13657

Szczegóły
Tytuł 13657
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13657 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13657 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13657 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Monte Cassino Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax W tej serii ukazak) się Melchior Wańkowkz Ziele na kraterze Jako następne pozycje ukażą się: Zofia Kossak Krzyżowcy Król trędowaty Bez oręża Francois Mawiać Kłębowi* ko żmij Sigrid l ndsci Olaf syn Auduna Warszawa 1984 Melchior Wańkowicz Monte Cassino Wydanie rozszerzone Instytut Wydawniczy Pax Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax W tej serii ukazało się Melchior Wańkowicz Ziele na kraterze Jako następne pozycje ukażą się: Zofia Kossak Krzyżowcy Król trędowaty Bez oręża Francois Mawiać Kłębowisko żmij SigridLndset Olaf syn Auduna • Warszawa 1984 Melchior Wańkowicz Monte Cassino Wydanie rozszerzone Instytut Wydawniczy Pax «- Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax W tej serii ukazało się Melchior Wańkowicz Ziele na kraterze Jako następne pozycje ukażą się: Zofia Kossak Krzyżowcy Król trędowaty Bez oręża Francois Mauriac Kłębowi; ko żmij Sigrid I ndset Olaf syn Auduna Warszawa 1984 Melchior Wańkowicz Monte Cassino Wydanie rozszerzone Instytut Wydawniczy Pax ^ by Marta Erdman, Rzym. t. 1 1945, t. II 1946. t. 111 1947 Obwolutę i okładkę projektował Maciej Hibner Wybór fotografii Tadeusz Szumoński Redaktor Natalia Dobrowotska Redaktor techniczny Adam Matuszewski Autorzy fotografii Władysław Chama, Adam Chruściel, Stanisław Glńea, Władysław Gryksztas, Mieczysław Herod, Kazimierz Hryniewicz, Feliks Maliniak, Wiktor Ostrowski. Tadeusz Szunuiński, Tadeusz Zajączkowski, Stanisław Zhorowski oraz zdjęcia archiwalne Rysunki dystynkcji i odznaczeń korpusu i pułków Władysław Janiszewski ISBN-83-211-0425-8 W hołdzie - Krajowi Z dedykacją - Uczestnikom Z myślą o tych - po nas... Z przedmowy do III wydania Kiedy zbliżała się bitwa o Monte Cassino, było już jasne, że cele nasze i aliantów nie pokrywają się. Na akademii trzeciomajowej w Campo-basso. na osiem dni przed bitwą, mówiłem o tragicznych losach legionów we Włoszech na półtora stulecia przed nami. Komendant garnizonu z polecenia dowódcy Korpusu podał mi szeptem rozkaz przerwania przemówienia. Było to zrozumiałe: bitwy nie rnpżna było odwrócić. Należało, aby przeszła do historii w glorii czynu wojskowego dźwigniętego patriotyczną ofiarą. Takim czynem ta bitwa była i taki czyn postarałem się utrwalić. Aczkolwiek przed bitwą poczyniłem pewne prace przygotowawcze i obserwowałem jej dwutygodniowy przebieg, główna praca czekała mię po jej zakończeniu. Przede wszystkim należało natychmiast, póki nie przerzucono i nie przetasowano oddziałów, nie pozmieniano dowódców, utrwalić na miejscu stan faktyczny. Walcząc o środek lokomocji powiedziałem do szefa sztabu Korpusu: „Wszystkie środki transportowe Korpusu powinny być użyte po to, aby wreszcie mój łazik mógł pojechać". W tym stwierdzeniu nie było megalomanii, tylko gorycz, że jeszcze raz w dziejach czyn wojskowy, nie służący bezpośredniej celowości, uyprzedawać należy za propagandę. Już w następne zaraz dni po bitwie, na spotkaniach moich ze sztabami i jednostkami, które z reguły schodziły aż do kompanii, a czasem aż do plutonu - zastałem pośpiesznie mumifikującą się legendę. Było to zupełnie naturalne, powiem nawet — nieuniknione. W każdej bitwie przeważają momenty nie zaplanowane, a tym bardziej w bitwie toczonej nocą w terenie górskim, kiedy łączność została zerwana, a źródła ognia nieprzyjacielskiego otwierały się na tyłach. Momenty improwizacji i nie kontrolowanych odruchów zagęszczały się w miarę schodzenia na niższe szczeble dowodzenia. A przecież książka w znacznej mierze zajmuje się tym „dołem bitwy". Otóż te nitki trudno było rozplatać. Nazajutrz po bitwie kompanie zabrały się do pisania kronik. Kroniki trzeba było wielokrotnie poprawiać, bo działania plutonów zachodziły na siebie. Każdy odruch był post failum omaszczany sensem taktycznym. Gorzej