13567

Szczegóły
Tytuł 13567
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13567 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13567 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13567 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARIAN BIELICKI OPOWIEŚCI SZIDIKURA BAŚNIE I LEGENDY TYBETU Ilustrował: A. Strumiłło lasza KsicUrnia-Warszawa-fflf DO CZYTELNIKA Zaczęło się wszystko pewnego wieczoru na którymś tam zakręcie szosy biegnącej skrajem niebotycznych wierzchołków, krawędziami bezdennych przepaści. Do Lhasy pozostał jeszcze szmat drogi — półtora tysiąca kilometrów. Od kilku dni żyłem w innym świecie — niemalże między niebem a ziemią. Nie kończące się łańcuchy górskie niby ogromna księga zwolna otwierały przede mną fragmenty swych tajemnic. Wstrząśnięty i oczarowany, upijałem się zawrotnym, niepowtarzalnym pięknem krajobrazu. Owego wieczoru, gdy sylwety gór zdały się rozrastać i olbrzymieć, gdy niebo wsparte na ostrych szczytach przybrało barwę sczerniałej stali, gdy zimny wiatr niósł zapach dymu dogasającego ogniska, a wszystko wokół tchnęło jakąś niepokojącą tajemnicą '¦— usłyszałem pierwszą z bajek. Stary poganiacz jaków * Losan, który wraz ze swą karawaną zatrzymał się w tej kotlinie na nocleg, opowiedział mi w swej śpiewnej mowie o dziwnych zdarzeniach, o potężnych duchach i dzielnych ludziach. Słuchałem urzeczony innością tej pierwszej tybetańskiej bajki, jakże odmiennej od bajek zasłyszanych w dzieciństwie, i tych naszych rodzimych, polskich, i tych, których piękno utrwalili na zawsze bracia Grimm, Andersen i królowa o cudnym imieniu — Szecherezada. Zawsze kochałem bajki i dziś jeszcze chętnie sięgam po nie. * Jak — bawół tybetański o długiej sierści. Gdy poganiacz jaków Losan zamilkł, a tłumacz znikł w szczelinie namiotu, wydało mi się, że cała ta wyprawa do Tybetu jest jedną wielką bajką. Że czarne cienie naszych samochodów to sylwetki groźnych demonów, że rycząca opodal rzeka jest rzeką z baśni, a ja, sam, muszą walczyć ze strasznymi żmijobogami. Potem mi się to wszystko przyśniło, z rana zaś miałem już ułożony plan. Postanowiłem, że każdy wieczór pobytu w Tybecie poświęcą zbieraniu bajek i legend. To, co znajdziecie w tej książce, jest plonem owych wieczorów. Słuchałem tych bajek w Lhasie i w Szigatse, w ba* koczowników u stóp gór Nienczentangla i w wioskach nad brzegami rzeki Nien. Opowiadali mi je mądrzy lamowie w czerwonych habitach i pasterze w ogromnych kożuchach, stare kobiety obwieszone paciorkami i chłopcy, którzy mimo swe dwanaście lat umieli rozbić namiot i osiodłać jaka. Opowiadano mi te bajki chętnie, bo — jak powiedział stary lama-nau-czyciel — „żyje w nich pamięć o tym, co zostało zapomniane, dzieje się to, co się nigdy nie działo". Są one niezwykłe jak echo w górach, które niesie się w świat coraz to inne, coraz słabsze, a jednak nie przebrzmiewające. Jest w tych bajkach coś, co mimo wszelkie dziwy brzmi prawdziwie: mądrość i siła, prawdomówność i uczciwość ludzka. Ona zawsze zwycięża. Starałem się spisać wszystko tak, jak mi opowiadano. Ty-betańczycy nie lubią zmieniać w bajkach żadnego szczegółu. Jeśli zapomniane zostało imię, nikt nie zmyśla nowego, jeśli zagubiono jakiś szczegół — opowieść trwa bez niego. Nie gniewajcie się, jeśli zabraknie wam w tych bajkach jakiegoś fragmentu — to nie moja wina. To wina pamięci ludzkiej, która nie wszystko, co piękne, umie przenieść przez stulecia. MARIAN BIELICKl * B a — namiot, domostwo. I li ZWYKŁE PRZYGODY KSIĘCIA O mądrym księciu i jego głupim bracie NGamo, nGamo — co po tybetańsku znaczy dawno, dawno temu — w pięknej krainie między dwoma pasmami żyli dwaj bracia, synowie wielkiego i potężnego króla. Starsizy książę był mądrym, dzielnym i zręcznym młodzieńcem, ale brat jego nigdy nie posiadł żadnej wiedzy, żadnej mądrości. Wielki król sprowadzał najwybitniejszych mędrców, najlepszych nauczycieli, by zajęli się młodszym synem, ale wszystkie starania spełzły na niczym — młodszy książę był głupi, nieokrzesany, leniwy. W krainie wielkiego króla, daleko od stolicy, w górach sięgających śnieżnymi głowami białych obłoków, w niewielkiej samotni żyło siedmiu magów *. Potęga ich czarów była nieskończona. Posiedli wszelkie tajemnice, zgłębili całą wiedzę czarnoksięską. Ale serca "magów były twarde i złe, obca im była litość i dobroć, więc zamiast dokonywać czynów szlachetnych i pomagać ludziom, zajmowali się wciąż czarami szkodliwymi, bratając się ze złymi i zawistnymi demonami **. Wielki król, nie wiedząc, co począć z głupim synem, postai-nowił oddać go na naukę do siedmiu magów. — Może oni — powiedział — lenistwo jego zamienią w pilność, a ^głupotę w rozsądek. Może od nich nauczy się tajemnej wiedzy. Magowie przyrzekli wielkiemu władcy, że otworzą przed je- * M a g — czarodziej, czarownik. *' Demon — zły duch. y czarnoksięskiej, i bo- /. głupim księciem Lc wypowiedziane przed iwami ich myśli. W duchu postano- rlupi książę nie pozna ani jednej tajemnicy, .1 I". 