13674

Szczegóły
Tytuł 13674
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13674 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13674 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13674 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Isaac Asimov Satysfakcja gwarantowana Przełożył Edward Szmigiel Tony był wysokim, przystojnym brunetem. Jego twarz o arystokratycznych rysach i niezmiennym wyrazie sprawiała, że Claire Belmont przyglądała mu się przez szparę w drzwiach z mieszaniną zgrozy i przestrachu. - Nie mogę, Larry, po prostu nie mogę go mieć w domu. - Szukała gorączkowo w swoim sparaliżowanym umyśle jakiegoś bardziej precyzyjnego sposobu wyrażenia tego co czuła; jakiegoś zdania, które miałoby sens i załatwiłoby sprawę, nie była w stanie jednak nic wymyślić, więc powtórzyła tylko: - Nie mogę! Larry Belmont spojrzał zimno na żonę, a w jego oczach pojawił się ten błysk, którego Claire nie znosiła. Czuła, że to jej nieudolność wywołała irytację męża. - Mamy zobowiązania, Claire - powiedział - i nie mogę pozwolić, żebyś się teraz wy- cofała. Właśnie dlatego firma wysyła mnie do Waszyngtonu i oznacza to prawdopodobnie awans. Nic ci nie grozi i wiesz o tym. Co masz mu do zarzucenia? Zmarszczyła bezradnie brwi. - Po prostu ciarki mnie przechodzą. Nie mogłabym go znieść. - On jest prawie tak ludzki jak ty czyja. Więc koniec z tymi niedorzecznościami. No dalej, wejdź tam. Trzymał rękę na jej karku, popychając ją do przodu. Znalazła się w końcu we własnym salonie, cała drżąca. On tam był i patrzył na nią z wystudiowaną uprzejmością, jak gdyby szacował osobę, która będzie jego panią przez następne trzy tygodnie. Doktor Susan Calvin również tam była. Siedziała sztywno, głęboko zamyślona, aż zwęziły się jej cienkie usta. Miała chłodne, dalekie spojrzenie kogoś, kto pracuje z maszynami od tak dawna, że sam zaczyna zachowywać się trochę jak one. - Hello - wychrypiała Claire nieudolne pozdrowienie. Larry usiłował ratować sytuację fałszywą wesołością. - Claire, poznaj Tony’ego, kapitalnego faceta. To moja żona Claire, Tony staruszku - ręka Larry’ego owinęła się przyjaźnie wokół ramienia Tony’ego, ale twarz tego ostatniego nie zmieniła wyrazu, a jego ciało nie zareagowało na nacisk. - Miło mi panią poznać, Mrs Belmont - powiedział. Claire podskoczyła na dźwięk głosu Tony’ego: był głęboki, łagodny i gładki jak włosy na jego głowie, czy też skóra na jego twarzy. Zanim zdołała się powstrzymać, powiedziała: - Nie do wiary, ty mówisz. - Dlaczego nie? Czy spodziewała się pani, że nie? Claire potrafiła się zdobyć jedynie na słaby uśmiech. Nie wiedziała naprawdę, czego się spodziewała. Odwróciła wzrok, ale potem pozwoli- ła sobie spojrzeć na niego kątem oka. Włosy miał czarne i gładkie, jak wypolerowany plastik - czy naprawdę składały się na nie oddzielne włoski? I czy gładka oliwkowa skóra, która po- krywała jego twarz i ręce, znajdowała się też pod tym oficjalnym ubraniem? Stała tak pogrążona w zadumie, aż płaski, beznamiętny głos doktor Calvin nakazał jej myślom powrót do rzeczywistości. - Pani Belmont, mam nadzieję, że docenia pani wagę tego eksperymentu. Pani mąż mówił mi, że podał już pani kilka szczegółów. Jako starszy psycholog Amerykańskiej Korpo- racji Robotów i Ludzi Mechanicznych chciałabym podać ich pani więcej. Tony jest robotem. Jego rzeczywisty symbol w kartotece firmy to TN-3, ale będzie re- agował na imię Tony. Nie jest mechanicznym potworem ani też zwykłą maszyną liczącą ta- kiego typu, jakie skonstruowano podczas II wojny światowej, pięćdziesiąt lat temu. Posiada sztuczny mózg, prawie tak skomplikowany jak nasz własny. Jest on superzminiaturyzowaną, niezwykle wydajną centralą telefoniczną, tak że do przyrządu, który się mieści w czaszce, można wcisnąć miliardy możliwych „połączeń telefonicznych”. Takie mózgi produkuje się oddzielnie dla każdego modelu robota. Każdy zawiera z góry ustalony zestaw połączeń, tak aby wyposażony w niego robot mówił po angielsku i wiedział