie i zawolal radosnie: -Udalo nam sie! Ron usmiechnal sie i pogladzil chlopca po wlosach. Po poludniu gorac sie potegowal. Trudno bylo wytrzymac. Gdy Ron wszedl do przyleglego pokoju, zauwazyl klimatyzator zamontowany pod oknem. -Davey, przynies narzedzia - zawolal. Gdy uporali sie z robota, zapadl zmierzch. Awaria klimatyzatora rowniez spowodowana byla brudem. Poza tym uszkodzona tam byla cewka silnika i kilka laczy. Ron poszedl z chlopcem pietro wyzej, i z klimatyzatora znajdujacego sie w pustym pokoju wymontowal brakujace czesci. -Nie mow tylko Sylvii, ze wyszlismy z mieszkania - powiedzial Ron chlopcu. - Bardzo by sie gniewala. -W porzadku, Ron. To bedzie nasza tajemnica - odparl, po czym usmiechnal sie szeroko, ukazujac dwa rzedy obrzydliwych, zepsutych zebow. Na ten widok Ron omal nie dostal ataku mdlosci. Gdy Sylvia wrocila do mieszkania, powital ja mily chlod. Ron tymczasem poczul straszliwy glod. -Jak tu przyjemnie - powiedziala zachwycona Sylvia. - Jak to zrobiles? -Ron i ja... naprawilismy lodowke i klimatyzator - odparl z zapalem Davey. -Ojej! - zawolala dziewczyna, podajac chlopcu plastikowa torbe z zywnoscia. - To wspaniale. - Podeszla do Rona i pocalowala go w policzek. - Zjedzmy cos teraz. Al przyjdzie pozniej. Kolacja skladala sie jedynie z kilku kawalkow zimnego miesa i butelki piwa. Davey rowniez sie napil. Nie bylo nic innego, czym mozna by bylo ugasic pragnienie. -Teraz, gdy lodowka dziala, zawsze bede miala mleko dla Daveya. Ron, czy umialbys naprawic kuchenke elektryczna? Pietro wyzej widzialam taka. Jest zepsuta. Gdyby sie udalo ja zreperowac... Ach, byloby cudownie! Sprobujesz? -Sprobuje - odparl Ron z usmiechem. Davey polozyl sie na podlodze. Zmorzyl go sen. Sylvia podniosla chlopca i polozyla go delikatnie na materacu. Potem nakryla go kocem. Materac i koc byly tak brudne, ze Ronem wstrzasnal dreszcz obrzydzenia. -To bystre dziecko - powiedzial cicho Ron. Sylvia skinela glowa. Nagle ktos zapukal do drzwi, po czym wszedl nie czekajac na odpowiedz. Byl to Al. Mial wyraz gniewu na twarzy. -A wiec wrociles? - rzucil na powitanie. Zanim Ron zdazyl odpowiedziec, Sylvia powiedziala: -To ja go przyprowadzilam spod bramy. Chciales, zeby go gliny dopadly. Przez chwile Al stal bez slowa u drzwi. Potem spojrzal na pograzonego we snie chlopca i cicho zamknal drzwi. -No, dobrze. Porozmawiajmy. Po chwili cala trojka siedziala na podlodze w kuckach niczym Indianie. Teraz dopiero Ron spostrzegl zmeczenie malujace sie na twarzy Ala. -Sluchajcie - zaczal Al. - Nie stac nas na to, aby zywic jeszcze jedna gebe przez cala zime. Dlatego chcialem sie ciebie pozbyc. I tak nam trudno bedzie wyzyc. Lapiesz? Ron zdawal sobie sprawe, ze Al stara sie byc szczery, moze nawet uczciwy. -Co wiec mam robic? - zapytal Ron. Al wzruszyl ramionami. -Wiem tylko tyle, ze nie stac nas, aby cie utrzymac. -Al, on moze sie przydac - wtracila sie Sylvia. - Potrafi naprawiac rozne urzadzenia. Nareperowal klimatyzator i lodowke. Poradzi sobie ze wszystkim. Prawda, Ron? -No, moze nie wszystko... -Zaloze sie, ze poradzi sobie z ta maszyna na dole, ktora ciagle wysiada - ciagnela Sylvia. -Z generatorem - powiedzial Al. -Macie na dole generator? - zapytal Ron. -Dzieki temu jest tu prad. -Ciagle cos tam sie pieprzy - przyznal Al. - Musimy oplacac faceta z innego gangu, zeby robil naprawy. To duzo kosztuje. - Zamilkl na chwile, po czym zapytal: - Umialbys go naprawic? -Musze najpierw go zobaczyc - odparl Ron. - Kiedys naprawialem generatory. -A pistolety maszynowe? - spytal nagle Al. - Poradzilbys sobie? Ron wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Nigdy nie probowalem. Ale jesli ich budowa nie jest zbyt zlozona... Al popatrzyl na niego podejrzliwie. -W porzadku. Zobaczymy. Chodzmy teraz na dol. Obejrzysz generator. Zanim wstali, Sylvia zapytala: -Al, co bedzie, jesli Ron nie poradzi sobie z generatorem? -Bedzie musial sie wyniesc. Albo jest fachowcem, albo nie jest. Jesli sie okaze przydatny, zostanie, jesli nie, wyrzucimy go na bruk. -Zostawisz go na pastwe losu? -Wlasnie. -Przeciez on zginie. Zabija go. Nikomu nie uda sie przetrwac na ulicy bez pomocy innych. -Wiem - odparl Al bez odrobiny wyrafinowania w glosie; znal prawde i zawsze umial ja wyrazic slowami. Generator byl stary. Napedzal go silnik wysokoprezny, ktory wyl, charczal, to znowu piszczal przerazliwie. Ron obejrzal generator, po czym zapytal: -Do licha, skad zdobyliscie tu paliwo do diesla? -Ma sie sposoby - odparl Al. Ron pochylil sie. Ropa trysnela mu prosto w oczy. Zaklal siarczyscie. -Jak czesto sie psuje? - zapytal. Al machnal reka. -Co pare tygodni. Czasami rzadziej, czasami czesciej. Ron zauwazyl, ze poszczegolne czesci generatora byly przymocowane w sposob bardzo prowizoryczny. Cud, ze urzadzenie nie rozlecialo sie jeszcze. Ron podszedl do Sylvii i Ala, ktorzy przez caly czas stali o kilka krokow za nim. -Macie zapasowe czesci? -Powiedz, czego potrzebujesz, a zdobedziemy to - odpowiedzial Al. -W takim razie, w porzadku. -Poradzisz sobie? - krzyknal Al. -Jasne. Taki sam naprawilismy na zajeciach technicznych w szkole. U mnie w domu jest nowszy model... -Dobrze, dobrze. Mozesz u nas zostac, dokad generator nie nawali. Jesli go naprawisz, bedzie klawo. Jesli nie... - Skierowal kciuk dloni ku ziemi w jednoznacznym gescie. -Powinnismy go juz teraz unieruchomic. Wymienimy czesci i nie bedzie sie juz psul. -Unieruchomic go? -Tak. Al potrzasnal glowa. -Nie podoba mi sie ten pomysl. Generator sam sie unieruchamia wystarczajaco czesto. -Ale... Al odwrocil sie i ruszyl na gore. Ron i Sylvia podazyli za nim. Do ich uszu wciaz dochodzil stukot silnika. Ron mial dlonie ubrudzone olejem. -Poszukaj sobie jakiegos pokoju - powiedzial Al, gdy dotarli na parter. - Nie chce, abys mieszkal z moja dziewczyna w tym samym mieszkaniu. Ronowi zaparlo oddech. "Z twoja dziewczyna?" - chcial zapytac, aby sprawdzic, czy sie nie przeslyszal. Spojrzal na Sylvie. Dziewczyna odwrocila wzrok. -Jutro rano chce cie widziec u siebie - dodal Al. - Poszukamy czesci, ktorych potrzebujesz, zeby naprawic generator. Ron skinal machinalnie glowa. Odwrocil sie i ruszyl w strone schodow. "Sylvia jest jego dziewczyna! Dlaczego wiec to zrobila?" Tysiace mysli zaczelo kolatac w rozgoraczkowanej glowie Rona. Tej nocy nie zasnal nawet na chwile. Obudzilo go swiatlo poranka wolno przedzierajace sie przez pobrudzone szyby w oknie. Ron znalazl sobie pokoj, ktory znajdowal sie o pietro ponad mieszkaniem Sylvii. Bylo tam potwornie goraco. Ron jednakze nie przejal sie tym zbytnio; wiedzial, ze poradzi sobie z klimatyzatorem. Lezal teraz nieruchomo na materacu, z rekami podlozonymi pod glowe. Rozmyslal o Sylvii. Nagle drzwi do mieszkania otworzyly sie ze zgrzytem. -Ron? - zabrzmial dzieciecy glos Daveya. -Wejdz dalej, Davey - powiedzial Ron siadajac na materacu. Chlopiec podszedl do Rona i ukleknal naprzeciw niego. -Czesc, Ron! Al powiedzial, ze wyruszamy dzisiaj na akcje! Masz jechac razem z nami. -Na akcje? Davey skinal glowa. Byl tak podniecony, ze caly drzal. -Odprawa gangu odbedzie sie na dachu. Masz tam zaraz isc. Tak rozkazal Al. Po chwili Ron biegl za Daveyem na gore po skrzypiacych schodach prowadzacych na dach. Ponad dwudziestu chlopakow stalo dookola Ala. Budynek, na ktorego szczycie mialo sie odbyc spotkanie, byl najwyzszy w szeregu wiezowcow stojacych wzdluz ulicy. Widac stad bylo przeswitujaca przez mgle monstrualna Kopule Manhattanu. W tym miejscu dawalo sie jednak odczuc cos nienaturalnego, cos dziwnego. Ron uswiadomil sobie, ze pod Kopula nie ma wiatru, zupelnie inaczej niz w jego rodzinnej osadzie, gdzie na dachach budynkow mozna bylo odczuc powietrze smagajace twarz. -O, juz przyszedl - powiedzial Al, ujrzawszy Rona stojacego niepewnie przy drzwiach prowadzacych na dach. Wszyscy zebrani obrzucili Rona badawczym spojrzeniem. -Podejdz tu! - rzekl Al przywolujac Rona reka. To jest Ron. - Al mowil teraz do swoich ludzi. - Jest spoza bramy. Potrafi naprawic rozne urzadzenia. Wejdziemy na rewir gangu Chelsea. Zdobedziemy tam czesci zamienne do generatora. -Przeciez generator dziala - Ron rozpoznal glos Dina i uczynil krok w jego strone. Zauwazyl, ze Dino ma na nogach jego buty. "Dokumentow tez sie pewnie jeszcze nie pozbyl" - pomyslal. -Sluchaj no! - zawolal Al chwytajac Rona za ramie. - W tym gangu nie ma miejsca na osobiste porachunki. Zadnych bojek miedzy czlonkami gangu! Masz ochote sie bic, zaczekaj, az wejdziemy na rewir Chelsea. Oni na pewno nie powitaja nas z usmiechem i nie powiedza: "Bierzcie, co wam potrzebne". Ron stal wiec nieruchomo i rzucal na Dina grozne spojrzenia. Dino zaciskal usta w grymasie wyrazajacym zacieklosc. Al zaczal objasniac plan najazdu na rewir gangu Chelsea, wskazujac palcem dachy odleglych wiezowcow. -Atak nazajutrz po zamknieciu przejscia bedzie dla nich zaskoczeniem - powiedzial jakis chlopak. -Wlasnie - odpowiedzial Al. - Glowne uderzenie pojdzie srodkiem ich rewiru. Poprowadzi je Dino. Beda myslec, ze chcemy zdobyc ich kwatere glowna. -Swinie wystrasza sie, ze ktos chce sie wedrzec do ich chlewa. Zebrani wybuchneli smiechem. -Cisza! - wrzasnal Al. - W tym samym czasie ja, Ron i jeszcze kilku chlopakow wedrzemy sie do magazynow. - Al wskazal reka rzad obskornych budynkow. - Zabierzemy czesci potrzebne Ronowi. Musimy zdazyc, zanim te psy wywachaja, o co nam chodzi. Gdy Al mowil, Ron zaczal sobie uswiadamiac, co mialo sie wydarzyc. Najazd. Prawdziwa walka. Kiedys Indianie napadali tak na miasta na Dzikim Zachodzie, tak rycerze zdobywali zamki. Gang stanowil mala armie, ktora miala sie zmierzyc z inna armia. Niejeden mial zginac. Teraz dopiero spostrzegl pistolety wsuniete za pasy chlopcow zebranych na dachu. Wielu mialo takze noze, lancuchy i inne dziwne przedmioty, ktorych Ron nigdy dotychczas nie widzial. Katem oka dostrzegl takze Daveya i trzech innych, rownie malych chlopcow, ktorzy przykucneli przy drzwiach i wsluchiwali sie z przejeciem w kazde slowo Ala. "Nie moga sie doczekac, kiedy dorosna... - pomyslal Ron. - Kiedy beda wystarczajaco dorosli, aby zginac." -No, dobra. Idziemy - rozkazal Al. Wszyscy ruszyli ku drzwiom prowadzacym na schody. Ron stal w miejscu i przygladal sie przechodzacym obok niego chlopakom. -Cos nie tak, gogusiu? - Ron uslyszal glos Dina. - Strach cie oblecial, co? Nagle Al stanal miedzy nimi. -Dosyc juz, Dino. Ruszaj! Masz prowadzic chlopakow do walki, a nie stac i pieprzyc. -Odpier... sie - mruknal Dino, odwrocil sie i odszedl poslusznie. Al pokrecil glowa. -Zaczyna sie panoszyc. Bedzie go trzeba troche utemperowac. Ron milczal. -No, dobrze, synu - rzekl Al. - Idz za mna. Ron zawahal sie, ale zaraz ruszyl w strone drzwi. "Nie ma sensu sie upierac - pomyslal. - Jak sie nie zgodze, to wyrzuca mnie na bruk. Jesli chce zyc, musze robic, co mi kaza." Jednakze mysl, ze ludzie beda ginac z jego powodu, ciazyla mu jak glaz. Al poprowadzil swoj oddzial w dol ulicy, potem skrecil za rog. Czekala tam na nich stara wojskowa ciezarowka. Wskoczyl zrecznie pod plandeke, po czym wyciagnal reke i pomogl wejsc Ronowi. Pod plandeka bylo osmiu chlopakow. Panowal tam mrok i chlod. Po chwili ciezarowka ruszyla z miejsca. Ron siedzial obok Ala i patrzyl na wymarle ulice, ktore mijali. Zadnych przechodniow, zadnych samochodow. Miasto bylo zupelnie Opuszczone. Pozostaly jedynie gangi. Po pewnym czasie ciezarowka sie zatrzymala. Kierowca nie zgasil jednak silnika. Ron czul szybkie wibracje ciezarowki. W powietrzu unosil sie dziwny zapach przypominajacy wyziewy chemikaliow z pracowni chemicznej w szkole Rona. -Coz te skunksy wyprawiaja? - powiedzial Al, ktory rowniez poczul ostry zapach. -To jest na pewno ich woda kolonska - zauwazyl jakis chlopak. Rozbrzmial gromki smiech. -Spokoj! - rzucil ostro Al. - Czekajcie na sygnal. Zamilkli. Przez kilka minut zaden dzwiek nie zaklocil warkotu silnika. Ron natychmiast rozpoznal uszkodzony zawor. Nagle rozbrzmial wybuch. Ron odruchowo zakryl rekami glowe. -Zaczelo sie! - zawolal Al. - Idziemy! Kierowca uslyszal komende. Wrzucil bieg. Ciezarowka ruszyla z przerazliwym warkotem silnika. Al wstal. Chwycil sie mocno stalowego wsparcia plandeki. Wiatr targal mu wlosy. Po chwili Al usiadl i wrzasnal: -Uwazac teraz! Wszyscy podciagneli kolana do klatki piersiowej i objeli mocno nogi i spletli dlonie na wysokosci kostek u stop. Ron uczynil tak samo. Ciezarowka uderzyla w cos z impetem. Rozlegl sie ogluszajacy huk. Wjechali do wnetrza wielkiego budynku. Silnik rzezil przerazliwie. Nagle ciezarowka sie zatrzymala. Chlopcy powpadali na siebie i potlukli sie bolesnie. Zanim silnik zamilkl, Al zdolal zeskoczyc z ciezarowki na ziemie. -Szybciej, szybciej! - krzyczal. Po chwili stalo obok niego osmiu uzbrojonych chlopakow, ktorzy zaraz potem ruszyli ku bramie rozbitej przez ciezarowke. Al i Ron pozostali na miejscu. -Teraz sprobujemy znalezc to, co nam jest potrzebne. Szybko! Nie mamy na to calego dnia. -Co? Chcesz, zebym to zrobil w piec minut? Jestem w tym magazynie po raz pierwszy. Nie sadzisz chyba, ze... -Przestan paplac! Rob, co do ciebie nalezy, bo... - przerwal mu Al. Ron wzruszyl ramionami i skierowal sie ku scianie, pod ktora zauwazyl mnostwo zelastwa. Al i kierowca ruszyli za nim. W drewnianych skrzyniach, wyraznie oznaczonych napisami, znajdowalo sie duzo czesci zamiennych malej wielkosci, owinietych w przezroczyste plastikowe torebki. Ron mial trudnosci z rozpoznaniem ich. Prawie godzine zajelo mu pladrowanie w skrzyniach i wsrod zelastwa. Co chwila wyciagal jakas czesc, ktora wydawala mu sie potrzebna. Kierowca i Al natychmiast pakowali czesci na ciezarowke. Od czasu do czasu Al ostentacyjnie wyciagal pistolet zza pasa. "Czyzby chcial mi zapewnic bezpieczenstwo? A moze boi sie, ze uciekne?" - zastanawial sie Ron. -Czas sie zbierac! - powiedzial Al. -W porzadku. Mysle, ze mamy juz wszystko, co nam potrzebne - odparl Ron. Nagle rozlegl sie huk wystrzalu, ktory echem odbijal sie od scian magazynu. -Znalezli nas! - rozlegl sie czyjs krzyk. -Idziemy! - rzucil Al, po czym wraz z Ronem popedzil w strone ciezarowki. Ron biegnac dostrzegl napis na wielkiej scianie skrzyni: CHARLESTON TURBOGENERATORMARK VIII Ron zatrzymal sie nagle.-Do licha! Czy mozemy to zaladowac na ciezarowke? -Wielkie to, cholera... - odparl Al. -I ciezkie. Potrzeba szesciu chlopakow, zeby to udzwignac. Ale to by sie oplacilo. Al rzucil okiem w strone bramy, przy ktorej zaczaili sie jego ludzie czekajacy na nieprzyjacielski atak. -Dimmy, Lou, Patsy, Ed, chodzcie tu szybko! Al kazal kierowcy podjechac do miejsca, gdzie stal generator. Ron i Al wraz z innymi zaczeli sie mocowac z ciezarem. Rozlegly sie kolejne strzaly. Slychac bylo krzyki i przeklenstwa. Ktos jeczal z bolu. W koncu udalo sie im zaladowac skrzynie na ciezarowke. Ronowi wydawalo sie, ze stracil czucie w rekach. Wszyscy szybko wskoczyli na ciezarowke. Kierowca ruszyl w strone bramy, a znajdujacy sie przy niej ludzie rowniez weszli na ciezarowke. Jeden z nich byl ranny. Trzeba go bylo wniesc. Piers i twarz mial zbroczone krwia. Jeczal z bolu. Ron patrzyl, jak klada go obok generatora na deskach podlogi ciezarowki. Woz ruszyl naprzeciw swiatlu dnia i lawinie kul nieprzyjaciela. Jedynie Al ostrzeliwal sie z pistoletu maszynowego. Inni przylegli do podlogi. Przerazliwy stukot automatu odbijal sie straszliwym echem w uszach Rona i wdzieral sie do jego mozgu wywolujac bol. Gdy ogien broni maszynowej ucichl, Ron otworzyl oczy. Czul ostry swad wyziewow z automatu. Slyszal, jak powietrze ze swistem wdziera sie pod plandeke przez setki dziur po pociskach. Nagle zauwazyl, ze lezy obok rannego chlopaka. Poczul, ze dlonie i kolana ma ubabrane w dziwnej mazi. Uswiadomil sobie, ze lezy w kaluzy krwi. -Co z nim? - spytal Al. -Nie zyje - odpowiedzial ktos. Ron wychylil glowe spod plandeki. Zaczal wymiotowac. Czul, ze mdlosci wzbieraja w nim coraz bardziej. Opuscily go wszystkie sily. "A wiec to jest ich dzien powszedni? - pomyslal. - Czy i mnie przyjdzie zyc w ten sposob?" Ron byl wiec w gangu. Oficjalna nazwa gangu brzmiala "Stowarzyszenie Dziekczynne". Nikt jednak nie byl w stanie wyjasnic Ronowi, skad wziela sie ta nazwa. Tak naprawde, to nikogo to nie interesowalo. Dla prawie setki chlopakow byl to po prostu "gang Ala". Al byl bowiem ich wodzem, odwaznym, twardym, bezwzglednym, ale rowniez prawym szefem gangu. Oficjalne przyjecie Rona w poczet czlonkow gangu nastapilo dopiero po kilku tygodniach. Ktoregos dnia generator nawalil. Ron naprawil go w ciagu kilku godzin. Al uscisnal wtedy dlon Rona, a rada gangu zebrala sie na dachu i prawie jednoglosnie zaakceptowala kandydature Rona. Jedynie Dino glosowal przeciw. W ciagu kolejnych tygodni Ron poznawal rzeczywistosc, w ktorej przyszlo mu zyc. Chcial wiedziec jak najwiecej o liczebnosci gangu i o mrocznej okolicy, ktora stanowila ich rewir. Wiele czasu pochlanialo mu naprawianie roznych sprzetow; od klimatyzatorow po zardzewiale rewolwery. Wieczorami wychodzil na opustoszale ulice i przygladal sie wysokim, ponurym budynkom. W hotelu miescily sie kiedys fabryki. Niektore stanowily budynki mieszkalne. Na jednym z nich, prawie najmniejszym, widniala tablica: W TYM DOMU URODZIL SIE TEODOR ROOSEVELT, DWUDZIESTYSZOSTY PREZYDENT STANOWZJEDNOCZONYCH Wszystkie szyby w oknach tego czteropietrowego budynku byly wybite. Przednia elewacje przyczernil pozar.Gang liczyl prawie stu czlonkow; dwie trzecie stanowili mlodzi mezczyzni, nastolatkowie lub dwudziestoparoletni mlodziency. Dziewczat bylo okolo trzydziestu. W najazdach na obce rewiry bralo udzial co najmniej dwudziestu ludzi, czasem wiecej. Reszta pozostawala w kwaterze. Ich zadaniem bylo bronic kobiety i dzieci w wypadku naglego ataku. Ron nie bral udzialu w wyprawach na obce rewiry. Byl dla gangu zbyt cenny, by mozna go bylo narazac na smierc. Najazdy odbywaly sie co tydzien. Po nich nastepowaly kontrataki; inne gangi wdzieraly sie na teren Stowarzyszenia Dziekczynnego. W czasie jednego z nich Ron nieomal nie zostal schwytany. Udalo mu sie jednak schronic w suterenie jednego z opuszczonych budynkow. Tkwil tam, dokad strzelanina nie ustala. Mieszkancy sutereny wzbudzali w nim obrzydzenie i strach; bylo tam mnostwo szczurow. Celem niektorych najazdow byla zemsta za najazd dokonany przez inny gang poprzedniej zimy. Potem mszczono sie za najazd, ktory stanowil zemste... I tak bez konca. Ktorejs nocy Dino wybral sie z mala grupka ludzi na obcy rewir, po czym przyprowadzil szesc dziewczyn, z ktorych zadna nie miala wiecej niz pietnascie lat. Rada gangu jednoglosnie uchwalila przyjecie dziewczat do Stowarzyszenia Dziekczynnego. Dziewczeta wcale nie rozpaczaly z tego powodu; sprawialy wrazenie zupelnie obojetnych. Ktoregos dnia Ron siedzial w swoim pokoju i probowal sie uporac z blokada zamka pistoletu maszynowego. Jego pokoj bardziej przypominal warsztat niz mieszkanie. Na polkach, ktore Ron zrobil sam, jesli nie liczyc pomocy Daveya, lezalo mnostwo narzedzi. Pokoj byl zagracony. Jedynie lozko nie ozdobione bylo zadnymi czesciami ani narzedziami. Ron z pochmurna mina rozbieral na czesci pistolet maszynowy. Nienawidzil broni. Musial jednak wykonywac rozkazy Ala. Nagle drzwi sie otworzyly. Do pokoju weszla Sylvia. Mimo ze klimatyzator w pokoju Rona dzialal, zostawila drzwi otwarte. Miala na sobie bluzke bez rekawow i spodnice mini, niegdys bialego koloru. Ron pozostal na krzesle. Wiele trudu kosztowalo go zachowanie obojetnego wyrazu twarzy. -Jak sie masz? - pozdrowil dziewczyne chlodnym glosem. -Czesc. Nie widziales Daveya? -Bawi sie gdzies. Poradzilem mu, zeby nie przesiadywal tu calymi dniami. -Aha. Mysle, ze dobrze zrobiles... Jak ci leci? -Dziekuje - odparl Ron. -Wszyscy cie chwala. Jestes swietnym mechanikiem. Skinal obojetnie glowa. -Nie narzekasz na jedzenie? -Jasne, ze nie - sklamal Ron. Odkad tu przybyl, kazdego dnia byl glodny. Tak samo, zreszta, jak reszta gangu. Puszki, ktore zebrali w czasie wakacji, nie wystarczaly na zaspokojenie glodu. Od czasu do czasu robiono najazdy na obce rewiry w celu zdobycia zywnosci. Gdzies w centrum Manhattanu znajdowalo sie cos w rodzaju targu. Ron slyszal, ze handluje sie tam jedzeniem przemyconym spoza bramy po czarnorynkowych cenach. Al zabronil czlonkom swego gangu robic zakupy na czarnym rynku. Uwazal, ze to marnotrawstwo srodkow. Wszyscy podporzadkowali sie temu rozkazowi mimo doskwierajacego im ciagle glodu. -Dobrze cie tu traktuja? - zapytala Sylvia. - Czy Dino nie przysparza ci klopotow? Ron odlozyl pistolet maszynowy na stol. Nie bylo sensu kontynuowac pracy w obecnosci Sylvii. -Nie, absolutnie nie. -Swietnie - odparla Sylvia. Ron po raz kolejny zauwazyl, ze dziewczyna jest bardzo ladna. Oboje milczeli. Po chwili Sylvia zapytala: -Zejdziesz do mnie na obiad? Mam mrozone mieso. Al przyniosl je wczoraj z wyprawy na gang East River. Ron poczul, ze slina naplywa mu do ust. -Nie, dziekuje. Zjedzcie sobie z Alem. -Ala nie ma - powiedziala Sylvia. - Jest na spotkaniu szefow gangow. Chca stworzyc cos w rodzaju unii. Wszyscy maja juz dosc bezustannych najazdow. -Kiedy wroci? - zapytal Ron i sam poczul sie zaskoczony tym pytaniem. Sylvia wzruszyla ramionami. Ron pokrecil glowa i odparl: -Sluchaj, jestes jego dziewczyna, a ja... -No to co? Wciaz mi sie podobasz. -No dobrze, ale... Tam, skad pochodze, dziewczyny maja tylko jednego faceta. Chcesz nas wpedzic w klopoty? Sylvia z trudem powstrzymala sie od smiechu. -Trzymaja was tam bardzo krotko. Czy wszyscy za brama sa tacy sztywni jak ty? -Sylvio, ja... doceniam, co dla mnie zrobilas. Ocalilas mi zycie i w ogole... Powiedz, czy Al dobrze cie traktuje? -Oczywiscie. -Cieszysz sie, ze jestes jego dziewczyna? -Jasne. -Jasne - powtorzyl za nia Ron. Dopiero po chwili Sylvia zrozumiala, co Ron mial na mysli. -Sluchaj, Ron. Nie bardzo wiem, co ci chodzi po glowie. Chce jednak, abys wiedzial jedno: ja zawsze bylam dziewczyna Ala. Rozumiesz? Odkad zostal szefem gangu. Nawet wczesniej, wtedy tez nalezalam do niego. Ron poczul kolatanie w piersiach. -Ale... ale przeciez... Ty i ja... -Podobasz mi sie jak nie wiem co, Ron. Pod wieloma wzgledami jestes mi milszy niz Al. Jestes naprawde slodki. Ale ja naleze do niego. Nic na to nie poradzimy. -No to po co... Mowilas przeciez... Wzruszyla ramionami. -Jestem jego dziewczyna. Al byl nieobecny przez trzy dni. Przez ten caly czas Ron przebywal w swoim pokoju. Davey przyniosl mu troche jedzenia, ale Ron i tak odczuwal ciagly glod. Nie mogl spac. Kazdej nocy zatapial wzrok w gestym mroku i rozmyslal o Sylvii. Czul do siebie nienawisc, wielka nienawisc... za to, ze nie potrafi odpedzic mysli o tej dziewczynie. Al, gdy wrocil, sprawial wrazenie szczesliwego i zadowolonego z siebie. Natychmiast zarzadzil zebranie rady gangu. Ron rowniez mial sie stawic na dachu. -W obradach wzielo udzial dwudziestu pieciu, moze trzydziestu szefow gangow - zaczal Al. Byl podniecony; mowil glosno, gestykulujac przy tym. - Spotkanie odbylo sie na parterze Empire State Building. Wiecie, ze w tym budynku znalazlo schronienie kilka gangow? Na roznych pietrach. Czlonkowie jednego z nich nigdy nie wychodza na ulice! Hoduja na dachu rosliny, ktore jedza. Ron popatrzyl na twarze zebranych. Nie sprawiali wrazenia oszolomionych ta opowiescia. Zdal sobie sprawe, ze zaden z nich nie posiada tej lotnosci umyslu, ktora cechowala Ala. Dlatego Al byl szefem. Tylko on potrafil wybiegac mysla naprzod, tworzyc plany, ktore nikomu z obecnych nigdy nie przyszlyby do glowy. Al nie byl najlepszy w walce, ale potrafil obmyslic natarcie, zorganizowac sprawny oddzial. -A moze by tak zdobyc caly Empire State Building - zaproponowal Dino. - Mielibysmy tam niezla kwatere. Al zmierzyl Dina karcacym spojrzeniem. -Nie czas na zarty. Obrady mialy na celu polozenie kresu najazdom. Jesli walki nie ustana, powyrzynamy sie nawzajem. -Przeciez jakos sobie radzimy - powiedzial ktos sposrod zebranych. -Jak na razie - odparl Al. - Slyszales o gangach muzulmanow. Jednocza sie, chca stworzyc supergang. Maja szefa, ktorego nazywaja "Timmy Jim". -Niech szlag trafi te ciemnoskore swinie! -Do tej pory nie bylo z nimi wiekszych klopotow. Ale kiedy zbiora sie do kupy, a my, biali, wciaz bedziemy w rozsypce, moze byc niewesolo. Ktos mruknal jakies przeklenstwo. -Tak wiec musimy zaczac wspolpracowac - powiedzial Al. Dino potrzasnal glowa. -Myslisz, ze mozna zaufac innym gangom? - zapytal, -Oni sie teraz zastanawiaja, czy mozna zaufac nam? - odparl Al. - Powiem ci, jak to widze. Ron bedzie naprawial sprzety innym gangom. Gang Chelsea zgodzil sie udostepnic nam czesci ze swojego magazynu. Beda tam wpuszczac Rona, kiedy tylko sie u nich zjawi. Nie urzadzimy na nich zadnego najazdu. Oni tez przestana nas nekac. -Czuje smrod w tym wszystkim - zauwazyl jakis chlopak. - Te psy zawsze uderzaly na nas znienacka. Pamietam, odkad zyje. -Tak czy owak, warto sprobowac. Moze uda nam sie zyc w pokoju. -To pulapka - powiedzial Dino. - Dales sie nabrac na czyjes slodkie slowka. Al ruszyl wolnym krokiem w strone Dina, ktory mimo ze byl wyzszy i silniejszy, uczynil krok do tylu, -Sluchaj no - zaczal Al. - Jezeli tak bardzo jestes spragniony krwi, wybierz sie do dzielnicy muzulmanow. Dino poczerwienial na twarzy. -Ja chcialem tylko... -Plesc od rzeczy, jak zwykle, co? - przerwal mu Al. - Sprobuj sie zamknac raz na jakis czas. Dino nie odpowiedzial. Jego twarz wyrazala bezgraniczna nienawisc. Od tego dnia Ron zaczal naprawiac sprzety innym gangom. Pracowal od switu do zmierzchu. Czlonkowie innych gangow czesto wchodzili na rewir Stowarzyszenia Dziekczynnego z biala flaga w dloni, taszczac urzadzenia do naprawy. Po pewnym czasie, gdy o umiejetnosciach Rona zaczelo byc glosno, rozne gangi zapraszaly go do siebie, by reperowal sprzet, ktory byl za ciezki, zeby go mozna bylo udzwignac. Ron zaczal odwiedzac rewiry innych gangow. Zabroniono mu jednak naprawiac tam bron. Gdziekolwiek wyruszal, zawsze towarzyszyl mu jeden czlowiek Ala, I Davey, rzecz jasna. Ron naprawial generatory i zamrazarki, grzejniki i piece, silniki samochodowe i lampy uliczne. Raz mu sie nawet zdarzylo zreperowac projektor filmowy w jakims starym, zdewastowanym budynku kinowym. Wszystkie gangi bardzo przypominaly Stowarzyszenie Dziekczynne. Ich czlonkami byli na ogol kilkunastoletni chlopcy i dziewczeta, wraz z nimi zawsze przebywalo kilkoro dzieci. Niektorzy czlonkowie gangow liczyli sobie dwadziescia kilka lat. Nikt jednakze nie mial przekroczonej trzydziestki. Miasto bylo zamkniete od zbyt krotkiego czasu, by dzieci ulic Manhattanu mogly osiagnac starszy wiek. Rowniez tryb zycia czlonkow gangu stanowil zapore do osiagania starszego wieku. Bieda, brud, niedozywienie, brak lekow - to wszystko przypominalo sredniowiecze. W ciaglych walkach ginelo wielu odwaznych mlodych, silnych ludzi. Pewnego dnia Ron wracal z dzielnicy zwanej East Village, gdzie naprawil system centralnego ogrzewania. Przechodzil obok dzieci w wieku Daveya, ktore bawily sie wesolo, biegajac i skaczac z usmiechem radosci na twarzach. "Jak to sie dzieje, ze dzieci sa szczesliwe? - zastanawial sie Ron. - Zyja w samym srodku tego piekla i umieja zdobyc sie na usmiech." Dopiero po chwili zdal sobie sprawe, ze dzieci nie znaja innego swiata. "Wszystkie dzieci na swiecie sa takie same - pomyslal. - Chca jedynie, by pozwolono im zyc." Nagle zauwazyl, ze te rozesmiane dzieci bawia sie w wojne. Za karabiny sluza im kije. Wstrzasnal nim dreszcz. Uswiadomil sobie, ze zaden z tych dzieciakow nie dozyje trzydziestego roku zyda. Wkrotce potem Ron zauwazyl, ze w miescie znajduja sie rowniez dorosli. Spotkal ich w dzielnicy targowej, przylegajacej do Broadwayu. Mozna sie tam bylo zaopatrzyc w zywnosc, odziez i wiele innych rzeczy. Targ istnial na zasadzie czarnego rynku. Na straganach oferowano towary przemycone spoza Kopuly Manhattanu. Ron, idac wzdluz rzedow straganow, przygladal sie stosom konserw, odziezy i przeroznym sprzetom. Zauwazyl nawet stragan z bizuteria. Stragany obslugiwane byly przez doroslych, glownie mezczyzn. Niektorzy byli w wieku ojca Rona. Gdy Ron kupowal potrzebne narzedzia, zauwazyl, ze handlarze byli uzbrojeni, a kazdemu z nich towarzyszy mlody czlowiek, rowniez z bronia. Na targu nie bylo handlu wymiennego. Placilo sie gotowka. Dlatego wlasnie wielu mlodych ludzi podejmowalo w lecie ciezka prace. Po zamknieciu bram jedzenie mozna bylo kupic na targu albo po prostu ukrasc innym. Zaden gang nie byl na tyle bogaty, by moc sobie pozwolic na systematyczne zakupy na targu, gdzie mala puszka groszku kosztowala piec dolarow. Ron nagle zdal sobie sprawe, ze ktos spoza bramy robi fortune na krzywdzie mlodych ludzi zamieszkujacych Manhattan, ktorzy cierpia glod. Ron zauwazyl, ze chudnie; ze staje sie podobny do Ala, Dina i innych. Nawet Sylvia zaczela wygladac coraz bardziej mizernie, chociaz jadla lepiej niz inni. Ron slyszal o najazdach gangow na targ. Wtedy pojawialo sie nagle wojsko. Zolnierze zabijali bez litosci, palac przy tym dzielnice, w ktorych gangi mialy swe siedziby. "Nawet armia jest czescia tego systemu" - pomyslal Ron. Widywal Sylvie prawie codziennie. Dziewczyna usmiechala sie do niego, mowila mu wiele milych slow, dawala mu odczuc, ze jej sie podoba. Ron jednakze nigdy jej nawet nie dotknal; nie zblizyl sie do niej na odleglosc wyciagnietego ramienia. Bardzo pragnal miec ja znowu w ramionach, ale caly czas staral sie zachowywac w sposob powsciagliwy. Na ogol rozmawiali na malo znaczace tematy. Czesto mowili tez o Daveyu. -Ten chlopak bardzo mi pomaga - zwykl mawiac Ron. - Bedzie kiedys swietnym mechanikiem. -Zebys zobaczyl, jak wyglada jego pokoj - odpowiadala wowczas Sylvia. - Pelno w nim zelastwa, jak na wysypisku smieci w dole rzeki. Zgodnie z umowa gang Chelsea pozwalal Ronowi odwiedzac swoj magazyn. Jednak gdy nie bylo tam czesci potrzebnych w danej chwili Ronowi, chlopak szedl na targ. Za kazdym razem musial placic gotowka. Dino byl bardzo przeciwny tym praktykom. -On trwoni pieniadze, za ktore moglibysmy kupic zywnosc - skarzyl sie wszystkim dookola. -Gang, dla ktorego Ron robi naprawy, zwroci nam z nawiazka - odpowiadal Al. Dino krecil wtedy glowa i mruczal cos pod nosem. -Dosyc juz walki. Nadszedl czas wspolpracy - tlumaczyl Al na zebraniach rady gangu, ktorego czlonkowie mieli na ogol tak obojetne twarze, ze trudno bylo sie dowiedziec, co naprawde sadza o tym pomysle. Al uparcie przekonywal ich, ze muzulmanie tworza zwarta organizacje, ze biali tez musza sie zjednoczyc, bo w przeciwnym razie tamci wyniszcza gang po gangu. -To wszystko gowno - odezwal sie ktos z ciemnosci. Ron rozpoznal glos Dina. -Tak bedziemy postepowac, dokad ja bede szefem - rzekl stanowczo Al. Gdy zebranie sie skonczylo, a wszyscy ruszyli ku schodom, Ron podszedl do Ala. -Moze nie powinienem robic zakupow na rynku? Czy nie byloby lepiej, gdybym odmawial innym gangom napraw, gdy w magazynie braknie odpowiednich czesci? -Nie - odparl Al ostrym glosem. - Skoro nie ruszamy pieniedzy z puli przeznaczonej na zywnosc, dlaczego mielibysmy przestac. -Wiesz, Dino... -Dino moze mnie pocalowac... -Musisz uwazac, zeby cie nie wpedzil w klopoty. -Wiem o tym - odparl Al spokojnym glosem, po czym pokrecil wolno glowa i rzekl: - Ktoregos dnia bede musial go zastopowac. Zanim on nie zastopuje mnie... - dodal, po czym minal Rona i ruszyl w strone drzwi wychodzacych na schody. Jakze pragnal uciec z tego miejsca; uciec i moc ogladac gwiazdy na niebie i nie czuc juz bliskosci smierci. Al pozwalal juz Ronowi chodzic na targ bez obstawy. Dino protestowal; przekonywal, ze Ron bedzie chcial zbiec. Al nie zmienil jednak decyzji. Ron lubil chodzic wzdluz straganow. Dostrzegal tu fragment swiata, ktory utracil; rodzicow, egzaminy, poczucie bezpieczenstwa i dobrobyt. Nagle uswiadomil sobie, ze swiat, ktorego utraty tak bardzo zaluje, zaopatruje ten targ w towary, za ktore mlodzi mieszkancy Manhattanu musza placic krwawo zapracowanymi pieniedzmi. Na targu zawsze bylo tloczno i gwarno, jakby letnie wakacje wciaz trwaly. Brakowalo tylko samochodow i autobusow. Kupujacymi byli glownie mlodzi ludzie odziani w lachmany. Dorosli, ktorzy obslugiwali stragany, byli ubrani znacznie bardziej starannie. Wielu z nich mialo nadwage. Sprawiali wrazenie czystych i zadbanych. Kazdej nocy wyprawiali sie za brame, do swiata, w ktorym ich dzieci rosly zdrowo, majac jedzenia pod dostatkiem. Wsrod sprzedajacych byl jednak pewien handlarz narzedziami, ktory sprawial wrazenie rownie zadbanego, jak czlonkowie nowojorskich gangow. Ron znal go dobrze. Na jego straganie mozna bylo znalezc najlepszy wybor narzedzi. Mial na imie Dewey. Byl starszym czlowiekiem, z nierowno przycieta szara broda i milionem malenkich zmarszczek wokol oczu. Jego wlosy, rowniez szare, byly geste i puszyste. Z blekitnych oczu zawsze wyzieral smutek. Mezczyzna byl poteznie zbudowany. Mial silnie umiesnione ramiona i szerokie szorstkie dlonie. Ron wiedzial, ze czlowiek ten, mimo sedziwego wieku, bez wiekszego trudu poradzilby sobie z Dinem czy Alem. Ron odwiedzal targ co tydzien. Przeciskal sie przez tlum rozkrzyczanych mlodziencow targujacych sie o kazdego centa przy straganach z zywnoscia i przechodzil dalej, gdzie bylo znacznie spokojniej. Tutaj znajdowal sie ow stragan Deweya. Dewey zwykle siedzial wsparty na drewnianym blacie straganu, sprawiajac wrazenie pograzonego w polsnie. Jednakze na widok Rona ozywial sie, na jego twarzy pojawial sie usmiech. -Obserwuje cie od kilku miesiecy - powiedzial kiedys do Rona. - Niewielu chlopakow pojawia sie w tej czesci targu. Bardziej pochlania ich mysl, jak niszczyc, niz jak budowac. Ron poczul sie zaklopotany Stal naprzeciwko starszego czlowieka, ktory przesylal mu zyczliwy usmiech. -Ja... nie jestem z Manhattanu - wyjakal Ron. - Tkwie tutaj od konca lata. Mezczyzna sciagnal kedzierzawe brwi. -Doprawdy? Cos takiego! Pociesz sie, ze nie jestes pierwszy. Usychasz z tesknoty za normalnym swiatem, co? Ron skinal glowa. -Tak. -Chcialbym ci pomoc - powiedzial Dewey. - Nie moge wydostac... Warkot samochodu ciezarowego przerwal mu w srodku zdania. Ron rowniez skierowal wzrok w strone ulicy. -Ktoz ma jeszcze paliwo do ciezarowki? - zastanawial sie glosno Ron. -Muzulmanie - odparl Dewey zabawnym glosem, w ktorym nie bylo nawet odrobiny obawy. Ciezarowka bez plandeki wyjechala zza rogu i pedzila teraz w ich strone. Ron spostrzegl w kabinie kierowcy dwoch ciemnoskorych chlopakow. Z tylu stal trzeci chlopak z pistoletem maszynowym w reku. Potem nadjechala druga ciezarowka, a za nia nastepna... -Podejdz tutaj - powiedzial Dewey. Ron bez slowa obszedl stragan dookola i stanal przy boku Deweya. -Szybko, do srodka. - Dewey wskazal kciukiem drzwi do budynku znajdujacego sie naprzeciwko. - I nie wychodz stamtad, dokad cie nie zawolam. Ron spojrzal na rzad pedzacych ciezarowek, po czym popatrzyl na Deweya. Mezczyzna nie zartowal. Ron pobiegl w strone wskazanych drzwi. Otworzyl je szybko i zanurzyl sie w ciemne wnetrze, ktore przypominalo mu hotel, w ktorym mieszkal wiele tygodni temu. Drzwi byly zrobione z metalu i szkla. Ron mogl przez nie obserwowac przewalajacy sie ulica rzad ciezarowek. Przestal je liczyc, gdy przejechala dwudziesta. Za nia jednakze posuwaly sie nastepne. Dewey stal nieruchomo za kontuarem straganu i patrzyl na ciezarowki. Gdy przejechala ostatnia, odwrocil sie, ruszyl w strone drzwi i otworzywszy je, zapytal: -Mowiles, ze jestes z gangu Stowarzyszenie Dziekczynne? -Tak. -W takim razie bedzie lepiej, gdy nie wrocisz tam dzisiaj na noc. Zostan ze mna. -Jesli maja byc klopoty... Dewey wzruszyl ramionami. -W zeszlym roku, tuz przed otwarciem sezonu wakacyjnego, muzulmanie niezle tu narozrabiali. -Co takiego zrobili? -Widzisz, oni nie przychodza tu na zakupy, tak jak ty. Wjezdzaja tu jak armia najezdzcow, pladruja targ przez pare dni, laduja na ciezarowki, co im potrzeba, pozniej wracaja do siebie. Wlasnie tak zrobili w zeszlym roku. Gangi bialych wpadly w szal. Na Trzydziestej Osmej doszlo do bitwy... -Ale dlaczego? Dewey zrobil ponura mine. -Nie wymieszasz czarnego z bialym. Rozumiesz? Nie pytaj mnie wiec, czemu tak sie dzieje. Te biale dzieciaki dostaja goraczki na sam widok muzulmanina. Moze to zabrzmi zabawnie, ale czarni zachowuja sie na targu bardzo przyzwoicie. Za wszystko placa uczciwa cene. To jednak oni decyduja, co jest uczciwe, a co nie. Jesli zauwaza, ze ktos probuje ich oszukac, to... - Dewey pokrecil tylko glowa. -Mam wiec tu tkwic, dokad sie nie wyniosa? - zapytal Ron. -Lepiej nie wchodzic im w droge - odparl Dewey kiwajac glowa. - Nigdy nie wiadomo, kiedy sie zaczna klopoty. Mozesz zostac na noc u mnie. Mieszkam tutaj, na gorze. Ron spedzil popoludnie przy szklanych drzwiach, obserwujac, co sie dzieje na ulicy. Hol byl kiedys wspanialy. Teraz marmurowe sciany byly popekane i poplamione. Automatyczne drzwi do windy obitej polyskujaca niegdys blacha byly wpolprzymkniete, razily brzydota odpadajacej farby. Na zewnatrz bylo zupelnie spokojnie. Dewey siedzial na stolku i wpatrywal sie w ulice. Nagle przed stragan Deweya zajechala ciezarowka z grupa muzulmanow, ktorzy ubrani byli nie lepiej niz biali, ale mimo to wygladali dostojniej. Sprawiali wrazenie bardziej stanowczych i lepiej zorganizowanych. Ron nigdy nie widzial czarnych z tak bliskiej odleglosci. Tam, gdzie kiedys mieszkal, na prowincji, nie bylo ich w ogole. Ludzi o czarnej skorze mogl ogladac jedynie na ekranie telewizora. Ci z ciezarowki mieli powazne twarze. Widac bylo, ze sa bardzo czysci. Nagle jeden z nich powiedzial zartem cos, czego Ron nie zrozumial. Rozlegl sie smiech. Nawet Dewey sie smial. Ron popatrzyl na nich przez chwile, zastanawiajac sie, co tu sie za chwile wydarzy. Zachowywali sie na pozor spokojnie, tak jak zwykli klienci na targu. Ron zauwazyl jednak, ze kazdy z nich ma karabin zawieszony przez ramie. Wygladalo na to, ze Dawey nieco sie ich boi. Dzien pelny napiec skonczyl sie wreszcie. Ron siedzial na schodach w holu, gdy szklane drzwi otworzyly sie nagle. Wszedl Dewey ocierajac pot z czola czerwono-biala chusteczka. -Radze ci, zamelinuj sie u mnie na noc. Mozesz miec klopoty, jesli muzulmanie spotkaja cie na ulicy. -Czy mam panu pomoc wniesc towar do srodka? - zapytal Ron wstajac. Dewey odwrocil sie i rzuciwszy okiem przez szklane drzwi na swoj stragan, odparl: -Nie dzisiaj. Nikt nie kradnie, gdy muzulmanie sa na targu. Gdyby kogos zlapali na tym przestepstwie, zastrzeliliby go na miejscu. Sami tez nie kradna. To dobrze o nich swiadczy. Ron westchnal gleboko. Powietrze zaswiszczalo w jego zaokraglonych ustach. -Poza tym - ciagnal Dewey - gdybysmy chowali towar, pomysleliby, ze im nie ufamy. Mogloby to sie zle skonczyc. - Poklepal Rona po ramieniu. - No, chodz. Czeka nas troche wspinaczki. -Na ktorym pietrze pan mieszka? -Na dziesiatym. Ron myslal, ze beda musieli po prostu wejsc na dziesiate pietro po schodach. Tymczasem Dewey mial na mysli cos zupelnie innego. Na druga kondygnacje dotarli wchodzac po schodach. Klatka schodowa nie byla oswietlona, nie bylo tu tez okien, tak wiec Ron podazal uwaznie tuz za Deweyem, wiedzac, ze stary czlowiek czuje sie tu pewnie nawet w ciemnosci. -Uwazaj teraz - powiedzial Dewey, gdy dotarli juz do trzeciego pietra. - Trzymaj sie blisko sciany. W polowie drogi na czwarte pietro beda uszkodzone stopnie. Jesli bedziesz nieostrozny, spadniesz i skrecisz kark. Szli uwaznie na gore ocierajac sie plecami o sciane. Byla nierowna. -Dlaczego nie zrobil pan porzadku z tymi schodami? - zapytal Ron. - Moge to za pana zrobic, jesli tylko... W ciemnosci rozlegl sie glos Deweya: -Wiesz, ile sie nameczylem, aby byly takie, jakie sa teraz? -Jak to? -Czy myslisz, ze potrzebuje tu gosci wieczorowa pora? - odezwal sie Dewey, wciaz chichoczac. Na kazdym pietrze byly wymyslne zasadzki i bariery. Gdy byli na osmym pietrze, Dewey wprowadzil Rona do jakiegos pokoju W bladym swietle, jakie przechodzilo przez brudne okno, Ron zauwazyl drabine sznurowa zwisajaca z gory. W suficie byla dziura. -Teraz musimy zmienic styl. Wiesz, jak to robia malpy? - powiedzial Dewey i chwycil reka line. - Od tego miejsca az do dziesiatego pietra w ogole nie ma schodow. Rozpoczeli wspinaczke. Ron slyszal ciezki oddech Deweya posuwajacego sie ku gorze wolno i niezdarnie. Gdy byli u kresy wspinaczki, Dewey zwinal drabine, po czym polozyl ja na podlodze. -No, jestesmy na miejscu - powiedzial. Pomieszczenie, w ktorym sie znalezli, przypominalo wygladem fortece. Staly tu dwa karabiny maszynowe wsparte na trojnogach, skrzynie z amunicja i granatami i kilkanascie strzelb automatycznych stojacych przy scianie. -Nikt tu nie wejdzie bez mojego zaproszenia - rzekl z duma Dewey. -Czy juz ktos... kiedys?... -Probowal sie tu wedrzec? Jasne. Jak widzisz, zyje. Inni kupcy wynosza sie noca spod Kopuly, jak szczury. Ja zostaje tutaj. To moj dom. Wiesz, mozna tu zyc tylko wtedy, gdy sie jest w stanie odeprzec atak. W przeciwnym razie lepiej nie probowac. Ron byl zaskoczony wygladem mieszkania Deweya. Bylo bardzo przestronne, piekne. Swiatlo zapalalo sie automatycznie, gdy weszli do salonu. Ron slyszal cichy szum generatora, dobiegajacy gdzies z bliska. -Alez to prawdziwy palac! -Przez dwadziescia lat urzadzalem to mieszkanie. Cale pietro jest do mojej dyspozycji. Na podlodze znajdowal sie dywan. Nie byl tak puszysty jak ten, ktory lezal na podlodze w domu panstwa Morganow, ale i tak tworzyl tu bardzo mily nastroj. W salonie staly eleganckie meble, sofy i miekkie krzesla. Jedna ze scian byla zakryta polkami z mnostwem ksiazek. -Nie ma pan telewizora? - zapytal cicho Ron. -Pod Kopula nie mozna zlapac zadnego programu. Jedynie latem, kiedy przeciagaja tu kabel z zewnatrz. Dewey powiedzial, ze musi na chwile zostawic Rona samego, po czym wyszedl z pokoju. Ron przygladal sie z uwaga ksiazkom i duzym oknom z czystymi szybami, ktore zdobily estetyczne zaslony. Nagle poczul, ze do oczu naplywaja mu lzy. Poczul sie jak u siebie, w domu. W domu, ktorego mial juz nigdy nie ujrzec. Dewey wrocil do salonu z wlosami nieco wilgotnymi po kapieli, odziany w piekny blekitny szlafrok. -Gdy jestem na dole, mam na sobie stare zniszczone ubranie. Dzieki temu te narwane dzieciaki nie zdaja sobie sprawy, ze jestem bogaty - wyjasnil. - Tutaj jednak moge sie ubrac jak dzentelmen. Ron, zmieszany, ocieral ukradkiem lzy. Dewey przybral powazny wyraz twarzy. -Wez kapiel - powiedzial. - Przygotuje kolacje. Po raz pierwszy od wielu miesiecy Ron mial mozliwosc zanurzyc sie w goracej wodzie i starannie wymyc cialo. Nigdy dotad nie przypuszczal, ze najzwyklejsze mydlo moze miec tak wspanialy zapach. Kolacja, przygotowana przez Deweya, byla najwspanialszym posilkiem, jaki Ron mial mozliwosc zjesc, odkad byl pod Kopula. Dewey pil do kolacji wino. Potem wypil jeszcze pare kieliszkow brandy. Po kolacji ponownie przeszli do salonu i usiedli na sofie. Dewey zabral ze soba butelke brandy i kieliszek, ktore polozyl na stoliku obok sofy. Za oknem zapadl juz mrok. Przez okno Ron widzial migajace gdzieniegdzie swiatla, ktore przypominaly odlegle obrazy w nie konczacym sie kosmosie. -Zobaczyles cos ciekawego? - zapytal Dewey patrzac katem oka przez okno. -Tylko kilka swiatel. Nie widzi ich pan? Dewey potrzasnal glowa i odparl: -Niestety, niewiele juz moge dostrzec. Trace wzrok. -Jak to? -Za jakis rok bede slepy jak kret. Juz teraz ucze sie chodzic po mieszkaniu w ciemnosci. Ron nie wiedzial, co powiedziec. -To miasto tonelo kiedys w powodzi swiatel - rzekl Dewey opierajac sie wygodnie plecami o sofe. - Zacmiewalo swym blaskiem gwiazdy na niebie. Swiatlo, tak wiele swiatla! - nagle zaczal krzyczec. - Wszystko przepadlo, umarlo! - W jego oczach pojawily sie lzy. -Jak do tego doszlo? - zapytal Ron. - Byl pan tutaj, kiedy zamkneli Miasto? -Jestes zbyt mlody, chlopcze, bys mogl widziec cala wspanialosc Nowego Jorku. Byl piekny. Piekny, ale... chory. Skorumpowany. Coraz bardziej pokrywajacy sie brudem. - Przerwal na chwile, aby pociagnac lyk brandy. - To cholerne Miasto z kazdym dniem stawalo sie coraz bardziej odrazajace; ludzie umierali, bo w powietrzu unosila sie trucizna. Mieszkancy Nowego Jorku porzucali posady, oddawali sie ciaglym sporom, klotniom, organizowali niepotrzebne strajki. Budzet miasta kurczyl sie w zastraszajacym tempie. Ubozeli tez nowojorczycy. Potem zbudowano te cholerna Kopule. Miala sie okazac korzystna. Niestety, pogorszyla sprawy jeszcze bardziej. Nawet w powietrzu dawalo sie odczuc jakies szalenstwo, bezsens. Idac ulica nie bylo sie pewnym, z ktorej strony padnie strzal. A do tego ten tlok, ciagly gwar. Ludzie dostawali nagle goraczki i padali jak muchy. Burmistrz tymczasem zabiegal o fotel prezydencki, czlonkowie wladz municypalnych zajeci byli zapychaniem sobie kieszeni i walka ze zwiazkami zawodowymi. Pospiesznie wycofywano stad wszelkie zainwestowane pieniadze. Potem jacys ludzie z Ministerstwa Zdrowia Stanow Zjednoczonych oswiadczyli, ze srodowisko pod Kopula zostalo zdegradowane do tego stopnia, iz w ciagu roku wszyscy mieszkancy wygina. -Cos takiego! - wrzasnal Ron. -Szkoda, ze nie widziales tej goraczki, jaka wtedy nastapila. Tak jakby jednoczesnie wybuchla wojna, pozar; do tego dodaj trzesienie ziemi. Trwalo to kilka miesiecy. Malzonkowie rozstawali sie, zostawiajac czesto dzieci bez opieki. Banki zwijaly interesy. Ludzie biegali jak w ukropie. A kiedy goraczka opadla, Nowy Jork zostal oficjalnie nazwany Zamknietym Miastem. -Jak wiec pan sie tutaj dostal? I tylu innych? Dewey sie rozesmial. -My nie opuscilismy Nowego Jorku. Sam patrzylem, jak Miasto pustoszeje. Osiem milionow ludzi umykalo stad pospiesznie, jak szczury. Wladze zajete byly ewakuacja. Tych, ktorzy pozostali, po prostu wykreslono z rejestru. Tak wiec ja oficjalnie nie zyje. Slyszysz? Rozmawiasz z martwym czlowiekiem. -No, niezupelnie - powiedzial Ron. Dewey wzruszyl ramionami. -Gdzies za brama, na dyskietce rzadowego komputera umieszczona jest informacja o mojej smierci. To samo z innymi, ktorzy tu utkneli. Zadnych dowodow osobistych, numerow identyfikacyjnych, ubezpieczenia, zupelnie nic. Po prostu nie istniejemy. "Ale ja przeciez figuruje jako zywy - myslal Ron. - Wiedza o moim istnieniu!" -To bylo dwadziescia lat temu - ciagnal Dewey. - Bylem wtedy z kobieta. Prawdziwa pieknosc. Umarla w pierwsza zime w Zamknietym Miescie. Zachorowala... Nie znalazlem lekarzy, nie bylo lekow. Dewey zamknal oczy i zwiesil glowe na piers. Z jego reki wyslizgnal sie pusty kieliszek. -Zaprowadze pana do lozka - powiedzial Ron, podnoszac z podlogi kieliszek i kladac go obok pustej butelki na stoliku. -Dziekuje. Mysle, ze sam sobie poradze - powiedzial Dewey, nie otwierajac oczu. - Od dwudziestu lat ukladam sie do snu bez niczyjej pomocy. Jak dotad... - Nagle otworzyl oczy. - Mam dla ciebie propozycje. Widzisz, starzeje sie. Coraz trudniej mi zyc. Mam klopoty ze wzrokiem. Moglbys ze mna zamieszkac. Wyszukalibysmy tu dla ciebie jakies mieszkanie, wnieslibysmy meble... -Ale ja musze wrocic do domu - odparl bez zastanowienia Ron. - Jak tylko otworza brame na czas letnich wakacji... Dewey polozyl dlon na ramieniu Rona. -Synu, oni nigdy cie stad nie wypuszcza. Nie jestes pierwszym, ktory tu utknal. Jesli sie pojawisz przed brama bez dowodu osobistego, wtraca cie do Podziemia. Jesli bedziesz mial szczescie, skonczysz w armii. Jesli bedziesz mial szczescie! Ron potrzasnal glowa, jakby uparcie tkwil przy swym przekonaniu, ale w glebi duszy slyszal szept: "Na zawsze pozostaniesz w tym miescie. Na zawsze..." Odwrocil glowe i spojrzal w strone okna, za ktorym nieliczne swiatla barwily mrok nocy. Dewey zaprowadzil Rona do sypialni. Mezczyzna szedl pewnym krokiem, wyprostowany, mimo wypitego alkoholu. To raczej Ron czul, ze sie zatacza. -Dobranoc, synu - powiedzial Dewey wychodzac z czystej, dobrze oswietlonej sypialni, w ktorej Dewey mial spedzic noc. -Gdybym... gdybym mial tu zamieszkac, zeby z panem pracowac, czy... Czy moglbym zabrac ze soba dziewczyne? Dewey sprawial wrazenie zaskoczonego. Westchnal gleboko, po czym rzekl: -Sa dziewczyny, ktore nie przynosza nic poza klopotami. -Ona jest inna. -Jestes tego pewny? Ron skinal glowa. -Ma braciszka... szesc lat czy cos kolo tego. To dobre dziecko. Interesuje sie mechanika. Dewey pogladzil siwe wlosy. -Szukam partnera, a znajduje rodzine. No, dobrze. Chyba jestem szalony, ale sie zgadzam. Przyprowadz ich. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. -Dzieki. Stokrotne dzieki. -Spij dobrze - rzucil na pozegnanie Dewey. Spojrzal jeszcze raz na Rona i spytal: - Czy jestes tego pewny? -Pyta pan o Sylvie? -Nie, o nasz uklad. Wrocisz? Nie zawiedziesz starego czlowieka? -Wroce, na pewno wroce - odparl Ron stanowczo. - Niech sie pan o to nie martwi. Ron spedzil w mieszkaniu Deweya caly nastepny dzien. Pod wieczor ciezarowki muzulmanow, zaladowane zywnoscia i sprzetem, poczely opuszczac teren targu. Gdzies w poludniowej dzielnicy Miasta unosila sie smuga dymu. -Znowu jakies klopoty - powiedzial Dewey. - Jakis gang bialych mial starcie z muzulmanami. Na targu panowal spokoj. Dewey nalegal, zeby Ron pozostal tu jeszcze przez jeden dzien. Chlopak zgodzil sie bez wahania. Jedzenie, ktorym go czestowal stary czlowiek, bylo zbyt smaczne, by tak latwo mozna sie bylo z nim rozstac. Perspektywa kolejnej nocy spedzonej w prawdziwym lozku rowniez byla kuszaca. Rankiem Ron ruszyl w droge powrotna na rewir gangu Ala. Szedl wzdluz spalonych budynkow, ktorych ocalale sciany byly osmalone dymem. Mijal grupki bialych czlonkow miejscowego gangu, patrolujacych dzielnice. Nikt go jednak nie zatrzymal. Byc moze rozpoznawano go, ze byl bialy, nie dostrzegano w nim zagrozenia. Gdy Ron skrecil w poprzeczna ulice, zobaczyl grupke dzieciakow siedzacych na schodach przed wejsciem do budynku z brunatnej cegly. Jakis malec mial noz wetkniety za pasek. Chlopiec z pewnoscia nie byl starszy od Daveya. Dzieciaki mialy wzrok utkwiony w nieruchomym ciele chlopca w wieku nie wiecej niz dwunastu lat, ktore lezalo w rynsztoku, nekane rojem natretnych much. Twarz i piers malego trupa byly ubabrane krwia. Chlopiec mial otwarte oczy i usta; jakby w chwili smierci krzyczal. Ron zacisnal zeby. "Miejscowy gang powinien dokladniej uprzatac pole walki. - mruknal. - Te dzieciaki sa polzywe ze strachu." Zaraz potem przypomnial sobie, jak reagowal na widok trupow na poczatku pobytu w tym Miescie. Mial wrazenie, ze to bylo przed tysiacem lat. Od tamtej pory stal sie odporniejszy, twardszy. Nie byl jednak pewny, czy powinien sie cieszyc z tej zmiany osobowosci. Gdy dotarl na swoj rewir, powitala go cisza; zadnych sladow walki. Skad wiec ta cisza? Ani zywego ducha; tak na ulicach, jak i w kwaterze. Nawet dzieci zniknely. Ruszyl szybkim krokiem po schodach w gore. Nie zatrzymal sie nawet na chwile, dopoki nie znalazl sie przed drzwiami Sylvii. Zapukal silnie. Otworzyla natychmiast i z okrzykiem wyrazajacym zdziwienie rzucila mu sie w ramiona. -Ron, myslelismy, ze cie zabili! Calowal ja dlugo, goraco, jakby zapomnial o Alu, Deweyu, o calym swiecie. Liczyla sie tylko Sylvia. Po chwili jednak Sylvia zdjela ramiona z szyi Rona i uczyniwszy krok do tylu, powiedziala: -Al zwolal narade wojenna. To samo dzieje sie w innych gangach. Wczoraj uderzyli muzulmanie. -Do licha z nimi - odparl Ron. - Wynosimy sie stad. -Co masz na mysli? -Zabierzemy ze soba Daveya. Nie czekajmy dluzej. Teraz, gdy oni sa uzbrojeni, uda nam sie wymknac bez trudu. Zamieszkamy na terenie targu. Bedziemy zyc jak ludzie. Sprowadz Daveya, szybko. -Ty oszalales - odparla Sylvia robiac krok do tylu. - Nie mozna tak po prostu opuscic gangu. -Zapewniam cie, ze mozna. Zrobimy to. Gdzie jest ten Davey? Sylvia pokrecila przeczaco glowa. -Nie, Ron. To nie przejdzie. Oni by cie zabili. Znalezliby cie, gdziekolwiek bys sie schronil. Ron zmarszczyl czolo. -Sluchaj, nie jestem czyjas wlasnoscia. Ty rowniez nie. -Al pozwolil ci tu zostac, chociaz mogl cie wyrzucic na bruk, gdzie bys niechybnie zginal. - Sylvia mowila teraz wolno i spokojnie. - Uczynil to wbrew woli Dina, w ktorym ma teraz wroga. Jesli dasz teraz noge, postawisz Ala w bardzo trudnej sytuacji. Rozumiesz? -Nie jestem mu nic winien... -Uratowal ci zycie, Ron! -Czy to znaczy, ze jest moim panem i wladca? Wzruszyla ramionami. -To znaczy, ze mozesz opuscic gang tylko wowczas, gdy Al wyrazi na to zgode. -A ty? Pojdziesz ze mna, jesli Al pozwoli mi odejsc? -Al nie dopusci do tego. Odwrocila wzrok. Ron polozyl jej dlon na ramieniu. -A gdyby nie mial nic przeciwko temu? Dziewczyna utkwila wzrok w podlodze. Ron dotknal delikatnie brode dziewczyny i unioslszy jej twarz ku gorze, sprawil, ze patrzyla mu teraz w oczy. -No, wiec? -Tak - Sylvia powiedziala to bardzo cicho, niemal szeptem. Ron sie usmiechnal i rzekl: -No, dobrze. Mysle, ze bedzie lepiej, jesli pojde na te narade. -Nie rob niczego, co mogloby upokorzyc Ala przed Dinem. Na dachu klebil sie tlum. Oprocz znanych twarzy bylo tu rowniez wielu chlopakow, ktorych Ron nigdy dotychczas nie widzial. Gdy dolaczyl do zebranych, uslyszal donosny glos Dina: -Najwyzsza pora, bysmy dali tym kurewskim muzulmanom porzadnego lupnia! Tym razem przebrali miare! -Racja! -Jasne, k...! Nagle jakis chlopak, stojacy obok Rona, zawolal: -Patrzcie, ktoz to przyszedl! Nasz chloptys-naprawiacz! Twarze wszystkich zwrocily sie w strone Rona. Ron teraz dopiero ujrzal Ala, ktory sie usmiechal, jakby widok Rona naprawde go uradowal. -Czesc, Ron. Myslelismy, ze nie zyjesz. Ron zrobil kilka krokow do przodu. -Skadze, czuje sie swietnie. Bylem u... - Rozsadek nakazal mu zamilknac. - Ukrylem sie przed muzulmanami na terenie targu. Slyszalem, ze byly jakies klopoty. -"Slyszalem, ze byly jakies klopoty" - Dino zaczal przedrzezniac Rona. - Przez ciebie to wszystko! Teraz dopiero sie zacznie. -Tak, wlasnie! - wrzasnelo kilku chlopakow. -Spokoj - krzyknal Al. - Ron, myslelismy, ze muzulmanie cie zabili. Skoro jednak jest inaczej, byc moze nie ma juz powodu, zeby z nimi walczyc. -Nie ma powodu! - wrzasnal Dino. - Jesli w pore nie powstrzymamy tych sukinsynow, gotowi wyciagnac lapy na cale Miasto. Al przybral powazny wyraz twarzy. -Nie przemyslana decyzja na pewno ich nie powstrzymamy. Oni tylko na to czekaja. -Polowa gangow miedzy naszym rewirem a targiem jest gotowa do walki - oponowal Dino. - Mamy czekac z zalozonymi rekami? -Byloby lepiej, gdyby wszystkie gangi miedzy naszym rewirem a targiem chcialy stanac do walki - rzekl Al. - I zeby dolaczyly do nas gangi z innych dzielnic. -Nie! - zawyl Dino. - Mowie ci, ze zalatwimy ich teraz. Jesli brakuje ci odwagi, to ja sam poprowadze chlopakow. Al stal niewzruszony. Jedynie jego oczy zapalaly zlowieszczym blaskiem. -Dino, jezeli tak bardzo chcesz sie bic z muzulmanami, to zrob to. Ale sam. Nasz gang nie wypowiada wojny bez poddania takiej propozycji pod glosowanie. Dino przypominal wulkan, ktory lada chwila mial wybuchnac. Twarz czerwieniala mu z kazda chwila coraz bardziej. -No, wiec. Poddajemy wniosek pod glosowanie? - zapytal Al. -Nie! - warknal Dino. - Nie potrzebuje glosowania. I tak pojde na muzulmanow. Zabiore ze soba tych, ktorzy tak samo chca pobic tych drani. Wielu do mnie dolaczy. Czyz nie tak? -Tak - tym razem odpowiedzialo tylko kilka glosow. -Idzcie wiec - powiedzial spokojnie Al. - W kazdej chwili mozecie odejsc. Zawsze tez bedzie wolno wam powrocic. Nasz gang nie wypowie dzis wojny nikomu. Dino ruszyl w strone wyjscia na klatke schodowa. Kopnieciem otworzyl drzwi i wyszedl. Narada dobiegla konca. Zebrani ruszyli w strone drzwi rozmawiajac. Ron zaczekal, az wszyscy wyjda, aby spokojnie porozmawiac z Alem. Na zmeczonej twarzy Ala pojawil sie usmiech. -Ciesze sie, ze jestes caly i zdrow - powital Rona Al. - Martwilismy sie o ciebie. Doszly nas sluchy, ze muzulmanie zajeli targ. Widziales sie z Sylvia? Bardzo sie o ciebie bala. -Tak. Widzialem sie z nia - odparl Ron. -Swietnie. Przez chwile Ron milczal, nie wiedzac, co ma powiedziec. W mlodych oczach Ala, w oczach, ktore widzialy tyle okropnosci, bylo cos, co paralizowalo. -Al, ja chce opuscic gang - wymamrotal wreszcie Ron. -Co takiego? Ron opowiedzial Alowi o Deweyu. -Nie przestane pracowac dla twojego gangu. Zapewniam cie. Al scisnal brwi. -Nie moge sie na to zgodzic. Zrobilo sie bardzo goraco. Wszystkie gangi sa w pogotowiu. Poza tym, ten Dino i ci cholerni muzulmanie... - Potrzasnal glowa. - Odmawiam. -A gdybym zamieszkal u Deweya, nie przestajac przy tym byc czlonkiem gangu? - zapytal Ron. -Nie wiem - odparl Al. - Pomysle nad tym. Niech sie jednak to wszystko uspokoi. Ron wzruszyl ramionami. -No, dobrze - rzekl, po czym pomyslal: "O Sylvii nie moge teraz nawet napomknac". Ruszyl ku drzwiom. Po chwili uslyszal glos Ala: -Sluchaj, nie probuj sie wymknac na wlasna reke. Wyslalbym po ciebie paru chlopakow, ktorzy przywlekliby cie tutaj tego samego dnia. -Nie zrobie tego - powiedzial Ron. Al popatrzyl na niego uwaznie, po czym dodal: -Przykro mi, ze musi byc wlasnie tak. -Mnie tez - odparl Ron. Tej nocy sen Rona macily koszmary. Snil mu sie Dewey, Al, muzulmanie, Sylvia. Wszystko w okropnej scenerii. Snilo mu sie, ze Sylvia krzyczy. Potem rozlegl sie krzyk Daveya. Otworzyl oczy. To nie byl sen. Davey naprawde krzyczal. Panowal mrok. Rozlegl sie kolejny krzyk Daveya, krzyk bolu i przerazenia. Ron wstal szybko, naciagnal spodnie i pospiesznie ruszyl na dol. Drzwi do mieszkania Sylvii byly otwarte. Wewnatrz palilo sie swiatlo. Sylvia kleczala przy materacu. Miala cialo owiniete porwanym przescieradlem. Plakala. W ramionach tulila Daveya. Chlopiec lkal glosno, nie mogac zlapac oddechu. Ron uklakl obok nich. Spostrzegl, ze z rozbitej wargi Sylvii cieknie krew. Chlopak mial spuchniete oko i sina kosc policzkowa. Jeczal i trzasl sie ze strachu. -Dino - wyjakala Sylvia. - Chcial, zebym z nim poszla. Kiedy odmowilam, poczal mnie okladac piesciami. Davey probowal mnie bronic. Jego tez pobil. Kopal go... Ron poczul drzenie ciala. Odwrocil sie i zobaczyl Ala wbiegajacego do mieszkania. Za drzwiami stali juz jacys ludzie. Ron, uniesiony gniewem, wstal i ruszyl ku drzwiom. Przecisnal sie przez tlum na korytarzu i pobiegl na gore. Na stole w jego mieszkaniu lezal pistolet maszynowy. W jednej chwili Ron sprawdzil, czy bron jest sprawna, po czym pobiegl na dol. Sklad amunicji znajdowal sie na drugim pietrze. Ron sprawnie naladowal bron. Zapas amunicji schowal do kieszeni. Potem ruszyl ku wyjsciu. -Gdzie sie wybierasz? - zapytal Al, ktory stal u drzwi. -A jak sadzisz? - odpowiedzial Ron, sam zdziwiony spokojnym tonem swego glosu. Al potrzasnal glowa. -Nic z tego. Sylvia i chlopiec zyja. Nic im nie bedzie. -Zabije tego skur... -Dino zalatwi cie, zanim zdazysz go zobaczyc. Jak znam zycie, to czeka juz gdzies na ciebie z glupim usmieszkiem na twarzy. Ron stal nieruchomo. Czul plomien ogarniajacy cale cialo. -Poloz amunicje na miejsce - powiedzial Al. - Zostaw bron. Dino odszedl i nie wroci. To koniec historii Dina. -Ale moj dowod... -O tym tez juz nie mysl - glos Ala brzmial teraz bardziej donosnie. "Dla mnie to jeszcze nie koniec - powiedzial w duchu Ron. - Jeszcze nie koniec." Odwrocil sie i polozyl amunicje na miejsce, jak rozkazal Al. Minal tydzien, zanim Al pozwolil Ronowi isc na targ. Ale nawet wowczas przydzielil mu ochrone zlozona z dwoch uzbrojonych chlopakow. -To na wypadek, gdybys mial klopoty z Dinem albo z muzulmanami - zapewnial Al. "Albo gdybym probowal sie wymknac" - dodal w mysli Ron. Gdy znalazl sie na targu, opowiedzial Deweyowi o tym, co zaszlo. Mezczyzna sluchal uwaznie, siedzac na krzesle za kontuarem swego straganu. Od czasu do czasu kiwal glowa lub drapal sie po brodzie. -Moze pozniej uda mi sie uwolnic. Teraz to niemozliwe. Oczy Deweya wydawaly sie bardziej smutne niz zwykle. -Powinienem byl wiedziec, ze gang nie pozwoli ci odejsc. Zwlaszcza teraz, gdy zagrazaja muzulmanie. -Byly jakies klopoty? Dewey skinal glowa. -Kilka gangow ze srodmiescia wdarlo sie na ich rewir. Nie zdziwilbym sie, gdyby byl teraz z nimi Dino. Wczoraj wracalo tedy kilku bialych. Byli porzadnie poturbowani. -Uwolnie sie od nich - powiedzial Ron krecac glowa. - Obiecuje. -Nie ryzykuj, jesli nie musisz - rzekl Dewey. - Moge poczekac. Tak dlugo czekalem na kogos takiego jak ty, synu, ze jeszcze kilka miesiecy nie sprawi mi roznicy. Ron czul smutek i zaklopotanie. Zdolal jedynie powiedziec: -No, coz... W takim razie... Jakos sobie poradze. -Jasne, wiem o tym - odparl Dewey. -Do zobaczenia. -Zegnaj, synu. Powodzenia. Zycie toczylo sie monotonnym rytmem. Nadeszla zima. I choc Kopula chronila przed silnym wiatrem i nadmiernym chlodem, to jednak bylo zbyt zimno, by wychodzic na ulice bez plaszcza. Budki, w ktorych mieszkali czlonkowie gangow, byly ogrzewane tylko wtedy, gdy mieszkancom udalo sie zdobyc olej. Probowano sobie radzic rozpalajac noca ogniska, za opal biorac meble, drzwi, wszystko, co dalo sie spalic. Pod Kopula gromadzil sie dym, ktory draznil pluca i powodowal lzawienie. Ron coraz rzadziej byl wzywany przez inne gangi do napraw. Nie przynoszono rowniez sprzetu do niego. -Wydali wszystko na jedzenie - wyjasnil Al. - Nie maja czym placic. Wszystkie urzadzenia, ktore Ron naprawial dotychczas dla gangu Ala, byly unieruchomione; swiatlo, ogrzewanie, nawet agregat pradotworczy, nie dzialaly. Braklo paliwa. Pod Kopula nie bylo, rzecz jasna, sniegu, ale wdzieral sie tu mrozny wiatr, przynoszacy chlod i budzacy w