11 :ie jodynie ich sługą i pachołkiem. Minęło siedem lat. Głupi książę nosił wodę, zbierał opał, gotował jedzenie dla siedmiu magów. Czasem pozwalali mu przyglądać się swym praktykom czy przysłuchiwać dysputom. Książę nic jednak z tego nie pojmował i po siedmiu latach pobytu w samotni magów był równie głupi jak w dniu, w którym przekroczył próg ich pustelni. Mądry książę wciąż niepokoił się o swego brata. Serce i rozum mówiły mu, że magowie nie zajmą się bratem tak, jak obiecali krółowi-ojcu. Pewnego dnia książę udał się w wysokie, dalekie góry. Po kryjomu dotarł do pustelni magów i nie widziany przez nikogo, cały dzień spędził pod drzwiami domku, nadsłuchując — co też się dzieje w czterech jego ścianach. Tego dnia siedmiu magów pokazywało sobie nawzajem cuda, które każdy z nich potrafi czynić. Książę był tak mądry i sprytny, że pod wieczór nie było już ani jednego czaru, którego nie potrafiłby dokonać. Gdy magowie zakończyli dzień czarów, a mądry książę poznał tajniki wiedzy magicznej, wszedł do pustelni i poprosił brata, by wraz z nim wrócił do pałacu ojca. Magowie zgodzili się bez sprzeciwu, bo minął termin wyznaczony przez króla, i nazajutrz o świcie obaj bracia udali się w drogę po>-wrotną do domu. Przez cały czas mądry książę myślał wciąż o poznanej tajemnej sile. Zachwycał się cudami, których — jak słusznie sądził — sam mógłby już dokonać. Myśli jego błądziły daleko, a serce paliło pragnienie, by wypróbować choć jeden czar. Gdy na niedalekim wzgórzu zabłysnął w słońcu pałac ich ojca, mądry książę rzekł do swego brata, składając błagalnie ręce: I racie, uczyń to, o co cię proszę. Pójdź za niewielkie orze, które jest po lewej ręce. Zobaczysz tam starą, za-ilianą stajnię. Wejdź do środka, a ujrzysz pięknego ruma-bielszego od mleka. Zaklinam cię, weź go za uzdę, zaprowadź na targowisko i sprzedaj, a pieniądze przynieś do mnie. pamiętaj, w żadnym wypadku nie pozwól, by rumak rowadził cię gdziekolwiek w pobliże pustelni siedmiu ma-BÓW. — Chętnie — odparł głupi brat i od razu ruszył ku wskazanemu przez księcia wzgórzu. Gdyby głupi brat był nieco mądrzejszy, gdyby zadał sobie truci myślenia o rzeczach dziwnych, zdumiałoby go, że w porzuconej, starej stajni przy pustym żłobie stoi nie strzeżony przez nikogo i nie przywiązany cudowny rumak, bielszy od mleka. Ale że był głupi, więc pomyślał tylko, że szkoda sprzedawać tak pięknego rumaka. ,,O wiele lepiej — myślał głupi książę — byłoby zatrzymać to wspaniałe zwierzę dla siebie. Jakże pięknie byłoby — myślał dalej — dosiąść tego rumaka i pomknąć na nim przez góry". Chętnie pokazałby się na tym koniu swoim wychowawcom — magom z pustelni. Ta myśl tak go opanowała, że zapomniał 0 całym świecie. Wskoczył na rumaka, a gdy ten poczuł jeźdźca w siodle, pomknął szybciej od wiatru drogą wiodącą prosto ku pustelni czarnoksiężników. Głupi książę, wspomniawszy ostrzeżenie brata, który zaklinał go, by jak ognia unikał tego miejsca, usiłował zawrócić konia, skierować go w lewo* lub prawo, zatrzymać w miejscu. Jednakże rumak, jakby znając swą drogę, nie słuchał jeźdźca i pędził wprost przed siebie tak długo, aż zatrzymał się jak wryty tuż przed drzwiami pustelni magów. Głupi książę zeskoczył z konia, chwycił za uzdę usiłując zawrócić go i siłą poprowadzić do miasta. Bił rumaka, kopał, walił kijem — wszystko bezskutecznie. Nagle obejrzał się 1 zobaczył siedmiu magów. Stali rzędem przed swą pustelnią i uśmiechali się zachęcająco. — Próżno się starasz, synu wielkiego króla — powiedział 8 ~- Nie ma takiej siły, która zmusiłaby tego i by opuścił naszą chatę. Oszczędź sobie trudu i I < ¦ j go nam. — odparł głupi brat. Rzucił ponure spojrzenie Idzielił go pięścią w bok. — Właśnie chcę go I Bii za niego zapłacicie? uyślili się, że rumak, na którym przybył głupi l zwyczajnym koniem; słusznie odgadli, że jest to tory w ten sposób pragnął wypróbować swych sit v\ '•zarnoksięskiej. Czatami i zaklęciami przywiedli magowie księcia pod drzwi swej pustelni. Postanowili za wszelką cenę unieszkodliwić człowieka, który zrównał się z nimi w wiedzy czarnoksięskiej. Zaprosili głupiego brata do swej pustelni, napoili go aroma-:nie pachnącą herbatą, dali mu sporą sakiewkę ze srebrnymi i złotymi monetami i wyprawili w drogę powrotną. I nie vet głupiemu przez myśl, że sprzedał magom swe- MSZłO ;o brata „O bo >to nad iczą m !óż man czai m Tuż p Mie! — myślał tymczasem nieszczęsny książę. — ta ostatnia godzina mego życia. Magowie nie wy-emnie wydarłem im ich wiedzę, i zabiją mnie. •? O nieszczęsny mój los! Na wszystkie tajemne . chcę, by zjawiło się tu jakieś żywe stworzenie, w nie wcielić i tym. sposobem uciec magom". KI pustelnią przepływał strumień i zanim książę ończyl : v ej myśli, zanim pragnienie swe wyraził westchnie-¦m, maleńka rybka zjawiła się w wodzie. W mgnieniu oka kł piękny, biały rumak, a mądry książę przeistoczywszy w małą rybkę, popłynął z prądem strumienia. Jdy magowie ujrzeli, że kupiony przez nich rumak znikł, ienili się w siedem wielkich ryb i rzucili w pościg za ciem. Wzburzyły się spokojne wody strumienia. Mała rybka ła się między kamieniami na dnie rzeczułki, a duże ryby ały ją zaciekle. Mała rybka płynęła to w tym, to w prze-'nym kierunku, ale siedem wielkich ryb wciąż płynęło tuż-za nią. Duże ryby osaczały maleńką, groźnie otwierając paszcze, mała rybka umykała coraz dalej, ale napastnicy byli ¦ ilniejsi i szybsi. „O bogowie! — pomyślał książę. — Oto rzeczywiście nadeszła ostatnia chwila mego życia. Na wszystkie tajemne siły c/,arów, chcę, by zjawiło się tu jakieś inne żywe stworzenie, abym mógł się w nie wcielić i tym sposobem uciec magom". Nie dokończył jeszcze książę swej myśli, a już nad wodą ukazał się nisko przelatujący biały ptaszek. W mgnieniu oka znikła rybka, a książę, przybrawszy na się postać białego gołębia, fruwał bezpiecznie nad zębatymi skałami. Ale magowie w porę dostrzegli, że ofiara im umknęła. Zanim gołąb przeleciał nad przełęczą, siedem jastrzębi zakrążyło w niebie nad jego głową. Co sił w skrzydłach poleciał gołąb przed siebie. Jego małe serduszko trzepotało w piersiach zmęczone szybkim lotem. Książę skierował się ku śnieżnej górze, wznoszącej się wyżej niż wszystkie szczyty w okolicy. Na zboczach tej góry, w małej chatce zbudowanej na skraju przepaści żył świątobliwy lama-pustelnik, imieniem Nagardżuna, słynący w całym kraju ze swej dobroci. W jego samotni chciał się ukryć książę, ale potężne skrzydła