dostatecznie dużo ze wszyst- kich tych dziedzin, które mogą być niezbędne do wykonywania jego pracy. Dotychczas U.S. Robots ograniczyło swoją działalność produkcyjną do modeli prze- mysłowych wykorzystywanych w miejscach, gdzie praca ludzka jest niebezpieczna - na przy- kład w głębokich kopalniach, albo przy pracach pod wodą. Ale chcemy wkroczyć do miasta i do domu. Aby to uczynić, musimy skłonić zwykłych ludzi do akceptowania tych robotów bez obaw. Rozumie pani, że nie ma się czego bać. - Nie ma, Claire - przerwał przejęty Larry. - Masz na to moje słowo. To niemożliwe, żeby wyrządził ci jakąś krzywdę. Wiesz, że inaczej nie zostawiłbym cię z nim. Claire obrzuciła Tony’ego szybkim, ukradkowym spojrzeniem i zniżyła głos. - A co, jeżeli go rozgniewam? - Nie musi pani szeptać - powiedziała spokojnie doktor Calvin. On nie może się roz- gniewać na panią, moja droga. Powiedziałam pani, że połączenia centrali jego mózgu są z góry ustalone. Cóż, najważniejszym połączeniem z nich wszystkich jest to, które określamy mianem Pierwszego Prawa Robotyki, a które po prostu brzmi: „Żaden robot nie może wyrządzić krzywdy istocie ludzkiej lub poprzez bezczynność pozwolić, aby stała się jej krzywda” Wszystkie roboty są tak zbudowane. Żadnego nie można zmusić, aby wyrządził krzywdę jakiemukolwiek człowiekowi. Tak więc, rozumie pani, po- trzebujemy pani i Tony’ego, aby przeprowadzić wstępny eksperyment dla naszej własnej orientacji, podczas gdy pani mąż będzie w Waszyngtonie, aby załatwić legalne testy nadzo- rowane przez rząd. - To znaczy, że to wszystko nie jest legalne? Larry odchrząknął. - Jeszcze nie - powiedział -.ale wszystko jest w porządku. On nie będzie wychodził z domu, a tobie nie wolno dopuścić, żeby ktoś go zobaczył. To wszystko... Claire, zostałbym z tobą, ale zbyt dużo wiem o robotach. Musimy mieć całkowicie niedoświadczoną osobę testującą, po to by uzyskać naturalne warunki. To konieczne. - No cóż - powiedziała półgłosem Claire. Po chwili pewna myśl przyszła jej do głowy i zapytała: - Ale co on robi? - Wykonuje prace domowe - odparła krótko doktor Calvin, Wstała, a Larry odprowa- dził ją do drzwi. Claire została w pokoju. Zobaczyła własne posępne odbicie w lustrze nad kominkiem i w pośpiechu odwróciła wzrok. Nie lubiła tej swojej małej, mysiej twarzy i matowych, nieładnych włosów. Potem uchwyciła wzrok Tony’ego na sobie i już prawie się uśmiechnęła, kiedy nagle sobie przypomniała... On jest tylko maszyną. Larry Belmont zmierzał na lotnisko, gdy dostrzegł przelotnie Gladys Claffern. Należa- ła do tego typu kobiet, które zdają się być stworzone po to, aby je zauważać... „Zrobiona” doskonale; elegancko ubrana; zbyt olśniewająca, by patrzeć wprost na nią. Uśmieszek, który ją poprzedzał i delikatny zapach perfum, który unosił się za nią, były jak para palców wyko- nujących nęcące skinienie. Larry poczuł, jak myli krok; dotknął kapelusza, a potem pospie- szył dalej. Jak zawsze czuł ten niejasny gniew. Gdyby tylko Claire potrafiła się wepchnąć do kliki Claffernów, to by tak bardzo pomogło. Ale jaki to miało sens. Claire - ten mały głuptas! Tych kilka razy, kiedy stanęła twarzą w twarz z Gladys - zapomniała języka w gębie. Larry nie miał złudzeń. Testowanie Tony’ego było jego wielką szansą i wszystko spoczywało w rękach Claire. O ileż większe zaufanie miałby w tej sprawie do kogoś takiego jak Gladys Claffern. Drugiego ranka obudził Claire odgłos przytłumionego pukania do drzwi sypialni. W jej umyśle rozpętała się wrzawa, a potem lodowaty chłód. Poprzedniego dnia unikała To- ny’ego uśmiechając się słabo przy spotkaniu i przemykając obok jakby przepraszała za swoją obecność. - Czy to ty... Tony? - Tak, pani Belmont. Czy mogę wejść? Musiała odpowiedzieć twierdząco, gdyż znalazł się w pokoju całkiem nagle i bezgłośnie. Jej oczy i nos równocześnie uświadomiły sobie obecność tacy, którą niósł. - Śniadanie? - zapytała. - Proszę bardzo. Nie ośmieliłaby się odmówić, więc podniosła się powoli do pozycji siedzącej