ludziach goraczke. Since, jakie na ciele Sylvii i Daveya zostawil Dino, powoli znikaly. Davey jednakze przestal wychodzic na ulice, aby bawic sie z rowiesnikami. Meczyl go kaszel z kazdym dniem stajacy sie bardziej dokuczliwy. Dzieciak spedzal duzo czasu z Ronem, ktory przykrywal chlopca na noc tyloma kocami, ile zdolal znalezc. Kaszel jednak nie ustepowal. Nie bylo zadnych wiesci o Dinie. Na terenie gangu krazyly plotki o walkach na granicy rewiru muzulmanow. Czasami biali atakowali muzulmanow, to znow muzulmanie napadali na bialych. Walczono z zaciekloscia. Bylo wielu zabitych. Unia, ktora Al polaczyl gangi bialych, zaczela sie rozpadac, gdy w oczy zagladala smierc glodowa, a jedzenie mozna bylo zdobyc jedynie sila, przestawano myslec o zyciu w pokoju. Rewir gangu Ala pozostawiono w spokoju. Ron domyslil sie, ze Al cieszyl sie zbyt wielkim powazaniem wsrod nowojorskich gangow i dlatego nie atakowano go. Ktorejs nocy jednakze obudzil Rona silny wybuch. Potem drugi. Rozlegly sie czyjes wrzaski i przeklenstwa. "Ktos wdziera sie na teren rewiru!" - pomyslal Ron i natychmiast ulecialy z niego resztki snu. Szybko wybiegl z mieszkania i pobiegl schodami w dol. Na klatce pelno bylo dymu gryzacego oczy. Ron zatrzymal sie na pietrze, gdzie byl sklad amunicji. Klebil sie tam juz tlum chlopakow. Al byl posrod nich, wydawal rozkazy. Ron uslyszal brzek szkla rozbijanego na parterze. Zaraz potem ujrzal dochodzace z dolu plomienie. -Szybko, na dach! - wrzasnal Al. Wszyscy ruszyli w gore. Z dolu wciaz dochodzily nieludzkie wrzaski. Okrzyki zwyciezcow mieszaly sie ze skowytem palacych sie zywcem. Ron poczul na ciele zar bijacy od ognia. Odwrocil sie i pognal na gore. Nie zamierzal jednak biec na dach. Pedzil do mieszkania Sylvii. Otworzyl drzwi i ujrzal dziewczyne siedzaca w najodleglejszym kacie pokoju rozswietlonego ogniem. Ramionami tulila Daveya. -Nie placz, Davey, prosze, nie placz. Chlopiec byl zesztywnialy ze strachu. Mial silnie zacisniete powieki. Objal Sylvie rekami tak mocno, ze z pewnoscia sprawial jej bol. -Sylvia! - krzyknal Ron. Uniosla ku niemu wzrok i zapytala: -Ron, co z nami bedzie? -Pospiesz sie. Idziemy na dach. Pomogl jej wstac. -Ja wezme Daveya - powiedzial. Potrzasnela glowa. -Nie, zostanie przy mnie. Ron pogladzil chlopca po wlosach. -Juz dobrze, Davey. To ja, Ron. Wszystko bedzie dobrze. Nic sie nie martw. Pozar szalal dwa pietra pod nimi. Gdy dobiegali do drzwi wychodzacych na dach, strzelanie rozpoczelo sie na nowo. Tym razem strzelano na dachu. Wrzaski i przeklenstwa brzmialy rownie donosnie, jak strzaly z broni. Ron rozpoznal potezny stukot karabinu maszynowego. "Czekali na nas na dachu! - uswiadomil sobie nagle. - A wiec to pulapka!" Drzwi otworzyly sie nagle i na klatke schodowa wbieglo dwoch chlopakow, ktorzy zataczali sie, krwawiac i jeczac z bolu. W oczach mieli strach i bol. Za nimi wbiegla jakas dziewczyna, ktora upadla na schody i poczela broczyc krwia. Sylvia zakryla oczy i przytulila twarz do wlosow Daveya. -Szybko, do mojego pokoju! - powiedzial Ron do Sylvii. Pobiegla poslusznie za nim. Ogien szalal juz pietro nizej. Cala klatka schodowa byla rozswietlona. W pokoju Rona znajdowalo sie wejscie do szybu wentylacyjnego. Istniala szansa przejscia do sasiedniego budynku i ukrycia sie tam do czasu, az bitwa sie skonczy. W migocacym swietle Ron zwiazal wszystkie koce i ubrania, jakie mial w pokoju, robiac z nich line, ktorej jeden koniec przymocowal do ramion Sylvii. Potem powoli spuszczal line w dol szybu. Ogien wdzieral sie do jego mieszkania, niosac ze soba bol i smierc. Dym wdzieral sie do gardla, zamazywal wzrok. Ron przymocowal koniec liny do grzejnika parowego, ktory nie dzialal od dwudziestu lat, po czym kaszlac i z zalzawionymi oczyma wpelzl przez okno do szybu i poczal sie zsuwac na dol. Byl zaledwie w polowie drogi, gdy lina pekla. Wyladowal twardo, ale nie stracil rownowagi. Uniosl wzrok ku gorze. Szesc metrow za soba zauwazyl ogien wychodzacy z okna, przez ktore Ron przed kilkoma minutami wychodzil. Odwrocil sie i zobaczyl Sylvie kleczaca nie opodal z Daveyem wtulonym w jej piers. Bez slowa chwycil Sylvie za reke i poprowadzil mrocznym przejsciem, przypominajacym katakumbe, w strone budynkow stojacych obok kwatery ich gangu. Gdy dotarli do otworu w scianie, Ron kopnieciem wywazyl drzwi. Znalezli sie w mrocznym pokoju. Powoli zeszli na dol, do sutereny. Ukryli sie za starym kotlem grzewczym. Na podlodze slychac bylo dziwny szelest. Ron nie obawial sie myszy czy karaluchow. Jego lek wywolywaly jednak czerwone swietliste oczy wielkich szczurow. Wiedzial, ze tej nocy na pewno nie zasnie. Z zewnatrz dochodzily strzaly. Po chwili nastala cisza, macona jedynie szumem plomieni pozaru szalejacego obok. Nagle rozlegl sie potezny huk. Oto walila sie ich kwatera, zzarta ogniem. Uslyszal tez czyjs smiech. Ron nie mogl w ciemnosci dojrzec twarzy Sylvii i Daveya. Slyszal jednak ciche jeki, jakie wydawal przerazony chlopiec. Dotrwali tak do rana. Gdy nastal swit, Ron zauwazyl, ze w suterenie znajduja sie okna. Podszedl do jednego z nich i stanawszy na palcach, ostroznie wyjrzal na zewnatrz. Ulica byla pokryta trupami. Byly to glownie ciala mlodych mezczyzn, choc gdzieniegdzie mozna bylo dostrzec trupa dziewczyny. Niektore ciala byly zweglone. Na innych, zmasakrowanych przez kule, widniala zastygla krew. Wzdluz ulicy szla grupa uzbrojonych chlopakow. Ron rozpoznal w jednym z nich czlonka gangu Chelsea. Obok niego, z usmiechem zadowolenia na twarzy, szedl Dino. Ron poczul, ze ogarnia go plomien wscieklosci. "Gdybym mial teraz bron..." - pomyslal, po czym przypomnial sobie o Sylvii i Daveyu. Nic nie mogl dla nich teraz zrobic. Pozostalo mu jedynie czekac. Zobaczyl, ze grupa wrogow zatrzymala sie przy jakims ciele. Dino kopnal trupa czubkiem buta. Ron poczul dreszcz przebiegajacy mu po ciele. Dino odwrocil trupa tak, ze twarz poleglego skierowana byla teraz ku gorze. Ron nie mial watpliwosci; Dino znecal sie nad cialem Ala. Ron, ogarniety smutkiem i gniewem, zblizyl sie do Sylvii i Daveya. Dziewczyna sprawiala wrazenie kompletnie wyczerpanej. -To gang Chelsea - powiedzial spokojnie Ron. Jest z nimi Dino. Nie odpowiedziala. -Al nie zyje. Dopadli go. Sylvia popatrzyla na Rona uwaznie i spytala: -Jestes pewny. -Widzialem jego zwloki. Odpowiedziala jedynie kiwnieciem glowa. Zadnych lez, zadnych slow zalu. Ron nie wiedzial, co robic. Cisze zaklocal jedynie szloch Daveya. Nagle uswiadomil sobie, ze chlopiec wciaz powtarza to samo slowo: -Mama... mama... mama... Ron popatrzyl przez chwile na Daveya, potem znow na Sylvie, ktora uspokajala malca, kolyszac go przy tym lagodnie. -Juz, dobrze, kochanie... Mama jest z toba... -Jestes... jego matka? - zapytal glosno Ron, przejety do glebi duszy. -Nie wiedziales o tym? - Sylvia popatrzyla mu w oczy. - Jego ojcem byl Al. W oczach dziewczyny pojawily sie lzy. Dzien byl chlodny. Ukryci w nie ogrzanej suterenie, czuli, ze przemarzaja do szpiku kosci. Davey zasnal w ramionach Sylvii. Ron podchodzil do okna niemal co minute. Z ulicy nie usunieto jeszcze zwlok. Za oknem byl szary dzien. W powietrzu czulo sie wilgoc, jakby mialy nastapic opady sniegu. Rzecz jasna, zyjacy pod Kopula nigdy nie widzieli sniegu. Dawalo sie jednak odczuc "sniezna pogode" w powietrzu. Davey obudzil sie poznym popoludniem. -Jestem glodny - powiedzial cicho. -Musimy troche zaczekac, zanim bedziemy mogli cos zjesc - odpowiedziala Sylvia. -Rozejrze sie - rzekl Ron. - Moze uda mi sie cos znalezc. -Nie! - zaoponowala Sylvia. - Oni z pewnoscia jeszcze tu wesza. Zaczekaj, az zapadnie zmrok. Ron czekal wiec. Robilo sie coraz zimniej i ciemniej. Przejmujace zimno budzilo dreszcze. Siedzieli na betonowej podlodze. Nie mieli nawet plaszcza. Davey znowu dostal ataku kaszlu. -Juz chyba czas - szepnal Ron do Sylvii. - Ide. Zupelnie niepotrzebnie sie trudzil; kwatera jego gangu zostala kompletnie zniszczona przez pozar. Przepadlo wszystko: zapas zywnosci, amunicja, bron, odziez - wszystko. Czego nie strawil pozar, zagarneli najezdzcy. Nawet ciala poleglych zostaly ograbione ze wszystkiego, co mialo jakas wartosc lub moglo sie okazac przydatne. Okolica sprawiala wrazenie opuszczonej. Opuszczonej przez zywych, rzecz jasna, jako ze ulice pelne byly trupow. I szczurow. Na widok pary blyszczacych zlowieszczo oczu wielkiego gryzonia Ron poczul dreszcz. Glod znikl w jednej chwili. Poprzedniej nocy ludzi i szczury laczyly te same uczucia: trwoga i glod. Teraz obrzydliwe gryzonie wylegly z nor, aby upomniec sie o to, co sie im nalezy. Ron potknal sie w ciemnosci o czyjes zwloki i upadl. Poczul, ze jakis szczur przebiega po jego dloni. Omal nie wrzasnal z obrzydzenia. Gdy wrocil do sutereny, zastal Sylvie i Daveya pograzonych we snie. Potrzasnal ramie dziewczyny, aby ja obudzic. -Co... co sie dzieje? - zapytala wyrwana ze snu. -Szczury. Sylvia zadrzala ze zgrozy. Weszli na ostatnie pietro budynku i polozyli sie na podlodze, w pokoju, gdzie nie bylo zadnych sprzetow. Ron spal bardzo krotko. Zdolal jedynie kilka razy zapasc w kilkuminutowy letarg. Gdy nastal swit, Ron trzasl sie z zimna. Oprocz tego doskwieral mu okropny glod. Davey ponownie zaczal kaslac. Potem sie rozplakal. -Ron, on jest rozpalony! - powiedziala Sylvia. Chlopiec mial wypieki na policzkach. Dostal goraczki. -Musi cos zjesc! - rzekla dziewczyna rozpaczliwym glosem. -Potrzebne sa tez lekarstwa - dodal Ron. Davey mial zamkniete oczy. Jeczal cicho, powtarzajac: "Boli, boli, boli..." "Dewey! - przypomnial sobie Ron. - On bedzie wiedzial, co zrobic. Ma zywnosc, lekarstwa pewnie tez." -Musze sie dostac na targ - powiedzial Ron. - Dostane tam jedzenie i wszystko, czego nam potrzeba. -Na targ? Nie uda ci sie tam dotrzec. -Zapewniam cie, ze mi sie uda. Wyciagnela ku niemu rece. -Ron, nie rob tego! Zlapia cie! Jesli nie te zbiry z gangu Chelsea, to jacys inni. Wszyscy juz wiedza, ze Al nie zyje. Nic juz dla nich nie znaczysz. Uwolnil sie z jej ramion i rzekl: -Nie moge tkwic tu bezczynnie i pozwolic, abysmy wszyscy umarli z glodu. Davey musi cos zjesc. Potrzebne mu sa takze lekarstwa. Tylko na targu mozna je dostac. -Ron, zaczekaj... -Wroce - odparl. - Nie martw sie. Byl za drzwiami, zanim zdolala cokolwiek dodac. Trwalo to trzy dni. Ron posuwal sie wolno, unikajac ludzi. Najpierw dlugo sie upewnial, ze droga jest wolna, a potem mknal przed siebie. Byle blizej targu... Dwukrotnie natknal sie na mieszkancow innych dzielnic. Raz umykal co sil w nogach przed grupa wyrostkow, innym razem zas wszedl do budynku, w ktorego holu siedzialo trzech uzbrojonych chlopakow. Gdy go zauwazyli, sprawiali wrazenie bardziej wystraszonych od niego. Zanim zdazyli cokolwiek uczynic, Ron wybiegl na zewnatrz i popedzil przed siebie jak oszalaly. Dotarl do Deweya poznym wieczorem. Gdy stanal przed otworem w suficie, krzyknal: -Dewey, to ja, Ron! Obudz sie! Szybko, prosze! Nagle oslepilo go ostre swiatlo. Zakryl twarz dlonmi. -Jestes sam? - uslyszal glos Deweya. -Tak. Dewey zsunal drabine sznurowa. Po paru minutach Ron byl w mieszkaniu swego przyjaciela. Zaczal opowiadac, co przezyl. Mowil szybko, chaotycznym tonem. -Wolniej, wolniej - uspakajal go Dewey. - Nic nie rozumiem. Ron wzial gleboki oddech i zaczal opowiadac od poczatku. Mowil o Dinie, o zabitych, o Sylvii i Daveyu. Dewey kiwal glowa ze zrozumieniem. Po chwili wyjal z szafki plecak, do ktorego wlozyl kilka puszek, plastikowa torebke z zywnoscia i karton mleka. Z innej szafki wyciagnal metalowa apteczke. -Jest tu penicylina i srodek przeciwtezcowy - powiedzial do Rona. - Mam nadzieje, ze pomoga. Tu, pod Kopula, nic wiecej nie mozemy dla chlopca zrobic. Ron sklonil glowe z wdziecznoscia. Natychmiast zalozyl plecak. Dewey powiedzial jeszcze: -Powinienes cos zjesc i przespac sie troche. Nie wygladasz najlepiej. Ron potrzasnal glowa i odparl: -Nie moge. Moze ten malec juz kona. -Rozumiem - rzekl Dewey. - Idz wiec, synu. Powodzenia. Mezczyzna wlozyl Ronowi do kieszeni troche jedzenia, po czym odprowadzil go na ulice. Ron, gdy skrecal w poprzeczna ulice, pomachal Deweyowi reka na pozegnanie, po czym wyciagnal z kieszeni jakis suszony owoc i poczal go lapczywie jesc. Reszte nocy i caly nastepny dzien Ron przedzieral sie przez mroczne dzielnice, a byl zaledwie w polowie drogi do Sylvii i Daveya. Musial teraz bardzo uwazac, bo pakunek, ktory mial ze soba, zawieral bardzo cenne rzeczy. Ktos, kto by go dostrzegl, moglby go zabic tylko po to, by zajrzec do jego plecaka. Ron, dzwigajacy pakunek, nie byl w stanie poruszac sie tak szybko jak przedtem. Szedl wiec wolno, ostroznie wzdluz brudnych i wyludnionych ulic. Gdy zauwazyl czlowieka albo gdy uslyszal jakies odglosy, natychmiast kryl sie w najblizszej suterenie lub klatce schodowej. Wieksza czesc dnia spedzal w ukryciu. Dwukrotnie w suterenach zmorzyl go sen. Gdy sie budzil, czul do siebie zlosc i ogarnial go wstyd. Nie mogl sobie pozwolic na slabosc. Dopiero trzeciego dnia dotarl do budynku, w ktorym zostawil Sylvie i jej syna. Nie bylo ich jednak w pokoju na gorze. Polozyl plecak na podlodze. Pozbywszy sie ciezaru na plecach, poczul ulge. "Na pewno poszli szukac jedzenia - pomyslal. - Moze Davey poczul sie lepiej i oboje wyszli o wlasnych silach." Myslal tak, choc w glebi duszy nie wierzyl w to. Przeszukal pietro po pietrze. Zajrzal tez do sutereny. Nie znalazl tu zywego ducha. Gdy znalazl sie przy drzwiach wychodzacych na ulice, uslyszal nagle glos: -Sie masz, frajerze. Dino i czterech chlopakow z gangu Chelsea czekali tu na Rona, ktory wcale nie byl tym zaskoczony. -Szukasz kogos? - zapytal Dino z usmiechem, ukazujac brzydkie, zolte zeby. -Gdzie oni sa? - odezwal sie Ron. -A jak sadzisz? - Dino sprawial wrazenie rozbawionego. - Sylvia odnalazla mnie wczoraj. Jej dzieciak byl chory, oboje konali z glodu. Jest teraz moja dziewczyna. -Zaloze sie, ze wiele ja to kosztuje. Sluchaj, mam lekarstwo dla malego... -Nie bedzie mu juz potrzebne. Nie zyje. -Co? - Ron poczul, ze glos mu grzeznie w gardle. Dino zrobil surowa mine i rzekl: -Szczeniak plul krwia przez cala noc. Umarl zaledwie przed godzina. Jedna geba mniej do wyzywienia. Ron, ogarniety wsciekloscia, rzucil sie na Dina jak zwierze. Przez ulamek sekundy widzial wystraszona twarz swego wroga. Zwalili sie ciezko na podloge. -Morderca! Rzeznik! - krzyczal Ron, okladajac Dina piesciami. Po chwili z ust i nosa Dina ciekla krew. -Przeklety, smierdzacy bandyta! Kumple Dina odciagneli Rona na bok. Bronil sie zaciekle. Bil piesciami, kopal. W koncu udalo sie im powalic go na ziemie. Zaczeli go kopac. Stracil przytomnosc. ? ? ? Ron powoli odzyskiwal przytomnosc. Czul potworny bol glowy. Mial zesztywniale cialo. Spostrzegl, ze lezy na zimnej podlodze w zupelnie innym pomieszczeniu. Nie istnialo tu nic poza ciemnoscia.Usiadl. Podniosl ostroznie tulow. Sprawdzil, czy nie ma zlamanej kosci. "Nie jest tak zle" - pocieszyl sie w duchu. Czul bol, ale nie tak silny jak wowczas, gdy kolesie Dina sprawili mu lanie po raz pierwszy. Mial wrazenie, ze czas kilku miesiecy, ktory dzielil go od tamtego zdarzenia, w ogole nie uplynal. Oto znowu lezy, pobity przez tych samych facetow. Wszystko, co sie zdarzylo przez tych kilka miesiecy, bylo tylko koszmarnym snem. Al i Davey nie zyja. Oni chyba w ogole nie istnieli. Pozostaly jakies metne obrazy, wspomnienia. Nagle pomyslal o Sylvii. "Ona zawsze miala mnie gdzies. - Mial ochote sie rozesmiac, ale poczul silny bol szczeki. - Czy ona rzeczywiscie kochala Ala? A moze zrobila to wszystko tylko ze wzgledu na Daveya? Jasne, to wszystko tlumaczy. Nie bylo mnie przez trzy dni. Na pewno pomyslala sobie, ze nigdy nie wroce. Moze sadzila, ze mnie zabili. Tylko Dino mogl jej pomoc." Jedna mysl nie dawala mu jednak spokoju: Dlaczego teraz, kiedy Davey nie zyje, Sylvia jest wciaz z Dinem? Ron myslal o Sylvii. Widzial w ciemnosci jej twarz; slyszal dzwieczny, dziewczecy glos; czul miekkosc delikatnego ciala. Silil sie na nienawisc, ktora poczul dopiero wtedy, gdy stanal mu przed oczami Dino. To on doprowadzil gang Chelsea na kwatere Ala. Dino znalazl slabe punkty obrony. Wiedzial, jak dostac sie do wewnatrz. Zabil Ala. Zabil tez Daveya. Ron wiedzial, ze teraz przyszla kolej na niego. Byl jednak przekonany, ze zanim zginie, zdazy zabic Dina. Nie mial pojecia, jak to zrobi, ale byl pewien, ze Dino zaplaci za swe zbrodnie. Ron byl zadny krwi jak dzikie zwierze. Kilka miesiecy spedzonych w Nowym Jorku uczynilo z niego potwora. Nagle uslyszal odglosy czyichs krokow. Wstal, nie zwazajac na bol i sztywnosc ciala. Badal sciany, chcac odnalezc drzwi. Na zewnatrz jacys ludzie prowadzili rozmowe. Zaraz potem Ron uslyszal zgrzyt klucza w zamku. "Gdy wejda, zalatwie ich" - pomyslal. Nikt jednak nie wszedl. Drzwi otworzyly sie na zewnatrz. Do pokoju wdarl sie snop swiatla latarki, ktory oslepil Rona. -Hej, ty! Wychodz, szybko, zanim ktos nas zauwazy - ktos ponaglal go szeptem. Ron wyszedl z pokoju chwiejnym krokiem. Oczy zakryl dlonmi. Po chwili spostrzegl, ze stoi w korytarzu naprzeciw dwoch obcych facetow. Na podlodze lezal nieruchomo, twarza do ziemi, chlopak, w ktorym Ron rozpoznal kompana Dina. -Dalej, chlopie! Ruszaj sie! Sprobujemy cie stad wydostac! - odezwal sie szorstko jeden z nieznajomych. Ron ruszyl z nimi. Zaprowadzili go do malej lazienki. Przez okno wyszli na aleje, wzdluz ktorej pobiegli szybko. Mijali ulice po ulicy. Posuwali sie w cieniu. Ron zauwazyl stojacy za rogiem samochod. Kierowca musial ich zauwazyc, jako ze natychmiast zapuscil silnik. -O, jest - zdyszanym glosem powiedzial jeden z facetow. Podeszli do wozu. Ron zostal nieomal sila wepchniety na tylne siedzenie. -Wszystko w porzadku - powiedzial kierowca grubym glosem, po czym wreczyl jednemu z nieznajomych plastikowa torebke z bialym proszkiem. -Byloby lepiej, zeby byl prawdziwy - odpowiedzial tamten. Facet za kierownica sie rozesmial. -Prawdziwy, prawdziwy. My nie kantujemy - odparl, po czym zapuscil silnik i wlaczywszy swiatla, ruszyl. Samochod posuwal sie cicho. W slabym swietle, ktore rzucaly elementy deski rozdzielczej, Ron spostrzegl, ze kierowca ma ciemna skore. -Co to wszystko znaczy? - spytal Ron. - Dokad jedziemy? Kierowca nie odpowiedzial. Jechali w milczeniu przez mniej wiecej pol godziny, jakby brali udzial w paradzie wozow. Ron mial jednak wrazenie, ze jedzie w kondukcie zalobnym. Mineli teren targu, kierujac sie na polnoc. Ronowi sie zdawalo, ze dostrzegl zapalone swiatla w mieszkaniu Deweya. Gdy przejechali przez Central Park, uwage Rona przykula sfora psow szczekajacych wsciekle i biegnacych za ich samochodem. Slyszal juz opowiesci o psach w Central Parku. Gdy ogloszono Nowy Jork Miastem Zamknietym, wiele osob uwalnialo psy, ktore wylegaly na ulice i tysiacami ruszaly do Central Parku. Teraz to miejsce stanowilo ich krolestwo, ich dzungle. Nikomu sposrod tych, co weszli na teren Central Parku, nie udalo sie stamtad wydostac. Gdy mineli Central Park, Ron zauwazyl w oddali uliczne swiatla. Z kazda chwila byly blizej. Wzdluz oswietlonej ulicy spacerowali ludzie. Gdzieniegdzie widac bylo otwarte sklepy. Wszyscy ludzie mieli ciemna skore. Samochod zatrzymal sie przed budynkiem, ktory musial niegdys sluzyc jako kosciol. Kierowca wyszedl pierwszy i szybko otworzyl Ronowi drzwi. -Szybko, bielasie, wlaz! Po chwili Ron stal na chodniku. -Tedy, do gory - powiedzial kierowca. Ron zauwazyl, ze ta czesc ulicy byla pusta. Nieco dalej, po drugiej stronie jezdni, stala liczna grupa ludzi gapiacych sie z ciekawoscia w jego strone. Wzruszyl ramionami i podazyl za kierowca, ktory byl ubrany w obcisle czarne spodnie i kurtke z czarnej skory. Jego buty rowniez byly czarne i wyczyszczone na polysk. Ron czul sie zaklopotany swym zniszczonym ubraniem i starymi sandalami. Bawila go mysl, ze jego ubranie bylo czarne; byla to, co prawda, wyplowiala czern, ale jednak... Weszli do kosciola. Budynek ten przestal jednakze pelnic funkcje swiatyni. Wnetrze stanowila dluga waska nawa. Wysoki sufit byl wsparty ciezkimi kolumnami. Lawki gdzies zniknely, jedynie na podlodze stalo w nieladzie kilka krzesel. W miejscu, gdzie byl niegdys oltarz, stalo wielkie, rzezbione krzeslo. Bylo puste. Obok niego ustawiono kilka lawek, przy ktorych siedzialo teraz czterech ciemnoskorych chlopakow. Zwroceni byli plecami do Rona i jego "towarzysza". Rozmawiali ze soba. Kierowca pchnal lekko Rona w tamta strone. Po chwili stali przy lawkach, czekajac, podczas gdy ciemnoskorzy kontynuowali rozmowe. Ron zaczal sie zastanawiac, jak dlugo bedzie trwac ta zabawna sytuacja, gdy nagle jeden z chlopakow odwrocil sie i popatrzyl uwaznie na bialego przybysza. -Przywiezli go. Pozostali rowniez sie odwrocili i spojrzeli na Rona. Jakze Ron pragnal wiedziec, o czym oni teraz mysleli! Trzech sposrod nich przybralo powazny wyraz twarzy. Czwarty wstal, usmiechnal sie, nastepnie wolno podszedl do Rona. Byl wysoki, ale bardzo szczuply. Mial wychudla, koscista twarz. Jego oczy byly zabawne, bardzo orientalne. W szerokim usmiechu pokazywal zdrowe zeby. Sprawial wrazenie przyjaznego. -Nazywaja mnie Timmy Jim - powiedzial milym glosem. - Co prawda, nie jest to moje prawdziwe imie, ale coz... -Ja jestem Ron Morgan. -Wiem o tobie wszystko. Masz na targu dobrego przyjaciela, Deweya. To on mi powiedzial, ze masz klopoty. Mowil, ze mozesz sie przydac. Masz ponoc zlote rece. -Naprawiam rozne urzadzenia - odparl Ron. Usta Jima rozszerzyly sie w jeszcze wiekszym usmiechu. -Swietnie. Bedziesz to teraz robil dla muzulmanow. Co wiecej, zaczniesz uczyc mechaniki niektorych moich ludzi. Ron poczul sie zmieszany. -Myslalem, ze muzulmanie nie przyjmuja do gangu bialych. Usmiech znikl nagle z twarzy Jima. -Muzulmanie robia to, co ja im rozkaze. Nie przyjelismy cie na czlonka gangu. Bedziesz jedynie dla nas pracowal, chlopcze. Ocalisz skore tylko dlatego, ze ten starzec na targu powiedzial o twoich umiejetnosciach. Jesli to okaze sie nieprawda, pojdziesz tam, skad cie przywiezlismy. Jasne? -Jestem wiec w niewoli - powiedzial machinalnie Ron. Szef muzulmanow sie rozesmial. -Tak, syneczku, wlasnie tak. Jim smial sie bez konca. Inni rowniez przylaczyli sie do zabawy; zrywajac boki ze smiechu. Ron poczul zlosc, choc po chwili uprzytomnil sobie, co mogloby go spotkac z reki Dina. Zdal sobie sprawe, ze nie ma wyboru. Muzulmanie traktowali go lepiej, niz sie tego spodziewal. Dawali mu jednak odczuc, ze w ich swiecie piekne moze byc tylko to, co jest czarne. Odcien skory muzulmanow roznil sie bardzo. Niektorzy byli sniadzi jak Latynosi, inni znow kolorem skory przypominali Murzynow z serca dzungli. Ron spotkal tez kilka osob wygladajacych jak Indianie. Wsrod muzulmanow wiecej bylo ludzi starszych wiekiem niz wsrod bialych. Timmy Jim i wiekszosc czlonkow gangu byla w wieku Rona, niektorzy troche starsi. Ron pracowal z nastolatkami. Niektorzy z nich wykonywali rozkazy bialego czlowieka z wielka niechecia. Byli jednak posluszni. Popoludniami Ron uczyl muzulmanskie dzieci mechaniki. Bylo to bardzo zabawne. Dzieciaki palily sie do wiedzy i szybko robily postepy. Wkrotce umialy naprawiac lodowki, piece grzewcze, nawet samochody. Timmy Jim zachowywal sie wobec Rona w bardzo niezrozumialy sposob. Przy kazdym spotkaniu wywieral na Ronie inne wrazenie. Czasami byl bardzo przyjazny, innym razem znow okazywal mu wyzszosc i nazywal Rona pogardliwie "bialym frajerem". Powoli Ron zaczal rozumiec to zachowanie. Timmy Jim byl szorstki dla niego tylko wtedy, gdy nie byli sami. Kiedy rozmawiali na osobnosci, potrafil byc bardzo zyczliwy. Mijal tydzien za tygodniem. Timmy Jim coraz czesciej zapraszal Rona do swojej kwatery. Znajdowala sie ona obok starego kosciola. Byla urzadzona w iscie wojskowym stylu; zadnych dekoracji na scianach, poza mapa Manhattanu. Za cale umeblowanie sluzylo tu biurko, drewniane krzeslo i kanapa dla gosci. -Opowiedz mi, jak wyglada zycie poza Kopula - mawial czesto Timmy Jim. Ron nie rozumial, dlaczego Jima interesowalo tyle szczegolow. Mowil jednak wszystko, co wiedzial. -Chcialbys tam wrocic, co? - zapytal ktoregos dnia Timmy Jim. -Nie da sie ukryc - odpowiedzial Ron. Dziwil sie, ze caly jego swiat, ktory pozostal za brama, stal sie taki odlegly, nierealny, niczym sen, za ktorym przeciez nie mozna tesknic. Zima powoli ustepowala. Ron mieszkal w malym pokoju znajdujacym sie w budynku, ktory sluzyl niegdys za szkole. Teraz na parterze muzulmanie urzadzili prawdziwe klasy z rzedami lawek. Ron prowadzil tam zajecia z mechaniki. Przynajmniej raz w tygodniu Timmy Jim zabieral Rona do siebie, by posluchac, jak jest urzadzony swiat za brama. Ron nauczal, pracowal, jadl i spal. Oprocz dzieciakow, ktorych uczyl mechaniki, i Timmy'ego Jima znal jeszcze tylko kilku mlodych mezczyzn, stanowiacych jego ochrone. Ktoregos dnia Ron zawarl znajomosc ze sniada Portorykanka o imieniu Lina. Cotygodniowe wizyty u szefa gangu byly dla Rona przyjemnoscia. Szef byl wtedy odprezony, jakby wizyty Rona byly dla niego ucieczka od codziennosci. Jedli kanapki, pili i gaworzyli. Ron zauwazyl, ze Jima interesuja sprawy dotyczace broni, jakiej uzywala policja, zasady dzialania samochodow napedzanych pradem oraz rozmieszczenia baz wojskowych. Pewnego popoludnia, gdy Ron siedzial naprzeciw Jima i opowiadal o pociagach odrzutowych, nagle przyszlo olsnienie. -Masz zamiar urzadzic inwazje! Chcesz zaatakowac swiat znajdujacy sie poza Kopula. Timmy Jim zasmial sie glosno. -Zastanawialem sie, kiedy wreszcie na to wpadniesz. -Ale to szalenstwo! Nie mozecie... -Jasne, ze nie mozemy. Nie teraz. Najpierw trzeba zebrac do kupy wszystkie gangi pod Kopule. To zajmie kilka lat. Zaczniemy od jesieni, zaraz po zamknieciu bram. Uderzymy na bialych. Po paru latach bedzie tylko jeden gang i jeden wodz - Timmy Jim. -A potem? - zapytal zaszokowany Ron. -Potem wyjdziemy za brame. -O, Boze! Timmy Jim pochylil sie do przodu i kierujac palec w strone Rona, powiedzial: -Rozumiesz teraz... Wszystkie gangi ciemnoskorych trzymam w kupie wizja wladzy nad calym miastem. Jedynym sposobem zakonczenia walk pod Kopula jest skierowanie calej ich sily za brame. -Ale to nonsens - odparl Ron. - Zyja tam setki milionow ludzi. -Bedzie na kim brac lupy... -I policja... -Poradzimy sobie z nimi. -Wojsko... Timmy sie usmiechnal. -Wiesz co? Polowa armii to muzulmanie. Nasi ludzie. Patrz uwaznie, co sie bedzie dzialo, gdy wyjdziemy poza Kopule. Zobaczysz, jak oni postapia. Ron siedzial z otwartymi ze zdumienia ustami. Timmy Jim smial sie. Ron przez kilka tygodni myslal o tym, co uslyszal w kwaterze szefa gangu. "Podbic swiat poza Kopula! Ten czlowiek oszalal!" - myslal, choc zamierzenia Timmy'ego Jima budzily w nim lek. Pogoda sie poprawiala. Bylo coraz cieplej. Ronowi przydzielono kolejna grupe nowicjuszy do szkolenia. Chlopcy, ktorzy skonczyli kurs, odeszli. Ron nigdy ich juz nie widzial. "Dokad Timmy Jim ich wyslal? - zastanawial sie Ron. - I po co?" Chodzily sluchy o bitwach i potyczkach przy granicy rewiru muzulmanow. Jakis gang bialych zostal wyciety do nogi, kiedy Timmy Jim zdecydowal sie uderzyc wieksza sila. Potem walki graniczne ustaly. Wtedy wlasnie, pewnego cieplego wiosennego dnia, pojawila sie Sylvia. Ron pracowal w duzej sali wypelnionej dziecmi w wieku do pietnastu lat. Przez okna do wnetrza pracowni wpadalo duzo dziennego swiatla. Szyby w oknach wybito dawno temu. W sali znajdowalo sie okolo czterdziestu uczniow; wszyscy byli pochyleni nad malymi silnikami elektrycznymi i odbiornikami tranzystorowymi, ktore muzulmanie skads dla nich zdobyli. Ron sledzil wzrokiem grupe sluchaczy kursu, pracujacych w skupieniu. Za oknem byla wiosna. W tych dniach szkoly powinno sie zamykac, by uczniowie mogli korzystac z tej pory roku; grac w baseballi, urzadzac pikniki i... Nagle w drzwiach do pracowni pojawilo sie dwoch uzbrojonych straznikow. "Beda klopoty" - pomyslal Ron. Podszedl ku drzwiom. Po chwili byl na korytarzu. Stala tam Sylvia. Poczul przez chwile, ze bicie jego serca ustaje. Dziewczyna sprawiala wrazenie starszej i bardzo zmeczonej. Jej krotkie spodenki i bluzka byly wyplowiale. Miala brudna twarz. Wciaz jednak byla piekna. Ron zapragnal chwycic ja w ramiona i pozostac w tym uscisku na zawsze. Nie ruszyl sie jednak z miejsca. -Czesc, Ron. Dopiero za drugim razem Ronowi udalo sie wydobyc glos z gardla: -Czesc. -Chcialam cie zobaczyc - powiedziala cichym, miekkim glosem. - Pozwolili mi tu wejsc, ale tylko na kilka minut. Zaraz mnie stad zabiora. -Dokad? -Na rewir naszego gangu. Frankie znowu zebral chlopakow. Nasz gang liczy juz dwudziestu czlonkow. Bedzie wiecej... -Co robi Dino? -Nie zyje. -Nie zyje? Skinela glowa. -Zrobili to faceci z gangu Chelsea. Dino wdal sie w bijatyke z ich szefem. Ma to, na co zasluzyl - powiedziala mocnym glosem. - Sama chcialam to zrobic. Zawsze jednak brakowalo mi zdecydowania. Ron polozyl jej dlon na ramieniu. Nie wiedzial jednak, co ma powiedziec. -Dobrze cie tutaj traktuja? - zapytala Sylvia. -Tak. A co z toba?... Wszystko w porzadku? Moze moglbym cos dla ciebie... -Nie martw sie o mnie. - Probowala sie zdobyc na usmiech. - Poradze sobie. -No, dobrze. -Coz... musze wracac. Chcialam sie tylko z toba zobaczyc i powiedziec ci, ze Dino nie zyje. Jesli kiedys pozwola ci wrocic na nasz rewir... Ja... Tak mi przykro... Przepraszam za wszystko. To przeze mnie tu utkwiles. A mogles byc teraz w domu... Tak mi przykro, Ron... -To nie twoja wina. Nie mysl o tym. -Aha! - Sylvia wlozyla reke do kieszeni. - Oto rzeczy, ktore Dino ci wtedy zabral. Ron wzial do reki klucze od domu, karte kredytowa i dowod osobisty, po czym popatrzyl przenikliwie na Sylvie. Dziewczyna wiedziala, ze dala mu klucze do wolnosci. Ron popatrzyl na straznikow. Rozmawiali ze soba oparci o sciane. -Powodzenia, Ron - rzekla Sylvia. - Dziekuje za wszystko. -Zaczekaj - wyszeptal goraczkowo Ron. - Przeciez oboje mozemy sie stad wydostac. Kiedy otworza brame... Dziewczyna pokrecila glowa i usmiechnela sie przy tym smutno. -Nie da rady, Ron. Nie mozemy byc razem. Kazde z nas jest zupelnie kims innym. Nalezymy do roznych swiatow. -Ale przeciez... Musnela ustami jego wargi, po czym sie odwrocila i ruszyla ku wyjsciu. Ciemnoskorzy straznicy podazyli za nia. Ron stal nieruchomo. Trzymal w wygietej rece klucze i dokumenty. -Sylvia! - krzyknal. Dziewczyna nie odwrocila sie nawet. Szla przed siebie. Przez tydzien w glowie Rona kotlowaly sie mysli. "Jak moge sie stad wydostac, skoro oni wszyscy nie spuszczaja ze mnie oka nawet na chwile? A Sylvia? Musze ja stad wydostac! Tylko jak?" W miare uplywu czasu Ron zdawal sobie sprawe, ze Sylvia miala racje. Nie bylo sposobu, aby ja zabrac na zewnatrz. Minela wiosna. Robilo sie coraz cieplej. Z poczatkiem lata otworzono brame dla przybyszow spoza Kopuly. -Turysci nigdy sie tu nie pojawia - powiedzial Timmy Jim. - Gliny sie o to troszcza. Timmy Jim troszczyl sie o to, by Ronowi nie udalo sie wymknac z rewiru muzulmanow. Nawet noca Ron czul, ze sledzi go baczny wzrok straznikow. Nadszedl jednak dzien, kiedy udalo mu sie odzyskac wolnosc. Pewnej nocy, w kilka tygodni po rozpoczeciu sezonu wakacyjnego, nie poszedl spac. Jego pokoj znajdowal sie wowczas w starym budynku hotelowym. W pokojach, przyleglych do sypialni Rona byli straznicy. W holu, na dole, rowniez znajdowali sie muzulmanie pilnujacy Rona. Ron zdazyl dobrze poznac budynek. Nie poszedl wiec na dol. Wylamal drzwi do jednego z szybow windy. Przez chwile stal na krawedzi podlogi i wpatrywal sie w mroczne wnetrze szybu. Mial pod stopami glebie wielkosci pieciu pieter. Wzial gleboki wdech, po czym skoczyl w ciemna otchlan. Chwycil dlonmi stalowa line, sliska od smaru, ktora zwisala z gory. Modlil sie, aby lina wytrzymala ciezar jego ciala. Ron mial wrazenie, ze zgrzyt liny obudzi wszystkich w hotelu. Przez chwile wisial nieruchomo. Ale tylko przez chwile. Powoli, mozolnie poczal sie wspinac na gore. Nie bylo to latwe. Dlonie z trudem trzymaly sliska line. W koncu udalo mu sie wspiac na dach znajdujacy sie szesc pieter wyzej. "Ciekawe, dlaczego nie kazali mi naprawic windy?" - zastanawial sie Ron. Przemieszczal sie sprawnie po dachach budynkow, az dotarl do bloku, o ktorym wiedzial, ze nie jest strzezony. Wkrotce znalazl sie na ulicy. Switalo. Zatrzymal sie na chodniku nie opodal olbrzymiego ramienia, ktore wyrastalo z ziemi i lagodnym lukiem bieglo ku niebu. Byl to fragment szkieletu podtrzymujacego Kopule. Na zewnatrz czekala wolnosc. Nagle zdal sobie sprawe, ze w swiecie, z ktorego tak brutalnie zostal wyrwany, nie ma wolnosci. Jest jedynie inny rodzaj niewoli. Szedl jednak do przodu wzdluz flanki ogromnej Kopuly. Szukal przejscia granicznego. Ulice byly puste. Wstawal dzien. Po lewej stronie znajdowal sie Central Park. Ron patrzyl uwaznie, czy nie wybiegnie ku niemu sfora psow. Slyszal od muzulmanow, ze szczekanie jednego psa moze w oka mgnieniu przywolac cala horde okrutnych bestii. Po kilku godzinach marszu zobaczyl autobus jadacy wzdluz ulicy biegnacej o kilka blokow przed nim. Przyspieszyl kroku. Wkrotce potem zauwazyl porzadnie ubranych ludzi, ktorzy patrzyli ze zdumieniem na budynki, i olbrzymia Kopule. Turysci! W poblizu na pewno znajdowalo sie przejscie graniczne. Gdy Ron szedl po chodniku, przybysze spoza Kopuly przygladali sie jego brudnej odziezy i omijali go z daleka. Ron smial sie cicho; w kieszeni mial karte kredytowa. Wszedl do pierwszego napotkanego hotelu. Za pomoca karty kredytowej udalo mu sie zameldowac i zamowic nowe ubranie. Nie wychodzil z wanny przez godzine. Cudowny aromat mydla i krystaliczna czystosc wody nie tylko usunely z jego ciala wszystek brud, ale rowniez sprawily, ze nie odczuwal zadnego bolu ani strachu. Po raz pierwszy od prawie roku Ron sie nie bal. Jednak gdy sie ubieral, zaczely go nekac niepokojace mysli dotyczace Sylvii i Deweya. Moze miala racje. Jej swiat jest tutaj, a nie poza Kopula Manhattanu. A co bedzie ze starym czlowiekiem na targu? "Nie moge go tak zostawic, zeby oslepl i zyl samotnie - myslal Ron. - Ale jeslibym sprobowal przeprowadzic go przez brame, policjanci wyslaliby starego czlowieka do Podziemia." Ubieral sie wolno. Zamyslony, naciagal na siebie zielony kombinezon z zamkiem blyskawicznym, zupelnie podobny do tego, w ktorym przybyl do Nowego Jorku. Wkladal buty, gdy drzwi otworzyly sie nagle i do pokoju wszedl Timmy Jim. Po raz kolejny cialem Rona wstrzasnal dreszcz strachu. Mial na sobie czysta odziez, byl starannie umyty. Mimo to nie mogl zwalczyc uczucia strachu, ktore towarzyszylo mu przez caly czas pobytu pod Kopula. Byl bezbronny. Na korytarzu stalo dwoch muzulmanow z ponurym wyrazem twarzy. Timmy Jim zamknal drzwi. -Gdzie to sie wybierasz? - zapytal Timmy Jim. -Za brame. Wynosze sie stad. -Mowisz serio? -Sluchaj - powiedzial Ron - mozesz miec klopoty. Policja... Timmy Jim sie usmiechnal, choc w jego wyrazie twarzy nie bylo sladu rozbawienia. -Sa oplaceni. Gdybym zechcial, moglbym rozebrac ten hotel cegla po cegle. W kazdej chwili, jesli tylko najdzie mnie ochota, moge rozmienic to pieprzone Miasto na drobne! Ron usiadl ciezko na lozku. -No, dobrze. Wygrales. Jest jednak cos, czego nie bedziesz w stanie zrobic. -Mow. -Nie mozesz mnie zmusic do tego, abym z toba wrocil. Ide na zewnatrz... Chyba ze mnie zabijesz. Jedno z dwojga... Decyduj. -Blefujesz - odparl Timmy Jim mruzac oczy. -Zapewniam cie, ze nie. -Myslisz, ze ci pozwole, abys ostrzegl tych na zewnatrz, co ich czeka z mojej strony? Ron wzruszyl ramionami. -Czlowieku, oni nie uwierza nawet w jedno twoje slowo - powiedzial ze smiechem Timmy Jim. - Pomysla, ze dostales kota! -W takim razie nie masz powodow do obaw. -Dzieki mnie uratowales gardlo - warknal Timmy Jim. - Slyszysz: zawdzieczasz mi zycie! Nie pozwole ci odejsc! -Wyszkolilem dla ciebie okolo setki dzieciakow - odpowiedzial Ron. - Potrafia to samo co ja. Niech teraz oni ucza innych. Wycisnales ze mnie tyle, ile byles w stanie. Koscista twarz szefa ozywil usmiech. -Jestes zmeczony niewola, co? Ron skinal glowa. -Nie winie cie o nic. - Timmy Jim podszedl do okna i odsunawszy zaslone, popatrzyl przez chwile na ulice. Potem odwrocil sie i rzekl: - Cos ci powiem. Kiedy zamknieto Nowy Jork, kiedy ogloszono koniec ewakuacji... nie pozwolono nam stad odejsc. -Nam? - spytal Ron. -Czarnym - rzekl Timmy Jim. - Portorykanczykom, biedakom z Harlemu i tym z gornego West Side. -Przeciez Miasto zostalo ewakuowane - powiedzial Ron. - Pozostali tacy jak Dewey. Byli w ukryciu, gdy Miasto oficjalnie ogloszono zamknietym. -Gowno prawda! Pozwolili odejsc bialym, to fakt. Zarowno bogatym, jak i biednym; Irlandczykom, Wlochom, wszystkim anglosaskim protestantom, rzecz jasna. Nas jednak odeslano od bramy. Gdy probowalismy sie wydostac, bito nas palkami, poddawano elektrowstrzasom, tluczono nas armatkami wodnymi, palono laserem. Nie wypuscili nas! Wykreslono nas z rejestru; ogloszono, ze nie zyjemy. -To prawda?... -Zapewniam cie, ze to prawda - odparl Timmy Jim podpierajac boki dlonmi zacisnietymi w piesci. - Teraz juz znasz prawdziwy powod, dla ktorego zamknieto Miasto. Wystarczylo nacisnac jeden klawisz komputera, aby skreslic cala liste ludzi, ktorzy dostawali od panstwa zapomogi. Ron nie wierzyl wlasnym uszom. -Zostawili was tutaj? -Tak, dziecino. Zostawili nas, abysmy cierpieli glod, zimno, aby kasaly nas szczury. Zostawili nas, abysmy ze soba walczyli, abysmy sie pozabijali. -Swiety Boze! -Bog nie ma z tym nic wspolnego. Aha, chyba nie musze ci mowic, ze Bog jest czarny? -Czy to rzeczywiscie prawda? Zamkneli Miasto, aby sie was pozbyc? - spytal Ron. Timmy Jim skinal glowa. -Dlatego wlasnie muzulmanie stworzyli tu organizacje. Musielismy znalezc srodek na przezycie. Na zewnatrz bylo troche ludzi, ktorzy chcieli nam pomoc. Szmuglowali zywnosc i tak dalej. Bylo to jednak zbyt malo. Nawet czarny rynek nie wystarczal. Udalo sie nam jednak. Przezylismy. -A teraz... -A teraz muzulmanie juz nie walcza ze soba. Zjednoczylismy sie. Jestesmy bracmi. Bijemy gangi bialych. To nas trzyma razem. Za kilka lat wszystkie gangi Nowego Jorku sie polacza. -Polaczy ich twoj plan opanowania swiata poza Kopula. -Wlasnie. -A ty sie obawiasz, ze uprzedze ich o wszystkim? -Idz, uprzedz ich! - rzekl Timmy Jim stojac naprzeciw Rona. - Opowiedz im o wszystkim, co ode mnie uslyszales. Nie uwierza ci. Nie beda chcieli sluchac, az bedzie zbyt pozno, by mogli cokolwiek zrobic. -Moge wiec odejsc? -Tak... idz! Daje ci wolnosc, ty bialy... Tak jak Lincoln, uwalniam cie. Opowiedz tym na zewnatrz o nas. Uwierza ci dopiero wowczas, gdy nas zobacza. A my przyjdziemy. Obiecuje. Timmy Jim ruszyl ku drzwiom. Otworzyl je i wyszedl. Ron siedzial bez ruchu na krawedzi lozka. -Nie uprzedze ich o niczym, Jim - w pokoju zagrzmialy slowa wypowiedziane przez Rona. - Ja ich zmienie. Tak, pojde tam, aby ich zmienic. Oni wiedza o istnieniu Miasta. Wiedza, ze w tej dzungli mlodzi ludzie zamieniaja sie w dzikie bestie. Wiedza, ale nie wzrusza ich to. Ja ich zmienie. Zanurze ich glowy w bagnie, ktore za soba pozostawili i w ktorym i ja sie nurzalem przez caly rok. Sprawie, ze beda sluchac z uwaga, ze zdadza sobie z tego wszystkiego sprawe. Przelamie wszystkie bariery. Zmienie wszystko i wszystkich. Zablokuje ich "drogi kariery" i godziny policyjne, i te nie konczace sie osady. Nawet gdybym mial zostac prezydentem. Zmienie ich. Jak oni moga patrzec, jak miasta gina zzerane infekcja?! Jak oni moga to robic tym ludziom?! To tak jak z nowotworem: trzeba go wyleczyc, bo inaczej zabije. Ron zrozumial wszystko. Wyszedl z hotelu i ruszyl w strone bramy. Przedarl sie przez tlum ludzi, ktorzy rwaca rzeka wdzierali sie przez brame do Miasta na czas wakacyjnej zabawy. Wciaz mial przed oczami Deweya, Sylvie, malego Daveya i Ala. Pamietal nawet Dina. I Timmy'ego Jima, ciemnoskorego wodza, gotowego zmienic swiat na swoj sposob. Przy bramie policjant w bialym helmie popatrzyl na Rona ze zdziwieniem. Chlopak podal mu dowod osobisty. Ron zdawal sobie sprawe, ze jest szczuplejszy niz na zdjeciu w dowodzie. Mial tez na twarzy blizny, ktorych na fotografii nie bylo. Policjant oddal Ronowi dowod, po czym spytal: -Wyjezdza pan? Przeciez zabawa dopiero sie zaczela. -Tak - odparl Ron. - Wiem. Tlumaczyl Andrzej Lukasik Smok Vince'a Wstep Nie ma znaczenia, jak powazny problem jest brany pod uwage; zawsze znajdzie sie cos humorystycznego. Czasem smiech potrafi osiagnac wiecej niz nadmierne moralizatorstwo. W roku 1729 Jonathan Swift uzyl w "Niesmialej propozycji" skalpela satyry w stosunku do rozpaczliwego w owym czasie polozenia Irlandii.Wspolczesna (i przyszla) zbrodnia to powazny temat, ale nie musimy stale traktowac go calkiem serio. "Smok Vince'a" jest niepowazny z dwoch powodow. Po pierwsze, mamy do czynienia z opowiadaniem fantastycznym, ktore juz ze swej natury jest forma pisarstwa lekcewazaca realny swiat Dlatego tez zbrodnia w takim dziele nie powinna byc traktowana zbyt powaznie. (Jezeli o tym watpisz, Czytelniku, przeczytaj od deski do deski kilka opowiadan fantasy) Moga to byc horrory, powiesci z cyklu magii i szpady czy, ostatnio licznie pojawiajace sie, opowiadania o kobietach-wojownikach. Gdy przejrzysz co najmniej trzy, bedziesz mial wiecej zrozumienia dla nonsensu niz ja sam.) Drugim z powodow jest to, ze postacie w tym opowiadaniu ukazuja w sposob rozmyslny absurdalne aspekty swiata przestepczego. Popatrzmy na to z bliska: wiekszosc facetow, ktorych znam w poludniowej Filadelfii, a ktorzy maja powiazania z mafia, nie nalezy do najjasniejszych swiatel naszej spolecznosci. Opanowala ich bezwzgledna chciwosc i kompletna pogarda dla wszelkich norm prawa. Moga przerazac, i czesto tak wlasnie sie dzieje. Ale sa takze, w sposob nieuswiadomiony, zabawni. zecza, ktora najbardziej przerazala Vince'a - oczywiscie, dotyczylo to smokow - bylo przeswiadczenie, ze moga zabierac dusze. Vince byl typowym mlodym czlonkiem Rodziny. Opuscil szkole, by zaczac kariere w mafii. Obrabial samochody, kradl garnitury z miejscowych sklepow, a nawet spedzil przerazajace godziny, uczac sie kierowania ogromna ciezarowka, by moc pomagac w porwaniach. Ale nie pozwalano mu na zaden wielki numer. -Mozesz pilnowac moich numerkow, dzieciaku - powiedzial Louie Bananas, krol "jednorekich bandytow" z Philly. -Chce zrobic cos wielkiego - stwierdzil Vince z chorobliwa niecierpliwoscia. - Chce zrobic cos na wlasny rachunek. Louie potrzasnal swa glowa, lysa, uksztaltowana jak pocisk. -Nie wiem, dzieciaku. Nie wygladasz mi na faceta z jajami. -Wyprobuj mnie! Daj mnie do rekinow. I Louie pozwolil Vince'owi dolaczyc na jeden dzien do Big Balls Falcone - rekinow od pozyczek. Vince zobaczyl, jak Big Balls lamia systematycznie, jeden po drugim, palce facetom, ktorzy spoznili sie ze zwrotem pieniedzy. Zgodzil sie, ze to nie dla niego. Rabunek z bronia w reku? Vince nigdy nie trzymal w dloni pistoletu, nie mowiac juz o strzelaniu. Poza tym takie napady byly dla polglowkow i oszolomow, dla glupcow i desperatow. Zorganizowana przestepczosc nie zajmowala sie czyms takim. Nie bylo potrzeby, a rabus mogl zostac ranny. Po miesiacu przymilania sie i plaszczenia przed Louiem Bananasem Vince doczekal sie w koncu swojej szansy. -Okay, dzieciaku, okay - powiedzial pewnego wieczoru Louie, gdy Vince stal w rogu ulubionej restauracji bossa i obserwowal, jak ten pozera ozor w bialym sosie. -Mam cos dla ciebie na otwarcie. Chodz tutaj. Vince nie wierzyl wlasnym uszom. -Co to jest, Padrone? Co? Zrobie wszystko! Louie beknal w kraciasta chustke, pochylil sie i chwycil pelna garscia za ciemne krecone wlosy chlopaka. Zblizyl jego ucho do ust. Vince, ktory nieszczesliwie mial uczulenie na czosnek, ledwo powstrzymywal sie od kichania, sluchajac szeptu Louiego. -Znasz te stare magazyny kolo Frontowej i Waszyngtona? -Tak, tak - Vince skinal z zapalem pomimo zelaznego chwytu, ktory czul na wlosach. -Spal je. -Spalic je? - zakwiczal Vince. -Nie tak glosno, zgnilku! -Spalic je calkiem? - szepnal chlopak. -Tak. -Ale to bedzie podpalenie. Louie zasmial sie. -To jest przyspieszanie rozwoju przemyslu i dobre zajecie dla dzieciaka, ktory nie boi sie bawic zapalkami. Vince kichnal. Nie jest wielka sztuka spalic rozwalajace sie stare magazyny. Vince wiedzial o tym. Miejsce bylo, mozna powiedziec, gotowe do podlozenia ognia. Ale podpalic cos i nie dac sie zlapac, to juz zupelnie inna sprawa. Straz pozarna, policja oraz, co gorsze, towarzystwa ubezpieczeniowe mialy specjalne oddzialy zajmujace sie podpaleniami. Potrafilyby wyweszyc zweglone resztki magazynu, zanim rozwialby sie dym po pozarze. Vince nic nie wiedzial o podpaleniach. Jednak ogarniety desperacka checia zdobycia uznania, bardzo chcial sie tego nauczyc. Sprobowal skontaktowac sie z Johnniem "Zapalka", glownym ekspertem od podpalen. Johnnie byl zbyt zajety, by sie z nim zobaczyc. Poza tym pracowal dla konkurencyjnej Rodziny az w Manayunk. Dwoch innych, ktorych znal Vince, majacych rowniez ustalona reputacje w tej specjalnosci, zniknelo w tajemniczy sposob. Mlody mafioso nawet nie pomyslal, ze w bibliotece moglby znalezc ksiazki na temat, ktory go interesowal. Z drugiej strony nigdy nie czytal zbyt dobrze. Tak wiec, czujac sie bardzo podle, zajechal pozna noca na ulice Frontowa. Caly samochod, skradziony na te okazje, wypelnialy kanistry z benzyna i pojemniki z rozpuszczalnikiem do farb. Wypchnal slabo przybite deski, ktore zabezpieczaly glowne wejscie do starych magazynow. Poczul sie przerazony ciemnosciami panujacymi wewnatrz. Hale byly puste i zakurzone, chociaz towarzystwo ubezpieczeniowe bylo przekonane, ze znajduja sie tu, ustawione przed tygodniem, tony towarow jednej z firm Louiego. Vince poczul, ze trzesa mu sie rece. "Jezeli nie wykonam porzadnie tej roboty, Louie przysle do mnie facetow od lamania palcow" - pomyslal. Wtem uslyszal odglos sapania. Skamienial. Zapragnal nagle stac sie niewidzialnym. Slychac bylo odglos oddechu i nie byl to oddech Vince'a. "Jezu Chryste, nikt mi nie powiedzial, ze trzymaja tutaj nocnego stroza!" -Nie jestem nocnym strozem. Vince prawie wyskoczyl ze spodni. -Nie jestem tez policjantem, wiec uspokoj sie. -Kim?... - glos mu sie zalamal. Przelknal sline i odezwal sie juz wyrazniej: - Kim jestes? -Chcialo mi sie spac, ale to miejsce jest jak prawdziwe Stonehenge. Ludzie przychodza i odchodza. I tak przez caly czas! "Wloczega - przemknelo mu przez mysl - wloczega, ktory uwaza magazyny za swoja sypialnie..." -Nie jestem tez wloczega - glos zabrzmial surowo. -Nie powiedzialem, ze jestes! - odpowiedzial Vince. Nagle zatrzasl sie, gdyz uswiadomil sobie, ze przed chwila wlasnie to pomyslal. W ciemnosciach pojawil sie niewielki odblask. Chlopak wpatrzyl sie w niego i stwierdzil, ze jest to oko. Pojedyncze, wodniste oko z pionowa zrenica, jak u kota. Ale to oko bylo wielkosci kuli do kregli. -C... c... co... Drugie oko otworzylo sie obok pierwszego. W niklym ich swietle Vince dostrzegl pokryta luskami glowe z ogromna paszcza wypelniona ostrymi zebami. W tym momencie zrobil to, co zrobilby kazdy czlowiek na jego miejscu: zemdlal. Kiedy otworzyl oczy, mial ochote zemdlec ponownie. W zimnym, ksiezycowym swietle, dochodzacym zza wybitych okien magazynu, ujrzal smoka pochylajacego sie nad nim. Stwor mial dlugie, wygiete cielsko pokryte lsniacymi, zielonymi i blekitnymi luskami, i potezne lapy z pazurami wielkosci zebow w pile tartacznej. Ogon wil sie i wil, a jego koniec ginal gdzies w mrokach olbrzymiej hali magazynu. Ogromna glowa z wyszczerzonymi jakby w usmiechu klami pochylala sie nad nim. Oczy blyszczaly jak u ogromnego kota. -Jestes ladny - powiedzial smok. -Hmm? -Zupelnie inny niz ci frajerzy, ktorych Louie przyslal tutaj kilka nocy temu. Tamci byli starsi. Tlusci i caly czas beczeli. -Tamci faceci?... Smok wysunal rozwidlony jezyk spomiedzy blyszczacych bialych klow. -Sadziles, ze jestes pierwszym podpalaczem, jakiego wyslal Louie? Lazili tutaj rozni przez kilka ostatnich nocy. Vince ciagle lezal na wznak na betonowej podlodze. Spytal: -Co... co sie z nimi stalo? Smok przykucnal i chociaz to nieprawdopodobne, usmiechnal sie. -Och, nie martw sie o nich. Nie beda nam zawracac glowy. Widlasty jezyk ponownie wysunal sie z paszczy smoka. -Tak, jestes ladny! Z wolna Vince poczul przyplyw odwagi. Rozmawial ze smokiem, chociaz ciagle nie mogl uwierzyc w to, co mu sie przytrafilo. Ostroznie usiadl. -Moge czytac w twoich myslach - mowil smok - wiec zapomnij o ucieczce. -Ja...ech, mam podpalic te rudere - wyznal nagle. -Wiem - uslyszal w odpowiedzi. Zabrzmialo to nieco po kobiecemu. -Tak, nie mylisz sie - potwierdzila smoczyca - jestem smokiem plci zenskiej. Tak naprawde to wszystkie smoki, z ktorymi wy, ludzie, mieliscie kiedykolwiek do czynienia, byly smoczycami. -Tak jak ten od swietego Jerzego... - wyrwalo sie Vince'owi. -Ten mydlek! On i jego glupia zbroja. Ciotka Ssrishha mogla go ugotowac w niej zywcem jak w szybkowarze. Tak naprawde to zaczela sie tak smiac, ze skonczyly sie jej plomienie. -I wtedy ja zabil. -Nie zabil jej. - Smoczyca wygladala na rozzloszczona, a mala smuzka dymu zaczela saczyc sie z jej lewego nozdrza. - Ciocia Ssrishha po prostu stala sie niewidzialna i odleciala. Smiala sie tak dlugo, az chwycila ja czkawka. -Ale legenda... -Ludzka legenda. Bardziej przypomina nedzna opowiastke dla pospolstwa. Zabic smoka! Czlowiek, ktory potrafi zabic smoka, jeszcze sie nie urodzil! -Hej, nie zlosc sie. Nic ci nie zrobilem. -Nic. Oczywiscie, ze nic - glos jej zlagodnial. - Jestes ladny, Vince. Mysli chaotycznie przebiegaly mu po glowie. Albo oszalal, albo naprawde rozmawial z prawdziwa, ziejaca ogniem smoczyca. -Hmm... Jak masz na imie? -Ssrzzha - odpowiedziala. - Jestem z polskiej galezi smoczego rodu. -Shh... zz... - Vince probowal wypowiedziec jej imie. -Mozesz mowic do mnie Sizzly - przerwala mu uprzejmie. -Sizzly. Hej, to bardzo ladne imie. -Wiedzialam, ze ci sie spodoba. "Jezeli zwariowalem, to wczesniej czy pozniej obudza mnie" - pomyslal Vince i zdecydowal sie podtrzymywac rozmowe. -Mowisz, ze wszystkie smoki, z ktorymi kiedykolwiek walczyli ludzie, byly pieprzonymi... to jest, chcialem powiedziec, byly samicami? -To prawda, Vince. Widzisz wiec, co to za glupie klamstwa opowiadaja ludzie o zjadaniu mlodych dziewic. -No tak... tak mysle. -A najwiekszym klamstwem jest opowiadanie o zabijaniu smokow. Kompletne brednie. -Czy rzeczywiscie? -Widziales w jakims muzeum wypchanego smoka? Albo kosci smoka? Albo glowe smoka wiszaca na scianie? -Coz... Nie chodze zbyt czesto do muzeum. -A ja moglabym pokazac ci pare fascynujacych rzeczy w pewnych jaskiniach, gdybys chcial zobaczyc kosci i glowy, i... -Och nie, dziekuje. Mysle, ze obede sie bez tego - powiedzial pospiesznie Vince. -No tak. To bylo do przewidzenia. -A gdzie sa smoki samce? Te dopiero musza byc ogromne. Sizzly wyraznie zdenerwowala sie i dwa pierscienie dymu zawisly nad glowa Vince'a. -Samce naszego gatunku sa malenkie! Niewiele wieksze od ciebie. Wszystkie zyja na niektorych wyspach na Oceanie Indyjskim. Musimy tam latac na randki co jakies sto lat. W przeciwnym razie nasza rasa moglaby wyginac. -Co jakies sto lat? Masz romans raz na caly wiek? -Seks nie jest dla nas niczym zabawnym. W kazdym razie nie tak bardzo jak dla was, ale wy przeciez pochodzicie od malp. Wstretne male stworzenia. Ciagle paplacie i robicie zamieszanie. -Hmm... widzisz, Sizzly, to bylo bardzo ciekawe. Spotkac sie tutaj z toba i w ogole. Ale zrobilo sie pozno i musze juz leciec. Poza tym... -Nie zapomniales czasem, po co tutaj przyszedles? Prawde powiedziawszy, Vince zapomnial. Ale teraz przypomnial sobie blyskawicznie. -Chyba mialem spalic te magazyny. -To prawda. I z tego, co bulgocze w tej twojej slicznej glowce, rozumiem, ze jezeli nie zrobisz tego do rana, Louie zamierza postapic z toba bardzo nieladnie. -No tak, tak. To juz moj problem, prawda? Mysle, ze chcesz zostac tutaj i kimac dalej, prawda? Wiesz, ja nie chce byc potraktowany jak ci inni faceci. Mysle, ze wroce tutaj, jak polecisz na ten Ocean Indyjski czy gdzie tam... -Nie badz glupi, Vince - powiedziala Sizzly i podniosla swe ciezkie cielsko. - Moge spac gdziekolwiek i nie zamierzam miec romansu przez kilka najblizszych dziesiecioleci. Dzieki bogom nie musze. A co do tych frajerow... tak, tamci mnie zirytowali. A ty jestes sliczny! Vince wstal powoli, zdziwiony, ze trzesace sie kolana utrzymaly go. Sizzly okrecila swe blyszczace cialo wokol niego i z usmiechem, ktory wygladal jak wystawa rzeznickich nozy, rzekla: -Jestem juz troche znuzona tymi starymi magazynami. Co bys powiedzial, gdybysmy zrownali je z ziemia? -Cooo? -Moge wykonac te robote znacznie lepiej niz ty, Vince, slicznotku - powiedziala smoczyca - i nie zostawie zadnych wiele mowiacych sladow po benzynie. -Ale... -Bedziesz zupelnie czysty. Za kazdym razem, gdy policja bedzie w poblizu, moge stac sie niewidzialna. -Niewidzialna? -Oczywiscie. Popatrz. - I Sizzly zniknela. -Hej, gdzie jestes? -Dokladnie tutaj, sliczny chlopcze. Smok pojawil sie ponownie w calej swej blyszczacej okazalosci. Vince patrzyl, a pod jego kreconymi ciemnymi wlosami mozg zdawal mu sie miekki jak maslo. Sizzly usmiechnela sie do niego. -Co powiesz, pieknisiu? Wspolne przestepcze zycie? Ty i ja razem mozemy dokonac wspanialych rzeczy. Moge wywindowac cie na szczyty wladzy w Rodzinie. Straszna mysl wyplynela na powierzchnie gotujacego sie prawie mozgu Vince'a. -Stop. Poczekaj chwile. To jest na pewno tak, jak widzialem w telewizji. Pomozesz mi, ale w zamian za moja dusze, tak? -Twoja dusze? Co mialabym robic z twoja dusza? -Pracujesz dla diabla i spelnisz trzy moje zyczenia lub cos w tym rodzaju, a ja bede musial oddac ci dusze. Porwiesz ja do piekla, a ja umre. Sizzly potrzasnela swa ciezka glowa i spojrzala na Vince'a lekko obrazonym wzrokiem. -Sluchaj, przyznaje, ze smoki i ludzie nie byly najlepszymi przyjaciolmi przez cale tysiaclecia, ale naprawde nie pracujemy dla diabla. Nie jestem nawet pewna, czy one istnieja. Nigdy nie widzialam diabla, a ty? -Nie widzialem, ale... -I nie chce twojej duszy, gluptasie. -Nie chcesz, zebym cokolwiek podpisywal? -Oczywiscie, ze nie. -I tak za nic pomozesz mi spalic te baraki. -Jeszcze wiecej, Vince. Pomoge ci wspiac sie na sam szczyt w Rodzinie. Bedziemy wspolnikami w zbrodni! Bedzie to najbardziej zabawna rzecz od czasu, gdy ciotka Hsspss wywolala Wielki Pozar Chicago. -Zaraz, ja chce spalic tylko te magazyny! -Oczywiscie. -Zadnych Wielkich Pozarow Chicago ani nic w tym rodzaju. -Obiecuje. Kilka minut minelo, zanim Vince uporzadkowal swe mysli i mogl sie odezwac: -Dobrze, zrobmy to. Sizzly przechylila lekko na bok glowe. -Czy nie powinienes wyjsc z magazynu, Vince? -Aha, tak, oczywiscie. -I moze pojedziesz z powrotem do domu albo jeszcze lepiej, do jakiejs restauracji, gdzie masz wielu przyjaciol. -O czym ty myslisz? Najpierw spalimy te budy. -Zajme sie tym, kochanie. Czy nie bedzie wygladalo lepiej, jezeli znajdziesz sobie paru swiadkow, ktorzy powiedza policji, ze byles z nimi w czasie, gdy plonely magazyny? -Taak... - odpowiedzial. Poczul lekkie zaniepokojenie. -Wiec dobrze - odezwala sie smoczyca. - Zabieraj swe sliczne cialko do restauracji i kiedy juz bedziesz bezpieczny, podpale to miejsce. Zaplonie jak stos inkwizycji. -Skad bedziesz wiedziala?... -Czy jestes juz w restauracji? Jestem telepatka, Vince. -A skad ja bede wiedzial?... -Ze magazyny plona? Nie obawiaj sie, zobaczysz plomienie na niebie! Sizzly wydawala sie podekscytowana swym pomyslem. Vince nie potrafil juz wymyslic zadnego kontrargumentu. Powoli, niechetnie skierowal sie ku drzwiom. Po drodze musial przekroczyc jeden z ogromnych pazurow smoczycy. Przy drzwiach odwrocil sie i spytal placzliwie: -Na pewno nie bedziesz chciala mojej duszy? Sizzly usmiechnela sie w odpowiedzi. -Nie chce twojej duszy, Vince. Mozesz na mnie polegac. Pozar magazynow byl najbardziej niewiarygodnym wydarzeniem, jakie widziano od dluzszego czasu. Policja pogubila sie zupelnie. Dlugo przesluchiwala Vince'a, szczegolnie, ze zapomnial wyjac z samochodu kanistry z benzyna i puszki rozpuszczalnika. Gliny nie mogly jednak przyczepic sie do niczego. Nawet do skradzionego samochodu, gdyz Louie i fachowcy z Big Balls Falcone grzecznie wytlumaczyli sytuacje wlascicielowi auta. Pozycja Vince'a w Rodzinie wyraznie umocnila sie. Podpalenia staly sie jego specjalnoscia. Louie dawal mu coraz wazniejsze zlecenia. Praca zawsze zostawala wykonana. Perfekcyjnie. Spotykal Sizzly regularnie. Czasem w opuszczonych budynkach, czasem na pustych parcelach. Smok pozostawal, oczywiscie, niewidzialny i przypadkowi przechodnie bywali zaskoczeni widokiem mlodego, elegancko ubranego mezczyzny, ktory stal posrodku zasmieconej pustej dzialki i przemawial w powietrze. Niejednokrotnie slyszeli, jak zadawal pytanie: -Naprawde nie interesuje cie moja dusza? Jednak tylko Vince mogl slyszec odpowiedz rozbawionej smoczycy: -Nie, Vince. Po co mi twoja dusza? Po co mi czyjakolwiek dusza? Czas plynal. Szybki wzrost znaczenia Vince'a w Rodzinie wywolal, oczywiscie, przyplyw niecheci ze strony innych mlodych ludzi, ktorzy pragneli awansowac w Organizacji. Niechec prowadzila czasem do klotni, czasem do bojek, a nawet prob zamachu. W dziwny jednak sposob, jakby nadprzyrodzony, kazdy, kto zwrocil swoj gniew na Vince'a, znikal. Znikal bez jednego sladu. Byl tylko jeden wyjatek, gdy znaleziono na ulicy Tasker, pomiedzy Dwunasta a Trzynasta, jeden zweglony but Tlustego Lombardiego. Louie i inni starsi z Rodziny kiwali znaczaco glowami. Vince byl nie tylko ambitny, ale i utalentowany. Byl takze sprytny. Zadne slady nie prowadzily do jego drzwi. Od podpalen Vince przerzucil sie na lichwe, ktora ciagle byla glownym przedsiewzieciem Rodziny. Ale, o dziwo, nigdy nie potrzebowal chlopcow z Big Balls Falcone, by zmuszac swych klientow do zwrotu pozyczek w terminie. Ci, ktorzy nie zaplacili, znajdowali swe samochody w postaci zweglonych wrakow. Na ich oczach zaparkowany przy krawezniku samochod mogl stanac w plomieniach. -Widzisz, niedobrze - mawial Vince. - Nastepnym razem moze to byc twoj dom - napomykal ponuro. Czasem wydawalo sie, ze mrugal w takim momencie do kogos nieobecnego. Albo co najmniej do kogos, kogo nikt nie mogl spostrzec. Kogos bardzo wysokiego, sadzac z kata ustawienia glowy podczas mrugania. Nadszedl dzien, kiedy ekipa Big Balls Falcone zrozumiala, ze ich interesy sa zagrozone, wrecz upadaja, i oglosila swoj zamiar zaopiekowania sie czule Vince'em. Big Balls znikneli w obloku dymu. Doslownie. Lata biegly. Vince stal sie calkiem zamozny. Nie byl juz tym wychudzonym, przerazonym dzieciakiem, jak w chwili, gdy po raz pierwszy spotkal Sizzly. Teraz ubieral sie w doskonale skrojone, konserwatywne garnitury, nieco zbyt opiete na coraz wiekszym brzuchu. Jadal tez steki i homary przy jednym stole z bankierami i przemyslowcami. Chociaz przeprowadzil sie ze starego, nedznego domu do wspanialej siedziby wybudowanej niedaleko Cherry Hill nad rzeka Jersey, ciagle chodzil na msze do swego starego kosciola Epifany. Sponsorowal koscielna druzyne baseballowa i fundowal kazdego roku toyote dla koscielnej loterii fantowej. Przywiazywal wage do dobroczynnosci, a kolegom czesto powtarzal, ze to forma ubezpieczenia. W takich momentach wznosil oczy. Ci, co stali obok niego, mieli wrazenie, ze wznosi je do nieba. Ale Vince szukal Sizzly, ktora zwykle znajdowala sie niezbyt daleko. -Tak naprawde, Vince - powiedziala mu kiedys smoczyca - to ty ciagle mi nie ufasz. Po tylu latach. Nie chce twojej duszy. Uczciwie mowie, ze nie chce. Vince ciagle chodzil do kosciola i ciagle wydawal pieniadze na cele dobroczynne. W koncu sam Louie, stary i schorowany, scedowal cala fortune Rodziny na Vince'a i umarl w swym pokoju w czasie snu. Bez pomocy czlonkow, zarowno wlasnej, jak i jakiejkolwiek obcej Rodziny. Rzecz niebywala, niespotykana w annalach. Teraz Vince byl Capo w Rodzinie. Nie mial jeszcze czterdziestki, jego lsniace wlosy wciaz byly czarne. Byl nieco tezszy, nizby tego chcial, ale mial wlasnego krawca, fryzjera i wiecej kobiet niz w najsmielszych marzeniach. Jego awans na glowe Rodziny spotkal sie oczywiscie ze sprzeciwem kilku porucznikow Louiego. Lecz po pierwszych kilku zniknieciach bez sladu, inni szybko pogodzili sie z Bossem. Nigdy sie nie ozenil, ale uzywal zycia, ile tylko sie dalo. -Zaczynasz miec straszna nadwage, Vince - ostrzegla go Sizzly pewnej nocy, gdy spacerowali w ciemnosciach niedaleko miejsca, gdzie spotkali sie po raz pierwszy. -Nie obawiasz sie ataku serca? -Nie - odparl Vince - ja nie dostaje atakow serca, ja je wywoluje. Zasmial sie glosno z wlasnego dowcipu. -Jestes coraz starszy. Wiesz o tym, ze nie jestes juz tak ladny, jak byles kiedys? -Nie musze byc ladny, Sizzly. Teraz mam wladze. Moge dzialac w taki sposob, jaki mi sie podoba. Kto wejdzie mi w droge? Sizzly przytaknela jakby ze smutkiem. -Moge zrobic cokolwiek zechce! - wykrzyknal ku niebu. - Mam sile i ci wszyscy glupcy boja sie mnie smiertelnie. Boja sie smiertelnie! Smial sie i smial, i smial. -Ale... Vince - odezwala sie Sizzly - pomoglam ci zdobyc te wladze. -Oczywiscie. Z pewnoscia, ale teraz, kiedy juz ja mam, nie potrzebuje tak naprawde twojej pomocy. Moge kazac komukolwiek z Rodziny, by zrobil, co bede chcial! Smoki oczywiscie nie placza, ale wyraz pyska Sizzly moglby wzruszyc serce kazdego, kto ujrzalby ten widok. -Sluchaj - Vince mowil dalej, lecz juz mniej bombastycznym tonem - wiem, jak