jastrzębi jak cienie śmierci zawisły nad główką gołębia, ich dzioby były otwarte, gotowe każdej chwili zadać śmiertelny cios. Książę dopadł drzwi chatki i uderzył w nie skrzydłami. Nagardżuna otworzył, gołąb wleciał do izby i bez tchu padł na podłogę. — Co się z tobą stało, biedne małe stworzenie? — zapytał świątobliwy pustelnik podnosząc gołębia i tuląc go w dłoniach. — Ścigają mnie — powiedział książę, z trudem chwytając oddech — wielkie niebezpieczeństwo zagraża memu życiu. Zaklinam cię, święty mężu, wysłuchaj mnie i uczyń, o CO' cię proszę, bo tylko takim sposobem będę uratowany... Przerwał na chwilę, by odetchnąć, i w tej samej minucie rozległo się pukanie do drzwi pustelni. — Teraz właśnie — mówił dalej książę — przed drzwiami twej pustelni stoi siedmiu mężów w białych szatach. Zanim otworzysz im drzwi, pozwól mi zamienić się w największy pa- ciorek różańca, który nosisz na szyi. Oni wejdą tu i poproszą cię o różaniec. Daj im, ale zanim to uczynisz, przerwij nić, na którą nawleczone są paciorki, tak by potoczyły się one po podłodze. Jeśli postąpisz tak, reszty dokonam siłą znanych mi czarów. Tymczasem pukanie do drzwi stawało się coraz bardziej głośne i natarczywe, więc Nagardżuna, przyrzekłszy księciu, że postąpi zgodnie z jego prośbą, pośpiesznie otworzył. Przed progiem stało siedmiu mężów w białych, długich szatach. Wyglądali dostojnie. Białe włosy zdobiły ich skronie, twarze mieli mądre jak uczeni pustelnicy. Tylko oczy ich ciskały błyskawice. — Czego pragniecie, dostojni przybysze? — powitał ich Nagardżuna. Starcy w bieli weszli do izby i mrucząc pod nosem modlitwy, rozejrzeli się wokół. Białego gołębia już nie było, ale oczy ich przykuł różaniec z wielkich paciorków, zawieszony na szyi pustelnika. — Zaklinam cię, świątobliwy mężu — rzekł pierwszy z siedmiu starców — ofiaruj nam różaniec, który wisi na twej szyi. Od dawna słyszeliśmy o tobie, o twej świętości, o dobrych uczynkach, dokonywanych przez ciebie każdego dnia. Przybyliśmy z daleka, by ujrzeć ciebie i złożyć ci pokłon. Chcielibyśmy otrzymać od ciebie coś, co jak amulet posłuży nam w przyszłości. Zaklinam cię, daj nam twój różaniec. — Chętnie spełnię to, o co mnie prosicie — odparł pustelnik. Sięgnął po różaniec, ale kiedy zdejmował go, przerwał nić, na którą nanizane były paciorki. Posypały się na podłogę, tylko-jeden, największy, wciąż jeszcze wisiał na nitce. Małe paciorki przemieniły się w robaki, które rozbiegły się po podłodze. Siedmiu czarnoksiężników przybrało natychmiast postać siedmiu sporych ptaków, rzucając się łapczywie na robaki. Ledwie upłynęła chwila, ptaki pożarły wszystkie żyjątka. Wówczas największy paciorek urwał się z nici i z niezwykłym; łoskotem uderzył o podłogę, stając się pięknym młodzieńcem,, 12 zbrojnym w ostry miecz. Mądry książę we własnej postaci itał smukły i piękny pośrodku izby. Błyskawicznym ruchem uniósł miecz i siedmioma uderzeniami zabił jednego po drugim siedem ptaków. Potem wywlókł je przez drzwi na skraj przepaści, gdzie stały się one zwłokami siedmiu złych czarnoksiężników. Wtedy, zmęczony, z czołem pokrytym kroplami potu, wrócił książę do izby. Powitało go gniewne, a jednocześnie pełne bólu spojrzenie świętego Nagardżuny. —¦ Synu mój — powiedział świątobliwy lama, a głos jego drżał — oto zgrzeszyłeś. Twój miecz pozbawił życia siedmiu mężów. Straszny to grzech pozbawić życia jakiekolwiek stworzenie. Mądry książę schylił z pokorą głowę. — Sprawiedliwe są twe słowa, o święty, ale nie chciałem zabić tych ludzi. To oni nastawali na moje życie, prześladowali mnie. Musiałem bronić własnego życia i dlatego ręka ma opuściła miecz na ich głowy. Odrzekł na to Nagardżuna: — Synu mój, wiem, że zło nie zamieszkało w twoim sercu. Wiem, że popełniłeś tę straszliwą zbrodnię jedynie dlatego, żeś nie znał innej drogi, by bronić siebie. Ale pamiętaj, synu, że wiedza i światłość umysłu pozwalają człowiekowi czynić tylko dobro i unikać zła. Gdyby wiedza twa była doskonała, /rozumiałbyś, że nawet w obronie własnej nie należy pozbawiać życia jakiegokolwiek innego stworzenia. — Więc pozwól mi, ojcze, zostać z tobą i poznać całą wiedzę o życiu i ludziach. Żałuję za popełniony nieświadomie grzech i gotów jestem uczynić wszystko, co mi każesz, chociażby wymagało to nadludzkiego nawet wysiłku, by okazać, jak szczera i głęboka jest moja skrucha. Nagardżuna spojrzał na mówiącego te słowa księcia. W oczach młodego królewicza dostrzegł ból, głos jego drżał ze smutku, a twarz i cała postać mówiły, że każde słowo wypowiedziane przed chwilą znajdzie poparcie w czynie. — Cenię twe słowa i wierzę ci — odparł z uśmiechem święty lama. — Jeśli będziesz troszczył się o to, by uczucie miłości 13 ^_____^^^_™|^^^™| człowieka rosło w twym sercu, będziesz dobrym i mądrym królem, gdy nadejdzie dzień twego panowania, a lud pod twymi rządami będzie żył szczęśliwie w pokoju i dobrobycie. Słysząc słowa Nagardżuny książę pochylił głowę, by ukryć radość i dumę, których nie mógł opanować, bo mądrość i wszechwiedza lamy słynęły w całym kraju. Po chwili milczenia Nagardżuna dotknął ramienia księcia. — Zbliż się, synu — powiedział — wskażę ci zadanie, którego spełnienie wymaga ogromnego wysiłku, niezwykłej odwagi, bezgranicznej wytrzymałości. Jeśli zadanie to wykonasz — a warte jest ono każdego poświęcenia — będziesz mógł wrócić do mej pustelni, zamieszkać tu i poznawać tajniki wiedzy aż do dnia, w którym gwiazdy wskażą ci godzinę wstąpienia na tron. Mądry książę pokłonił się świętemu pustelnikowi i usiadł obok niego na ubitej z gliny podłodze pustelni, w której nie było żadnego sprzętu. Nagardżuna zamyślił się głęboko, a książę — choć paliła go ciekawość, jakie to będzie niezwykłe zadanie — czekał w