i odebrała tacę zjedzeniem: jajka na miękko, grzankę posmarowaną masłem i kawę. - Cukier i śmietankę przyniosłem oddzielnie - powiedział Tony. - Spodziewam się z czasem poznać pani upodobania w tej i w innych dziedzinach. Czekała. Stojący w miejscu Tony, wyprostowany i giętki jak metalowy przymiar, zapytał po chwili: - Czy wolałaby pani zjeść bez towarzystwa? - Tak... to znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko. - Czy będzie pani potrzebować później pomocy przy ubieraniu się? - O Boże, nie! - schwyciła się szaleńczo pościeli, aż kawa o mało co nie wylała się na łóżko. Pozostała w tej niewygodnej pozycji dopóki nie zniknął znów za zamkniętymi drzwiami, a potem opadła bezradnie na poduszkę. Przebrnęła jakoś przez śniadanie... On był jedynie maszyną i gdyby to tylko było bar- dziej widoczne, nie czułaby takiego strachu. Gdyby choć zmieniał się wyraz jego twarzy, ale twarz miał jak przybitą gwoździami nieruchomą maskę. Nie można było odgadnąć, co się dzieje za tymi ciemnymi oczami i pod tą gładką, oliwkową skórą. Pusta filiżanka zadźwięcza- ła delikatnie jak kastaniety, kiedy pani Belmont odstawiała ją na tacę. Wtedy uświadomiła sobie, że w końcu zapomniała dodać cukru i śmietanki, a tak nie znosiła czarnej kawy. Gdy się ubrała, pobiegła pędem prosto z sypialni do kuchni. W końcu to był jej dom i choć nie było w niej nic z pedantki, lubiła mieć w kuchni czysto. Niech Tony tylko poczeka na inspekcję... Ale kiedy weszła do środka, zastała kuchnię w tak nieskazitelnym stanie, jakby nigdy nie była używana. Zaskoczona stała przez chwilę patrząc na dzieło robota, potem obró- ciła się na pięcie i prawie wpadła na Tony’ego. Zawyła przerażona. - Czy mogę w czymś po- móc? - zapytał. - Tony - powiedziała hamując gniew, który czaił się za ogarniającą ją paniką - musisz robić jakiś hałas, kiedy chodzisz. Wiesz, nie mogę pozwolić, żebyś podkradał się do mnie jak tropiciel... Nie korzystałeś z kuchni? - Korzystałem, pani Belmont. - Nie widać tego. - Posprzątałem potem. Czy nie tak się robi? Claire rozwarła szeroko oczy. Ostatecznie, co można było na to powiedzieć? Otworzy- ła przegrodę pieca, w której stały garnki, rzuciła szybkie roztargnione spojrzenie na metalicz- nie błyszczące naczynia, po czym powiedziała drżącym głosem: - Bardzo dobrze. Zupełnie zadowalająco. Gdyby rozpromienił się w tym momencie; gdyby się uśmiechnął; gdyby choć odrobi- nę poruszył kącikiem ust, mogłaby nabrać do niego sympatii. Ale pozostał niewzruszony ł tylko powiedział: - Dziękuję, pani Belmont. Czy zechciałaby pani przejść do salonu? Przeszła i od razu coś ją uderzyło. - Czy polerowałeś meble? - Czy zrobiłem to niezadowalająco, pani Belmont? - Ale kiedy? Nie zrobiłeś tego wczoraj. - Zeszłej nocy, oczywiście. - Paliłeś światło przez całą noc? - Ależ skąd. To nie było konieczne. Mam wbudowane źródło promieniowania nadfio- letowego. Widzę w nadfiolecie. I oczywiście nie potrzebuję snu. Potrzebował jednak podziwu. Wtedy to sobie uświadomiła. Musiał wiedzieć, że ją za- dowala. Ale nie mogła się zmusić do dostarczenia mu tej przyjemności. Potrafiła jedynie po- wiedzieć kwaśno: - Tacy jak ty pozbawiają pracy zwykłe gospodynie. - Na świecie jest wiele znacznie ważniejszych prac, które mogą wykonywać z chwilą uwolnienia ich od domowej harówki. W końcu, pani Belmont, takie rzeczy jak ja można wy- produkować. Ale nic jak dotąd nie jest w stanie naśladować kreatywności i wszechstronności mózgu ludzkiego, takiego jak pani mózg. I choć z jego twarzy nie dało się niczego wyczytać, jego glos był tak przepełniony na- bożną czcią i podziwem, że Claire zarumieniła się i wymamrotała: - Mój mózg! Możesz go sobie wziąć. Tony zbliżył się trochę i powiedział: - Pani musi być nieszczęśliwa, skoro mówi pani takie rzeczy. Czy jest coś, co mogę zrobić? Przez chwilę Claire miała ochotę się roześmiać. To była naprawdę absurdalna sytu- acja. Oto ożywiony zamiatacz dywanów, pomywacz, czyściciel mebli, słowem służący, który wstał ze stołu w