było w górę od kompanii, bo Korpus ruszył do nowych zadań i na szczeblu batalionów nie było czasu uzgadniać kronik kompanijnych. Powstała komisja opracowująca bitwę, ale na zbyt wolnych dla mnie obrotach. Z postoju więc na postój ciągałem coraz bardziej potężniejące zwały aleatów, melsytów, rozkazów i kronik, doskakując ze sprawdzaniem do oddziałów wycofywanych na odpoczynek albo i zgoła w dół buta włoskiego do szpitali i gorzko sobie przeliczając, że w akcji brało udział sto dziewięćdziesiąt dwa plutony piechoty plus trzy pułki kawalerii, plus dwa szwadrony czołgów, plus wielka ilość jednostek artylerii, łączności, saperów, moździerzystów, transportowców, służby zdrowia, żandarmerii" itd. Wszystko to obficie okraszone wydzielonymi grupami uderzeniowymi, grupami wsparcia, grupami kombinowanymi, patrolami ścieżkowymi. I że to wszystko nie odbyło się w ciągu jednej nocy majowej, tylko roiło się w ciągu dwóch tygodni uporczywych walk, w ciągłych odpływach, przypływach i przepływach. Przystępując więc do opracowania materiałów sporządziłem sobie tyle arkuszy papieru poświęconych jednostkom do kompanii włącznie, ile kwadransów było w gorętszych okresach bitwy, ile półgodzin w okresach mniejszego natężenia i ile godzin w chwilach zacisza. Arkusz każdy miał rubryki plutonów, czasem drużyn, rubryki różnokolorowych haseł i rubryki odnośników do tematyki na innych arkuszach kartoteki. Takie same arkusze były założone dla dowództw batalionów, brygad, dywizji i sztabu Korpusu, dla szpitali i służb pomocniczych. Dało to przejrzystą synchronizację. Np. o godzinie 23.15, kiedy konał w szpitalu żołnierz z pierwszego natarcia, jego kolega padał w natarciu następnym, jego dowódca kompanii otrzymywał mylny meldunek, dowódca batalionu podejmował taką oto decyzję, brygadier pozbawiony łączności sam ruszał na linię, dywizjoner usiłował zsumować takie oto elementy, a w Korpusie... A równocześnie o tejże 23.15 tego dnia w baonie na prawo, na lewo. w baterii artylerii, u wspierających czołgów itp... Groziła superdokumenlacja. Raz po raz poświęcałem jej względy artystyczne, licząc się z tym, że książka powinna się stać źródłem historycznym. Dlatego na jej kartach możemy znaleźć dane o półtora tysiącu uczestników. Uporawszy się z tym zadaniem przepisywałem pierwszy szkic napisanego tekstu w sześciu odpisach na drugi ząb na małych kartkach z marginesem na szerokość pół kartki. Z tego pięć odpisów szło kurendą według wyznacznika zainteresowanych oddziałów i wracało z uwagami na marginesach. Uwagi sprzeczne były wymieniane między* dyskutującymi do uzgodnienia. W razie niedojścia do rezultatu uciekałem się do mediacji na stopniach wyższych i dopiero, jeśli i ona nie dawała wyników, musiałem rzecz rozstrzygać według swego najlepszego rozumienia, co jednak nie zdarzało się zbyt często. 8 W ostatecznym jednak wyniku po ukazaniu się dzieła nie miałem, praktycznie biorąc żadnych sprostowań. Z wyjątkiem przykonfisko-wania przez dowództwo Korpusu w sprzedaży trzeciego tomu. nie z powodu nieścisłości jednak, tylko z powodu krytycznego naświetlenia dowodzenia w ostatniej fazie bitwy (pod Piedimonte). Incydent został zlikwidowany przez wydrukowanie przez gen. Wiśniowskiego, szefa sztabu Korpusu, kilkustronicowej polemiki, którą włączono do nakładu. Mam wrażenie, że polemika ta nie przekonała nikogo. W rok po wyjściu pierwszego tomu. kontrolując po raz nie wiem który teren przed daniem do druku trzeciego tomu (drugi już był w druku), powiedziałem do towarzyszącego mi oficera dowodzącego na tym właśnie odcinku plutonem w czasie bitwy: — Pan się myli, panie poruczniku. Szliście bardziej na lewo. - Skoro pan tak mówi... - skapitulował porucznik. Istotnie „naoczny świadek" w skomplikowanych warunkach tej bitwy nie zawsze był miarodajną instancją. Tego rodzaju mozół oderwał mnie zupełnie od toczącej się kampanii włoskiej. Urywając się tylko na poszczególne szczytowe jej fragmenty stwierdziłem, że łatwiej ulegam uczuciom lęku. Byłem bowiem w tych bitwach widzem bez obowiązków. Tak się również tłumaczy notoryczny fakt. że obejmujący