milczeniu. — W kraju bardzo dalekim, do którego trzeba iść przez wiele gór i rzek — zaczął cichym głosem pustelnik — znajduje się istota zwana Szidikurem. Tak nazywają ją pielgrzymi z Południa, którzy słyszeli o tym od pielgrzymów z Zachodu, a ci znów od pielgrzymów ze Wschodu. Dziwna, to jest istota. Od pasa w górę jest ze szczerego złota, od pasa w dół — ze szmaragdów. Głowa tego tworu podobna jest do ogromnej perły, wokół której błyszczy wspaniała korona. Szidikur jest tworem czarodziejskim — ale stworzyły go dobre czary. Kraj, w którym istota ta się znajdzie, będzie szczęśliwy na zawsze, a jego mieszkańcy żyć będą w zdrowiu i radości przez długie lata. Jeśli uda ci się, książę, schwytać Szidikura i przywieść go tutaj, do mej pustelni, umieszczę go w cienistym lesie u stóp świętej śnieżnej góry, a wówczas lud mój i twój, lud żyjący w dolinach, których władcą jest twój ojciec, będzie szczęśliwy i wyniesiony ponad inne narody. Lud ten stanie 14 a ty, ale, co ważniejsze, stanie się mądry i pozna wiele , i ni nic życia. Nagardżuna zamilkł, książę zerwał się na równe nogi. Ojcze mądrości — zawołał, a oczy jego płonęły, twarz i umieniła się z wrażenia — oto czyn piękny i szlachetny! Nie jak mam wyrazić radość, że właśnie mnie każesz go do-Wierz mi, że nie będę szczędził sił, by dopiąć swego •I i ni wadzić tu ów dziwny czarodziejski twór. Błagam cię tyl-powiedz mi, jak mam się dostać do owej krainy i co mam iić, by schwytać tę istotę. iąc tak książę przypiął do pasa miecz, włożył czapkę ! kitą, dając tym wyraz, swej gotowości do drogi. — Poczekaj, synu — uśmiechnął się pustelnik — nie bądź iki niecierpliwy, albowiem niecierpliwość jest wrogiem roz-|dku. Siądź tu przy mnie, a powiem ci wszystko, o czym po- uTicś wiedzieć. Niecili więc znów razem i książę uważnie słuchał wskazówek 'dnika, który opisał mu całą drogę, przestrzegł przed rsy.ystkimi niebezpieczeństwami, pouczył, jak ich unikać, jak ¦przezwyciężać trudności i odpędzać czary. Książę notował ' pamięci każde słowo mędrca, zadawał mu pytania, starał «!(,• jak najdokładniej zapamiętać kierunek wędrówki i prze- ;i, których starzec nie skąpił. Wreszcie pustelnik skończył, wstał i poszedł do ciemnego La pustelni, skąd wyniósł topór, worek, sznur i kosz. — Oto, co jest ci niezbędne w drodze — powiedział kładąc ystkie te przedmioty u stóp księcia. — W tym koszu znaj-¦sz magiczny placek, którego nigdy nie ubywa, choćbyś nie wiadomo ile z niego zjadł, oraz czarodziejskie ziarna jęczmienia, c uchronią cię przed strachem. Kiedy po długiej i mę-:ej podróży odnajdziesz Szidikura, nie zapomnij powiedzieć mu, że to jest zaczarowany topór, zwany Białym Rąbkiem Księżyca. Uprzedź go też, że ten mały na pozór wore-CZek jest cudownym workiem, w którym można zmieścić stu olbrzymów. Nie omieszkaj również zapowiedzieć mu, że je-w posiadaniu sznura splecionego ze stu różnobarwnych 15 nici, z których każdą można by związać i utrzymać na uwięzi sto najsilniejszych jaków. Gdy usłyszy to i zobaczy te cztery przedmioty, podda ci się bez sprzeciwu. Wówczas możesz udać się w drogę powrotną i oby pokój i szczęście towarzyszyły ci na tej drodze! — Dzięki ci, święty mężu! — zawołał z uniesieniem książę. — Oto zadanie, dla którego gotów jestem poddać się najcięższym próbom, nie tylko bowiem odpokutuję za swój grzech, ale i pomogę swemu ludowi. Potem zarzucił na ramię worek, sznur i topór, przewiesił przez rękę kosz, i skłonił się przed Nagardżuną. —¦ Poczekaj chwilę, synu — powstrzymał go> pustelnik. — Oto jeszcze jedno, co musisz zapamiętać. I wiedz,, że to, co ci teraz powiem, ważniejsze jest od wszystkiego, coś usłyszał dotąd. Od chwili gdy istota zwana Szidikurem znajdzie się w twoim posiadaniu i umieścisz ją na swym grzbiecie, nie wolno ci otworzyć ust, nie wolno ci wypowiedzieć ani jednego słowa, póki nie staniesz przed drzwiami mej pustelni i nie oddasz mi Szidikura. Pamiętaj: jedno nawet słowo pozbawi cię władzy nad tą istotą i obróci wniwecz cały twój wysiłek. — Będę pamiętał — odrzekł książę. — Póki nie stanę u drzwi twej pustelni, żadne słowo nie spłynie z mych warg. Pustelnik pobłogosławił księcia, a ten, pokłoniwszy się raz .jeszcze, opuścił jego chatę i szybkim krokiem ruszył tam, dokąd kazał mu iść Nagardżuną. Książę i Szidikur Każdego dnia wschodziło słońce i każdego dnia zachodziło, a książę wciąż szedł przed siebie tak prosto, jak lecą ptaki na północ. Wicher smagał mu twarz;, śnieg na wysokich szczytach zalepiał mu oczy. Księżyc rósł i znów malał, a książę szedł niepowstrzymanie drogą wskazaną przez pustelnika. Wdrapy- 16 wał się na wierzchołki, schodził stromymi zboczami w doliny, przedzierał się przez przełęcze, przepływał rwące rzeki, Nie-raą noce spędzał pod skałą, bo nie znajdował lepszego ukrycia ani przed huraganem, ani przed zawieją, ani przed ciemnością. Wreszcie, gdy stracił już rachubę czasu i sam już nie wien-dział, ile dni wędruje przez dzikie, pustynne góry, znalazł się na szczycie, u którego stóp leżała głęboka, ciemna i tajemnicza dolina. Książę (rozejrzał się uważnie. „A więc tu, jak powiedział pustelnik, spotka mnie pierwsza przygoda" — pomyślał i mocniej ujął worek, sznur, topór i koszyk. Powoli schodził stromym zboczem. Spod nóg urywały się kamienie staczając się w bezdenną przepaść. Nad głową przelatywały ogromne skalne bryły, z których każda mogłaby zabić stu ludzi, Lawiny toczyły się ze strasznym hukiem, ale książę nieustraszenie schodził coraz niżej i niżej. Za każdym krokiem otaczała go coraz głębsza ciemność. Chwilami zdawało mu się, że to już koniec, noga ześlizgiwała się z występu i wtedy zawisał nad przepaścią, której dnem płynęła czarna rzeka. Wtedy przywoływał na pomoc myśl o obowiązku i