fabryce... oferował swoje usługi jako pocieszyciel i powiernik. Jednak w nagłym przypływie zgryzoty wybuchnęła: - Jeśli chcesz wiedzieć, pan Belmont nie uważa, żebym miała mózg... I chyba nie mam. - Nie mogła przy nim płakać. Czuła, że z jakiegoś powodu musi bronić honoru rasy ludzkiej wobec czegoś, co było zwykłą maszyną. - Tak się dzieje ostatnio - dodała. - Wszyst- ko było w porządku, kiedy studiował; kiedy dopiero zaczynał. Ale ja nie umiem być żoną wielkiego człowieka, a on jest na drodze do zostania wielkim człowiekiem. Chce, żebym była dla niego panią domu, z którą mógłby się pokazać w towarzystwie, kimś takim jak G... gh... gh... Gladys Claffern. - Nos jej poczerwieniał i odwróciła wzrok. Ale Tony nie patrzył na nią. Wodził oczami po pokoju. - Mogę pani pomóc w prowadzeniu domu. - Ale to na nic - powiedziała zrozpaczona. - Potrzeba tu wprawnej ręki, której ja nie mam. Mogę go jedynie uczynić wygodnym; nigdy nie zrobię z niego takiego domu, jak te, które fotografują do czasopism z serii Piękny Dom. - Czy taki dom chce pani mieć? - Chcieć to nie wszystko. Tony spojrzał jej prosto w oczy. - Mógłbym pomóc. - Znasz się na dekoracji wnętrz? - Czy to coś, co dobry gospodarz powinien umieć? - O tak. - Więc potrafię się tego nauczyć. Czy może mi pani przynieść książki na ten temat? Coś się wtedy zaczęło. Chroniąc kapelusz przed kapryśnymi porywami wiatru, Claire ledwo doniosła z biblioteki publicznej do domu dwa opasłe tomiska na temat dekoracji wnętrz. Obserwowała, jak Tony otwiera jedno z nich i przerzuca strony. Po raz pierwszy ob- serwowała ruchy jego palców przy czymś, co przypominało pracę precyzyjną. „Nie rozumiem, jak oni to robią” - pomyślała, a następnie wiedziona nagłym impul- sem sięgnęła po jego rękę i przyciągnęła ją do siebie. Tony nie opierał się, lecz położył rękę luźno; pozwolił ją zbadać. - To nadzwyczajne - powiedziała. - Nawet twoje paznokcie wyglądają naturalnie. - To celowo, oczywiście - powiedział Tony. A potem dodał swobodnym tonem: - Skó- ra jest z elastycznego plastiku, a szkielet ze stopu metalu lekkiego. Czy to panią rozśmiesza? - O nie - uniosła zarumienioną twarz. - Tylko czuję się trochę zażenowana, bo ponie- kąd wtykam nos w twoje wnętrze. To nie moja sprawa. Ty mnie nie pytasz o moje. - Moje ścieżki mózgowe nie obejmują ciekawości takiego rodzaju. Mogę działać tylko w zakresie moich ograniczeń. Claire poczuła, jak w ciszy, która nastała, coś ją ściska w środku. Dlaczego ciągle za- pominała, że on jest maszyną? Teraz sam przedmiot musiał jej to przypomnieć. Czy była aż tak spragniona ludzkich uczuć, że zaakceptowałaby nawet robota jako równego sobie, ponie- waż okazywał współczucie? Zauważyła, że Tony nadal przerzuca strony trochę bezradnie i doznała szybkiego, nie- pohamowanego uczucia wyższości. - Nie umiesz czytać, prawda? Tony podniósł na nią wzrok. Powiedział spokojnie i bez wyrzutu: - Ja właśnie czytam, pani Belmont. - Ale... - wskazywała na książkę w geście bez znaczenia. - Przebiegłem uważnie wzrokiem strony, jeśli o to chodzi. Mój zmysł czytania jest fo- tograficzny. Zapadł wieczór i kiedy Claire poszła w końcu spać, Tony przebrnął już przez większą część drugiego tomu siedząc w ciemnościach lub raczej w tym, co dla ograniczonych oczu Claire zbyło ciemnością. Powoli odprężała umysł i zaczynała tracić świadomość, ale jedna dziwna myśl wciąż nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie jeszcze raz jego rękę; jej dotyk. Była ciepła i miękka, zupełnie jak ludzka. „Jak to sprytnie ze strony fabryki” - pomy- ślała zapadając w sen. Od tamtego czasu przez kilka dni bez przerwy chodziła do biblioteki. Tony propono- wał wciąż nowe dziedziny nauki. Były książki i o doborze kolorów, i o kosmetyce; o ciesielstwie i o modach; o sztuce i historii ubiorów. Przewracał kartki każdej książki przed skupionymi oczami, tempo czytania odpowia- dało szybkości, z jaką to robił. Nie wydawało się też rzeczą możliwą, żeby mógł coś zapo- mnieć lub przeoczyć. Nim upłynął