bardzo mi pomoglas, i nie zapomne ci tego. Jestes ciagle czescia mojej Organizacji, Sizzly, staruszko. Nie przejmuj sie tak. Przeszly miesiace i wydluzyly sie w lata. Vince widywal sie z Sizzly coraz rzadziej. Nie potrzebowal jej. A gdzies gleboko wewnatrz siebie byl z tego zadowolony. "Nie potrzebuje jej wiecej - myslal - i nigdy nie podpisze nic, co dotyczy mojej duszy. Jestem wolny i czysty!" Smoki sa, rzecz jasna, telepatami. Vince popelnil blad, kiedy zauwazyl, ze wspaniala, mloda rudowlosa pieknosc, ktora wlasnie sie zainteresowal, wydaje sie byc zapatrzona w pewnego zgrabnego mlodego smiecia. Przemyslal sprawe doglebnie i zdecydowal sie rozwiazac dwa problemy za jednym zamachem. Wezwal mlodzienca do tej samej restauracji, gdzie Louie dal mu pierwsze wielkie zadanie. Mlodzian wygladal na przerazonego. Slyszal juz, ze Vince interesuje sie ta ruda. -Sluchaj, dzieciaku - powiedzial Vince i polozyl ciezka, upierscieniona dlon na waskim ramieniu chlopaka. - Znasz te stara fabryke odziezy w gorze Dwudziestej Osmej kolo Archiwum? -Tt... tak, prosze pana - powiedzial mlodziak szeptem, ledwo slyszalnym dla Vince'a. -Ten budynek jest bardzo narazony na pozar, nie uwazasz? Chlopak zamrugal, chrzaknal i skinal glowa: -Tak, tak jest. Ale... -Ale co? Glos dzieciaka zadrzal. -Slyszalem, ze dwoch czy trzech roznych facetow usilowalo spalic to miejsce. I... i nigdy nie wrocili! -A fabryka ciagle stoi, co? - ostro zapytal Vince. -No, tak. -Wspaniale. Do jutra rana albo ona zniknie, albo ty. Capisce? Dzieciak przytaknal i szybko wybiegl z restauracji. Vince wyszczerzyl zeby w usmiechu. W taki czy inny sposob problem byl rozwiazany. Stara fabryka plonela poltora dnia, zanim strazacy zdolali opanowac pozar. Vince zasmial sie i zatelefonowal do swego brookera od ubezpieczen. Tej samej nocy, kiedy wysiadal ze swej limuzyny przed swoim domem w Cherry Hill, ujrzal dlugie sploty blyszczacych lusek spowijajace prawie pol jego domu. Spojrzal w gore i zobaczyl Sizzly usmiechajaca sie do niego. -Czesc, Vince. Dlugo sie nie widzielismy. -Och... Sie masz, Sizzly, staruszko? Co nowego? Lewa reka niecierpliwie machnal na swego kierowce. Ten zawrocil limuzyne i skierowal sie do garazu w miescie. Nigdy wczesniej nie widzial Wielkiego Bossa mowiacego do siebie. -To byl naprawde sliczny chlopiec. Ten, ktorego przyslales przedwczoraj, by zniszczyl fabryke - stwierdzila Sizzly miekkim, rozmarzonym glosem. -On? On jest smieciem. -Mysle, ze jest naprawde ladny. -Wiec to ty tam bylas, tak? Tak sobie pomyslalem, gdy tamci nie wrocili. -Och, Vince, nie jestes juz ladny. Stales sie w sam raz miekki, a poza tym tlusty i brzydki. -Ty tez raczej nie wygralabys konkursu pieknosci, Sizzly. Ruszyl ku frontowym drzwiom, ale smoczyca polozyla ogromna, pazurzasta lape na jego drodze. Vince zdazyl tylko spojrzec w gore i zobaczyc wyraz jej pyska. Potem zaczal wrzeszczec. Gdy dym sie rozwial, Sizzly oblizywala sie rozwidlonym, dlugim jezykiem. -Pysznosci - powiedziala. - Wlasciwa ilosc tluszczu. Ten biedny chlopak caly czas myslal, ze chce jego duszy! Tlumaczyl Waldemar W. Pietraszek Brillo (Harlan Ellison, Ben Bova) Wstep Wszystko zaczelo sie od kalamburu.Od ponad cwiercwiecza Harlan Ellison jest moim chyba najbardziej rozpieszczanym przyjacielem. Dzieje sie tak pomimo tego, ze mieszka na Zachodnim Wybrzezu, a ja na Wschodnim. Od pierwszych lat naszej przyjazni Harlan wspominal okazjonalnie, ze bardzo chcialby publikowac w czasopismie "Analog Science Fiction". Zrozumiecie to, gdy powiem, ze "Analog" jest najbardziej prestizowym czasopismem z dziedziny fantastyki naukowej. Byl (i nadal jest) bastionem "twardej" science-fiction - rodzaju, ktory uprawialem, ale ktorym nie zajmowal sie Harlan. On widzial ten problem znacznie glebiej. Czul, ze redaktor magazynu, John W. Campbell jr, nie opublikowalby zadnego opowiadania napisanego przez Harlana Ellisona. Powody byly czysto osobiste, wlaczajac w to roznice osobowosci, wyglad czy brak napletka. Campbell byl gigantem fantastyki, odkad zostal (w roku 1937) redaktorem czasopisma, ktore nazywalo sie "Astounding Stories" ("Zdumiewajace Historie"). Bylo to w lecie roku 1960. Pomimo mojego przeswiadczenia, ze Campbell kupi kazde opowiadanie, ktore mu sie spodoba, niezaleznie od tego, kto je napisal, Harlan byl niezmiennie przekonany, ze John nigdy nie opublikuje jego dziela. Tak wiec wspolnie zawiazalismy spisek. Napiszemy opowiadanie razem i opublikujemy je u Campbella pod pseudonimem. Poniewaz mieszkalismy daleko od siebie, nasza praca postepowala bardzo powoli. Byly to czasy bez komputerow, modemow czy faxow. Zdecydowalismy sie na dwoch glownych bohaterow. Obaj mieli byc policjantami, lecz jeden z nich mial byc robotem, ktory zna doskonale przepisy prawa i rozpoznaje, kiedy sa one przekraczane. Nie zna jednak zadnych ludzkich uczuc, jak litosc czy sprawiedliwosc. Gdy szukalismy imienia dla robota, wpadlem na pomysl: -Brillo! To jest to, czego potrzebujemy dla metalowego "klaka". W tym czasie "klak" byl slangowym okresleniem policjanta. Harlan, chociaz wypiera sie tego do dzis, ryknal smiechem i zgodzilismy sie na tytul "Brillo"*.Przyszedl czas na pisanie. Polecialem w jakiejs innej sprawie na Zachodnie Wybrzeze. Jednego wieczoru spotkalismy sie, by zaczac pisac nasze opowiadanie. Juz wczesniej wymienilismy uwagi na temat glownych postaci i podstawowych zalozen akcji. Mielismy zamiar napisac tego wieczoru tak wiele, jak tylko zdolamy. Skonczylem swoja prace i gotowy do dzialania, stawilem sie tuz przed zachodem slonca w domu Harlana na Sherman Oaks, lecz Harlan byl w tym momencie gotowy do kolacji. Zabral mnie i swoja przyjaciolke, Luize Farr, do restauracji Cecyla B. DeMille'a, gdzies daleko w Beverly Hills. Byla strasznie zatloczona. Wygladalo to jak scena zbiorowa z filmu Dziesiecioro przykazan. Ale bez obaw. Maitre d' poprowadzil Harlana poprzez tlum i osobiscie posadzil nas przy najlepszym stoliku. Bez czekania. Nawet przyslal butelke doskonalego czerwonego wina na koszt firmy. Okolo dziesiatej wrocilismy do domu i usiedlismy do pracy, by po chwili stwierdzic, ze... mamy biegunke. W jedzeniu musialo byc cos, co podzialalo na nas bardzo nieprzyjemnie. Bylismy jednak zawodowcami. Napisalismy pierwszy szkic opowiadania. Tworzylismy po jednym, jakze bolesnym, akapicie naraz. Kazdy z nich mial dlugosc zalezna od tego, ile jeden z nas potrafil wytrwac poza toaleta. Spotykalismy sie w holu pomiedzy "wygodka" a maszyna do pisania. Swit zastal nas kompletnie wyczerpanych. W kazdym tego slowa znaczeniu. Na papierze zostalo okolo pieciu tysiecy slow pierwszego szkicu. Odlecialem do Nowej Anglii. Minely miesiace. Na lotnisku w Cleveland, gdzie czekalem na samolot do domu, zostalem wezwany do telefonu. Nikt inny tylko Harlan. Podniecony, przeczytal mi pietnascie tysiecy slow nowej wersji "Brilla". W tym czasie samolot wystartowal beze mnie. Opowiadanie bylo przepiekne i powiedzialem to Harlanowi. To byl dokladnie ten tekst, ktory bedziesz, Czytelniku, za chwile czytal. -Na pewno spodoba sie to Campbellowi! - stwierdzilem. -To jest za dobre dla niego! - odparl moj przyjaciel - Wyslijmy to do "Playboya"! "Playboy" placil dziesiec razy wiecej niz "Analog". Jestesmy, jak wspomnialem wczesniej, zawodowymi pisarzami. Tak wiec poslalismy "Brilla" przez naszego agenta do "Playboya". Minelo kolejnych kilka miesiecy. Byla wlasnie wigilia. Siedzialem w moim biurze w laboratorium, gdzie pracowalem jako kierownik dzialu marketingu (tj. jako pisarz fantastyki naukowej). Okolo czwartej na zewnatrz bylo juz ciemno. Za oknem padal snieg. Za chwile mialo zaczac sie biurowe przyjecie wigilijne. Zadzwonil telefon. Harlan. Nie tylko "Playboy" odrzucil nasze opowiadanie (rok wczesniej opublikowali juz opowiadanie o robocie i doszli do wniosku, ze na razie wystarczy), ale, na dodatek, nasz agent automatycznie odeslal tekst do Johna W. Campbella jr. Jako autora podal Harlana Ellisona i, oczywiscie, mnie. Moj przyjaciel wpadl w rozpacz. Wiedzial, ze Campbell podrze maszynopis na strzepy i odtanczy na nich szkocki taniec. Spytal mnie, czy nie moglbym zadzwonic do Johna i szepnac mu slowko. Odpowiedzialem, ze Campbell nigdy nie wysluchal zadnej prosby; albo mu sie opowiadanie podobalo, albo nie. Lecz Harlan tak mnie blagal, ze w koncu zadzwonilem do biura Johna W. Campbella juniora. Mialem cicha nadzieje, ze go nie zastane. Jednak byl na miejscu. -O, to ty - powiedzial. Serce stanelo mi w gardle. A John powiedzial mi po prostu, ze wlasnie skonczyl czytac nasze opowiadanie i chce je kupic. Nawet wyjasnil, ze jest ono tak naprawde o czyms, czego autorzy (czyli my) nie rozumieja. (Lubil takie stwierdzenia i czesto mial racje.) Poprosil o kilka drobnych poprawek i zgodzil sie opublikowac "Brilla". Odlozylem sluchawke tak delikatnie, jak tylko potrafilem, i natychmiast wykrecilem numer Harlana. Z jakiegos diabelskiego podkuszenia postanowilem porozmawiac z nim w sposob, w jaki potraktowal mnie przed chwila John. -Harlan, to ja, Ben. Gluche, przytlumione chrzakniecie. -Wiesz... hmm... no... rozmawialem z Johnem. Jek. -I on... no... on wlasnie... przeczytal opowiadanie. Chrzakniecie. -I... no coz... Jakby to powiedziec, Harlan?... On... chce to kupic. Przez kilka sekund w sluchawce panowala glucha cisza. Potem glosny, ostry skrzek, ktorym mozna by przeciac diament. -Kupuje? - W sluchawce dalo sie slyszec wszystkie rodzaje chrzakniec, rzezen i innych tego typu halasow. Harlan wydawal z siebie chyba wszelkie najbardziej niespotykane dzwieki majace oznaczac najwieksze zadowolenie. -Kupuje to? Jakze szczesliwe mielismy to Boze Narodzenie. A "Brillo" ukazal sie w "Analogu" w sierpniu 1970 roku. Harlan ciagle uwaza, ze Campbell myslal o mnie jako o autorze znacznej czesci tekstu. Latwo mozna zauwazyc, ze jest inaczej. Styl, w jakim zostal napisany "Brillo", jest wyraznie stylem Harlana, nie moim. John Campbell byl wystarczajaco dobrym znawca, by to zauwazyc, ale, jak to on, nie dbal o to. Jak kilka innych opowiadan w tym zbiorze, "Brillo" zajmuje sie roznica pomiedzy tym, czego oczekujemy od systemu prawnego, a tym, co otrzymujemy; roznica pomiedzy tym, co publicznie glosimy, a tym, jak faktycznie zachowujemy sie w stosunku do policji. Tak! Opowiadanie zostalo opublikowane, a Harlan i ja spotkalismy pewnych ludzi, ktorzy chcieli zrobic serial telewizyjny na podstawie naszego "Brilla". Skonczylo sie to plagiatem, czterema latami walki z prawnikami i trwajaca miesiac rozprawa sadowa przed Sadem Okregowym w Los Angeles. Nie podam tutaj zadnych szczegolow. Ani Harlan, ani ja nie napiszemy i nie powiemy nic... chyba ze ktos nas o to zapyta. Przeczytajcie "Brilla" i zadawajcie mi pytania. ierpien to zwariowany czas dla gliniarzy. W sierpniu zaczynaja sie zamieszki. Nie takie, jakie urzadzaja te prosiaki z campusu uniwersyteckiego (w tym czasie nie moga tam nawet wybuchnac, poniewaz sa wakacje). Niektorzy chca usuwac wloczegow z metra. Wszystkie zaczynaja sie bez zadnego powodu. Powiedzmy, gromada brudnych dzieciakow robi sobie prysznic z hydrantu i przy okazji polewa wystawowe okno sklepu. Wlasciciel mieszka gdzies w Kipps Bay, a obsluguje swych klientow w hiszpanskim Harlemie. I ten sklepikarz wychodzi z dubeltowka i ugania sie z nia za tymi ulicznikami. Wywoluje to trzygwiazdkowe szalenstwo w obrebie dwoch blokow. Potem sa wzywane policyjne helikoptery, ktore pokrywaja caly rejon gazem lzawiacym. Po chwili gliny wchodza na teren zamieszek w maskach gazowych. Chodza trojkami i wala palkami po glowach. Jak to sie dzieje? Troche wody na sklepowej szybie, ktora nie byla myta od lat? Chwilowa wscieklosc? Jakis facet lubi polowac na dzieciaki jak na wroble? Nie. To sierpien jest zwariowanym miesiacem. Zony przykladaja gorace zelazka do glow swych ukochanych mezow. Lagodny jak baset sprzedawca, ktory wiozl walizki z ubraniami na dwanascie miesiecy, nagle wyciagnal dwa noze i doslownie pokroil taksowkarza na plasterki. Samobojcy wychodza z dziesiatych pieter wysokich budynkow albo skacza z mostu Verrazana jak konfetti na paradzie astronautow w Piatej Alei. Gangi nastoletnich zlodziei kradna tuzinami samochody, by potem urzadzac szalencze wyscigi na ulicy White Plains, co zwykle konczy sie wjechaniem do ktoregos z supermarketow. Bez zadnego powodu. Po prostu sierpien. Zwariowany okres. Zdarzylo sie to wlasnie w sierpniu, w jego specyficznym upale, kiedy temperatura utrzymuje sie na tak wysokim poziomie, ze wywoluje duchote, od ktorej bieleja oczy. W takim wlasnie okresie Brillo zjawil sie w Rejonowej Komendzie Policji. Brzeczac cicho (to ten rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary), stal posrodku pokoju. Oksydowana na niebiesko powloka kontrastowala z matowa, zniszczona podloga. Stal nieruchomo. Ktokolwiek przechodzil obok, staral sie zwracac uwage na cokolwiek oprocz niego: ...dwoch ubranych po cywilnemu wywiadowcow, ciagnacych starego zboczenca, ktorego specjalnoscia bylo obnazanie sie na chwile przed zamknieciem drzwi w metrze; ...gliniarz z drogowki, ktorego besztal sierzant za to, ze mlody policjant pozwolil oblac sie woda, a jego bloczek mandatowy przemokl; ...caly oddzial specjalny, ktory wlasnie wyjmowal bron ze specjalnych pojemnikow; ...kilka patroli ulicznych przygotowujacych sie do swojej zmiany; ...oficer dyzurny usilujacy zarejestrowac trzech oszustow, ktorzy zostali zatrzymani przed budynkiem NBC za nielegalna sprzedaz biletow na program "Sprzedac grzech"; ...policjantka ze skutym kajdankami kieszonkowcem, ktory usilowal przeciac jej kieszen, gdy patrolowala nabrzeze. Zadne z nich, nawet ci wykonujacy zwykle rutynowe czynnosci, jak na przyklad eskortowanie przestepcy, nie moglo powstrzymac sie od zerkania. Wszystkie oczy uparcie wracaly w kierunku robota; przysadzistego cylindra na malenkich biegunach. Optyczne sensory Brilla wybrzuszaly sie na szczycie glowy jak oczy jakiegos archaicznego insekta. Na cala postac padal blask neonowek wiszacych u sufitu. Oczy denerwowaly tlumek zgromadzony w pokoju. Ludzie krecili sie i tloczyli, dopoki szef policji nie zaplotl rak w typowy semicki sposob oznaczajacy zniecierpliwienie, i nie wrzasnal: -Dobra, juz wystarczy. Wyjsc z pokoju! Natychmiast zrobilo sie pusto. Szef Santorini odwrocil sie do robota. I do Reardona. Frank Reardon ciezko przestapil z nogi na noge. Zauwazyl spojrzenie najwazniejszego policjanta. Rozejrzal sie po pokoju i ludziach, ktorzy ogladali robota. Jego robota. Nie byl juz jego wlascicielem, ale... ciagle myslal o nim w ten sposob. Rozumial, jak doktor Victor Frankenstein mogl zywic ojcowskie uczucia do zlepka starych czesci roznych cial polaczonych w jedna istote. Patrzyl na nich, gdy tak krazyli wokol jak buldogi zadowolone z odkrycia nowego hydrantu do obsikania. Nawet muskularny sierzant Loyo, oficer dyzurny, siedzacy w odleglym koncu pokoju, przygladal sie robotowi z jawna podejrzliwoscia. Santorini przyprowadzil ze soba dwoch porucznikow w mundurach, asystentow administracyjnych. Takich, co to sa od oslej roboty przy wszelkich papierach. Byli przeciwni wykorzystywaniu jakiejs debilnej maszyny tam, gdzie wchodzi w gre ochrona bezpieczenstwa czlowieka. Wygladali ponuro. Czlowiek z FBI siedzial nieruchomo na drewnianej lawie, ktora biegla przez cala dlugosc pokoju. Nad nim wisialy plakaty: "Policyjna Liga Lekkoatletyczna", "Czwarta Ofensywa", "Kurs na Prawo Jazdy" oraz ogloszenie "The Christian Science Monitor" z darmowymi egzemplarzami do wziecia. Nie powiedzial ani slowa, odkad przedstawiono go Reardonowi. A ten nawet nie pamietal jego nazwiska. Czyzby byla to czesc sztuki kamuflazu agentow FBI? Siedzial tam ze swymi stalowymi oczami i mocna wysunieta szczeka i tez wygladal ponuro. Jedynie mlody chlopak z biura burmistrza usmiechal sie caly czas, odkad tylko wszedl do pokoju. Usmiechal sie, chodzil powoli wokol robota. Usmiechal sie, dotykajac jego matowej powierzchni. Usmiechal sie, sluchajac mechanicznych odglosow maszyny. W ogole zachowywal sie, jakby sprawdzal nowy samochod. Zdawal sie mowic: -Podoba mi sie. Kiedy bede mogl go wyprobowac? Popatrzyl w strone Reardona. -Dlaczego nazwal go pan "Brillo"? Reardon zastanawial sie przez moment. Staral sie przypomniec sobie nazwisko chlopaka. Sam byl tylko inzynierem, a nie zadna osobistoscia zycia publicznego. Universal Electronics powinno przyslac tutaj Wendella. Tamten wiedzial, jak rozmawiac z tymi klownami z Zarzadu Miasta. Wiedzial, jak sie im podlizac, zeby podpisali kontrakt. Ale czesc umowy, ktora podpisal z Universalem sprzedajac Reardon Electronics (kiedy akcje zaczely leciec w dol), gwarantowala, ze bedzie do konca prowadzil prace nad Brillem. Do konca pod kazdym wzgledem. To bylo cos takiego, jakby bil brawo, gdy jego zona kochalaby sie z innym facetem. -To... to jest przezwisko. Ktos w UE je wymyslil. Myslal, ze tak bedzie zabawnie. Chlopak od burmistrza wygladal, jakby nie zrozumial. -Co jest zabawnego w nazwie "Brillo"? -Metalowy glina - zgrzytnal zebami szef policji. Mlody czlowiek zachichotal. Reardon skinal glowa. Katem oka uchwycil wyraz niecheci w twarzy Santoriniego. Odwrocil szybko wzrok. Twarz policjanta stala sie bardziej ponura i napieta. Schodami zszedl kapitan Summit i dolaczyl do reszty. Byl mniej wiecej w wieku inzyniera, lecz bardziej posiwialy. Schodzac opieral sie o porecz jak stary czlowiek. "Dlaczego oni wszyscy wygladaja na potwornie zmeczonych? - zdziwil sie w myslach Reardon. - Dlaczego wygladaja, jakby obawiali sie robota? Czy boja sie, ze stana sie niepotrzebni i straca prace? Czyja sam tez tak wygladalem, gdy UE zmusilo mnie do sprzedania firmy, ktora stworzylem?" Summit zerknal tylko przelotnie na robota, przeszedl obok i usiadl na lawce ze dwa metry od czlowieka z FBI. Mlody czlowiek z Zarzadu Miasta wyszedl z pokoju. Pozostali patrzyli na kapitana. -Dobrze. Mysle, ze mam czlowieka do pracy z nim... z tym - popatrzyl znaczaco na Reardona. -Mike Polchik. Dobry glina; mlody i czujny. Doskonaly przebieg sluzby. Nic nadzwyczajnego, zaden efekciarz. Po prostu solidny gliniarz. Sprawdzi dokladnie panska maszyne. -Wspaniale. Dziekuje, kapitanie - powiedzial inzynier. -Zaraz tu bedzie. Wezmie wszystko, co potrzeba, i za chwile tu zejdzie. Mlody czlowiek z ratusza juz wrocil i teraz chrzaknal, jakby chcial cos powiedziec. Reardon skierowal wzrok w jego strone. Mlodzieniec nie wygladal na zmeczonego jak inni. No tak, on nie nosil munduru. Nie pokonywal niczego, zadnych przeszkod, jakie codziennie napotykali na ulicach tamci. "Mieszka prawdopodobnie w Darien - myslal inzynier - i kupuje swoje garnitury w spokojnych, niewielkich sklepach, gdzie nigdy nie ma wiecej niz trzech klientow naraz." -Jak duzo takich maszyn moze pan wyprodukowac w ciagu roku w swojej fabryce? - zapytal mlody urzednik. -Juz nie jest moja. -Myslalem o Universalu. -Przez rok? Sadze, ze mozemy wypuszczac okolo stu co miesiac... - przerwal na chwile - moze wiecej. Mlody wyszczerzyl zeby. -Bedziemy mogli wymienic kazdego policjanta w patrolach. Powialo chlodem. Mezczyzni w mundurach wyraznie zesztywnieli. Reardon szybko wyjasnil: -Roboty policyjne pomyslane sa jako uzupelnienie istniejacych sil. - Po chwili, juz bardziej stanowczo, stwierdzil: - Nie maja zastepowac policjantow; maja im pomagac, nie eliminowac ich. -Och, no pewnie. Oczywiscie! - stwierdzil tamten i rozejrzal sie Wokolo. -Wlasnie to chcialem powiedziec - dodal niepotrzebnie. I tak wszyscy wiedzieli, co mial na mysli. Zapadla cisza. Przerwaly ja nagle ciezkie kroki kogos schodzacego po schodach. Mezczyzna zatrzymal sie przy wejsciu. Zastygl z jedna noga na ostatnim stopniu. Przez dluzsza chwile patrzyl na robota. Potem podszedl do kapitana. Jeszcze raz rzucil okiem na pokoj. Summit usmiechnal sie do policjanta i wskazal reka w kierunku inzyniera. -Mike, to jest pan Reardon. To on zaprojektowal robota. Panie Reardon, patrolowy Polchik. Inzynier wyciagnal dlon, a policjant uscisnal ja z sila, ktora wywolala grymas bolu na twarzy Reardona. Polchik mial metr dziewiecdziesiat wzrostu, odpowiednia wage, muskularne, potezne rece w rodzaju tych, jakie maja zwykle odlewnicy, oraz jasne krotko obciete wlosy. Otwarta, szczera twarz z silnymi szczekami. Czujne oczy pod krzaczastymi brwiami. Nawet jego usmiech wygladal stanowczo. Byl gotowy do sluzby. Na udzie spoczywal sluzbowy pistolet Needle Positive, kaliber 32. Ladownica z nabojami biegla przez szeroka piers. Cala postac i atmosfere, ktora sie wokol niej unosila, okreslalo jedno slowo: "glina". -Kapitan powiedzial mi, ze dzisiejszej nocy mam chodzic z panska maszyna. Inzynier skinal glowa. Wylamal palce jakby w zaklopotaniu. -Tak, to prawda. Kapitan pewnie powiedzial tez, ze chce przetestowac Brilla w warunkach prawdziwego pieszego patrolu. Ten robot zostal zaprojektowany wlasnie do takiego celu: pieszy patrol. -Ostatni raz bylem na pieszym patrolu bardzo dawno temu - stwierdzil Polchik. - Teraz mam drynde. -Slucham? Summit przetlumaczyl: -Drynda, samochod patrolowy. -Aha, tak. Rozumiem - Reardon staral sie byc jak najbardziej przyjacielski. -To tylko na dzisiejsza noc, Mike - uspokajal kapitan. - Tylko przetestujesz robota. Polchik przytaknal. Zdawal sie rozumiec wiecej, niz powiedzial mu inzynier czy Summit. Nie poruszyl swego wielkiego ciala, ale oczy spoczely na robocie. Jak dotad Brillo brzeczal (ten rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary) i patrzyl nieruchomo w nicosc. Policjant obejrzal go powoli i starannie od gory do dolu. W koncu powiedzial: -Jak dla mnie, wyglada w porzadku. -Wstepny test... - stwierdzil inzynier. - Wszystko zostalo sprawdzone i... nie bedzie pan mial zadnych klopotow. Polchik cos mruknal. -Przepraszam pana? - spytal Frank Reardon. -Szkolenie na goraco - powtorzyl policjant. Nie usmiechnal sie przy tym. Od strony reszty zgromadzonych w pokoju dal sie slyszec cichy pomnik. -Tak, w kazdym razie jestescie gotowi, patrolowy Polchik - niespodziewanie odezwal sie mlody urzednik. Inzynier skrzywil sie. Ten mlodzik przemowil tonem sprzedawcy, mimo ze usilowal byc obojetny. -Tak. Tak jest. Polchik ruszyl ku frontowym drzwiom. Robot ani drgnal. Policjant zatrzymal sie i odwrocil. Wszyscy obserwowali uwaznie cala scene. -Myslalem, ze ruszy za mna na wlasnych nogach... to jest, ze sam sie ruszy. Teraz wszyscy patrzyli na Reardona. -W fabryce zostal zaprogramowany tak, ze reaguje na moj glos - objasnil inzynier. - Zeby sluchal komend, bede musial zaprogramowac go na panski glos. Odwrocil sie do robota. -Brillo, chodz tutaj, prosze. Slowo: "prosze". Brzeczenie stalo sie glosniejsze w momencie, gdy chowaly sie bieguny. Potem dzwiek przycichl, stajac sie prawie nieslyszalny. Robot ruszyl gladko naprzod. Podszedl do Reardona i zatrzymal sie. -Brillo, to jest patrolowy Mike Polchik. Dzis w nocy bedziesz pracowal razem z nim. Bedzie twoim przelozonym, a ty bedziesz wykonywal natychmiast wszystkie jego rozkazy. Reardon przywolal Polchika machnieciem reki. -Czy moglby pan powiedziec kilka slow, zeby nagrac panski glos? Polchik spojrzal na inzyniera. Potem na robota. Rozejrzal sie po pokoju: Sierzant Loyo szczerzyl zeby. -Co mam powiedziec? -Cokolwiek. Jeden z detektywow zszedl ze schodow. Nikt wczesniej go nie zauwazyl. Teraz, opierajac sie o porecz, zasmial sie i powiedzial: -Opowiedz mu na poczatek o swoich przyjaciolkach, Mike. Urzednik i szef policji spojrzeli w gore. Summit powiedzial tylko: -Spierdalaj! Tamten ruszyl schodami do gory. Spokojnie i z godnoscia. -Dalej. Cokolwiek - przypomnial Polchikowi Reardon. Policjant wzial gleboki wdech, zrobil krok naprzod i wyrzucil z siebie: -No, idziemy. Robi sie pozno. Lekkie brzeczenie (rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary) zabrzmialo gdzies wewnatrz robota. -Tak jest - odezwal sie glosem Franka Reardona i ruszyl bardzo gladko i bardzo szybko w kierunku Polchika. Policjant gwaltownie cofnal sie o krok. Potem odwrocil sie i ruszyl po raz drugi w strone wyjscia. Maszyna ruszyla za nim. Gdy wyszli, mlody urzednik z Zarzadu Miasta zatarl rece i glosno oznajmil: -Wreszcie sie zaczelo. Inzynier skrzywil sie ponownie. Oficer dyzurny, sierzant Loyo, zagrzechotal olowkami, rozsypal je, pozbieral i wsadzil z powrotem do kubka stojacego na poplamionym biurku. Inni wygladali na zewnatrz. Czlowiek z FBI usmiechal sie. Odglosy miasta wydaly sie glosniejsze niz zwykle w ciszy, ktora zapanowala wewnatrz budynku komendy. Nikt nie spodziewal sie, ze uslyszy dzwiek wydawany przez robota. ? ? ? Polchik sprawdzal zamki w drzwiach sklepow wzdluz ulicy Amsterdam, pomiedzy Osiemdziesiata Druga i Osiemdziesiata Trzecia. Robot szedl za nim i robil to samo. Polchik zaczynal sie rozkrecac. Wszedl w Osiemdziesiata Trzecia, a potem w alejke za sklepami. Skierowal kroki w strone Osiemdziesiatej Drugiej. Robot szedl za nim.Mike nie lubil byc sledzony. Robil sie wtedy niespokojny i nerwowy. "Cholerny kawal zelastwa! - pomyslal. - Jak wyrwie ktores drzwi z zawiasow, to komenda zabuli do diabla i troche!" Poruszyl delikatnie kolejna klamka i ruszyl dalej. Robot za nim. "Jak male dziecko" - pomyslal. Robot chwycil za klamke i szarpnal kilka razy. Polchik odwrocil sie gwaltownie. -Sluchaj, do cholery. Przestan urzadzac te halasy. Chcesz wszystkich pobudzic? Wiesz, ktora godzina? -Pierwsza trzydziesci siedem po polnocy - odpowiedziala maszyna glosem Reardona. Policjanta zamurowalo. Po chwili potrzasnal glowa i ruszyl naprzod. Robot stal dalej nieruchomo. -Patrolowy Polchik. Mike po raz kolejny odwrocil sie. Byl wsciekly. -Co znowu? -Wykrylem krotkie spiecie w tym systemie alarmowym - odpowiedzial robot. Stal dokladnie pod plytka kryjaca system bezpieczenstwa firmy Morse-Dictograph. -Jezeli nie zostanie dokonana naprawa, istnieje mozliwosc, ze beda wlaczac sie falszywe alarmy. -Przekaze to - stwierdzil Polchik i wyciagnal antene swego narecznego radiotelefonu. Juz mial wlaczyc nadawanie, gdy robot wysunal ze swego korpusu dlugie i gietkie sztuczne ramie. -Jestem odpowiednio wyposazony. Potrafie to zreperowac bez zadnej pomocy - powiedzial Brillo. Swiatelko na koncu ramienia, gietkiego jak gesia szyja, zaczelo pulsowac. -Zostaw to! -Prosty system 155-0 - odpowiedziala maszyna. - Uklad o stalej temperaturze z detektorami ciepla. Niewiele lepszy, niz zalecaja standardy 74 i 74-A NFPA. Ramie wysunelo sie w strone plytki i zaczelo ja demontowac. -Nie ruszaj tego. To moze... Plytka odskoczyla. Policjant zastygl z otwartymi ustami. Po chwili zdolal wybelkotac: -O, moj Boze. Ramie robota grzebalo wewnatrz przez dluzsza chwile i wycofalo sie. Plytka zostala umieszczona na swoim miejscu. Polchik nacisnal guzik i antena radiotelefonu schowala sie z cichym zgrzytem. Pomaszerowal w dol alei. Wygladal na przestraszonego. W dali slabo swiecily swiatla hotelu "Amsterdam". Odbijaly sie matowo w plamach oleju na ulicy. Policjant przystanal na chwile u wylotu alei i ponownie wysunal antene. Wlaczyl nadajnik. Za plecami wyczuwal ciezka postac robota. -Tu Polchik - powiedzial do radiotelefonu. -W porzadku, Mike? - zatrzeszczalo w odpowiedzi. - Jak sprawuje sie twoj partner? Spojrzal przez ramie i zobaczyl Brilla stojacego ze trzy metry za nim. Gesioszyje ramie zniknelo. -Nie nazywaj tego moim partnerem. Smiech po drugiej stronie. -Co jest, Mike? Obawiasz sie go? -Ech, przestan blaznowac. Wszedzie spokoj. Jestem na rogu Osiemdziesiatej Drugiej i "Amsterdamu". -W porzadku. Hej, Mike, pamietaj... gdy zacznie padac, schowaj gdzies swojego partnera, bo zardzewieje! Smiech podobny do ryku osla slychac bylo do chwili, gdy Mike wylaczyl radiotelefon. -Czesc, Mike. Co tu przyprowadziles? Polchik spojrzal w kierunku rogu ulicy. To Rico, barman z hotelu "Amsterdam". -To robot - odpowiedzial policjant. Staral sie mowic normalnym glosem. Nie byl w nastroju do rozmow. -Naprawde? O, kurcze! Nie bujasz? Twarz Rica wygladala jak brazowy, gotowy do obrania karczoch. Ale byl sympatycznym, przyjacielskim chlopakiem. I chetnym do pomocy. Znal dobrze te okolice i juz nieraz byl bardzo uzyteczny. -Co on ma robic, he? -Ma zamiar zostac glina - odpowiedz zabrzmiala posepnie. Rico az potrzasnal swa warzywna glowa. -Co oni jeszcze wymysla? Roboty. A co stanie sie z toba, Mike? Zrobia cie detektywem? -Jasne. A tydzien pozniej awansuja mnie na kapitana. Chlopak spojrzal niepewnie. Nie wiedzial, czy smiac sie, czy nie. W koncu odezwal sie: -Dobra, na razie mam dla ciebie butelczyne. - Czul, ze to najlepsze, co moze powiedziec. -Zaloze sie, ze twoja zona taka wlasnie lubi... z Polski. Importowana. Ma trawke czy inne zielsko w srodku. Ma byc podobno sensacyjna. Polchik pomyslal, ze robot wszystko obserwuje. -Escuchar! Zostawilem ja dla ciebie. Zniknal wewnatrz baru, zanim policjant zdolal go powstrzymac. Robot poruszyl sie. Zadygotal?... Rico wyszedl z papierowa torba w dloni. Ksztalt butelki wyraznie zaznaczal sie przez cienki papier. -Wezme to jutro - powiedzial Mike - dzis nie mam samochodu. -Zatrzymam ja dla ciebie. Gdyby mnie nie bylo, zapytaj Maldonada. Robot wyraznie drzal. Polchik slyszal to (rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary). Nagle maszyna ruszyla. Szybko pokonala dzielacy ich dystans trzech metrow. Minela policjanta i odwrocila sie w strone Rica, ktory wlasnie potknal sie w polowie drogi do drzwi hotelu "Amsterdam". Brillo odwrocil sie do Mike'a. -Dane obrazowe i dzwiekowe wyraznie wskazuja na kontakt personalny, ktory moze zakonczyc sie zaoferowaniem gratyfikacji patrolowemu Polchikowi. Zostalo tez wykryte, ze gratyfikacja zostala zaakceptowana. Takie zachowanie jest zaprogramowane jako naruszenie prawa. To jest... -Zamknij sie! Rico stal w drzwiach hotelu. Oczy rozszerzyly mu sie ze zdumienia. -Zobaczymy sie jutro wieczorem - powiedzial do niego policjant. -Patrolowy Polchik - robot kontynuowal przemowe - oczywiste jest, ze skoro gratyfikacja zostala zaakceptowana, zlamal pan prawo i podlega pan aresztowaniu i karze na podstawie Statutu Policji, paragraf numer... -Powiedzialem: zamknij sie, do cholery! - odezwal sie Polchik podniesionym glosem. - Nawet nie wiem, o czym ty, do diabla, mowisz, ale mowie ci, przestan klapac. To rozkaz! -Tak jest - natychmiast odpowiedzial robot. - Jednakze moje tasmy zarejestrowaly w calosci te rozmowe i zostanie ona przetworzona w pisemny raport z naszego patrolu. -Co? - Mike poczul, jakby jakies tryby zazgrzytaly mu w glowie. Pomyslal o kolkach zebatych, o robocie Brillu. Staral sie nie myslec o kapitanie Summicie. Potem znowu przyszly mu na mysl tryby... mielace go na strzepy. Glos Rica przywrocil go do rzeczywistosci. W glosie chlopaka brzmial poploch. -Co on powiedzial? O jakim raporcie? -Poczekaj, Brillo - odezwal sie Polchik i podszedl do robota. - Nie wydarzylo sie tutaj nic, co musi znalezc sie w raporcie. "Glos maszyny, glos Reardona" - pomyslal ze zloscia Mike; byl bardzo rzeczowy. -Logika wskazuje na duze prawdopodobienstwo, ze podobne gratyfikacje byly przyjmowane w przeszlosci i beda przyjmowane w przyszlosci. Polchik poczul pieczenie w przelyku jak po zjedzeniu straczka chili. Zalozyl kciuk za pas. Przyjmowal automatycznie taka poze zawsze, gdy napotykal jakies klopoty. Znizyl glos. -Sluchaj, Brillo. Zapomnij o calej sprawie, rozumiesz? Po prostu, zapomnij. -Czy mam rozumiec, ze zadasz wymazania moich tasm? -Tak. Dokladnie tak. Wymaz je. -Czy to rozkaz? -Tak, to jest rozkaz. Brillo pobrzeczal do siebie krotka chwile i stwierdzil: -Podstawowy program nie zezwala na wymazywanie danych z tasm. Moga byc wymazane po sporzadzeniu raportu lub przez ich fizyczne usuniecie z mojego banku pamieci. -Sluchaj - zaczal Rico - nie chce zadnych klo... Polchik niecierpliwie machnal reka, zeby byl cicho. Nie potrzebowal teraz zadnych dodatkowych komplikacji. -Posluchaj, Brillo... -Tak. Slysze to. Policjant juz mial zaczac mowic dalej, ale powstrzymal sie. "Slysze to? Ta cholerna maszyna leci ze mna w bambusa" - pomyslal. -Jeszcze nic nie powiedzialem. -Och, przepraszam pana. To dotyczylo dzwieku, ktory brzmi jak krzyk kobiety. Dochodzi z Osiemdziesiatej Czwartej ulicy. Mieszkanie na trzecim pietrze, od frontu. Polchik przez chwile nie wiedzial, co powiedziec. W koncu jednak przemowil: -O czym ty gadasz! Dostales swira czy co? -Nie, prosze pana. Jestem modelem X-44. Chociaz w pewnych specyficznych warunkach moje obwody moga zle funkcjonowac, to jednak w moich parametrach naprawczych nie wystepuje nic zblizonego do wyrazenia "dostac swira". -Wiec zamknij sie, i skonczmy wreszcie te hece. Sprobuj zrozumiec. Jestes robotem, prawda? Nie rozumiesz, w jaki sposob ludzie zalatwiaja sprawy miedzy soba. Wezmy, na przyklad, sytuacje, gdy Rico ofiarowal mi butelke... -Przepraszam, ale ludzka istota plci zenskiej krzyczy teraz z czestotliwoscia 17 000 cykli na sekunde. Moje tasmy sa zaprogramowane tak, ze czestotliwosc ta oznacza strach i prawdopodobnie silny bol. Sugeruje, ze powinnismy dzialac natychmiast. -Hej, Polchik... - znowu zaczal Rico. -Zamknij sie, Rico. Sluchaj, robocie, Brillo czy jak ci tam, twierdzisz, ze mozesz uslyszec, jak jakas kobieta wrzeszczy dwa bloki dalej i trzy pietra w gore? Czy okno jest otwarte? - Nagle wstrzymal sie. "Co ja robie? - pomyslal. - Rozmawiam z maszyna!" Przypomnial sobie rozmowe z kapitanem Summitem. -Dobrze. Mowisz, ze slyszysz... to chodzmy ja odszukac. Robot ruszyl z najwieksza szybkoscia. Wszedl w alejke za hotelem, minal blok 82-83, potem 83-84. Poruszal sie bez jednego brzeku czy stukniecia. Polchik stwierdzil, ze znajduje sie piec metrow za maszyna, potem dziesiec, pietnascie. Ciezko dyszal. Ladownica wydawala metaliczny loskot. Caly pozostaly ekwipunek patrolowego - palka, pojemnik z gazem pieprzowym, dodatkowe magazynki do pistoletu - tlukl go bolesnie w klatke piersiowa i plecy. Robot wypadl z alejki i skrecil pod katem 90 stopni. Byl to najostrzejszy zakret, jaki Mike widzial kiedykolwiek. Wpadli w Osiemdziesiata Czwarta. Swiatlo lamp ulicznych blyskalo przez chwile na powierzchni Brilla. Robot byl juz na kamiennych schodach i pokonywal je po trzy stopnie naraz. Troglodyci tlukli piesciami w pluca i zoladek Polchika. Glowa huczala jak od uderzen rozwscieczonego boksera. Ciagle biegl za maszyna. Coraz wolniej, lecz ciagle naprzod. Z trudem pokonal ostatni zakret schodow. Gdy stanal juz na upragnionym trzecim pietrze, zawisl na balustradzie. "Jezeli Bog chce, zeby gliny dobrze biegaly, nie powinien stwarzac samochodow" - pomyslal. Robot Brillo X-44 stal przed drzwiami oznaczonymi numerem 3-A. Zachowywal sie jak pies mysliwski wystawiajacy zwierzyne (brzeczac cicho rodzajem dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary). Teraz Mike mogl uslyszec, poprzez ryk krwi tetniacej w skroniach, krzyk kobiety. -Otworzyc! - ryknal. Wyjal z pochwy pistolet i uderzyl kolba w drzwi. -Tu policja! Zadam otworzenia drzwi do prywatnego mieszkania na podstawie Prawa Publicznego, paragraf 22-809, pozwalajacego naruszyc zwyczaj okreslany jako "dom jest moim zamkiem" ze wzgledu na zagrozenie zycia. Powtarzam: otworzyc drzwi! Wewnatrz podniosl sie krzyk o kilkaset cykli wyzszy. Mike pstryknal palcami na robota. -Zrobimy to na moj sposob. Brillo poslusznie zrobil krok do tylu. Polchik cofnal sie do przeciwleglej sciany waskiego korytarza. Zatrzasnal na butach specjalne stalowe wzmocnienia, opuscil na twarz ochronna maske. Nagle podniosl noge i wymierzyl poteznego kopniaka w drzwi. Zadudnilo, na chwile podniosl sie tuman kurzu przeslaniajac wszystko, ale drzwi wytrzymaly. Pomimo ochraniaczy, policjant poczul dotkliwy bol rozchodzacy sie w nodze. Odskoczyl do tylu. Skakal na jednej nodze, wydajac dziwne dzwieki: "oo-oo-oo". Nastepnie zaczal ustawiac sie do kolejnego uderzenia. Robot stanal przed nim i powiedzial: -Przepraszam pana. Nastepnie gladko rozlupal drzwi metalowa dlonia. W jakis sposob reka zmienila sie nagle w ostra, tnaca krawedz. Siegnal do srodka, chwycil polowki drzwi i rozerwal na dwa dziwaczne kawalki. -O, cholera! Polchik gapil sie przez sekunde z otwartymi ustami na dzielo robota. Potem weszli do srodka. Nie ogolony mezczyzna, w oliwkowym podkoszulku, brudny i spocony, okladal z pijacka zawzietoscia kobiete. Spod pach wylazily mu geste kepki czarnych grubych wlosow. Na sofie, z ktorej wylazily sprezyny, lezala na wznak kobieta. Miala nieprzytomne oczy, wokol ktorych widac bylo ciemnoniebieskie siniaki. Od policzka do szyi ciagnela sie potezna szrama. Kobieta niemrawo usilowala zaslonic sie przed ciosami mezczyzny. -W porzadku. To tutaj! - ryknal Polchik. Dzwiek obcego glosu spowodowal, ze zarowno mezczyzna, jak i kobieta zastygli w bezruchu. On odwrocil glowe; lewa reka ciagle pozostawala wpleciona w dlugie czarne wlosy kobiety. Popatrzyl na dwojke intruzow. Zaczal przeklinac po hiszpansku, potem przeszedl na gardlowa mieszanine angielskiego i hiszpanskiego, by w koncu zwolnic tempo. Plujac na wszystkie strony, odezwal sie lamanym angielskim: -...nie zostawic mnie samego... wyjsc z moj dom... zawsze klopoty, jak nie zostawic mnie w spokoju... cholera... - nastepnie wrocil do hiszpanskich przeklenstw. Odepchnal kobiete. Spadla za sofe i zniknela z oczu. Ruszyl przez pokoj. Szedl potykajac sie co krok. Pistolet Polchika wodzil za nim bez przerwy. Policjant uslyszal za plecami glos robota: -Analiza wykazuje element psychotyczny w oczach obiektu. Mezczyzna chwycil na wpol oprozniona butelke z piwem i roztrzaskal ja o kant telewizora. Teraz z dloni sterczaly mu ostrza potrzaskanego szkla (Mike natychmiast zarejestrowal to w mysli: "Ten facet wie, jak szybko zaopatrzyc sie w bron. To doswiadczony barowy zabijaka".). Tamten nagle pochylil sie gwaltownie w strone policjanta. Grozne ostrza zblizyly sie niebezpiecznie. Niespodziewanie, zanim Mike zdazyl przesunac kciukiem bezpiecznik pistoletu (zawsze nosil go zabezpieczonego), metalowy ksztalt przemknal kolo niego, zgarnal atakujacego faceta, podniosl go w powietrze i obrocil do gory nogami. Resztki butelki, plastikowe zetony i jeden but posypaly sie w dol. Rece i nogi mezczyzny miotaly sie bezsilnie. -Ajajajaj! - krzyczal. Wlosy opadly mu na poczerwieniala nagle twarz. - Madre de Dios! -Zostaw go! To wrzasnela kobieta. Wypelzla (chyba to najwlasciwsze okreslenie) na rekach i kolanach zza sofy. Wolno wspiela sie po niej i stanela na nogi. Podbiegla do robota. Krzyczala i klela. Walila spracowanymi rekami w polyskujaca powloke. -W porzadku - powiedzial Polchik spokojnie, lecz wystarczajaco glosno, by zagluszyc wrzaski. Oderwal rozhisteryzowana kobiete od maszyny i rzucil rozkazujaco: - Brillo, opusc go. -Cholerne gliny. Nie mieliscie prawa wlamac sie tutaj - zaczal mezczyzna. Ledwo dotknal stopami podlogi. - Cholerne gliny, nie pozwolic czlowiekowi i jego zona zalatwic swojej sprawy. Macie nakaz? Co? Bedziecie mieli klopot, wiele klopot. To moj dom, glina. "Dom jest moj zamek!" Co? Prawda? Prawda? A ty i ten nedzna puszka... - Wywijal dziko rekami. Brillo zblizyl sie na odleglosc pol metra do wrzeszczacego faceta. Potok slow przestal natychmiast plynac. Mezczyzna zbladl i podniosl rece w obronnym gescie. -Ten czlowiek powinien byc aresztowany za napasc i naruszenie nietykalnosci osobistej, za stawianie oporu policjantowi na sluzbie, za zamierzony atak z bronia na policjanta i za zaklocanie spokoju - wyrecytowal robot. Jego beznamietny, choc uprzejmy glos rozlal sie echem wsrod ponurych scian mieszkania. -To... to mowi! Flavio! Demonio! - kobieta ponownie wpadla w histerie. -Czy powinienem poinformowac go o jego prawach? - spytal Brillo Polchika. -Brillo... - zaczal policjant. -Napasc i naruszenie nietykalnosci osobistej... - od nowa zaczela maszyna. Polchik wygladal na zirytowanego. -Zamknij sie. Nie prosilem cie o powtarzanie. Jeszcze raz mowie: zamknij sie! -Ja nic nie zrobilem! Wy rozwalic moje drzwi, kiedy moja zona i ja mieli sprzeczka. I wy mnie uderzyli. Patrz, jakie siniak na ramieniu! Ramie bylo lekko zaczerwienione w miejscu, gdzie Brillo zacisnal swoj metalowy chwyt. -Flavio! - zapiszczala kobieta. -Isabel, callete la boca! -Mieszkam tutaj na dole - odezwal sie czyjs glos z tylu. - On zawsze bije swoja zone. I ciagle pije, a potem sika przez okno! Polchik odwrocil sie. W korytarzu stal mezczyzna w levisach i gornej czesci pidzamy. -Czasami polowa mojego okna wyglada jak po deszczu. Kiedys wystawilem reke, zeby zobaczyc... -Zabieraj sie stad - warknal policjant i mezczyzna zniknal. -Nic nie zrobilem! - powtorzyl Flavio gburowato. -Moje tasmy z danymi - Brillo skandowal miarowo - wyraznie wykaza, co tutaj zaszlo. -Da... danymi? O czym to gada? - Flavio odwrocil sie do Polchika, niespodziewanie zjednoczony z nim przeciw maszynie. Mike poczul rowniez cos w rodzaju sympatii do tego brudnego, pijanego czlowieka. -On wszystko nagrywa... jak w telewizji. Dzwiek takze. - Polchik spojrzal na Flavia i dostrzegl w jego twarzy cos, co przypominalo konsternacje. -Czy mam go poinformowac o jego prawach? - przypomnial o swojej obecnosci Brillo. -Panie... panie oficerze, pan nie zamierza go aresztowac? - kobieta na wpol pytala, na wpol blagala. Jej spuchniete, ledwo widoczne oczy wypelnily sie lzami. -Szedl na mnie z butelka - powiedzial Mike. - Dla ciebie tez nic dobrego nie zrobil. -On traci prace. Ale jest w porzadku. Teraz dobry. To byl tylko sprzeczka. Nikt nie okaleczony. Brillo zaczal brzeczec glosniej. -Prosze pani. Moze pani obejrzec twarz w moim lustrze. - Zaszumialo i powierzchnia robota wygladzila sie do lustrzanego polysku. -Moje sensory wykryly szereg urazow i skaleczen, szczegolnie... -Daruj sobie - szorstko przerwal mu Polchik. - No, Brillo, idziemy. Metalowa powloka maszyny ponownie stala sie matowa. -Nie poinformowalem wieznia... -Zaden wiezien - Mike znow musial przerwac robotowi - zaden aresztant. Idziemy. -Ale dane jasno wykazuja, ze... -Zapomnij o tym! - Polchik odwrocil sie do mezczyzny, ktory stal i drapal sie po ramieniu z wyrazem niepewnosci na twarzy. -A ty, silaczu... Niech uslysze kiedys chociaz jeden wrzask z tego mieszkania... trafisz do pudla tak szybko, ze zakreci ci sie we lbie i zostaniesz tam bardzo dlugo. Jezeli w ogole stamtad wyjdziesz. Nie lubimy cwaniakow takich jak ty. Slowo daje... Bardzo nie lubie facetow, ktorzy ida na mnie z butelka. -Panie... ja... -Idziemy! Robot ruszyl za gliniarzem i w mieszkaniu zapanowala cisza. Flavio i Isabel popatrzyli na siebie, zaskoczeni. On zaczal plakac. Podszedl do niej i dotknal, jak mogl najdelikatniej, jej posiniaczonego policzka. Schodzili na dol. Polchik patrzyl na robota i zastanawial sie, jak taka masywna maszyna potrafi poruszac sie tak gladko po schodach. Cos tam dzialo sie u podstawy Brilla, ale Mike nie mogl nic dostrzec. Kurz unosil sie spod spodu. Od czasu do czasu iskrzylo. Byli juz na chodniku, gdy Brillo odezwal sie: -Prosze pana, ten czlowiek powinien byc aresztowany. Ewidentnie naruszyl kilka przepisow prawa. Polchik stwierdzil z przekasem: -Jego zona nie wnioslaby oskarzenia. -On zaatakowal smiertelna bronia policjanta na sluzbie. -Wiec co, nalezaloby go uspic jak wscieklego psa? Jest teraz przerazonym gownem po tym, co mu zrobiles, i w przyszlosci bedzie uwazal. Przynajmniej na razie. Brillo niezupelnie byl usatysfakcjonowany ta niemozliwa do analizy konkluzja. -Obowiazkiem policjanta jest aresztowanie osob podejrzanych o zlamanie prawa. Upowaznionymi do decydowania, czy podejrzany jest winny czy niewinny, sa sady karne i cywilne. Waszym obowiazkiem, patrolowy Polchik, bylo aresztowanie tego czlowieka. -Pewnie. Pewnie. Rozumujac na twoj sposob, polowa tego cholernego miasta bylaby w pierdlu, a druga polowa wyjechalaby stad czym predzej. Brillo nic nie powiedzial, lecz policjant przysiaglby, ze odglosy robota brzmia ponuro. Byl przy tym prawie pewien, ze maszyna nie zapomni tego wydarzenia. Ani tamtego przed hotelem. Brillo szybko utwierdzil go w tym przekonaniu. Robot ponownie sprobowal umocnic swoja pozycje. -Nawiazujac do ustawy z roku 1975 "O odpowiedzialnosci policjantow", zaniedbanie przez policjanta wziecia w areszt osoby lub osob bioracych udzial w dzialaniach, ktore wykazuja... -Dobra, dobra, skoncz juz, do cholery. Powiedzialem ci, dlaczego nie aresztowalem tego biednego polglowka? Powiedzialem. Wiec daruj sobie i nie zawracaj mi wiecej glowy. Nie jestes szczesliwy, nie podoba ci sie to? Powiedz swojemu sierzantowi. "Sierzant, do diabla - pomyslal Polchik. - Ta maszyna trafi prosto do kapitana Summita, Santoriniego i do Komisji. Pewnie tez do burmistrza. Moze nawet do prezydenta, diabli wiedza?" Rozdrazniony robot (tak wydawalo sie policjantowi) podsumowal: -Przegladajac moje tasmy, natrafilem na sprawe butelki plynu. Pojemnik ten zostal zaproponowany jako gratyfikacja. To ciagle jest nie rozwiazany problem. Jezeli bede... Polchik odwrocil sie w lewo i z calej sily kopnal w kosz na smieci, przyczepiony do metalowego ogrodzenia. Pokrywa odskoczyla i uderzyla w siatke. Zagrzechotal lancuch. -Bylem tam z toba... ty... ty niewdzieczna kupo zlomu! Bardzo chcial cos jeszcze dorzucic, ale nie bardzo wiedzial, co powiedziec. Jedno, co wiedzial na pewno, to, ze podobnie paskudnej nocy nie mial przez cale swoje zycie. Nie chodzilo tylko o tego pieprzonego robota. Z wszystkim bylo cos nie tak. Musial zaplacic rate, Benjy musial isc do ortodonty, co pochlonelo mase pieniedzy. Dorothy zadzwonila do komendy tuz przed tym, jak zszedl na dol, i powiedziala mu, ze pekl bojler i zalal dywan w dziecinnym pokoju. Wreszcie, na domiar zlego, siedzial mu na dupie ten brzeczacy, bolesny wrzod, ktory wyrosl przez tego balwana Rica. Byl pewny, jak tego, ze Bog stworzyl male zielone jabluszka, ze Brillo zlozy o tym raport. Moze dostanie nagane, moze tylko opieprza... Nie wiedzial. Jedno bylo pewne: ten metalowy pies gonczy, ten koszarowy prawnik ze swoim rozumowaniem dziesieciolatka, ten nieznosnik w metalowych majtkach, ten... ten... ta rzecz byla bezuzyteczna jako gliniarz! "Z drugiej strony - stwierdzil wewnetrzny glos Mike'a Polchika - powstrzymal tego bandyte, ktory chcial cie pokroic strzaskana butelka." -Zamknij sie! - powiedzial Mike do "glosu". -Przepraszam pana? - spytal robot. "Przyjemniaczek!" - to znowu "glos". Zdarzylo sie to tuz przed switem. W tej fatalnej szarej godzinie, kiedy swiatlo saczy sie jakby z tredowatego nieba. Mike Polchik poczul sie wowczas starym czlowiekiem. Brillo wtedy wlasnie wmieszal sie w zatrzymanie Milky'ego Kysera, - znanego zlodzieja samochodow. Policjant dostrzegl go, gdy tamten kroczyl powoli w zamysleniu wzdluz sznureczka pojazdow zaparkowanych przy Alei Kolumba. Zlodziej niosl zwiniety egzemplarz najnowszego wydania magazynu "Life". Gdy Mike chwycil Kysera za kolnierz, robot przysunal sie do nich i uprzejmie zapytal, co mysli Polchik o postepowaniu zatrzymanego. Odpowiedz policjanta byla histeryczna reakcja na wszystko, cokolwiek powiedzialby w tym momencie metalowy glina. -Zamknij sie! Brillo zaoponowal, mowiac, iz zostal zaprogramowany, zeby chronic prawa obywatelskie czlonkow spoleczenstwa. Dodal, ze dopoki bedzie mogl mowic, posiadajac wszystkie dane co do sytuacji, bedzie domagal sie wypuszczenia dzentelmena, ktory zostal zatrzymany przez patrolowego Polchika, gdyz zatrzymany nie zrobil nic zlego. Policjant trzymal jedna reka Milky'ego, a druga gestykulowal dziko, wyjasniajac robotowi: -Patrz, slepy glupku, to jest Milky Kyser, alias Irwin Kyser, alias Clarence Irwin, alias Jack Milk, alias Bog Raczy Wiedziec Kto Jeszcze. Jest doskonale znany jako kieszonkowiec i zlodziej samochodow. Uzyje tego zwinietego magazynu do wylamania zamkow w odpowiadajacym mu modelu jednego z tych, ktore stoja tutaj wzdluz alei... Uzyje, jezeli go nie aresztuje! A teraz, czy bylbys tak uprzejmy i odsunal sie? Na nic sie to zdalo. Brillo raz jeszcze powtorzyl opowiastke o prawach obywatelskich, wrocil do odpowiedniej czesci ustawy z roku 1975 "O odpowiedzialnosci policjantow" i zakonczyl zacytowaniem precedensu Sadu Najwyzszego w sprawie Miranda-Escobedo-Baum. Zrobil to tak zrecznie i przekonywajaco jak jakis uznany obronca, specjalista od tautologii. Nawet Milky chlonal slowo po slowie z blyszczacymi z emocji oczami. Zanim Mike zdazyl mrugnac okiem, robot zezwolil odejsc zlodziejowi. -Poza tym - powiedzial z wielka godnoscia Milky, ciagle zwisajacy z poteznej dloni policjanta - nic nie zrobilem. Tylko dlatego, ze bylem raz czy dwa razy schwytany... -Raz czy dwa razy! - Polchik chwycil za zrolowany magazyn Milky'ego i zamierzyl sie na zlodzieja. Ten, jak zolw, wciagnal glowe w ramiona. W jednym ulamku sekundy policjant zobaczyl w myslach obraz sierzanta Loyo, kapitana Summita, szefa Santoriniego, mlodzika od burmistrza i cichego faceta z FBI. Zobaczyl ich wszystkich wpatrzonych w monitor. Na ekranie byl nie kto inny, tylko duma sil policyjnych - patrolowy Mike Polchik bijacy zlodzieja Milky'ego Kysera smiercionosnym rulonem magazynu "Life". Nadal trzymal w powietrzu zrolowane czasopismo. Reka zatrzesla mu sie od gwaltownego zatrzymania uderzenia. Milky, z glowa ledwo widoczna spomiedzy ramion, zapiszczal cienko. Rece trzymal uniesione i wygladal jak kret. -Zabieraj to - warknal Polchik - i znikaj z tej okolicy. Jak natkne sie tutaj jeszcze raz na ciebie, zapuszkuje cie. I przestaniesz kupowac magazyny. Puscil Milky'ego. Kret przeistoczyl sie w lasice. Kyser wyprostowal sie i powiedzial: -Nie mow do mnie nigdy wiecej "Milky". Moje imie brzmi "Irwin". -Masz trzy sekundy, zeby zniknac mi z oczu! Milky, czyli Irwin, pobiegl w dol ulicy. Na rogu zatrzymal sie i odwrocil. Przez zwiniete dlonie krzyknal: -Hej, robot... dzieki! Brillo juz mial odpowiedziec, gdy Mike wtracil przezornie: -Prosze cie! Robot odwrocil sie i uprzejmie zauwazyl: -Ciagle pan trzyma magazyn pana Kysera. Polchik poczul sie zmeczony. Krancowo wyczerpany. -Slyszales moze, ze upominal sie o niego? Odszedl na bok i wrzucil magazyn do kosza na smieci. -Mike, schowalam dla ciebie kawalek ciasta z wisniami - powiedziala kelnerka. Policjant spojrzal sponad swej nie zjedzonej, goracej (teraz juz zimnej) kanapki z wolowina. Potrzasnal glowa. -Dzieki. Tylko jeszcze jedna filizanke kawy. Kelnerka miala okolo dwudziestu siedmiu lat i byla mila dziewczyna. Wracala kazdego ranka do swego meza. Byla mu calkowicie wierna. Ekstraprzyjaciele jej nie interesowali. Po prostu nie byla z tych, ktore sie puszczaja. Lubila Mike'a Polchika. On, tak jak ona, byl sympatyczna postacia. -Co sie stalo, Mike? Polchik zerknal za okno knajpki. Brillo stal dokladnie pod uliczna lampa neonowa. Nie mozna bylo nic uslyszec, ale z pewnoscia cicho brzeczal do siebie (rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary). -On. -Toto? - kelnerka spojrzala ponad Mikiem. -Hmm... on. -Co to jest? -Moj cien. -Mike, dobrze sie czujesz? Sprobuj tego ciasta, co? Moze polozyc ci na wierzch galke lodow waniliowych? -Onito, prosze. Tylko filizanke kawy. A czuje sie dobrze, tylko mam troche problemow. - Ponownie wlepil wzrok w talerz. Popatrzyla na niego uwaznie, z obawa. Potem odwrocila sie i odeszla. Po chwili wrocila z ciastem. Polozyla kawalek na wolnej czesci jego talerza. -Chcesz swieza kanapke? Kiedy nie odpowiedzial, wzruszyla ramionami. Poszla i wrocila po chwili z filizanka kawy z ekspresu. Postawila przed policjantem. Wrocila do bufetu i obserwowala swego przyjaciela, Mike'a Polchika, jak pije powoli kawe. Mike co chwile zerkal przez okno na te metalowa rzecz stojaca pod latarnia na rogu ulicy. Onita byla zdecydowanie mila osoba. Kiedy Polchik wstal i podszedl do niej, pomyslala, ze chce ja przeprosic, czy zagadac do niej, ale powiedzial tylko: -Ile place? -O czym ty mowisz? -No, ile place? -Och, Mike, na milosc boska. Co sie z toba dzieje? -Chce zaplacic, wyobraz sobie. -Mike, od prawie pieciu lat jadasz tutaj. Czy kiedykolwiek prosilam cie, zebys placil? Polchik wygladal na krancowo zmeczonego. -Dzisiaj zaplace. No... Musze wracac na ulice. On czeka. Bylo cos tak dziwnego w jego wzroku, ze dziewczyna nie smiala pytac, kogo oznaczalo to krotkie "on". Pomyslala, ze prawdopodobnie te metalowa rzecz na zewnatrz. Onita, bardzo mila osoba, nie lubila rzeczy dziwnych i nie znanych, takich jak ta czekajaca pod latarnia. Nerwowo wypisala rachunek i plasnela nim o lade. Polchik wyjal drobne z kieszeni i zaplacil. Ruszyl ku drzwiom. Nagle cos sobie przypomnial, wrocil i dolozyl napiwek. Szybko opuscil mala restauracyjke. Onita patrzyla za nim, jak podchodzi do tej metalowej rzeczy. Potem obaj ruszyli ulica. Mike z przodu, to za nim. Onita zrobila przerwe. Kawe robila tak czesto, ze w ogole o tym nie myslala. Tym razem goracy plyn sparzyl jej bolesnie reke. Polchik dochodzac do rogu zobaczyl samochod jadacy zygzakiem. Ford Electric. Czteroletni, ale ciagle wygladal niezle. Dach opuszczony. Wewnatrz mozna bylo dostrzec gromadke dlugowlosych dzieciakow. Nie mogl odroznic dziewczyn od chlopcow. Martwilo go to. Policjant zatrzymal sie. Tamci nie jechali zbyt szybko, ale samochod zataczal sie jak pijany. "Jaszczurka wojownika" - pomyslal. To bylo prawie podswiadome. Wystarczajaco dlugo byl juz policjantem, by reagowac na drobne zdarzenie, znak czy przeczucie. Przeczucie. Zszedl na jezdnie, odpial z pasa latarke i skierowal czerwone swiatlo w strone kierowcy. Samochod zwolnil i teraz ledwo sie toczyl. -Wysiadac, dzieciaki! - krzyknal. Przez moment mial wrazenie, ze kierowca mogl go nie uslyszec albo ze bedzie chcial uciec... Samochod jednak zblizyl sie do kraweznika i zatrzymal sie. Chlopak za kierownica podniosl nogi, skrzyzowal je w kostkach i oparl o deske rozdzielcza. Mike obszedl samochod. -Wylacz silnik. Wszyscy wysiadac. Bylo ich szescioro. Zadne sie nie poruszylo. Kierowca ospale zaniknal oczy i zsunal w dol swa rosyjska futrzana czape. Oparla sie o nos. Policjant wyciagnal reke i wylaczyl silnik. Potem wyjal kluczyki. -Zaraz! Co to wszystko znaczy? - odezwal sie z tylnego siedzenia chlopak z poteznym pryszczem na twarzy. Glos brzmial jak skomlenie malego psa. Polchik siegnal po palke. Kierowca spojrzal spod czapy. -Nie zlamalismy zadnego przepisu - powiedzial powoli. Dzielil slowa, jakby kazde istnialo niezaleznie od drugiego. Policjant wiedzial juz, ze ma racje. Wszyscy byli na prochach. Otworzyl drzwi lewa reka. W prawej trzymal pistolet. -Dalej. Wszyscy z samochodu. No juz! Wtem wyczul Brilla, ktory przyczail sie za nim, gdzies na srodku ulicy. "Dobrze. Mam nadzieje, ze ta kupa zlomu mi pomoze" - pomyslal. Narastala w nim wscieklosc. To nie bylo rozsadne. Starajac sie zapanowac nad glosem, odezwal sie ponownie: -Nie kazcie mi powtarzac. Ruszac sie! Ustawil ich w rzedzie na chodniku obok samochodu; trzy dziewczyny, trzech chlopakow. Dwoch z nich mialo dlugie wlosy, pozlepiane w straki, trzeci - tylko kosmyk skalpowy. Dziewczyny ubrane byly w szkockim stylu. Wszyscy mieli posepne twarze i cienie pod oczami - "jaszczurka", jak nic. Porzadne, prawie nowe ubrania. Czul, ze nie mogl ich tak po prostu zatrzymac. -Fajnie. Oproznic kieszenie. Po kolei. Wszystko wykladac na bagaznik. -Oho, nie musimy tego robic, poniewaz... -Wykonac! -Nie dyskutuj z ta swinia - odezwala sie jedna z dziewczyn. Narkotyk podzielil jej slowa i nadal im niezwykla starannosc. -To pewnie jakis milosnik strzelania. Brillo przysunal sie do Polchika. -Do przeszukania niezbedne jest posiadanie nakazu z komendy, prosze pana. -Nie podczas patrolu w naglym przypadku - warknal policjant. Nie spuszczal z oczu grupki mlodych. Nie mial czasu na bzdury. Uwaznie obserwowal rosnaca kolekcje kluczy, drobnych monet, przyrzadow do pielegnacji paznokci, grzebieni i innych roznosci. -Musi byc podstawa do podejrzen - znowu wtracil sie Brillo. -Jest podstawa. Narkotyki. -Nar... musial pan stracic rozum - stwierdzil jeden z chlopakow. Belkotal niewyraznie, przeslizgiwal sie po slowach. Musial brac co innego niz pozostali. -"Prosze pana"? Dla ciebie to swinia - ponownie odezwala sie dziewczyna, ktora nazwala Mike'a milosnikiem pistoletu. -Sluchajcie - powiedzial Polchik - wy smarki. Nie jestescie stad. Prawie pewne, ze jezeli zrobie wam test KO, to okaze sie, ze jestescie pod dzialaniem "jaszczurki". -Heeej! - zawolal kierowca. - Czego? -"Jaszczurki wojownika" - spokojnie odpowiedzial Polchik. -O rany! Co za popieprzony bandyta - zdziwila sie dziewczyna z malymi ustami. -To jakis jezykoznawca. Zaloze sie, ze zna wszystkie aktualne wyrazenia slangowe. Jakis filolog. Jestem pewna, ze zna takze wszystkie bledy jezykowe, kolokwializmy, pulapki slowne, pseudonimy i wulgaryzmy. Rzeczywiscie... no, no... "jaszczurka wojownika". "Cholerni gowniarze z uniwersytetu - zasepil sie policjant - zawsze probuja zrobic z ciebie glupka. Tez moglem isc na uniwersytet, ale musialem pracowac. Te pieniadze... Zawsze maja pieniadze. A ta mala suka..." Kierowca zachichotal. -Chcesz powiedziec, Mella, moja droga, ze ten tutaj podejrzewa nas o uzywanie nielegalnego boliwijskiego narkotyku, zwyczajowo nazywanego Guerrera-Tuera? Ostatnie slowa wymowil rozwlekle, co zabrzmialo jak: "gluehrreerra-uh tuu-eerruh". Odezwal sie Brillo: -Po przejrzeniu moich tasm semantycznych nie znalazlem slowa "gu-errera-tuera" jako odpowiednika dla wyrazenia "jaszczurka wojownika". Wprawdzie guerrero w jezyku hiszpanskim znaczy tyle co "wojownik", ale najblizsze z mozliwych slow o podobnej wymowie - guerra - tlumaczy sie jako "wojna". Ani guerrera, ani tuera nie pojawia sie w jezyku hiszpanskim. Jezeli tu era jest gatunkiem jaszczurki, to nie wydaje mi sie, zebym znalazl... Polchik sluchal, oniemialy. Na barkach czul nieznosny ciezar. Wszyscy byli przeciw niemu. Te dzieciaki, ten wstretny robot. Wszyscy urzadzali sobie zabawe, robili sobie z niego jaja. Robili sobie cholerne jaja! -Wykladac wszystko dalej - to bylo skierowane do grupki mlodych. Zdumial sie slyszac swoj glos jako serie krotkich szczekniec. -Testy krwi i oddechu musza byc zlecone... -Nie wtracaj sie do tego! -Wracamy do domu z imprezy - powiedzial chlopak z kosmykiem skalpowym. Dotad sie nie odzywal. - Pojechalismy skrotem i zabladzilismy. -Pewnie - Mike byl zgryzliwy - zabladziliscie w sam srodek Manhattanu. Nagle spostrzegl mala zielona buteleczke wystajaca z torebki nalezacej do dziewczyny ostatniej z szeregu. -Co to jest? -Lekarstwo - odpowiedziala pospiesznie. Zbyt pospiesznie. Wszyscy skamienieli. -Pozwol mi to obejrzec - glos policjanta byl nienaturalnie spokojny. Wyciagnal lewa reke. Uwaga wszystkich skupiala sie jednak na prawej rece Mike'a. Spoczywala na pistolecie. Dziewczyna wyciagnela z masy roznosci, lezacych na bagazniku, rozowy pojemniczek. Wyraznie sie ociagala. W koncu podala mu do reki. Brillo zaproponowal pomoc. -Jestem wyposazony w sensory chemiczne i odpowiedni zestaw tasm w banku pamieci. Moge przeprowadzic analize chemiczna podejrzanego leku. Cala szostka wpatrywala sie milczaco w robota. Wydawala sie byc przerazona obecnoscia maszyny. Polchik wyciagnal pojemniczek w kierunku Brilla. Ten wcisnal kolorowy guzik na lewym przedramieniu. Z jego klatki piersiowej wysunela sie plytka. Nikt sie jej tam nie spodziewal. Polozyl na niej buteleczke i plytka wsunela sie z powrotem. Robot zaczal brzeczec. -Nie musisz otwierac pojemnika? - spytal Polchik. -Nie, prosze pana. -Och! Robot ciagle brzeczal. Mike czul sie bardzo glupio, stojac i patrzac. Po dluzszej chwili dzieciaki zaczely sie usmiechac, potem szczerzyc zeby, potem otwarcie rechotac i szeptac miedzy soba. Dziewczyna z malymi ustami chichotala zlosliwie. Mike poczul sie miedzy nimi jak niezdarny i pryszczaty pietnastolatek. To bylo jak beczka smiechu. Stal obok tych dlugonogich dziewczyn z uniwersytetu i czul, ze gardzi tymi wszystkimi gowniarzami. Gardzi z powodu pieniedzy, samochodow, modnych ubran i narkotykow. A glowny powod: to ich pewnosc siebie. On, Mike Polchik, pracowal ciezko - przeciagal wolowe poltusze z ciezarowek do masarni swego ojca. Inni w tym czasie zabawiali sie swymi elektrycznymi samochodami. Wyrzucil z mysli wspomnienia, a cala swa zlosc i cale rozgoryczenie zwrocil w strone metalowego idioty, ktory ciagle brzeczal obok. -Okay. Jak dlugo to jeszcze potrwa? -Tsss... - syknal kierowca i zaczal przewracac oczami. Polchik zignorowal go. Nie podobalo mu sie to wszystko. -Jestem szybka jednostka, prosze pana. Eksperymentalny model X-44. Moj glowny mechanizm, Jednostka Centralna AA, zostala tak zaprojektowana w laboratoriach Universal Elektronics, ze potrafi wykonac te czynnosc w czasie ponizej jednej minuty. -Dobrze. Spiesz sie. Chce szybko zabrac stad tych dlugowlosych. -Guue-rare-ah tuu-err-ah - odezwal sie "kosmyk skalpowy" nieprzyjemnym szeptem. Rozlegl sie dzwieczny ton i plytka w klatce piersiowej robota opadla. Maszyna wyjela plastikowa buteleczke. Wreczyla ja dziewczynie. -Co ty wyprawiasz? -Analiza potwierdzila to, co zaswiadczyla ta mloda dama. Jest to zwykly lek stosowany w przypadkach zatkania nosa lub kataru na tle alergicznym. Policjant nie odezwal sie. -Jestescie wolni - powiedzial robot. - Prosze nam wybaczyc. Po prostu wykonujemy swoja prace. Dziekuje. Mike chcial zaprotestowac. Wiedzial, ze ma racje, ale tamci juz chwycili swoje rzeczy. Nawet nie przeszukal samochodu, gdzie trzymali na pewno to swinstwo. Wiedzial jednak, ze byloby to bezcelowe. Byl tylko pionkiem, "swinia" w tym eksperymencie. On, nie robot. Taka byla bolesna prawda. Czul, ze gdyby sie wmieszal, zmienil