ruszał w dalszą drogę. Trwało bardzo długo, zanim zmęczony książę znalazł się na dnie przepastnej doliny, nad brzegiem ryczącej, czarnej rzeki. Zatrzymał się na chwilę, by odsapnąć. Próbował zatkać uszy, bo huk spadających lawin, szum rzeki i wycie wichury ogłuszały go. Oczy jego zwolna przyzwyczajały się do mroku. Nagle okropny hałas wypełni! dolinę i z czarnej wody, spo^ śród skal na brzegu i z powietrza zaczęły wyłaniać się ogromne, białe kształty. Rosły one w oczach i książę zobaczył, jak otaczają go ciasnym kołem. „Oto są duchy olbrzymów, które żyły w tych górach przed wielu laty — pomyślał książę wspominając słowa pustelnika. — Nie powinienem się ich bać". Duchy — teraz już wyraźnie widoczne w mroku — wyciągały potężne ręce chcąc schwytać księcia. Wówczas zawiązał 2 — Opowieści Szidikura 17 oczy chustką, wolną ręką ujął kilka czarodziejskich ziaren jęczmienia i wyrzucił je w górę. Stał i czekał nasłuchując. Hałas czyniony przez duchy zwolna cichł, coraz, cichszy stawał się też huk lawin i ryk rzeki Ale książę wciąż czekał z zawiązanymi oczami. Kiedy nastała cisza, zwolna opuścił chustkę i rozejrzał się wokół siebie. Zdumiał się. Nie znajdował się już na dnie mrocznej doliny, na brzegu dzikiej, czarnej rzeki. Stał na szczycie wzgórza po przeciwległej stronie. Słońce świeciło jasno, darząc ziemię radosnym ciepłem. Wzgórze łagodnym stokiem schodziło w otwartą dolinę łąk i stepów, gdzie zieleniła się trawa i kwiaty barwnymi plamami cieszyły oko wędrowca. Raz jeszcze książę obejrzał się za siebie, zerknął w przepaść, gdzie szalała czarna rzeka, i zwrócił twarz ku słońcu. — Oto jedną przygodę mam już za sobą — zawołał radośnie — oby prędzej minęły następne! I ruszył w dalszą drogę. I znów szedł wiele, wiele dni. Czasem droga prowadziła przez step — wtedy szło się lekko i radośnie, czasem przez dzikie wąwozy i góry — wtedy było trudno i mozolnie. Ale ani na chwilę książę nie zboczył z trasy wytkniętej przez świątobliwego pustelnika, choć z każdym dniem rosło zmęczenie. Pewnego dnia, w południe, książę znalazł się na skraju rozległej łąki porosłej wysoką trawą. Środkiem łąki przepływał niewielki strumyk. Książę zatrzymał się nad brzegiem i rozejrzał zdumiony. Słońce przed chwilą jasno świecące gdzieś znikło. Szybko gęstniał mrok. Wesoło szemrzący strumyk przemienił się w rozbestwiony, pienisty potok. Zapanował dotkliwy chłód. Z trawy po obu brzegach strumienia wyłoniły się dziwaczne duchy — pokraczne, o chwytliwych, długich rękach zakończonych szponami. Twarze tych postaci mogły przerazić najodważniejszego-. Małe duchy otoczyły księcia ciasnym kołem. Było ich bardzo wiele, zdawało się, że za chwilę opadną go i schwytają. Książę opuścił głowę, by nie widzieć potwornie wykrzywionych twarzy, i pomyślał: „Oto z pewnością duchy niegodziwych karłów, które żyły tu i zmarły przed wielu laty. To przed nimi ostrzegał mnie mądry pustelnik". Wyciągnął zza pazuchy chustkę, zawiązał sobie oczy, rzucił w górę kilka czarodziejskich ziaren jęczmienia i w milczeniu czekał. Po chwili ziamarł szum potoku i ucichł hałas, jaki robiły duchy karłów. Książę rozwiązał chustkę i rozejrzał się wokół siebie. Znajdował się teraz na drugim brzegu szemrzącego strumyka. Słońce grzało mu twarz, a źdźbła trawy szeleściły łagodnie u jego nóg. — Oto szczęśliwie skończyła się druga przygoda! — zawołał radośnie książę i ruszył w dalszą drogę żegnając łąkę i strumyk. Szedł wiele dni i jeśli droga jego była dotąd trudna, to teraz stała isię ona dziesięćkroć trudniejsza. Szczyty gór były niemal niedostępne, zbocza ich tak strome, że trudno było nawet pomyśleć o zejściu w przepastne wąwozy. Nigdzie nie było wody, by ugasić pragnienie i obmyć strudzone stopy. 19 Wszędzie tylko skały i piach, skały i piach, skały i piach. Wiatr dął bez przerwy od świtu do świtu, zapierając dech w piersiach. Ale książę szedł wciąż prosto przed siebie, drogą wskazaną przez pustelnika, aż znalazł się w dolinie, gdzie zobaczył rozległy i piękny ogród, Zatrzymał się olśniony. Nigdy w życiu nie widział czegoś, nawet w połowie tak pięknego. W ogrodzie rosły brylantowe kwiaty o rozłożystych, cudownych płatkach. Od aromatu, jaki wydzielały, kręciło się w głowie. W powietrzu przelatywały olśniewająco barwne ptaki. Za każdym poruszeniem ich skrzydeł rozbrzmiewały dźwięki układające się w przedziwnie piękną melodię, której wtórował łagodny poszum niewidocznego źródełka. Książę ruszył przed siebie ścieżką między kwietnikami i zatrzymał się przed wodospadem spływającym ze skały wśród kwiatów. Krople wody rozpryskiwały się w słońcu, a w każdej z nich mienito się sto promieni. Obok, w cieniu rozłożystych krzewów, stała ławka, jakby oczekująca, by znużony przechodzień usiadł i wypoczął po przebytych trudach. Książę siadł na skraju, czując, jak zmęczenie bierze nad nim górę. Ale ledwie to uczynił, słońce skryło się i wokoło zapanował dziwny, tajemniczy półmrok. Szum wodospadu wzmógł się i brzmiał teraz głośno, a jednocześnie przyjemnie jak muzyka. W chwilę później książę usłyszał tysiące szeptów, tupot maleńkich nóżek, szmer pieszczonych wiatrem płatków, szelest tanecznych kroków. Obejrzał się i zerwał na, równe nogi, by nie stracić nic ze wspaniałego widoku. Za każdym kwiatem i krzewem maleńka postać podskakiwała w szybkim tańcu. Czegoś tak cudnego książę w życiu jeszcze nie widział. — O jakże piękne jesteście, śliczne istotki! -— zawołał zachwycony. — Jaka szkoda, że nie wolno mi na was patrzeć. To o was mówił mi mój mistrz i nauczyciel, ostrzegając, że spotkam na swej drodze duchy małych dzieci, które żyły i zmarły przed wielu laty i zostały zapomniane. Powoli i niechętnie wyciągnął książę chustkę i zasłonił nią oczy. Gdyby nie nakaz