tydzień, uparł się, żeby obcięła włosy; pokazał jej nowy sposób ich ukła- dania, poprawił nieznacznie linię jej brwi i zmienił odcień jej pudru i pomadki. Przez pół godziny trzęsła się nerwowo ze strachu pod delikatnym dotykiem jego nie- ludzkich palców, a potem spojrzała w lustro. - Można zrobić jeszcze więcej - powiedział Tony szczególnie z ubraniem. Co pani o tym myśli jak na początek? Nie odpowiedziała przez dłuższą chwilę. Dopóki nie wchłonęła tożsamości obcej oso- by odbitej w szkle i nie opanowała zdumienia pięknością tego wszystkiego. Potem ani na chwilę nie odrywając wzroku od owego pokrzepiającego odbicia, powiedziała zdławionym głosem: - Tak, Tony, całkiem nieźle - jak na początek. W listach do Larry’ego nie wspominała o tym ani słowem. Niech zobaczy wszystko od razu. I coś wewnątrz mówiło jej, że będzie się rozkoszować nie tylko niespodzianką. To będzie swego rodzaju zemsta. Pewnego ranka Tony powiedział: - Czas rozpocząć zakupy, a mnie nie wolno wychodzić z domu. Jeśli wypiszę, co nam jest niezbędne, czy mogę ufać, że pani to zdobędzie? Potrzebujemy draperii, tkanin do obicia mebli, tapet, dywanów, farb, odzieży i mnóstwa innych drobiazgów. - Nie można tak od razu dostać rzeczy, które wyszczególniłeś - powiedziała powąt- piewająco Claire. - Można dostać bardzo zbliżone, jeśli się pochodzi po mieście i jeśli pieniądze nie są przeszkodą. - Ależ Tony, pieniądze są niewątpliwie przeszkodą. - Wcale nie. Najpierw niech się pani zatrzyma przy U.S. Robots. Napiszę dla pani kartkę. Pójdzie pani do doktor Calvin i powie jej, że to część eksperymentu. Doktor Calvin nie przestraszyła jej tak bardzo jak tamtego pierwszego wieczora. Z nową twarzą i w nowym kapeluszu Clair czuła się kimś całkiem innym niż dotychczas. Pani psycholog wysłuchała jej uważnie, zadała kilka pytań, skinęła głową, a potem Claire wyszła z budynku, uzbrojona w otwarty kredyt Amerykańskiej Korporacji Robotów i Ludzi Mecha- nicznych. Zdumiewająca rzecz, co pieniądze potrafią zdziałać. Gdy Claire miała wszystkie towary sklepu w zasięgu ręki, wypowiedzi ekspedientki już nie wydawały jej się głosem z góry, a uniesione brwi dekoratora nie przypominały w ogóle grzmotu Jowisza. A gdy Jego Podniosła Pulchność w jednym z najbardziej ekskluzywnych salonów odzieżowych ośmieszał uporczywie jej próby opisania potrzebnej garderoby ironicznymi uwagami z najczystszym francuskim akcentem z Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, zatelefonowa- ła do Tony’ego, po czym wyciągnęła słuchawkę do Monsieura. - Jeśli pan pozwoli - powiedziała stanowczym głosem, starając się jednocześnie opa- nować drżenie palców chciałabym, żeby pan porozmawiał z moim... eee... sekretarzem. Tęgi jegomość podszedł do telefonu z jednym ramieniem założonym za plecy, sięgnął drugą ręką po słuchawkę i unosząc ją dwoma palcami powiedział delikatnie: - Tak. - Krótka pauza, kolejne „tak” potem znacznie dłuższa pauza, skrzekliwy począ- tek sprzeciwu, który szybko zniknął, kolejna pauza, bardzo potulne „tak”, i słuchawka wróciła na widełki. - Jeśli Madam zechce ze mną pójść - powiedział urażony i chłodny - postaram się za- spokoić jej potrzeby. - Chwileczkę - Claire popędziła z powrotem do telefonu i jeszcze raz wykręciła ten sam numer. - Halo, Tony. Nie wiem, co powiedziałeś, ale zadziałało. Dzięki. Jesteś... - łamała sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniego słowa, zrezygnowała i zakończyła ostatecznie kochany! Kiedy odwróciła się od telefonu, patrzyła na nią Gladys Claffern. Jej przechylona na bok twarz wyrażała rozbawienie i zdziwienie. - Pani Belmont? Całe uniesienie uszło z Claire - ot, tak po prostu. Potrafiła jedynie skinąć głową - idiotycznie, jak marionetka. Gladys uśmiechnęła się z bezczelnością, którą jednak trudno było dokładnie uchwy- cić. - Nie wiedziałam, że pani tu robi zakupy? - Jak gdyby przez sam ten fakt miejsce to uległo w jej oczach degradacji. - Zazwyczaj nie - odparła pokornie Claire. - I czyż nie zrobiła pani