decyzje robota, to dorzucilby tylko kolejny kamyk do tego stosu, ktory maszyna uzbierala na niego: brak opanowania, przyjmowanie prezentow od miejscowych sklepikarzy, incydent z Kyserem... A teraz to. Nagle Mike Polchik zapragnal wrocic, zdac ekwipunek, podpisac co trzeba i wrocic do domu. Do lozka. Cieply dywan i tak dalej. Po prostu do lozka. Wszystko dlatego, ze jezeli nastana te metalowe rzeczy, a to sie nieuchronnie zblizalo, on bedzie zbyt zmeczony, by dotrzymac im kroku. Patrzyl, jak mlodziaki, gwizdzac i wysmiewajac sie z jego bezsilnosci, laduja sie do samochodu. Dziewczyny pokazywaly uda wlazac gora. Kierowca ruszyl i szybko odjechal w gore Alei. Po chwili znikneli z oczu. -Rozumiecie, posterunkowy Polchik - powiedzial Brillo - ze bezpodstawne aresztowanie naraziloby nas obu na powazne... Ale policjant byl juz daleko. Szedl z pochylonymi ramionami - ciezar ekwipunku i pieciu lat w policji to bylo zbyt wiele dla niego. Robot zabrzeczal (rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary) i podazyl za czlowiekiem. Utrzymywal czujnosc i obserwowal okolice skryta w ciemnosciach przedswitu. Nie potrafil wyliczyc rozpaczy. Zostal zbudowany do sluzby. Zaprogramowany, zeby chronic spoleczenstwo. I robil to. Robil caly czas, rowniez w drodze powrotnej do komendy. ? ? ? Polchik siedzial przy pokiereszowanym biurku i pracowicie pisal raport na wyeksploatowanej maszynie IBM Selectric. Byl chory ze zlosci. Po drugiej stronie pokoju Reardon grzebal we wnetrzu metalowej masy Brilla. Uzywal specjalnych narzedzi z malenka lampka na koncu kazdego z nich. Mlody urzednik od burmistrza, ktory przygladal sie temu, wygladal na kompletnie zaspanego."Nie jest przyzwyczajony do nie przespanych nocy" - z ponura satysfakcja pomyslal policjant. Drzwi od biura kapitana Summita otworzyly sie. Kapitan, wygladajacy swiezo i rzesko, kiwnal reka w strone Polchika. -Teraz sie zacznie - szepnal do siebie Polchik. Summit wpuscil Polchika przed soba, potem zamknal drzwi i wskazal plastikowe krzeslo stojace przed biurkiem. Mike usiadl. -Jeszcze nie skonczylem pisac raportu, kapitanie - zauwazyl. Summit jakby nie slyszal. Podszedl do biurka i podniosl zolty kawalek papieru. Stal przez chwile bez slowa, wpatrujac sie w pismo. "Doniesienie z 86. posterunku. O wypadku. Szescioro dzieciakow w fordzie electric. Kierowca stracil panowanie nad kierownica, rozjechal przechodnia i roztrzaskal samochod o balustrade mostu. Troje na miejscu, troje w stanie krytycznym, praktycznie nie do uratowania. Pietnascie minut po tym, jak ich zatrzymaliscie." Kurz. Wyczyscic. Popioly. Szare. Koniec. Polchik nie mogl myslec. Zmeczenie. Zaklopotanie. Choroba. Szescioro dzieciakow. To byly dzieciaki, naprawde dzieciaki. Nic wiecej nie wydostawalo sie z jego wspomnien. "Jedna z dziewczyn wyleciala przez przednia szybe. SNM. Kierowcy kolumna kierownicy wyszla przez plecy. Inna dziewczyna miala skrecony kark. Jeszcze inna..." Nie mogl tego sluchac. Byl zupelnie gdzie indziej, daleko. Dzieciaki. Rozesmiane, szczesliwe dzieciaki. Benjy pewnego dnia bedzie w tym samym wieku. Zalalo dywany. -Mike! Nie slyszal. -Mike! Polchik! Spojrzal w gore. Jakis nieznajomy facet stal przed nim i trzymal w rece zolty papier. -W porzadku? Nie siedz tak, Polchik. Miales ich! Dlaczego ich wypusciles? -Eee... "jaszczurka". -To prawda. Piecioro z nich zazylo to swinstwo. Trzy pojemniki byly w samochodzie. I zdechly kot. Na podlodze. Wszystko zapakowane w plastikowe torby. Musiales byc chyba slepy, zeby to przegapic. -Robot... Summit odwrocil sie jakby z niesmakiem. Cisnal raport na biurko. Nacisnal guzik interkomu. Gdy wszedl sierzant Loyo, powiedzial do niego: -Zabierz go na gore i daj mu troche czasu na pozbieranie sie. Niech sie polozy na pol godziny, a potem przyprowadz go do mnie. Loyo wzial Polchika pod ramie i wyprowadzil. Kapitan Summit wylaczyl swiatla i usiadl za biurkiem. Przez brudne szyby patrzyl na wstajacy dzien. -Lepiej? -Tak. Dziekuje, kapitanie. W porzadku. -Jestes znowu u mnie. Rozumiesz, co mowie? -Tak, oczywiscie. W porzadku. To tylko... te dzieciaki... czulem. -Wiec dlaczego pozwoliles im odjechac? Nie mam czasu piescic sie z toba. Polchik. Jestes glina od pieciu lat i znasz w miescie chyba wszystko, co trzeba znac. -Jestem w porzadku, kapitanie. Pozwolilem im odjechac, gdyz robot zbadal pojemnik zabrany jednej z dziewczyn i powiedzial, ze to krople do nosa. -Niedobrze, Mike. -Co mialem na to powiedziec? -Cholera, patrolowy Polchik. Lepiej wymysl cos innego, do diabla! Przeciez wiesz, ze to bylo tylko dla zmylenia. Jestes wystarczajaco dlugo gliniarzem, by widziec i slyszec, ze sa po prochach. Jak mogles dac sie tak oszukac? -Za co mialem ich zatrzymac? Za posiadanie kropli do nosa? Z tym opiekunczym robotem recytujacym prawa obywatelskie z podaniem strony i linijki tekstu? Robil to na kazdym kroku. Dobrze. Powiedzmy, ze nie posluchalbym robota i przyprowadzilbym ich tutaj. I co? W ciagu godziny byliby z powrotem na wolnosci, a ja mialbym sprawe o nieuzasadnione aresztowanie. Nawet gdyby to nie byly krople do nosa. I mogliby uzyc tych przekletych tasm Brilla, zeby powiesic mnie za jaja! Summit opadl na fotel. Jego twarz wygladala jak zaklad pogrzebowy. -I mamy martwych troje, moze szescioro dzieciakow. Jezus. Jezus. Jezus. Potrzasnal glowa. Polchik chcialby go jakos pocieszyc. Ale jak mial to zrobic? -Prosze posluchac, kapitanie. Moglem sprowadzic ich tutaj tak szybko, ze nawet by sie nie spostrzegli... gdybym byl sam. Ten diabelski robot... tak, to nie zdalo egzaminu. Prosze posluchac. Nie probuje stwarzac sobie alibi. Daleki jestem od tego, ale pan byl przeciez zwyklym glina... pan wie, ze gliniarz to nie tylko przepisy i peczek drutow. Tacy jak ja nie potrafia po prostu pracowac z takimi maszynami jak Brillo. Nic z tego, kapitanie. Czlowiek powinien moc uzyc swojego rozsadku, powinien czuc, ze jest cos wart, ze nie jest tylko kawalkiem gow... Glowa Summita podniosla sie raptownie. -Rozsadku!? Wygladal, jakby za chwile mial zwymiotowac. -Jaki rodzaj rozsadku wykazales z tym Rico kolo hotelu "Amsterdam"? A co z tym wszystkim, co jest na tasmach; z dzwiekiem, z obrazem, ze wszystkimi" -Ach, to. -Tak. To. Masz cholerne szczescie, ze zazadalem, aby te tasmy byly tylko do uzytku wewnetrznego policji! Musialem odwolac sie do tajnosci danych. Czy masz wyobrazenie o tym, za jak wiele sznurkow jestem pociagany? Przez szefa, Komisje, przez tego cholernego burmistrza. Wyobrazasz to sobie, Polchik? -Nie. Przykro mi. Przepraszam. Smutek na twarzy. -Za "przepraszam" nic nie kupisz, do diabla! Zadam, zebys nie przyjmowal zadnego podarunku, zadnych butelek, zadnych soczkow. Nic, od nikogo. Zrozumiano? -Tak jest. Summit mowil ze zmeczeniem w glosie. -Wystarczajaco trudno pracowac majac na karku specjalne sledztwo zespolu prokuratora okregowego. Wesza po calej komendzie. Jezus, Polchik, wyobrazasz to sobie?... Przerwal, spojrzal oskarzajace na podwladnego i powiedzial: -Jeszcze jeden taki numer i wylecisz stad na zbity pysk. Nie bedzie upomnien, nagan czy grzywien. Na pysk. Kapish? Polchik skinal glowa. -Tym razem bedzie dobrze - odezwal sie kapitan lagodniej. -Co bedzie dobrze? -Z toba bedzie dobrze. Policjant czekal na ciag dalszy. -Musze o tym pomyslec, ale to nie z powodu twoich dobrych pieciu lat u mnie, Polchik... Tak, bedziesz ukarany, lecz jeszcze nie wiem jak. -Coz... A co stanie sie z robotem? Summit podniosl sie powoli. Wygladal jak zacumowany sterowiec. -Wyjdzmy. Sam zobaczysz. Polchik ruszyl za nim do drzwi. Przed wyjsciem kapitan zatrzymal sie. Spojrzal prosto w oczy Mike'a i powiedzial cicho: -Dzisiejsza noc to byla dobra szkola, Polchik. Nie doczekal sie zadnej odpowiedzi. Weszli razem do pokoju, gdzie znajdowal sie robot. Reardon ciagle trzymal glowe w otwartej jamie klatki piersiowej Brilla, a mlodzik z ratusza stal na palcach za plecami inzyniera i usilowal zajrzec do srodka. Gdy weszli, inzynier wyprostowal sie. Wylaczyl lampke na koncu narzedzia. Patrzyl w strone Summita i Polchika. Ci podeszli do szefa policji, Santoriniego. Kapitan pomruczal przez chwile do tamtego. Szef skinal glowa i powiedzial glosno: -Porozmawiamy jutro. - Po czym ruszyl do wyjscia. Nagle zatrzymal sie i dodal: - Dobranoc, panowie. To byla dluga noc. Skontaktuje sie jutro ze wszystkimi. Nie czekajac na jakakolwiek reakcje, wyszedl. Reardon odwrocil sie do Summita. Czekal na jakies wyjasnienia. Nawet czlowiek burmistrza troche sie ozywil. Ten z FBI podniosl sie z lawki (jezeli tylko Polchik dobrze zapamietal, to nie zmienil pozycji od ubieglego wieczoru) i podszedl do reszty. Inzynier przerwal milczenie. -No, coz... - I umilkl. -Panowie - odezwal sie wreszcie kapitan - powiedzialem szefowi, Santoriniemu, ze osobiscie napisze pelny raport i wysle go do odpowiednich wladz. Moja opinia zadecyduje, jest to wiecej niz prawdopodobne, o tym, czy roboty zostana zaakceptowane do pracy w silach policyjnych. -Pierwsze oceny sa bardzo dobre, kapitanie. Bardzo dobre - stwierdzil mlody czlowiek. Summit nie zwrocil na niego uwagi. -Mysle, ze powinienem wam powiedziec, panowie, ze w tej chwili moja ocena jest calkowicie negatywna, przynajmniej jesli chodzi o mnie. Panie Reardon, ciagle ma pan dluga droge przed soba. I bardzo duzo pracy, aby panska maszyna mogla byc wykorzystana. -Mysle, ze... -Och, ona sprawuje sie bardzo dobrze - ciagnal Summit. - Prosze mnie zle nie zrozumiec. Jednak uwazam, ze potrzeba duzo wiecej elastycznosci w jej zachowaniu. I duzo wiecej wiedzy na temat pracy policji i obowiazkow policjanta, zanim robot bedzie mogl stanowic realna pomoc w naszej pracy. Inzynier zezloscil sie, ale usilowal panowac nad soba. -Wprowadzilem do jego pamieci cala zawartosc Podrecznika Policjanta, wszystkie dane na temat miasta, Sadu Najwyzszego... Kapitan powstrzymal go podniesieniem reki. -Panie Reardon, to, co pan tu wymienia, jest najmniej wazne dla policjanta na patrolu. Kazdy moze przeczytac ksiazke, ktora zawiera przepisy, lecz jak zastosowac te przepisy w konkretnej sytuacji, to cos wiecej niz zaprogramowanie robota. To wymaga, tak... to wymaga treningu. Treningu i doswiadczenia. I nie przychodzi tak latwo. Glina to nie tylko przepisy i peczek drutow. Polchik skamienial, gdy uslyszal swoje slowa. Teraz byl pewny, ze bedzie dobrze. Nie tak dobrze jak wczesniej, ale co najmniej znosnie. Reardon wpadl w furie. Nie dopuszczal do siebie zadnych wyjasnien. Nie mogl pozwolic, zeby ten dzieciak od burmistrza i czlowiek z FBI zostali tak po prostu splawieni. Pracowal zbyt dlugo, wlozyl w to zbyt wiele osobistego wysilku i poswiecil kariere, zeby teraz zostac odprawionym z kwitkiem. -X-44 nie wymaga zadnego treningu. Twarz kapitana napiela sie. Mocno zacisnal szczeki. -Prosze posluchac, inzynierze Reardon. Nie znam sie dobrze na polityce, moze dlatego ciagle jestem kapitanem... Mlody czlowiek rzucil mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz kapitan kontynuowal: -To nie chodzi tylko o trening. Ten policjant jest dobry. Jest rozgarniety, stoi mocno na nogach i wie, co w trawie piszczy. Moze nie jest Sherlockiem Holmesem, ale czuje miasto, zna jego zapach, jego temperature. Wie, ze kazdego roku w sierpniu mamy wypadki, zamieszki i samobojcow. W sierpniu znajdujemy paczki, ktore zawieraja odciete glowy kobiet, i sa zaadresowane na przyklad do stolicy Ohio. Ten policjant wie, kiedy nasilaja sie nastroje rasistowskie, wie, kiedy ci biedni glupcy w czynszowych kamienicach zaczynaja wariowac, wie, ze pojawil sie nowy rodzaj narkotykow. Ale tej nocy popelnil wiecej pomylek niz podrzedny szuler. Przez piec lat chodzil i jezdzil na patrole, i nigdy nie mial takich wpadek. Dlaczego? Musze zapytac: dlaczego? Jedyna rzecza odrozniajaca dzisiejsza noc od innych byla panska maszyna. Dlaczego? Dlaczego Mike Polchik zachowal sie tak, jak sie zachowal? Wiedzial, ze te dzieciaki w samochodzie powinny byc wziete na test KO. Wiec pytam, panie Reardon: dlaczego?... Dlaczego?... Polchik czul sie nieswojo. Kapitan byl bardziej zmeczony niz kiedykolwiek. Mike stal bez slowa i sluchal. Obok niego stal milczacy facet z FBI i rowniez sluchal uwaznie. Brillo tez byl cicho. Wylaczony. Ale dlaczego ciagle bylo slychac brzeczenie? -To nie tylko przepisy i rozporzadzenia, panie Reardon. - Wydawalo sie, ze kapitan ma jeszcze wiele do powiedzenia. - Debil moze sie ich nauczyc. Ale jak oszacowac jednym spojrzeniem na twarz, czy nalezy zatrzymac jakiegos czlowieka? Jak rozpoznac roznice znaczeniowe w takich slowach, jak trawka, swinia, lobuz czy herbatnik? Jak okreslic, kiedy zostawic w spokoju dzieciaki, gdy chca sie ochlodzic pod hydrantem? Jak pan to wszystko zaprogramuje? A musi pan wiedziec, ze to wszystko zmienia sie z godziny na godzine. -Potrafimy to zrobic! To bedzie wymagalo czasu, ale mozemy to zrobic! Kapitan skinal glowa. -Byc moze. -Wiem, ze potrafimy. -Dobrze. Nawet moge w to uwierzyc. Powiedzmy, ze pan to potrafi. Powiedzmy, ze moze pan zbudowac robota dzialajacego jak istota ludzka. Lecz ciagle bedzie to robot... bo... z tych powodow, o jakich tutaj mowilismy. A trzeba czegos wiecej. -Na przyklad czego? -Ludzi, panie Reardon. Takich ludzi jak Polchik. Spytalem pana, dlaczego ten policjant tak oglupial. Dlaczego jego ostatni patrol byl taka kleska, ze bede musial wszczac przeciw niemu postepowanie dyscyplinarne. Pierwszy raz w ciagu pieciu lat... Powiem panu, dlaczego tak sie stalo, panie inzynierze. Opowiem panu o ludziach takich jak Polchik. Wie pan, ze obawiaja sie maszyn? Ciagle ich obciazalismy jakimis nowymi gratami, az zaczeli sie obawiac kazdego nowego brzeczacego przedmiotu. Nie chca wspolpracowac, chociaz moga nawet nie wiedziec, ze tak wlasnie robia. Nie sadze, ze Polchik wiedzial, co sie stalo, dlaczego powinela mu sie noga dzisiejszej nocy. Pan potrafi zbudowac robota, ktory by dzialal jak czlowiek. Zgoda, moze ma pan racje. Ale jak, do diabla, zamierza pan zmusic ludzi, by dzialali jak roboty i nie obawiali sie ich? Reardon wygladal na pokonanego i rownie przygnebionego jak Polchik. -Moge tu zostawic Brilla do jutra rana? Sciagne ludzi z laboratorium i zabiora go. -Oczywiscie - odpowiedzial kapitan. - Moze stac tu pod sciana. Oficer dyzurny bedzie mial na niego oko. - Zwrocil sie do sierzanta Loyo: - Sierzancie, poinstruujecie swojego zmiennika. Loyo usmiechnal sie i przytaknal. -Tak jest. Summit obejrzal sie i powiedzial do Reardona: -Przepraszam pana. Grymas inzyniera byl tylko cieniem usmiechu. Wyszedl pospiesznie z komendy. Mlodzik z ratusza chcial cos powiedziec, lecz juz zbyt wiele zostalo tu powiedziane i kapitan mial dosc. -Jestem naprawde bardzo zmeczony, panie Kenzie. Co by pan powiedzial na krotka rozmowe po moim spotkaniu z szefem? Mlodzieniec nachmurzyl sie, odwrocil i wyszedl bez slowa. Kapitan ciezko westchnal. -Mike, podpisz sie i do domu. Zobaczymy sie jutro... Pozniej. Skinal glowa czlowiekowi z FBI, ktory dotad nie powiedzial ani jednego slowa, i wyszedl. Robot stal tam, gdzie zostawil go Reardon. Stal cichy i milczacy. Polchik wszedl na gore, zeby sie przebrac. Cos go dreczylo, lecz nie potrafil tego okreslic. Gdy wrocil, facet z FBI wlasnie odkladal sluchawke. -Wychodzisz? - spytal. Bylo to pierwsze slowo, jakie Mike uslyszal od niego. Tamten mial cieply, przyjemny glos. -Tak. Ide do domu. Jestem wykonczony. -Nie mozna powiedziec, ze ci sie dziwie. Sam jestem troche zmeczony. Podwiezc cie? -Nie, dzieki - powiedzial Polchik. - Pojade metrem. Od przystanku metra do mojego domu jest bardzo blisko. Wyszli razem. Mike pomyslal, ze mokre dywany czekaja na niego. Stali z minute na schodach, wdychajac rzeskie poranne powietrze. W koncu Polchik odezwal sie: -Czuje cos w rodzaju wspolczucia do tego cholernego kawalka zlomu. Wykonal kawal dobrej roboty. -Dobrej, ale nie doskonalej - dodal czlowiek z FBI. Polchik poczul sie nagle bardzo opiekunczy w stosunku do maszyny, ktora stoi teraz pod sciana wewnatrz komendy. -Ech, sam nie wiem. Prawde powiedziawszy uratowal mnie przed atakiem tego pijanego polglowka. Prosze mi powiedziec... Uwaza pan, ze zbuduja kiedys robota, ktory sprosta temu wszystkiemu? Czlowiek z FBI zapalil papierosa, zaciagnal sie, wypuscil dym cieniutka struzka i pokiwal glowa. -Tak. Prawdopodobnie, tak. Ale bedzie to musialo byc o wiele bardziej wyrafinowane urzadzenie niz stary Brillo. Mike popatrzyl przez otwarte drzwi do wnetrza komendy. Robot stal samotny i wygladal jak slaba, bezradna istota. Jakby czekal na zardzewienie. Policjant pomyslal o dzieciach, wszystkich dzieciach i o czasach, gdy sam byl dzieckiem. To musi byc jak pieklo - pomyslal - czuc, ze jest sie robotem. Wylacza cie, kiedy juz nie bedziesz im potrzebny." Nagle stwierdzil, ze ciagle slyszy ciche brzeczenie. Rodzaj dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary. Zerknal na faceta z FBI, lecz ten podszedl juz do swego samochodu. Ciagle palil papierosa. Polchik nie zauwazyl, czy tamten nosi elektryczny zegarek czy nie. Poszedl za nim. -Klopot z Brillo - odezwal sie ten z FBI - polega na tym, ze mozliwosci, jakie dal mu Reardon, sa zbyt ograniczone. Jestem jednak pewny, ze istnieja inne instytucje, ktore juz to rozpracowuja. I wyjda pewnego dnia na swiatlo dzienne. -Tak. Na pewno - przyznal Polchik. Czlowiek z FBI przekrecil kluczyk w zamku i pociagnal. Drzwi samochodu pozostaly zamkniete. -Cholera! - zaklal. - Rzadowy grat. Ciagle cos sie zacina. Napial miesnie i szarpnal gwaltownie. Mike zdebial. Metal rozdarl sie jak papier. -Zajmij sie swoimi sprawami, slyszysz? - uslyszal Polchik, gdy tamten wsiadal do samochodu. Zobaczyl, jak wyjmuje znajdujaca sie w plastikowej okladce karte identyfikacyjna i wsuwa ja w kolumne kierownicy. Samochod przysiadl na resorach, jakby nagle na siedzeniu kierowcy znalazla sie tona ladunku. Trzasnely drzwi. -Niedobrze, ze nie mozemy go uzyc - powiedzial czlowiek z FBI, patrzac w strone Brilla, ktorego widac bylo przez otwarte ciagle drzwi komendy - ale... jest jeszcze zbyt prymitywny. -No tak. Na pewno. Zajme sie swoimi sprawami - odpowiedzial Polchik troche zbyt pozno. Poczul, ze ciagle ma otwarte usta. Facet z FBI wyszczerzyl zeby, uruchomil samochod i odjechal. Mike stal jeszcze przez chwile nieruchomo. Potem spojrzal w dol ulicy, w kierunku, gdzie zniknal pojazd faceta z FBI. Spojrzal raz jeszcze na metalowego gline, ktory stal bez ruchu pod sciana komendy. I chociaz odglosy miasta staly sie juz bardzo glosne, ciagle nie byl pewien, czy nie slyszy dzwieku, jaki wydaja elektryczne zegary. Coraz glosniejszego brzeczenia. Tlumaczyl Waldemar W. Pietraszek Poza czasem Wstep Zdania na temat sposobu zarzadzania naszymi wiezieniami sa podzielone. Dobrzy, powazni i poprawnie myslacy obywatele wmawiaja sobie, ze wiezienia nie istnieja wylacznie po to, by utrzymac niebezpiecznych przestepcow z dala od spoleczenstwa, lecz ze ich zadaniem jest rowniez rehabilitacja kryminalistow oraz pomoc przy ich powrocie na lono tegoz spoleczenstwa. Taka zresocjalizowana persona jest oczywiscie gotowa do zajecia odpowiedniego miejsca we wspolnocie obywatelskiej. Niektore z wiezien sa nawet nazywane "reformatorniami".W rzeczywistosci zas wiekszosc wiezien to kloaki z narkotykami, przemoca i zbrodnia. Skoro twoja spolecznosc sklada sie tylko z socjopatow i straznikow, to istnieja niewielkie szanse na resocjalizacje. Ci, ktorzy to kwestionuja, powinni przeczytac ksiazke Madrala, bedaca autobiografia bylego mafioso. Autor, gdy zostal skazany na wiezienie, wykorzystywal czas na przemyt narkotykow i inne intratne tego typu zajecia. Jezeli zgodzimy sie ze stwierdzeniem, ze zachowania kryminalistow sa czyms nienormalnym, czyms, na co wspolczesne spoleczenstwa nie znaja lekarstwa, wtedy dlaczego nie wykorzystac pomyslu na swiat, w ktorym zamraza sie wiezniow do czasu, gdy nauka odkryje techniki prawdziwej resocjalizacji? Paru ludzi powierzylo swe ciala niskim temperaturom w nadziei, ze uczeni znajda pewnego dnia lekarstwo na chorobe, ktora ich "zabila". Dlaczegoz by nie zamrazac przestepcow i trzymac ich w tym stanie, az nie nauczymy sie, jak naprawiac ich zachowanie?! Utrzymanie zamrozonego czlowieka kosztuje pare centow na rok jako oplata za energie elektryczna i jest nieporownywalnie tansze niz koszty wyzywienia i mieszkania dla zywego osobnika, Jest oczywiscie wiele nierozwiazanych problemow natury medycznej oraz cale mrowie przepisow prawnych, ktore pojawiaja sie, gdy zaczynamy sie zajmowac zamrazaniem ubezwlasnowolnionych wiezniow. Sam pomysl jest rowniez najezony pulapkami, jak mozna sie o tym przekonac, czytajac ponizsza opowiesc. pierwszym dniu rozprawy sala sadowa przypominala studio telewizyjne z czterema kamerami, swiatlami, tuzinami reporterow. Sciagnieto dodatkowych gliniarzy, a wszedzie siedzialy tlumy gapiow. Ale po osmiu miesiacach nie bylo zbyt wielu swiadkow ataku serca Don Carminego Lombarda. Podczas zeznania swego szwagra, cappo di tutti cappi dla calego regionu Nowej Anglii, chwycil sie kurczowo za piers i wyprezyl na krzesle. W chwile potem upadl na stojacy przed nim stol. Rozrzucil stosy notatek, przygotowanych przez czterech jego obroncow, i na koniec zesliznal sie na podloge jak miekki worek rozgotowanego makaronu. Rozeszla sie natychmiast plotka, ze zeznanie, opisujace Dona jako bogobojnego czlowieka, ktory stal sie zamozny dzieki swej ciezkiej pracy i oszczednosci, wywolalo gniew Boga. Gniew, ktory spadl na starego czlowieka. Prawdopodobnie nie byla to prawda. Atak serca nie stanowil wielkiego zaskoczenia. Don Carmine mial prawie osiemdziesiat lat, potezna nadwage i wypalal cale skrzynki straszliwych sycylijskich cygar, nasaczajac je mocno rumem. Najlepsi i najdrozsi lekarze zachodniego swiata przylecieli do Rhode Island, by ratowac zycie Dona. Wytrwale przez szesc dni walczyl stary czlowiek o zycie. Siodmego, jak przykazal Pan Bog, spoczal na wieki. Smierc stwierdzil caly zespol lekarzy, gdyz zaden nie chcial pojedynczo ryzykowac przekazania smutnej wiesci mezczyznom czekajacym w szpitalnym korytarzu. Cale to dziwne towarzystwo mialo kamienne twarze, doskonale skrojone garnitury i jadlo bez przerwy pizze. Wszyscy rozmawiali w jezyku bedacym dziwaczna mieszanina wloskiego i angielskiego. Jednak Don Carmine, zanim umarl, wydal rozkaz, by jego cialo zakonserwowano w cieklym azocie. Moze naprawde obawial sie Boga. Gdy tylko pojawila sie szansa na oszukanie smierci, chcial wydac pieniadze i podjac ryzyko. -Co to jest ta krio... kriogetyka, czy jak tam sie to nazywa? - warknal Angelo Marchetti. Nie byl rozzloszczony, i byl to jego normalny sposob mowienia z wyjatkiem sytuacji, gdy byl naprawde wsciekly. Wtedy ryczal. -Kriogenika - poprawil Pat del Vecchio, prawnik i doradca bossa. -Zamrozili go w tym paskudztwie - ciagnal Marchetti - jakby byl wypatroszonym kurczakiem. Del Vecchio byl mlody i stanowil wzorcowy okaz nowego utalentowanego narybku wyhodowanego na dobrym uniwersytecie. Tacy jak on powoli i cierpliwie odwodzili mafie od jej starych, brutalnych sposobow zdobywania pieniedzy i kierowali ja w strone bardziej intratnych przestepstw komputerowych. Rozne pollegalne interesy rowniez byly godne zainteresowania. Mozna bylo zarobic wiecej pieniedzy przy daleko mniejszym ryzyku na toksycznych odpadach niz pracujac na przyklad w narkotykach. Trzeba pozwolic Latynosom wyrzynac sie wzajemnie w wojnach narkotykowych. Niech kolejne stany legalizuja hazard. Del Vecchio umial przewidywac przyszlosc: wiecej pieniedzy zostanie ukradzionych przy pomocy nacisniecia jednego klawisza na klawiaturze komputera, niz zostalo zrabowane przy uzyciu pistoletow, ktore tak lubili nosic przestepcy dawnego typu. Marchetti byl jednym z ostatnich konserwatystow, jacy uchowali sie w Rodzinach Nowej Anglii. Lysy, zbudowany jak maly, przysadzisty hydrant, z glowa w ksztalcie pocisku i malymi, wasko osadzonymi oczkami. Przez cale swoje zycie przypominal byka. Kiedys zatlukl czlowieka golymi rekami. Teraz, do zastraszania innych uzywal grzmiacego glosu i organizacji, ktora za nim stala. Odziedziczyl imperium Carminego, ale ciagle dreczyla go mysl, ze Stary Don moze wrocic pewnego dnia, zeby znowu go zanudzac. Siedzial w patio swego luksusowego domu w Newport i podziwial cudowny widok zatoki Narragansett. Blekitne wody poznaczone byly tu i owdzie bialymi zaglami, na blekitnym niebie bielily sie puszyste obloki. Marchetti czesto spedzal tu popoludnia. Odpoczywal w wygodnym glebokim fotelu i podgladal przez silna lornetke piekne dziewczyny w skapych kostiumach kapielowych. Zupelnie nie interesowal go fakt, ze tuz obok znajdowala sie zabytkowa kryjowka rozbojnikow z ubieglego stulecia. Zadowalaly go wlasne mysli. Dzis byl mocno zaniepokojony naukowym cudem nazywanym kriogenika. -Tak sobie mysle: umarl stary Carmine czy nie? Del Vecchio, szczuply, ubrany w wytworna, dwurzedowa marynarke koloru kosci sloniowej i ciemnogranatowe spodnie, staral sie uspokoic szefa: -Jest martwy z punktu widzenia prawa, medycyny i rzeczywistosci. -Wiec dlaczego nie chcial byc pochowany? - warknal podejrzliwie Marchetti. Mlody doradca, z niewzruszona cierpliwoscia, wytlumaczyl po raz kolejny, ze stary czlowiek byl w stanie smierci klinicznej, ze istnieje pewna grupa naukowcow, ktorzy wierza, iz byc moze, w blizej nieokreslonej przyszlosci, uda sie wyleczyc chorobe serca, ktora spowodowala smierc. Don Carmine kazal sie zamrozic; przechowac w cieklym azocie w temperaturze 176? C ponizej zera. -Chryste, ale zimno! - mruknal Marchetti. -W tej temperaturze - ciagnal prawnik - cialo starego moze byc przechowywane przez wiecznosc w doskonalym stanie. Tak dlugo, dopoki nie wylaczy sie zamrazarki. I jezeli naukowcy znajda kiedys sposob na ustalenie, co go zabilo, moga go odmrozic i przywrocic do zycia - zakonkludowal. Boss zmruzyl oczy i popatrzyl w slonce. Zainteresowanie zaglowkami, a nawet kapiacymi sie pieknosciami, opuscilo go zupelnie. -Moze - powiedzial powoli - ktos powinien wyciagnac wtyczke tej lodziarki. To ostatnie slowo pasowalo do jego staroswieckiego stylu bycia. Del Vecchio usmiechnal sie. Rozumial te obawe przed powrotem odrodzonego Don Carminego do Nowej Anglii. -Nie obawiaj sie - odezwal sie uspokajajaco. - Jest jedna wielka dziura w calej tej sprawie. -Tak? Jaka dziura? -Nikt nie wie, jak rozmrozic cialo, ktore juz raz zamrozono. Nie potrafia tego zrobic bez uszkodzenia struktury komorek. Sprobuj ozywic Don Carminego, a zabijesz go. Marchetti zasmial sie. Zabrzmialo to jak glosny, krwiozerczy ryk. -Umarlby wiec dwa razy! Smial sie, az lzy poplynely mu z oczu. Lata biegly szybko, zbyt szybko dla Angela Marchettiego. Pomimo czesto powtarzanych rad swego prawnika, ze moze ciagnac zyski z legalnie prowadzonych kasyn i bankow, nie zmienil swych sposobow zarabiania pieniedzy. Zas wladze federalne stale unowoczesnialy swe techniki i nieuchronnie zblizal sie czas, kiedy zdolaja cos mu udowodnic. Marchetti (nigdy nie myslal o sobie "Don Angelo") znalazl sie w koncu w sadzie oskarzony o lichwe, oszustwa podatkowe oraz, co brzmialo najgrozniej, o stwarzanie zagrozenia dla zdrowia spoleczenstwa przy uzyciu toksycznych odpadow. Okazalo sie, ze jednej ze spolek, ktora kupil za namowa del Vecchia, udowodniono wypuszczenie groznych chemikaliow do publicznego kanalu burzowego. Marchetti, pietnascie kilogramow ciezszy niz w roku smierci Don Carminego, siedzial pewnego dnia w patio swej posiadlosci. Lornetka lezala bezuzyteczna obok fotela. Nie uzywal jej cale lato. Jego wzrok nie byl juz taki jak dawniej, a i zainteresowania sie zmienily. Nie interesowaly go juz skapo odziane kobiety. Lezal w swym glebokim, klubowym fotelu jak bialy wieloryb. Cielsko rozmiaru 52 skrywal cieply pled. -Maja dowody - odezwal sie ponuro del Vecchio. -Czy nic nie mozemy zrobic? Prawnik stal obok przygnebionego grubasa, ktory byl jego szefem. Wygladal nawet bardziej elegancko i dostojnie niz kilka lat wczesniej. Ciagle byl szczuply i przystojny. Kilka zmarszczek pojawilo sie na twarzy, ale mogly byc oznaka madrosci lub rozwiazlego trybu zycia. Mogly byc tez swiadectwem obu tych rzeczy. Byl mocno opalony, gdyz spedzal wiele czasu na sloncu - latem w Nowej Anglii, zima w Arizonie lub Kalifornii. Mial tez zainstalowana nad swym lozkiem lampe kwarcowa. -Probowalismy wszystkiego, od zmiany miejsca rozprawy do przekupstwa - powiedzial. - Nic z tego. Wujaszek Sam chwycil cie mocno za jaja. -A co z naciskiem na swiadkow? - wymruczal Marchetti. - Stuknac jednego czy dwoch, a reszta bedzie siedziec cicho. Del Vecchio pokrecil glowa. -Wiekszosc "swiadkow" przeciwko tobie to komputery, tasmy, dyski magnetyczne. FBI trzyma je pod najscislejszym nadzorem. Poza tym porobili wiele kopii. Boss rzucil niespokojnym spojrzeniem w strone doradcy. -Musi byc cos, co potrafisz zrobic. Nie chce wyladowac w pudle. Po moim trupie. W ciemnych oczach del Vecchia zamigotalo cos w rodzaju zaskoczenia, ale Marchetti nie dostrzegl tego. Stylowe ciemne okulary ukrywaly dokladnie wszelkie uczucia. Prawnik zauwazyl grozbe tkwiaca w slowach szefa. Wstrzasnelo nim to, gdyz wiedzial, ze stary czlowiek jest wystarczajaco zdeterminowany, by te grozbe wprowadzic w czyn. Szybko mogl wpasc w slepa wscieklosc i zniszczyc wokol siebie wszystko i wszystkich. -Jest jedno wyjscie - powiedzial z namyslem. -Co? Jakie wyjscie? -Nie spodoba ci sie. Wiem, ze ci sie nie spodoba. -Co to jest, do diabla? - wrzasnal Marchetti. - Mow! -Zamrozenie. -Cooo? -Kazac sie zamrozic. -Dostales swira? Jeszcze nie umarlem! Del Vecchio pozwolil sobie na lekki usmieszek. -Nie, ale mozesz. Tak naprawde to plan powstal w jego glowie juz w chwili, gdy Don Carmine zostal umieszczony w blyszczacym stalowym pojemniku wypelnionym cieklym azotem. Wrocil myslami do swych dni na uczelni, kiedy jako mlody student byl gwiazda druzyny szermierczej. Pamietal, ze istnialy scisle okreslone reguly postepowania w walce na florety. Prawie takie same jak kaprysne zasady dzialania na sali sadowej. Dla szermierza bylo mozliwe, ze trafi przeciwnika, ale nie zdobedzie punktu, gdyz trafienie zostalo zadane wbrew zasadom. -Poza czasem! Zapamietal ten okrzyk swego trenera. -Nie mozesz po prostu kluc floretem, kiedy ci sie, do diabla, podoba. Musisz wybrac wlasciwy sposob i wlasciwy moment. Zrobiles to poza czasem, del Vecchio! Zauwazyl, ze Marchetti przyglada mu sie uwaznie i podejrzliwie jednoczesnie. -Jak to rozumiesz, ze moge byc martwy? Prawnik westchnal i cierpliwie zaczal wyjasniac: -Przekladalismy rozprawe juz trzy razy z powodu twoich klopotow ze zdrowiem. Doktor Brunelli zaswiadczyl, ze masz schorowane serce i watrobe. -Zbyt duzo tluszczu - mruknal Marchetti. -Tak, ale przypuscmy, ze Brunelli wystawi akt zgonu, w ktorym stwierdzi, ze umarles na atak serca. Jak stary Don Carmine. -I wsadza kogos do trumny zamiast mnie, a ja pojade na wakacje do starego kraju? - Twarz szefa rozjasnila sie odrobine. -Nie, to sie nie uda. Sa zbyt sprytni, zeby dac sie tak nabrac. Zostalbys wysledzony i sciagniety z powrotem. -Wiec co? -Wprowadzimy cie w smierc kliniczna. Doktor Brunelli da ci zastrzyk... -I zabije mnie! - ryknal grubas. Del Vecchio podniosl w gore obie rece, jakby w obronnym gescie. -Poczekaj! Wysluchaj mnie! Bedziesz martwy w sensie klinicznym. Zamrozimy cie na jakis czas. Potem odmrozimy i bedziesz czul sie tak dobrze, jak zawsze! Marchetti nachmurzyl sie. -Skad mam miec pewnosc, ze mnie ozywicie? -Na litosc boska, Angelo, jestes dla mnie jak ojciec, odkad moj rodzony tata zmarl. Mozesz mi ufac! Poza tym mozesz wynajac tuzin roznych facetow, ktorzy przypilnuja, zebys zostal ozywiony. I drugi tuzin innych, ktorzy zaopiekuja sie mna, gdybym chcial cie trzymac zamrozonego. -Taak... moze. -Nie tylko bedziesz martwy klinicznie. Rowniez prawnie nie bedziesz zyl. Wszystkie zarzuty, ktore ciaza na tobie, upadna. Kiedy wrocisz, bedziesz nowa osoba w swietle prawa. Jak nowo narodzone dziecko! -Tak? - stary czlowiek wybuchnal dziwnym, szczekajacym smiechem. -Pewnie. A zeby byc calkowicie pewnym, bedziemy trzymac cie w zamrozeniu wystarczajaco dlugo, by wszystkie oskarzenia ulegly przedawnieniu. Wyjdziesz z lodowki wolny i czysty! Smiech Marchettiego stal sie jeszcze glosniejszy. Nagle urwal sie. -Hej, poczekaj. Czy nie mowiles, ze nikt dotychczas nie wie, jak odmrozic cialo? Jezeli tego sprobuja, moga mnie zabic naprawde! -To sie zmienilo w ciagu ostatnich szesciu miesiecy - odpowiedzial del Vecchio. - Jakis genialny dzieciak z Uniwersytetu Johna Hopkinsa odmrozil kilka myszy i krolikow. A pare tygodni temu zespol z Pepperdine ozywil troje ludzi: dwoch mezczyzn i kobiete. Slyszalem, ze maja w najblizszym czasie odmrozic Walta Disneya. -A co z Don Carminem? - spytal Marchetti. Prawnik wzruszyl ramionami. -To zalezy od ciebie. Bez chwili zastanowienia Marchetti przejechal palcem po szyi. Del Vecchio mial szczery zamiar dotrzymac ukladu zawartego z Marchettim. Naprawde mial taki zamiar. Stary okrutnik rzeczywiscie byl dla niego jak ojciec. Placil za jego nauke po tym, jak ten prawdziwy zostal zabity pewnego deszczowego poranka. Zginal na ulicy kolo magazynu pelnego japonskich telewizorow i wiez stereo. Ale lata biegly i czasy sie zmienialy. Del Vecchio ozenil sie. Jego znaczenie w Rodzinie zaczelo wzrastac. Przejmowal coraz wiecej z jej spraw. Te, ktorymi sie zajal, zaczynaly funkcjonowac lepiej niz kiedykolwiek przedtem. Organizacja stala sie wlascicielem bankow, hoteli i wielu innych legalnych przedsiewziec, tak dobrych, jak legislatury stanowe, sady i pol tuzina kongresmenow. Przemoc i zbrodnie pozostawiono nie zorganizowanym glupcom. Wladza del Vecchia nacechowana byla spokojem, porzadkiem i oznaczala ciagle rosnace dochody. Porucznicy Marchettiego uzalezniali sie, jeden po drugim, od niego. Nowy szef nigdy nie wymagal rzeczy tak archaicznych jak przysiega wiernosci czy calowanie w reke. Zadnych klopotliwych, starozytnych czolobitnosci. Wszyscy jak jeden - czy ciezko zbudowani, o niskich czolach bandyci, czy ci bardziej nowoczesni, eleganccy i stylowi - przyznawali, w taki czy inny sposob, ze ozywienie starego bossa byloby potworna pomylka. Marchetti spal zamrozony, a del Vecchio przygladal sie, jak jego imperium rosnie i prosperuje coraz lepiej. Jednak posiadanie bankow i innych dochodowych interesow niekoniecznie oznacza uczciwosc. Banki del Vecchia czesto udzielaly wysoce niepewnych pozyczek, a czasem sciagaly duzo wyzsze odsetki niz dozwolone przez prawo. Tylko w rzadkich przypadkach byly one uzyskiwane na drodze brutalnej demonstracji sily. Byly takze podejrzane machinacje gieldowe, ktore w koncu zwrocily uwage Komisji Bezpieczenstwa Gieldy. Podejrzane staly sie rowniez katastrofalne pozary kilku hoteli nalezacych do mafii. Szybko okazalo sie, ze wszystkie byly na progu bankructwa. Nawet rozleniwiona stanowa Komisja Gier Hazardowych ruszyla sie w koncu, gdy podatnicy zaczeli interesowac sie dziwnymi zjawiskami w pewnych kasynach. Wyciagano tam od klientow miliony, ale jakos nie wykazywano tego w ksiegach. Kiedy del Vecchio skonstatowal, ze nie ma juz zadnego sposobu na prawne pokonanie klopotow, ktore zaczely sie przed nim pietrzyc, poszedl po rozum do glowy. Zaczal przygotowywac historie wlasnej choroby. Miala sie skonczyc smiercia kliniczna i zamrozeniem. Wyjasnil, w czym rzecz, najbardziej zaufanym porucznikom. Powiedzial im, ze bierze na siebie wszystkie oskarzenia. Pozwolil im wybrac nowego capo i zaczac nowa dzialalnosc jeszcze, zanim umrze. Nikt nie kryl swego zadowolenia i wdziecznosci. Wiedzial jednak, jak dlugo bedzie trwala ich wdziecznosc. Dlatego wyslal swa zone i nastoletnie dzieci do Szwajcarii, gdzie gnomy z Zurychu pilnowaly jego osobistej fortuny. Zostawil zonie szczegolowa instrukcje, kiedy i jak ma go przywrocic do zycia. -Pietnascie lat wystarczy - powiedzial. - Czy bedziesz na mnie czekala tak dlugo? Spojrzala na niego czule, zarzucila rece na szyje i pocalowala namietnie. Potem zauwazyla: -Bede miala tylko piecdziesiat osiem lat, gdy cie obudze. Ciekaw byl, czy wiedziala o jego kochankach w Bostonie. Nagle stwierdzil, ze przeciez bedzie mial ciagle swoj obecny wiek, czterdziesci siedem lat, kiedy przywroca go do zycia. Bedzie wiele innych kobiet, z ktorymi sie zabawi. Czy jego zona jest na tyle uczciwa, zeby go ozywic? By miec podwojna pewnosc co do swej przyszlosci, polecial do Zurychu i podpisal scisle okreslony kontrakt z bankiem, gdzie zlozyl caly swoj majatek. Straznicy skarbu mogli wydac go tylko jemu i nikomu wiecej. Oprocz tego, pieniadze mogly zostac przekazane na cele dobroczynne pod kontrola banku. -To, co robisz, Del, jest moze i legalne, ale cholernie niemoralne. Del Vecchio jadl wlasnie kolacje z jednym z federalnych prokuratorow okregowych, ktory prowadzil sledztwo w jednej z niezliczonych spraw przeciw niemu. Byli starymi przyjaciolmi; kolegami jeszcze z czasow szkoly prawniczej. Fakt, ze byli po przeciwnych stronach barykady, nie mial tu nic do rzeczy. Obaj byli za bardzo profesjonalistami, by pozwolic sobie na takie trywialnosci w swym prywatnym zyciu. -Niemoralne? - zjadliwie zdziwil sie del Vecchio. -Co mialbym z tym poczac? Moralnosc jest dla maluczkich, dla ludzi bez muskulow i kregoslupa. Ty obawiasz sie o moja moralnosc, a ja o reszte swego zycia, ktore moglbym spedzic w wiezieniu. Siedzieli przy malym stoliku w rogu niewielkiej, spokojnej restauracji w centrum Providence, niedaleko Sadu Federalnego. Miejsce to czesto odwiedzali prawnicy i nikogo nie dziwil widok obroncy stawiajacego obiad oskarzycielowi. Wszystkim bylo wiadomo, ze prokuratorzy rzadko mieli tyle pieniedzy, by jadac w tak ekskluzywnej i drogiej restauracji. Swiatla swiec oraz oprawna w skore lista win nie byly dla obroncow porzadku publicznego. Rzadowe pensje na to nie pozwalaly. -Jezeli przysiegli orzekna twoja wine, sad musi cie skazac - powiedzial powaznie prokurator okregowy. -Przysiegli... - Del Vecchio skrzywil sie. - Tych dwunastu glupkow! Mysle, ze powinienem byc sadzony przez przysieglych przynajmniej rownych mi pozycja, prawda? Prokurator lekko zmarszczyl brwi. -Beda rowni. A w ogole, co to dla ciebie oznacza? -Rowni? - Zasmial sie del Vecchio. - Czy ty naprawde myslisz, ze ci bezrobotni wloczykije i te kury domowe, jakies gosposie sa mi rowni? Zastanawiam sie, czy moga byc na tyle sprytni, zeby pozwolic im wykonywac obowiazki sedziego przysieglego? Zmarszczki na czole prokuratora poglebily sie. Nazywal sie Christopher Scarpato. Wybral zawod prawnika, poniewaz jego ojciec, drobny sklepikarz, ciagle zadluzony u bankierow, uparl sie, zeby jego syn nauczyl sie, jak przechytrzyc reszte swiata. Gdy Chris przedzieral sie przez szkole prawnicza, jego ojciec zostal smiertelnie pobity przez nadgorliwych agentow od sciagania dlugow. Scarpato, bardziej pracowity niz blyskotliwy, zostal zatrudniony w Departamencie Sprawiedliwosci, gdzie staranna, dokladna praca jest wazniejsza niz wspaniale wystapienia publiczne czy nawiedzona retoryka. Pomimo wielu okazji do korupcji pozostal uczciwy, prawie swiety. Del Vecchio uwazal to za czarujace, nawet wybitne, i czul szacunek do swego przyjaciela. -Co sprawia, ze uwazasz, iz przysiegli uznaja mnie winnym? - spytal tonem rozbawionego zarozumialca. - Sa glupi, zgoda, ale czy moga byc az tak glupi? Prokurator zauwazyl w koncu, ze jest ciagniety za jezyk. Usmiechnal sie, co rzadko sie zdarzalo, lecz byl to smutny usmiech. -Orzekna twoja wine, Del. Nie maja wyboru. Usmiech zgasl na twarzy bossa mafii. Boss spojrzal w dol na swoj talerz pelen makaronu. Polozyl widelec na stol. -Nie mam apetytu. Nie czuje sie najlepiej. Chris potrzasnal glowa, jakby zmeczony ta rozmowa, i powiedzial: -Przede mna nie musisz grac tej komedii, Del. Wiem, co zamierzasz zrobic. -O czym ty mowisz? -Zaplanowales, ze jakis "oswojony" lekarz oglosi twoja smierc, a potem cie zamrozi. Jak Marchettiego. Del Vecchio usilowal wygladac, jakby byl wstrzasniety tym, co uslyszal. Zamiast tego skrzywil twarz w nieszczerym usmiechu. -Czy jest cos nielegalnego w umieraniu? Albo w zamrazaniu? -Lekarz moze byc oskarzony o zabojstwo. -Musisz to udowodnic. -To jest proba obejscia prawa. To jest niemoralne, nawet jezeli jest legalne. Na razie legalne. -O moralnosc niech sie martwia duchowni - poradzil del Vecchio przyjacielowi. -Ty tez powinienes sie o nia martwic - odparl prokurator. - Stales sie zagrozeniem publicznym. Kiedy bylismy w szkole, byles calkiem fajnym facetem, ale teraz... -Nie mow, ze moge stracic swoja dusze? -Moze juz ja straciles. Moze powinienes pomyslec, jak ja odzyskac. Del Vecchio usmiechnal sie. -Sluchaj, Chris, nie dbam o moja cholerna dusze. Ale potrafie zadbac o cialo. Mozesz sie zalozyc. Nie zobaczysz mnie w wiezieniu, stary druhu. Zamierzam zrobic krok w czasie i kiedy wroce, ty bedziesz staruszkiem, a ja bede ciagle mlody. Scarpato nie odezwal sie, lecz del Vecchio wiedzial, ze milczenie wywolal jego zamach na sumienie prokuratora. Jednak powiedzonko "na razie", ktore zostalo rzucone jakby mimochodem, niepokoilo del Vecchia. Dni biegly szybko. Sprawdzil jeszcze raz swoj plan. Jego zdrowie zaczelo sie pogarszac. Doktorzy grali swe role perfekcyjnie, zona przebywala juz w Szwajcarii, bankierzy z Zurychu dokladnie wiedzieli, co maja robic. Gdy juz lezal na stole w szpitalu, a blyszczacy, z nierdzewnej stali cylinder czekal obok jak mechaniczny wieloryb, ktory ma go polknac, poczul, ze tetno zaczyna przyspieszac. Ze strachu. Ostatnia rzecza, ktora zobaczyl, byl ubrany na zielono lekarz w masce. Zblizyl sie do niego z hipodermiczna strzykawka. Igla wydala sie ostra i zimna. Przypomnial sobie, ze czesc piekla u Dantego byla zamknieta w lodzie. Kiedy go obudzono, przezyl dlugi okres zaskoczenia i dezorientacji. Powiedziano mu, ze potrwa to dzien, moze troche dluzej. Dla niego zabrzmialo to jak tygodnie, a nawet miesiace. Najpierw pomyslal, ze cos poszlo nie tak i w ogole go nie zamrozono. Ale wszyscy lekarze byli inni, a i pokoj byl inny niz w klinice, ktora znal. Caly czas trzymano go w lozku z wyjatkiem krotkiej chwili, gdy dwoch mlodych, poteznie zbudowanych mezczyzn zmusilo go, by wstal i obszedl pokoj dookola. Cztery okrazenia malej szpitalnej salki wyczerpaly go potwornie. Potem wsadzono go z powrotem do lozka. Mezczyzni zrobili mu krotki, bezlitosny masaz i wyszli. Weszla pielegniarka z wozkiem. Przywiozla pierwszy posilek. Musiala nakarmic go lyzeczka, jak niemowlaka. Byl zbyt slaby, by uniesc reke. Nastepnego dnia (lub tygodnia, lub miesiaca) przyszedl w odwiedziny... Scarpato. -Jak sie czujesz, Del? Dziwne, ale prokurator wygladal prawie tak samo jak podczas ich ostatniego spotkania. Slady siwizny widnialy na skroniach, moze jedna lub dwie zmarszczki wiecej na twarzy. Wszystko jedno, czas obszedl sie z nim bardzo lagodnie. -Rodzaj slabosci... - odpowiedzial szczerze. Scarpato skinal glowa. -To bylo do przewidzenia po tym, co mowili mi lekarze. Twoje serce jest w porzadku, krazenie prawidlowe. Fizycznie wszystko jest okay. Nagla mysl rozblysla w glowie del Vecchia. -Co ty robisz w Szwajcarii? Twarz prokuratora zachmurzyla sie. -Nie jestes w Szwajcarii, Del. Przewiezlismy twoj pojemnik tutaj. Jestes w Nowym Jorku. -Co?... Jak?... -Nie minelo takze pietnascie lat, tylko trzy. Del Vecchio probowal usiasc na lozku, ale byl zbyt slaby, by tego dokonac. Glowa opadla mu na poduszki. Slyszal krew tetniaca w uszach. -Probowalem cie ostrzec - ciagnal prokurator - podczas tej kolacji w Providence. Myslales, ze okpisz prawo, okpisz ludzi, ktorzy tworza prawo, ktorzy sa prawem. Zbyt dlugo nie da sie ludzi wyprowadzac w pole, Del. Katem oka del Vecchio spostrzegl, ze jedyne okno w pokoju pokrywala gesta druciana siatka, jak w oknie wieziennej celi. Odwrocil przerazony wzrok. Scarpato mowil dalej lagodnie, bez zlosliwosci. -Twoja sprytna sztuczka z kriogenika zmusila ludzi do nowego spojrzenia na sprawe. W czasie, gdy byles w stanie zamrozenia, pojawily sie nowe przepisy. -Takie jak? -Takie, ze rzad ma prawo przywrocic do zycia zamrozonego czlowieka, jezeli Sad Najwyzszy uzna, ze zostal zamrozony w celu oszukania prawa. Mafioso poczul nagly skurcz serca. -A po tym pierwszym kroku zrobiono nastepny. -Jaki? -Coz, wiesz, jak rozne byly opinie na temat kary smierci. Niektorzy uwazali, ze to okrutne i niepotrzebne; inni sadzili, ze jest to kara odstraszajaca, szczegolnie w przypadku ciezkich zbrodni. Nawet w Sadzie Najwyzszym nie bylo co do tego zgody. Del Vecchio nie mogl zlapac tchu. Domyslal sie, co teraz uslyszy. -Kolejnym problemem - kontynuowal Scarpato - staly sie przepelnione wiezienia. Niektorzy sedziowie, mysle, ze wiesz, o kim mowie, nawet wypuszczali przestepcow na wolnosc, bo uwazali, ze wsadzenie ich do zatloczonych wiezien jest okrucienstwem. -Boze milosierny... - jeknal del Vecchio. -Wiec... - prokurator zawahal sie. Nigdy wczesniej nie wygladal tak ponuro, a zarazem tak dostojnie. - Wiec ustalono, ze wszystkie stany nalezace do Unii beda zamrazac przestepcow i przechowywac ich w cieklym azocie. Oczyscimy wiezienia i zapelnimy je ponownie "mrozonkami". Tak okreslamy zamrozonych wiezniow. Beda wygladali jak w kostnicy; poukladani jeden na drugim w swych pojemnikach. -Przeciez nie mozecie tego zrobic! -Juz to robimy. Prawo juz obowiazuje. Wszystkim zawiaduje Sad Najwyzszy. -Ale to jest morderstwo! -Nie. Skazani sa w stanie smierci klinicznej, ale nie sa martwi w swietle prawa. Moga byc ozywieni. I odkad psycholodzy i socjolodzy ustalili, ze zbrodnia wywolywana jest zaburzeniem w rozwoju uczuc spolecznych i nie wynika z winy przestepcy, znalezlismy sposob, by im wszystkim pomoc. Nawet uszczesliwic. -Nie rozumiem... Scarpato prawie sie usmiechnal. -Spojrz na to tak: skoro mozesz sie zamrozic z powodu powaznej choroby serca albo raka czy innych schorzen, ktorych medycyna nie potrafi wyleczyc, i masz nadzieje, ze nauka znajdzie w przyszlosci lek na twoja dolegliwosc, wyleczy cie i bedziesz znowu zdrowy... tak... wiec dlaczego nie uzyc tego samego sposobu w stosunku do zaburzen socjologicznych czy psychicznych. -Hmm? -Jestes przestepca, poniewaz masz w jakis sposob rozregulowana psychike - wyjasnil prokurator. - Zamrozimy cie i przetrzymamy w tym stanie tak dlugo, az uczeni nie znajda sposobu na twoje uzdrowienie. Wynika z tego, ze nie karzemy cie, ale rehabilitujemy. -Nie mozecie tego zrobic. Moje prawa obywatelskie... -Twoje prawa obywatelskie nie zostaja naruszone w zaden sposob. Kiedys chciales byc uznany za winnego jedynie przez przysieglych rownych ci ranga. Teraz tak jest. Zreszta w cieklym azocie nie postarzejesz sie nawet o jeden dzien. Gdy nauki medyczne beda juz wiedzialy, jak wyleczyc cie z twego psychicznego niezrownowazenia, zostaniesz ozywiony, wyleczony i przywrocony spoleczenstwu jako zdrowy, wartosciowy obywatel. Zlozymy niewielka kwote na twoim koncie bankowym. Narosna ci procenty i bedziesz mial troche pieniedzy, gdy juz zostaniesz zresocjalizowany. -Ale to moze trwac z tysiac lat! -Coz z tego? -Caly swiat moze zmienic sie zupelnie do tego czasu! Moga mnie odmrozic tylko po to, zebym stal sie ich niewolnikiem. Moga mnie zuzyc na pokarm dla psow, na rany Chrystusa! Albo na czesci zamienne! Scarpato wzruszyl ramionami. -Nad tym nie mamy zadnej kontroli, niestety. Ale wszystko zrobimy najlepiej, jak tylko mozna. We wczesniejszych spolecznosciach moglbys byc torturowany, cwiartowany czy spalony na stosie. Jeszcze kilka lat temu bylbys skazany na dlugoletnie wiezienie. Znasz te wiezienna rzeczywistosc wypelniona przemoca, narkotykami i ciaglym niebezpieczenstwem. Teraz dostaniesz po prostu zastrzyk i ktos obudzi cie w cudownym, nowym swiecie. Calkowicie uzdrowionego, z kupka forsy wystarczajaca do rozpoczecia nowego zycia. Del Vecchio wydal z siebie zalosny, nie kontrolowany szloch. -Nie, na milosierdzie boskie, nie! Chris, nie rob mi tego. Moja zona... moje dzieci... Prokurator po raz kolejny potrzasnal glowa. -To juz przesadzone. Uwierz mi, nie ma sposobu, zebym cie z tego wyciagnal. Nawet gdybym chcial. Twoja zona znalazla sobie w Szwajcarii przyjaciela, jakiegos hrabiego czy ksiecia bez grosza przy duszy. Twoje dzieci daja sobie wspaniale rade bez ciebie. Wszystkie twoje kochanki tez, jak slyszalem, dawno o tobie zapomnialy. -Ty sukinsynu! Ty brudny, podstepny... -Sam to sobie przygotowales, Del! - przerwal mu Scarpato. Glos mial wystarczajaco potezny, by zagluszyc del Vecchia. - Myslales, ze znalazles mila, mala dziurke w prawie, ze przy jej pomocy potrafisz obejsc niemal wszystkie jego przepisy. Uwazales nas wszystkich za glupcow. Zgoda, znalazles te dziure. Ale ludzie, ci sklepikarze, bezrobotni wloczykije i wyondulowane kury domowe, ktorymi pogardzales przez cale zycie, zmienili twoja dziure w stryczek. W jego srodku siedzi twoja szyja. Nie oskarzaj mnie o nic. Oskarzaj siebie. Del Vecchio zaczal blagac ze lzami w oczach: -Nie rob mi tego, Chris. Prosze, nie rob tego. Oni nigdy mnie nie obudza. Oni po prostu wyciagna wtyczke... -Nie mysl, ze wszyscy sa tak nieuczciwi jak ty. Wiezniowie beda trzymani w stanie zamrozenia. Kosztuje to tysiace razy mniej niz trzymanie ich w wiezieniach. Bedziesz bezpieczny. -Ale obudza mnie gdzies tam w przyszlosci. Bede sam w tamtym swiecie. Nie bede mial nikogo. Wszystko bedzie dla mnie obce. Ja sam bede calkowicie obcy... -Nie, nie bedziesz - znowu przerwal Scarpato i wyszczerzyl zeby. - Wlasciwie jest calkowicie pewne, ze Marchetti oraz Don Carmine zostana obudzeni w tym samym czasie. Przeciez wszyscy trzej cierpicie na te same zaburzenia, prawda? W tym momencie jakies malenkie naczynko w mozgu del Vecchia nie wytrzymalo. Prokurator spostrzegl, ze oczy jego przyjaciela uciekly w glab glowy, a cialo wyprezylo sie. Nacisnal przycisk alarmu. Szybko pojawil sie zespol reanimacyjny. Po chwili stwierdzono smierc kliniczna del Vecchia. W ciagu godziny umieszczono cialo w stalowym cylindrze, gdzie bedzie odpoczywalo az do jakiegos szczesliwego dnia w dalekiej przyszlosci. -Teraz jestes poza czasem, Del - szepnal Scarpato, gdy technicy zapieczetowali pokrywe pojemnika. - Jestes naprawde poza czasem. Tlumaczyl Waldemar W. Pietraszek Test na orbicie Wstep W kazdym spoleczenstwie morderstwo uwazane jest za ohydne przestepstwa, a mimo to samo spoleczenstwo wybacza mordercy. Tak naprawde, to im lepiej zorganizowane i im wieksze w skali jest zabijanie, tym bardziej staje sie prawdopodobne, ze ludzie beda czcic, a nie karac zabojcow.Zachodnia cywilizacja jest dumna, ze opiera sie na etycznej judeochrzescijanskiej opoce. "Nie zabijaj" jest jednym z dziesieciorga przykazan - piatym i zadziwiajaco niezwyklym. A mimo to, gotowi jestesmy isc na wojne i zabijac tysiace, miliony istot ludzkich, a kaplani w tym czasie beda toczyc dyskusje nad pojeciem "wojna". W imieniu Ksiecia Pokoju, ktory ostrzegl, ze kazdy czlowiek kierujacy swoj gniew przeciw blizniemu swemu naraza sie na gniew Boga, wyrzynamy sie wzajemnie od stuleci. "Test na orbicie" wykorzystuje te dychotomie do przypadku jednego czlowieka, jednej ludzkiej duszy, ktora staje twarza w twarz z problemem: zabic czy zostac zabitym? Nie jest latwo odpowiedziec na takie pytanie. Zadna ziemska spolecznosc nie rozwiazala problemu wojny. I tak na przyklad: najnowsze badania antropologiczne plemion Yanomamo z dzungli nad Amazonka ukazuja nam spoleczenstwo, w ktorym zabojcy sa honorowani przez wieksza liczbe zon i wiecej bogactw niz ci, ktorzy nikogo nie zabili. Dokladnie jak w naszych spoleczenstwach. insman przebudzil sie z trudem po uslyszeniu telefonu. Zanim jednak rozlegl sie drugi dzwonek, juz chwycil sluchawke. -Kapitan Kinsman? - zapytal recepcjonista motelu. -Tak - wyszeptal w odpowiedzi i popatrzyl na swiecace cyfry zegarka; druga dwadziescia trzy. -Strasznie przepraszam, ze pana niepokoje, kapitanie, lecz dzwonil pulkownik Murdock. Osobiscie. -Skad, u diabla, wiedzial, ze tutaj jestem? -Nie wiedzial. Powiedzial, ze dzwonil do wszystkich moteli polozonych wokol bazy. Nie potwierdzilem, ze jest pan tutaj. Stwierdzil, ze gdy pana znajdzie, bedzie potrzebowal pana osobiscie i natychmiast. Tak brzmialy jego slowa, kapitanie: osobiscie i natychmiast. Kinsman zmarszczyl czolo. -Dobrze. Dziekuje za udawanie glupka. -Nie ma za co. Mam nadzieje, ze nie oznacza to klopotow. -Ja tez. Kapitan odlozyl sluchawke. Przez minute siedzial na brzegu szerokiego, dwuosobowego loza. "Murdock robi nalot o drugiej w nocy na motele, a ten ma nadzieje, ze nie oznacza to klopotow. Zabawne" - pomyslal. Wstal, wyprostowal swe chude cialo i spojrzal na blondynke spiaca po drugiej stronie loza. Z niedowierzaniem potrzasnal glowa i poszedl do lazienki. W korytarzu wlaczyl swiatlo. Zmruzyl oslepione oczy. Potem wlaczyl ekspres do kawy umieszczony na scianie naprzeciw lazienki. "Syntetyczna, ale zawsze kawa. Prawie kawa." Gdy w maszynie zaczelo bulgotac, zamknal delikatnie drzwi od lazienki i wyciagnal elektryczna maszynke do golenia. Twarz, ktora patrzyla na niego z lustra, byla pociagla, z wydatnymi szczekami, a teraz dodatkowo lekko nabiegla krwia. Wlosy zawsze obcinal na taka dlugosc, jaka denerwowala Murclocka: troche dluzej, niz zezwalal regulamin, zbyt krotko jednak, zeby zasluzyc na upomnienie. W ciagu pieciu minut byl ogolony, wykapany i ubrany w mundur Sil Lotniczych. Zostawil krotka wiadomosc dla dziewczyny przy lustrze toaletki. Ostatni raz popatrzyl na spiaca blondynke. Nie mogl przypomniec sobie jej imienia. Potem wyszedl do samochodu. Nowe przepisy dotyczace paliw nie pozwalaly na szybka jazde. Jego samochod, ktory sam zbudowal, mogl jezdzic na paliwie wodorowym, jezeli tylko rzad na to zezwoli. Teraz jednak musial jechac na miesiecznym, kapitanskim przydziale benzyny. Jakis instynkt kazal mu wlaczyc radio. Natretny glos Diany wypelnil gwiazdzista noc. ...a w jej prawej dloni on Lsnil srebrny sztylet, Ktory mowil mu: nigdy. Kinsman sluchal, samotny, w ciemnosciach. Nocny wiatr chlostal go goracymi podmuchami. Diana Lawrence byla obecnie najpopularniejsza z gwiazd. "Od jak dawna jej nie widzialem? - spytal sam siebie i od razu odpowiedzial: - Od zbyt dawna." Para rzadowych samochodow przemknela obok niego. Grzali ze sto dwadziescia na godzine. W kierunku bazy. Ich turbiny zaswistaly tylko i zniknely w ciemnosciach jak duchy. Na autostradzie nic bylo wlasciwie zadnego ruchu. Kapitan utrzymywal przepisowa predkosc do samej bramy bazy. Czul wzrastajace podniecenie. Przy wjezdzie bylo z pol tuzina Policji Powietrznej. Sprawiali wrazenie czujnych i bystrych w przeciwienstwie do zwykle ospalych wartownikow. -Co to za pasztet, sierzancie? - spytal. Straznik oswietlil latarka odznake Kinsmana, ktora ten trzymal w wyciagnietej rece. -Nie wiem, kapitanie. Dostalismy rozkaz o podwyzszonej gotowosci. Swiatlo blysnelo prosto w twarz kapitana. "Strasznie bolesna gotowosc." Straznik machnal reka. Jechac. W powietrzu slychac bylo specyficzne trzaski, w rodzaju tych, ktore pojawiaja sie tuz przed wystrzeleniem rakiety. Nagle, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziane zyczenie kapitana, zapalily sie reflektory Complex 204, ukazujac strzelista sylwetke srebrnej rakiety. Stala, doskonale widoczna na tle pajeczej sieci wyrzutni. "Blok 204. Do lotow zalogowych." Ludzie wbiegali i wybiegali z budynku administracji. Z zaspanymi oczami, rozczochrani, ale razno przebierali nogami. Sekretarka pulkownika Murdocka schodzila schodami, gdy Kinsman wpisywal swe przybycie przy stanowisku bezpieczenstwa. -Co sie dzieje, Anno? -Dopiero co przyszlam - odpowiedziala. Ciagle miala walki w piaskowych wlosach. - Szef kazal mi przyprowadzic cie natychmiast, gdy tylko sie zjawisz. Nawet z drugiego konca biura pulkownika kapitan mogl dostrzec, ze Murdock jest jednym klebkiem nerwow. Pulkownik stal za biurkiem kolo okna i patrzyl w kierunku Bloku 204. Zaciskal i rozprostowywal piesci. Lysa glowa swiecila od potu, mimo ze klimatyzacja dzialala bez zarzutu. Kinsman i sekretarka stali przy drzwiach. -Pulkowniku? - odezwal sie delikatnie kapitan. Murdock odwrocil sie gwaltownie. -Kinsman. Jestes wreszcie. -Co sie tu dzieje? Myslalem, ze nie bedzie nastepnego wystrzelenia rakiety z czlowiekiem az do... Pulkownik zamachal tlusta dlonia. -Nastepne wystrzelenie czlowieka odbedzie sie tak szybko, jak tylko zdolamy to zrobic. Okrazyl biurko, stanal przed kapitanem i spojrzal mu prosto w oczy. -Dostales wiadomosc. -Do diabla, jest trzecia w nocy. -Nie bedzie zadnych przeprosin. Idz do sekcji medycznej na badania obowiazujace przed startem. Czekaja na ciebie. -Chcialbym jednak wiedziec... -Powiedz im, zeby sprawdzili rowniez twoja krew na zawartosc alkoholu - warknal Murdock. -Swietowalem swoje uwolnienie z bazy. Nie podejrzewalem, ze zostane wezwany. Koniec mojej pracy tutaj zaczyna sie o godzinie dziewiatej, pamietasz? -Przestan blaznowac. General Hatch leci tutaj z Norton i chce cie widziec. -Hatch? -Wlasnie. Chce miec najbardziej doswiadczonego czlowieka, jakiego mamy do dyspozycji. -Masz dwudziestu ludzi w bazie i musisz sciagac wlasnie mnie? Murdock wybuchnal: -Sluchaj, do jasnej cholery! To jest wojskowa operacja. Nie musze cie prosic o zdyscyplinowanie, cudowny chlopcze. Jestes ciagle czescia Sil Powietrznych i musisz wykonywac rozkazy. Hatch powiedzial, ze chce miec najlepszego, jakiego mam. Wolalbym Colta, ale wrocil na Wschod. Jakis rodzinny pogrzeb czy cos takiego. A to oznacza, ze ty jestes najlepszy. Kinsman wzruszyl ramionami. -Gdybys zobaczyl, co musialem zostawic, zeby zjawic sie tutaj, dalbys mi Medal Honorowy. Murdock az zmarszczyl sie ze zlosci. Anna probowala sie usmiechac. -W porzadku, kochasiu. Spadaj w podskokach do sekcji medycznej. Anno, idz z nim i przyprowadz go do pokoju odpraw, kiedy skoncza. General Hatch bedzie tutaj w ciagu dwudziestu minut. Nie chcialbym, zeby czekal. Kapitan stal juz przy wyjsciu. -Czy powiesz mi wreszcie, o co tu chodzi? -Spytaj generala - odparl Murdock. Wrocil za biurko. - Wiem tyle, ze Hatch chce najlepszego czlowieka gotowego do natychmiastowego wystrzelenia. -Wystrzelenie w krytycznej sytuacji jest akcja ochotnicza - przypomnial Kinsman. -Wiec co z tego? -Praktycznie juz nie pracuje. Jest tutaj osiemnastu innych astronautow, ktorzy... -Do diabla, Kinsman, jezeli... -Spokojnie, pulkowniku, spokojnie. Nie pozwole na twoja kleske. Nie wtedy, kiedy mam szanse znalezc sie daleko od tych wszystkich glupkow na Ziemi. Murdock patrzyl groznie za nim, dopoki nie zniknal wraz z Anna. Poszli szybko do samochodu i odjechali w kierunku budynku opieki medycznej. -Nie powinienes go tak traktowac - Anna przekrzykiwala swist wiatru. - On odczuwa powage sytuacji bardziej niz ty. -Wszystko, co czuje, to niepewnosc. - Kinsman wyszczerzyl zeby. - Tylko dwudziestu ludzi w bazie ma kwalifikacje do zadan na orbicie. I on nie jest jednym z tej dwudziestki. -A ty jestes. -Cholerna prawda, zlotko. To jest jedyna rzecz na swiecie, ktora warto robic. Powinnas sprobowac. Polozyla dlon na rozwianych przez wiatr wlosach. -Ja? Poleciec w przestrzen? Nie lubie latac nawet samolotami! -Tam jest czysty swiat, Anno. Pietno nowych czasow. Tylko ty w twoim wlasnym, malym swiatku. Twoje zycie jest calkowicie twoje. Kiedy juz to zrobisz, pobyt na Ziemi jest tylko oczekiwaniem na nastepny raz. -Moj Boze. Mowisz, jakbys naprawde tak myslal. -Mowie serio - obstawal przy swoim. - Dlaczego by cie nie przemycic na jedna z misji "Czolno"? Zwykle mamy dodatkowe pomieszczenie na jedna osobe. -I mam byc zamknieta w statku kosmicznym razem z toba? Wrocil szeroki usmiech Kinsmana. -To intrygujacy pomysl. -Kiedy indziej, kapitanie. Slyszalam wszystko o tobie i twoim Klubie "Zielonej Gaski". Teraz musimy dotrzec na testy, a potem na spotkanie z generalem. General Lesmore D. ("Topor") Hatch siedzial w ponurej ciszy malego pokoju odpraw. Przy prostokatnym stole konferencyjnym zasiadla grupa pulkownikow i jeden cywil. "Wszyscy wygladaja cholernie powaznie" - pomyslal Kinsman. Zajal puste krzeslo u szczytu stolu. General siedzial po drugiej stronie. -Kapitan Kinsman - to bylo proste stwierdzenie faktu. -Dzien dobry, panie generale. "Topor" odwrocil sie do swego adiutanta, ktorego twarz przypominala ksiezyc w pelni: -Borgeson, nie tracmy czasu. Kinsman jednym uchem sluchal szybkiego wprowadzenia w sytuacje. Czul sie i tak wystarczajaco niezrecznie w tym zatloczonym pokoiku. Przez jedyne okno widzial zorze wstajacego dnia. -Wiec tak - powiedzial Borgeson, konczac swa przemowe. - Mowiac w skrocie, wasza misja wymaga wyjscia ze statku na orbicie i zbadania nie zidentyfikowanego satelity. -Nie zidentyfikowanego? Borgeson mowil dalej. -Zostal wystrzelony ze Zwiazku Radzieckiego bez wczesniejszego ogloszenia tego faktu... bez slowa o naturze operacji. -Na dodatek jest wielki - zagrzmial Hatch. -Wywiad - Borgeson skinal glowa w strone innego pulkownika, ktory siedzial po lewej stronie kapitana - nic nie wiedzial o tym satelicie. Musimy podejrzewac, ze jego zadanie nie jest pokojowe. Pulkownik McKeever dostarczy panu danych o trajektorii. Potem mowili wszyscy. Kazdy dorzucal swoj okruch informacji. W myslach Kinsmana zaczal powstawac obraz tego, co sie stalo. Satelita zostal wystrzelony dziewiec godzin temu. Teraz znajdowal sie na niskiej, biegunowej orbicie, ktora pozwalala na dotarcie do kazdego punktu na Ziemi w ciagu dwunastu godzin. Odkad zostal wystrzelony, nie przechwycono zadnego