pustelnika, patrzyłby na tańczące w ogrodzie dzieci do końca życia. Ale pomny czynu, jakiego 20 winien był dokonać, sięgnął znowu po czarodziejskie ziarna jęczmienia i rzucił je w górę. Muzyka kropel wodospadu ucichła, zamilkł szelest tańca duszków i gdy książę odsłonił oczy, zobaczył, że znajduje się po przeciwnej stronie skały. Przed nim otwierało się wejście do chłodnej i ciemnej groty. Obok wejścia rosło wysokie drzewo, o które stał oparty Szidikur, przyglądając się księciu. Książę poznał go od razu, ze złota bowiem i szmaragdów był jego tułów, a nad nim promieniała głowa, niby olbrzymia perła uwieńczona szczerozłotą koroną. Gdy spojrzenia ich się skrzyżowały, Szidikur odwrócił się i znikł w pieczarze. Książę pobiegł za nim, Szidikur krył się w ciemnych zakamarkach groty, mylił kierunek, uskakiwał raz w lewo, raz w prawo, ale książę prześladował go uporczywie. Wreszcie Szidikur wydostał się na środek groty, gdzie rosło jego ulubione szmaragdowe drzewo, i w mgnieniu' oka, zanim książę zdołał go schwytać, wdrapał się na wierzchołek, usiadł wygodnie na gałęzi i roześmiał się zadowolony, że wywiódł swego prześladowcę w pole. Książę odsapnął, potem sięgnął po swój topór, uniósł go wysoko i zawołał: — O Szidikurze, wysłuchaj mnie i zejdź z drzewa! Święty pustelnik Nagardżuna czeka na ciebie. Zejdź z drzewa i pójdź ze mną. — A jeśli nie usłucham ciebie, zuchwalcze? — roześmiał się z góry Szidikur. — Zaklinam cię, zejdź natychmiast — odpowiedział książę. — Spójrz, oto trzymani w ręku topór, którego imię brzmi Rąbek Białego Księżyca. Wiesz chyba dobrze, że jednego uderzenia starczy, by zwalić twe ulubione szmaragdowe drzewo. — Nie mów tak, nie mów tak! — zawołał z rozpaczą w głosie Szidikur. — Odłóż czym prędzej ten okropny Rąbek Białego Księżyca, nie mogę patrzeć, gdy coś zagraża memu ulubionemu szmaragdowemu drzewu. Odłóż ten magiczny topór, a poddam się twej woli. 21 — Więc zejdź z drzewa czym prędzej — odparł książę i odłożywszy topór, sięgnął po worek i sznur. Widząc to Szidikur zlazł z drzewa prędzej, niż przedtem wspiął się na jego wierzr-chołek, i drżąc stanął obok księcia. — Spójrz — odezwał się książę otwierając szeroko worek. — Widzisz teraz,, że na nic nie zda się opór, bo oto trzymam w rękach cudowny worek, w którym, mimo iż wygląda on niepozornie, można zmieścić stu olbrzymów. Zapakuję cię do tego worka i uniosę na plecach. Otwór worka zawiążę na twej szyi sznurem splecionym ze stu różnobarwnych nici, z których każdą można by związać i utrzymać na uwięzi sto najsilniejszych jaków. Bądź więc posłuszny, pójdź ze mną, a zamieszkasz w cienistym lesie u stóp świętej śnieżnej góry, w pobliżu dobrego pustelnika. Szidikur opuścił głowę i odrzekł cicho: — Teraz widzę, że na nic zda się mój sprzeciw, dzielny książę. Skoro masz topór, worek i sznur, muszę poddać się twej woli. Weź więc mnie na plecy i udajmy się razem w nar-szą wspólną drogę, ten bowiem, kto nie może uniknąć swego losu, winien poddać mu się z pokorą. Książę uszczęśliwiony, że tak szybko i łatwo udało mu się dokoniać czynu zaleconego przez pustelnika, niezwłocznie umien-ścił Szidikura w worku i zawiązał otwór sznurem splecionym ze stu różnobarwnych nici wokół jego szyi, Potem wygodnie ułożył worek na plecach, wziął magiczny topór i udał się w drogę powrotną do królestwa swego ojca. Rozpierały go radość i duma. Dokonał czynu, dzięki któremu lud jego będzie najszczęśliwszy pod słońcem, a święty pustelnik nauczy go, jak winien rządzić swym państwem, gdy nadejdzie dzień wstąpienia na tron. Książę bardzo się śpieszył. Gdy był głodny, zjadał kawałek magicznego placka, którego nigdy nie ubywa, i pokrzepiony szedł żwawo dalej, chociaż droga powrotna była dwakroć trudniejsza ze względu na ciężar, jaki musiał dźwigać na plecach. 22 Szli tak wiele dni w milczeniu, wreszcie Szidikur się odezwał: ' ¦ I : ¦ ; : : — Zaprawdę, długa nas jeszcze czeka droga, o książę. Nuży mnie jednostajność takiej podróży. Zaklinam cię, opowiedz mi jaką bajkę, aby obu nam szybciej upływał czas. Ale książę pamiętał ostrzeżenie pustelnika. Wiedział, że jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo może obrócić w niwecz cały dotychczasowy wysiłek. Pokręcił więc przecząco głową i w milczeniu szedł dalej. — O — rzekł Szidikur — widzę, że książę posiadł więcej mądrości, niż liczy sobie lat. Posiadł nawet sztukę milczenia. Nie będę więc żądał od ciebie bajki, dzielny i mądry książę. Jeśli jednak chcesz słuchać mego głosu, a nie własnych myśli, ja ci opowiem bajkę, cudowną bajkę o rzeczach dziwnych, o jakich nigdy jeszcze nie słyszałeś. Skróci to i umili nam drogę. Jeśli więc gotów jeateś słuchać mnie, skiń potakująco głową, a wtedy zacznę swą opowieść. Książę był bardzo zmęczony i czas dłużył mu się, godziny zdawały się być całymi dniami. „Cóż złego się stanie — pomyślał — jeśli wysłucham bajki opowiedzianej przez Szidikura? Być może, opowie on rzeczywiście cudowną historię, której posłucham z radością". Zadowolony więc, że nie musi otwierać ust, skinął głową, a Szidikur, widząc ten gest, zaczął swą opowieść. OPOWIEŚĆ PIERWSZA Książę Biały Ptak Przed wielu, wielu laty, gdy świat był jeszcze bardzo młody, istniał kraj nieopisanie piękny. W rozległych dolinach wśród wysokich gór pasły się stada owiec białych jak księżyc. Nigdy nie brakowało im soczystej, zielonej trawy i nigdy nie 23 zrywały one kwiatów rosnących na łąkach w tym kraju. Bo kwiaty te były tak zachwycające, że nawet owce pojmowały ich piękno. W tym właśnie kraju żył stary człowiek ze swymi trzema córkami. Stary człowiek był ubogim hodowcą i całą jego własność stanowił niewielki domek i małe stadko owieczek. Owieczki te były mu droższe nad wszystko, kochał