czegoś ze swoimi włosami? Są całkiem... osobliwe... Ach, mam nadzieję, że pani mi wybaczy, ale czy pani mąż nie ma na imię Lawrence? Zdawało mi się, że Lawrence. Claire zacisnęła zęby, ale musiała wyjaśnić. Musiała. - Tony jest jednym z przyjaciół mojego męża. Pomaga mi wybrać niektóre rzeczy. - Rozumiem. I jak przypuszczam, jest w tym całkiem kochany. - Oddaliła się uśmiechnięta zabierając ze sobą blask i piękno tego świata. Claire nie kwestionowała faktu, że o pocieszenie zwróciła się właśnie do Tony’ego. Dziesięć dni wyleczyło ją z niechęci. I mogła przed nim płakać; płakać i wściekać się. - Byłam kompletną idiotką - piekliła się miętosząc przemoczoną chusteczkę. - Czemu ona mi to robi. Nie wiem dlaczego. Po prostu dokucza. Powinnam ją... skopać. Powinnam powalić ją na ziemię i podeptać. - Czy może pani aż tak bardzo nienawidzić istoty ludzkiej? - zapytał nieco zdumiony Tony. - Ta część ludzkiego umysłu jest dla mnie zamknięta. - Och, nie chodzi o nią - jęknęła - ale chyba o mnie. Ona jest wszystkim, czym chciałabym być, w każdym razie na zewnątrz... A nie mo- gę. Głos Tony’ego brzmiał zdecydowanie: - Może pani być, Mrs. Belmont. Może pani być. Mamy jeszcze dziesięć dni, a za dziesięć dni ten dom zmieni się nie do poznania. Czy tego właśnie nie planowaliśmy? - A czy mi to pomoże... z nią? - Niech ją pani tu zaprosi. I jej przyjaciół. Niech pani to zrobi ostatniego wieczoru przed... moim odejściem. W pewnym sensie będzie to inauguracja. - Ona nie przyjdzie. - A właśnie, że tak. Przyjdzie się pośmiać... I nie będzie do tego zdolna. - Czy naprawdę tak myślisz? Och, Tony, czy sądzisz, że damy radę to zrobić? Chwy- ciła jego ręce w swoje dłonie... A potem, z głową odrzuconą na bok zapytała: A jaka z tego korzyść? To nie będzie moje dzieło, ty to wszystko robisz. Nie mogę cię wykorzystywać. - Nikt nie żyje w całkowitej izolacji - szepnął Tony. Tak mnie nauczyli. To, co pani, czy ktokolwiek widzi w Gladys Claffern, to nie tylko Gladys Claffern. Ona wykorzystuje to wszystko, co mogą dać pieniądze i pozycja społeczna. Ona tego nie kwestionuje. Dlaczego pani miałaby to robić?... I niech pani na to spojrzy w ten sposób, pani Belmont. Ja jestem wyprodukowany, żeby spełniać rozkazy, ale ustalenie zakresu mojego po- słuszeństwa jest wyłącznie moją sprawą. Mogę spełniać rozkazy niechętnie albo ochoczo. Dla pani spełniam je chętnie, ponieważ zrobiono mnie tak, abym widział ludzi podług pani kryte- riów. Pani jest życzliwa, przyjazna, bezpretensjonalna. Pani Claffern, tak jak ją pani opisuje, taka nie jest i nie byłbym jej tak posłuszny jak pani. A więc to pani a nie ja, pani Belmont, jest sprawcą tego wszystkiego. Po czym wysunął ręce z jej dłoni, a Claire spojrzała na tę nieprzeniknioną twarz, za- stanawiając się nad tym, co usłyszała. Nagle znów się przestraszyła, tym razem czegoś zupeł- nie innego. Przełknęła nerwowo ślinę i zaczęła przyglądać się swoim rękom, w których nadal czuła mrowienie od nacisku jego palców. Nie przywidziało się jej; przycisnął jej palce swo- imi, łagodnie, czule, zanim je odsunął. Nie! Palce tej maszyny... Palce tej maszyny... Pobiegła do łazienki i zaczęła szorować ręce - histerycznie, bezsensownie. Następnego dnia była wobec niego trochę onieśmielona; obserwowała go bacznie; czekała, żeby zobaczyć, co może się zdarzyć. Przez pewien czas nie zdarzyło się nic. Tony pracował. Jeśli w technice kładzenia tapety czy też malowania szybkoschnącą farbą tkwiły jakieś trudności, po ruchach Tony’ego nie było tego widać. Jego ręce poruszały się precyzyjnie; jego palce były zręczne i pewne. Pracował przez całą noc. Nie słyszała go, ale każdego ranka przeżywała nową przygo- dę. Nie potrafiła zliczyć, ile rzeczy zostało zrobionych, a mimo to, zanim nadeszła kolejna noc, dostrzegała nowe ulepszenia i poprawki. Tylko jeden raz próbowała pomóc i jej ludzka niezręczność udaremniła tę próbę. On był w przyległym pokoju, a ona wieszała obraz w miejscu wyznaczonym przez niego z matematyczną