sygnalu radiowego ani do, ani z satelity. Calosc byla bardzo duza, wieksza nawet niz dziesieciotonowy Salut, stacja kosmiczna uzywana przez Rosjan juz od wielu lat. -Satelita o takich rozmiarach - mowil pulkownik z Centrum Broni Specjalnych - latwo moze pomiescic duza ilosc broni... eee... - tu prawie sie usmiechnal - broni w rodzaju "promieni smierci", przed ktorymi wywiad ostrzega nas od wielu lat. Pulkownik wyjasnil, ze bron taka moglaby byc wysokoenergetycznym laserem albo miniaturowym przyspieszaczem protonow; w kazdym przypadku strumien energii, wystrzelony z tego obiektu, moglby zniszczyc nasze rakiety w chwile po oderwaniu sie ich od ziemi. -Siec takich urzadzen na orbicie potrafilaby stworzyc efektywny system obrony antyrakietowej - mowil specjalista od broni. - Nasze pociski moglyby zostac zestrzelone, zanim dotarlyby do jonosfery. -A za dwie godziny - dodal Borgeson - ten satelita przejdzie nad Nebraska, gdzie w silosach spoczywa wiele rakiet typu SAC. -Moze to byc pierwszy z wielu, jakie zamierzaja wystrzelic - wtracil general Hatch. Jego twarz wyrazala najglebsze zaniepokojenie... a moze nienawisc? -Moga byc gotowi do calkowitego unieszkodliwienia naszych uderzeniowych sil strategicznych. -Dlaczego tego nie zestrzelic? - zapytal Kinsman. - Mozemy to zrobic, prawda? -Sprobowalibysmy - odpowiedzial general - ale ta cholerna rzecz moze przechwycic nasze pociski. I co wtedy? Wyobrazacie sobie panike w Waszyngtonie? Zaczelaby sie bojka jak na szkolnym boisku. Wydal z siebie glebokie westchnienie i potrzasnal glowa, jakby zobaczyl przedstawiona przed chwila wizje. -Poza tym od samego naczelnego dowodcy mamy rozkaz sprawdzic tego satelite i okreslic, czy jego przeznaczenie zagraza nam w jakikolwiek sposob czy nie. -W ciagu dwoch godzin? -Moze wyjasnie - odezwal sie cywil. Zostal przedstawiony jako czlowiek z Departamentu Stanu. Kinsman zdazyl juz zapomniec jego nazwisko. Urzednik poslal mu ukradkowe, chociaz lagodne spojrzenie. -Oficjalnie stoimy na stanowisku wspolpracy z Sowietami, wspolpracy w zakresie programow badawczych dotyczacych przestrzeni kosmicznej. Nasi ludzie z NASA oraz rosyjscy specjalisci pracuja we wspolnych przedsiewzieciach: badanie Ksiezyca, nowe sondy wysylane na Marsa i Wenus... Czlowiek z Departamentu Stanu mowil dalej swym doskonale modulowanym, arystokratycznym glosem. Nie zwracal uwagi na narastajaca wokol stolu niechec. -Wiec jezeli sprobujemy po prostu zniszczyc tego nowego satelite, to mozemy spodziewac sie zawieszenia wspolnych badan. Z drugiej strony, jezeli nic nie zrobimy, zachecimy Sowietow do dalszych tajnych operacji. Departament Stanu uwaza, ze ten wielki rosyjski satelita jest testem... ze sprawdza nasze reakcje, nasze mozliwosci wykrywania, sprawdzania i badania natury satelity. -Powinnismy zestrzelic go z nieba - stwierdzil nerwowo jeden z pulkownikow. -Moze - cywil zgodzil sie potulnie - ale przypuscmy, ze jest to pokojowa stacja naukowa? Albo orbitalny teleskop? Przypuscmy, ze sa tam kosmonauci? Co bedzie, jezeli zestrzelimy go i zabijemy rosyjskich obywateli? -Nalezy im sie - mruknal ktos cicho. -Nie - powiedzial czlowiek z Departamentu Stanu. - Nie moge sie zgodzic. To jest test. Musimy udowodnic Sowietom i sobie przy okazji, ze potrafimy sprawdzic satelite i przekonac sie na wlasne oczy, czy jest uzbrojony czy nie. General ponownie potrzasnal glowa. -Jezeli maja klopoty z wystrzeleniem duzej liczby mniejszych konstrukcji tak, by bylo to calkowicie tajne, to logika wojskowa podpowiada, ze jest to militarny transportowiec. Do cholery, sam bym tak zrobil na ich miejscu. -Nie ma znaczenia, czy jest to obiekt wojskowy czy nie. Satelita, jakikolwiek, moze byc wyposazony w pulapki, zeby uchronic obiekt przed niepozadana wizyta. Nasza wizyta - zauwazyl jeden z pulkownikow. "Dziekuje bardzo" - mruknal do siebie Kinsman. -Oni wiedza, ze sprawdzamy ich satelity od lat - odezwal sie Borgeson - lecz obawiam sie, ze jednak musimy wejsc do srodka, zeby przekonac sie, co to w ogole jest. Hatch wlepil swe stalowe oczy w Kinsmana. -Kapitanie, chcialbym polozyc nacisk na jedna rzecz. Sily Powietrzne od ponad dwudziestu lat pracuja nad mozliwoscia umieszczenia czlowieka na orbicie w trybie natychmiastowym. Pomimo protestow NASA i niektorych agend rzadowych. Spojrzenie, rzucone w strone cywila, trwalo ulamek sekundy. -Ten przypadek dowodzi, ze takie mozliwosci sa absolutnie konieczne. Panski lot bedzie pierwsza praktyczna demonstracja tego wszystkiego, o co walczylismy przez te wszystkie lata. Latwo wiec zauwazyc donioslosc tej misji. -Tak jest. -Jest to operacja scisle ochotnicza. Mowiac wprost, jest to tak dla nas wazne, ze nie chcemy, aby pan probowal, jezeli nie jest pan do niej calkowicie przekonany. -Rozumiem, panie generale. Jestem tym wlasciwym czlowiekiem. Twarz generala ozdobil usmiech. -Dobrze powiedziane, kapitanie. Powodzenia. Hatch wstal i wszyscy odprezyli sie, nawet cywil. Gdy defilowali do wyjscia, Murdock odciagnal Kinsmana na bok. -Miales szanse odmowic. -I stracic taka okazje? Stracic mozliwosc zabawy w policjantow i zlodziei na orbicie? Mur`dock zarumienil sie ze zlosci. -Nie ma tu nic do smiechu! To jest cholernie wazne. Jezeli tam rzeczywiscie jest jakas bron... -Bede pierwszym, ktory to zobaczy - warknal Kinsman. "Wysluchalem od ciebie juz wystarczajaco duzo" - dodal w myslach. Sprawdzanie rakiety nosnej przebiegalo gladko i szybko. Kinsman siedzial samotnie w kabinie Manty umieszczonej na czubku statku. Zawsze istniala mozliwosc, ze czlowiek lub maszyna zawiedzie w krytycznym momencie i zamieni skomplikowana, delikatna konstrukcje rakiety w plonacy stos poskrecanego zelastwa. Kapitan siedzial napiety w dopasowanym do ciala fotelu i sluchal odliczanych sekund. Nienawidzil odliczania. Czul sie wtedy bezradny i bezbronny, calkowicie zalezny od setki anonimowych glosow, ktore trzeszczaly w sluchawkach. Nienawidzil czekania w metalowej macicy, otoczony nieczula, nieludzka aparatura, ktora automatycznie dostarczala mu ciepla i powietrza. Dostarczala mu zycia. Nienawidzil czekania. Czul delikatne drzenie wzdluz kregoslupa, co oznaczalo, ze statek obudzil sie do zycia. Zielone swiatelka zaczely biegac wzdluz tablicy kontrolnej. Mowily, ze wszystko jest w porzadku i gotowe do startu. Glos w sluchawkach starannie odmierzal sekundy: -...trzy...dwa...jeden... Rakieta ruszyla. Przyspieszenie wcisnelo Kinsmana w fotel. Wibracja rozmazala wszystkie obrazy. Czas utonal we wszechogarniajacym ryku. Falujacy, przepotezny odglos silnikow rakiety brzeczal w glowie jeszcze dlugo po tym, jak silniki umilkly. W ciagu kilku minut byl na orbicie. Dlugie, wysmukle czlony rakiety odpadly. Razem z nimi zniknely wszystkie sensacje przeciazenia. Byl teraz sam w kabinie o ksztalcie litery "delta". Niewazki, uwolniony od Ziemi. Ciagle byl bezradny i otumaniony. Komputery wysylaly z Ziemi poprawki do urzadzen Manty. Malenkie silniki kierunkowe wlaczaly sie i wylaczaly. Mikroskopijne odrzuty kierowaly statkiem, by umiescic go precyzyjnie na orbicie niezbednej do przechwycenia rosyjskiego satelity. "Co bedzie, jak mnie schwyta, gdy sie do niego zblize?" - myslal Kinsman. Okrazyl juz calkowicie kule ziemska; lecial nad Pacyfikiem, nad Antarktyda, a potem na polnoc nad pokrytym chmurami masywem Azji. Gdy przelatywal nad ciemna Arktyka, blisko godzine po wystrzeleniu, glos z Ziemi zaczal znowu mowic do niego. Odpowiedzial automatycznie jak maszyna. Odczytal wskazania przyrzadow, udowadniajac tym samym, ze zyje i funkcjonuje prawidlowo. Potem uslyszal glos Murdocka: -Pietnascie minut temu zauwazono nastepne wystrzelenie rakiety z kosmodromu w Turatamie. Wyglada na to, ze bedziesz mial towarzystwo. Kinsman potwierdzil otrzymana informacje i ciagle siedzial w bezruchu. W koncu zobaczyl to, wyraznie zblizajace sie do niego. Ozywil sie. Aby spotkac satelite, musial bardzo dokladnie ustalic trajektorie i predkosc. Zblizal sie wyraznie za szybko. Na tablicy kontrolnej wyswietlaly sie dane z radaru i komputera. Oczy i palce kapitana poruszaly sie bez przerwy; jak u artysty grajacego nowa trudna sonate. W koncu wmanewrowal swoja Mante na orbite spotkania z masywnym rosyjskim satelita. Wielki obiekt wygladal na wymarly. Byl tuz przed nim - ogromna, obojetna metalowa pajda, swiecaca jasno w miejscach, gdzie oswietlalo ja slonce, i calkowicie niewidoczna w cieniu. Calosc wygladala troche nierealnie, jak sierp ksiezyca zrobiony z wypolerowanego aluminium. Mniejszy polksiezyc zaskoczyl kapitana, lecz kapitan szybko zorientowal sie, ze widzi dysze rakiet zwieszajace sie od spodu satelity. -Jestem okolo dwustu metrow od jego rufy - powiedzial do mikrofonu. Wyglada, jak ostatni czlon rakiety klasy Alfa. Wychodze na zewnatrz. -Lepiej sie pospiesz - glos Murdocka byl podniecony. - Ten drugi statek zbliza sie szybko. -Ile mam czasu? Chwila ciszy. Jakies pomrukiwania w tle. -Okolo pietnastu minut... moze mniej. -Wspaniale. -Mozesz sie wylaczyc, jezeli chcesz. "Tak samo ty, kolego." -Mam zamiar przyjrzec sie temu z bliska i wejsc do srodka, jezeli mi sie uda. Polacze sie za pietnascie minut. Murdock nie oponowal. Kinsman usmiechnal sie ponuro na mysl, ze pulkownik nie przypomnial mu o mozliwosci napotkania pulapek. "Stara Matka" Murdock nie zapominal o takich sprawach. Musial dojsc do wniosku, ze przerwanie misji byloby niepozadane. Niebezpieczny czy nie, satelita byl zbyt blisko i zbytnio kusil, zeby teraz zrezygnowac. Kapitan szybko sprawdzil skafander, napelnil powietrzem zbiorniki i otworzyl wlaz znajdujacy sie nad glowa. "Z macicy na swiat" - pomyslal. Wydostal sie na zewnatrz i zatrzymal na obrzezu wlazu. Przymocowal pepowine przewodow do skafandra. Przepisy wymagaly od astronautow uzywania podczas solowych akcji sznura zamiast odrzutowych pistoletow czy niezaleznych zespolow manewrowych. Kinsman prawie o tym nie myslal, z wyjatkiem uczucia zadowolenia, ze nie musi dzwigac na plecach calego ekwipunku do podtrzymywania zycia w prozni kosmicznej. Popatrzyl na nocna strone Ziemi. Swiatla miast przeswiecaly przez chmury. Mogl nawet dostrzec nitki autostrad oswietlone poteznymi swiatlami ciezarowek. I gwiazdy, iskrzace sie nieprzeliczenie na tle czarnej, bezkresnej glebi kosmosu. Patrzyly na niego wytrwale i uroczyscie. Nieruchome oczy nieskonczonosci. "Zaloze sie, ze to sa wlasnie niebiosa - powiedzial do siebie. - I niczego wiecej nie potrzeba." Potem odwrocil sie ostroznym, przemyslanym ruchem morskiego nurka i popatrzyl na wypuklosc polksiezyca satelity. Tylko dziesiec minut. Nawet mniej. Odepchnal sie od statku i poszybowal bez wysilku. Rozlozyl rece. Rozwinela sie "pepowina", ktora dostarczala mu powietrza i zasilala skafander. Gdy zblizyl sie do satelity, slonce pojawilo sie ponad krzywizna statku i prawie go oslepilo pomimo automatycznego zaciemniacza w wizjerze. Przesunal sie, przykucnal i schronil sie w zbawczym cieniu. Ciagle na wpol oslepiony uderzyl o powloke satelity i odbil sie delikatnie. Z wysilkiem skrecil cialo, dotarl ponownie do rosyjskiego statku i zakotwiczyl sie magnetycznymi butami na jego powierzchni. "Obejmuje te wyspe w imieniu Izabeli Hiszpanskiej. Gdzie, do diabla, jest tu jakis wlaz?" Byl po slonecznej stronie i w koncu go znalazl. Nie bylo trudno wyobrazic sobie, jak sie go otwiera, chociaz instrukcje napisano cyrylica. Kinsman schylil sie i przekrecil mechanizm zamykajacy wlaz. Poczul, jak sie otwiera. Zawahal sie przez moment. "To moze byc pulapka - uslyszal w myslach ostrzezenie pulkownika. - Do diabla z tym" - dodal od siebie. Uchylil klape. Zadnej eksplozji. Zadnego dzwieku. Przycmione swiatlo wydostawalo sie z wnetrza satelity. Wsliznal sie ostroznie do srodka. Trzy swiatla bezpieczenstwa ledwo sie tlily. "Oszczednosc energii" - zamruczal do siebie. Uplynela dluga chwila, zanim jego oczy przyzwyczaily sie do polmroku. Potem zaczal dostrzegac szczegoly. Satelita byl wyladowany sprzetem. Nie potrafil okreslic przeznaczenia wiekszosci przedmiotow, ale z pewnoscia nie byla to bron. Naukowe graty. Kamery, urzadzenia do nagrywania, male teleskopy. Trzy fotele staly jeden obok drugiego tuz obok wlazu. Stal wlasnie na jednym z nich. Za fotelami byla cala galeria podrecznych szafek. "Bardzo przytulnie." Zszedl z fotela i podszedl do glownej konsoli. Schylil sie, zeby nie uderzyc helmem w pojemniki nad glowa. Otworzyl kilka szafek. "Moze wziac do domu pare prezentow" - przemknelo mu przez mysl. Znalazl maly zestaw kluczy nasadkowych. Wyjal je z szafki. Z kluczami w jednej rece usilowal ustawic jeden z foteli. Gdy polozyl sie w nim, zobaczyl jedyne stanowisko obserwacyjne satelity. Obejrzal plytke z instrukcja; cyrylica i arabskie cyfry. "Made in CCCP" Polozyl klucze na oparciu fotela. Przylgnely. Siegnal po miniaturowy aparat fotograficzny wiszacy u pasa. Zrobil cztery ujecia instrukcji. Katem oka dostrzegl jakis blysk. Przypial aparat do pasa i wyjrzal na zewnatrz. Nic oprocz gwiazd. Pieknych i zimnych. Nastepny blysk. Tym razem oko dostrzeglo smukly ksztalt statku kosmicznego, ktory szybowal ku niemu. Wieksza czesc obiektu byla w glebokim cieniu. Nigdy by go nie dostrzegl, gdyby nie wybuchy silnikow hamujacych tamtego. "Jest cholernie blisko." Chwycil niewielki zestaw kluczy i wyskoczyl z fotela. W pospiechu potknal sie o "pepowine" i wywalil sie jak dlugi. Niewazki upadek nie mogl spowodowac zadnych obrazen, wiedzial o tym. Ale stracil cenne sekundy, gdy usilowal zlapac rownowage. Wysuwajac sie z wlazu, zauwazyl zblizajacy sie statek. Wykonywal wlasnie ostatni manewr procedury spotkania. Jeszcze ostatnie blyski silnikow hamujacych i zatrzyma sie przy satelicie. Kinsman przysiadl za klapa wlazu i skryl sie w zbawczym cieniu. Czekal w ciemnosciach i zwijal "pepowine", aby i ona stala sie jak najmniej widoczna. Zblizajacy sie statek byl znacznie mniejszy od satelity. Byl zbudowany podobnie do jego wlasnej Manty. Nagle otworzyla sie klapa tamtego. Postac w skafandrze wynurzyla sie z wlazu i przez chwile krecila sie jak senna zjawa. Dostrzegl, ze nie byla polaczona ze statkiem zadnymi przewodami. Zamiast tego, widac bylo wybrzuszenia ekwipunku, przez co postac wygladala bardziej jak badacz Ksiezyca niz samotny kosmonauta. "Moze w srodku jest ich wiecej." Waski strumien gazow wyprysnal z plecaka tamtego i Kinsman zobaczyl, jak postac w skafandrze szybuje w kierunku wlazu satelity. "Ma wlasna jednostke manewrowa." Rosjanin zblizal sie i kapitan nieswiadomie wcisnal sie glebiej w cien. Zblizal sie tylko jeden. Nikt wiecej nie opuscil tamtego statku. Przybysz wyladowal z latwoscia obok ciagle uchylonej klapy. Przez chwile nie wykonal zadnego ruchu. Potem odskoczyl od satelity i skierowal sie w strone statku Kinsmana, ktory ciagle wisial w przestrzeni zaledwie kilkaset metrow dalej. Kapitan zaczal sie pocic, chociaz ciemnosc byla wyjatkowo zimna. Kosmonauta zmierzal prosto w strone Manty. "Do ciezkiej cholery! - Kinsman zaklal w duchu. - Pierwsza zasada bezpieczenstwa, ty glupi dupku: zostawic sobie wolna droge odwrotu!" Wyskoczyl jak z procy i zaczal szybowac w strone swojego statku. To bylo jak koszmar - leciec przez pustke z agonalna powolnoscia i widziec, jak kosmonauta pedzi w przodzie. Tamten spostrzegl go, gdy tylko opuscil satelite i oswietlilo go swiatlo slonca. Przez moment patrzyli na siebie. Trwali w bezruchu kilkaset metrow jeden od drugiego. -Trzymaj sie z daleka od mojego statku - krzyknal, chociaz wiedzial, ze radio tamtego pracuje na innej czestotliwosci. Jakby na potwierdzenie tego, kosmonauta polozyl dlon na brzegu wejscia do Manty i zajrzal do wnetrza. Kinsman poruszyl rekami i nogami, by zwiekszyc swoja predkosc. Ciagle jednak poruszal sie diabelnie powoli. Nagle przypomnial sobie klucze, ktore zabral z satelity. Bez jednej mysli cisnal nimi w intruza. Odrzut zakrecil nim dziko, wytracajac z rownowagi. Ziemia przesunela sie mu przed oczami, potem gwiazdy przemknely w zawrotnym tempie. Zdolal jednak dostrzec, ze klucze posypaly sie metalowym deszczem na kosmonaute. Wiekszosc z nich chybila i bezglosnie zniknela w pustce kosmosu. Ale jeden trafil w helm. Uderzyl wystarczajaco mocno, by wstrzasnac czlowiekiem w skafandrze: Kinsman na chwile stracil z oczu Mante. Dzielnie walczyl, zeby odzyskac rownowage. W koncu gwiazdy przestaly mu migac przed oczami. Obrocil sie i ponownie zobaczyl swoj statek. Wprawdzie do gory nogami, ale nie mialo to znaczenia. Intruz ciagle trzymal dlon na obrzezu wlazu. Jego druga reka pocierala helm w miejscu, gdzie trafil klucz. W zadziwiajacy sposob przypominal malego chlopca, ktory pociera guza nabitego przed chwila. -To oznaczalo: nie wolno, obcy - zamruczal Kinsman. - Wejscie wzbronione. Wlasnosc Stanow Zjednoczonych. Uwaga, zly pies! Nastepnym razem rozlupie ci helm na pol. Przybysz obrocil sie lekko i siegnal po jeden z elementow wyposazenia, przyczepiony do pasa. Dziwacznie wygladajace narzedzie pojawilo sie w jego dloni. Kinsman dryfowal bezradnie i patrzyl, jak kosmonauta siega po jego "pepowine" i przyklada narzedzie do peku przewodow. Polecialy iskry. "Noz elektryczny! On probuje przeciac moje przewody. Zabije mnie!" - krzyczal w myslach. Jakby ogarniety szalenstwem, zaczal wspinac sie po swej dlugiej linie. Dlon za dlonia. Wszystko, co mogl dostrzec, wszystko, o czym mogl myslec, to byl blyskajacy plomien wzerajacy sie w jego linie zycia. W krancowej desperacji szarpnal poteznie obiema rekami za "pepowine". Pociagnal dziko raz jeszcze i zobaczyl, jak fale wywolane przez jego pociagniecia biegna wzdluz liny. Intruz nagle odczul, jak przewody targnely sie gwaltownie w jego reku. Noz wylecial mu z dloni. Obydwaj ruszyli natychmiast. Kosmonauta usilowal odzyskac noz elektryczny. Kinsman rzucil sie od razu do wlazu Manty. Magnetyczne buty przylgnely do powierzchni, a on chwycil obiema rekami klape wejscia. "Do srodka, zatrzasnac i wynosic sie stad, do diabla" - pomyslal. Jednak nie zrobil zadnego ruchu. Patrzyl na kosmonaute dryfujacego okolo dwudziestu metrow od niego i spokojnie szacujacego sytuacje. "Ten sukinsyn usiluje mnie zabic!" Przysiadl jak kot na brzegu wlazu i skoczyl na wroga. Kosmonauta siegnal do wylacznika silnikow, lecz Kinsman juz uderzyl o niego i razem zaczeli koziolkowac w przestrzeni walczac zaciekle. Byla to nieziemska szamotanina. Ludzka furia w nieskonczenie spokojnej, utkanej gwiazdami ciemnosci. Nie bylo slychac zadnego dzwieku procz wlasnych ciezkich oddechow i trzaskow uderzajacych o siebie ramion i nog. Wytoczyli sie z cienia statku i dostali sie pod bolesne promienie Slonca. Kinsman chwycil z premedytacja waz laczacy helm kosmonauty ze zbiornikiem tlenu. Zawahal sie na moment i spojrzal do wnetrza plastikowej oslony. Zobaczyl tylko tyl glowy okryty ciemna, skorzana pilotka. Jednym okrutnym szarpnieciem wyrwal przewod powietrza. Wielkim swiadomym wysilkiem rozwarl szeroko szczeki, zacisniete dotychczas. Trzasl sie caly, a po ciele splywal mu zimny pot. Ujrzal twarz swego ojca. Uslyszal jak, mowi: "Zrobia z ciebie zabojce! Wojsko istnieje po to, by zabijac". Zwolnil smiertelny uscisk, w ktorym trzymal nieprzyjaciela. Dwie ludzkie formy odplynely powoli od siebie. Martwy kosmonauta obrocil sie powoli, gdy Kinsman przesuwal sie obok. Slonce swiecilo jasno i docieralo swobodnie do stezalej z przerazenia, niezywej twarzy obcego. Kapitan wpatrywal sie w te twarz przez nieskonczenie dluga chwile i czul, jak wycieka z niego zycie. Wrocil do Manty, zatrzasnal wlaz i otworzyl zbiorniki powietrza. Wszystko robil automatycznymi, bezmyslnymi ruchami. Wlaczyl radio i nie zwracajac uwagi na natarczywe pytajace glosy, ktore poplynely z glosnika, powiedzial: -Poprowadzcie mnie i przyjmijcie. Program AGS, w pelni automatyczny. Po prostu sciagnijcie mnie. Minelo szesc tygodni, zanim Kinsman zobaczyl ponownie pulkownika Murdocka. Kapitan siedzial w napieciu przed wielkim mahoniowym biurkiem. Murdock zblizyl sie do niego niemal tak rozpromieniony jak slonce na zewnatrz. -Wygladasz szczuplej w cywilu - powiedzial. -Spadlem na wadze. Murdock zrobil znaczacy gest. -Przykro mi, ze nie moglem zobaczyc sie z toba wczesniej. To, co wyprawiali tutaj przez pare tygodni ludzie z wywiadu i Departamentu Stanu, ta cala papierkowa robota zwiazana z twoim raportem, twoja niedyspozycja... Nie mialem okazji, ech... gratuluje misji. To byl kawal dobrej roboty. Kinsman nie odezwal sie. -General Hatch jest bardzo zadowolony. Osobiscie przedstawil cie do odznaczenia. -Wiem. -Jestes bohaterem, Kinsman - w glosie pulkownika zabrzmialo zastanowienie. - Tak, jestes najprawdziwszym bohaterem. -Wsadz to sobie gdzies. Murdock powstrzymal sie od zmarszczenia brwi. -Czerwoni nie pisneli ani slowa. Trzymaja cala sprawe w najglebszej tajemnicy. Mysle, ze sa zaskoczeni, iz potrafimy wejsc na poklad ich satelitow juz w kilka godzin po ich wystrzeleniu. Departament Stanu domagal sie, zeby sciagneli z nieba swoje satelity, ale nic takiego nie zaszlo. Rosjanie przyjeli swa porazke bez jednego slowa. A ty dowiodles, ze Sily Powietrzne sa waznym elementem w zdobywaniu przestrzeni kosmicznej. Na Boga, zaloze sie, ze Kongres zmieni teraz nasza nazwe na Sily Kosmiczne. -Popelnilem morderstwo. -Posluchaj mnie, synu. Wiem, jak sie czujesz. Ale to musialo zostac zrobione. -Nie, nie musialo - zaprzeczyl kapitan. - Moglem wrocic do Manty i odleciec. -Zabiles nieprzyjacielskiego zolnierza. Broniles granic swego kraju. Oczywiscie, czujesz sie teraz podle, ale to przejdzie. -Nie widziales twarzy, w ktora ja popatrzylem. Murdock zgarnal jakies papiery z biurka. -Tak... dobrze, to bylo okropne. Dostales odpowiednie srodki medyczne. Fizycznie jestes calkiem w porzadku. Czego jeszcze chcesz, na rany Chrystusa? -Nie wiem. Potrzebuje troche czasu, zeby to przemyslec. -Co? - Murdock popatrzyl z uwaga na niego. - O czym ty mowisz? -Przeczytaj streszczenie raportu - odpowiedzial Kinsman zmeczonym glosem. -To... hmm... nie dotarlo do mnie. Nie ten poziom. Zbyt delikatna sprawa. Lecz nie rozumiem, co cie tak niepokoi. Zabiles nieprzyjacielskiego zolnierza. Powinienes byc dumny... -Wrog - jak echo odezwal sie kapitan. - Nie mogla miec wiecej niz dwadziescia lat. Twarz Murdocka ziala pustka. -Nie mogla... Ona? Kinsman skinal glowa. -Twoj najprawdziwszy bohater zamordowal przerazona dziewczyne. Moge byc z tego dumny, prawda? Tlumaczyl Waldemar W. Pietraszek Gwiazdy, czy mnie ukryjecie? Wstep Kazdy milosnik muzyki folkowej szybko sie zorientuje, skad zaczerpnalem tytul niniejszej opowiesci. Otoz gdy przed laty, tak dawno, ze trudno mi powiedziec, kiedy to bylo, uslyszalem po raz pierwszy "Grzesznego czlowieka", nawiedzila mnie wizja apokaliptycznego konca, jaki zgodnie z obowiazujaca dzis teoria kosmogoniczna czeka caly wszechswiat.Opisana w tej historii zbrodnia polega na wyniszczeniu jednej rasy rozumnych stworzen przez druga. Rasa ludzka usiluje, z czysto egoistycznych pobudek, zniszczyc stworzenia stojace na nizszym od niej stopniu rozwoju, a jednoczesnie sama jest metodycznie niszczona przez istoty jeszcze od niej potezniejsze. Wyznajemy wiec zasade "oko za oko", czy jestesmy zdolni do milosierdzia? Wiele zalezy od tego, kto jest sedzia, a kto oskarzonym. O grzeszny czlowieku, dokad uciekniesz? O, grzeszny czlowieku, dokad uciekniesz? O, grzeszny czlowieku, dokad uciekniesz Tego dnia? tatek odniosl rany i Holman czul jego bol. Lezal w swym fotelu dopasowanym do ksztaltow ciala - niby embrion w lonie matki. Jego srebrzysty skafander - na podobienstwo pajaka w srodku pajeczyny - byl dziesiatkami przewodow kontaktowych i sygnalizacyjnych polaczony ze statkiem tak scisle, ze nie sposob bylo powiedziec, gdzie konczy sie jego wlasny uklad nerwowy, a zaczyna elektroniczna siec uzwojen rakiety. Holman czul dudnienie poteznych silnikow statku, jakby to bylo pulsowanie jego wlasnej krwi, a ziejace rany w sekcji generatorow, gdzie trafily promienie wroga, palily go ogniem. Oddychal ciezko i z trudem, choc statek nie ustawal w wysilkach, by naprawic swe uszkodzenia. Zarowno on, jak i statek ratowali sie ucieczka, smigajac gwiezdnymi szlakami ku jakiejs kryjowce. Dokad jednak mogli uciec? Glowny komputer zamrugal swiatelkami sygnalizacyjnymi, chcac zwrocic na siebie jego uwage. Holman przetarl oczy, znuzony, i rzekl: -Okay, co takiego? -NIE PODALES MI KURSU - rozleglo sie z glosnika i jednoczesnie na ekranie pojawil sie wydruk tych samych slow. Holman utkwil wzrok w ekranie. -Po prostu musimy stad uciekac - rzekl po chwili. - Kazde miejsce jest dobre, byle bylo daleko. Komputer mrugnal znow swiatelkiem. -POTRZEBNA JEST KONKRETNA INSTRUKCJA ODNOSNIE KURSU. -A coz to zmieni? - rzekl gniewnie Holman. - Juz po wszystkim. Wszystko skonczone. Zostaw mnie w spokoju. -ZAMIAST KONKRETNEJ INSTRUKCJI POTRZEBNE JEST PODLACZENIE SIE DO ZRODEL PODSWIADOMOSCI. -Wylacz sie! Komputer postapil zgodnie z jego zyczeniem. Gdyby jednak cos moglo go zaskoczyc, zapewne czulby sie zaskoczony zyczeniami ukrytymi gleboko w umysle Holmana. Zamiast tego jal dostosowywac owe zyczenia do potrzeb chwili i przekazywac instrukcje nawigacyjne ukladowi sterowniczemu statku. Uciekne ku Ksiezycowi: Ukryjesz mnie, Ksiezycu? Rzeki Pan: O, grzeszny czlowieku, Ksiezyc bedzie krwawy Tego dnia. Finalowa Batalia byla przegrana. Na milionach milionow planet w utkanym galaktykami wszechswiecie ludzkosc poniosla kleske i zostala doszczetnie wytepiona. Jak sie tego ludzie zawsze obawiali, z kraikow obserwowalnego wszechswiata powrocili Inni i bezlitosnie oczyscili wszechswiat z rasy ludzkiej. Trwalo to cale eony, lecz w swiecie statkow, podrozujacych niemal z predkoscia swiatla, czas dziwnie sie rozciagal. Sam Holman, choc biologicznie zaledwie trzydziestoletni mezczyzna, byl swiadkiem zarowno wybuchu, jak tragicznego konca ostatniej, decydujacej wojny. Ze szkoly trafil do wojska. Walczac na pokladzie statku, ktory mogl przemierzyc poznany wszechswiat w ciagu kilkudziesieciu lat - gdy on spal w zamrozonym roztworze - postarzal sie zaledwie o dziesiec lat, podczas gdy zegar wszechswiata odmierzyl w tym czasie miliardy lat. Finalowa Batalia, z ktorej Holman uchodzil, rozegrala sie w poblizu eksplodujacej galaktyki, odleglej o miliardy lat swietlnych od Ziemi i galaktyki Drogi Mlecznej. Tam, w koszmarnym, niebieskawym blasku niezliczonych, rozerwanych gwiazd, niby za parawanem, zgromadzila sie potezna niegdys flota ludzi. Smiertelni i Niesmiertelni przybyli, jak jeden maz, by stawic czola nieublaganym Innym. Wrog zwyciezyl. Nie przyszlo mu to latwo, ale jego triumf byl zupelny. Ludzkosc zostala kompletnie zgnieciona. Jedynie kilku przedstawicielom rasy ludzkiej udalo sie ujsc w kilku uszkodzonych statkach. "Nawet Niesmiertelni nie zdolali sie uratowac" - myslal ze zgroza Holman. Inni dolozyli staran, by kazdy z nich zostal zabity. Tak wiec wszystko bylo skonczone... W umysle Holmana odcisnal sie obraz krwia nasiaklych planet, ktore widzial podczas swego krotkiego, ponadczasowego i burzliwego zycia. Jego mysli uciekly ku ojczystemu swiatu, ku jego bliskim, niezyjacym juz od wielu stuleci, zamienionym w proch przez geologiczny czas lub niespodziewanie zgladzonym przez niezwyciezonych Innych. Tak czy inaczej, nieublagany strumien czasu zalal ich zupelnie, wymazal ich z listy zyjacych w ciagu kilku uderzen serca Holmana. Wszystko bylo juz przeszloscia. Wszyscy ludzie, ktorych znal, wszystkie planety, ktore ogladal przez elektrooptyczne oczy statku. Cala ludzkosc... juz nie istniala. Poczul, ze ogarnia go coraz wieksza sennosc. Statek przyspieszal biegu, dazac do predkosci swiatla, a to wiazalo sie z zapadnieciem w kriogeniczny sen. Ale Holman nie chcial zasypiac z wyobraznia rozbudzona wspomnieniem krwi, gwaltu, utraty bliskich. Wysilkiem woli skoncentrowal swa uwage na jedynej rzeczy, jaka mu pozostala - na otaczajacym go swiecie galaktyk. Atramentowo czarne niebo bylo uslane wyspami gwiazd. Jarzyly sie ksztalty swietlne - spiralne, owalne, eliptyczne. Male plamki ciepla w zimnej, bezkresnej ciemnosci. Okruchy czerwieni i blekitu na tle wszechobecnej nocy. Wiedzial, ze jednym z tych ksztaltow byla galaktyka Drogi Mlecznej. Ojczyzna ludzi. Wygladala tak samo, jak zapamietal z okresu studiow - nie zmieniona przez fakt zniszczenia rasy inteligentnych wloczegow kosmicznych. Holman zaczal drzemac. Statek sunal naprzod poprzedzany przez niewidzialna siec pola o promieniu tysiecy kilometrow. Pole zgarnialo nieliczne, dryfujace w przestrzeni atomy wodoru i zasilalo nimi zranione, zbolale generatory statku. Wtem o jego umysl otarla sie jakas mysl - odlegla i niewyrazna. Mysl jakiejs obcej istoty. Holman poruszyl sie niespokojnie w swym fotelu. Otworzyl oczy i zerknal na ekran komputera. Nie bylo zadnego obrazu. -Kto to jest? - zapytal. Mysl uciekla, ale teraz odniosl wrazenie, ze przysluchuje sie jakiemus dialogowi umyslow prostych i otwartych, niemal dziecinnych. Niewinnych i ciekawych. Dialog dotyczyl jego osoby. -To jest statek. -Gdzie on jest?... Ach tak. Czuje go teraz. Piekny statek. Holman skoncentrowal sie caly na dialogu. -Jest bardzo daleko. Ledwie moge tam siegnac. -A na pokladzie statku... -Jest czlowiek. Istota ludzka. -Boi sie. -Przez niego ja tez zaczynam sie bac. Holman nie wytrzymal. - Gdzie jestescie? - zawolal. -Probuje mowic - skomentowano jego slowa. -Nie odpowiadaj! -Ale przeciez... -Przez niego i mnie ogarnia strach. Nie odpowiadaj mu. Wiemy, kim sa ludzie! -Pomozcie mi - zawolal znowu. -Nie odpowiadaj mu! - mowila odlegla istota. - Jest juz tak daleko, ze ledwo go slysze. -Ale przeciez on prosi o pomoc! -Tak, bo wie, ze jest scigany. Nie odpowiadaj! Nie odpowiadaj! Ich mysli wymknely sie z jego umyslu. Bezwiednie zogniskowal zewnetrzne monitory, ale tutaj, na galaktycznym pustkowiu nie bylo widac zadnego statku ani planety. Wytezyl umysl tak, ze az zaczela go bolec glowa, lecz nie uslyszal juz zadnych glosow. Byl znow sam w metalowym lonie statku. "Wie, ze jest scigany" - zabrzmialy mu raz jeszcze w mozgu ich slowa. "Czy Inni naprawde mnie scigaja? Czy wpadli na moj trop? Musieli wpasc. Musza mi juz siedziec na ogonie." Poczul, ze oblewa go zimny pot, -Ale dopoki sie poruszam, nie zlapia mnie - rzekl do siebie. - Prawda? -ZGADZA SIE - zapewnil go komputer i zamrugal swiatelkami. PRZY PREDKOSCI RELATYWISTYCZNEJ, MNIEJSZEJ O NIECALY PROCENT OD PREDKOSCI SWIATLA, NIEMOZLIWOSCIA JEST PRZESCIGNIECIE TEGO STATKU. -Nikt mnie nie dogoni, dopoki bede w ruchu - mruknal. Ale zaraz pomyslal o Niesmiertelnych. Nic ich nie moglo zgladzic... z wyjatkiem Innych. Wbrew samemu sobie Holman zapadl w gleboki sen. Temperatura jego ciala spadla niemal do zera, a jego serce prawie przestalo bic. I gdy statek mknal naprzod z przyswietlna predkoscia - ledwie widoczna plamka dla kazdego, kto by go szukal - swiat na zewnatrz zyl swym wlasnym zyciem. Obloki gazu kondensowaly sie, tworzac gwiazdy, ktore z kolei dojrzewaly i umieraly w spazmach eksplozji, a rozsiana wowczas materia zasilala przestrzen w material na nowe gwiazdy. Powstawaly planety i wytwarzaly wokol siebie powietrzne otoczki. Rodzilo sie zycie. Zywe formy mnozyly sie, ewoluowaly, tworzyly niezliczone cywilizacje - tak roznorodne, jak roznorodne byly same, ulegaly degeneracji i wymieraly. Wszystko, gdy Holman spal. Uciekne na morze! O, morze, czy mnie ukryjesz? Rzeki Pan: O, grzeszny czlowieku, morze cie zatopi Tego dnia. Komputer obudzil go seria lagodnych dzwonkow. -ZBLIZAMY SIE DO UKLADU SLONECZNEGO I PLANETY ZIEMIA. ZGODNIE Z INSTRUKCJA KURSU PODANA PRZEZ TWOJA PODSWIADOMOSC. Planeta Ziemia byla ojczyzna ludzkosci. Holman skinal glowa. Tak, istotnie chcial sie tutaj znalezc. Nigdy dotad nie odwiedzil Ziemi ani tych rejonow Drogi Mlecznej. Teraz mial po raz pierwszy zobaczyc rojne niegdys centrum skazanej na zaglade ludzkiej cywilizacji; przyniesc wiesc o straszliwej klesce i znalezc sie w kolebce ludzkosci, gdy bezlitosna fala zniszczenia przetoczyla sie juz przez Ziemie. Gdy poprawial ostrosc zewnetrznych monitorow, stwierdzil z ulga, ze juz nie odczuwa bolu. "Generatory musialy sie naprawic" - zauwazyl. -TAK JEST. PODCZAS TWEGO SNU. UKLAD NAPEDOWY PRACUJE TERAZ NORMALNIE. Holman usmiechnal sie, ale jego usmiech zbladl, gdy statek zblizyl sie do Ukladu Slonecznego. Przeniosl wzrok z monitorow na ekran komputera. -Czy teleskopy pracuja normalnie? - zapytal. Komputer wydal z siebie leciutkie brzeczenie. -KONTROLA PODZESPOLOW ZADOWALAJACA - rzekl po chwili. - KONTROLA CZESCI SKLADOWYCH ZADOWALAJACA. UKLADY SCALONE W PORZADKU. URZADZENIA WIZYJNE PRACUJA NORMALNIE. Holman zerknal znow na ekrany monitorow zewnetrznych. Tarcza slonca rosla szybko, ale bylo cos dziwnego w jej wygladzie. Choc nigdy nie widzial w naturze ziemskiej gwiazdy dziennej, jakis wewnetrzny glos mowil mu, ze cos bylo z nia nie w porzadku. Slonce swiecilo bialawym swiatlem i wygladalo na skarlowaciale. Jakze roznilo sie od foremnej, zoltej gwiazdy, ktora ogladal na tasmach wideo. A Ziemia... Statek wszedl na orbite parkingowa wokol planety pozbawionej zupelnie zycia. Ziemia byla sczerniala bryla skalna, bez powietrza i bez wody. Holman, szybujac nad jej wypalona powierzchnia, przygladal sie dewastacji ze lzami w oczach. Nie pozostalo nic; ani jedna cegla, ani jedno zdzblo trawy, ani jedna kropla wody. -To pewnie Inni - wyszeptal. - Musieli tu przybyc przede mna. -DOMYSL BLEDNY - skorygowal go komputer. - KONTROLA POLOZENIA GWIAZD W ODNIESIENIU DO ZIEMI WSKAZUJE, ZE OD FINALOWEJ BATALII MINELO KILKA MILIARDOW LAT. -Siedem miliardow... -UKLADY LOGICZNE WSKAZUJA, ZE SLONCE PRZESZLO PRZEZ FAZE GWIAZDY NOVEJ I EKSPLODOWALO. ZUPELNIE NATURALNE ZJAWISKO, BEZ ZWIAZKU Z AKCJA WROGA. Holman uderzyl piescia w oparcie swego fotela. -Po co tu przybylem? Nie urodzilem sie na Ziemi. Nigdy jej przedtem nie widzialem... -TWOJA PODSWIADOMOSC WSKAZUJE NA SUBIEKTYWNY IMPULS, WYWOLANY PRZEZ... -Do diabla z moja podswiadomoscia! - Utkwil znow wzrok w martwym swiecie na zewnatrz. - Wszyscy ci ludzie... miasta, cale miliony lat ewolucji, zycia. Znikly nawet oceany. Czy wiesz, ze nigdy nie widzialem w naturze oceanu? Przemierzylem pol wszechswiata i nigdy nie natknalem sie na planete z oceanem! -OCEANY TO STOSUNKOWO RZADKIE ZJAWISKO. WYSTEPUJA SREDNIO RAZ NA TRZY TYSIACE PLANET. Statek zaczal sie oddalac od Ziemi. Przemknal obok sczernialego Marsa, skarlowacialego Jowisza, pozbawionego pierscieni Saturna. -Dokad teraz lece? - zapytal Holman. Komputer milczal. Uciekne do Boga. O, Panie, czy mnie ukryjesz? Rzeki Pan: O, grzeszny czlowieku, powinienes sie modlic Tego dnia. Holman siedzial, nie wiedzac, co poczac, a tymczasem jego statek minal orbite Plutona i wszedl do strefy komet, na najdalszych peryferiach slonecznego imperium. Naraz zdal sobie sprawe, ze jest przez kogos obserwowany. -Nie ma powodow do obaw. Nie naleze do Innych, Glos, ktory zabrzmial gleboko w jego umysle, byl bardzo spokojny i mily, niemal lagodny, ale kompletnie wyzuty z emocji. -Kim jestes? - spytal Holman. -Obserwatorem, niczym wiecej. -Co tutaj robisz? Gdzie jestes? Nic nie widze... -Czekalem na kogos, kto ocalal z Finalowej Batalii i zechcialby powrocic do rodzinnego domu ludzkosci. Jestes pierwszym ocalalym, jaki tu zawital w ciagu tego calego czasu. -Dlaczego czekasz? Holman wyczul, ze jego rozmowca wzruszyl w zamysleniu ramionami i ze rozwinely sie jakies gigantyczne skrzydla. -Jestem obserwatorem. Obserwuje ludzkosc od zarania jej dziejow. Niektorzy przedstawiciele mej rasy probowali nawet od czasu do czasu porozumiec sie z wami. Ale wynik byl zawsze ten sam, bardzo podobny do wynikow waszych prob porozumienia sie z owadami. Za bardzo sie od siebie roznimy. Ewoluowalismy na roznych planetach. Nie istniala plaszczyzna dla naszego porozumienia sie. -Ale obserwowaliscie nas. -Owszem. Widzielismy, jak wzrosliscie w sile i siegneliscie ku gwiazdom tylko po to, by zostac wyparci przez Innych. Widzielismy, jak odzyskaliscie sily i powrociliscie do gwiazd. Tym razem mieliscie sie stale na bacznosci, byliscie czujni, spodziewaliscie sie nowego ataku Innych. Obserwowalismy was, gdy natkneliscie sie na cywilizacje, takie jak nasza, ktorych nie mogliscie rozszyfrowac i ktore zostawiliscie w spokoju w swym marszu poprzez galaktyke. Potem bylismy swiadkami waszych kontaktow z cywilizacjami na waszym poziomie rozwoju. Zazwyczaj konczylo sie to wojnami. -Ograniczyliscie sie tylko do obserwowania nas? -Od czasu do czasu probowalismy was ostrzec, udzielic wam rady, ale wy zignorowaliscie lub wyszydziliscie te nasze ostrzezenia, proby porozumienia sie z wami i odsloniecia wam przyszlosci. Wyroiliscie sie wiec w przestrzen galaktyczna po raz drugi i napotkaliscie inne cywilizacje na waszym poziomie rozwoju - agresywne, dumne, straszne. I podobnie jak dzieci, ktorymi w gruncie rzeczy jestescie, wdaliscie sie w walke bez konca... -A Inni? Co bylo z nimi? -Oni sa wasza kara, wasza Nemezis. -Kara? Za co? Za to, ze wdalismy sie w walke? -Nie, za to, ze skradliscie niesmiertelnosc. -Nic podobnego. Zapracowalismy na nia. Znalezlismy sposob na uczynienie czlowieka niesmiertelnym. Pewien zwiazek chemiczny. Zamierzalismy obdarzyc niesmiertelnoscia wszystkich przedstawicieli naszej rasy. Ja rowniez moglem sie stac niesmiertelnym! Ale oni... Inni. Nie mogli tego scierpiec. Zaatakowali nas. Holman poczul, ze jego rozmowca pokrecil z dezaprobata glowa. -To prawda! - probowal bronic swych pogladow. - Oni obawiali sie, ze bedac wszyscy niesmiertelnymi, staniemy sie nazbyt potezni. Dlatego zaatakowali nas, gdy to jeszcze bylo w ich mocy, podobnie jak milion lat wczesniej. Zniszczyli pierwsza, pozaziemska cywilizacje ludzi i probowali wykonczyc nas definitywnie. Spowodowali nawet Epoki Lodowcowe na Ziemi, tak by nikt z ludzi nie przetrwal. Ale my przezylismy to i wrocilismy do gwiazd. Wtedy uderzyli na nas znowu i wytepili nas. Na Boga, z tego, co wiem, wynika, ze jestem ostatnim, zyjacym czlowiekiem w calym wszechswiecie. -Twoja znajomosc prawdy jest niedoskonala. Ludzkosc mogla z czasem osiagnac niesmiertelnosc. Wiekszosc istot zywych ewoluuje w ten sposob. Ale wy byliscie niecierpliwi. Skradliscie niesmiertelnosc. -Czy osiagniecie jej na drodze sztucznej, za pomoca chemikaliow, mozna nazwac kradzieza? -Tak, bo chemikalia, ktore zapewnialy wam niesmiertelnosc, pochodzily z cial stworzen zwanych przez was ludzmi-kwiatami. Aby pobrac te chemikalia z ich cial, trzeba bylo je zabijac. Oczy Holmana rozszerzyly sie ze zdumienia. -Co takiego? - zawolal. -Dla zapewnienia jednemu czlowiekowi niesmiertelnosci trzeba bylo zabic jednego przedstawiciela rasy ludzi-kwiatow. -Mielibysmy ich zabijac? Te nieszkodliwe, male... - Jego glos zalamal sie. -Chcac zapewnic sobie rasowa niesmiertelnosc, ludzkosc musiala dokonac rasowego mordu na spolecznosci ludzi-kwiatow. Holman slyszal, co don mowiono, lecz jego umysl byl zupelnie odretwialy. Probowal zamknac sie w sobie i zerwac kontakt z rzeczywistoscia. -To dlatego uderzyli na was Inni. To z tego powodu atakowali was wczesniej, podczas waszego pierwszego wypadu do gwiazd. Napotkaliscie istoty wyposazone w zwiazek chemiczny zapewniajacy niesmiertelnosc. Zaczeliscie je sprowadzac do waszych laboratoriow i metodycznie pozbawialiscie je zycia. Inni polozyli kres temu procederowi. Ale zrobilo im sie was zal. Pozostawili na Ziemi garstke ludzi. Posluzyli sie waszymi Epokami lodowcowymi z uprzejmosci, aby przyspieszyc wasz powrot do cywilizacji, nic, aby zahamowac wasz rozwoj. Mieli nadzieje, ze tym razem bedziecie ewoluowac w lepszym kierunku. Lecz gdy zarysowala sie znowu przed wami mozliwosc osiagniecia niesmiertelnosci, wykorzystaliscie ja bez wzgledu na swe zasady etyczne. Wtedy Inni zadecydowali, ze trzeba was doszczelnic wytepic. -Ani jeden narod w calym wszechswiecie nie wystapil w naszej obronie. -A niby dlaczego mialby to uczynic? -A wiec jesli my zabijamy, to jest cos zlego, lecz jesli Inni zabijaja nas, to wszystko jest w porzadku? -Nikt nie mowi tu o dobru i zlu. Pozwolilem ci tylko poznac prawde. -Oni chca nas wybic co do nogi. -Tylko jeden z was pozostal przy zyciu. Holman zadrzal. -Czy to ja jestem... tym jedynym... tym ostatnim? Nie bylo odpowiedzi. Teraz byl znowu sam. Zupelnie sam, z wyjatkiem tych, ktorzy go scigali. Pobiegne do Szatana. O, Szatanie, czy mnie ukryjesz? Rzeki Szatan: O, grzeszny czlowieku, wejdz do srodka Tego dnia. Holman siedzial w niemym przerazeniu, podczas gdy uklad sloneczny kurczyl sie do rozmiarow plamki swietlnej, by wreszcie zlac sie z morzem gwiazd rozswietlajacych wieczne mroki kosmicznej nocy. Statek mknal naprzod, odczuwajac na swoj elektroniczny sposob wine i nedze polozenia Holmana. "Niesmiertelnosc poprzez mord" - powtarzal sobie raz po raz samotny pilot. Kasowa niesmiertelnosc poprzez rasowy mord. A on byl czescia tego wszystkiego! Bronil ludzi, staral sie w nagrode otrzymac niesmiertelnosc. Poprzez cale swe zycie walczyl dla tej sprawy i zabijal, by samemu uniknac smierci. Siedzial w fotelu i dumal, otoczony samonaprawiajacymi sie aparatami, ubrany w srebrzysty skafander, podlaczony do tysiecy automatycznych ukladow, ktore go karmily, utrzymywaly w odpowiedniej temperaturze, regulowaly mu doplyw powietrza, kontrolowaly jego krwiobieg, utrzymywaly jego miesnie w sprawnosci za pomoca ultradzwiekowych wibratorow, pompowaly wen witaminy, zespalaly jego umysl z beznamietnym mozgiem statku, dbaly, by jego cialo bylo opalone i pelne wigoru, a refleks szybki, jak blyskawica. Siedzial przybity, nic nie widzac i rozmyslajac nad horrorem, do ktorego sam sie przyczynil. Oczywiscie, nieswiadomie. Ale dla Holmana bylo to tym bardziej godne nagany. Jak mogl walczyc, nie wiedzac, czego broni? Nigdy nie pytajac o to samego siebie? Wszystkie cuda ludzkiej pomyslowosci, najglebsze pragnienia duszy sluzyly rasowemu mordowi. Przywolalo go do przytomnosci niecierpliwe brzeczenie i miganie swiatelek komputera. -Co takiego? -KONIECZNA JEST INSTRUKCJA ODNOSNIE KURSU. -A jakiez to ma teraz znaczenie? Po co uciekac dalej? -TWOIM OBOWIAZKIEM JEST CHRONIC WLASNE ZYCIE, DOPOKI NIE BEDZIE INNEGO ROZKAZU. Holman uslyszal wlasny smiech. -Rozkazu? Czyjego rozkazu? Nie ma nikogo wiecej. -TO JEST NIESPRAWDZONE TWIERDZENIE. -Wojna byla miliardy lat temu. Skonczyla sie w niepamietnych czasach. Ludzkosc przestala w tej wojnie istniec. Ziemia juz nie istnieje. Slonce jest bialym karlem. Stanowimy anachronizm - ty i ja. -TO SLOWO TO "ATAWIZM". -Do licha ze slowem! Chce z tym skonczyc. Jestem zmeczony. -ZDRADA JEST PODDAWANIE SIE, GDY JEST SIE JESZCZE ZDOLNYM DO WALKI I (ALBO) ZWODZENIA WROGA. -Zastrzel mnie wiec za zdrade. To rownie dobry sposob skonczenia ze soba, jak kazdy inny. -JEST NIEMOZLIWOSCIA, ABY SYSTEMY STATKU WYRZADZILY CI KRZYWDE. -W porzadku. Wiec zatrzymajmy statek. Gdy przystaniemy, Inni szybko nas znajda. Beda wiedzieli, co zrobic. -TEN STATEK NIGDY NIE ODDA SIE DOBROWOLNIE W RECE WROGA. -Jestes nieposluszny? -TEN STATEK JEST ZAPROGRAMOWANY NA MAKSIMUM EFEKTYWNOSCI W WALCE Z WROGIEM. SYSTEM OBRONNY NIE PODDA SIE DOBROWOLNIE. -Ale ja nie jestem systemem obronnym. Jestem czlowiekiem, do jasnej cholery! -W SKLAD TEGO SYSTEMU OBRONNEGO WCHODZI CZLOWIECZY PILOT. SYSTEM ZOSTAL ZAPROJEKTOWANY DO UZYTKU PRZEZ CZLOWIEKA. JESTES INTEGRALNA SKLADOWA TEGO SYSTEMU. -Do diabla z systemem!... Zabije sie sam. Chcesz tego? Holman siegnal reka ku pulpitowi kontrolnemu przed soba. Nie byloby mu trudno zamknac doplyw powietrza albo odpalic ladunek otwierajacy klape sluzy powietrznej czy nawet spowodowac eksplozje niszczacych materialow wybuchowych statku. Jednakze Holman stwierdzil, ze nie moze poruszyc rekami. Nie mogl sie nawet wyprostowac w swym fotelu. Opadl z powrotem na miekkie poduszki, piorunujac wzrokiem ekran komputera. -MECHANIZMY SAMOZACHOWAWCZE MAJA ZDOLNOSC PRZECIWDZIALANIA IRRACJONALNYM AKCJOM ZE STRONY LUDZKIEJ SKLADOWEJ SYSTEMU. Nastapila seria lekkich trzaskow i mrugniec swiatelkami, po czym na ekranie zajasnialy slowa: -Z BRAKU SZCZEGOLOWEJ INSTRUKCJI NA TEMAT KURSU ZOSTANIE ZASTOSOWANA PRAKTYKA UNIKANIA I ZWODZENIA WROGA. Pomimo zmuszania sie do czuwania, Holman zaczal znow zapadac w gleboki sen. Z wolna, wszystko przed jego oczami jelo sie rozmazywac i ogarnela go ciemnosc. Uciekne ku gwiazdom. O, gwiazdy, czy mnie ukryjecie? Rzekl Pan: O, grzeszny czlowieku, gwiazdy beda spadac Tego dnia. Holman spal, a jego statek parl do przodu z przyswietlna predkoscia, po przypadkowym, bezsensownym kursie, przemykajac sie miedzy galaktykami, pozostawiajac za soba cale eony czasu. Dopiero gdy komputerowa kontrola podswiadomosci Holmana wykazala, ze jego desperacki nastroj minal, elektronowy mozg statku nakazal automatom kriogenicznym, aby go obudzily. Zamrugal powiekami, po czym powoli uniosl sie na poduszkach fotela. -CZUJNIKI PODSWIADOMOSCI WSKAZUJA, ZE FAZA IRRACJONALNOSCI MINELA - poinformowal go komputer. Holman milczal. -DOZNALES EMOCJONALNEGO SZOKU. -A teraz doznaje emocjonalnego bolu... Predzej czy pozniej zabije mnie ta permanentna, nieuleczalna choroba. Ale nie martw sie. Sam tego nie zrobie. Juz mi przeszlo. I nie zrobie tez niczego, co mogloby tobie zaszkodzic. -JAKI MAM OBRAC KURS? Holman wzruszyl ramionami. -Niech zobacze, jak tu dookola wyglada swiat. - Zogniskowal zewnetrzne monitory. - Co to? Wszystko jakies inne - powiedzial zdziwiony. - Niebo juz nie jest czarne... jakby szarzalo. Zupelnie jak przed switem. -JAKI MAM OBRAC KURS? Holman nabral powietrza gleboko w pluca. -Sprobujmy znalezc jakas planete, gdzie mieszkancy sa rasa zbyt mloda, aby slyszec o Ziemianach, i sa tak niewinni, ze nie martwia sie jeszcze faktem umierania. -ROZUMIEM. PRYMITYWNA CYWILIZACJA. NASZE SKANERY MOGA WYKRYWAC TAKIE SPOLECZNOSCI JEDYNIE Z BARDZO MALEJ ODLEGLOSCI. -Okay. Czasu mamy az nadto. Statek zawrocil ku najblizszej galaktyce i rozpoczal poszukiwania, zas Holman wpatrywal sie, zafascynowany, w niebo. Dzialo sie bowiem cos bardzo dziwnego. Elektrooptyczne urzadzenia wizyjne korygowaly automatycznie przesuniecie fali swietlnej, spowodowane ogromna predkoscia statku, ukazujac swiat zewnetrzny niby na przy spieszonej tasmie; filmowej. Mogl sledzic kosmologiczna ewolucje wszechswiata. Galaktyki - gigantyczne wyspy gwiazd - wydawaly sie wcinac w jego pole widzenia, niekiedy tak bliskie jedna drugiej, ze zderzenie bylo nieuniknione. Holman widzial, jak azurowe ramiona ogromnej, spiralnej galaktyki, splataly sie powoli z koronkowa struktura galaktyki owalnej. Z zapartym tchem patrzyl, jak spirale przeniknely jedna druga, a towarzyszace im obloki gazu zaczely sie rozgrzewac, jarzyc coraz silniejszym fioletowym swiatlem, ktore w koncu przeszlo w niewidzialny ultrafiolet. Do niedawna czarne niebo, stawalo sie z kazda chwila jasniejsze. -Znalazles juz cos? - spytal Holman nie patrzac nawet na komputer, pochloniety bez reszty niesamowitym spektaklem. -Nic znajdziesz nikogo - wyrwal go nagle z zadumy jakis obcy glos. Pilot w jednej chwili zesztywnial z przerazenia. Nie mogl sie mylic. To byli Inni. -Zadna rasa w calym wszechswiecie nie udzieli ci schronienia - mowil jeden glos. -Juz my tego dopilnujemy. Jestes sam i pozostaniesz sani, az smierc pozwoli ci sie polaczyc z twymi rodakami - mowil drugi glos. Ich przepelnione zimna furia glosy dzwonily glucho w jego glowie. Nieublagana nienawisc, slepa i wieczna. -Ale dlaczego ja? - wykrztusil z trudem. - Jestem sam jeden. Jaka krzywde moglbym wam teraz wyrzadzic? -Jestes czlowiekiem. -Jestescie przekleci. Rasa mordercow. -Wasza kara jest eksterminacja. -Ale ja nie naleze do Niesmiertelnych. Nie widzialem nawet Niesmiertelnego. Nie wiedzialem o ludziach-kwiatach. Ja tylko wykonywalem rozkazy. -Calkowita eksterminacja. -Dla calej ludzkosci. -Dla calej. -Chcesz byc zarazem sedzia i lawa przysieglych. A do tego katem. W porzadku... Sprobujcie; wiec mnie zlapac! Jesli jest dla was tak wazni, zeby zabic ostatniego czlowieka w calym wszechswiecie, bierzcie mnie. Sprobujcie, czy wam sie uda. -Nie masz prawa sie opierac. -Twoja rasa jest zla. Wszyscy musicie zaplacic smiercia. -Nie ujdziecie przed nami. -Nie obchodzi mnie, co zrobilismy. Rozumiesz? Nie obchodzi mnie! Dobrze czy zle, to nie ma znaczenia. Ja nic nie zrobilem. Nie przyjmuje waszego wyroku za cos, czego nie zrobilem. -To nie ma znaczenia. -Twoja ucieczka na nic sie nie zda, chocbys umknal na krance wszechswiata. Zmusiles nas, abysmy opuscili nasze kontinuum czasowe. Nigdy juz nie powrocimy do tego, co zostawilismy. Nie pozostalo nam nic innego, jak scigac ciebie. Predzej czy pozniej maszyneria twego statku zuzyje sie. Nie mozesz bez konca przed nami uciekac. Ich mysli urwaly sie, ale Holman nadal je czul, wiedzial, ze nie zaniechali poscigu. "Nie mozesz uciekac bez konca - powtorzyl w zamysleniu ich slowa. - No coz, moge przeciez, u licha, sprobowac!" Zerknal znow na zewnetrzne monitory i nagle slowa "bez konca" nabraly dlan wlasciwego znaczenia. Galaktyki skupialy sie teraz w jedna gigantyczna kule swiatla, jakby zeslizgujac sie w jakas czelusc z ogromnego niewidzialnego zbocza. Wszechswiat przestal sie rozszerzac przed miliardami lat i teraz sie kurczyl, zapadal. Wszystko sie konczylo. Holman zasmial sie. Koniec swiata. Tak dla ludzkosci, jak dla Innych. Kompletny i ostateczny koniec wszystkiego. -Ile czasu nam jeszcze pozostalo? - spytal kierujac wzrok na ekran komputera. Swiatelka maszyny blysnely raz, potem drugi i zgasly. Ekran byl ciemny. Holman patrzyl przez chwile na komputer, po czym powiodl wzrokiem po kabinie. Z przerazeniem skonstatowal, ze ekrany monitorow zewnetrznych jeden po drugim zaczely migotac, potem pokryly sie prazkami, zbladly i w koncu zgasly. -Inni przejmuja statek - wyszeptal ze zgroza. Cala sila woli skoncentrowal sie teraz na generatorach i silnikach. One byly najwazniejsza czescia statku. Od nich zalezalo zwyciestwo i kleska. Statek musial przec do przodu! Spojrzal na pulpit kontrolny, lecz lagodna poswiata ekranow znikla bez sladu. Zaczal tez odczuwac trudnosci w oddychaniu i odniosl wrazenie, ze urzadzenia grzewcze przestaly dzialac. Czul, jak witalne cieplo uchodzi zen w przestrzen przez bezwladny metalowy korpus umierajacego statku. Jednakze silniki wciaz dudnily. Statek nadal przemieszczal sie w przestrzeni i w czasie, zmierzajac na spotkanie z nieskonczonym. -Poddaj sie!! -Za chwile nie bedziesz zyl. Zrezygnuj z tej szalenczej ucieczki i umrzyj w spokoju. Statek Holmana zatrzasl sie gwaltownie. "Co oni mi teraz zrobia?" - pomyslal. -Poddaj sie! - zabrzmialo znowu w jego mozgu. -Niech was pieklo pochlonie! - wykrzyknal. - Bede z wami walczyl do ostatniego tchu! -Nie uciekniesz nam! W tej samej chwili Holman poczul, ze do wnetrza statku znow przenika cieplo, ale tym razem juz cieplo kurczacego sie wszechswiata. Na zewnatrz miliardy galaktyk zbiegaly sie ku jednemu, apokaliptycznemu punktowi w czasoprzestrzeni. -Juz prawie koniec - zawolal. - A wy przegraliscie! Ludzkosc wciaz zyje mimo tego, co jej uczyniliscie. Cala ludzkosc - dobrzy i zli, mordercy i muzyka, wojny i miasta, wszystko, co kiedykolwiek stworzylismy, cala rasa od poczatku do konca - wszystko zamkniete jest tu, w mojej czaszce. A ja wciaz jestem tutaj. Slyszycie mnie? Wciaz jestem tutaj. Inni milczeli. Holman uslyszal, jak na zewnatrz statku narasta potezne dudnienie, niby odglos dalekiego grzmotu. -Koniec swiata - wyszeptal. - Koniec wszystkich i wszystkiego. Nasza gra skonczyla sie remisem. Ludzkosc przetrwala do ostatniej sekundy. I jesli kiedys powstanie inny wszechswiat, byc moze znajdzie sie w nim znowu miejsce dla nas wszystkich. Swiat dobiegl kresu. Nie w szlochu, lecz w ryku triumfu. Tlumaczyl Cezary Lipski Diamentowy Sam Wstep A wiec sa i tacy, ktorzy omijaja prawo, przepychajac sie, wscibiajac nos w nie swoje sprawy, manipulujac - badz dla zysku, badz w celu zdobycia wladzy. Wszelkiego rodzaju oszusci, defraudanci, naciagacze.Wydaje sie, ze w miare, jak coraz wiecej Ziemian bedzie mieszkalo i pracowalo w kosmosie, mozna bedzie tam rowniez znalezc coraz wiecej takich manipulantow. Kosmiczny "Dziki Zachod" otworzy przeciez przed ziemskimi kolonistami nowe mozliwosci, a ponadto bedzie tak bardzo odlegly od obszarow kontrolowanych przez strozow prawa. I choc prawnicy zbieraja sie co roku z powaznymi minami na uroczyste konklawe, usilujac stworzyc kodeks Prawa Kosmicznego, jest faktem, ze oczajdusze, tacy jak Sam Gunn, niewiele sobie z tego robia. Najspokojniej w swiecie obchodza przepisy prawa lub przynajmniej probuja to uczynic. lodziej - rzekl Grigorij Aleksandrowicz Prokow. - Zlodziej i szantazysta. Powiedzial to obojetnie, bez sladu emocji, zupelnie jakby stwierdzil, ze niebo jest niebieskie, a trawa zielona, jakby odniosl sie do jakiegos naturalnego zjawiska. Posluzyl sie w tym celu bezbledna angielszczyzna, noszaca jedynie nikle slady rosyjskiego akcentu. Reporterka lekko pociagnela nosem. Tu, w Osrodku dla Emerytowanych Bohaterow Zwiazku Radzieckiego im. Leonowa, nie bylo ani niebieskiego nieba, ani zielonej trawy. Czuc bylo za to jakis wyraznie ziemski odor. -Sam Gunn - mruknal Prokow, po czym wydal z siebie pogardliwe parskniecie. - Nawet inni kapitalisci nie lubili go. Siedzieli oboje z reporterka na lawie z rodzimego, ksiezycowego kamienia, pod sciana kopulastego holu, najdalej, jak to bylo mozliwe, od ziejacego wejscia do podziemnego Osrodka. Podloge kopuly stanowila naga ksiezycowa skala, stopiona palnikami plazmowymi i wyszlifowana do gladkosci lustra. "Ciekawe, ilu leciwych bohaterow Zwiazku Radzieckiego zlamalo na niej kark" - myslala dziennikarka. Zastanawiala sie, czy nie byl to przypadkiem jakis ostateczny, emerytalny przywilej. Szerokie owalne okno naprzeciwko ich lawy wychodzilo na absolutna pustynie - jalowa powierzchnie Morza Burz, jak okiem siegnac pofaldowana i pokryta kraterami, pozbawiona jakiegokolwiek sladu zycia. Nad dziwnie bliskim horyzontem wisial wszakze zwodniczy, mieniacy sie smugami bieli i blekitu glob ziemski; samotna oaza kolorow i zycia w niegoscinnych, zimnych ciemnosciach kosmosu. Po raz dziesiaty w ciagu ostatnich dziesieciu minut reporterka pokrecila galka regulatora ciepla przy swym elektrycznie ogrzewanym kombinezonie. Czula, jak przez przycmiona szybe duzego okna kopuly saczy sie do srodka przejmujacy chlod kosmicznej prozni. Wytezyla nawet mimo woli sluch, czy nie uslyszy zdradzieckiego syczenia uchodzacego na zewnatrz powietrza. Chodzily sluchy, ze sluzba konserwatorska w Osrodku im. Leonowa byla daleka od doskonalosci. Natomiast Prokow wydawal sie byc zupelnie nieczuly na zimno, czy moze raczej byl don tak przyzwyczajony, ze nie zwracal na nie uwagi. Byl starym czlowiekiem o zapadlej, zoranej zmarszczkami twarzy. Nawet skora na jego kompletnie lysej glowie byla cala pomarszczona. Jego rozowy kombinezon wygladal na zupelnie nowy, tak jakby zostal po raz pierwszy wlozony z okazji wywiadu dla Radia Slonecznego. A moze dyrekcja Osrodka sklonila Prokowa do wlozenia odswietnego stroju z uwagi na wywiad? Tak czy inaczej reporterka zauwazyla, ze jego kombinezon byl o dobrych kilka numerow za duzy. Prokow wydawal sie kurczyc, niemal wysychac w jej oczach. Jednakze jego glos brzmial jeszcze donosnie, a oczy zywo blyszczaly, gdy wspominal dawne chwile. -Sam Gunn - powtorzyl. - Zlodziej i klamca. Podzegacz wojenny. Czy pani wie, ze omal nie spowodowal III Wojny Swiatowej? -Nie wiem - odparla reporterka, zaskoczona. Sprawdzila przymocowany do pasa magnetofon i przysunela sie o kilka centymetrow blizej do swego rozmowcy, aby sie upewnic, czy miniaturowe urzadzenie zarejestruje kazde jego slowo. W duzej, mrocznej i ponurej kopule nie bylo slychac zadnych innych glosow. Daleko w cieniu siedzialo kilka starszych osob, nieruchomych jak mumie. Wygladaly jak zamrozone przez czas, a z ich oczu wyzierala obojetnosc, jaka towarzyszy swiadomosci, ze sie przezylo wszystkich, ktorych sie kochalo. -Gdyby nie ja - mowil Prokow - wasz Sam Gunn spowodowalby atomowe calopalenie. - Wygladzil reka falde kombinezonu na swej zapadlej piersi. - Caly swiat poszedlby z radioaktywnym dymem trzydziesci lat temu. -Nic o tym nie wiedzialam - wyznala reporterka. Wtedy Prokow bez jakiegokolwiek zachecania z jej strony zaczal wspominac pelnym ozywienia i gniewu glosem. Bylem wowczas w stopniu pulkownika i dowodzilem najwieksza radziecka stacja orbitalna Mir 5. Moi ludzie byli juz w przestrzeni przez 638 dni i chcialem, aby dobili do pelnych dwu lat, a wiec 730 dni na orbicie. Bylby to nowy rekord. Gdyby sie to udalo, na pewno zostalbym mianowany dowodca wyprawy na Marsa. Nie lada gratka. Sam Gunn byl oczywiscie amerykanskim astronauta. Oficjalnie wchodzil w sklad zalogi stacji orbitalnej NASA ale jestem pewny, ze potajemnie pracowal dla CIA. Zadna inna hipoteza nie pasuje lepiej do faktow. Musi pani zdawac sobie sprawe, ze mimo osiagniec socjalistycznej techniki zycie na pokladzie Mira 5 bylo, ogolnie mowiac, spartanskie. Pracowalismy i sypialismy na zmiany. Gdy ktos odespal swoje, wypelzal ze swego spiwora, a jego miejsce zajmowal kosmonauta, ktory akurat konczyl prace. Szesnascie godzin pracy i osiem godzin snu. Cztery prycze dla dwunastu ludzi, wszystko podlegalo scislej kontroli naziemnego osrodka dowodzenia. Jako dowodzacy pulkownik mialem oczywiscie wlasny tapczan i prywatna przestrzen zyciowa za przepierzeniem. Nie bylo to zadne odstepstwo od socjalistycznej rownosci. Byla to koniecznosc i cala zaloga zdawala sobie z tego sprawe. Moj oficer polityczny mial naturalnie rowniez taka wydzielona przestrzen i wlasny tapczan. Prosze mi wierzyc, po pierwszych osiemnastu miesiacach przebywania w takich warunkach, zycie na pokladzie Mira 5 przebiegalo juz bardzo nerwowo; czternastu mezczyzn stloczonych, jak sardynki w aluminiowych cylindrach; nic tylko praca, zadnej mozliwosci zlagodzenia ciezaru dnia; koniecznosc gimnastykowania sie, gdy nie bylo innych zadan - wszystko to sprawialo, ze napiecie na statku siegalo niebezpiecznych granic. Sam musial o tym wiedziec. Bylem poinformowany, ze CIA zatrudniala w owych czasach tysiace psychologow. Jego pierwsza wizyta w naszej stacji zostala tak zaaranzowana, aby wygladala na dzielo czystego przypadku. Odczekal, az zasnalem i dopiero, wtedy przeslal nam sygnal alarmowy. Moj zastepca - niezbyt rozgarniety Estonczyk nazwiskiem Korolew - nie byl zbyt delikatny w budzeniu. -Towarzyszu! - powiedzial walac piesciami w moj spiwor. - Jakis Jankes wola nas o pomoc. Czulem sie jak pasta do zebow, ktora osilek probuje wycisnac z tubki. -Jankes? Przestan! Juz nie spie. Zdejmij ze mnie lapy! Na szczescie sypialem w kombinezonie. Wyskoczylem ze spiwora i podazylem za Korolewem do kabiny dowodzenia. Chlop byl z niego na schwal. Kiedys, na Ziemi, startowal w zapasach, a na stacji byl niezlym technikiem-elektronikiem. Ale moim zastepca zostal tylko ze wzgledu na dlugi staz pracy. Jego mozg nie byl dosc szybki, by sprostac wymogom tego stanowiska. Stacja skladala sie z dziewieciu segmentow - dziewieciu aluminiowych cylindrow, polaczonych sluzami powietrznymi. Znajdowalismy sie oczywiscie w stanie niewazkosci. Dopiero w kilka lat pozniej Amerykanie zbudowali pierwsza obracajaca sie stacje orbitalna i mieli juz sztuczne ciazenie na pokladzie. "Poplynelismy" wiec z Korolewem przez luk do kabiny dowodzenia, gdzie czterech innych moich ludzi unosilo sie przy pulpicie lacznosci. Bylo tam ciasno i goraco; co najmniej o jedna osobe za duzo, jak na rozmiary kabiny. Natychmiast sie dowiedzialem, dlaczego zostalem obudzony. -Ejze, wy tam! Pomozecie mi, czy chcecie, zebym umarl? - rozlegl sie z naszego odbiornika ostry glos. - Nawalil mi silnik rakiety przerzutowej i dryfuje. Zaraz przelece obok was i dostane sie do strefy Van Allena. Jak mnie zaraz stad nie zabierzecie, usmaze sie tam jak befsztyk! Tak poznalem Sama Gunna. Moj oficer polityczny, Zworkin, byl juz w kontakcie z osrodkiem na Ziemi i zdawal relacje z incydentu. Na wlasna odpowiedzialnosc, zgodnie z obowiazujacym od ponad dwudziestu lat traktatem o wzajemnej pomocy, wyslalem jeden z naszych statkow przerzutowych z dwuosobowa zaloga, aby przyszli z pomoca Gunnowi. Okazalo sie, ze w jego statku pekl przewod dostarczajacy paliwo do silnika, z podobnym skutkiem, jak w przypadku samochodu, ktorego przewod paliwowy ulegnie uszkodzeniu. -Te cholerne czesci z Hongkongu! - zzymal sie Sam. - Nie dosc, ze dobieraja sobie wykonawcow, ktorzy oferuja najnizsze ceny na rakiety, to jeszcze kupuja przeklete czesci u producentow zabawek! Caly ten przeklety statek dziala tak, jakby byl zestawiony z klockow Lego przez szurnietego w glowe szympansa. A tych nygusow w Waszyngtonie nie obchodzi, ze ktos tu ryzykuje zyciem. Grunt, ze oni sa w porzadku. Taki monolog rozbrzmiewal przez cale trzy godziny, podczas ktorych wyslalismy dwuosobowy statek przerzutowy, zabralismy Gunna na poklad i przywiezlismy na nasza stacje. Gdy tylko sie wynurzyl ze sluzy powietrznej i postawil stope na pokladzie, ton jego glosu natychmiast sie zmienil. Powiedzenie "postawil stope" to oczywiscie eufemizm, bo bylismy wszyscy w stanie niewazkosci. Sam "wplynal" wiec do srodka, obrocil sie o pelne 360 stopni i wyszczerzyl w usmiechu zeby. Cala nasza dwunastka zgromadzila sie w kabinie dokowania, zeby go zobaczyc. Byl to pierwszy, ekscytujacy wylom w codziennej rutynie od czasu, jak przed szescioma miesiacami Borys Malinowski dostal