je bardziej niż własne córki. Codziennie, kolejno, jedna z dziewcząt wyprowadzała owieczki na pastwisko i strzegła ich, w czasie gdy szczypały trawę na zboczach pagórków. Biada córce, która nie dopilnowałaby stada i wróciła wieczorem przyprowadzając do domu chorą owcę lub — co gorzej — gdyby wróciła bez jednej z nich. Stary ojciec stał u wejścia do zagrody, liczył wbiegające owieczki, oglądał je, głaskał i pieścił. Z ust jego spływały pieszczotliwe słowa, jakich nigdy nie używał w- rozmowach z córkami. — Strzeż moich ukochanych owiec bardziej niż własnego zdrowia — tymi słowami żegnał ojciec córkę wyprowadzającą stado na pastwisko. Pewnego wieczoru najstarsza córka — był to bowiem dzień, w którym ona pilnowała stada — wróciła bardzo późno. Oczy jej były czerwone i zapuchnięte od płaczu. Owieczki biegły przed nią, a przed wejściem do zagrody czekał na nie stary ojciec. Gdy całe stado już minęło ojca i najstarsza -córka zbliżyła się do wejścia, powitały ją przekleństwa i razy. Ojciec krzyczał i bił ją bezlitośnie, bo zabrakło jednej owieczki. Nieszczęsna roniąc gorzkie łzy rzuciła się bez, sił na swe posłanie. Siostry zbliżyły się chcąc ją pocieszyć i wypytać o to, jak doszło do nieszczęścia. Ale ona ani słowem nie wspomniała o losie owieczki, tylko błagała siostry, by zostawiły ją w spokoju. Usiadły więc w kąciku i bojąc się wzbudzić gniew surowego ojca, półgłosem rozważały, co się mogło stać. I oto doszły do wniosku, że ich starszą siostrę spotkała tajemnicza i dziwna przygoda, tak dziwna i tajemnicza, że aż strach o niej wspominać. 24 Następnego dnia, o świcie, druga córka poszła ze stadem na pastwisko. I ona wróciła do domu późnymi wieczorem, zapłakana i zrozpaczona. I jej zginęła jedna owieczka. Gniew ojca był dwakroć straszniejszy niż poprzedniego dnia. Ręka jego stwardniała jak kamień, a przekleństwa miały siłę huraganu. Biedaczka ledwie dowlokła się do swego posłania i padła na nie szlochając boleśnie. Najmłodsza córka usiadła przy niej i głaszcząc pieszczotliwie zalane łzami policzki, spytała jej o to, co się stało z owcą. Ale siostra milczała jak zaklęta i na pytania odpowiadała jedynie wybuchami płaczu i prośbą: „Nie pytaj, nie pytaj 0 nic". Aledu, bo tak brzmiało imię najmłodszej córki, odeszła w kąt, ale zauważyła, że obie starsze siostry spoglądają na siebie znacząco, a gdy wyszła na chwilę, zaczęły coś szeptać 1 umilkły, ledwie wróciła. Zrozumiała więc, że obie spotkała ta sama tajemnicza i dziwna przygoda, i całą noc nie mogła usnąć, bo przerażała ją myśl o tym, co czeka ją jutro, gdy wyjdzie na pastwisko z owieczkami. Wczesnym rankiem Aledu poganiając owieczki zeszła w dolinę. Gdy owieczki zaczęły skubać trawę na zboczu pagórka, usiadła nie spuszczając z nich wzroku. Postanowiła, że będzie bardzo ostrożna i bardzo uważna, by nie spotkało jej to, co spotkało obie starsze siostry. Dzień był pogodny i piękny, niebo bezchmurne, a słońce zalewało ziemię potokami ciepła. Około południa promienie jego paliły już tak mocno, że Aledu musiała poszukać sichronienia w cieniu wysokiej skały. Usiadła tam i poczuła, że ogarnia ją coraz większa senność. Próżno zwilżała śliną powieki, próżno powtarzała sobie, że nie wolno poddać się zmęczeniu. Wreszcie położyła się postanawiając, że zdrzemnie się na krótką chwilę. Ledwie legła, zapadła w mocny sen, a gdy się obudziła, zobaczyła, przerażona, że słońce zawisło już nad zachodnim pasmem gór. Przespała nie kilka minut, ale kilka godzin. Zerwała się na równe nogi i pobiegła do owieczek. Nie pomogło kilkakrotne liczenie — jednej owcy brakowało. — O ja nieszczęsna — zapłakała Aledu —ojciec zabije mnie, 25 gdyż przeze mnie stracił trzecią owcę! Nie mogę wrócić do domu bez niej. Muszę ją odnaleźć, choćbym szukać jej miała przez całą noc. Zawołała najstarszą owcę i płacząc tak mówiła: — O najstarsza owieczko! Jesteś mądra i znasz drogę do domu. Błagam cię, odprowadź swe siostry i dzieci do naszego domu, a ja pójdę szukać tej, która zginęła. Muszę ją odnaleźć, choćbym szukać jej miała przez całą noc. Błagam cię, najstarsza owieczko, uczyń to, o co cię proszę! Owca, jakby pojmując, o co ją prosi Aledu, głośnym beknięciem zwołała całe stado i pierwsza pobiegła ścieżką wiodącą do domu. Aledu zaczęła szukać wszędzie śladów zaginionej owieczki. Obiegła całą łąkę, rozglądała się po wszystkich pagórkach, nawoływała owieczkę po imieniu — bez skutku. Nagle, na wilgotnej, nie porosłej trawą ziemi ujrzała odcisk owczych kopytek. Poszła więc za tym śladem aż nad piaszczysty brzeg potoku. Stąd ślad prowadził brzegiem aż do kamienistej doliny. Aledu biegła szybko-, raz, po raz nawołując głośno i wierząc, że lada chwila ujrzy w oddali zaginione zwierzę. Słońce ukryło już część swej twarzy za szczytami zachodnich gór. W szybko zapadającym zmierzchu głazy wydawały się olbrzymami, a otwory pieczar i grot przerażały mrokiem i chłodem. I właśnie ku jednej z takich grot prowadziły ślady kopyt owieczki. Aledu podbiegła i zatrzymała się zdumiona. Wejście do groty było zamknięte wielką, czerwoną bramą. Dziewczyna namyślała się krótką chwilę, potem pchnęła bramę. Wrota ustąpiły nad podziw łatwo, otwierając drogę przez szeroki, ale wilgotny i mroczny korytarz skalny. W końcu korytarza zobaczyła Aledu drugą bramę, od której szło światło rozjaśniające drogę. Gdy podeszła bliżej, przekonała się, że jest ona ze szczerego złota. I ta brama lekko pchnięta otworzyła się na oścież. Za nią zaczynał się drugi skalny korytarz, węższy i mniejszy, lepiej oświetlony blaskiem złota. Aledu przyśpieszyła kroku, a gdy dobiegła do końca, ujrzała dwoje drzwi — jedne z perłowej masy, drugie ze szmaragdów. Zdumienie jej było tak wielkie, podziw tak 26 ogromny, że