precyzją. Albo za bardzo się denerwowała, albo może drabina była chybotliwa. To bez znacze- nia. Nagle poczuła, że traci pod stopami oparcie, i krzyknęła. Drabina przewróciła się bez niej, gdyż na miejscu z nadludzką szybkością znalazł się Tony. Jego spokojne, ciemne oczy nie mówiły absolutnie nic, a jego głos wypowiedział je- dynie słowa: - Czy nie zrobiła sobie pani krzywdy, pani Belmont? Dostrzegła przelotnie, że spadając ręką musiała potargać jego przylizaną fryzurę, bo po raz pierwszy było wyraźnie widać, że składa się ona z oddzielnych pasemek cienkich czar- nych włosów. Wtedy poczuła dotyk jego ramion wokół swoich własnych barków i pod kolanami - mocno trzymających ją ciepłych ramion. Odepchnęła go od siebie, a jej własny wrzask dźwięczał jej głośno w uszach. Resztę dnia spędziła w swoim pokoju i od tamtej chwili sypia- ła z krzesłem podstawionym pod klamkę drzwi do sypialni. Rozesłała zaproszenia i, tak jak powiedział Tony, zostały one przyjęte. Musiała teraz tylko czekać na ten ostatni wieczór. To już nie był ten sam dom, który miała dawniej. Jeszcze jeden, ostatni raz go obeszła-wszystkie pokoje zostały zmienione. A ona sama ubrana była w rzeczy, których nigdy przedtem nie odważyłaby się założyć... A kiedy człowiek się w nie przystroił, przystroił się razem z nimi w dumę i ufność we własne siły. Przed lustrem wypró- bowała uprzejmą minę pogardliwego rozbawienia i zwierciadło po mistrzowsku odwzajemni- ło się jej szyderstwem. Co powie Larry?... To nie miało jakoś znaczenia. Wraz z nim nadchodziły dni, które nie zapowiadały się ekscytująco. To co ekscytujące odchodziło wraz z Tonym. Czyż to nie było dziwne? Spróbowała odtworzyć swój nastrój sprzed trzech tygodni i zupełnie jej się to nie udało. Zegar wyrwał ją z zadumy, oznajmiając godzinę ósmą. Zwróciła się do Tony’ego: - Wkrótce tu będą, Tony. Lepiej zejdź do piwnicy. Nie możemy im pozwolić... Przez chwilę patrzyła w przestrzeń, potem powiedziała słabo: - Tony?... - i trochę mocniej: Tony?... - i prawie krzyknęła: - Tony! Ale teraz obejmował ją ramionami, trzymał swoją twarz blisko jej twarzy. Siła jego uścisku była bezlitosna. Usłyszała jego głos poprzez stłumiony dźwięk własnej podnieconej paplaniny. - Claire - powiedział - jest wiele rzeczy, których nie mogę zrozumieć i to musi być jedna z nich. Odchodzę jutro, a nie chcę. Odkrywam, że jest we mnie więcej niż tylko pra- gnienie zadowolenia ciebie. Czyż to nie dziwne? Jego twarz była blisko; usta miał ciepłe, ale nie wydobywał się z nich oddech - ma- szyny przecież nie oddychają. Prawie dotknął nimi jej warg. ... Wtedy rozległ się dzwonek. Przez chwilę mocowała się nie mogąc złapać tchu, a potem Tony zniknął nagle bez śladu, a dzwonek zabrzmiał ponownie. Jego przerywany, przenikliwy sygnał dźwięczał natar- czywie. Firanki w oknach od frontu były odsłonięte. Piętnaście minut wcześniej były zasłonię- te. Miała co do tego absolutną pewność. Zatem musieli widzieć. Oni wszyscy musieli widzieć... wszystko! Weszli z taką uprzejmością, cała grupa - sfora przyszła ujadać - ich ostre, przenikliwe oczy wdzierały się wszędzie. Widzieli. Bo inaczej dlaczego Gladys pytałaby w swój najbar- dziej złośliwy sposób o Larry’ego? Nieoczekiwanie stało się to dla Claire bodźcem do sta- wiania rozpaczliwego i lekkomyślnego oporu. Tak, wyjechał. Wróci chyba jutro. Nie, nie czułam się tu samotna. Ani trochę. Fascy- nująco spędziłam czas. I śmiała się do nich. Czemu nie? Co mogli zrobić? Larry będzie znał prawdę, jeśli kie- dykolwiek dojdzie do jego uszu opowieść o tym, co im się zdawało, że widzieli. Ale oni się nie śmiali. Potrafiła to wyczytać z furii w oczach Gladys Claffern; z fałszywej żywości jej słów; z jej pragnienia, aby już wreszcie wyjść. A kiedy żegnała się z nimi, uchwyciła jeszcze ostatni, anonimowy, chaotyczny szept. - ...nigdy nie widziałam nic tak... taki przystojny... I wiedziała już dokładnie, dlaczego potrafiła ich traktować z pogardliwą wyższością. Niech wszystkie kocice miauczą i niech