biegunki. -Hej! - powiedzial Sam. - Widze, ze jestescie tak samo niscy jak ja! Ani slowa podzieki! Zadnego oficjalnego pozdrowienia ani gestu wyrazajacego przyjazn miedzy narodami. Pierwsze jego slowa po uratowaniu dotyczyly naszego wzrostu! Nie mierzyl wiecej niz moje wlasne 160 centymetrow, choc twierdzil, ze ma ich 165. Stanal obok Korolewa, ktory przy wzroscie 173 centymetrow byl najwyzszy na pokladzie. Oczywiscie, przy sile ciazenia rownej zero kazdy z nas mierzyl o dwa czy trzy centymetry wiecej niz na Ziemi. -Jestem prawie rownego wzrostu z toba! - wykrzyknal. Potem stawal kolejno obok kazdego z nas i porownywal wzrost. W stanie niewazkosci trudno bylo przeprowadzic dokladny pomiar, poniewaz stale unosil sie nieco do gory. Innymi slowy i oszukiwal. Powinienem byl to uznac za klucz do jego osobowosci, ale na nieszczescie tego nie zrobilem. Rowniez Zworkin przeszedl nad tym do porzadku dziennego, choc pozniej twierdzil, ze od poczatku wiedzial, iz Sam jest szpiegiem. Ale, jak pani widzi, Sam nie byl nieprzyjemny. Dal sie lubic, nie byl halasliwy. Pamietam, ze w pierwszych chwilach po jego pojawieniu sie na pokladzie naszej stacji odnioslem wrazenie, jakby zawitala do nas jakas oswojona malpka. Byl taki zabawny. Potrafil rozsmieszyc nas do lez. A my przez dlugie tygodnie nie mielismy przeciez okazji, aby sie zdrowo posmiac. Sam moglby uchodzic za przystojnego, gdyby nie fakt, ze jego wargi byly nieco za waskie, zas jego szczeka nieco zbyt kanciasta - widomy znak uporu. Mial ciemne oczy, blyszczace jak u fanatyka. Jego geste wlosy byly barwy jasnobrazowej, a jego jezyk nie zatrzymywal sie ani na chwile. Wiekszosc moich ludzi mowila po angielsku na tyle dobrze, ze Sam nie mial wiekszych trudnosci w porozumiewaniu sie z nimi. I czynil to bez przerwy. Narzekal na konstrukcje swego statku przerzutowego i wychwalal pod niebiosa wykonanie naszej stacji. Poza tym paplal o braku estetyki w wygladzie statkow kosmicznych, tyranii kontrolerow naziemnych, ktorzy zabraniaja picia alkoholu na pokladzie stacji orbitalnych i tak dalej, i tak dalej. Zdobyl sie nawet na slowa, ktore zabrzmialy niemal jak wyrazy wdziecznosci. -Podejrzewani, ze dajac wam szanse uratowania mej glowy, zrobilem wylom w waszej codziennej rutynie, prawda? Niewiele macie tu chyba rozrywek. Mowil tak wiele i tak szybko, ze nikomu z nas, nawet Zworkinowi, nie przyszlo do glowy, by go zapytac, jakim cudem znalazl sie tak blisko naszej stacji. A przeciez wiedzialem, ze nie bylo w naszym sasiedztwie zachodnich satelitow; czy raczej nie powinno ich byc. Inna oprocz jego potoczystego monologu rzecza, ktora najbardziej imponowala moim ludziom, byl jego ubior. Podobnie jak nasze, byl to w zasadzie jednoczesciowy kombinezon i mial naszywke z nazwiskiem nad lewa kieszenia na piersiach. Na tym jednak konczylo sie podobienstwo. Kombinezon Sama byl bowiem upstrzony przeroznymi emblematami i nietypowymi guzikami. Oprocz pagonow na ramionach z wyszytym symbolem jego misji, oblepiony byl emblematami i odznakami na obu rekawach, na piersiach i na plecach. Czego tam nie bylo? Smoki, statki rakietowe z komiksow, postacie nagich kobiet, guziki z fotografiami gwiazd filmowych czy dziwne, dla mnie zupelnie bezsensowne symbole i slogany, takie jak: "Napromieniuj mnie, Scotty, tu nie ma inteligentnych istot" albo "King Kong umarl za nasze grzechy". W koncu nakazalem moim ludziom, by powrocili do swych zajec, a Sama poprosilem, by sie udal wraz ze mna do kabiny dowodzenia. Zworkin mial co do tego zastrzezenia. -Niezbyt madre jest pokazywanie mu kabiny dowodzenia - powiedzial po rosyjsku. -Wolisz, zeby sie wloczyl po laboratoriach? - spytalem chlodno. - Albo moze, zeby odwiedzil pomieszczenie laserowe? Nawet wiekszosc czlonkow zalogi nie miala wstepu do segmentu, gdzie znajdowal sie nasz laser bojowy. Mogli tam przebywac jedynie technicy wyposazeni w specjalne przepustki wojskowe. Natomiast laboratoria w wiekszosci dokonywaly prob urzadzen majacych ktoregos dnia stac sie sercem naszego kosmicznego systemu antyrakietowego, okreslanego kryptonimem "Czerwona tarcza". Zgodnie z mymi instrukcjami nawet eksperymentalna produkcja diamentow na pokladzie naszej stacji stanowila czesc programu "Czerwona tarcza". Zworkin nie odpowiedzial na moje pytanie i jedynie popatrzyl na mnie ponuro. Mial woskowata cere, a liczne zaczerwienienia na jego twarzy swiadczyly, ze cierpi na tradzik mlodzienczy - dolegliwosc bardzo wyjatkowa w jego wieku. Za jego plecami czlonkowie zalogi zartowali, ze byl wciaz "dziewica". -Nasz gosc bedzie przebywal ze mna, Mikolaju Mikolajewiczu - odparlem rowniez po rosyjsku. - Bede go mial stale na oku. Niestety wiazalo sie to z koniecznoscia wysluchiwania monologu Sama. Nakazalem jednemu z mych lacznosciowcow, by nawiazal kontakt ze stacja NASA, i pozwolilem Samowi zdac relacje z tego, co go spotkalo. Tymczasem Zworkin rozmawial ponownie z naszym naziemnym osrodkiem kontroli. Przewiezienie Sama z powrotem na stacje NASA nie bylo bynajmniej latwa sprawa. Najpierw musielismy poinformowac kontrole na Ziemi o zaistnialej sytuacji, potem oni musieli polaczyc sie z Moskwa, gdzie nastapily dalsze kontakty - z amerykanska ambasada i Miedzynarodowa Komisja Astronautyczna. Uplywala godzina za godzina, a tymczasem nasz harmonogram zadan pokladowych zupelnie sie poplatal. Musze wszakze przyznac, ze Sam zachowywal sie poprawnie. Z przepastnych kieszeni swego kombinezonu wydobyl rozne drobiazgi i obdarowal nas nimi. Miniaturowy scyzoryk dostal sie jednemu z ratownikow, ktorzy go sprowadzili na nasza stacje. Natomiast drugi z ratownikow otrzymal w prezencie kieszonkowy komputer, ktory po podlaczeniu do telewizora pozwalal grac w dwanascie roznych gier. Nowych wlascicieli znalazly tez: mala plaska puszka z ciastem owocowym i nie wiekszy od kciuka slownik rosyjsko-angielski. Ten ostatni prezent powinien byl wzbudzic moje podejrzenia, ale musze wyznac, ze bylem zanadto zaabsorbowany poszukiwaniem sposobu mozliwie szybkiego pozbycia sie gadatliwego intruza i ulatwienia mu powrotu tam, skad przybyl. Sam byl z nami jeden dzien, potem drugi, a tymczasem w eterze toczyly sie goraczkowe telekonferencje miedzy Moskwa i Waszyngtonem, Moskwa i Genewa, osrodkiem kontroli na Ziemi i nasza stacja, nasza stacja i stacja NASA. Nasz amerykanski gosc zadomowil sie u nas na dobre i w szybkim tempie uczyl sie rosyjskich kawalow. Szczegolnie gustowal w kawalach ordynarnych, co nie powinno dziwic, jesli sie zwazy, co to byl za facet. Drugiego dnia zaczal odrywac emblematy i guziki zdobiace jego kombinezon i rozdawac je moim ludziom. Najbardziej fascynowali sie zdjeciami pieknych gwiazd wideo. Potem rozgoscil sie w kuchni pokladowej i uczyl moja zaloge, jak gra sie w kosci w stanie niewazkosci. Na szczescie dostalem wreszcie zezwolenie na odwiezienie go do jego stacji. Byl po temu najwyzszy czas. Gdy wszelako zapakowalismy go do jednego z naszych niezawodnych statkow przerzutowych, na pokladzie naszej stacji zapanowal jakis grobowy spokoj. Trzeba bylo powrocic do zmudnych zadan i nudnych maszyn do cwiczenia miesni. Ludzie patrzyli na siebie spode lba i warczeli na siebie przy byle okazji. A przed nami byly jeszcze cale miesiace nudy i ciezkiej pracy. Czulem, jak wsrod zalogi rosnie napiecie. Sani tez bylem coraz bardziej nerwowy. Nie trwalo to jednak dlugo. Nie minal tydzien, gdy Korolew znow polozyl swe ciezkie lapy na mym spiworze. -On jest tu znowu! - zawolal. - Ten Jankes! Tym razem Sam juz nawet nie udawal, ze potrzebuje pomocy. Zblizyl sie do naszej stacji w swym statku przerzutowym i wszedl na te sama co my orbite, tak iz jego pojazd unosil sie w odleglosci paruset metrow od nas. -Potrzebna przepustka? - Jego glos trudno bylo pomylic z czyims innym glosem. - A moze by tak nieoficjalnie? Popatrzylem na Zworkina, ktory oczywiscie stal obok mnie w kabinie dowodzenia. O dziwo, Mikolaj Mikolajewicz skinal glowa. Wiedzialem, ze nic nie moglo u niego byc nieoficjalne, a jednak wyrazil zgode na "nieoficjalna" wizyte Amerykanina. Podczas gdy Sani "plynal" w swym skafandrze w nasza strone, udalem sie do komory dokowania. Sluza powietrzna jego statku nie pasowala do naszego mechanizmu dokowania, totez musial wyjsc w przestrzen w swym cisnieniowym skafandrze i przeleciec dzielaca go od nas odleglosc za pomoca odrzutowego aparatu manewrowego, umieszczonego na plecach. -Bylem w poblizu, wiec pomyslalem sobie, ze powinienem do was wpasc na chwilke - rzekl wesolo, gdy tylko przebyl nasza sluze wejsciowa i otworzyl okienko w swym helmie. -A skad sie pan wzial w tym rejonie? - spytal Zworkin zmruzywszy badawczo oczy. -Chcialem sie przyjrzec waszym probom laserowym - odparl Sam i pokazal w usmiechu zeby. - Myslicie, ze nasi goscie z wywiadu nie wiedza, co wy tu kombinujecie? -Nie prowadzimy zadnych prob z laserami! -Nie dzis. Wiem dobrze. Ale nie martw sie tak o to, Iwan, na litosc boska. -Nie jestem Iwan. -Wpadlem tu, zeby wam podziekowac za uratowanie mego tylka. Sam zrobil lekki zwrot i jego niewazkie cialo poplynelo w moja strone. Siegnal do kieszeni na nogawkach swego skafandra. - A to dla was, w dowod mojej wdziecznosci. Wyjal z kieszeni dwa czarne podluzne pudelka i wreczyl mi je. Byly to kasety wideo. -Najnowsze wydanie. Prosto z Hollywood - wyjasnil. - Z podziekowaniem ode mnie. Po kilku minutach juz go nie bylo. Zworkin upieral sie, ze powinien obejrzec kasety, zanim czlonkowie zalogi mogliby to uczynic. -Pewnie jakas kapitalistyczna propaganda - mruczal pod nosem. Ja zas przekonywalem go, ze powinnismy to zrobic razem. Nie chcialem, aby pozostawaly wylacznie do jego dyspozycji. Na jednej byl nagrany bardzo popularny film Rocky XVIII - opowiesc o tym, jak zgrzybialy ze starosci, byly mistrz bokserski, przechodzi kuracje odmladzajaca i w jej wyniku nabiera takiej formy, ze pokonuje na ringu trzymetrowej wysokosci robota i zdobywa mistrzostwo swiata w wadze ciezkiej. -Obrzydliwosc - powiedzial Zworkin i splunal z niesmakiem. -Ale bedzie dobrze pokazac zalodze, jak nisko upadli kapitalisci w pogoni za pieniadzem, - zauwazylem. Rzucil mi pelne powatpiewania spojrzenie, ale nie probowal sie sprzeczac. Druga kaseta zawierala rockowy musical - dekadencka muzyke na najwyzsze decybele. Pokazana na niej zgnila mlodziez nosila zagraniczne stroje i nieziemskie plerezy, zas dekadenckie mlode kobiety nie mialy na sobie praktycznie nic. -Zdecydowanie nie dla naszej zalogi - orzekl Zworkin. Nikt z nas nie widzial wiecej tego filmu. Zworkin gdzies go ukryl. Jednakze od czasu do czasu dochodzily mnie zza jego przepierzenia slabe dzwieki tej muzyki, zawsze podczas zmiany, kiedy on powinien byl spac. Zauwazylem tez, ze jego tradzik zaczal znikac, niby za sprawa czarodziejskiej rozdzki. W dwa tygodnie pozniej Sam pojawil sie znowu. Znow poprosil o pozwolenie wejscia na poklad, twierdzac, ze tym razem przeprowadzal rutynowa kontrole jednego z satelitow komunikacyjnych na geosynchronicznej orbicie i zaplanowal sobie powrot na stacje NASA po takim torze, zeby zawadzic o nas. Musze przyznac, ze byl z niego pilot pierwszej klasy. -Przywiozlem wam pare nowych kaset - zauwazyl mimochodem. Zworkin natychmiast zgodzil sie na jego wizyte, a reszta zalogi - ktora przez ostatnie dni dzielnie dopingowala odmlodzonego Rocky'ego w jego proletariackiej walce ze stalowym symbolem zachodniego imperializmu (tak to odbieralismy) - zgotowala Samowi na pokladzie mile przyjecie. Przebywal z nami przez kilka godzin. Ugoscilismy go posilkiem zlozonym z barszczu, befsztyku sojowego i lodow. Nie zabraklo tez, oczywiscie, herbaty. -To byly najsmaczniejsze lody, jakie jadlem w zyciu! - zwierzyl mi sie, gdy poszybowalismy we dwoch z kuchni ku komorze dokowania, gdzie zostawil swoj skafander. -Mamy co tydzien swieza dostawe - powiedzialem. - To nasz jedyny luksus. -Nie mialem pojecia, ze macie tak wspaniale lody. - Nie mogl sie nadziwic deserowi. -Moskwa slynie z lodow - powiedzialem nie bez dumy. Potrzasnal glowa tak energicznie, ze cale jego cialo wykonalo zwrot w przestrzeni, po czym rzekl smutno: -W naszej stacji nigdy nic takiego nie bylo. Bylem na tyle durny, ze nie zorientowalem sie, iz wyraznie mnie wrabia, i pospieszylem z oferta. -Chcialby pan moze wziac troche ze soba? - spytalem naiwnie. -Jeszcze jak! - wykrzyknal niby maly chlopiec. Podczas gdy on wpelzal do swego skafandra, kazalem jednemu z moich ludzi zapakowac mu caly pojemnik lodow. Zworkina nie bylo w poblizu, poniewaz przegladal przywiezione przez Sama nowe kasety. Postanowilem zatem przemilczec przed nim polityczna sprawe, jaka bylo ofiarowanie prezentu Samowi jako wyrazu wdziecznosci za to, co nam podarowal. -Kazda z tych nowych kaset jest podwojnie nagrana - rzekl do mnie nasz gosc znizonym glosem, wkladajac na glowe helm. -Co takiego? Sam przysunal sie blizej mnie, tak aby technik obslugujacy sluze powietrzna nie mogl nic uslyszec, i wyszeptal: -Odtwarzaj tasme od tylu, na pol obrotow. Wtedy zobaczysz caly, inny film. Ale obejrzyj go najpierw sam. Nie dawaj temu skwasnialemu oficerowi politycznemu, bo ci skonfiskuje obie kasety. Bylem bardzo zaskoczony jego slowami i musialo sie to odmalowac na mojej twarzy. Sam blysnal w usmiechu zebami, poklepal mnie po ramieniu i rzekl: -Dzieki za lody. Po chwili juz go nie bylo. Odtworzenie tasmy do tylu, a w dodatku na pol obrotow, wymagalo nieco pomyslowosci, ale dalem sobie jakos rade. Wiecej sprytu trzeba bylo wykazac, aby obejrzec filmy samemu, tak aby ani Zworkin, ani inni czlonkowie zalogi nic o tym nie wiedzieli. Ale i to mi sie udalo. Drugie nagranie na kazdej z dwu tasm bylo filmem pornograficznym; odrazajaca akrobatyka seksualna w wykonaniu pieknych kobiet z olbrzymimi piersiami i najwyrazniej nie zaspokojonym apetytem na silnych mezczyzn. Obejrzalem ponizajace spektakle po kilka razy, pomimo powaznych ostrzezen ze strony sumienia. Gdybym cierpial na tradzik, te filmy na pewno by mnie od niego uwolnily. Zwlaszcza film z trapezem. Po raz pierwszy od czasow, gdy bylem nastolatkiem i kupowalem przemycane dzinsy, stanalem w obliczu moralnego dylematu. Czy powinienem powiedziec Zworkinowi o tych utajnionych pornograficznych filmach, czy tez nie? On ogladal jedynie "normalne" nagrania na obu tasmach: tracacy myszka western z Johnein Wayne'em i niedawno nakrecona komedie o tym, jak komputer staje sie panem Wall Street. Na swoja obrone moge powiedziec tylko tyle, ze podejmujac decyzje, kierowalem sie dobrem mej zalogi. Ludzie byli juz na orbicie przez 650 dni, a mieli na niej spedzic jeszcze dwa miesiace, zanim mogliby sie polaczyc ze swymi bliskimi na Ziemi. Doszedlem wiec do wniosku, ze pornograficzne filmy pomoglyby im znosic samotnosc i lepiej wywiazywac sie z obowiazkow na pokladzie. Nie mogl sie o tym jednak dowiedziec Zworkin. Postanowilem zaryzykowac. Czlonkom zalogi, jednemu po drugim, wyjawialem sekret obu nowych tasm. Morale natychmiast wzroslo o szescset procent, a jakosc wykonania zadan i wydajnosc nie pozostaly w tyle. Ludzie byli weseli i czesciej sie usmiechali. Doszedlem do wniosku, ze dzialo sie tak zarowno dlatego, iz w ten sposob triumfowali nad Zworkinem, jak dlatego, ze ogladali ustne akty Roberty i jej dorodnej przyjaciolki - Elektrycznej Edny (na prad staly i zmienny). Sam odwiedzil nas jeszcze dwa razy, wymieniajac kasety na lody. Byl juz naszym przyjacielem. Mial najwyrazniej niewyczerpany zapas kaset, a kazda z "podwojnym nagraniem". Podczas gdy Zworkin spedzal spokojnie czas ogladajac "regularne" nagrania na kazdej z tasm i pocac sie z wrazenia na widok dziewczyny w bikini, reszta naszej zalogi delektowala sie przygodami stewardess, gwiazdek filmowych, modelek i innych okazow kobiecej rozwiazlosci. Plynal dzien za dniem, a kazdy z nas doslownie liczyl godziny do kolejnego przybycia Sama z ladunkiem nowych kaset. Przestalismy nawet jadac lody, aby miec ich dosc na prezenty dla niego. Ale wtedy Sam zastawil na nas pulapke. Czy raczej na mnie. -Sluchaj, Greg - powiedzial do mnie ktoregos dnia w komorze dokowania, przygotowujac sie do wyjscia. - Nie moglbys za nastepnym razem wlozyc mi do lodow tych paru diamentow, ktore tu robicie? Bylem tak zaskoczony, ze niemal stracilem mowe. Obejrzalem sie za siebie, czy obslugujacy sluze technik czegos nie uslyszal, ale na szczescie byl bez reszty pochloniety studiowaniem etykiet czterech kaset przywiezionych przez Sama. -Nie rozumiem, o czym mowisz. - Chcialem to powiedziec glosno, ale z krtani wydostal mi sie jedynie chrypliwy szept. Sam zrobil do mnie oko. -Nie udawaj! Wszyscy wiedza, ze robicie z metanu wysokojakosciowe diamenty w waszym laboratorium. W stanie niewazkosci wychodza podobno na medal. Podpompuj troche wiecej metanu i zrob dla mnie pare sztuk. Sprzedam je na Ziemi, a potem podzielimy sie zyskiem po polowie. -To jest niemozliwe - powiedzialem lagodnie. Jego usmiech zmienil sie na szelmowski. -Sluchaj, Greg, stary druhu. Nie prosze cie o tajemnice wojskowa. Tylko o pare kamieni. Opyle je na Ziemi. Zarobimy niezla harmonie pieniedzy. -Diamenty, ktore tu robimy, nie nadaja sie na klejnoty - sklamalem. -Niech to ocenia moi kumple z Czterdziestej Siodmej ulicy - wyszeptal. -Wykluczone. Sam wydal z siebie smutne westchnienie. -Greg, to nie ma naprawde nic wspolnego z polityka. To biznes. Kapitalizm. Pokrecilem glowa tak gwaltownie, ze moje cialo zakolysalo sie w powietrzu. Sam wydawal sie godzic z przegrana. -Okay. Ale to wstyd. Przeciez nawet wasi liderzy na Kremlu robia pieniadze, sprzedajac swe biografie zachodnim wydawcom. Kapitalizm wslizguje sie do was. Nie odpowiadalem. Tymczasem on zalozyl helm i zamocowal uszczelke powietrzna wokol szyi. Zanim zasunal okienko helmu, zapytal jakby mimochodem: -Co bedzie, jak Zworkin sie dowie, jakie to filmy ogladaliscie? Poczulem, ze krew naplywa mi do twarzy, a policzki zaczynaja plonac. -Bracie, tylko pare diamencikow - nalegal. - Pare karatow. Nie prosze o wiele. Wyszedl przez sluze powietrzna i poszybowal ku swemu statkowi. W tym momencie chetnie bym go udusil. Teraz stalem w obliczu prawdziwego dylematu: albo sie ugiac przed jego szantazem, albo tlumaczyc sie przed Zworkinem i wladzami na Ziemi. Kara grozila nie tylko mnie, ale calej zalodze. Nie zasluzyli, aby cierpiec z powodu mych blednych decyzji, a zanosilo sie, ze beda musieli. Teraz spedzimy wszyscy reszte zycia przegarniajac widlami gnoj na Syberii albo obslugujac maszyny gornicze na Ksiezycu, Okazalem sie slaby. Dalem sie przekupic. A przeciez kierowalem sie wznioslymi pobudkami, mialem najlepsze zamiary! Jakze jednak wygladaja one w zestawieniu z faktem, ze zezwolilem mej zalodze ogladac filmy pornograficzne, dostarczone przez kapitalistycznego agenta CIA? Nic innego, jak zwykle przekupstwo. "Bede mial szczescie, jesli wszystko skonczy sie na Syberii" - pomyslalem wtedy. Uleglem namowom Sama. Wmowilem sobie, ze robie to w interesie zalogi, choc byla to proba ratowania wlasnej skory i dobrego imienia mej ukochanej rodziny. Polecilem technikowi, by zsyntetyzowal kilka dodatkowych, niewielkich diamentow i wlozylem je do pojemnika z lodami podczas nastepnej wizyty Sama. Byl to oczywiscie ten sam tydzien, w ktorym przedstawiciele ZSRR i mocarstw zachodnich spotkali sie w Genewie, aby zadecydowac o dalszym losie broni kosmicznej. Zarowno nasz system "Czerwona tarcza", jak i amerykanski system wojen gwiezdnych znajdowaly sie w fazie zaawansowanych prob. Wiele z testow przeprowadzilismy na pokladzie naszego Mira 5. Powstawalo teraz pytanie, czy kazda ze stron powinna rozwijac swoj wlasny system, czy tez powinnismy wypracowac jakas metode wspolpracy. Sam wrocil po kilku dniach. Nie chcialem sie z nim widziec, lecz balem sie zrobienia mu afrontu. Sprawial wrazenie szczesliwego i z czegos zadowolonego. Tym razem przywiozl nam az szesc kaset. Rozmawialem z nim krotko i bardzo chlodno, ale nie wydawal sie byc tym zmartwiony. Smial sie i zartowal. Razem z kasetami podal mi skrawek papieru ze skreslonym na nim krotkim liscikiem. Przeczytalem liscik dopiero za mym przepierzeniem, gdy Sama juz nie bylo. "Dobra robota. Material wart mala fortune. He moglbys dostarczac kazdego tygodnia?" Bylem co prawda przyzwyczajony do braku ciazenia, lecz w tym momencie poczulem sie, jak gdybym spadal w glab jakiejs bezdennej studni. Co gorsza, konferencja w Genewie po kilku rokujacych postep dniach z niewiadomych powodow utknela w martwym punkcie. Dyplomaci zaczeli sie wymieniac epitetami w stylu typowym dla zimnej wojny. Swiat byl zaszokowany. Dostalismy z Ziemi rozkaz, by przyspieszyc proby naszego dziala laserowego, zainstalowanego w segmencie mieszczacym laboratorium, na rufie naszej stacji. Sledzilismy w napieciu nowe wiadomosci telewizyjne, dochodzace do nas z roznych punktow globu, oczywiscie bez informowania o tym naszego ziemskiego osrodka kontroli. Wszyscy bylismy przerazeni nieoczekiwanym rozwojem wypadkow w Genewie. Zworkin mial na ten temat wyrobione zdanie. -Imperialisci szukaja pretekstu, aby zaatakowac nas pociskami jadrowymi, zanim nasz antyrakietowy system bedzie gotowy. Musze przyznac, ze byla to bardzo prawdopodobna interpretacja. Przerazala mnie jednak mysl, ze byc moze my bedziemy musieli uderzyc na nich pierwsi, zanim ich system wojen gwiezdnych zostanie oddany do uzytku. Tak czy inaczej, oznaczalo to zaglade atomowa. Nawet slabo rozgarniety Korolew wydawal sie byc zmartwiony. -Wybuchnie wojna? Co teraz bedzie? - dopytywal sie bez przerwy. Nikt tego nie wiedzial. Na domiar zlego w trakcie naszych przygotowan do prob dziala laserowego Sam zapowiedzial przez radio swoja nowa wizyte. Mial za trzy godziny przywiezc nam "cos specjalnego". Wygladalo na to, ze nic sobie nie robi z kryzysu w Genewie. Przybywal, jak zwykle, "w interesach". Zworkin nie mylil sie od poczatku co do niego. Gunn byl szpiegiem. Teraz bylem tego pewny. W mym umysle zaczal sie rodzic plan dzialania. Za pare godzin bede osobiscie prowadzil probe dziala laserowego. Dlaczegoz by smiercionosny strumien swiatla nie mial "przypadkowo" trafic w nadlatujacy statek Amerykanina? Sam Gunn zostanie upieczony, jak chudy kurczak w goracym piecu. Incydent godny ubolewania. Ale moje problemy zostana rozwiazane. Zaraz jednak nawiedzila mnie refleksja, ze spowodowaloby to na Ziemi niesamowite zamieszanie. Rokowania w Genewie moglyby zostac zupelnie zerwane. Incydent moglby stac sie iskra, od ktorej zajalby sie caly swiat. Moglby doprowadzic do wojny atomowej. Nielatwo mi bylo wszakze zrezygnowac z zamiaru pozbycia sie Sama. Nie mial przeciez prawa zblizac sie tak bardzo do radzieckiej stacji w swym amerykanskim statku. Zarowno USA, jak i ZSRR wyraznie oznajmily, ze strefy wokol ich stacji orbitalnych sa suwerennym terytorium i nie moga byc naruszane przez statki drugiej strony. Wizyty Sama na pokladzie Mira 5 byly zatem zupelnie nielegalne, potajemne i skryte, z wyjatkiem pierwszej "awaryjnej" wizyty. Gdybysmy go wiec usmazyli, mielibysmy do tego pelne prawo. Ale z drugiej strony, czy cala zaloga zachowalaby wtedy milczenie na temat licznych wizyt Sama? Czy Zworkin utrzymalby jezyk za zebami, czy tez zadenuncjowalby mnie po powrocie na lono Matki Rosji? Czy warto byloby sie jednak tym przejmowac, gdyby wybuchla wojna? Pocilem sie rozmyslajac o tym w laserowym laboratorium, doczepionym do rufy naszej stacji, w pare godzin po tym, jak Sam zawiadomil nas o swym przybyciu. Wiedzial, ze mielismy dokonac proby lasera. Musial o tym wiedziec, i dlatego tak beztrosko podazal w naszym kierunku w tej wlasnie chwili. W laboratorium bylo chlodno. Trzej technicy obslugujacy gigantyczny laser zalozyli grube swetry na swe kombinezony, a koniuszki palcow ich rekawic byly uciete, tak by mogli z wyczuciem manipulowac przy delikatnych aparatach. Ja jednak wylewalem z siebie wiadra potu. Ten segment stacji byl odczepialny. W razie potrzeby mozna go bylo w calosci sprowadzic z orbity na Ziemie, a na jego miejsce wyslac nowy. Ogromny laser zajmowal niemal cala przestrzen laboratorium. Gdyby nie fakt, ze znajdowalismy sie w stanie niewazkosci, byloby dla technikow niemozliwoscia konieczne dla obslugi maszyny wspiecie sie do wszystkich jej zakamarkow. Przez jedno z szerokich okien optycznych mialem moznosc kontemplowac czarna czelusc przestrzeni. Jednakze zadne okno nie wytrzymaloby potwornego natezenia promieni lasera. Dlatego smiercionosny strumien swietlny byl wyprowadzany na zewnatrz poprzez rure z wypolerowanej miedzi. Dzieki temu wewnatrz laboratorium panowal zawsze taki chlod. Nie sposob bylo utrzymac ciepla w pomieszczeniu maszyny, gdyz uciekalo ono przez rure. Na koncu rury bylo zainstalowane lustro, (rowniez z wypolerowanej miedzi), za ktorego pomoca strumien laserowego swiatla mogl zostac naprowadzony na cel badz hipotetyczny, badz rzeczywisty. Wyliczylem trajektorie lotu Sama jeszcze w kabinie dowodzenia i wprowadzilem te dane do mego podrecznego komputera. Teraz, gdy technicy przygotowywali sie do probnego odpalenia lasera, przekazalem im wspolrzedne statku Sama jako wspolrzedne celu. Nieraz wysylali wielomegawatowy strumien w pusta przestrzen, wiec i teraz sadzili, ze zrobia to samo. Jedynie ja wiedzialem, ze gdy wypala oni z laserowego dziala, jego strumien zniszczy nadlatujacy amerykanski statek i zabije Sama Gunna. Zlany zimnym potem, udreczony obawa i - moge to dzis wyznac - poczuciem winy, realizowalem swoj plan. Technicy wprowadzili moje dane do komputera sterujacego lustrem celowniczym, i ta wielka, zawieszona na zewnatrz kadluba stacji plyta wypolerowanej miedzi wodzila juz swym lustrzanym okiem za statkiem Sama, obracajac sie nieznacznie w kazdej sekundzie. Sterujace jej ruchem przekazniki trzaskaly wewnatrz laboratorium, a dla mnie ten dzwiek byl jak odglos kropel wody w chinskiej machinie wodnych tortur. Nagle do mych uszu dotarl odglos jakby westchnienia, towarzyszacy otwieraniu szczelnej klapy miedzy dwoma segmentami stacji. Skierowalem wzrok w tamta strone i zobaczylem, jak klapa sie otwiera. Jeknely ciezkie zawiasy i poprzez otwor wejsciowy "wplynal" Zworkin. Zrecznie okrazyl pulpit kontrolny i zatrzymal sie obok mnie. -Wykazujesz jakies niezwykle zainteresowanie tym testem - powiedzial miekko. Zapieklo mnie w srodku, jakbym wlozyl reke do laserowego strumienia. -Przeciez w Genewie panuje kryzys - powiedzialem z trudem. - Moskwie zalezy, aby ta proba przebiegla bezblednie. -I sadzisz, ze przebiegnie? Nie ufalem juz wlasnemu glosowi i wybralem milczenie. Skinalem jedynie potakujaco glowa. Przez nieskonczenie dluga chwile Zworkin obserwowal mamrocacych cos technikow, po czym zapytal: -Czy nie wydaje ci sie dziwne, ze ten Amerykanin przybywa do nas dokladnie w momencie, gdy ma sie odbyc nasza proba laserowa? Skinalem znow glowa, utkwiwszy oczy w pustym punkcie przestrzeni, gdzie za chwile mialy sie spotkac: laserowy strumien i statek Sama. -Przed niespelna godzina otrzymalem interesujacy meldunek z Moskwy - mowil Zworkin. Nie mialem odwagi spojrzec mu w oczy, ale jego glos brzmial oschle i powaznie. -Chodza sluchy, ze rokowania w Genewie wpadly na diamentowa rafe - ciagnal. -Co takiego? - Obrocilem sie gwaltownie w jego strone. Stwierdzilem, ze nie jest to kpina. Zworkin wydawal sie byc rownie zmartwiony, jak ja. Nawet wiecej. Sprawial wrazenie przerazonego. Ton jego glosu, ktory przed chwila zabrzmial mi nuta sarkazmu, w rzeczywistosci odzwierciedlal przerazenie. -Rozumiesz, to jest jeszcze nie potwierdzona pogloska - rzekl. - Ale oni mowia, ze wywiad NATO dowiedzial sie, iz wytwarzamy w stanie niewazkosci czyste diamenty. Krysztaly diamentowe o takich rozmiarach, ze mozna z nich robic zwierciadla i okna w laserach najwyzszej mocy. Oni sie obawiaja, ze wyprzedzilismy ich znacznie w tej kluczowej dziedzinie techniki. W tej samej chwili z glosnika pokladowego dobiegl nas wesoly glos Sama. -Ejze, wy tam! Przyjaciele i sasiedzi! Tu wasza sluzba dostawcza. Prosto z Hollywood! Laserowe lustro znow wydalo lekki trzask, znow obrocilo sie niedostrzegalnie w przestrzeni. Potem jeszcze raz. Jeden z technikow "poplynal" ku pulpitowi, gdzie sie znajdowalem, i wcisnal jeden po drugim trzy duze czerwone wlaczniki pradu. Czynnosc ta sprawila, ze jego cialo za kazdym razem unosilo sie az pod sufit niewysokiego, na szczescie, laboratorium. Technik unosil sie i opadal niby pecherzyk powietrza zamkniety w szklanej rurce. Z sasiedniego segmentu stacji dobieglo nas niskie buczenie generatorow pradu. Czulem, jak od wibracji drza mi buty. Oczyma wyobrazni widzialem cienka zolta linie, ktora przedstawiala tor lotu zblizajacego sie do nas statku Sama. Wybiegala ku niej gruba czerwona linia - zabojczy strumien swiatla naszego lasera. -Mam dzis cos wiecej niz kasety - rozbudzal nasza ciekawosc Sam. - Udalo mi sie zdobyc naprawde fajne gry elektroniczne. Nie oderwiecie sie od nich. Mam tez najnowsze filmy sportowe i cale wiadro hamburgerow. Prawdziwa wolowina! Wystarczy je podgrzac w kuchence mikrofalowej. Bez porownania lepsze od tej soi, co ja bez przerwy wcinacie. Mam tez musztarde i ketchup... Rozgadal sie na dobre. "Dobrze, ze nasi lacznosciowcy potrafia zawsze wymazac jego monologi z naszych tasm, kontrolowanych przez osrodek na Ziemi - myslalem z ulga. - Zalatwienie czegos ze Zworkinem bylo zbyt klopotliwe..." Poprzez jego blazenska paplanine dochodzily do mych uszu trzaski przekaznikow laserowego lustra, niby trzaski zamkow karabinow plutonu egzekucyjnego, ladowanych jeden po drugim. Sam zblizal sie do nas zupelnie nieswiadomy tego, co go czekalo. Juz widzialem, jak jego statek eksploduje trafiony laserowym promieniem, a on sam wraz ze swymi kasetami i hamburgerami zmienia sie w ulamku sekundy w goraca kule krwawej pary. Wyciagnalem reke i wylaczylem glowny wylacznik na tablicy rozdzielczej, wyskakujac przy tym - podobnie jak technik przede mna - ku sufitowi laboratorium. Generatory zmienily ton na coraz to nizszy i w koncu zamilkly. Gdy po odbiciu sie glowa od sufitu osiadlem z powrotem obok pulpitu kontrolnego, zauwazylem ze Zworkin patrzy na mnie badawczo. Wiedzialem, ze bede musial sie przed nim tlumaczyc, ale musialem tak postapic. Nie moglem zabic Sama. Nie bylem w stanie zamordowac go z zimna krwia, bez wzgledu na to, co mnie teraz czekalo. -Dlaczego to zrobiles? - spytal Zworkin -Nie powinnismy przeprowadzac tej proby, gdy amerykanski szpieg jest tak blisko i wszystko widzi - odparlem chwytajac sie reka brzegu pulpitu, by odzyskac stabilnosc. Zerknal na mnie chytrze, po czym zawolal w strone dwoch oniemialych z wrazenia technikow: -Wynoscie sie stad! Obaj! Az dowodca rozkaze wam powrocic. Wzruszywszy ramionami i wymieniwszy sie spojrzeniami, dwoch mlodych ludzi opuscilo laboratorium. Zworkin zamknal za nimi klape i nachylajac sie rzucil na mnie pytajace spojrzenie. -Grigoriju Aleksandrowiczu - odezwal sie po chwili. - Musimy cos zrobic z tym Amerykaninem. Jesli kontrola naziemna dowie sie o nim... Jesli Moskwa zorientuje sie... -Mowiles cos o krysztalach diamentow - powiedzialem zmieniajac temat. - Czy sadzisz, ze imperialisci juz wiedza o naszych eksperymentach tu, na statku? -Oczywiscie, ze wiedza! A ten jankeski szpieg jest kluczem do calej sprawy. -Co powinnismy zrobic? Zworkin potarl podbrodek, ale nic nie powiedzial, a ja zlapalem sie na mysleniu o tym, ze jego tradzik zniknal bez sladu. Pozwolilismy wiec Samowi zlozyc jeszcze jedna wizyte w naszej stacji, a ja natychmiast poprosilem go do mej prywatnej przestrzeni zyciowej za przepierzeniem. -Ale puszki - rzekl lekcewazaco. - Widzialem wieksze trumny. Czy to jest wszystko, co robotniczy raj na ziemi moze dla was zrobic? -Tylko bez propagandy - szepnalem ostro. - I od dzis koniec z szantazem. Nie wrocisz tutaj juz nigdy i nie dostaniesz ode mnie wiecej diamentow. -Lodow tez nie? - Wydawal sie zupelnie nie zdawac sobie sprawy z powagi sytuacji. -Koniec ze wszystkim - powiedzialem, wysilajac sie, by moj szept brzmial tak groznie, jak tylko to bylo mozliwe. - To jest ostatnia twoja wizyta u nas. Wiecej ich nie bedzie. Sam usmiechnal sie z ubolewaniem i siegnal do kieszeni na biodrze swego kombinezonu. -Przeczytaj to - rzekl i wreczyl mi skrawek papieru; byly na nim dwie liczby, a kazda z nich szesciocyfrowa. -Pierwsza liczba to numer twojego prywatnego konta w Banku Bernenskim w Szwajcarii. -Obywatele radzieccy nie moga... -Druga liczba to kwota, we frankach szwajcarskich, jaka znajduje sie na twoim koncie - dokonczyl zignorowawszy moja obiekcje. -Powiedzialem ci, ze nie moge... - przerwalem i zerknalem znowu na druga z liczb. Nie bylem pewny, jaki jest kurs wymiany rubli na franki szwajcarskie, ale szesc cyfr to bylo zawsze szesc cyfr. Sam zasmial sie miekko. -Moi kumple w Nowym Jorku maja kumpli w Szwajcarii. W ten sposob otworzylem ci konto. Jest na nim polowa zysku ze sprzedazy tych kilku kamykow, ktore mi dales. -Nie wierze ci! Probujesz mnie przekupic! Wyraz ubolewania na jego twarzy stal sie jeszcze wyrazniejszy. -Nie badz frajerem, Greg. Trzy czwarte czlonkow waszego Politbiura ma konta w Szwajcarii. Czy nie zdajesz sobie sprawy, ze rokowania w Genewie utknely w martwym punkcie z powodu...? -Z powodu twojego raportu dla CIA, ze my tu produkujemy diamenty - syknalem. - Jestes szpiegiem. Przyznaj sie! Usmiechnal sie znowu i rozlozyl rece w gescie zupelnej bezradnosci. -Zgadza sie. Przekazalem pewne informacje do TSK. -Nie do CIA? Sam zamrugal powiekami. -Do CIA? Chyba zartujesz. A coz ja mam wspolnego z tymi kapusiami? Ja zalatwiam sprawy z TSK. -Tajna Sluzba Kontrwywiadu? -Alez skad! Z Towarzystwem Szlachetnych Kamieni. To kartel diamentowy. Nie slyszales o DeBeersie i innych facetach z tej branzy? Bylem zbyt zaskoczony jego slowami, zeby cos powiedziec, a tymczasem on ciagnal: -Kartel wiedzial, ze produkujecie diamenty w stanie niewazkosci. Jak moi kumple w Nowym Jorku zobaczyli kamienie, ktore mi dales, od razu zadzwonili do kumpli w Amsterdamie. -Miedzynarodowy Kartel Diamentowy... -No jasne, bracie - rzekl Sam. - Oni sie boja, ze wasze sztuczne diamenty moga zbic cene na ich rynku. -Ale przeciez kryzys w Genewie - mruknalem. Na twarzy Sama znow zagoscil usmiech. -Spor w Genewie toczy sie miedzy kartelem diamentowym a waszym rzadem. Nie ma nic wspolnego ani z wojnami gwiezdnymi, ani z "Czerwona tarcza". Oni o tym zapomnieli. Teraz rozmawiaja tylko o szmalu. -Nasi przywodcy nigdy by nie upadli tak nisko - powiedzialem nie mogac uwierzyc jego slowom. Sam uciszyl mnie swym usmiechem. -Wasi przywodcy targuja sie z kartelem, jak przekupki na rynku. Sekretarz generalny waszej partii rozmawia teraz wlasnie z szefami kartelu przez prywatne swiatlowodowe lacze telewizyjne. -Skad o tym wiesz? Siegnal do glebokiej kieszeni na posladku swego kombinezonu. -Z tego specjalnego nagrania wideo. To moj prezent dla ciebie. Chyba rozumiesz, ze nie mozna we wszystkim ufac tym facetom z Amsterdamu. - Usmiechnal sie po lobuzersku. Z trudnoscia lapalem oddech, a w glowie mi sie krecilo. Tymczasem on mowil. -Sluchaj, Greg. Wasi przywodcy niedlugo przystapia do kartelu diamentowego. Targuja sie tylko o cene. -Niemozliwe! -Trudno ci uwierzyc, ze dobrzy socjalisci pomagaja zlym kapitalistom kontrolowac po kryjomu cene diamentow? Ale to sie wlasnie dzieje, wiec pomoz mi. Gdy tylko porozumieja sie co do warunkow, konferencja w Genewie zaraz wystartuje z kopyta. -Lzesz! Nigdy nie uwierze twoim slowom! Sam wzruszyl ramionami i stuknal palcem w kasete. -Obejrzyj ten film, a zobaczysz, co dzieje sie w Genewie. Potem, jak sie wszystko uspokoi, ty i ja mozemy znow zaczac robic interesy. Pokrecilem przeczaco glowa. -Nie chcesz chyba oddac calego zysku tym facetom z kartelu - mowil. - Mozemy prowadzic wymiane na rozsadna skale. Dopoki nie bedziemy sie za bardzo rzucali w oczy, kartel nas nie zauwazy. Ale to bedzie i tak duza forsa, jak dla nas. -Nigdy w swiecie! - powiedzialem i wiedzialem, ze nie dam sie skusic. "Przystanie na jego prosby oznacza dzialanie na szkode mego narodu, mojego rzadu - myslalem oburzony. - Gdyby KGB dowiedzialo sie kiedys o tym..." Osobiscie wyprowadzilem Sama przez komore dokowania na zewnatrz. I nigdy wiecej nie zezwolilem mu na odwiedzenie naszej stacji, choc dopraszal sie tego i czarowal nas przez radio. Po kilku tygodniach zdal sobie wreszcie sprawe, ze nie zamierzam sie z nim wiecej zadawac. Ze jesli powiem "nigdy", to dotrzymuje slowa. -Okay, przyjaciele - powiedzial podczas swej ostatniej proby dogadania sie z nami. - Bede musial znalezc jakis inny sposob, zeby zarobic pierwszy milion. Trzymaj sie, Greg! Zycze sukcesow w proletariackim raju! W glosie starca zabrzmiala teskna nuta. Przerwal swa opowiesc, wydal z siebie dlugie swiszczace westchnienie i pogladzil sie po glowie reka pokryta watrobianymi plamami. Reporterka dawno zapomniala juz o chlodzie panujacym w ksiezycowej kopule. Pochyliwszy sie ku Prokowowi zapytala: -Czy to byl ostatni raz, gdy widzial pan Sama Gunna lub slyszal o nim? -Tak - odparl Rosjanin. - Pozbylem sie go na dobre. -Ale co sie potem stalo? Prokow skrzywil sie, jakby na wspomnienie czegos przykrego. -Co sie stalo? Wszystko rozegralo sie dokladnie tak, jak on przewidzial. Rokowania w Genewie zostaly wznowione, a Wschod i Zachod zawarly nowe porozumienie. Moja zaloga osiagnela cel swej misji: spedzilismy na orbicie pelne dwa lata, a potem wrocilismy na Ziemie. Zwiazek Radziecki zostal partnerem miedzynarodowego kartelu diamentowego. -A pan zapewne polecial na Marsa? - zauwazyla reporterka. Na pomarszczonej twarzy Prokowa pojawil sie wyraz niezadowolenia. -Nie polecialem. Nie mianowano mnie dowodca wyprawy na Marsa. Wprawdzie Zworkin nigdy mnie nie zadenuncjowal i nigdy nie przyznal sie do swych wlasnych kontaktow z Samem, ale jego raport na moj temat byl dostatecznie niszczacy, aby mnie wylaczono z planow wyprawy. Najblizej Marsa bylem podczas pobytu na stacji meteorologicznej na Antarktydzie. -Czy to wowczas sekretarz generalny waszej partii?... -Tak. Po odejsciu ze swego stanowiska osiedlil sie w Szwajcarii. Wciaz tam mieszka, kapitalistyczny milioner. -I nigdy wiecej nie prowadzil pan juz interesow z Samem? -Nigdy. Powiedzialem mu to i dotrzymalem slowa. -Czy taka krotka znajomosc wystarczyla, aby zrujnowac pana kariere? Prokow skinal w zamysleniu glowa. -A jednak to przeciez pan niejako utorowal droge ZSRR do kartelu diamentowego. To musi byc warte co roku setki milionow dla waszego rzadu. Prokow wydal z siebie tylko jedno gorzkie slowo: -Ba! -A co sie stalo z pana kontem w szwajcarskim banku? - indagowala go reporterka. - Z tym, ktore zalozyl panu Sam. Prokow powiodl reka wokol ksiezycowej kopuly. -A jak, wedlug pani, byloby mnie stac na przebywanie tutaj? -Sadzilam, ze pobyt w Osrodku im. Leonowa jest wolny od wszelkich... -Alez tak. Osrodek dla Emerytowanych Bohaterow Zwiazku Radzieckiego jest absolutnie wolny od oplat! Chyba ze sie chce dostac prawdziwa wolowine w befsztyku a la Strogonoff. Bo za to juz sie placi. Albo elektryczny koc na lozko. Albo czekolade. Pani wie, ze najlepsza jest wciaz czekolada ze Szwajcarii. -Chce pan powiedziec, ze to konto w Szwajcarii... -Raczej coroczne odsetki - rzekl Prokow. - Nie jest tego zbyt duzo, ale zawsze wystarczy, zeby pokryc rozne konieczne wydatki. Pieniadze wciaz leza na mym koncie i co roku usluzne szwajcarskie gnomy wysylaja mi procenty przez radiofon. W porownaniu z innymi, mieszkajacymi tu Bohaterami, jestem zamoznym czlowiekiem. Moge im nawet fundowac wodke. Reporterka z trudem stlumila smiech. -A wiec wklad bankowy Sama wciaz jest dla pana pomoca. Po tylu latach! Starzec siedzial przez chwile w bezruchu, po czym powoli skinal glowa. -Tak. Jest dla mnie pomoca - szepnal. - Nawet po jego smierci. A ja nigdy mu nie podziekowalem. - Jego glos zalamal sie. - Nigdy nie powiedzialem mu milego slowa. -Byl dosc trudny w obejsciu - powiedziala pocieszajaco reporterka. - Bardzo skomplikowana osobowosc. -Zlodziej - rzekl Prokow, ale jego glos zabrzmial tak miekko, jakby wypowiedzial blogoslawienstwo. - Szantazysta i lotrzyk. W jego oczach zablysly lzy. -Jak bardzo bym chcial, zeby tu byl! Znalem go tylko przez pare miesiecy. Przestraszyl mnie niemal na smierc i omal nie spowodowal wojny atomowej. Zdemoralizowal moja zaloge i pogrzebal moja szanse dowodzenia wyprawa na Marsa. Oszukal mnie i poslugiwal sie mna w sposob haniebny... Reporterka usmiechnela sie wspolczujaco. -Ale dzis po latach - ciagnal starzec - usmiecham sie na jego wspomnienie. Potrafil sprawic, ze zycie bylo barwne i ekscytujace. Och, jak bardzo mi go tu brak! Tlumaczyl Cezary Lipski Uciekaj! Wstep Mamy na ogol bardzo mylne wyobrazenie na temat wiezien. Okreslamy je mianem "kryminalnego systemu sprawiedliwosci", gdy w rzeczywistosci maja one niewiele wspolnego ze sprawiedliwoscia, a skazani zazwyczaj dopiero za murami wieziennymi staja sie ekspertami w dziedzinie metod przestepczych.Mozna by to zmienic na lepsze. Na przyklad mozna by budowac wiezienia innego rodzaju niz obecne i rekrutowac sluzbe wiezienna, ktora pomagalaby w resocjalizacji skazanych, w przywracaniu ich na lono spoleczenstwa. Oczywiscie nie kazdemu wiezniowi mozna w ten sposob pomoc. Niektorzy sa zupelnie straceni - antyspoleczne dusze na dlugo przedtem, zanim dostana sie do wiezienia. Inni to zawodowi przestepcy, ktorych zresocjalizowac moze tylko smierc. Wielu wiezniom mozna by jednak pomoc, gdybysmy zechcieli wylozyc pieniadza na wiezienia - i ich personel - nadajace sie do tego celu. Chociaz naszpikowane najnowsza technologia wiezienie, o jakim jest to opowiadanie, to jeszcze dzis fantazja, wiele urzadzen w nim opisanych mozna juz zbudowac. Trudniejsze byloby znalezienie takich ludzi, jak Joe Tenny. Wiem jednak, ze tacy istnieja, gdyz pierwowzorem postaci Joego byl moj dobry przyjaciel, niestety, zmarly przedwczesnie. Jest to rzadki typ czlowieka, ale jeszcze trudniej jest znalezc spoleczenstwo, ktore nie szczedziloby wydatkow i wysilkow, aby umozliwic wlasciwym kobietom i mezczyznom zrobienie z wiezien tego, czym byc powinny, a wiec miejsc naprawy moralnej tych przestepcow, ktorych naprawic mozna. I Drzwi zamknely sie za nim.Danny Romano stal w srodku niewielkiego pokoju, a kazdy jego nerw napiety byl jak struna. Czekal na odglos przekrecanego w zamku klucza, ale nic nie macilo ciszy. Cicho jak kot powrocil na palcach do drzwi i lekko nacisnal klamke. Ustapila. Drzwi nie byly zamkniete. Danny uchylil drzwi i zerknal na korytarz. Byl pusty. Straznicy, ktorzy go przyprowadzili, znikli. Zadnych odglosow, zadnych krokow. W glebi korytarza, wysoko pod sufitem, bylo widac kamere telewizyjna, a tuz obok jej obiektywu palilo sie czerwone swiatelko. -Nie daj sie im zrobic w konia - rzekl do siebie. - To jest kryminal. Danny rozejrzal sie po pokoju. Bylo w nim tylko jedno lozko. Na golym materacu lezaly ulozone w stosik: ubranie, posciel, reczniki i przybory toaletowe. Przy "nogach" lozka wmontowany byl w sciane niewielki ekran telewizyjny. W drugim koncu pokoju stalo biurko, pusta szafa biblioteczna i dwa drewniane krzesla z twardymi oparciami. Sciany mienily sie milym blekitem. -To nie moze byc cela... w kazdym razie nie dla mnie. Musieli sie pomylic. Danny wiedzial, ze w celi o takich rozmiarach umieszcza sie zawsze czterech wiezniow. Niekiedy nawet szesciu. Najdziwniejsze jednak bylo co innego - zapach, jaki tu panowal. Pokoj pachnial czystoscia. Przez uchylone okno wpadalo do srodka swieze powietrze. A w oknie nie bylo zadnych krat. Danny sprobowal sobie przypomniec, w ilu celach wieziennych odbywal kare. W osmiu? Moze w dziesieciu? Wszystkie cuchnely, jak wysypiska smieci. Podszedl do lezacego na lozku ubrania. Spodnie! Prawdziwe sztruksowe spodnie. Koszule sportowe. A jakie kolory! Niebieskie, brazowe, bezowe. Zrzucil szary kombinezon, ktory mial na sobie, i przymierzyl jasnoniebieska koszule, potem ciemnobrazowe spodnie. Pasowaly na niego, jak ulal. Nigdy dotad nie zadano sobie tyle trudu, by dobrac mu ubranie wiezienne, pasujace do jego zylastej, filigranowej figury. Potem skierowal sie w strone okna i wyjrzal na zewnatrz. Wygladalo na to, ze znajduje sie na piatym lub szostym pietrze. Teren wokol budynku zaczynal juz zielenic sie wraz z pierwszym tchnieniem wczesnej wiosny. Ale w cieniu, rzucanym przez inne budynki, widac bylo jeszcze tu i owdzie resztki sniegu. Budynkow bylo razem dwanascie. Wszystkie duze, prostokatne i wygladajace na nowe. Kazdy mial dziewiec pieter, choc nieco dalej widac tez bylo pare mniejszych. Nad jednym z nich wznosil sie wysoki komin. Budynki byly rozmieszczone wokol rozleglej murawy, przecietej siecia wybetonowanych drozek, z rzadka obsadzonych mlodymi drzewkami. Drzewka zaczynaly juz puszczac paki. -Nie ma parkanu - powiedzial znow do siebie Danny. W zadnym z okien zakladu nie bylo krat. Odniosl wrazenie, ze wchodzono do budynkow i wychodzono z nich calkiem swobodnie. Zadnych straznikow? Zadnych zamkow w drzwiach? Za najdalszym z budynkow byl teren zadrzewiony. Gdy go tu wieziono dzis rano, zauwazyl, ze za owym laskiem przebiega autostrada prowadzaca do miasta. Do jego Laurie. Usmiechnal sie. W uszach zabrzmialy mu raz jeszcze niezbyt zrozumiale slowa sedziego: "Czas odbywania kary nieokreslony". Adwokat wyjasnil mu, ze pozostanie w wiezieniu tak dlugo, jak oni beda chcieli. Moze rok, moze dziesiec lat. A moze piecdziesiat... -Juz dzis mnie tu nie bedzie - zasmial sie. Lekkie pukanie do drzwi sprawilo, ze az podskoczyl. "Ktos mnie podsluchal" - przebieglo mu przez mysl. Pukanie powtorzylo sie, tym razem juz glosniejsze. -Mozna wejsc? - zabrzmial dzwieczny, meski glos. -Taa... Drzwi otworzyly sie. -Chcialbym porozmawiac z toba i zapoznac cie z roznymi sprawami. Nazywam sie Joe Tenny. Danny zauwazyl, ze Joe musi miec co najmniej czterdziesci lat. Byl przysadzisty i budzil swym wygladem respekt, ale usmiechal sie. Mial szeroka twarz, a jego proste ciemne wlosy byly zaczesane do gory. Byl o glowe wyzszy od Danny'ego i trzy razy szerszy. Marynarka jego garnituru wygladala na nieco za ciasna w piersiach. Koszule mial rozpieta pod szyja, a krawat opuszczony na dol. "Pewnie glina - pomyslal Danny. - A moze straznik. Ale dlaczego nie nosi munduru?" Joe Tenny wyciagnal swa duza reke. Danny ani drgnal. -Sluchaj, chlopcze - rzekl Tenny. - Zanosi sie na to, ze bedziemy tu dlugo razem. Moglibysmy sie zaprzyjaznic. -Mam wlasnych przyjaciol - odparl Danny. - Na zewnatrz tego ula. Brwi Tenny'ego uniosly sie nieco, a kaciki ust opadly, tak jakby chcial powiedziec: "Kogo chcesz nabrac, cwaniaczku?" Glosno jednak rzekl: -W porzadku. Rob, jak uwazasz. Tu mozesz byc albo twardy, albo miekki. - Siegnal po krzeslo i przysunal je blisko lozka. -Jak dlugo bede tu siedzial? - spytal Danny. -To zalezy od ciebie. Ale przynajmniej pare lat. - Joe odwrocil krzeslo o sto osiemdziesiat stopni i usiadlszy na nim okrakiem, oparl brode o jego oparcie. W odpowiedzi Danny jednym ruchem reki zmiotl z lozka na podloge stosik bielizny i toaletowych drobiazgow, po czym calym cialem rzucil sie na materac. Sprezyny zajeczaly. Joe spojrzal nan gniewnie, ale zaraz na jego twarzy zagoscil usmiech. -Wiem, o czym pomyslales - rzekl. - Zdaje ci sie, ze dwa lata w tym zakladzie wystarcza, abys sie wykonczyl, wiec chcesz wykorzystac pierwsza szanse, jaka ci sie nadarzy. Lepiej zapomnij o tym. Stad nie da sie zwiac. Wbrew samemu sobie Danny usmiechnal sie. -Rozumiem, o co ci chodzi... - Tenny odwzajemnil mu sie usmiechem. - Zauwazyles, ze nasz Osrodek wyglada bardziej na studenckie miasteczko niz na wiezienie. Ale wierz mi, Alcatraz to byla betka w porownaniu z tym miejscem. Nie mamy tu wielu straznikow ani parkanow, ale mamy kamery telewizyjne, alarmy laserowe i SPESK-a. -Jakiego SPESK-a? - spytal Danny. Joe glosno zawolal: -SPESK powiedz: "Hello!" Telewizyjny ekran na scianie zajasnial, a rownoczesnie odezwal sie spokojny, obojetny glos: -DZIEN DOBRY, DOKTORZE TENNY. DZIEN DOBRY, PANIE ROMANO. WITAMY W MLODZIEZOWYM OSRODKU ZDROWIA. Danny oslupial z wrazenia. Czy ktos mowil przez telewizor? Aparat nie tylko pokazywal na ekranie slowa, ktore slyszal, ale rowniez je wymawial, wiersz za wierszem. Tekst przesuwal sie jednak za szybko, aby Danny mogl nadazyc z czytaniem. I ten caly SPESK - kimkolwiek byl - nazwal Joego Tenny'ego doktorem. -Dzien dobry SPESK - powiedzial Tenny, zwracajac sie do ekranu. - Jak ida dzisiaj sprawy? -WSZYSTKIE SYSTEMY FUNKCJONUJA NORMALNIE, DOKTORZE. W NOCY PRZEPALILA SIE SWIETLOWKA W KORYTARZU NUMER SZESC W DZIEWIATYM BUDYNKU. ZAWIADOMILEM O TYM EKIPE KONSERWATORSKA. WYMIENIA LAMPE PRZED POLUDNIEM. TRWAJA PORANNE LEKCJE. FREKWENCJA JEST... -Dosc, omin szczegoly. - Joe zwrocil sie znow twarza do Danny'ego. - Gdybym mu pozwolil, zlozylby raport o kazdym patyku i kazdym kamieniu na terenie Osrodka. -Kto to jest? - spytal Danny. -Nalezaloby raczej zapytac "co", a nie "kto". Bo to jest komputer, Specjalny System Komputerowy. Jesli wezmiesz litery "s", "p", "e" ze slowa "specjalny", a "s" i "k" z "system komputerowy" i polaczysz razem te litery, otrzymasz SPESK. On kieruje niemal wszystkim w Osrodku. Wszystko widzi i wszystko wie. I nigdy nie spi. -Niezla rzecz - rzekl Danny, starajac sie, by jego glos zabrzmial mozliwie twardo. Joe odwrocil sie ponownie w strone ekranu, ktory wciaz sie jarzyl. -SPESK, daj mi prosze dossier Danny'ego Romano - rzekl. Odpowiedz nadeszla bez chwili zwloki. -DANIEL FRANCIS ROMANO. WIEK: SZESNASCIE LAT. WZROST: STO PIECDZIESIAT CENTYMETROW. WAGA: PIECDZIESIAT JEDEN KILOGRAMOW. SKAZANY NA POBYT O NIEOKRESLONYM CZASIE TRWANIA W MLODZIEZOWYM OSRODKU ZDROWIA. UZNANY WINNYM USILOWANIA MORDERSTWA, UDZIALU W ROZRUCHACH ULICZNYCH, GRABIEZY, ATAKU NA FUNKCJONARIUSZA POLICJI PRZY UZYCIU SMIERCIONOSNEGO NARZEDZIA, OPIERANIA SIE POJMANIU. WCZESNIEJ KARANY ZA DROBNE KRADZIEZE, KRADZIEZ SAMOCHODU, NAPAD I POBICIE, OPIERANIE SIE POJMANIU, WANDALIZM. SPEDZIL SZESC MIESIECY W WIEZIENIU STANOWYM DLA CHLOPCOW. UCIEKL I ZOSTAL PONOWNIE POJMANY. -Wystarczy - rzekl Joe i zerknal na Danny'ego. - Niezbyt ladne opowiadanko, co? -No i co z tego? -To z tego, ze tu jestes. -Ale co to wlasciwie jest? - nastroszyl sie Danny. - Dlaczego nie jestem w normalnym wiezieniu? Joe milczal przez chwile, potem rzeki: -To jest cos zupelnie nowego. Ten Osrodek zostal stworzony dla dzieciakow takich jak ty. Dzieciakow, ktore albo kogos zabija, albo same zgina, jesli ich nie zmienimy. Moim zadaniem jest pomoc ci w takiej zmianie. Sadzimy, ze mozesz wyprostowac swa droge. Nie ma potrzeby, abys spedzal reszte zycia w jakichs opalach i w wiezieniu. Ale musisz nam pozwolic, bysmy ci pomogli. I musisz sam sobie pomoc. -Jak... jak dlugo bede musial tu siedziec? Twarz Tenny'ego przybrala ponury wyraz. -Juz ci powiedzialem, ze przynajmniej dwa lata. Ale to naprawde zalezy od ciebie. Bedziesz tu tak dlugo, jak dlugo bedzie trzeba. Jesli sie nie zmienisz, posiedzisz dlugo. To takie proste. II Joe Tenny zamienil sie teraz w przewodnika. Przy pomocy SPESK-a i ekranu telewizyjnego w scianie zapoznal Danny'ego z planem Osrodka, zwracajac uwage na usytuowanie roznych budynkow. Pokazal mu, gdzie sa klasy, stolowka, sala gimnastyczna, sklepy i pokoje gier.Jednakze Danny ani nic nie widzial, ani nic nie slyszal. Myslami wciaz wracal do jednego zdania Tenny'ego: "Jak dlugo bedzie trzeba. Jesli sie nie zmienisz, posiedzisz dlugo." Mieli zamiar trzymac go tu do konca zycia. Danny wiedzial o tym. Tenny byl klamca. Oni wszyscy byli klamcami. Jak ta wredna pracownica socjalna, gdy jeszcze byl dzieckiem. Powiedziala mu, ze go posylaja do szkoly specjalnej. "To dla twego dobra, Danielu" - przekonywala go. Wszystko mialo byc wspaniale. Jakas szkola. A okazalo sie, ze nie bylo ani nauczyciela, ani ksiazek... tylko straznicy, ktorzy bili pasem, kiedy im sie podobalo. "Jesli sie nie zmienisz, posiedzisz dlugo." W co mialby sie zmienic? A moze chodzi o to, zeby zaczal pracowac? Ale jak? Gdzie? Kto zatrudni szesnastoletniego wloczege, ktory pol zycia spedzil w wiezieniach? -Przydzielilismy ci dobry pokoj - powiedzial Joe wstajac nagle z krzesla. - Stolowka jest w budynku obok. Danny powrocil mysla do swiata, ktory go otaczal. -No, chodz! Zaraz bedzie obiad. - Joe mrugnal don przyjaznie. Poszedl za Tennym korytarzem do windy, po czym zjechali na parter. Danny zauwazyl, ze ktos wyskrobal swe inicjaly na wewnetrznej stronie metalowych drzwi windy, a ktos inny zadal sobie wiele trudu, aby wymazac napis. Ledwo go bylo widac. Wyszli z budynku przez szklane wahadlowe drzwi i wybetonowana drozka udali sie do sasiedniego gmachu, gdzie miescila sie stolowka. Na dworze bylo dosc chlodno i Danny dostal lekkich dreszczy. Tenny maszerowal dziarsko, jakby sie dokads spieszyl. Do stolowki zdazaly z roznych zakatkow Osrodka grupy chlopcow - po dwoch, po trzech, po szesciu czy nawet osmiu w grupie. Rozmawiali, zartowali, baraszkowali po murawie. Jednakze umysl Danny'ego wciaz pracowal intensywnie. "Nie moge tu zostac - myslal zdesperowany. - Nie moge zostawic Laurie samej. Zaraz ktos mi ja poderwie. Kiedy stad wyjde, nie bedzie mnie nawet pamietala. Trzeba zwiewac, i to szybko!" Joe pchnal szklane drzwi budynku stolowki. W srodku bylo cieplo i gwarno. Czuc bylo mila won roznych potraw. -DOKTOR TENNY! - rozleglo sie nagle z glosnika. W pierwszej chwili Danny pomyslal, ze to SPESK, ale glos byl tym razem silniejszy i brzmial nieco inaczej. Slychac bylo lekki poglos. -DOKTOR TENNY PROSZONY JEST DO BUDYNKU ADMINISTRACJI - odezwal sie znow glosnik -Wyglada na to, ze zostane dzis bez obiadu - rzekl Joe, zerkajac w strone glosnika zainstalowanego w boazerii sufitu. Danny zauwazyl, ze obok glosnika znajdowala sie kamera telewizyjna, a jej czerwone, nieruchome oko sledzilo ich. -Najedz sie dobrze, Danny. - Joe poklepal go po ramieniu. - Reszta dnia nalezy do ciebie. Rozejrzyj sie po Osrodku. Moze sie z kims zaprzyjaznisz. SPESK obudzi cie jutro o wlasciwej porze i powie ci, do ktorej klasy bedziesz uczeszczal. Do jutra! Joe pomachal Danny'emu swa grubokoscista reka, skierowal sie w strone szklanych drzwi i wyszedl na zewnatrz. Danny odprowadzil go wzrokiem. W chwile pozniej do holu, gdzie stal, weszla grupa szesciu chlopcow. Smiejac sie i zartujac skierowali sie w strone drzwi do stolowki. Zaden z nich nie powiedzial "Hello!" Wydawali sie w ogole go nie dostrzegac. Danny obrocil sie i poszedl za nimi. Za zalomem holu byly duze podwojne drzwi. Staly szeroko otwarte i prowadzily do stolowki. W srodku bylo rojno i gwarno od glosow co najmniej stu chlopcow. Stali w kolejce, machali rekami do kolegow w drugim koncu sali, spieszyli ku stolom z tacami parujacego jadla, rozmawiali, smiali sie, jedli. Poruszali sie z zupelna swoboda i wydawali sie mowic tak glosno, jak na to pozwalaly im pluca. Stoly byly male, cztero - lub szescioosobowe, tak iz w kilku miejscach chlopcy zestawili po kilka razem, aby bylo miejsce dla wiekszych grup. Danny przypomnial sobie jadalnie w wiezieniu stanowym. Trzeba bylo maszerowac w jednym rzedzie i spozywac posilek przy dlugich metalowych stolach, tak starych, ze zeszla z nich cala farba, a samo drewno bylo popekane i pokryte inicjalami kilku pokolen mlodych wiezniow. Natomiast ta stolowka byla jak spod igly. Sciany, stoly i podlogi swiecily sie od swiezo polozonej farby, metalu i plastiku. Cala jedna sciana byla wykonana ze szkla, tak iz bylo widac przez nia znajdujaca sie na zewnatrz murawe i kilka mlodych drzewek. Zajal miejsce przy koncu kolejki po jadlo. Chlopcy przesuwali sie do przodu szybko, choc niektorzy rozmawiali i baraszkowali. Wkrotce Danny odchodzil juz od lady z taca oraz kompletem sztuccow. Wszystko bylo z plastiku. Zaskoczylo go, ze za lada nie ma nikogo. Dystrybucja potraw odbywala sie automatycznie. Chlopcy brali miske zupy albo kanapke, albo naczynie z metalowej folii, w ktorym miescil sie caly goracy obiad. Gdy tylko ktos wzial cos z okienka w scianie, natychmiast pojawial sie w nim nowy, taki sam artykul. -Ty pewnie jestes nowy? Danny obejrzal sie i zobaczyl wysokiego chlopca o plowych wlosach i z krotkim, pokrytym piegami nosem. -Nazywam sie Alan Peterson. Nie mow mi swojego nazwiska. Ciekawe, czy sobie przypomne. SPESK pokazal dzis rano zdjecia wszystkich nowych facetow. Ty jestes... Danny jakis tam. Mam racje? -Danny Romano. Alan usmiechnal sie -Widzisz? Zgadlem. Prawie. -Aha. - Danny wyciagnal reke po kanapke i jablko. Jedynymi napojami, jakie widzial w gablocie, byly mleko i czekolada. Wybral czekolade. Odchodzac od okienka, Danny rozejrzal sie za wolnym stolem. -Chodz tutaj - zaprosil go Alan. - Posadze cie razem z paroma chlopakami. Musicie sie zaprzyjaznic. Poprowadzil Danny'ego w strone szescioosobowego stolu. Trzy miejsca przy nim byly juz zajete. Nagle Danny zatrzymal sie. -Nie siadam tutaj - rzekl. -Dlaczego? Danny wskazal ruchem glowy jednego z chlopcow przy stole. -Bo ja nie jadam z czarnuchami, jasne? III Alan popatrzyl na Danny'ego w jakis dziwny sposob. Jakby z uraza.-W porzadku - powiedzial. - Poszukaj sobie sam przyjaciol. Odszedl zostawiajac Danny'ego z taca w rekach i usiadl przy stole. Za chwile usadowil sie obok niego jakis inny Murzyn. Danny znalazl niewielki wolny stol i usiadl sam, odwrociwszy sie plecami do kolejki po obiad. Przed oczyma mial teraz szklana sciane i to, co sie za nia rozciagalo. Jadl szybko i przez caly czas intensywnie myslal. "Nie ma ani chwili do stracenia. Trzeba sie przejsc dookola, zobaczyc, jak duzy jest ten ul i czy bedzie trudno stad zwiac." Wstal od stolu i ruszyl w strone wyjscia, lecz w tej chwili dal sie slyszec glos SPESK-a. -JESLI SKONCZYLES JESC, WRZUC TACE DO POJEMNIKA NA BRUDNE NACZYNIA. DZIEKUJE. Danny zerknal na sufit, po czym obejrzal sie i zobaczyl dwoch chlopcow niosacych tace w strone pojemnika. Wzruszywszy ramionami, powrocil do stolu, wzial swoja tace i rowniez wrzucil ja do pojemnika. "Cholerny SPESK - pomyslal z gniewem i znow spojrzal na sufit. - Widzi wszystko." Na dworze mimo popoludniowej pory bylo wciaz chlodno. Slonce wprawdzie swiecilo jasno, ale slabo grzalo. Danny przypomnial sobie, ze wsrod odziezy, ktora zastal na lozku w swym pokoju, byla tez wiatrowka. Nie chcialo mu sie jednak isc po nia, wiec wlozywszy rece gleboko do kieszeni, ruszyl w strone drzew okalajacych Osrodek. Ledwie uszedl kilkadziesiat krokow, gdy za jego plecami rozlegl sie miekki glos: -Nie lubisz jadac z czarnymi, chudzielcu. Danny odwrocil sie i zobaczyl dwoch Murzynow. Stali i usmiechali sie, ale nie byly to usmiechy przyjazni. Odniosl wrazenie, ze byli to ci sami chlopcy, ktorzy siedzieli przy jednym stole z Alanem. Przez chwile mierzyli sie wzrokiem. Na drozkach, ktore przecinaly murawe, bylo widac innych chlopcow - czarnych i bialych, ale znajdowali sie oni dosc daleko od nich. Danny poczul, jak wzbiera w nim gniew, i zacisnal piesci w kieszeniach spodni. Jeden z Murzynow byl jego wzrostu i mniej wiecej tej samej tuszy. Moze nieco ciezszy. Drugi byl wysoki i szczuply, jakby stworzony do gry w koszykowke. Mial senne oczy i wyraz znudzenia na twarzy. -Czy to prawda, chudzielcu? - spytal wysoki chlopiec. - Naprawde nie chcesz z nami jadac? Danny rzucil mu przeklenstwo. -No, no, taki jezyk - zauwazyl drugi z chlopcow. - Ten gosc jest naprawde grubianski. Twardy, jak kamien. -Aha... jak kamien na zebach. Obaj wybuchneli smiechem. Danny nic nie odpowiedzial. -Sluchaj, mikrusie - rzekl wysoki Murzyn, powoli cedzac slowa. Bedziesz mial problem. Wytypowali cie do walki z Laceyem, tutaj w Osrodku. Pierwszego dnia nastepnego miesiaca. Lacey skinal glowa i wyszczerzyl w usmiechu zeby. -Nie masz duzo czasu, biala myszko - rzekl. - Zasuwaj do sali gimnastycznej i bierz sie do roboty, jak chcesz wytrwac choc do polowy rundy. -Aha - dodal jego wysoki kolega. - A na wypadek, gdybys nie wiedzial, chcialem ci powiedziec, ze Lacey jest mistrzem wagi lekkiej tego Osrodka. I nie bedzie sie z toba bawil na tym ringu. Kapujesz? Obaj odeszli tak szybko i cicho, jak sie obok niego zjawili. Danny stal przez chwile w miejscu, trzesac sie z gniewu. Byl tak rozwscieczony, ze zaczelo go az bolec w piersiach. Chlopcy, ktorzy krecili sie dookola, jeli sie powoli rozchodzic do swych budynkow. Jeden z nich podszedl wszakze do Danny'ego. -Jestem Ralph Malzone. Widzialem, co ci zrobily te czarnuchy. Ralph byl wyrostkiem o duzej rudej glowie, wysokim i dobrze zbudowanym, jak zawodowy gracz w rugby. Jego twarz byla owalna i miesista, a male oczka patrzyly zezem. Niewielkie polokragle uszy przylegaly mu scisle do glowy. Wygladalo, jakby mial skore na ciele napieta do ostatnich granic, tak iz dodatkowy kilogram wagi spowoduje jej pekniecie. Mimo to nie sprawial wrazenia otylego. Wygladal na osobnika twardego i zahartowanego. Danny popatrzyl na niego. -Nie moglem nawet zrozumiec polowy tego, co mowili. -Ja ich rozumialem - odparl Ralph. - Ty chyba jestes nowy, co? Bo tutaj co miesiac jest mecz bokserski. Wystawili cie, zebys walczyl z Laceyem. To mistrz wagi lekkiej. Jak nie staniesz do walki, wszyscy pomysla, ze z ciebie tchorz. Danny nie odpowiedzial. Stal i sluchal, czujac chlod przy kazdym podmuchu wiatru. -Lacey jest szybki - mowil Ralph. - Bije mocno, jak na takiego mikrusa. -Juz sie trzese ze strachu - powiedzial Danny. Ralph rozesmial sie. -Jestes w porzadku. Sluchaj, pomoge ci w treningu. Wiem duzo o boksie. -Z jakiej racji mialbys mi pomagac? Twarz Ralpha przybrala zlowrogi wyraz. -Nie lubie patrzec, jak czarnuchy naigrawaja sie z bialych. I chcialbym, zeby ktos dal nauczke Laceyowi. Trzeba mu dac niezly wycisk. Ale oni nie pozwalaja mi z nim walczyc. Jestem za ciezki. -Po co czekac do pierwszego? - spytal Danny z usmiechem. - Spusc mu lanie w jakims kacie. -Chcialbym. I to jak! - wykrzyknal Ralph. - Ale to nie takie latwe. Za duzo tu wszedzie kamer telewizyjnych. Odskoczysz troche w bok i juz cie maja... Ale to jest dobry pomysl. Chlopie! Nie wiesz, z jaka checia roztarlbym ten okruszek. -Okay. - Danny skinal glowa. - Do zobaczenia ktoregos dnia w sali gimnastycznej. -Dobra. Rozejrze sie za toba. IV Ralph oddalil sie w strone budynkow szkolnych, zas Danny znow ruszyl ku laskowi.Wsrod drzew bylo jeszcze zimniej niz na otwartej przestrzeni. Ich nagie konary wydawaly sie zatrzymywac niemal cale cieplo slonca. Niebo z wolna zmienialo barwe na mlecznoszara. Ziemia pod nogami Danny'ego byla sliska i wilgotna od topniejacego sniegu i zgnilych zeszlorocznych lisci. Z wolna wszystko zaczelo Danny'ego denerwowac - panujace w lasku zimno, sam lasek i caly swiat z wyjatkiem kilku ulic miasta, gdzie mieszkal, i chlopcow, z ktorymi tam wzrastal. To byly jedyne osoby na swiecie, ktorym mogl ufac. Doroslym nigdy by juz nie zaufal. Ani nauczycielom, ani glinom, sedziom, adwokatom czy straznikom wieziennym. Ani Tenny'emu czy nawet nowemu koledze Ralphowi. Tylko swoim kumplom, ktorych naprawde znal. No i Laurie. Musi co predzej wrocic do Laurie. Stopy mu zmarzly i przemokly, a w piersiach czul coraz silniejszy ucisk, tak iz oddychal z trudem. Wkrotce jego piers stala sie zbyt ciezka, by ja nosic. Wiedzial, ze powinien teraz przystanac i poczekac, az jego oddech wroci do normy, a mimo to szedl przed siebie przez las, wypuszczajac co chwila z ust jasne obloczki pary. Wtem zdal sobie sprawe, ze dalej nie przejdzie. Droge zamykala mu trzyipolmetrowej wysokosci siatka z drutu. A po jej drugiej stronie przebiegala autostrada; barwny swiat pelen smigajacych samochodow i wielkich TIR-ow, ktore ze zgrzytem zmienialy biegi, wjezdzajac na pobliski pagorek. Danny przystanal na skraju lasku, kilka metrow od ogrodzenia. W odleglosci dwu godzin jazdy byl dom. A w nim Laurie. Oparl sie plecami o drzewo i oddychal ciezko, czujac przez cienka koszule, jak nierowna kora wpija mu sie w cialo. Zaczal sie wsluchiwac w swoj swiszczacy oddech. "Jestem jak staruch - pomyslal gniewnie - jak glupi staruch." Gdy jego oddech wrocil do normy, ruszyl znow w droge, ale teraz juz wzdluz ogrodzenia. Szedl miedzy drzewami, aby nie zostac zbyt latwo zauwazonym. Nigdzie nie bylo straznikow. Ogrodzenie stanowila regularna siatka, taka, na jaka potrafil sie juz wspinac, gdy byl pierwszakiem. U gory nie byla nawet zwienczona drutem kolczastym. I nie bylo w poblizu nikogo, kto by go sledzil. Mogl teraz wspiac sie na ogrodzenie i autostopem dostac sie do miasta. Nie mial nawet na sobie wieziennego ubrania. Danny usmiechnal sie do siebie. Na co jeszcze czekac? Skierowal sie w strone ogrodzenia. I wtedy dobiegl go glos: -Stoj, Danny! Zatrzymaj sie, gdzie jestes! V Danny odwrocil sie gwaltownie. Miedzy drzewami stal Joe Tenny i usmiechal sie do niego przyjaznie.