zapomniała, co ją przywiodło do tej groty. Nie myślała już więcej o owieczce. Pchnęła lekko drzwi z masy perłowej. Nie ustąpiły. Choć napierała na nie ze wszystkich sił, nie udało się ich otworzyć. Zniechęcona zwróciła się więc ku szmaragdowym drzwiom. Te otwarły się od razu, ukazując rozległą, nisko sklepioną komnatę. Zanim Aledu przestą1-piła próg, musiała przymknąć oczy — tak raziła jasność bijąca z komnaty. U stropów wisiały girlandy kryształów, w któV rych jarzyło się sto płomieni. Komnata urządzona była z przepychem, jakiego biedna córka hodowcy nawet we śnie nie widziała. Pod ścianami stały miękkie sofy zasłane pięknie haftowanymi dywanami. Ozdobne stoliki zastawione były naczyniami z kutego srebra. Atłasowe poduszki zdobił haft ze srebrnych nici i złotych monet. Ze ścian mrugały odblaskiem światła rubiny i szmaragdy, diamenty i perły, turkusy i korale. Aledu mocno potarła palcami oczy sądząc, że śpi i że wszystko to jest czarownym, bajecznym snem. Rozejrzała się raz jeszcze — nic się nie zmieniło. Wsizędzie złoto, klejnoty, dywany. W komnacie nie było ani żywej duszy, więc dziewczyna zaczęła oglądać piękne meble i ozdoby. Pomalutku przechodziła od poduszki do poduszki, od stoliczka do stoliczka, coraz bardziej zdumiona i zachwycona. Nagle usłyszała głos, jakby mówił ktoś stojąc za jej plecami: — Bądź pozdrowiona, piękna dziewczyno! Witaj w mym pałacu. Powiedz mi, o piękna, czego tu szukasz, za czym się tak rozglądasz? Przerażona Aledu odskoczyła i obejrzała się niezdolna ukryć lęku. Ale w komnacie nie było żadnego człowieka. Wzrok jej zatrzymał się na kunsztownie rzeźbionym stole w kącie komnaty. Na stole znajdowała się złota klatka, a w niej śliczny śnieżnobiały ptak. — Czyżby mi się zdawało? — powiedziała Aledu doi siebie, rozglądając się po komnacie. — Słyszałam wyraźnie głos, ale nie widzę tu nikogo, kto by mógł powiedzieć choć słowo. Biały Ptak jakby w odpowiedzi potrząsnął skrzydłami, poruszył się na złotej gałęzi, przechylił łebek i przemówił: 27 — O piękna, witaj w mym domu i niechaj ci zdrowie służy przez długie lata, a piękność twa niechaj zawsze promienieje jak księżyc w pełni! A teraz, zaklinam cię, powiedz, czego tu szukasz? Aledu, zdumiona, wciąż spoglądała na Białego Ptaka. —¦ A więc to ty przemówiłeś do mnie? — odezwała się wreszcie głosem drżącym i cichym. — Wybacz; mi, ale doprawdy nie dostrzegłam cię wcześniej. Biały Ptak ruszał łagodnie łebkiem, jakby zachęcając dziewczynę do mówienia. Przypomniała więc sobie, że pozostawiła dotąd bez odpowiedzi dwukrotnie zadane pytanie. — Wybacz mi, Biały Ptaku — powiedziała składając głęboki pokłon — że zakłóciłam ciszę twego dnia i weszłam bez zezwolenia do twej komnaty. Przyszłam tu w poszukiwaniu zaginionej owieczki mego ojca. Szłam śladami owczych kopyt, które zaprowadziły mnie aż pod czerwoną bramę tej groty. Sądziłam, że tu odnajdę owieczkę. — I nie omyliłaś się — odparł Ptak. — Mogę ci zwrócić nie tylko tę owieczkę, która umknęła ci dzisiaj, lecz również owe dwie owce, które uciekły twoim siostrom. — Jakże jesteś dobry, Biały Ptaku! — zawołała uszczęśliwiona Aledu. — Dzięki ci za to. Błagam cię, zwróć mi je, a od razu pójdę do domu i uciszę gniew surowego ojca, A ty, dobry Ptaku, odzyskasz spokój. — Nie- tak prędko, piękna dziewczyno, nie tak prędko — Biały Ptak pokręcił przecząco łebkiem. — Usiądź i wysłuchaj, co ci powiem. Owieczki wrócą, jeśli wypełnisz jeden warunek. Twoje siostry odrzuciły go* ze wzgardą i zamiast przez chwilę rozważyć moją propozycję, wolały od razu odejść do domu i narazić się na straszliwy gniew ojca. Teraz ty mnie wysłuchaj. — Muszą to być trudne do spełnienia rzeczy — westchnęła Aledu. — Ale powiedz, czego żądasz. Nie chcę i nie mogę wrócić do domu bez owiec, gdyż gniew mego ojca jest straszny. Jeśli więc twe żądanie będzie możliwe do spełnienia, nie 28 odejdę bez słowa, jak moje siostry. Powiedz, czego pragniesz, dobry Biały Ptaku. —• Oto umowa, którą proponuję — powiedział Biały Ptak, wolno wymawiając słowa. — Jeśli zgodzisz się mnie poślubić i zamieszkać ze mną w pałacowej grocie, odeślę wszystkie owieczki do twego ojca. Widząc, że Aledu chce zerwać się z poduszki, ptak powstrzymał ją ruchem skrzydła. — Co więcej, będziesz miała wszystko, czego twe serce zapragnie. Każde twe żądanie będzie zawsze spełnione, zanim wyrazisz je słowami. Oto mój warunek. A teraz daję ci czas do namysłu. Zastanów się nad mą propozycją, a gdy myśli twe przybiorą kształt decyzji, wstań i mów, a ja cię wysłucham. Biały Ptak zamilkł, przeskoczył z jednej złotej gałęzi na drugą i zaczął dziobać ziarnka jęczmienia ze złotej podstawki, jak gdyby nie miał nic więcej do powiedzenia. Aledu rozmyślała w mjjczeniu, ręce oparła o czerwony aksamit poduszki. „Co mam czynić? — mówiła w duchu. — Jeśli wrócę do domu bez owieczki, ojciec w gniewie zabije mnie albo w najlepszym razie wypędzi precz. Dokąd pójdę, jeśli nawet zachowam życie? Ale wyjść za mąż za ptaka? To straszny los i bolesny. Tutaj — rozejrzała się po jarzącej się klejnotami komnacie — wszystko jest piękne, niczego tu nie brak, zgromadzone tu są chyba wszystkie skarby świata, a w naszym domu jest ciemno i ubogo. Życie byłoby tu przyjemne, tylko że mąż... ptak... Ale i Biały Ptak może być dobrym towarzyszem życia, jeśli się nie ma innego. Więc dobrze, zostanę tu". Aledu wstała i energicznym krokiem podeszła do klatki. — Będę twoją żoną — oświadczyła z powagą. — Będę twoją żoną, Biały Ptaku. Zamieszkam razem z tobą w tej pałacowej grocie. — Dzięki ci, o piękna, dzięki ci! — zawołał Biały Ptak. Wskoczył na wyższą gałąź i kilkakrotnie potrząsnął skrzydłami. W tej samej chwili przed Aledu pojawił się stolik przykryty barwnie haftowanym