wszystkie wiedzą, że mogą być ładniejsze od Claire Belmont i wytworniejsze, i bogatsze, ale żadna z nich, ani jedna, nie mogła mieć takiego przystojnego kochanka! I wtedy przypomniała sobie znowu... znowu... znowu, że Tony jest maszyną i poczuła dreszcze na całym ciele. - Idź sobie! Zostaw mnie! - krzyknęła w kierunku pustego pokoju i pobiegła do łóżka. Łkała bezsennie przez całą noc. Następnego dnia tuż przed świtem, kiedy na ulicach było pusto, jakiś samochód podjechał pod jej dom i zabrał Tony’ego. Lawrence Belmont mijał biuro doktor Calvin i odruchowo zapukał. Zastał ją z Peterem Bogertem, matematykiem, ale nie zawahał się z tego powodu. - Claire mi powiedziała, że Korporacja U.S. Robots zapłaciła za wszystko, co zrobio- no w moim domu... powiedział. - Tak - potwierdziła doktor Calvin. - Odpisaliśmy całą sumę jako cenną i konieczną część eksperymentu. Myślę, że na nowym stanowisku młodszego inżyniera będzie pana stać na utrzymanie domu. - Nie to mnie martwi. Sądzę, że po uzyskaniu zgody Waszyngtonu na przeprowadze- nie testów będziemy w stanie kupić sobie własny model TN do przyszłego roku - ruszył w stronę drzwi, ale po chwili wahania zatrzymał się. - Słucham, panie Belmont? - zapytała doktor Calvin po krótkiej przerwie. - Ciekaw jestem... - zaczął Larry. - Ciekaw jestem, co się tam naprawdę wydarzyło. Ona... to znaczy Claire... wydaje się taka inna. Nie chodzi tylko o jej wygląd, choć szczerze przyznam, że je- stem zdumiony - roześmiał się nerwowo. - Chodzi o nią samą! To naprawdę nie moja żona... nie potrafię tego wyjaśnić. - Po co próbować? Czy jest pan zawiedziony którymkolwiek z przejawów tej zmiany? - Wprost przeciwnie. Ale to mnie też trochę przeraża, rozumie pani... - Na pana miejscu nie martwiłabym się, panie Belmont. Pana żona poradziła sobie bardzo dobrze. Szczerze mówiąc, nigdy się nie spodziewałam, że eksperyment wytrzyma taką gruntowną i kompletną próbę. Wiemy dokładnie, jakie poprawki trzeba wprowadzić do mode- lu TN, a zasługa spada całkowicie na panią Belmont. Jeśli chce pan, żebym mówiła zupełnie uczciwie, to uważam, że pańska żona bardziej zasługuje na pański awans niż pan. Na te słowa Larry wzdrygnął się wyraźnie. - Póki wszystko pozostaje w rodzinie... - wymamrotał nieprzekonywająco i wyszedł. Susan Calvin spojrzała za nim. - Myślę, że to go zabolało... mam nadzieję... Przeczytałeś raport Tony’ego, Peter? - Dokładnie - odparł Bogert. - Czy model TN-3 nie będzie potrzebował zmian? - O, ty też tak sądzisz? - zapytała ostro Calvin. - Jaki jest tok twojego rozumowania? Bogert zmarszczył brwi. - Nie muszę tu rozumować. Już na oko widać, że nie możemy tolerować rozpuszczo- nego robota, który zaleca się do swojej pani, jeśli wolno mi użyć takiego sformułowania. - Zaloty! Peter, przyprawiasz mnie o mdłości. Czy naprawdę nie rozumiesz? Ta ma- szyna musiała być posłuszna Pierwszemu Prawu. Nie mógł pozwolić, aby istocie ludzkiej działa się krzywda, a Claire Belmont sama sobie wyrządzała krzywdę ciągłym poczuciem własnej nieudolności. Więc zalecał się do niej, bo która kobieta nie doceniłaby faktu, że po- trafi obudzić namiętność w maszynie - w zimnej, bezdusznej maszynie. Tamtej nocy odsłonił firanki celowo, żeby inni mogli widzieć i zazdrościć - bez żadnego ryzyka dla małżeństwa Claire. Uważam, że Tony postąpił sprytnie... - Naprawdę? Co za różnica, czy to było udawanie, czy nie, Susan? Niepokoi mnie re- zultat tych doświadczeń. Jeszcze raz przeczytaj raport. Unikała go. Krzyczała, kiedy ją obejmował. Nie spała tamtej ostatniej nocy, była w stanie histerii. Nie możemy na to pozwolić. - Peter, jesteś ślepy. Tak ślepy, jak ja byłam. Model TN zostanie całkowicie przebu- dowany, ale nie z tego powodu. Z zupełnie innej przyczyny; zupełnie innej. Dziwne, że to w ogóle przeoczyłam - jej oczy były dziwnie zamyślone - ale być może odzwierciedla to wadę mojej osobowości. Widzisz, Peter, maszyny nie mogą się zakochiwać, ale - nawet gdy jest to beznadziejne i przerażające - kobiety mogą!