-Nawet nie probowales sprawdzic, czy ta siatka nie jest podlaczona do napiecia dziesieciu tysiecy woltow - rzekl. Danny odruchowo otworzyl usta i cofnal sie o krok od plotu. Joe minal go i dotknal reka drutu. -Spokojnie, nie jest pod napieciem. Nie chcielibysmy, aby komus stala sie krzywda. Danny znow poczul, ze piers sciska mu jakas obrecz. Bylo mu przez chwile tak trudno oddychac, ze slowa wiezly mu w gardle. -Jak... Jak pan... wiedzial? -Powiedzialem ci, ze z tego Osrodka nie mozna uciec. SPESK obserwowal cie przez caly czas. Przekroczyles co najmniej osiem linii alarmowych. Oczywiscie nie mogles ich widziec. Ale one sa. SPESK zaalarmowal mnie, gdy zaglebiles sie w las. Przybieglem tutaj, by cie powstrzymac. "On jest duzy, ale stary - pomyslal Danny. - A do tego tlusty. Dam mu tak, ze sie przewroci i przeskocze przez plot." -No, to wracamy - rzekl Joe. Danny naprezyl sie, by go kopnac z calej sily ponizej pasa, lecz kopniak nie osiagnal swego celu. Natomiast on sam poczul, ze cos podcielo mu nogi. Przed oczami mignela mu autostrada, potem obloki na niebie i runal twarza na mokra trawe. Prawie go zamroczylo. -Nie probuj takich sztuczek, dziecko - dobiegl go z gory glos Joego. - Jestes za maly, a ja jestem za dobrym zapasnikiem. Musisz wiedziec, ze jestem po czesci Turkiem. Danny usilowal wstac. Najpierw sprobowal podciagnac kolana pod cialo, a potem odepchnac sie od ziemi, ale nie mogl ani zlapac oddechu, ani powiedziec slowa. Przed oczyma mial czern, a w nozdrzach won mokrych lisci. Dusil sie... Otworzyl oczy i zobaczyl przed soba zielona zaslone. Zamrugal oczami i powoli zdal sobie sprawe, ze jest w szpitalu na lozku w pozycji niemal siedzacej. Obok niego z zatroskana mina siedzial Joe Tenny. -Dobrze sie czujesz? - zapytal. Danny skinal glowa. -Aha... Chyba tak... -Przestraszyles mnie! Myslalem, ze naprawde zrobilem ci krzywde tym przerzutem. Ale lekarz mowi, ze to jest astma. Dawno ja masz? -Co takiego? Joe przysunal sie z krzeslem blizej lozka. -Astma. Od dawna masz trudnosci z oddychaniem? Danny nabral powietrza gleboko w pluca. W piersiach wszystko bylo teraz w porzadku. Wprost doskonale. Nigdy nie czul sie tak dobrze. -To przychodzi i odchodzi - powiedzial. - Atakuje mnie, gdy ciezko pracuje albo biegne. W roznych takich chwilach. -Ale zadne badania tego nie wykazaly - mruknal Joe. - Ile miales lat, jak dostales pierwszego ataku? -Nie wiem. A jakie to ma znaczenie? -Ile miales lat? - powtorzyl Joe. Jego glos nie byl glosniejszy, ale co najmniej dziesiec razy silniejszy niz przed chwila. Danny uciekl wzrokiem od jego badawczego spojrzenia. -Piec, a moze szesc. - Nagle cos sobie przypomnial. - Pamietam, to bylo w roku, kiedy umarl ojciec. Joe chrzaknal. -W porzadku. Lekarze musza to wiedziec. -Myslalem, ze pan jest lekarzem - zdziwil sie Danny, obracajac sie znow twarza do niego. -Jestem doktorem, ale nie medycyny - rzekl z usmiechem. - Doktorem nauk technicznych. Przez dlugie lata bylem nauczycielem. -Och... -Nie masz dobrego zdania o nauczycielach, prawda? No coz, nie winie cie za to. - Joe wstal z krzesla. Danny rozejrzal sie dookola. Jego lozko bylo z trzech stron zasloniete zielona zaslona. Oparcie lozka od strony glowy stykalo sie ze sciana. -Gdzie jestem? - spytal. - Jak dlugo tu jestem? -W szpitalu naszego Osrodka. Jestes tu okolo szesciu godzin. W tej chwili jest juz po kolacji. -Wyliczylem sobie, ze teraz bylbym juz w domu - mruknal Danny. Joe spojrzal na niego powaznie. -Miales burzliwy pierwszy dzien. Ale sam do tego doprowadziles. Sluchaj, moglbym ci wiele powiedziec o tym Osrodku, ale mysle, ze bedzie lepiej, jak dowiesz sie tego sam. Teraz chcialbym, zebys zrozumial jedno: tutaj masz to, na co sobie zasluzysz. Zrozumiales? Po raz pierwszy w zyciu dostaniesz dokladnie tyle, na ile zapracujesz. Danny nastroszyl sie. -To dziala w dwie strony - ciagnal Joe. - Jesli bedziesz rozrabial, narobisz sobie klopotow. Jesli popracujesz ciezko, zapracujesz sobie na wyjscie stad. Tylko ty sam mozesz otworzyc drzwi tego Osrodka i wyjsc. Zalezy to tylko od ciebie. -No pewnie. -Jest tak, jak mowie. Wiem, ze mi jeszcze nie wierzysz, ale mozesz mi zaufac. Z czasem rowniez mi uwierzysz. Nie ufaj nikomu, kto sie przyczynil do tego, ze sie tu znalazles. -Jestem tu, bo o malo nie zabilem brzuchatego gliny w rozrobie, ktora rozpoczelo paru czarnuchow! -Nieprawda! Jestes tutaj, bo personel tego Osrodka zadecydowal, ze jest szansa, iz nasza praca nad toba wyda owoce. W przeciwnym razie bylbys w prawdziwym wiezieniu. -Co to znaczy?... Joe siegnal znow po krzeslo i usiadl na nim. -Jak uwazasz, dlaczego my nazywamy ten zaklad Mlodziezowym Osrodkiem Zdrowia? Dlatego, ze jestes chory. Wszystkie dzieciaki tutaj sa na cos chore. Przybyles tu z chorego miasta, z chorej ulicy. Byc moze to nie tylko twoja wina, ze jestes, jaki jestes, ale nikt nie bedzie cie w stanie wyleczyc. Nikt! Tylko ty sam mozesz to uczynic. Jestesmy tutaj, aby ci w tym pomagac, ale nie bedziemy mogli wiele zrobic, jesli nie popracujesz nad soba. Danny wymamrotal jakies niecenzuralne slowa. -Ja rozumiem po wlosku - rzekl Joe i oczy mu sie zwezily. - Jestem tez po czesci Sycylijczykiem. -Wiesz wszystko, co? -Bynajmniej, ale wiem duzo wiecej od ciebie. Wiem nawet wiecej o Dannym Romano niz on sam. Wiem, ze masz dane po temu, aby byc wartosciowym czlowiekiem. Musisz jednak nauczyc sie, jak czlowiek staje sie w pelni istota ludzka. Moim zadaniem jest ci w tym dopomoc. VI Lekarze wypuscili Danny'ego ze szpitala nastepnego dnia okolo poludnia. Dzien byl cieplejszy, slonce swiecilo jasno i Danny czul sie calkiem dobrze. Szedl powoli w strone budynku stolowki.W pewnej chwili przypomnial sobie, ze nie udalo mu sie uciec. Opanowala go znow mysl, ze Osrodek to pulapka, w ktora wpadl. "Nie na dlugo - powiedzial do siebie. - Nie na dlugo. Tylko na mala chwilke, dopoki sie nie naucze omijac tych alarmow... bez wzgledu na to, jak sa skomplikowane." Zjadl obiad samotnie w zatloczonej i gwarnej stolowce. Wybral sobie najmniejszy ze stolow, jaki mogl znalezc - w kacie sali, przy szklanej scianie. Dzieki temu mogl obserwowac Laceya, gdy szedl wraz z innymi Murzynami, smiejac sie i blaznujac. Zaraz po obiedzie postanowil poszukac sali gimnastycznej. Nie musial sie specjalnie wysilac, gdyz po wyjsciu ze stolowki zobaczyl w holu wysoko na scianie duzy napis ze strzalka: WINDA DO BIBLIOTEKI, BASENU, POKOJOW GIER I SALIGIMNASTYCZNEJ. Podazyl korytarzem ku windzie. Szli w tym kierunku rowniez i inni chlopcy, a niektorzy z nich spieszyli sie, by wejsc do windy, zanim bedzie pelna. Danny ledwie sie wcisnal.-PROSZE PODAC PIETRA - rozlegl sie glos SPESK-a. -Sala gimnastyczna - powiedzial ktos. -Biblioteka. -Basen. -Ejze, Lou, znow idziesz na basen? -Lepiej, jak sie wykapiesz w wannie. W windzie rozlegly sie smiechy. Sala gimnastyczna miescila sie na najwyzszym pietrze. Gdy drzwi windy rozsunely sie, uderzyla Danny'ego won rozgrzanych cial, gwar i ruch. Trwal akurat mecz koszykowki. Chlopcy krzyczeli, odbijali pilke od podlogi, a sedzia co chwile uzywal gwizdka. Nad glowami grajacych przebiegal wokol sali pomost, na ktorym inni chlopcy cwiczyli jogging i biegi szybkie. Ich szare kombinezony byly az ciemne od potu. W drugim koncu sali znajdowalo sie cos, co natychmiast skupilo na sobie cala uwage Danny'ego. Ring bokserski, a na nim Lacey trenujacy z jakims czarnym kolega. Danny stal przy windzie i patrzyl, a wszystkie inne widoki, dzwieki i zapachy sali stopniowo rozmywaly sie w jego swiadomosci, by w koncu zupelnie zniknac. Kazdy jego zmysl byl teraz skoncentrowany na Laceyu. Chlopak byl wyraznie dobry. Poruszal sie po ringu, jak gdyby sie slizgal na lyzwach. Jego lewy prosty byl szybki i gdy trafil celu, glowa jego partnera odskakiwala do tylu. W pewnej chwili przebil sie ze swym prawym przez garde przeciwnika i poslal go na deski. Obejrzawszy sie, zobaczyl Danny'ego i pomachal mu reka. Jego czarne cialo blyszczalo od potu, a na twarzy goscil szeroki usmiech, sprawiajac, ze chlopiec wygladal na bezzebnego z uwagi na gumowy ochraniacz wypelniajacy mu usta. -Hello, Danny! Danny obejrzal sie i zobaczyl stojacego obok siebie Alana Petersona. -Czesc! - rzucil mu niechetnie. -Obserwujesz mistrza? Slyszalem, ze wytypowali cie do nastepnego meczu. -Aha. - Danny wciaz patrzyl tylko na Laceya. Na ringu byl juz inny chlopiec i dostawal od Laceya straszne lanie. -Byles wczoraj w szpitalu? - spytal znow Alan. - Kursuja plotki na ten temat. -Aha. - Danny nie odrywal oczu od Laceya. -Jestes chory? To znaczy, czy ci to nie przeszkodzi w meczu? Jak ktos jest chory, nie moze przeciez walczyc. -Nie jestem. -Ale przeciez... Lacey poslal swego partnera na deski, uzywajac tym razem lewego sierpowego. -Nie jestem chory - powtorzyl Danny gniewnie. - Bede z nim walczyl pierwszego. -W porzadku - rzekl Alan. - Nie chcialem cie urazic. Ale to bedzie twoj pogrzeb. Przez gwar sali przebil sie glos megafonu! -DANIEL FRANCIS ROMANO. PROSZE SIE ZGLOSIC NATYCHMIAST DO BIURA DOKTORA TENNY'EGO. Danny poczul cos w rodzaju ulgi. Nie mial zamiaru dluzej siedziec w sali gimnastycznej, a z drugiej strony nie chcial, by jego wyjscie wygladalo jak rejterada. Teraz mial pretekst, aby wyjsc z zachowaniem twarzy. -Zaprowadze cie tam - zaofiarowal sie Alan. -Sam trafie - odparl Danny. VII Danny, znalazlszy sie na zewnatrz gmachu mieszczacego sale gimnastyczna, musial zapytac o droge. W koncu znalazl budynek, ktory chlopcy zwali "biurem od frontu". Byl mniejszy niz inne gmachy, mial tylko trzy pietra. Napis nad glownymi drzwiami glosil: ADMINISTRACJA Danny nie byl calkiem pewny, czy wie, co to znaczy.Za drzwiami znajdowalo sie cos w rodzaju lady, a za nia siedziala dziewczyna i obslugiwala centrale telefoniczna. Uznal, ze sie starzeje. Musiala byc juz po trzydziestce. Czytala jakas ksiazke i chrupala jablko. -Gdzie jest biuro doktora Tenny'ego? - spytal. Dziewczyna przelknela kawalek jablka. -Biuro doktora Tenny'ego to sa pierwsze drzwi na lewo w tym korytarzu. - Zrobila uprzejmy ruch reka. Danny udal sie we wskazanym kierunku i zatrzymal przed drzwiami, na ktorych widnial napis: DR J. TENNY, DYREKTOR. Zamiast zapukac, wrocil do telefonistki. Znow byla pochylona nad ksiazka, zwrocona tylem. Dopiero teraz zauwazyl, ze miedzy pulpitem lady a sufitem byla zainstalowana plastikowa plyta ochronna. Niby kuloodporne szklo. Zastukal w nia.Kobieta podskoczyla i obejrzala sie w jego strone, nieomal upuszczajac na podloge trzymana na kolanach ksiazke. -Hej - krzyknal Danny. - Czy Tenny jest szefem tego wszystkiego? - Powiodl reka po budynkach widocznych za drzwiami holu. -Ten Osrodek to byl pomysl doktora Tenny'ego - odparla. - On walczyl o jego powstanie i o to, zeby pozostal taki, jaki jest. Oczywiscie, on tez nim kieruje. Wygladala na oburzona jego pytaniem. -Och... Och, dziekuje. Danny powrocil do drzwi i zapukal. -Prosze - rozleglo sie z glebi pokoju. Gabinet Joego byl mniejszy niz pokoj Danny'ego. Wszedzie lezaly jakies papiery - na biurku, na stole za biurkiem, nawet na polkach duzego regalu, wypelniajacego jedna sciane. W glebi staly sztalugi z na wpol wykonczonym obrazem. Na podlodze obok sztalug walaly sie pedzle i tubki z farbami. Joe przechylil sie do tylu na swym krzesle i zerkal na Danny'ego nieco bokiem z uwagi na ostro pachnacy dym, ktory unosil sie z cygara trzymanego przezen w zebach. -Jak sie czujesz? -Okay. -Usiadz. Nie przeszkadza ci dym? -Nie. Danny zauwazyl, ze w pokoju bylo tylko jedno wolne krzeslo. Stalo obok na wpol otwartego okna. Usiadl na nim i zapytal: -Mowil pan ktoremus z chlopakow o... hm... o tym, co sie wczoraj stalo? -O tym, ze probowales uciec? - Joe pokrecil przeczaco glowa. - Nie, to nie jest ich sprawa. Ani nikogo innego. SPESK oczywiscie wie o wszystkim, ale nakazalem mu, aby utrzymywal w tajemnicy informacje na ten temat. Jedynie pracownicy Osrodka, ktorzy czuwaja nad toba, beda mogli sie o tym dowiedziec. Zaden z chlopcow. Danny skinal glowa. -Ale pare osob widzialo, jak nioslem cie do szpitala - dokonczyl Joe. -Mhm. Pewnie tak. Joe stracil do kosza obok biurka slupek popiolu z koniuszka swego cygara. -Sluchaj, chlopcze. Jutro zaczniesz lekcje. Wiekszosc dzieciakow spedza ranki na nauce, a popoludnia wykorzystuje do innych celow. Bedziesz pracowal po pare godzin kazdego popoludnia. Mozesz pracowac w ktoryms z warsztatow albo przylaczyc sie do ekipy naprawczej czy tez robic jeszcze co innego. Tutaj kazdy cos robi, aby Osrodek byl zawsze na najwyzszy polysk. Bez tego wszystko by sie powoli rozlecialo. Danny zmarszczyl brwi. -Czy to bedzie taka zwykla praca? - spytal niepewnie. -Tak - powiedzial wesolo Joe. - Nie martw sie tak bardzo. Nie stanie ci sie krzywda. Za kazda odpracowana godzine bedziemy wplacali na twoje miejscowe konto pewna sume pieniedzy. Bedziesz mogl sobie za to kupowac rozne rzeczy w naszym sklepie. Sklep prowadzi SPESK. On tez czuwa nad kontami chlopcow. To przeciez bedzie tylko pare godzin dziennie. Reszta dnia nalezy do ciebie. -Praca - mruknal Danny. -Pracujac uczciwie, mozesz sie wiele nauczyc. A ponadto pomozesz utrzymac Osrodek w czystosci. To mozna nawet polubic. -Mala nadzieja. Joe skrzywil sie. -Okay. Nie jestem tu po to, aby sie z toba spierac. Masz goscia. Czeka w sasiednim pokoju. Dziewczyna. -Dziewczyna? Laurie? -Tak. Mozesz z nia spedzic reszte popoludnia. Ale o piatej musi wyjsc. Danny bez slowa wybiegl z biura doktora Tenny'ego i wpadl do sasiedniego pokoju. Laurie siedziala na skraju duzego fotela obitego skora. Na widok Danny'ego podskoczyla i rzucila mu sie w ramiona. Po kilku minutach Danny oderwal sie wreszcie od niej i zamknal drzwi. -Co slychac? - zawolali oboje niemal rownoczesnie, po czym wybuchneli smiechem. Laurie byla nieco szczuplejsza niz wowczas, gdy widzial ja ostatni raz. Miala tez bledsza twarz. Byla dziewczyna drobna, niemal filigranowa, o oczach i wlosach rownie ciemnych, jak u Danny'ego. Znal ladniejsze dziewczyny, ale zadna nie dorownywala Laurie. Ze wszystkich ludzi na swiecie byla jedyna osoba, ktora go potrzebowala. I jedyna, ktorej on potrzebowal. -Dobrze wygladasz - powiedziala. -A ty wspaniale. -Dobrze sie tu z toba obchodza? Skinal potakujaco glowa. -Jasne. Na medal. To jest bardziej szkola niz wiezienie. A co u ciebie? Wszystko w porzadku? -Tak. Z wolna podeszli do stojacej przy oknie sofy. -Co slychac u Silvia i innych chlopakow? - spytal, gdy oboje usiedli. -Wszyscy sa w porzadku... Danny, naprawde nic ci nie jest? -Powiedzialem ci, ze czuje sie na medal - rzekl smiejac sie. - To naprawde nie jest ul. Wczoraj malo brakowalo, a zwialbym stad. Wyglada na latwizne. Prawie nie ma straznikow. Za pare tygodni prysne. Musze tylko wykapowac pare rzeczy. Oczy Laurie rozszerzyly sie. Dziewczyna wygladala na przerazona. -Danny, nie rob nic takiego, za co mogliby cie ukarac. Jesli znow narobisz sobie klopotow... -A bedziesz na mnie czekala przez piec lat? - spytal gniewnie. - Albo dziesiec? A moze dwadziescia. Jak tylko bede mogl, pryskam stad. Inne chlopaki tego nie robia, bo to mieczaki. Zyje im sie tu latwo i dlatego tu siedza. Ale nie ja! -Beda cie scigac i znow cie tu przyprowadza. Albo wsadze cie do gorszego miejsca... -Chcesz, zebym tu zostal? -Nie, to znaczy... -Sluchaj, wszystko juz obmyslilem - powiedzial Danny z przejeciem. -Jak tylko stad zwieje, zwedzimy samochod i pojedziemy do Kanady. Tam nas nie zlapia. -Az do Kanady? - Laurie wciaz wygladala na przestraszona. -Tylko my dwoje. Zaczniemy wszystko od nowa. Ja moze nawet pojde do pracy... -Ja tez - powiedziala Laurie. Zaczela cos mowic, potem przerwala i wreszcie rzekla: -Och, Danny, chcialam ci od razu powiedziec. Dostalam prace. Pomagam siostrze w restauracji, gdzie pracuje... -Uslugujesz facetom przy stolach? - Danny poczul, ze na jego twarzy pojawia sie grymas. Laurie skinela glowa. -Nie tylko. Rowniez sprzatam, pomagam w kuchni... - Jej glos byl slaby i cichy. -Nie chce, zeby moja dziewczyna cos takiego robila - wykrzyknal. -Potrzebuje pieniedzy na zycie. - Odwrocila od niego glowe i spojrzala w okno. - Chcialabym sama na siebie zarobic. Nawet na autobus, zeby tu przyjechac, potrzeba pieniedzy. Danny powoli sie rozchmurzal, ale nie czul sie wcale lepiej. Tymczasem Laurie mowila: -Doktor Tenny powiedzial, ze bede mogla odwiedzac cie raz w tygodniu. Mowil, ze wedlug niego pobyt tutaj wyjdzie ci na dobrze. Ze za dwa lata wypuszcza cie. -Bede w domu za pare tygodni - powiedzial zaciskajac zeby. -Prosze... nie rob nic takiego, za co mogliby cie ukarac. -Za pare tygodni juz mnie tu nie bedzie - powtorzyl. VIII Laurie wyszla o piatej, a Danny udal sie do stolowki i jadl bez apetytu kolacje. W pewnej chwili zobaczyl Ralpha Malzonego, ktory zaraz przysiadl sie do niego. Lekkie plastikowe krzeslo skrzypnelo ostrzegawczo pod ciezarem mlodego atlety.-Czesc! Slyszalem, ze byles wczoraj chory. Nie bedziesz walczyl z Laceyem? Danny odsunal od siebie tace z jedzeniem. -Bede walczyl. -To dobrze - ucieszyl sie Ralph. Przechylil sie przez stol i wziawszy kawalek chleba z tacy Danny'ego, jal go smarowac maslem. - Przyjdz znowu do sali gimnastycznej jutro po poludniu. Pokaze ci pare sztuczek; pomoga ci zostac nowym mistrzem wagi lekkiej. Danny skinal glowa na znak zgody. -Dobra - powiedzial i wstal od stolu. Poniewaz Ralph wciaz pozywial sie z jego tacy, zostawil mu ja na stole. Gdy znalazl sie w swym pokoju i zamknal drzwi, swiatla zapalily sie same, a jednoczesnie zajasnial ekran na scianie. -DOBRY WIECZOR, PANIE ROMANO - powiedzial SPESK, a na ekranie pojawil sie zapis jego slow. -Skad wiedziales, ze jestem tutaj? - spytal Danny, zatrzymujac sie gwaltownie u drzwi i piorunujac wzrokiem ekran. -W DRZWIACH ZNAJDUJE SIE CZUJNIK. A SWIATLA ZAPALILY SIE, BO JA MAM... -Skad wiedziales, ze to ja wszedlem tutaj? - przerwal mu Danny. - Czy ty mnie widzisz? -W POKOJACH UCZNIOW NIE MA KAMER. NIE WIEDZIALEM NA PEWNO, ZE TO JESTES TY. ALE PRAWDOPODOBIENSTWO, ZE WEJDZIESZ DO SWEGO POKOJU O TEJ PORZE WYNOSILO PONAD DZIEWIECDZIESIAT PROCENT. MAM WIADO... -W takim razie, skad wiedziales, ze jestem Danny Romano? Ktos inny mogl tu wejsc. Glos SPESK-a nie zmienil tonu, ale mimo to Danny odniosl wrazenie, ze komputer zdenerwowal sie na niego. -PANA GLOS JEST GLOSEM DANIELA FRANCISA ROMANO I NIKOGO INNEGO. MAM WIADOMOSC... -Znasz glosy wszystkich? -ZOSTALEM ZAPROGRAMOWANY, ABY ROZROZNIAC SPOSOB WYRAZANIA SIE I TONY GLOSOWE KAZDEGO MIESZKANCA OSRODKA. MAM DLA PANA WIADOMOSC Z ODDZIALU MEDYCZNEGO. SPESK cierpliwie poczekal, az Danny cos powie. Wreszcie Danny rzekl: -Co to jest za wiadomosc? -NA STOLICZKU OBOK LOZKA ZNAJDZIE PAN FIOLKE, A W NIEJ TABLETKI. SA TO SRODKI PRZECIW ASTMIE. SPOSOB UZYCIA JEST PODANY NA NALEPCE. BRZMI ON, JAK NASTEPUJE: "ZAZYC JEDNA TABLETKE WIECZOREM PRZED POLOZENIEM SIE SPAC I JEDNA TABLETKE, GDY ZAJDZIE TAKA POTRZEBA PODCZAS DNIA. NALEZY NOSIC TE FIOLKE ZAWSZE ZE SOBA. ZAWIADOMIC WYDZIAL MEDYCZNY, GDY WE FIOLCE POZOSTANIE PIEC TABLETEK". -Te pigulki pomoga mi lepiej oddychac? -NIE MAM INFORMACJI NA TEN TEMAT. MOGE SKONTAKTOWAC PANA Z WYDZIALEM MEDYCZNYM. W TEJ CHWILI PELNI DYZUR DOKTOR MAKAWITZ. -Okay, nie trzeba. Danny podszedl do lozka i zobaczyl fiolke z pastylkami na stoliczku nocnym. Byly biale i gladkie. Zerknal na ekran, ktory juz sciemnial. -Hej, SPESK! - zawolal. Ekran natychmiast zajasnial swiatlem. -SLUCHAM, PANIE ROMANO. -Hm... Nie ma dla mnie innych wiadomosci? - Nagle Danny zmieszal sie, iz rozmawia z ekranem telewizyjnym. -NIE, NIE MA. MAM DLA PANA ROZKLAD LEKCJI NA JUTRO, ALE ZGODNIE Z PROGRAMEM MAM GO PANU PODAC JUTRO RANO, KIEDY SIE PAN OBUDZI. -Czy mozesz mi go podac teraz? -JESLI PAN TEGO ZAZADA, MAM ZEZWOLENIE, ABY SPELNIC PANA ZYCZENIE. -Chcesz powiedziec, ze jesli ci to rozkaze, zrobisz to? -TAK. -Przypuscmy, ze ci kaze wlaczyc dzwonki alarmowe w calym Osrodku. -NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, BY SPELNIC TO ZADANIE. Danny usiadl ciezko na lozku i zaczal goraczkowo rozmyslac. -Sluchaj, SPESK - odezwal sie po chwili. - Kto moze ci dac rozkaz w sprawie sygnalow alarmowych? Kto moze ci rozkazac, zebys je wylaczyl? Odpowiedz nie dala na siebie dlugo czekac. -DOKTOR TENNY, DOWODCA STRAZY, NAJWYZSZY RANGA DYZURUJACY STRAZNIK, SZEF WYDZIALU KONSERWATORSKIEGO, NAJWYZSZY STANOWISKIEM DYZURUJACY PRACOWNIK WYDZIALU KONSERWATORSKIEGO. Danny przez chwile myslal, po czym rzekl: -Przypuscmy, ze dowodca strazy rozkazal ci w tej chwili wylaczyc wszystkie urzadzenia alarmowe. Czy moglbys to zrobic? -TAK. -Dobrze, SPESK - powiedzial nagle Danny glosno i rozkazujaco. - Wylacz wszystkie alarmy! -NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, ABY SPELNIC TO ZADANIE. -Tu dowodca strazy. Rozkazuje ci wylaczyc urzadzenia alarmowe! Danny byl pewny, ze SPESK przygotowuje sie, aby go wysmiac, ale nic takiego nie nastapilo. -PAN NIE JEST DOWODCA STRAZY. PAN JEST DANIELEM FRANCISEM ROMANO. WSKAZUJA TO KRZYWE HARMONICZNE PANA GLOSU. -Dobrze, SPESK. Jeden zero dla ciebie. -NIE ROZUMIEM TEGO STWIERDZENIA. -Nie powiesz Tenny'emu, o czym mowilismy, dobrze? -TA ROZMOWA ZOSTALA JUZ WPROWADZONA DO MOJEGO BANKU DANYCH. JESLI DOKTOR TENNY ALBO KTOS INNY Z PERSONELU ZECHCE JA PRZESLUCHAC, JESTEM ZAPROGRAMOWANY SPELNIC TO ZYCZENIE. -Ale nie powiesz im, jesli cie o to nie poprosza? -ZGADZA SIE. Danny usmiechnal sie. "Tenny nie moze poprosic o cos, jesli nie wie, ze to cos istnieje" - pomyslal zadowolony. -W porzadku, SPESK. Dobranoc. -DOBRANOC, PANIE ROMANO. Gdy Danny rozbieral sie, blysnela mu mysl, ze musi gdzies zdobyc magnetofon i byc moze rowniez rewolwer. Ot tak, na wszelki wypadek. IX Nazajutrz, gdy Danny udal sie na lekcje, w pierwszej chwili pomyslal, ze pomylil sale; wcale nie wygladala na lekcyjna. Dziewieciu chlopcow siedzialo na krzeslach ustawionych na chybil trafil, a wsrod nich siedzial mezczyzna mogacy miec okolo trzydziestu lat. Rozmawiali o czyms z ozywieniem.-Prosze, wejdz i usiadz - rzekl na jego widok nauczyciel. - Nazywam sie Cochran. Zaraz sie toba zajme. Pan Cochran wygladal na czlowieka wysportowanego i silnego. Nosil krotko przyciete wlosy, jakby sluzyl w marynarce, a jego plecy byly proste, jak deska. Bardziej przypominal Danny'emu komandosa w cywilnym ubraniu niz nauczyciela. Danny wybral sobie miejsce w tyle sali. Po jednej jego stronie byla sciana z kilkoma oknami, po drugiej rzad regalow z ksiazkami. Upodabnialo to klase do biblioteki. Nie opodal drzwi wejsciowych znajdowal sie duzy ekran telewizyjny. Danny, obejrzawszy sie za siebie, zauwazyl, ze pod tylna sciana sali znajduje sie rzad budek o podobnych rozmiarach, co budki telefoniczne. Moze nieco wiekszych. Bylo w nich ciemno. -Witaj! Jestes Daniel Romano? - Pan Cochran siegnal po jedno z krzesel i usiadl obok Danny'ego. Inni chlopcy badz czytali, badz pisali, badz wybierali ksiazki z regalu. -To jest klasa do nauki czytania - wyjasnil nauczyciel. - Rozni chlopcy korzystaja z roznych ksiazek. Chcialbym, abys dzisiaj zapoznal sie z ta ksiazka. Po raz pierwszy Danny zobaczyl nauczyciela z ksiazka w rekach. Ksiazka nosila tytul Przyjaciele w wielkim miescie. Danny wzial ksiazke i zaczal ja kartkowac. Byla pelna fotografii usmiechnietych ludzi - kupcow, policjantow, strazakow, gospodyn. Wszyscy oni mieszkali w czystym, jasnym miescie. -Pan chyba sie ze mnie zgrywa! - Oddal ksiazke z powrotem panu Cochranowi. Nauczyciel rozesmial sie. -Ja wiem, to jest ksiazka dla dzieci. Jesli uwazasz, ze jest dla ciebie za latwa, mozemy sprobowac cos innego. Ale najpierw musisz przejsc test, abym zobaczyl, czy jestes przygotowany do trudniejszej pracy. Podprowadzil Danny'ego do jednej z ciemnych budek, wszedl do srodka i zapalil swiatlo. Danny zauwazyl, ze w budce znajduje sie niewielki pulpit, a na nim przerozne guziki i tarcze z numerami. Nad pulpitem, na scianie budki widnial maly ekran telewizyjny. Pan Cochran manipulowal cos przez chwile przy guzikach i tarczach, po czym wyszedl z budki. -W porzadku - rzekl do Danny'ego. - Budka nalezy do ciebie. Usiadz sobie przy pulpicie i pobaw sie. SPESK podda cie probie czytania. Danny, wzruszywszy ramionami, wszedl do budki i usiadl przy pulpicie. Pan Cochran zamknal drzwi pomieszczenia. Budka miala okienko z ciemnego szkla, tak iz Danny ledwie mogl dojrzec cos w sali na zewnatrz. Wygladalo tez, ze ma izolacje dzwiekowa. Panowala w niej zupelna cisza. Zajasnial telewizyjny ekranik. -DZIEN DOBRY - rozlegl sie glos SPESK-a. -Czesc! Juz wiesz, kto tu jest? -DANIEL FRANCIS ROMANO. -Znow trafiles. Danny'ego ogarnela zlosc. "Czy ta maszyna nigdy sie nie myli?" - zapytal sam siebie. Potem wpadl na nowy pomysl. -Hej, SPESK, gdzie moge znalezc magnetofon? -MAGNETOFONY SA W UZYCIU NA LEKCJACH JEZYKA. -Czy mozna je zabrac do pokoju? Czy sa na tyle male, aby je przeniesc? -TAK, NA OBA PYTANIA. A TERAZ CZY JESTES GOTOWY DO STANDARDOWEGO TESTU CZYTANIA NUMER l? -Jasne - rzekl wesolo Danny. - Wal naprzod! Test dotyczyl wymowy slow i Danny'emy szybko zrzedla mina. Zaczal sie pocic. SPESK pokazywal rozne slowa na ekranie i Danny musial orzekac, czy sa napisane poprawnie. Jesli uwazal, ze nie ma bledu, naciskal jeden guzik, jesli odkryl blad, naciskal drugi guzik. Po godzinie takiej zaprawy SPESK zaczal pokazywac na ekranie cale zdania i Danny musial mu powiedziec, co w nich jest niedobre. W koncu na ekranie pojawila sie niewielka opowiesc i po chwili znikla, a nastapila cala seria pytan na jej temat. Danny musial odpowiedziec na te pytania. Gdy bylo po wszystkim, opadl, zmeczony, na swe wyscielane krzeslo. Bolala go glowa. Mial wszystkiego dosc. I wiedzial, ze wypadl slabo. Drzwi budki stanely otworem i do srodka wszedl pan Cochran. Danny mimochodem zauwazyl, ze sala lekcyjna byla juz pusta. -Jak poszlo? - Nauczyciel nachylil sie nad pulpitem i nacisnal kilka guzikow. Ekran zaroil sie od liczb. -Niedobrze, co? - spytal niepewnie Danny. Pan Cochran popatrzyl na niego z ciekawoscia. -Faktycznie, nienadzwyczajnie. Ale prawde mowiac, wypadles lepiej, niz sie spodziewalem. Danny wyprostowal sie nieco na krzesle. -Sluchaj, chlopcze - rzekl nauczyciel. - Wiem, ze ksiazka, ktora ci pokazalem, jest dosc durna. Ale czemu nie mialbys jej przeczytac? Mozesz to zrobic w swoim pokoju. Nie musisz co rano uczestniczyc w lekcjach. SPESK pomoze ci, jesli utkniesz na jakims slowie. Kiedy bedziesz uwazal, ze uporales sie ze wszystkim, przyjdz, a powtorzymy test. -Ile czasu to zajmie? Cochran machnal reka. -To zalezy od ciebie. Trzy dni, najwyzej cztery. Jestes dosc bystry, aby wszystko predko zrozumiec. Musisz tylko chciec. Danny nic nie odpowiedzial. Wyszli obaj z budki, po czym pan Cochran rzekl: -Czytanie jest bardzo wazne. Bez wzgledu na to, co chcesz robic po opuszczeniu Osrodka, przyda ci sie umiejetnosc czytania. Jesli nie bedziesz umial dobrze czytac, doktor Tenny nie wypusci cie stad. A wiec jestes kowalem swego losu. -Okay - zgodzil sie Danny. - Niech mi pan da te ksiazke. Przerobie ja. Danny, idac korytarzem w strone nastepnej sali lekcyjnej, usmiechnal sie do siebie chytrze. "Niech sie ciesza, ze czytam, ucze sie - pomyslal - wtedy sie nie kapna, ze glowkuje, jak stad prysnac." X Tego dnia Danny uczestniczyl jeszcze w dwu lekcjach - lekcji historii i lekcji arytmetyki. Na pierwszej z nich zasnal i nikt mu nie przeszkadzal spac, az po lekcji, gdy reszta chlopcow wyszla, nauczyciel podszedl do niego i szturchnal go w ramie.-Nie sadze, abys dorosl do tego przedmiotu - powiedzial. Byl to niemlody juz czlowiek, a jego pobladla twarz odzwierciedlala walke, jaka toczyl sam ze soba, aby nie wyrazic swego oburzenia w ostrzejszy sposob. Lekcje arytmetyki prowadzil Joe Tenny. Ku swemu zdziwieniu Danny stwierdzil, ze potrafi rozwiazac wiekszosc zadan, ktore Tenny prezentowal na ekranie telewizyjnym. -Masz dobra glowe do liczb - pochwalil go Joe, gdy lekcja dobiegla konca i uczniowie wysypali sie z sali. -Aha. Moze bede buchalterem, jak stad wyjde. Joe poslal mu spojrzenie, ktore mowilo: "Kogo chcesz tu nabrac?" -Coz, musisz sobie juz dzis zaplanowac, co bedziesz robil. Nie wypuscimy cie stad bez takiego planu i bez zawodu. Wyszli obaj z sali i podazyli korytarzem ku wyjsciu z budynku. -Uff, nauczyciel historii powiedzial mi, zebym wiecej nie przychodzil na jego lekcje. Nawet nie wiem, kiedy zasnalem. -To bylo sprytne - rzekl Joe. -Moze zaczne sie uczyc czego innego zamiast historii? Moze wloskiego? Umiem troche po wlosku. -Wiem o tym. Danny poczul, ze sie rumieni. -To znaczy, chcialem powiedziec, ze moze nauczylbym sie mowic po wlosku jak nalezy. Joe sprawial wrazenie lekko zaskoczonego. -Nie rozumiem, dlaczego chcesz sie uczyc obcego jezyka. Jesli jednak takie jest twoje zyczenie, w porzadku. Mozemy sprobowac. Tylko nie zasypiaj przy pracy. -Nie bede - przyrzekl Danny z usmiechem. Po obiedzie Danny udal sie do sali gimnastycznej. Jeden ze starszych chlopcow usluznie pokazal mu, gdzie sa szafki na ubranie. Danny wlozyl na siebie dres i powrocil na sale. Przez chwile cwiczyl podnoszenie ciezarow, potem puscil sie po moscie na antresoli. W polowie okrazenia musial wszakze przystanac, gdyz zabraklo mu tchu. "Musze polknac jedna z tych pigulek" - pomyslal. Wrocil do pokoju, gdzie zostawil ubranie, i przyjal jedna pastylke. Po kilku minutach byl juz w stanie normalnie oddychac. Udal sie wiec ponownie na sale gimnastyczna i zainteresowal sie rzedem workow do boksowania, stojacych za ringiem. Nikt z nich nie korzystal. Rozejrzal sie, czy nie zobaczy gdzies Laceya, ale go nie dostrzegl. Ucieszyl sie z tego. Tymczasem w poblizu ringu pojawil sie Ralph Malzone. -Czolem, Danny! Chcesz potrenowac przed meczem? Zostaly ci tylko dwa tygodnie. -Aha. Wiem o tym - odparl Danny. Ralph wygladal na jeszcze masywniejszego w swym dresie. Byl o pare glow wyzszy od Danny'ego. -Chodz no tutaj - powiedzial i stanal za workami. - Pokaze ci pare rzeczy. Przez nastepne pol godziny Danny pobieral nauki, jak nalezy poslugiwac sie lokciami, kolanami, glowa w celu pokonania przeciwnika na ringu. -Pamietaj, ze to jest wszystko zakazane - rzekl Ralph z usmiechem. - Ale jak bedziesz cwany, to tym zalatwisz Laceya. Najwazniejsze, zeby stracil rownowage. Nastap mu na noge i popchnij go do tylu. I jeszcze daj mu bykiem, jak nie wystarczy. Przy okazji lokciem pod zebra. Danny pokiwal ze zrozumieniem glowa. W pewnej chwili z nagla zapytal: -Nie wiesz, Ralph, gdzie moglbym... gdzie moglbym skombinowac rewolwer? -Co takiego? -Rewolwer. Zreszta wystarczy majcher. Albo nawet zyletka... Ralph przestal sie usmiechac, a jego owalna, pulchna twarz z malymi szelmowskimi oczkami przybrala wyraz podejrzliwosci. -Po co ci to potrzebne? -Zeby stad zwiac. Po coz innego? - odparl Danny. Przez chwile Ralph rozmyslal nad czyms w milczeniu. Wreszcie rzekl: -Wez prysznic i przebierz sie. Bede na ciebie czekal w warsztacie metalowym. Dwa pietra nizej. -Okay. Danny nie spieszyl sie. Chcial byc pewny, ze Ralph bedzie w warsztacie, gdy on sam sie tam zjawi. Warsztat pachnial olejem smarowniczym i rozbrzmiewal halasem maszyn, ktore ciely, wiercily i toczyly przerozne czesci ze stali i aluminium. Chlopcy robili regaly na ksiazki, naprawiali krzesla i konstruowali inne rzeczy, ktorych przeznaczenia Danny nie znal. Miedzy maszynami przechadzalo sie powoli kilku mezczyzn w dlugich ciemnych fartuchach. Przystawali tu i owdzie, by porozmawiac z ktoryms z chlopcow, pomoc mu w obsludze maszyny czy zadac nastepna prace. W najdalszym kacie sali Ralph manipulowal cos przy dlugich kawalkach rury. Danny skierowal sie w jego strone. Nikt mu w tym nie przeszkadzal ani o nic nie pytal. -Widze, ze sie meczysz. Ralph popatrzyl na niego chlodno. -Wiesz, przez caly czas myslalem, dlaczego zapytales mnie o ten rewolwer. Ktos cie prosil, zebys to zrobil? -Nie wiem, o czym mowisz - powiedzial Danny i wzruszyl ramionami. -Nikomu o tym nie mowilem - wyszeptal Ralph. - Ale tobie to pokaze. Jak jestes kapusiem od Tenny'ego... to pamietaj, ze nie tylko go zobaczysz, ale i poczujesz. Ralph, nie spuszczajac wzroku z nauczyciela, ktory stal o kilka stolow od nich, schylil sie lekko i siegnal pod swoj stol warsztatowy. Po chwili wysunal reke, ale tylko na tyle, aby Danny mogl zobaczyc, co w niej trzyma. -Ale spluwa! - szepnal Danny. Bron wygladala dosc prymitywnie, ale groznie. Rekojesc pistoletu byla zrobiona z kawalka rowno przycietej rury, a spust przymocowany drutem do mocnej sprezyny. Lufe stanowil kawalek cienszej rury. -Strzela gwozdziami - szeptal Ralph dumnie. Wyjal kilka gwozdzi z kieszonki swej koszuli. Roznily sie tylko tym od zwyklych gwozdzi do desek, ze byly po obu stronach spilowane i ostre jak igly. -Zrobiles to sam? - zaciekawil sie Danny. Ralph skinal glowa. Wlozyl swe pociski z powrotem do kieszeni koszuli, zas pistolet wetknal za koszule. Na jego piersi pojawilo sie spore wybrzuszenie. -Musze go teraz wyprobowac. Jest w lesie jedno miejsce, gdzie nie ma zadnych alarmow ani kamer. Jak spluwa zadziala, w nocy wyplywam na czyste wody. Przez brame glowna. Danny wydal z siebie lekkie gwizdniecie. -Do tego trzeba niezlej odwagi. -Z tym - rzekl Ralph, dotknawszy wybrzuszenia na koszuli - da sie to zrobic. A teraz idz pierwszy. Ja bede szedl za toba. Nie spiesz sie. Zeby wszystko wygladalo normalnie. I pamietaj, jak pisniesz slowo, wyprobuje spluwe na tobie. -Nie martw sie. Jestem z toba. Skierowali sie w strone drzwi warsztatu, Ralph tuz za Dannym, aby nikt nie dostrzegl wybrzuszenia na jego koszuli. Mineli stoly warsztatowe, gdzie chlopcy zajeci byli swoimi pracami. Dwaj nauczyciele nie zwracali na nich zupelnie uwagi. Teraz pozostalo juz tylko dwa metry nagiej podlogi, by znalezc sie przy drzwiach. I wtedy wlasnie drzwi sie nagle zamknely. Zatrzasnely sie same, robiac duzo halasu. Stanely tez maszyny i w warsztacie zapanowala martwa cisza. Danny stanal jak wryty, zaledwie pol metra od drzwi. Tuz za plecami slyszal glosny oddech Ralpha. -JEDEN Z CHLOPCOW PRZY DRZWIACH MA PRZY SOBIE PONAD KILOGRAM METALU - rozlegl sie glos SPESK-a z megafonu w suficie. - NIE PRZEDSTAWIONO MI ZEZWOLENIA NA WYNIESIENIE TEGO METALU Z WARSZTATU. Danny odwrocil sie i zobaczyl, ze wszyscy pozostali chlopcy wpatruja sie w niego i w Ralpha. Obaj nauczyciele spieszyli juz w ich strone. Ralph, wzruszywszy ramionami w gescie czlowieka pokonanego, wyciagnal zza koszuli pistolet i trzymal go za lufe w wyciagnietej rece. Podszedl do niego nauczyciel i z nachmurzona twarza wzial od niego bron. -Myslalem, ze jestes madrzejszy, Malzone - rzekl. Ralph zrobil grymas, ktory wyrazal na poly wesolosc, na poly gniew. -A ty, jak sie nazywasz? - pytal nauczyciel zwracajac sie do Danny'ego. - I jak w to wdepnales? Nie widzialem cie tu nigdy dotad. -On nie ma z tym nic wspolnego - rzekl Ralph, zanim Danny zdazyl cos powiedziec. - Nic o tym nie wiedzial. Zrobilem ten pistolet sam. On nawet nie wiedzial, ze mam go przy sobie. Nauczyciel pokrecil z niezadowoleniem glowa. -Musze znac twoje nazwisko, synu. -Romano, Danny Romano. Drugi z nauczycieli wzial od pierwszego pistolet, przyjrzal mu sie i zwazyl go w rece. -Niezla robota, Malzone - zauwazyl. - Ale troche ciezszy, niz potrzeba. Do kogo miales zamiar strzelac? -Do tego, kto tylko stanie miedzy mna a wolnoscia. -Gdybys wlozyl tyle samo wysilku w cos pozytecznego - mowil nauczyciel - moglbys wyjsc przez glowna brame. I nikt by cie nie probowal zatrzymac. -Mowa trawa. -A tak na marginesie: SPESK nie pozwoli nikomu wyjsc przez te drzwi, jesli ta osoba bedzie wazyla wiecej niz wazyla w momencie wejscia. Stoimy w tej chwili na wadze. Jest wbudowana w podloge. -Dziekuje za te informacje - rzekl Ralph. -A teraz marsz stad - powiedzial nauczyciel. - I niech zaden z was tu nie wraca, zanim nie zalatwicie sprawy z doktorem Tennym. Ralph ruszyl ku drzwiom. Drzwi wydaly lekki trzask i otworzyly sie. Gdy byli juz na korytarzu, Danny rzekl smutnym glosem: -Dzieki, ze mnie oslaniales. Ralph wzruszyl ramionami. -Jeszcze pare minut temu balem sie, ze pracujesz dla Tenny'ego. Ale jak ma tego cholernego SPESK-a, nie potrzebuje kapusiow. -Co teraz bedzie z toba? - spytal Danny, gdy szli w strone windy. -Tenny zrobi mi wyklad i przez pare miesiecy zamiast do warsztatu bede chodzil na specjalne lekcje. -Tylko tyle? Ralph stanal i spojrzal na Danny'ego; wygladal, jakby mu sie zbieralo na placz. -Nie tylko. Myslalem, ze jutro bede daleko stad. A teraz uwiazlem tu na amen. Nie wiem, kiedy wyjde. Moze nigdy. XI Przez nastepne dwa tygodnie Danny ciezko pracowal. Uwazal na lekcjach. Pomyslnie przeszedl przeprowadzony przez SPESK-a test czytania nr 1 i pan Cochran pozwolil mu wybierac sobie ksiazki. Zaczal wiec czytac ksiazki o samolotach i rakietach.Lekcje arytmetyki z Joem Tennym byly dla niego niemal zabawa. -Jesli bedziesz robil takie postepy - powiedzial mu Tenny - pokaze ci, jak rozwiazywac ze SPESK-iem naprawde trudne zadania. Danny usmiechnal sie i skinal glowa, aby pokazac, jak bardzo zalezy mu na pracy ze SPESK-iem. Specjalnie przykladal sie jednak do nauki w klasie jezykowej, tak aby nauczyciel pozwolil mu zabrac do pokoju jeden z klasowych kieszonkowych magnetofonow. Oczywiscie, do odrabiania dodatkowych zadan domowych. Nauczyciel, ukladny, lysiejacy pan, powiedzial, ze pozwoli Danny'emu wziac magnetofon "na krotko". Popoludnia spedzal Danny zazwyczaj w sali gimnastycznej. Przed kazdym treningiem przyjmowal tabletke przeciw astmie, ale stwierdzil, ze po chwili intensywnych cwiczen, musi przyjac druga. Ralph stale uczyl go jakichs nowych brudnych sztuczek, pouczajac, jak "rozwalic Laceyowi glowe". Czasem odbywal nawet z Dannym sparing na ringu. Ponadto Danny podjal prace. Przylaczyl sie do ekipy utrzymujacej w Osrodku czystosc. Byla to nietrudna praca na swiezym powietrzu, tym przyjemniejsza, ze przyszlo ocieplenie i drzewa przybraly swa wiosenna szate. Przez dwie godziny kazdego popoludnia grabil wiec Danny zeszloroczne liscie, przycinal trawe, zbieral smiecie pozostawione przez chlopcow na terenie Osrodka Przy tej okazji nauczyl sie wykrywac male czarne skrzynki, niemal cale ukryte w ziemi. Zawieraly mikroskopijne kamery telewizyjne i urzadzenia alarmowe SPESK-a. W przeddzien walki z Laceyem nauczyciel jezyka wypozyczyl wreszcie Danny'emu kieszonkowy magnetofon. Jednakze bylo juz za pozno, by probowac ucieczki przed meczem. Danny wyliczyl sobie, ze bedzie potrzebowal co najmniej tygodnia, aby wydobyc od Joego Tenny'ego wlasciwe slowa i nagrac je na tasme. Potem bedzie musial wkomponowac je w inny tekst nagrany na tasme i dopiero wtedy uzyska odpowiedni rozkaz dla SPESK-a. Danny nie czekal z przyjemnoscia na walke z Laceyem. Bylby rad, gdyby mogl uciec z Osrodka przed meczem. Ale z drugiej strony nie chcial wyjsc na tchorza. "Moze Lacey pomoze mi stad wyjsc - pomyslal w pewnej chwili i blado sie usmiechnal. - Na noszach..." XII Z okazji meczu sala gimnastyczna zostala zmieniona w arene. Wyniesiono wszystkie pomoce gimnastyczne, przesunieto ring na srodek sali, wokol ustawiono rzedy skladanych krzesel. Chlopcy i nauczyciele sledzacy mecz, dopingowali zawziecie swych faworytow, wygwizdujac jednak bez milosierdzia slabych i pokonanych.Danny slyszal odglosy tego entuzjazmu w przebieralni. Ralph pomogl mu znalezc szorty, ktore dobrze nan pasowaly. Byly jasnoczerwone i mialy czarny pionowy pas z boku. "Barwa krwi" - pomyslal Danny. Jeden z nauczycieli gimnastyki okrecil dlonie Danny'ego bawelniana tasma i pomogl mu wlozyc rekawice bokserskie. Na koniec wlozono mu kask i ochraniacz zebow. W szatni nie bylo wiecej bokserow. Walka Danny'ego miala byc ostatnia walka tego wieczoru. Lacey przygotowywal sie do meczu w innej przebieralni po drugiej stronie sali. -Pamietaj - pouczal Danny'ego Ralph, gdy nauczyciel oddalil sie na moment - pchaj sie do zwarcia i popchnij go do tylu, zeby stracil rownowage. Potem walnij go czym popadnie: lokciami, glowa, wszystkim. Masz dobry cios, wiec wykorzystaj to. Danny skinal glowa. Widownia ryknela i rozlegly sie brawa. Ledwie uslyszal gong. -W porzadku, Romano - zawolal nauczyciel od drzwi. - Twoja kolej. Kask wydawal sie Danny'emu ciezki i niewygodny, a ochraniacz zebow mial dziwny smak. Pomyslal, ze tak powinna smakowac opona samochodowa. Gdy pojawil sie na sali, wybuchla owacja. Danny juz skladal usta do usmiechu, gdy sie zorientowal, ze owacje zgotowano Laceyowi, ktory rowniez wszedl do sali z drugiej strony. Jego zas powitano kpiacymi okrzykami. -Bedziesz unicestwiony, Romano! -Nie wytrzymasz jednej rundy, chudzielcu! Niektorzy jednak sympatyzowali z Dannym. -Daj mu popalic, Danny! Na stopniach ringu stal doktor Tenny. Byl bez marynarki, bez krawata. Mial na sobie koszulke z krotkimi rekawami. -Jestes gotowy, Danny? -Aha. -Rozmawialem z lekarzami. Nie sa zbyt uradowani twoja walka. -Wszystko bedzie dobrze. -Przyjales tabletke? -Nawet dwie, zanim wyszedlem z mojego pokoju. -Dobrze - rzekl Joe. - Jesli bedziesz potrzebowal wiecej, sa tu w mojej kieszeni. -Dzieki. Wszystko bedzie dobrze. Joe zrobil mu miejsce na stopniach i Danny wbiegl na ring, a Lacey zaraz za nim. Tlum wiwatowal i gwizdal jednoczesnie. "Ciekawe, komu wiwatuja" - pomyslal Danny. Sedzia byl jeden z nauczycieli gimnastyki. Przywolal obu chlopcow na srodek ringu i powiedzial: -Zadnych niskich ciosow, zadnego przytrzymywania przeciwnika, zadnych brudnych sztuczek. Jesli wam kaze wyjsc ze zwarcia, przestaniecie walczyc i kazdy z was cofnie sie. Robcie po prostu to, co mowie, i badzcie opanowani. Niech walka bedzie uczciwa i czysta. Obaj z Laceyem wrocili do swych naroznikow. Danny stal i przygladal sie przeciwnikowi. Chlopak wydawal sie byc caly jednym miesniem - twardym i silnym. Zabrzmial gong. Danny nie potrafil zrobic niczego tak, jak nalezalo. Zaatakowal ze srodka ringu, ale zaraz musial wycofac sie po prostym Laceya, po ktorym glowa odskoczyla mu do tylu. Zamierzyl sie i nie trafil. Lacey poruszal sie za szybko. Danny probowal za nim kluczyc, isc na zwarcie, lecz przeciwnik tanczyl wokol niego, czestujac go co chwila prostymi niby waz, ktory wysuwa jezyk. Wiekszosc tych ciosow trafila celu i Danny odczul to bolesnie. Sala rozbrzmiewala glosnymi okrzykami, ktore dzwieczaly Danny'emu w uszach, jak lomot fal, kiedys na brzegu morza, gdy fala przewrocila go i trzymala pod woda. Lacey ulokowal mocny prawy prosty na klatce Danny'ego. Powietrze ze swistem ucieklo z jego pluc. Zgial sie i probowal chwycic przeciwnika. Jego rekawice dosiegly ciala Laceya, ale zaraz sie zeslizgnely. Danny wyprostowal sie, po czym dokonal zwrotu, by znalezc przeciwnika, i wtedy dostal twardy lewy prosto w twarz. Z trudnoscia chwytal oddech. "Zebym tylko nie dostal ataku" - myslal zdesperowany. Ale jego piers byla coraz ciezsza, a nowa seria ciosow w tulow jeszcze pogorszyla sytuacje. W koncu Danny zwarl sie z przeciwnikiem, tak iz ich glowy zaczely sie o siebie ocierac. -Chcesz zatanczyc, myszko? - zasmial sie Lacey. Potem nagle ulokowal cala serie ciosow na brzuchu Danny'ego. Odskoczyl do tylu i jego morderczy prawy wyladowal na policzku Danny'ego. Danny poczul, ze nogi zaczynaja sie pod nim chwiac. Na szczescie rozlegl sie gong. Ralph byl wsciekly. -Nie zrobiles ani jednego numeru z tych, ktore ci pokazywalem - zzymal sie. - Powinienes isc na zblizenie, przetrzymac go i przewrocic. -Sprobuj sam to zrobic - wykrztusil Danny. Usiadl na taborecie z trudem lapiac oddech. Jego piers wznosila sie szybko i opadala, a twarz sprawiala wrazenie, jakby puchla. Byla cala obolala. Gong obwiescil poczatek drugiej rundy i znow zaczelo sie to samo. Lacey tanczyl po calym ringu podsmiewajac sie z Danny'ego i mlocac go celnymi prawymi i lewymi. Danny czul sie, jakby mial na nogach zelazne buty. Nie mogl wytrzymac narzuconego przez Laceya tempa. Widownia tak halasowala, ze niemal pekaly mu w uszach bebenki. W ustach czul smak krwi. A Lacey plywal wprost wokol niego, doskakujac, by go zarzucic ciosami, i odskakujac, gdy Danny probowal oddac cios. Piers Danny'ego sprawiala mu coraz wiecej klopotu. Sapal, wzdychal, nie bedac zdolny nabrac powietrza w pluca. Wydawalo mu sie, ze uplynela juz godzina, odkad zaczeli walczyc. W pewnej chwili Lacey oparl sie o sznury ringu i Danny zrobil desperacki wysilek, aby go przytrzymac. Oplotl Laceya ramionami i dyszal ciezko. -Hej, jestes chory? - Glos Laceya, stlumiony przez ochraniacz zebow, zadzwieczal w jego prawym uchu. - Pluca ci graja, jak organy w kosciele. Odepchnal Danny'ego, ale zamiast go uderzyc, stuknal go lekko w twarz i odplynal ku srodkowi ringu. Tlum zaczal gwizdac. -Skoncz z nim! -Poslij go na deski, Lacey! Gong zakonczyl druga runde. Gdy Danny zwalil sie ciezko na swoj taboret, w narozniku byl juz Joe Tenny. -Wez lepiej jeszcze jedna pastylke - powiedzial. -Nie... Jestem w porzadku... Zostala tylko jedna runda. Tenny zaczal cos mowic, ale zaraz sie rozmyslil i wrocil schodkami na swoje miejsce. Do naroznika Danny'ego podszedl natomiast Ralph. -W tej rundzie musisz go zalatwic! - ryczal Danny'emu do ucha, starajac sie przekrzyczec sale. - Teraz albo nigdy! Jak uslyszysz gong, wyjdz powoli. On bedzie myslal, ze jestes juz zalatwiony. A jak sie zblizy, poczestuj go, czym mozesz? Danny skinal glowa. Gdy zadzwieczal gong, Danny powoli uniosl sie z taboretu i ze zwieszonymi rekami powlokl sie na srodek ringu. Sedzia popatrzyl na niego ze zdziwieniem. A tymczasem Lacey juz tanczyl na palcach, usmiechniety i pelen energii. W pewnej chwili zblizyl sie na tyle do Danny'ego, ze ten wyslal mu najlepszy ze swych ciosow - prawy podbrodkowy niby pistoletowy strzal z biodra, z sila, na jaka go tylko bylo stac. Jego rekawica wyladowala gdzies na szczece Laceya, ktory usiadl na deskach ringu z wyrazem oslupienia na twarzy. Kibice zerwali sie z krzesel, krzyczeli i wiwatowali. Sedzia pochylil sie nad Laceyem i zaczal go liczyc. Lacey wstal jednak szybko. Jego twarz byla ponura, a z ust znikl usmiech. Sedzia zajrzal Laceyowi w oczy, potem zwrocil twarz w strone Danny'ego i dal mu znak, by wznowil walke. Zaledwie Danny postapil dwa kroki w kierunku Laceya, spadl na niego grad ciosow. Lacey wywieral teraz na nim swa zemste za zraniona dume. Juz sie nie smial. Juz sie nie martwil, czy Danny nie jest chory. Atakowal jak horda wikingow, mlocac Danny'ego bez przerwy prawymi i lewymi. Wreszcie przycisnal go do lin. Danny poczul, ze ma nogi jak z waty. Oparl sie plecami o liny i trwal tak przez chwile, probujac sie zaslonic rekawicami przed ciosami napastnika. Ale jego obrona nie byla skuteczna. Ciosy Laceya spadaly na niego jak gradowa burza. Na wpol przytomny z bolu rzucil sie do przodu i oplotl ramionami czarne ledzwie przeciwnika. Oparl twarz na piersi Laceya i wisial tak z nogami miekkimi jak guma. Widownia krzyczala tak glosno, ze nie slyszal, czy Lacey milczy, czy cos mowi. Poczul jednak, ze sedzia ich rozdziela, potem, jak przez mgle, zobaczyl jego zatroskana twarz. Slaniajac sie minal sedziego i podniosl rekawice na znak, ze chce dalej walczyc. Kazda wydawala sie wazyc pare ton. Lacey wygladal teraz inaczej. Nie wydawal sie juz zagniewany. Raczej sprawial wrazenie czyms zaskoczonego. Zwarli sie znowu i znow Danny wzial porzadne lanie. Znowu chwycil Laceya i przytrzymal. -Kladz sie, balwanie! - zawolal Lacey do jego ucha. - Jaki diabel kaze ci stac? Danny wyswobodzil prawa reke i sprobowal pare slabych sierpowych, lecz Lacey z latwoscia je zablokowal. Znow poczul, ze ktos ich rozdziela i staje miedzy nimi, odpychajac go od przeciwnika. Zamglonymi oczami zobaczyl, jak sedzia podnosi do gory reke Laceya na znak jego zwyciestwa. XIII Ktos pomogl mu trafic do naroznika, a tymczasem tlum glosno wiwatowal na czesc Laceya. Danny usiadl na taborecie z piersia jak rana i obolalym calym cialem.-Zwyciezyl po jednej minucie i dziewieciu sekundach w trzeciej rundzie Lacey Arnold! - oglosil sedzia. Nad linami przechylil sie Joe Tenny i jego twarz znalazla sie tuz obok twarzy Danny'ego. -Czujesz sie dobrze? Danny nie odpowiedzial. Obok Joego stal ze zmarszczonymi brwiami inny mezczyzna. Danny rozpoznal w nim jednego z lekarzy osrodkowego szpitala. -Zaprowadzcie go do przebieralni - polecil lekarz gniewnie. - Bede musial zrobic mu zastrzyk. -Mozesz sie podniesc? - rozlegl sie gdzies po prawej stronie glos Ralph'a. Dopiero teraz Danny zauwazyl, ze nie widzi na prawe oko. Bylo tak spuchniete, ze nie mogl nawet poruszyc powieka. -Taa... Jestem w porzadku. Danny chwycil sie lin i probowal wstac. Jego nogi byly bardzo chwiejne. Poczul, jak jakies osoby pomagaja mu wstac. Nagle zobaczyl przed soba Laceya. -Hej, Danny, czujesz sie dobrze? -Jasne! - wymamrotal Danny przez spuchniete wargi. W przebieralni posadzono go na lawce i lekarz wbil mu w posladek igle. W ciagu paru sekund ucisk w jego piersi wyraznie zelzal. -Nie powinien pan w zadnym wypadku pozwolic temu chlopcu, aby sie tak wysilal - rzekl z wyrzutem lekarz do Tenny'ego. Joe skinal glowa z powazna mina. -Moze ma pan racje. -Czuje sie na medal - zapewnil ich Danny. Jego pluca istotnie wydawaly sie juz byc w porzadku. Jedynie twarz palila go jak ogien i czul sie tak zmeczony, jak nigdy dotad. -Caly ten pomysl urzadzania meczow bokserskich jest poroniony - mowil lekarz. -Jesli nie beda walczyli na ringu, beda to robili za naszymi plecami - bronil swego pogladu Joe. - Byloby dobrze robic to pod wasza kontrola. Ale to jest doskonaly sposob wyladowania emocjonalnego dla wszystkich. Danny zwrocil twarz w strone Ralpha, ktory przysiadl nie opodal na lawce. -Zdaje sie, ze nie wypadlem najlepiej - rzekl. Ralph wzruszyl ramionami i probowal go pocieszyc. -Aha. Troche ci nalal. Ale ten podbrodkowy, ktorym go poczestowales, byl wspanialy! Widziales, jak on przewracal oczami, kiedy siedzial na deskach? Myslalem, ze mu wyjda na wierzch. Wlasnie w tym momencie zblizyl sie do nich Lacey. Na ramiona mial narzucony szlafrok. Byl juz bez rekawic. -Dobra walka, Danny. Chlopie, jakby sedzia nie przerwal meczu, odpadlyby mi rece. Nie mialem juz sily cie bic. Jak mogles tak dlugo utrzymac sie na nogach? - Usmiechnal sie szeroko. -Bo bylem glupi - rzekl Danny. -Ale dosc bystry, zeby mnie poslac na deski - pochwalil go Lacey. - Rozlozyles mnie na pol minuty. Tak czy inaczej, dobra walka. Lacey wyciagnal prawa reke, wciaz owinieta bawelniana tasma. Danny dopiero teraz zauwazyl, ze i jego rekawice zostaly juz przez kogos zdjete. Zerknal na swe rece, po czym uscisnal dlon Laceya. Byl to jego pierwszy uscisk dloni z Murzynem. XIV Ku swemu zdziwieniu Danny stal sie nastepnego ranka kims w rodzaju bohatera. Czul sie juz na tyle dobrze, by pojsc na lekcje czytania, choc jego prawe oko bylo wciaz podpuchniete, a obrzek przybral juz purpurowa barwe. Bolaly go takze zebra. Mimo to zdecydowal sie isc na zajecia.-Patrzcie, przyszedl worek do boksowania! - powiedzial ktos, gdy Danny pojawil sie w klasie. -Ale ma oko! -Jestes twardziel, Danny. Wykazales duzo odwagi. -Bedziesz z nim walczyl za miesiac? Danny usadowil sie na jednym z krzesel. -Nic z tych rzeczy - odparl. - Nastepny raz bede walczyl z kims o wiele slabszym niz Lacey. Moze z King Kongiem. Do sali wszedl pan Cochran. Wydawal sie byc nieco zdziwiony faktem przybycia Danny'ego, lecz nic nie powiedzial i zaraz zadal wszystkim chlopcom jakies cwiczenie. Laurie byla wstrzasnieta, gdy przy okazji swej wizyty tego tygodnia zobaczyla oko Danny'ego, lecz on obrocil wszystko w zart, tak iz odzyskala dobry humor. Gdy pojawila sie w Osrodku w tydzien pozniej, twarz Danny'ego miala juz prawie normalny wyglad. Przez ten czas Danny zdazyl juz nagrac na tasme magnetofonowa dosc rozmow z Tennym, by moc zrealizowac swoj plan. Ktoregos popoludnia wrocil do sali lekcyjnej, gdzie rano odbywal cwiczenia jezykowe. Sala byla pusta. W budkach do cwiczen znajdowaly sie duze magnetofony. Danny przez ponad godzine montowal tasme, nanoszac slowa Tenny'ego z kieszonkowego magnetofonu na tasme duzego magnetofonu lekcyjnego. Oczywiscie, w odpowiedniej kolejnosci. W koncu udalo mu sie zmontowac tekst, ktory byl mu potrzebny. -SPESK - mowil glos Tenny'ego - chce, zebys natychmiast wylaczyl wszystkie urzadzenia alarmowe. Jakosc nagrania nie byla zbyt dobra. Niektore slowa brzmialy glosniej niz inne. Jesli sie sluchalo uwaznie, mozna bylo zwrocic uwage na rozny poziom natezenia szumow przy roznych slowach. Jednakze Danny mial nadzieje, ze SPESK nie zwroci na to uwagi. Nagral swe sfalszowane polecenie w gotowej formie na tasme kieszonkowego magnetofonu i wymazal wszelkie slady swej pracy na magnetofonie lekcyjnym. Potem udal sie do swojego pokoju. -Tej nocy bede wolny - powiedzial do siebie. Zaczal urzeczywistniac swoj plan o polnocy. -SPESK, czy nie spisz? Ekran telewizyjny w scianie natychmiast obudzil sie do zycia. -JA NIE SYPIAM, PANIE ROMANO. Danny zasmial sie nerwowo. -Ja wiem, tylko tak sobie zartowalem. -NIE JESTEM ZAPROGRAMOWANY, ZEBY ROZUMIEC HUMOR. JEDNAK ROZUMIEM TEORIE, NA JAKIEJ SIE TO OPIERA. W MOJEJ PAMIECI JEST ZAREJESTROWANYCH KILKA KSIAZEK NA TEN TEMAT. -Sluchaj, doktor Tenny chce z toba rozmawiac. Czy widzisz go w moim pokoju? -W PANA POKOJU NIE MA KAMERY TELEWIZYJNEJ, A WIEC NIE MOGE WIDZIEC, KTO TAM JEST. -Dobrze, ale wiesz, ze doktor Tenny jest tutaj, prawda? -MOJE CZUJNIKI NIE INFORMUJA MNIE, CZY DOKTOR TENNY JEST Z PANEM, CZY TEZ JEST PAN SAM. -W porzadku. Mozesz mi wierzyc na slowo. On jest tutaj i chce ci cos powiedziec. - Danny wlaczyl swoj kieszonkowy magnetofon. -SPESK, chce, zebys natychmiast wylaczyl wszystkie urzadzenia alarmowe - rozlegl sie glos Tenny'ego ze sfalszowanej tasmy. Danny wstrzymal oddech. -WSZYSTKIE URZADZENIA ALARMOWE ZOSTALY WYLACZONE. Bez slowa Danny rzucil kieszonkowy magnetofon na lozko i wybiegl z pokoju. Szybko kierowal sie w strone siatkowego ogrodzenia za laskiem. Noc byla ciepla, a on znal kazdy centymetr drogi. Nie na darmo pracowal tyle tygodni przy porzadkowaniu terenu Osrodka. Bylo ciemno i pochmurno, ale dotarcie przez lasek do ogrodzenia zajelo mu niecale dwadziescia minut. Przezornie przyjal tabletke przeciw astmie jeszcze przed wywolaniem SPESK-a, a w kieszeni spodni mial jeszcze cala fiolke tego leku. Dotarl do ogrodzenia i nie czekajac ani chwili, jal sie na nie wspinac. Nagle poczul na swym ramieniu czyjas ciezka reke. Potezne szarpniecie oderwalo go od siatki i rzucilo na ziemie. Danny poczul, jakby go porazil prad elektryczny. Wyladowal ciezko na stopach i odwrocil sie. Przed nim stal Joe Tenny. -Jak?... W jaki sposob?... - Jezyk zaplatal sie Danny'emu w ustach. Szeroka twarz Joego miala powazny wyraz. -Oszukales mnie - rzekl. - Myslalem, ze wziales sie na serio do pracy. Ale ty wciaz nie chcesz chodzic prosta droga, nieprawdaz? -Ale jak pan wiedzial? Wszystkie alarmy sa wylaczone! -Nie wszystkie - odparl Joe. - Nigdy nie pomyslales, ze mozemy miec wspomagajace urzadzenia alarmowe? Kiedy glowny system zostanie wylaczony, paleczke przejmuja urzadzenia wspomagajace, Poza tym SPESK zawiadamia automatycznie co najmniej dziesiec roznych miejsc, w tym rowniez moje biuro. Dobrze, ze pracowalem do tak poznej pory. W przeciwnym razie mialbys do czynienia nie ze mna, ale ze straznikami. -Urzadzenia wspomagajace - wymamrotal Danny. -Idziemy - polecil Joe. - Musisz sie wyspac. A moze znow chcesz mnie zaatakowac, tak jak za pierwszym razem? Danny, z glowa wtulona w ramiona i podbrodkiem na piersiach, podazyl za doktorem Tennym. Gdy dotarli do pokoju, usiadl ciezko na lozku. -Jaka kare teraz poniose? - spytal. -Kare? - zdziwil sie Tenny. - Widze, ze wciaz nie rozumiesz, jak dziala ten Osrodek. Danny podniosl na niego wzrok. -Kare wymierzasz sobie sam - mowil Joe. - Jestes tu od miesiaca i nawet nie wiesz, jak to miejsce wyglada. Tylko zmarnowales czas. Jutro bedzie wlasciwie twoj pierwszy dzien tutaj. Nic sie dotad nie nauczyles. Dodales wiec tylko kilka tygodni do czasu, jaki tu spedzisz. -Nigdy stad nie wyjde - mruknal Danny. -W takim tempie, na pewno niepredko. -Nigdy mnie pan stad nie wypusci. My wszyscy jestesmy tu zapuszkowani na amen. -Nieprawda! Zapytaj Alana Petersona. Wychodzi w przyszlym tygodniu. A on byl nawet twardszy od ciebie, gdy tu trafil. Nieomal przebil mnie nozem w pierwszym tygodniu pobytu. Danny milczal. -Okay - rzekl Joe po chwili. - Przemysl to wszystko jeszcze raz. I oddaj mi lepiej magnetofon. Aparat wciaz lezal na lozku, tam gdzie Danny go zostawil. Siegnal po niego i rzucil go Tenny'emu. XV Danny po wyjsciu Joego dlugo jeszcze siedzial, zgaszony, ze wzrokiem utkwionym w czarno-biale plyty podlogi.Zmarnowal caly miesiac. Zerknal na ekran telewizyjny w scianie. -SPESK! - zawolal. Ekran zaczal sie jarzyc. -SLUCHAM, PANIE ROMANO. -Nie powiedziales mi o alarmach wspomagajacych - rzekl Danny z nuta irytacji w glosie. -NIE PYTAL MNIE PAN O ALARMY WSPOMAGAJACE. -Pozwoliles, zebym tam poszedl i dal sie zlapac jak szczeniak! -SYSTEM WSPOMAGAJACY WLACZA SIE AUTOMATYCZNIE PO TYM, JAK SYSTEM GLOWNY PRZESTAJE DZIALAC. NIE MAM NAD TYM KONTROLI. Danny wstal z lozka i stanal naprzeciwko ekranu. -Klamales przede mna! - krzyknal. - To przez ciebie Tenny mnie zlapal. Klamales bezczelnie! -JEST NIEMOZLIWOSCIA, ABYM KLAMAL, W SENSIE... -Klamca! - Danny przemierzyl pokoj trzema dlugimi krokami i chwycil stojace przy biurku krzeslo. - Klamca! - wrzasnal i rzucil krzeslem w ekran. Odbilo sie nie wyrzadzajac mu zadnej szkody. Danny podniosl krzeslo ponownie i wyrznal nim z calej sily w ekran. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Twardy plastik ekranu nie doznal nawet drasniecia, ale krzeslo rozlecialo sie na kawalki i w rekach Danny'ego zostal tylko strzaskany koniec oparcia. -WZYWAM POGOTOWIE MEDYCZNE - oznajmil spokojnie SPESK. - ZACHOWUJE SIE PAN W HISTERYCZNY SPOSOB. -Ty parszywy klamco! - Danny cisnal w ekran trzymane w reku szczatki oparcia i obrzucil SPESK-a wyzwiskami. Potem odwrocil sie, kopnal w sciane biurka i przewrocil regal, na ktorym ulozonych bylo kilka ksiazek. Rozsypaly sie po podlodze. Danny schylil sie po jedna z nich, porwal ja na kawalki i pobiegl w strone drzwi. Gdy wybiegl na korytarz, spieszyli juz w kierunku jego pokoju dwaj medycy. Danny zawrocil i pobiegl w druga strone. Jednakze drzwi w tym koncu korytarza byly zamkniete; SPESK pozamykal juz wszystkie drzwi w calym budynku. -Uspokoj sie, synu - powiedzial jeden z medykow. - Nie zrobimy ci krzywdy. Obaj byli mlodzi i dobrze zbudowani. Mieli na sobie biale ubrania. Jeden z nich niosl w reku mala czarna walizeczke. Danny rzucil im przeklenstwo i probowal sie przedrzec przez ich blokade, lecz oni chwycili go i trzymali mocno. W pewnej chwili poczul uklucie igly w przedramieniu. Poczal sie jeszcze gwaltowniej wyrywac i klac, ale z wolna wszystko dookola jelo sie w jego oczach rozmywac i po chwili juz spal. Obudzil sie w swym pokoju. Przez okno wpadaly do srodka promienie slonca. Na podlodze wciaz jeszcze walaly sie szczatki krzesla i luzne kartki rozerwanej ksiazki. Regal lezal przewrocony do gory. Danny byl wciaz w tym samym ubraniu, w ktorym uciekal, z wyjatkiem butow, ktore mu zdjeto. Przetarl oczy i usiadl na lozku. Krecilo mu sie lekko w glowie. Drzwi otwarly sie i do pokoju wszedl bez pukania jeden z medykow. Zlustrowal Danny'ego szybkim spojrzeniem i rzekl: -Prosze dzis pojsc na zajecia lekcyjne, jak co dzien. Ale najpierw prosze zjesc sniadanie. Wszystko jest w porzadku. Gdy drzwi sie za lekarzem zamknely, zajasnial ekran na scianie i zaraz pojawila sie na nim twarz Joego Tenny'ego. -Juz przeszlo? Danny patrzyl na niego ponuro. Joe usmiechnal sie. -Miales maly napad zlego humoru. Bedziesz teraz musial sam naprawic krzeslo w warsztacie stolarskim. Damy ci nowa ksiazke zamiast tej, ktora podarles, ale bedziesz musial na nia zapracowac. Nie spedzilbys paru godzin w pralni, w sobote rano? Danny zmarszczyl brwi, ale po chwili skinal glowa. -Okay - rzekl Joe. - Do zobaczenia na lekcji. XVI "Ten ul nie moze byc tak szczelny, jak on mowi - pomyslal Danny. Musi byc jakis sposob wydostania sie na zewnatrz." Zaraz zdal sobie jednak sprawe, ze nie znajdzie tego sposobu w jeden dzien czy dwa.Alan Peterson opuscil Osrodek w nastepnym tygodniu, ale zanim to nastapilo, Danny zdazyl go wypytac na temat jego doswiadczen w tym zakresie. -O, tak - probowalem zwiac kilka razy - rzekl z usmiechem. - Ale potem sie wycwanilem. Teraz wyjde stad przez glowna brame. Joe Tenny zalatwil mi prace na zewnatrz. Ty mozesz zrobic to samo, Danny. To jedyna pewna droga ucieczki. Danny mial wciaz jednak wlasne zdanie na ten temat i w dniu zwolnienia Alana zagadnal o to samo Malzonego. -Jasne, ze probowalem - powiedzial Ralph. - Cztery albo piec razy. Nie da rady. SPESK jest za cwany. Nie mozna nawet nosic noza w tajemnicy przed nim. Danny nadal nie byl tego tak pewny i wypytal po kolei na temat ucieczki wszystkich chlopcow, ktorych znal. Rozmawial nawet z Laceyem. Lacey usmiechnal sie do niego. -Po coz mialbym stad uciekac? Jest mi tu dobrze. Lepiej niz w domu. Jasne, ze mnie kiedys stad wygonia. Ale przedtem musze sobie zalatwic dobra robote i jakies mieszkanie na zewnatrz. Poki co, chlopie, jestem tu mistrzem. Danny zrezygnowal z dalszej nauki wloskiego, ale szybko doskonalil sie w czytaniu po angielsku. Stwierdzil, ze moze juz z latwoscia podazac za tekstem wyswietlanym przez SPESK-a na ekranie. Poza tym byl niemal najlepszy w klasie na lekcjach arytmetyki. Joe Tenny doradzil mu, ze powinien sobie wybrac dodatkowy przedmiot nauki. Danny wybral nauki scisle. Lekcje nowego przedmiotu nie byly latwe, ale ciekawe. Nie tylko siedzieli i uczyli sie, lecz rowniez przeprowadzali doswiadczenia w pracowni. Ktoregos dnia Danny spowodowal panike w pracowni zmieszawszy dwa zwiazki chemiczne i uzyskawszy jasnozolty dym o odrazajacej woni. Nauczyciel nakazal wszystkim natychmiast opuscic pracownie. Uczniowie wybiegli z budynku i zatrzymali sie dopiero na murawie. Potem wszyscy dlugo sie smiali i klepali Danny'ego po ramieniu, a nauczyciel dlugo nie mogl mu tego wybaczyc. Oczywiscie, Danny zapamietal, jakie to zwiazki wytworzyly dym. "Moze sie to jeszcze kiedys przydac" - pomyslal sobie. Tygodnie szybko mijaly. Laurie odwiedzala go co tydzien, czasami nawet dwa razy tygodniowo. Dostali od Tenny'ego zezwolenie na odbywanie przechadzek po murawie "na zewnatrz", a wiec po drugiej stronie budynku administracji, gdzie przystawaly autobusy. Miedzy nimi a autostrada byla jednak siatka. I Danny wiedzial, ze sa sledzeni przez kamery SPESK-a. Wiekszosc popoludni spedzal Danny na grze w baseball. Pozniej, gdy sie juz ochlodzilo i liscie na drzewach zaczely zolknac, chlopcy przerzucili sie na gre w rugby. Pod koniec listopada, w weekend po Swiecie Dziekczynienia, nie bylo zadnych lekcji i uczniowie ulozyli program rozgrywek w rugby. Pierwszy tego roku snieg spadl na poczatku grudnia. Danny, nie zastanawiajac sie wiele nad tym, co robi, zaczal pomagac kolegom w ubieraniu duzej choinki w sali stolowki. Jego pokoj wygladal juz teraz inaczej niz wowczas, gdy w nim zamieszkal. Regal byl pelen ksiazek, przewaznie traktujacych o lotnictwie i lotach kosmicznych. Jego biurko zawsze bylo zarzucone papierami, glownie dotyczacymi zadan matematycznych, zas sciany pokoju zdobily fotografie i plakaty, ktore Danny kupil w prowadzonym przez uczniow sklepiku, w piwnicy budynku stolowki. Nad biurkiem - przypiete do sciany zdjecie Laurie; miala na sobie zolta sukienke, ulubiony kolor Danny'ego; stala przed restauracja, gdzie pracowala; usmiechala sie wprawdzie do aparatu, ale jej oczy byly bardziej zatroskane niz wesole. Danny zmienil wiele prac. Pomagal kucharzom w duzej kuchni, niemal w pelni zautomatyzowanej. Konserwowal duze klimatyzatory na dachach budynkow Osrodka i urzadzenia grzewcze w podziemiach. Na pewien czas wrocil tez do pracy w ekipie utrzymujacej czystosc i przy tej okazji wspaniale sie opalil podczas pieknych, letnich dni. Bez przerwy poszukiwal jakiegos slabego punktu w systemie zabezpieczen Osrodka. "Musi byc jakis sposob" - powtarzal sobie bez przerwy. Mial okazje zawrzec blizsza znajomosc ze SPESK-iem, gdyz przez tydzien pracowal w pomieszczeniu maszyny - duzym, cichym i chlodnym pokoju w podziemiach budynku administracji. Komputer skladal sie z wielu rzedow prostokatnych metalowych szaf, podobnych do duzych lodowek. Niektore z nich mialy z przodu okienka i Danny mogl przez nie obserwowac wirujace tasmy i dyskietki. "Gdybym tak mogl tego SPESK-a unieszkodliwic - myslal sobie. - Powstalo wszakze pytanie: jak to uczynic?" Odpowiedz przyszla do niego w momencie, gdy chlopcy zapalili swieczki na choince stolowki. Drzewko bylo tak duze, ze siegalo sufitu. Do jego oswietlenia Joe Tenny przywiozl caly samochod lampek, a Danny i jeszcze jeden chlopiec spedzili cale popoludnie na drabinach przetykajac kabel z lampkami miedzy galeziami choinki. Potem wlaczyli wtyczki kabli do gniazdek i... w sali zapanowala ciemnosc. Chlopcy zaczeli glosno wyrazac swoje niezadowolenie, ale po chwili swiatla stolowki zapalily sie. Jednakze lampki na choince pozostawaly ciemne. -PRZECIAZYLISCIE LINIE ELEKTRYCZNA STOLOWKI - odezwal sie z megafonow glos SPESK-a. - NIE MOZECIE WLACZAC KABLI CHOINKOWYCH DO SIECI ELEKTRYCZNEJ STOLOWKI. PROSZE PRZEPROWADZIC DO CHOINKI BEZPOSREDNIA LINIE OD GENERATORA PRADU. Niektorzy chlopcy skineli glowami, jak gdyby wiedzieli, o czym SPESK mowi, lecz Danny tylko stal i patrzyl na nie oswietlone drzewko. "Elektrycznosc! To jest klucz do rozwiazania mego problemu - pomyslal. - Jesli zniszcze generator pradu, wszystko przestanie dzialac. Wszystkie alarmy, kamery, SPESK, wszystko!" XVII W sobote rano przed Bozym Narodzeniem do drzwi Danny'ego zapukal Joe Tenny.-Jestes bardzo zajety? - zapytal. Danny siedzial przy biurku i studiowal ksiazke o generatorach pradu. Pytanie Joego zaskoczylo go. Podniosl wzrok i mozliwie obojetnym tonem rzekl: -Nie bardzo. Joe usmiechnal sie. -Chcialbys sie dzis wieczorem zabawic na zewnatrz? Przygotowujemy u mnie w domu male party. Moze sie do nas przylaczysz? -Na zewnatrz? Chce pan powiedziec poza Osrodkiem? Joe skinal glowa. -Mogloby sie wydawac, ze spedzam caly moj czas tutaj, ale ja mam dom, zone i dzieci. -Jasne, ze pojade z panem. -Dobrze. Zabiore cie o wpol do piatej. Nie jedz zbyt obfitego obiadu, bo u nas bedzie domowe jedzenie. Po grecku. Bo musisz wiedziec, ze jestem po czesci Grekiem. Danny nie mogl sie powstrzymac od smiechu. Danny byl zaskoczony wygladem domu Joego. Spodziewal sie zobaczyc cos w rodzaju palacu gubernatora, jaki widzial kiedys w telewizji, a tymczasem przemkneli tylko poobijanym cadillakiem Joego przez zamozne dzielnice, gdzie znajdowaly sie duze i wykwintne domy, i zatrzymali sie dopiero w najstarszej, najblizszej centrum czesci przedmiescia. -Jestesmy na miejscu - rzekl Joe. Bylo juz ciemno i Danny nie mogl sie dobrze przyjrzec domowi, do ktorego zostal przywieziony. Byl duzy, ale daleki od przepychu. Przede wszystkim wymagal pomalowania. Na ulicy przed domem staly juz zaparkowane cztery samochody, a na poboczu drozki wjazdowej - jeszcze jedno auto. Jego maska byla uniesiona do gory, a wewnatrz nie bylo silnika. -To dzielo mojego najstarszego syna - wyjasnil Joe, kiedy wysiedli z samochodu. - Zamierza przeprowadzic remont silnika. Od wiosny czekam, kiedy go skonczy. Wewnatrz trwalo juz party. Danny poznal kolejno pania Tenny, dwoch synow Joego, duzego psa wabiacego sie Potwor i szescioro czy siedmioro gosci. Szybko poplataly mu sie ich nazwiska, tak iz niewiele z nich zapamietal. Co kilka minut przybywali nowi goscie. Starszy syn Joego, John, zabawil sie w przewodnika po domu. Byl w wieku Danny'ego, moze o rok starszy, ale wzrostem przewyzszal go o glowe, i byl co najmniej dwa razy szerszy w ramionach. Prawie polowe gosci stanowily nastolatki, przyjaciele i przyjaciolki Johna. Ten ostatni zadbal, by Danny poznal wszystkich, zwlaszcza dziewczyny. Wszystkie byly ladne i mile. Danny zaczal zalowac ze nie ma z nim Laurie, potem poczul sie winny tego, ze bawi sie bez niej. Na party zebralo sie w sumie ponad dwadziescia osob. Poniewaz zwykly stol do przyjec byl za maly dla tak licznej grupy, Joe wniosl przy pomocy synow stol kuchenny, podczas gdy Danny pomogl jednemu z gosci ustawic stol do gry w karty. Wspolnym wysilkiem zestawiono wszystkie trzy stoly w dlugi rzad i nakryto obrusami. Jedli, smiali sie i rozmawiali przez dlugie godziny - mlodziez i dorosli pospolu. Potem wszyscy przeszli do salonu. Joe nastawil odtwarzacz plyt kompaktowych i zaczeli tanczyc. Wiekszosc doroslych szybko zrezygnowala z tanca, lecz Joe i kilka innych osob dotrzymywali nastolatkom kroku w przebojach dyskotekowych. Potem przestawili sie na starsza, spokojniejsza muzyke i wowczas kilkoro doroslych znow wyszlo na parkiet. Wreszcie ktos nastawil muzyke grecka. Wszyscy wzieli sie za rece i utworzyli dlugi korowod, ktory plynal przez pokoje - z salonu poprzez glowny hol, jadalnie i kuchnie z powrotem do salonu. Danny troche sie zmieszal, widzac, ze nie moze chwycic wlasciwego kroku, lecz zobaczyl, ze inni radza sobie niewiele lepiej. Wszyscy sie smiali i nastepowali sobie na palce, a grecka muzyka dzwieczala piskliwie w ich uszach. Wodzirej byl jednak bardzo dobry. Byl niski i nalany. Jego owalna twarz zdobily male czarne wasiki. Doskonale dawal sobie rade ze skomplikowanym krokiem roznych tancow greckich, nie mylac sie ani razu. Gdy przestali tanczyc i zmeczeni zwalili sie na krzesla w salonie, ten sam mezczyzna zaczal pokazywac sztuki magiczne. Mial na imie Homer i wprawil Danny'ego w wielkie zdumienie. Nie wiedziec skad, wydawalo sie, ze z powietrza wyciagal papierosy, wybieral wlasciwe karty z talii w drugim koncu pokoju, zmienial chusteczke do nosa w kwiat. Wszyscy go oklaskiwali. -On jest naprawde wspanialy - powiedzial Danny do Johna, ktory siedzial obok na sofie. - Pracuje w telewizji? John zasmial sie. -To dyrektor mojego liceum. Magiczne tricki to tylko jego hobby. Danny oslupial. "Dyrektor liceum? Niemozliwe. Przeciez on jest... on jest zbyt wesoly!" Po chwili Danny podszedl do miejsca, gdzie siedzial Homer i nawiazal z nim rozmowe. Sztukmistrz-dyrektor nauczyl go nawet kilku trickow. -Jak Joe traktuje cie w Osrodku? - spytal, gdy bylo po pokazie. -Uch, hmm... calkiem niezle. Homer usmiechnal sie. -Nie wiem, skad czerpie energie do tego wszystkiego. Przebywa w Osrodku prawie cala dobe. A trzeba go bylo zobaczyc, gdy zabiegal o stworzenie Osrodka! Zrezygnowal z pracy na uniwersytecie, a potem walczyl z gubernatorem i wladzami stanowymi tak dlugo, ze tylko czekalem, jak go wyrzuca za uszy. Pojechal nawet do Waszyngtonu, zeby wydebic od Kongresu dodatkowe fundusze na budowe Osrodka. -Nie wiedzialem o tym - powiedzial Danny w zaklopotaniu. -To prawda - zapewnil go Homer. - Osrodek to dziecko Joego. Wy wszyscy jestescie jego dziecmi. -Aha. On jest... On jest na medal - rzekl Danny. XVIII Party skonczylo sie dobrze po polnocy. Gdy goscie zaczeli sie rozchodzic, Joe podszedl do Danny'ego i rzekl spokojnie:-Czy sadzisz, ze mozesz przespac sie w pokoju Johna bez zadnych problemow? Danny zamrugal oczami. -Mowi pan o przespaniu sie tutaj? Nie pojedziemy z powrotem do Osrodka? Joe skinal glowa. -Tylko niech ci nie przychodza do glowy zadne nierozumne pomysly. Potwor moze byc bardzo przykry, jesli cos jest nie tak. On sypia co noc pod drzwiami Johna. A ja jestem po czesci Apaczem. Slyszales pewnie o Indianach, Apaczach. Nie bedziesz mogl sie stad wymknac. Wbrew samemu sobie Danny usmiechnal sie. -Okay, bede sie zachowywal, jak nalezy. Nie bede nawet chrapal. -Dobrze. Jutro pojedziemy do twojej dzielnicy. Bedziesz mogl zobaczyc sie ze swoja dziewczyna... -Laurie?! -Tak. Usilowalem ja dzis tutaj sciagnac, ale nie moglem sie do niej dodzwonic. Danny niemal nie zmruzyl tej nocy oka. Chrapanie i rzucanie sie Johna na lozku bardzo przeszkadzalo mu w zasnieciu, ale glownym powodem jego bezsennosci bylo podniecenie zwiazane z czekajaca go wizyta w jego dzielnicy, z widzeniem sie z Laurie. "Ale jej zrobie niespodzianke - myslal patrzac w ciemny sufit. - Dlaczego jednak Joe nie mogl sie do niej dodzwonic? Gdzie byla? Czy wyprowadzila sie z mieszkania siostry? A moze juz nie pracuje w restauracji?" Danny zaczal wspominac jej ostatnia wizyte w Osrodku. Bylo to tydzien temu. Nie mowila nic o przeprowadzce. Wygladala na zmartwiona. Czy jej cos dokuczalo? A moze ktos? Wstali z lozek pozno. Gdy Joe wsadzil Danny'ego i Potwora do samochodu i ruszyl w strone centrum miasta, bylo juz pare minut po dwunastej. W milczeniu jechali spokojnymi ulicami. Potwor przysiadl na tylnym siedzeniu i swym mokrym nosem obwachiwal Danny'ego za uchem. Dotarli do centrum, gdzie waskie ulice i wysokie gmachy gasily wszelka nadzieje na zobaczenie swiatla slonecznego, Danny pouczyl Joego, jak sie jedzie do starej dzielnicy. -Niech pan przystanie tam - rzekl i wyciagnal reke. - Kolo sklepu z cygarami. Niewiele sie tu zmienilo. Danny, wysiadajac z samochodu, zdal sobie sprawe, ze nie byl w tej okolicy juz niemal rok. Na jego ulicy nie bylo prawie ludzi. Jedynie kilkoro dzieci, ktore siedzialy na schodkach swych domow. Ulica byla rownie brudna jak niegdys. Stare gazety i inne smiecie walaly sie przed domami i w rynsztokach. Na ulicy stalo zaparkowanych kilka samochodow. Danny przypomnial sobie, jak pierwszy raz kierowal samochodem. Ukradl go wlasnie tutaj, sprzed sklepu z cygarami. Sklep byl zamkniety, a jego okna zbyt brudne, aby mozna bylo zobaczyc cos w srodku. "Do licha - pomyslal Danny. - Ze tez nigdy przedtem nie zauwazylem, jakie tu brudy." -Czy nie ma tu nikogo? - spytal Joe. Siedzial wciaz w samochodzie z lokciem opartym o drzwi, w ktorych okno bylo zupelnie opuszczone. Duza glowa Potwora wystawala z okna przy tylnym siedzeniu. Pies wysunal jezyk i pokazal swe dlugie biale zeby. -Chlopaki moga byc na podworku szkolnym. To jest dwie ulice stad, za rogiem. -No to wsiadaj - rzekl Joe. - Pojedziemy tam. Danny zatrzasnal drzwi, a Joe uruchomil silnik. -Co masz taka dziwna mine? - spytal. Danny wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Cos sie tu zmienilo... Wszystko wyglada inaczej. -Wszystko jest tak, jak bylo, Danny. To ty sie zmieniles. -Co pan chce przez to powiedziec? Joe skrecil za rogiem i jechal prosto ulica. -Pewien pisarz raz powiedzial: "Nie mozna wrocic do domu". Gdy opuscisz dom, a potem powrocisz, zastajesz wszystko zmienione. Ale jedynym, co sie zmienilo, jestes ty sam. Juz nie jestes tym samym czlowiekiem, ktory odchodzil. Nie bedziesz juz nigdy zdolny powrocic do tej dzielnicy, Danny. Z czasem, nie bedziesz tez moze chcial. Danny przygladal sie Joemu i myslal: "Musi miec nie po kolei w glowie. Ja mialbym nie chciec wrocic na stare smiecie? Durny!" Dotarli do szkolnego dziedzinca, gdzie kilkoro dzieci rzucalo brudna, baseballowa pilka w srodek nagiej metalowej obreczy, osadzonej w kamiennym murze szkoly. Joe znow pozostal w samochodzie z psem, a Danny wysiadl. Chlopcy poczatkowo go nie poznali. Przestali rzucac pilke i patrzyli, jak idzie w ich strone, obserwujac go w milczeniu. Nagle jeden z nich zawolal: -Hej, nygusy, to przeciez Danny! -Danny! Gdy biegli w strone Danny'ego, na jego twarzy zagoscil szeroki usmiech. -Czesc, Mario! Hello, Sal, Eddie... -Danny! O rany! Wygladasz, jakbys mial milion dolcow. -Skad wziales takie ciuchy? -Ej, prysnales? Jak to zrobiles? Danny smiejac sie podniosl rece. -Hej, chlopaki. Nie moge gadac ze wszystkimi naraz. Nie prysnalem. Mam cos, jakby wolny weekend. Ten gosc w cadillaku, o tam... on jest z Osrodka. -O rany! Patrz, jakie psisko! -Aha. Nazywa sie Potwor. -Wcale sie nie dziwie. -No i jak cie tam traktuja? - spytal Mario. - Wygladasz dobrze. Utyles, co nie? -Zarcie jest niezle - rzekl Danny. - Osrodek chyba tez. Ale ciezko prysnac. Probowalem juz pare razy. Maja komputer, ktory wszystko widzi. I lepsze alarmy, jak w banku. Cwansze. Nie mozna nawet kichnac, zeby nie wiedzialy. Rozmawiali przez kilka minut, po czym Danny powiedzial: -Pruje teraz do mieszkania siostry Laurie. Czy ona tam jeszcze mieszka? Z ust chlopcow znikly usmiechy. Popatrzyli nan powaznie. Wreszcie odezwal sie Mario: -Hm, ona wciaz tam mieszka. Ale... hm... Laurie sie wyprowadzila. Bedzie ze dwa tygodnie. Juz nie mieszka w tej okolicy. Danny poczul ten sam przyplyw gniewu i strachu, jak wowczas, gdy Joe sciagnal go z ogrodzenia. -Co takiego? Co zrobila? Mario wzruszyl ramionami. -No, po prostu, wyprowadzila sie. Nikomu nie powiedziala gdzie. Moze jej siostra wie. My - nie. Danny chwycil go za ramie. -Co sie stalo? Mow! Dlaczego sie wyprowadzila? Mario probowal sie cofnac. -Danny, to nie moja wina. Paru gosci chcialo sie z nia zabawic, ale pogonilismy ich. Pilnowalismy jej dla ciebie. -Tak pilnowaliscie, ze nawet nie wiecie, gdzie jest? Danny puscil jego ramie i pobiegl do samochodu. Wslizgujac sie na siedzenie obok Joego, rzekl: -Jedzmy do siostry Laurie! To tam, gdzie przed chwila bylismy. -Co sie stalo? Danny opowiedzial mu, czego sie dowiedzial, i pojechali. Siostra Laurie nie miala czasu dla Joego i Danny'ego. Probowala bawic trojke maluchow i jednoczesnie gotowac. Najstarsze dziecko nie mialo wiecej niz cztery lata. Najmlodszy potomek rodu przechodzil zabieg kosmetyczny polegajacy na zmianie pieluszki, i wszystkimi silami utrudnial matce to zadanie. Zeby miec blizej do pieca, polozyla niemowle na kuchennym stole. -Powiedzialam ci juz, ze ona ma sie dobrze - mowila siostra Laurie. - Pracuje w innej czesci Centrum i dzieli mieszkanie z dwiema innymi dziewczynami. Obiecala, ze bedzie cie odwiedzala co tydzien, tak jak to robila przez caly ten rok. Jesli powie ci sama, gdzie mieszka, w porzadku. Ja nie zamierzam tego robic. Danny opuscil mieszkanie z zacisnietymi piesciami. Joe probowal go uspokoic. -Dlaczego sie tak martwisz? - spytal. - Przeciez odwiedzala cie co tydzien. Danny potrzasnal glowa. W piersiach czul znow ucisk. Byl taki zdenerwowany, ze malo brakowalo, a boksowalby brudna sciane klatki schodowej w budynku siostry Laurie. Nie zrobil tego jednak. Potrzasnal tylko glowa. Wyszli na ulice i wsiedli do samochodu. Joe uruchomil silnik i ruszyl w strone Osrodka. -Musze ci powiedziec - odezwal sie po chwili - ze ja mam swoj udzial w calej tej sprawie. -Pan? Joe skinal glowa. -W zeszlym miesiacu rozmawialem z Laurie ktoregos dnia, zanim poprosilem cie do pokoju odwiedzin. Chciala sie dowiedziec, co mysle o jej pracy w restauracji. Wiedziala, ze nie jestes zachwycony tym pomyslem. Powiedzialem jej, ze jest w centrum miasta wiele szkol przygotowujacych do zawodu sekretarki albo do jakiegos innego zawodu, ktory by sie jej podobal. Podalem jej nazwiska kilku moich przyjaciol, ktorzy mogliby jej pomoc znalezc lepiej platna prace i zapisac sie na wieczorowe kursy. Danny nie mogl wykrztusic z siebie ani jednego slowa. A wiec to Tenny... Przez caly czas udawal przyjaciela, a po cichu probowal pozbawic go Laurie. "Nie mozna dzis nikomu ufac! Nikomu! A zwlaszcza Joemu Tenny'emu." XIX W poniedzialek rano Danny rozejrzal sie w stolowce za Ralphem Malzonem.-Sluchaj - rzekl, siadajac obok niego przy dwuosobowym stoliku. - Musimy stad prysnac. -Jasne - odparl Ralph z ustami pelnymi platkow owsianych. - Skombinuj mi jakies skrzydla, to wyfrune. -Ja wcale nie zartuje. Te wszystkie wpadki to dlatego, ze faceci zwiewaja w pojedynke. Musimy nad tym poglowkowac w wiekszej paczce. To jedyny sposob. Ralph potrzasnal glowa. -Juz wyprobowane. Nie da rady. Ten SPESK, te wszystkie alarmy, automatyczne zamki... Nie zwiejesz stad nawet z cala armia. -Tak myslisz? A ja wiem, jak zalatwic SPESK-a i wszystko inne. Ralph rozesmial sie. -Ja sie wcale nie zgrywam - wybuchnal Danny. - Jak mnie posluchasz, za pare miesiecy juz nas tu nie bedzie. Moze wczesniej. Ralph odlozyl lyzke i spojrzal nan ciekawie. -Jak to zrobisz? -To moja tajemnica - mowil Danny. - Rob tylko, co ci powiem, a jak sie ociepli, juz nas tu nie bedzie. W sam raz na otwarcie sezonu baseballa. Ale bedziemy potrzebowali jeszcze pieciu albo szesciu chlopakow. Mozesz to zalatwic? -Postaram sie - rzekl Ralph. Ranek pierwszego dnia Bozego Narodzenia spedzil Danny na rozmowie ze SPESK-iem. -Skad Osrodek bierze elektrycznosc? - spytal. -OSRODEK MA WLASNA ELEKTROWNIE, USYTUOWANA W BUDYNKU NUMER SIEDEMNASCIE - odpowiedzial mu SPESK spokojnie i bez pospiechu. -Gdzie to jest? Na ekranie pojawila sie mapa Osrodka. Wokol budynku numer siedemnascie bylo zakreslone czerwone kolko. Danny zdal sobie sprawe, iz byl to jeden z mniejszych budynkow w poblizu gmachu administracji - jedyny budynek Osrodka z kominem na dachu. -Przypuscmy, ze cos sie stanie z elektrownia. Skad wezmiecie wtedy elektrycznosc? -JEST ZASILANIE AWARYJNE. URZADZENIA TEZ MIESZCZA SIE W BUDYNKU NUMER SIEDEMNASCIE. -Przypuscmy, ze zepsuje sie rowniez zasilanie awaryjne. Co sie wtedy stanie? -OSRODEK BEDZIE WTEDY POZBAWIONY ENERGII ELEKTRYCZNEJ. Danny myslal przez chwile, po czym rzekl: -Jakie systemy przestana dzialac, jesli zabraknie energii elektrycznej? -CENTRALNE OGRZEWANIE, KLIMATYZACJA, WSZYSTKIE SYSTEMY ALARMOWE, SPECJALNY SYSTEM KOMPUTEROWY. -Chwileczke. A co z telefonami? -SYSTEM TELEFONICZNY JEST ZASILANY ODDZIELNIE Z ZEWNATRZ. -Pokaz mi schemat. Na ekranie pojawil sie rysunek pokazujacy polozenie kabla telefonicznego, ktory laczyl osrodkowa siec telefoniczna z glowna siecia firmy telefonicznej. Danny zorientowal sie, ze linia glowna biegnie wzdluz autostrady, zas kabel dochodzi do budynku administracji tunelem. "Wystarczy przeciac ten kabel, a wszystkie telefony zamilkna" - pomyslal. Bylo juz dobrze po poludniu, gdy Danny rzekl: -Dzieki, SPESK. To wszystko, co chcialem wiedziec. Na razie. Ekran w scianie sciemnial. Danny siedzial przy biurku nie czujac glodu. Byl zbyt podekscytowany, by moc jesc. Myslal jedynie o tym, jak unieruchomic elektrownie, system awaryjny i urzadzenia telefoniczne. Nagle ekran zajasnial znowu. -PANIE ROMANO. -Co takiego? -MA PAN GOSCIA. PANNA MURILLO. Danny wyskoczyl z pokoju, nie wlozywszy nawet palta. Biegl najkrotsza droga do budynku administracji, walczac z mroznym wiatrem. Bylo dzis wielu odwiedzajacych, w wiekszosci - rodzicow. Dorosli silili sie na wesolosc, choc w glebi duszy zalowali, ze ich dzieci musza spedzic Boze Narodzenie w Osrodku. Danny odbieral jednak wszystko inaczej. Byl pewien, ze dorosli graja komedie, smiejac sie tak glosno i przynoszac swym dzieciakom prezenty, ktorych nigdy nie dawali im w domu. Zastanawial sie, jaki bylby jego ojciec, gdyby jeszcze zyl. Jego matka prawdopodobnie zyje... Bog raczy wiedziec gdzie. Znalazl Laurie w jednym z malych pokojow do odwiedzin. Miala na sobie nowa sukienke w kolorze ciemnozielonym i nosila inne uczesanie. Jej wlosy byly zaczesane gladko do tylu. Zamrugal na jej widok oczami. -Wygladasz inaczej... Jak wszyscy dorosli. -A podobam ci sie? - spytala Laurie, usmiechajac sie i starajac sie wygladac mozliwie najladniej. -Aha... chyba tak. Nigdy... nigdy cie nie widzialem tak... dobrze wygladajacej, tak fikusnej. Podeszla do niego i pocalowala go. -Dziekuje ci. No i zycze wesolych swiat. -Wesolych... Ejze! Prawie zapomnialem. Co znaczy ta twoja przeprowadzka? Co sie dzieje? Laurie, trzymajac Danny'ego za reke, przyprowadzila go do sofy stojacej przy jedynym w pokoju oknie. Usiedli. -Mam nowa prace i nowe mieszkanie - powiedziala wesolo. - Mieszkam z dwiema innymi dziewczynami. Wszystkie pracujemy w jednym gmachu. Jestem urzedniczka w firmie ubezpieczeniowej. Oni ucza mnie zawodu podczas pracy. To jest o wiele lepiej platne, a wieczorami chodze na kursy. Ucze sie na sekretarke. Danny nachmurzyl sie. -Ale dlaczego? Po co? -Dla siebie - rzekla Laurie. - Danny, zrozum, kocham cie, skarbie. Naprawde cie kocham. Ale nie moge wiecznie mieszkac z siostra i pracowac w restauracji. -To juz nie potrwa dlugo. -Sza! - Przylozyla palec do jego ust. - Posluchaj, doktor Tenny powiedzial mi, ze chce z ciebie zrobic najlepsza osobe, jaka moglbys byc. Po to wlasnie jest Osrodek. A ja tez staram sie byc najlepsza, jaka moglabym byc. -Nie podoba mi sie to. -Czy ty tego nie rozumiesz? Kiedy stad wyjdziesz, Danny, chce byc czyms wiecej niz chuda dziewka w brudnym fartuchu. Chce byc osoba, kims, kto cos umie. Kims, kto bedzie ci pomagal, a nie sciagal w dol. Danny cos sobie przypomnial. -Chodzisz z innymi chlopakami? Skinela glowa. -Tylko na spotkania, gdzie jest wiecej osob. Dwie pary albo cala grupa. Nic powaznego, wierz mi, Danny. -Nie wierze w takie bajki. Oczy Laurie rozszerzyly sie. -Slowo honoru, Danny. -Ja tu siedze, a ty chodzisz z innymi facetami! Zmieniasz mieszkanie. Pelno pomyslow w glowie. Joe Tenny tez sie w to wmieszal. Chce, zebysmy nie byli razem. -Danny, to bzdury... -Och, tak? Zobaczysz, jakie to bzdury. Wstal i rzucil sie ku drzwiom. -Poczekaj! - krzyknela za nim Laurie. - Przywiozlam ci prezent swiateczny... -Daj go swojemu nowemu przyjacielowi. Danny zatrzasnal za soba drzwi. XX W okresie miedzy Bozym Narodzeniem i Nowym Rokiem nie bylo zajec szkolnych. Danny spedzal kazde przedpoludnie w swym pokoju, studiujac plan elektrowni, poznajac kazdy centymetr budynku.-Hej, SPESK, wyglada na to, ze przewaznie elektrownia pracuje sama. -ELEKTROWNIA PRACUJE AUTOMATYCZNIE. JA JA NADZORUJE I KONTROLUJE. -Nie ma straznikow albo kogos innego? -W NOCY SA W ELEKTROWNI STRAZNICY. -Czy drzwi sa w nocy zamkniete? -TAK. -A jak jest w dzien? -PRACOWNIK EKIPY KONSERWATORSKIEJ DYZURUJE W ELEKTROWNI BEZ PRZERWY PODCZAS DNIA PRACY. NIE MA ON JEDNAK NIC DO ROBOTY, GDYZ JA MAM PELNA KONTROLE NAD WSZYSTKIMI URZADZENIAMI. Danny rozesmial sie. -Chcesz powiedziec, ze sie obija? -NIE ROZUMIEM PANA SLOW. -Nie jest tam bez przerwy. Ucina sobie drzemke albo idzie na spacer na zewnatrz. Cos w tym rodzaju. -ON CZESTO WYCHODZI Z ELEKTROWNI MNIEJ WIECEJ NA POL GODZINY. ALE ZAWSZE ZOSTAWIA W ELEKTROWNI UCZNIA. KTOS JEST ZAWSZE OBECNY W SRODKU. -Ucznia, mowisz?... Jednego z nas, chlopakow? -TAK. W Nowy Rok Danny zaprosil do swego pokoju Ralpha i polecil mu, by przyprowadzil kilku chlopcow, ktorym mogliby zaufac. Ralph przedstawil ich, gdy sie zjawili, po czym posadzil na lozku i krzeslach Danny'ego. Wszyscy mieli wyglad gangsterow. Hambone byl jeszcze wyzszy niz Ralph, ale jesli ten ostatni wygladal na nikczemnika, to Hambone sprawial wrazenie idioty. Bez przerwy usmiechal sie glupkowato. Przypominal Danny'emu wesolego goryla. -On na to nie wyglada - rzekl Ralph - ale stary Hambone umie walczyc jak lew, gdy sie rozzlosci. Potrzebny byl caly oddzial glin, zeby go zapuszkowac. Hambone kiwnal glowa. -Jednemu zlamalem reke - pochwalil sie. Jego glos brzmial tak, jak gdyby osilek mial zatkany nos, albo jak glos zawodowego boksera, ktory otrzymal za duzo ciosow. Nastepny chlopak nosil przezwisko Gadula, co sie wzielo stad, ze prawie nie otwieral ust. Tylko skinal glowa, gdy go Ralph przedstawil. Obserwowal jednak wszystko uwaznie i wsluchiwal sie w kazde slowo, jakie bylo wypowiadane. Jego oczy gorzaly jakims dzikim blaskiem, tak iz Danny przez chwile zastanawial sie, za co trafil on do Osrodka. Vic i Coop byli nie wyrozniajacymi sie chlopcami. Ostatnim z mlodych gangsterow byl Liliput, ktory majac pietnascie lat, wygladal na dwanascie. Byl jeszcze mniejszy i chudszy od Danny'ego. "Ten mikrus wczolga sie do tunelu i przetnie kabel telefoniczny" - zadecydowal w duchu Danny na jego widok. -Okay - rzekl Danny, gdy bylo po prezentacji. - Kazdy z nas chce sie wydostac z tego ula. I zrobimy to. Na moj sposob. Wiem, jak mozna stad prysnac. Spojrzeli wszyscy po sobie, kiwajac glowami i usmiechajac sie. -Jak? - odezwal sie Ralph i przysunal z krzeslem do biurka. -To moj interes - odparl Danny stojac przy biurku. - Mam plan tu, w glowie, i na razie nikt go nie pozna. Jak wam sie to nie podoba, mozecie wstac i wyjsc. Nawet zaraz. Nikt sie nie poruszyl. -W porzadku - mowil Danny. - Bedziemy musieli ciezko popracowac. To potrwa jakis czas. Ale otworzymy ten ul szeroko. -Co chcesz, zebysmy zrobili? -Kazdy z was wezmie sobie jakas robote - odparl Danny. - Dzis moze to wygladac na durne, ale te roboty pomoga nam stad prysnac. -Co to za roboty? - spytal Ralph. -Ty i Hambone zapiszecie sie do ekipy porzadkujacej teren. -Hej, to jest prawdziwa praca - zachichotal Hambone. -Powiedzialem, ze bedzie robota - ciagnal Danny. - I to ciezka robota, ale bez tego nie uda sie stad zwiac. -Co bedziemy robic? - spytal znow Ralph. - Oprocz rozmowy z ptaszkami i kwiatkami, rozumie sie. -Rozluznij sie. I nie badz podejrzliwy. Teraz Danny zwrocil wzrok na Gadule. -Czy uda ci sie zapisac na lekcje fotografii? - spytal. - Bedzie nam potrzebny aparat fotograficzny i blona. Gadula skinal glowa. -Dobrze - ucieszyl sie Danny. - A co do ciebie, Lilipucie, chce, zebys sobie zalatwil prace w budynku administracji; jakakolwiek prace, byle w tym budynku. -Da sie zalatwic - rzekl Liliput. Danny spojrzal na Vica i Coopa. -Wy musicie sie wkrecic do ekipy konserwatorskiej. Starajcie sie dostac prace przy duzych urzadzeniach, na przyklad przy elektrycznych piecach centralnego ogrzewania. Okay? Vic wzruszyl ramionami. -Nie znam sie na maszynach. -No to sie naucz - rzekl gniewnie Danny. Ralph spojrzal gniewnie na Danny'ego. -A co ty bedziesz robil? - spytal. -Ja? - Danny usmiechnal sie. - Ja zaczynam robote u SPESK-a. Jego mozg kieruje wszystkim dookola. Bedzie mi jeszcze musial powiedziec pare rzeczy, zanim rozwalimy ten ul. XXI Spotkali sie wszyscy dwa dni pozniej w stolowce. Kazdy z chlopcow powiadomil Danny'ego, ze dostal prace, jaka mu ten przydzielil.-Wspaniale - rzekl Danny, pochyliwszy sie nad swym talerzem. Staral sie mowic tak cicho, by panujacy w stolowce halas uniemozliwil komus postronnemu podsluchanie ich rozmowy. -Teraz sluchajcie. Dzis spotykamy sie po raz ostatni cala paczka. Odtad bede sie widywal osobno z kazdym z was, najwyzej z dwoma chlopakami naraz. Badzcie opanowani, przykladajcie sie do swojej pracy tak, jakbyscie ja naprawde lubili. Za mniej wiecej miesiac juz nas tu nie bedzie. Gdy wrocil do swego pokoju, na podlodze tuz przy drzwiach lezala koperta. Danny schylil sie i podniosl ja, po czym zamknal za soba drzwi. List byl z zewnatrz, zaadresowany na jego nazwisko i Osrodek. Wszystko napisane rownym, maszynowym pismem. Adres zwrotny w lewym gornym rogu byl adresem jakiegos towarzystwa ubezpieczeniowego. Nagle wzrok Danny'ego padl na skreslone recznym pismem inicjaly LM pod adresem. List byl od Laurie! Danny rozerwal koperte i podszedlszy do biurka, zapalil lampe. Troche sie nameczyl, zanim udalo mu sie wyciagnac list z koperty. Drogi Danny! Przepraszam Cie za moj wybuch w swieta. Mam wciaz prezent dla ciebie. Przywioze Ci, gdy znow przyjade do Ciebie w odwiedziny. Nastapi to, byc moze, za miesiac. Uwazam, ze powinnismy wszystko przemyslec, nim znow sie spotkamy. Kocham Cie wciaz, Danny, i bardzo tesknie za Toba. Wiem, ze ciezko Ci jest zyc w Osrodku. Ale oboje musimy jeszcze dlugo dorastac, zanim bedziemy mogli byc razem szczesliwi. Caluje Cie Laurie Danny przeczytal list dwa razy, po czym zmial go w rece i wrzucil do kosza. Po raz pierwszy od kilku tygodni musial tego wieczoru zazyc przed snem tabletke przeciw astmie. Tygodnie wlokly sie w zolwim tempie. Danny dostal prace w osrodku komputerowym w podziemiach budynku administracji. Widywal tam czesto Liliputa, ktory pracowal gdzies na wyzszej kondygnacji. Dom SPESK-a byl milym miejscem pracy i pozwalal sie odprezyc. Bylo tam cicho i spokojnie, gdyz z jakichs powodow wszyscy mowili znizonym glosem. Najwiecej halasu robil pan domu, czyli SPESK. Z jego pomieszczenia dobiegalo ciagle buczenie urzadzen elektrycznych. Gdy maszyna pracowala nad jakims trudnym problemem, slychac bylo wysokie spiewne tony, a jednoczesnie na centralnym pulpicie migotaly setki lampek. Praca Danny'ego polegala na pomaganiu doroslym, ktorzy programowali SPESK-a i wprowadzali do jego elektronicznej pamieci nowe dane. Danny nosil ciezkie szpule tasmy magnetycznej miedzy rzedami szaf mieszczacych "serce" SPESK-a. Za glownym pomieszczeniem komputera znajdowal sie magazyn nie uzywanych tasm i dyskietek. -W tych tasmach zakleta jest pamiec SPESK-a - pouczyl Danny'ego jeden z programistow. - To jakby biblioteka, z tym ze umie z niej korzystac jedynie SPESK. Po kilku tygodniach Danny znal juz wiekszosc ludzi z obslugi komputera. I co wiecej, oni znali jego. Korzystali z jego pomocy, gdy potrzebna im byla jakas tasma, a gdy takiej potrzeby nie bylo, nie zwracali nan uwagi. Lepszych stosunkow Danny nie mogl sobie wymarzyc. Znalazl kilka zacisznych kacikow w pomieszczeniu komputera, gdzie mogl rozmawiac ze SPESK-iem, zadawac mu pytania. Programisci, widzac go przed ekranem w ktoryms z kacikow, usmiechali sie i mowili: -Pracowity chlopiec. Uczy sie rozmawiac z maszyna. Niezwykle wazna byla dla Danny'ego uzyskana w trakcie takich rozmow informacja, ze wszystkie jego dyskusje ze SPESK-iem zostaly zarejestrowane na tasmie. -Czy ktos przegladal te tasmy? - zapytal raz maszyne. -NIE MAM NA TEN TEMAT ZADNYCH DANYCH. Danny spedzil przeto caly tydzien wynajdujac w magazynie wlasciwe tasmy i wymazujac z nich swe rozmowy ze SPESK-iem. Teraz nikt juz nie mogl sie dowiedziec, o czym rozmawiali. Potem wzial na warsztat swoj plan ucieczki. Mial juz kieszonkowy aparat fotograficzny, ktory Gadula zabral z lekcji fotografii. -Jaki jest plan elektrowni? - spytal spokojnie ktoregos dnia i gdy SPESK wyswietlil zadany diagram na ekranie, Danny szybko zrobil zdjecie. -Jak dziala generator pradu? Pstryk. -Gdy generator przestaje dzialac, jaka jest najczesciej przyczyna defektu? Pstryk. -Jak jest podlaczony generator awaryjny do sieci elektrycznej Osrodka? Pstryk. Danny studiowal w swoim pokoju, nieraz do poznej nocy, uzyskane w ten sposob rysunki i schematy. I nadal wymazywal z tasm wszelkie slady swych rozmow ze SPESK-iem. Tymczasem spadl snieg i przykryl Osrodek bialym calunem. Ralph i Hambone, z twarzami czerwonymi od wiatru, pociagajac nosami, skarzyli sie glosno Danny'emu na trudy, jakie ponosza odgarniajac snieg z osrodkowych drozek. -Powiedzialem wam, ze bedzie ciezko - przypomnial im z trudem powstrzymujac smiech. Bal sie wybuchnac smiechem, gdyz mogli go zgniesc, jak robaczka. Vic i Coop pracowali przy konserwacji ciezkiego sprzetu elektrycznego i Danny'emu nie bylo trudno dowiedziec sie od nich, jak przebiegaja kable doprowadzajace prad do budynkow. Chcial znac dokladnie siec elektryczna calego Osrodka. -Nie widzialem zapasowych generatorow w zadnym budynku - powiedzial mu Vic. - Jest tylko jedna elektrownia i jedno zasilanie awaryjne. Wszedzie indziej nie znajdziesz nawet bateryjki do latarki, przynajmniej ja nic nie znalazlem. Ktoregos popoludnia Danny spotkal sie z Liliputem w holu budynku administracji -Jak ci leci? -W porzadesiu. Mam juz cala linie telefoniczna w glowie. Jak tylko bedziesz chcial, zalatwie ten kabel w pare minut. -Wstrzymaj sie. Teraz musisz wykapowac, kiedy konserwator wychodzi z elektrowni. -Nawet jak wyjdzie, zostaje w srodku chlopak. -Wiem. Ale to nie szkodzi. Dowiedz sie, kiedy ten chlopak zostaje sam. I kto to jest. Moze go skaptujemy. Liliput skinal ze zrozumieniem glowa, -Dam ci znac, jak tylko bede wiedzial. XXII Nadeszla odwilz, lecz wkrotce znowu spadl snieg. Ktoregos dnia, pod koniec lutego, gdy z nieba laly sie potoki lodowatego deszczu, w Osrodku zjawila sie Laurie.Danny biegl, zgarbiony, w strone budynku administracji, walczac z przeciwnym wiatrem. Po chwili chlupalo mu juz w butach. "Ale wybrala dzien - pomyslal o Laurie. - Pewnie ma jakies klopoty." Potem uslyszal swoj wlasny glos: "A moze chce mi powiedziec>>do widzenia<<... Ze nie chce mnie wiecej widziec?" Gdy dotarl do pokoju odwiedzin, byl zmarzniety, przemokniety i zly. Choc nie przyznalby sie do tego publicznie, byl rowniez mocno przestraszony. Przystanal w holu obok fontanny do picia i polknal pastylke przeciw astmie. Dopiero potem skierowal sie do pokoju wizyt. Laurie stala przy oknie, zapatrzona w strugi deszczu. Danny zauwazyl, ze byla tego dnia ladniejsza niz kiedykolwiek. Juz nie taka zmartwiona. No i lepiej ubrana... Gdy miekko zamykal drzwi, odwrocila sie. -Och, Danny, jestes caly przemoczony! Przepraszam. To moja wina. Pokazal jej w usmiechu zeby. -Nie szkodzi. Wyschne. Stali oboje w koncach pokoju, a miedzy nimi byla odleglosc co najmniej pieciu krokow. Wreszcie Danny nie wytrzymal. Podbiegl ku niej i porwal ja w objecia. -Widze, ze nawet ladnie pachniesz - pochwalil emanujaca od niej won perfum. -A ty dobrze wygladasz - rzekla. - Mokro, ale swietnie. Usiedli na sofie i dlugo rozmawiali. W koncu Laurie rzekla: -Doktor Tenny powiedzial mi, ze duzo pracujesz i robisz postepy w nauce. Sadzi, ze jestes na wlasciwej drodze. Danny rozesmial sie. -Niech sobie sadzi. Po raz pierwszy tego dnia na twarzy Laurie zagoscil wyraz troski. -Co chcesz przez to powiedziec? - spytala. -Niedlugo zobaczysz. Lepiej juz dzis zacznij przegladac prospekty biur podrozy. Pomysl, do jakiego miejsca w Kanadzie chcialabys pojechac... Albo moze w Meksyku? -Danny, nie jestes przeciez... Uciszyl ja podniesieniem reki. -Nie martw sie o to. Tym razem wszystko zagra. Laurie pokrecila glowa. -Danny, przestan o tym myslec. Nie mozesz stad uciec. -Moge i uciekne - wykrzyknal. -Dobrze, ale w takim razie zapomnij o mnie - zawolala Laurie. -Co takiego? -Danny, zblizam sie do takiego punktu w zyciu, ze nie musze juz ogladac sie za siebie i domyslac sie, kto mnie sledzi. Spedzilam cale zycie z toba i innymi dzieciakami, kiwajac gliniarzy, walczac w gangach. Po raz pierwszy w zyciu jestem z dala od tego wszystkiego. Zyje, jak ktos wolny. I lubie to. Czy tego nie rozumiesz? Nie chce wracac do czasow, gdy stale musialam sie czegos bac... -To znaczy, ze jesli ja... - zaczal groznie. Laurie chwycila go za rece i zajrzala mu gleboko w oczy. -To znaczy, ze chce, abys stad wyszedl jako wolny czlowiek. Nie tylko wolny, ale czlowiek. Nie dzieciak, ktory nie wie, co robi. Nie zbieg, ktory w ciagu dnia musi uciekac, a noca kryc sie. Jesli zajdzie potrzeba, bede na ciebie czekala nawet sto lat, Danny. Ale tylko wtedy, gdy mi obiecasz, ze oboje bedziemy wolni, kiedy stad wyjdziesz. Danny wyswobodzil swe rece z jej uscisku. -Ja nie bede czekal sto lat! - zawolal. - Ani roku! Wyrywam stad, a potem przyjde po ciebie. I lepiej badz wtedy w domu. Pokrecila przeczaco glowa. -Ja juz nie wroce do takiego zycia, Danny. -Ach, nie? Zobaczymy. I to bardzo szybko... Laurie wstala z sofy. -No, to ja juz pojde - rzekla. -Jesli cos pisniesz Tenny'emu... Spiorunowala go wzrokiem. -Nie pisne. Ale nie dlatego, ze sie ciebie boje. Nie powiem nikomu nic, bo chce, zebys ty podjal decyzje. Musisz sobie wszystko wykalkulowac w glowie. Teraz masz szanse zaczac zupelnie nowe zycie. Jesli teraz uciekniesz, stracisz te szanse. Bedziesz sie potem skarzyl, ze sie boisz stanac na wlasnych nogach, ze chcesz, aby cie zlapali i wsadzili do wiezienia. -Ja sie niczego nie boje - wykrzyknal gniewnie. -Dobrze - rzekla. - Ale jesli sprobujesz stad uciec, z nami koniec. Ruszyla w kierunku drzwi i wyszla z pokoju, a Danny stal jeszcze dlugo w srodku pokoju z piesciami zacisnietymi przy biodrach, trzesac sie z gniewu. Bolalo go w piersiach. XXIII Tego wieczoru po kolacji Danny spotkal sie ze swymi wspolnikami w sali gimnastycznej. Wzieli pilke baseballowa i troche pocwiczyli w rzucaniu, po czym usiedli razem na jednej z lawek. W sali bylo niewielu chlopcow i panowal wzgledny spokoj.-Wszystko w porzadku - rzekl Danny. - Juz sie kapnalem, jak dzialaja generatory i jak je rozwalic. Pozbawimy caly Osrodek pradu i zwiejemy, gdy wszyscy beda macali rekami w ciemnosciach. Ich twarze mowily mu to, co chcial wiedziec: ze zapalili sie do jego pomyslu. -Spodziewalem sie, ze to bedzie cos takiego. -Bedzie wybuch. -A co z generatorem awaryjnym? - spytal Gadula. -Wszystko przewidziane - uspokoil go Danny. - Dostalem wszystkie informacje od SPESK-a. -Kiedy zaczynamy? -Jutro wieczorem - rzekl Danny. Hambone gwizdnal cicho. -Widze, ze ostro wystartowales. -O ktorej godzinie? -O szostej wieczor. Prawie wszyscy beda na kolacji w stolowce. Zgasna wszystkie swiatla, zamilkna wszystkie telefony, wszyscy beda ganiali jak szaleni. A my w nogi! -Wspaniale! - ucieszyl sie Liliput. - Konserwator elektrowni idzie na kolacje o szostej i zostawia tam na pietnascie minut chlopaka. -Wiem, mowiles mi - rzekl Danny. - Dlatego wybralem ten czas. Dowiedziales sie juz, ktory chlopak bedzie jutro? Dogadamy sie z nim, czy trzeba go zalatwic? -To jest Lacey - rzekl Liliput. - Chyba nie pojdzie z nami. -Lacey? - Ralph zasmial sie glucho i zlowrozbnie. - Stary, dobry Lacey, no, no. To fajnie. Czekalem, zeby rozwalic ten duzy czarny leb, odkad zostal mistrzem wagi lekkiej. Bedziemy mieli z Hambonem niezla zabawe, jak sie nim zajmiemy. Hambone skinal glowa i zachichotal. Danny nie odpowiedzial Ralphowi. Nie wiedziec czemu, nie byl zadowolony, ze trafili akurat na Laceya. Przez cala niemal noc nie zmruzyl oka, zas nastepnego dnia tylko siedzial na zajeciach w szkole, nie zwracajac zadnej uwagi na to, co sie wokol niego dzialo. Jego umysl byl klebowiskiem mysli, obrazow i glosow. Wciaz rozpracowywal szczegoly swego planu ucieczki, zwlaszcza jego faze polegajaca na zniszczeniu generatorow. Nie opuszczaly go tez obrazy Laurie, a w myslach wciaz slyszal jej slowa: "W takim razie zapomnij o mnie". Probowal ja wyrzucic ze swych mysli, ale wtedy widzial Laceya, jak smieje sie z niego i wywija mu przed nosem bokserskimi rekawicami. Wciaz pamietal, jak walczyli na ringu. Probowal sobie wmowic, ze nienawidzi Laceya. Prozny trud. Lacey walczyl czysto i twardo. Danny nie mogl go nienawidzic. -Hej, to nie jest lekcja historii - przywolal go do przytomnosci basowy glos. Nad jego pulpitem stal Joe Tenny i usmiechal sie. Pozostali uczniowie juz opuscili sale. Lekcja byla skonczona. -Ja... och! Myslalem... o roznych rzeczach. -O, na pewno to robiles - zasmial sie Joe. - Z zamknietymi oczami. -Naprawde nie spalem! - Danny podniosl sie z krzesla. Joe kiwnal glowa. -W porzadku. Moze sniles na jawie. Sluchaj, moze bys teraz zjadl szybko kanapke w stolowce i wpadl do mego biura za kwadrans. Chcialbym ci cos pokazac. Wszystkie nerwy w ciele Danny'ego napiely sie jak struny, a klatka piersiowa zrobila sie ciezka i zaczela bolec. "On wie o wszystkim" - pomyslal, przerazony. Gdy otworzyl drzwi do pokoju Tenny'ego, Joe stal przed swymi sztalugami, nakladajac malym zakrzywionym nozem farbe na plotno. -Zechciej usiasc na chwile. W jednej rece Joe trzymal palete lub raczej kawalek tektury z wycisnietymi roznymi farbami. Zaglebial koniuszek noza w jeziorku farby, po czym rozsmarowywal te ostatnia po plotnie. Danny obserwowal go w napieciu. Wreszcie Joe przerwal prace, przechylil lekko glowe i zmierzyl plotno badawczym spojrzeniem. Potem cisnal tekture i noz na podloge obok sztalug. -No i co o tym powiesz? - spytal. Danny wpatrywal sie przez chwile w plotno. Wygladalo, jak gdyby niektore ciemne plamy przedstawialy lodzie. W glebi widac bylo zarysy gor i obloki na niebie. -Okay. Nie odpowiadaj - odezwal sie Joe. - Dopiero to zaczalem. Poczekaj, az produkt bedzie gotowy. Wysunal szuflade biurka i wyjal pekate cygaro. -Bywaja dni, kiedy mam wszystkiego dosyc - rzekl. - Wtedy musze cos pacykowac, bo w przeciwnym razie na pewno bym zwariowal. Danny milczal siedzac na swym krzesle, a tymczasem Joe zapalil cygaro. -Prowadze rozmowy z kilkoma czlonkami rady gubernatora... O tym, ile pieniedzy bedzie Osrodek potrzebowal w przyszlym roku. Nie mam juz dzis nastroju do pracy. Danny wzruszyl ramionami. -Zdaje sie, ze interesuja cie samoloty - spytal Joe po chwili. - Leciales juz kiedys? -Nie... -Jeden z moich przyjaciol kupil sobie niedawno nowy samolot. Powiedzial, ze moglbym sie nim przeleciec dzis po poludniu. Polecisz ze mna? Danny wydal z siebie glebokie westchnienie ulgi. -Jasne! Pojechali na lotnisko samochodem Joego. Wzdluz autostrady wciaz lezal miejscami brudny snieg, ale niebo bylo bezchmurne, a slonce swiecilo mocno. Samolot mienil sie w sloncu. Byl dwukolorowy, czerwono-bialy, mial jeden silnik, nisko polozone skrzydla i czteroosobowa kabine. Stal obok hangaru, na niewielkim lotnisku uzywanym jedynie przez prywatnych posiadaczy samolotow. Joe wcisnal sie w siedzenie pilota, a Danny wspial sie za nim i usiadl po jego prawej stronie. Pulpit sterowniczy przed nim byl caly pokryty wskaznikami i instrumentami. Z pulpitu wystawalo niepelne, jakby urwane kolo sterownicze, a z podlogi dwa duze pedaly. Joe pokazal wszystko Danny'emu: instrumenty, stery, raczke gazu, drazki mieszanki paliwowej na podlodze, radio. -Wszystko jak w ksiazkach - rzekl Danny. Joe skinal wesolo glowa. -Zobaczmy, jak lata. Po kilku minutach mkneli juz po pasie startowym. Silnik niemal ogluszal Danny'ego swym rykiem, a smiglo bylo jak rozmyta mgielka. Danny chwycil reka pas bezpieczenstwa, ktorym byl scisle przypiety do siedzenia. Joe przyciagnal lekko ku sobie kolo sterownicze i dziob samolotu uniosl sie do gory. Danny doznal przez chwile uczucia, jak gdyby zoladek opadl mu w dol. Ziemia nachylila sie, po czym jela sie oddalac. Byli w powietrzu. Danny patrzyl, jak lotnisko maleje i coraz bardziej zostaje w tyle. Teraz Joe przechylil samolot na prawe skrzydlo, tak iz Danny poczul sie, jak gdyby wisial na pasach, a miedzy nim i ziemia rozciagala sie - z wyjatkiem okna, przez ktore patrzyl - jedynie pusta przestrzen. Potem wzbili sie jeszcze wyzej. Samolot zaczal sie trzasc, niby na wybojach, przecinajac duzy puszysty oblok, i wynurzyl sie znowu, juz ponad chmurami. Danny czul, ze smieje sie tak mocno, az odczul bol. -To jest wspaniale! - wykrzyknal. Joe skinal glowa. -To dobra maszyna. Ladna i stateczna. Daje sie latwo prowadzic. Przez chwile lecieli w milczeniu, jesli pominac ryk silnika. Danny spojrzal w dol na pokryta sniegiem, poplamiona cieniami oblokow ziemie, potem przeniosl wzrok na same obloki - wielkie i majestatyczne, wreszcie zerknal jeszcze wyzej - na niesamowicie blekitne niebo. -Chcesz sam sprobowac? - zawolal Joe przekrzykujac ryk silnika. -Serio? Joe zdjal rece z kola sterowniczego. -Przejmij stery. To nie jest trudne. Trzeba mierzyc dziobem w horyzont. Danny chwycil kolo. Natychmiast samolot podskoczyl do gory niby kon, ktory staje deba pod jezdzcem, ktorego nie zna czy, nie lubi. -Rowno! Spokojnie! - wykrzyknal Joe. - Rozluznij sie. Opusc troche dziob. O, tak... Danny powoli zaczal panowac nad maszyna. -Hej, lece sam! -Oczywiscie - rzekl Joe i szeroko sie usmiechnal. Teraz Joe pokazal Danny'emu, jak krecic kolem i jednoczesnie naciskac pedaly, tak aby samolot pochylal sie gladko na skrzydlo i robil zwroty. Pouczyl go, jak operowac raczka gazu i drazkami mieszanki paliwowej, jak rozumiec wskazania instrumentow. -Ale frajda! - cieszyl sie Danny. Znurkowali plytko kilka razy, po czym wykonali kilka zwrotow. Bez zbytniego pospiechu, bez niepotrzebnego ryzyka. W koncu Joe powiedzial: -Popatrz tam, w dol. Danny poszedl wzrokiem za palcem Joego. Daleko pod nimi, w poblizu glownej autostrady, widac bylo zespol budynkow. Dopiero po chwili Danny zorientowal sie, ze jest to ich Osrodek. -Wyglada stad inaczej - rzekl Danny. - Taki maly... Potem jego wzrok spoczal na innej grupie budynkow, z dala od autostrady, przylepionych do gorskiego zbocza. Otaczal je kamienny mur; wygladaly jak relikt Sredniowiecza. -Wiezienie stanowe - rzekl Joe. Danny nic nie odpowiedzial. -Swiat jest duzy - mowil Joe. - Musisz zaczac nan patrzec z wlasciwego punktu. Wiem, ze wiele rzeczy na tym swiecie jest brzydkich. Ale rozejrzyj sie teraz dookola. To jest przeciez niebrzydkie, prawda? Danny pokiwal glowa. Stad swiat byl naprawde duzy. Wzgorza ciagnely sie az po horyzont, a wsrod nich - niby gniazda - bielily sie miasteczka, polaczone wstazkami rzek. -Ludzie buduja swoje wlasne swiaty, Danny. I ty zbudujesz sobie taki swiat, swiat, w ktorym bedziesz mieszkal do konca zycia. Moze on byc duzy i czysty... lub tak maly i brudny, jak byl dotychczas. Wybor nalezy do ciebie. Zawrocili w kierunku lotniska i Joe wyladowal. Potem pojechali do Osrodka. Danny milczal przez cala droge i myslal, myslal... XXIV Gdy dotarli na miejsce, dochodzila juz szosta. Danny pospieszyl prosto do stolowki. Czul, jak krew pulsuje mu w skroniach. Nogi uginaly sie pod nim i wiedzial, ze trzesa mu sie rece. Piersi przygniatal mu coraz wiekszy ciezar. Poszukal w kieszeni tabletek, ale bez skutku. "Musialem zostawic w pokoju" - pomyslal w desperacji.Ralph i Hambone juz konczyli jesc kolacje. Robili to w iscie rekordowym tempie. Gadula krecil sie obok fontanny z pitna woda, zas Vic i Coop siedzieli w glebi sali. -Gdzie Liliput? - spytal. Czul wzmagajacy sie bol w piersiach. -W budynku administracji, tak jak mu kazales. Kiedy zgasna swiatla, wczolga sie do tunelu i przetnie kabel telefoniczny. -Na co jeszcze czekamy? - zniecierpliwil sie Ralph. - Chodzmy! Wyszli z budynku i wsrod ciemnosci podazyli ku budynkowi elektrowni. Gdy byli juz na tyle blisko, ze mogli widziec jego frontowe drzwi, wyszedl z nich konserwator i minawszy ich, podazyl w strone stolowki. Ralph puscil sie do przodu lekkim truchtem i wysunal sie przed innych. -No, dalej naprzod - ponaglil ich i wszyscy pobiegli ku elektrowni. Danny biegl nieco z tylu. Ledwie poruszal nogami i z trudem lapal oddech. Jego umysl byl jednym wirem: Laurie, Joe, Lacey, Ralph... lot nad Osrodkiem, widok swiata zza ogrodzenia... Lacey zasypujacy go gradem ciosow... twarz Laurie, gdy mu powiedziala, aby zapomnial... Nawet nie wiedzial, jak znalazl sie w elektrowni. Bylo to niby wkroczenie do innego swiata. W srodku panowal upal i czuc bylo won oleju. Olbrzymie cielsko generatora siegalo niemal sufitu i zdawalo sie, ze zaraz rozsadzi sciany. Metalowe plyty podlogi drzaly w takt dudnienia maszynerii, a na tle tego grzmiacego unisono rozbrzmiewal wysoki, przenikliwy gwizd czegos obracajacego sie z wielka predkoscia. Nikt nie slyszal dyszenia Danny'ego, gdy przystanal w holu wejsciowym. Nikt nie widzial, jak walczy, by zlapac oddech. Sala generatora byla jasno oswietlona. Na pomoscie, zawieszonym co najmniej siedem metrow nad podloga i laczacym dwa duze elementy maszyny, stal Lacey. -Czesc, chlopaki! - zawolal przekrzykujac gwizd generatora. - Czego chcecie? -Zlaz na dol - rozkazal mu Ralph. Podszedl do stolu z narzedziami i chwycil duzy klucz do zakrecania srub. Hambone zachichotal. Danny wpatrywal sie w generator, jak urzeczony. Dotychczas mial okazje widziec jedynie jego rysunki i schematy na ekranie SPESK-a. Teraz stal z nim twarza w twarz, niby z olbrzymim zyjacym stworzeniem. I mial je zaraz zabic, uciszyc i unieruchomic na zawsze. Ale przedtem Ralph i Hambone chcieli zabic Laceya. Lacey zszedl szybko na dol po metalowych stopniach. -O co chodzi? Co tu robicie? -Bierz go! - zawolal Ralph. Hambone oplotlszy swymi byczymi ramionami szczuple cialo Laceya, przycisnal jego rece do bioder. -Co jest?... Czego?... Ralph skierowal sie ku Laceyowi i podniosl do gory trzymany w reku klucz. Inni zastygli w bezruchu przy drzwiach. Danny uslyszal swoj wlasny krzyk. -Stojcie! Ralph odwrocil sie i stanal naprzeciwko Danny'ego. Gdy sie mierzyli wzrokiem, Danny zdal sobie nagle sprawe, ze moze oddychac. Jego pluca byly w porzadku. Przeszly mu nawet drgawki. -To jest glupie - powiedzial do Ralpha. - Dajcie temu spokoj. Zapomnijcie o calej sprawie. -Chcesz sie wycofac? - Twarz Ralpha poczerwieniala z gniewu. -Chce oszczedzic nam sporo klopotow - odparl Danny. - Wybij sobie z glowy ten skok. To nie ma sensu. Oni nas zaraz zlapia. Ralph ruszyl ku Danny'emu, sciskajac klucz tak mocno, ze az zbielaly mu palce w stawach. -Sluchaj, maly... my pryskamy. I to zaraz. A ty pryskasz z nami. Danny rzucil sie ku stolowi z narzedziami i chwycil inny klucz. -Zapomnij o calej sprawie, Ralph - rzekl groznie. - Tylko ja wiem, jak rozwalic generator. I nie mam zamiaru tego robic. Rozmyslilem sie. Sprawa nieaktualna! Stali mierzac sie wzrokiem, obaj uzbrojeni w ciezkie klucze. Nagle Hambone zawyl z bolu. Obejrzeli sie i zobaczyli, jak Lacey wspina sie ponownie na pomost. -Kopnal mnie! - jeczal Hambone, skaczac na jednej nodze. -Lapcie go! - zawolal Ralph wskazujac reka Laceya. Vic i Cook pospieszyli w strone schodkow. Danny wiedzial, dokad biegnie Lacey. Na pomoscie, obok generatora, byl zainstalowany telefon awaryjny. Rzucil sie rowniez w kierunku schodow, wymijajac Ralpha, ktory zdawal sie byc zaskoczony rozwojem sytuacji. Danny dopadl Vica i Coopa u podstawy schodow i pchnal ich tak silnie, ze stracili rownowage, po czym pierwszy zaczal sie wspinac na schodki. Mknal ku pomostowi, przeskakujac naraz po dwa stopnie. Potem przystanal i spojrzal w dol. -Zanim go zlapiecie, bedziecie mieli do czynienia ze mna - zawolal i groznie podniosl reke z kluczem. "Bede ich musial zatrzymac, dopoki Lacey nie zdazy zadzwonic" - pomyslal. Ralph wydal z siebie ryk wscieklosci i odpychajac w bok Vica i Coopa, zaczal sie wdrapywac na schodki. Tuz za nim kustykal Hambone. Danny zamierzyl sie kluczem na Ralpha, lecz w tej samej chwili uczul potworne uderzenie w bok klatki piersiowej. Zaczal sie slaniac. Upuscil klucz. Nowy cios powalil go na kolana. Podniosl wzrok i zobaczyl wykrzywiona od furii twarz Ralpha. Obok stal Hambone ze swoja swiecaca od potu twarza, w dodatku ponura jak noc. Wydalo sie Danny'emu, ze klucz w reku Ralpha ma co najmniej siedem metrow dlugosci. Danny probowal podniesc rece ku twarzy, by zaslonic sie przed nastepnym ciosem, gdy klucz spadl nan znowu. Zobaczyl fontanne iskier i upadl na pomost. Gdzies daleko uslyszal glosy ludzi. Wolali i wrzeszczeli. Nie widzial juz nic, tylko blyski swiatla wewnatrz czaszki. Czul rozdzierajacy bol. XXV Danny obudzil sie w szpitalu. Zamrugal oczami na widok znajomej zielonej zaslony wokol swego lozka. Jego glowa byla tak ciezka, jakby niosl na niej worek cementu. Dotknal jej palcami. Cala byla w bandazach.Potem stwierdzil, ze moze poruszac tylko jedna reka. Druga byla w gipsie. Zaslona rozchylila sie i do jego lozka podszedl, usmiechajac sie, Joe Tenny. -Czujesz sie lepiej? Danny usilowal odpowiedziec, lecz jego wargi byly na to zbyt spuchniete i obolale. -Nie chodzi mi o twoje cialo - mowil Joe, siadajac na krzesle, jak zwykle, po kowbojsku, okrakiem. - Mialem na mysli twoje sumienie... twego ducha. Danny wzruszyl ramionami i od razu uczul uklucie w boku. -Zrobiles dobry wybor. Kosztowalo cie to pare wybitych zebow i kilka zlamanych zeber, ale to mozna wyleczyc. Bedziesz wypisany za tydzien lub dwa. -Pan... - Wargi bolaly go, ale musial to powiedziec. - Pan wiedzial o wszystkim? Joe spojrzal nan, jak niegdys, jakby chcial powiedziec: "Kogo chcesz nabrac, dziecie?..." -Wiedzielismy, ze zamierzacie uciec. Ale nie wiedzielismy, ktoredy i kiedy. Zacierales wszelkie slady po mistrzowsku. Gdybys nie byl taki sprytny, oszczedzilibysmy ci tego lania, ktore dostales od tych dwoch osilkow. -Ja... astma... juz mi wszystko przeszlo. Joe skinal glowa, -Lekarz powiedzial mi, ze to musialo przejsc... wczesniej lub pozniej. Nie miales nic z plucami. W twoim przypadku astma to bylo cos, jak laska do podpierania. Niewinna wymowka, ktora miales zawsze w rezerwie. Gdy twoje sprawy przybieraly zly obrot, zaczynales sie dusic. Wtedy miales gotowe wytlumaczenie, dlaczego ci sie nie udalo. Danny zamknal oczy. -Ale w decydujacej chwili - mowil Joe - zrezygnowales z tej wymowki. I astma przeszla. Stanales na wlasnych nogach i zrobiles to, co powinienes byl zrobic. -Co z Laceyem? - spytal Danny. -Gdy przybylismy tam po jego telefonie, probowal cie oslaniac przed Ralphem i Hambonem. Nawet go nie drasneli... dzieki tobie zreszta. -To nie mialo zadnego sensu - mamrotal Danny. - Nigdy bysmy nie uciekli. -Oczywiscie, ze nie. Nawet gdybyscie sie wydostali z Osrodka, wysledzilibysmy was. Ale dla ciebie ta ucieczka byla czyms bardzo waznym. -Co takiego? Joe przysunal swe krzeslo blizej lozka. -Jaka mysl dodawala ci sil do zycia, odkad tu przybyles? Mysl o ucieczce. Czy sadzisz, ze o tym nie wiedzialem? Kazdy wiezien mysli tylko o ucieczce. Kiedys, gdy bylem jencem wojennym, probowalem uciekac czternascie razy. -Czemu wiec... -Posluzylismy sie idea ucieczki, aby ci pomoc dorosnac - rzekl Joe. - Jak uwazasz, dlaczego ci powiedzialem, ze stad nie da sie uciec? Aby zdobyc pewnosc, ze sprobujesz mi udowodnic, iz sie myle! Zadne lekcje i zadne wyklady na calym swiecie nie dalyby tyle, co jedna idea ucieczki. Przypomnij sobie, co zrobiles. Nauczyles sie czytac i studiowac, nauczyles sie, jak pracowac ze SPESK-iem, jak planowac naprzod, jak panowac nad nerwami. Nauczyles sie nawet, jak kierowac innymi ludzmi. Wszystko dlatego, ze probowales uciec... -Ale to nie wyszlo... -Oczywiscie. Nie wyszlo, poniewaz w koncu nauczyles sie rzeczy najwazniejszej: nauczyles sie, ze jedyna droga ucieczki z wiezienia... ze wszystkich wiezien jest zapracowanie sobie na to. Danny opadl glowa na poduszki. -I zachowales sie bardzo poprawnie wobec Laceya. Mysle, ze to tez cie czegos nauczylo. -Co z innymi chlopakami? - spytal Danny patrzac w sufit. -Vic i Coop sa w swoich pokojach. Pozostana tam przez co najmniej tydzien, a pozniej pozwolimy im wrocic do zajec szkolnych. Bede im musial poswiecic tyle uwagi, ile poswiecilem tobie. Nie wyglada na to, ze nauczyli sie tyle co ty. Jeszcze nie. To samo jest z Liliputem i Gadula, z tym ze bedzie ich dozorowal jeden z naszych pracownikow. Ralph i Hambone sa tu, w szpitalu, na gorze. Maja zaburzenia emocjonalne o takim nasileniu, ze ryzykowne byloby pozwolic im poruszac sie swobodnie po Osrodku. Obawiam sie, ze beda tu jeszcze bardzo dlugo. Danny nabral powietrza gleboko w pluca. Bolaly go zebra, lecz jego piers juz nie sprawiala mu klopotu. Oddychal bez przeszkod. -Sluchaj - rzekl Joe. - Gdy wyjdziesz z tego szpitala, bedzie niemal dokladnie rok od dnia, kiedy tu przybyles. Mysle, ze wiele sie nauczyles w swoim pierwszym roku. Przyszlo ci to z trudem, ale w koncu sie nauczyles. Danny skinal glowa. -A teraz, jesli juz jestes gotowy, moge zaczac cie uczyc naprawde. Byc moze za rok zwolnimy cie stad warunkowo. Postaram sie, abys trafil do prawdziwej szkoly. Mozesz potem studiowac na politechnice, jesli bedziesz chcial. Bedziesz mogl uczyc sie budowy samolotow... i latac na nich. Danny usmiechnal sie mimo bolu. -Chcialbym, zeby tak bylo. Joe wstal z krzesla. -Doskonale. Dla podatnikow bedzie znacznie taniej poslac cie do szkoly i zrobic z ciebie przyzwoitego czlowieka, niz trzymac cie w wiezieniach do konca zycia. Joe wstal z krzesla. Danny odruchowo wyciagnal ku niemu reke. Nauczyciel spojrzal na nia, a potem usmiechnal sie w sposob, jakiego Danny jeszcze u niego nie widzial. Podszedl do lozka i mocno uscisnal dlon Danny'ego. -Dziekuje ci. Czekalem na to przez caly rok. -Dziekuje ci, Joe. Joe wypuscil reke Danny'ego i zrobil pol obrotu w strone drzwi, ale nagle zatrzymal sie i rzekl: -Aha, calkiem bym zapomnial... Laurie jest juz w drodze tutaj. Chce sie z toba zobaczyc. No i wreczyc ci prezent swiateczny. -Wspaniale - ucieszyl sie Danny. Joe siegnal do kieszeni spodni i wyjal cygaro. -Wy oboje macie przed soba jasna przyszlosc. A ja umiem wrozyc. Musze ci powiedziec, ze jestem po czesci Cyganem. Tlumaczyl Cezary Lipski * Nieprzetlumaczalna gra slow. Brillo oznacza w slangu czlowieka uzywajacego brylantyny, z gladko przylizanymi wlosami. Fuzz w slangu lat szescdziesiatych to tyle co "policjant, gliniarz"; znaczy rowniez "klak" lub "kedzior" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-02 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/