komendę po poległym poprzedniku przestawał się bać. Z kolei stawała przede mną grafika. Próba zespolenia tekstu z ilustracją, podjęta przeze mnie w Na tropach Smętka, została poprowadzona dalej w mojej sześćsetstronicowej Sztafecie dzięki kosztownej technice drukowania całości (a nie arkuszy wybranych — w Smętku było ich tylko osiem) na wklęsłodruku, co pozwalało na rozmieszczenie ilustracji w dowolnym miejscu. Ponadto każdy arkusz szedł oddzielnie z czcionką na maszynę płaską, co dawało ostrość konturu, a dopiero potem na walce wklęsłodrukowe. Każdy więc arkusz był drukowany dwukrotnie, co miało ten dodatkowy plus, że pozwalało dać inny odcień czcionce i inny ilustracji. Taką samą techniką uparłem się robić Bitwę o Monte Cassino. W rezultacie większość ilustracji nie potrzebowała podpisu - podpisem był kolejny wiersz tekstu biegnący pod nią. To założenie graficzne było w warunkach wojennych mierzeniem sił na zamiary. Drukarnie wklęsłodrukowe były całkowicie zasekwestrowane przez .Amerykanów. Papieru nie było. Groziło to tym. że pierwszy tom będę drukował na trzech różnych gatunkach papieru. Gorzej było w górę od kompanii, bo Korpus ruszył do nowych zadań i na szczeblu batalionów nie było czasu uzgadniać kronik kompanijnych. Powstała komisja opracowująca bitwę, ale na zbyt wolnych dla mnie obrotach. Z postoju więc na postój ciągałem coraz bardziej potężniejące zwały aleatów, melsytów, rozkazów i kronik, doskakując ze sprawdzaniem do oddziałów wycofywanych na odpoczynek albo i zgoła w dół buta włoskiego do szpitali i gorzko sobie przeliczając, że w akcji brało udział sto dziewięćdziesiąt dwa plutony piechoty plus trzy pułki kawalerii, plus dwa szwadrony czołgów, plus wielka ilość jednostek artylerii, łączności, saperów, moździerzystów, transportowców, służby zdrowia, żandarmerii' itd. Wszystko to obficie okraszone wydzielonymi grupami uderzeniowymi, grupami wsparcia, grupami kombinowanymi, patrolami ścieżkowymi. I że to wszystko nie odbyło się w ciągu jednej nocy majowej, tylko roiło się w ciągu dwóch tygodni uporczywych walk, w ciągłych odpływach, przypływach i przepływach. Przystępując więc do opracowania materiałów sporządziłem sobie tyle arkuszy papieru poświęconych jednostkom do kompanii włącznie, ile kwadransów było w gorętszych okresach bitwy, ile półgodzin w okresach mniejszego natężenia i ile godzin w chwilach zacisza. Arkusz każdy miał rubryki plutonów, czasem drużyn, rubryki różnokolorowych haseł i rubryki odnośników do tematyki na innych arkuszach kartoteki. Takie same arkusze były założone dla dowództw batalionów, brygad, dywizji i sztabu Korpusu, dla szpitali i służb pomocniczych. Dało to przejrzystą synchronizację. Np. o godzinie 23.15, kiedy konał w szpitalu żołnierz z pierwszego natarcia, jego kolega padał w natarciu następnym, jego dowódca kompanii otrzymywał mylny meldunek, dowódca batalionu podejmował taką oto decyzję, brygadier pozbawiony łączności sam ruszał na linię, dywizjoner usiłował zsumować takie oto elementy, a w Korpusie... A równocześnie o tejże 23.15 tego dnia w baonie na prawo, na lewo. w baterii artylerii, u wspierających czołgów itp... Groziła superdokumentacja. Raz po raz poświęcałem jej względy artystyczne, licząc się z tym, że książka powinna się stać źródłem historycznym. Dlatego na jej kartach możemy znaleźć dane o półtora tysiącu uczestników. Uporawszy się z tym zadaniem przepisywałem pierwszy szkic napisanego tekstu w sześciu odpisach na drugi ząb na małych kartkach z marginesem na szerokość pół kartki. Z tego pięć odpisów szło kurendą według wyznacznika zainteresowanych oddziałów i wracało z uwagami na marginesach. Uwagi sprzeczne były wymienituie między' dyskutującymi do uzgodnienia. W razie niedojścia do rezultatu uciekałem się do mediacji na stopniach wyższych i dopiero, jeśli i ona nie dawała wyników, musiałem rzecz rozstrzygać wedhig swego najlepszego rozumienia, co jednak nie zdarzało się zbyt często. W ostatecznym jednak wyniku po ukaraniu się dzieła nie miałem, praktycznie biorąc żadnych sprostowań. Z wyjątkiem przykonfisko-wania przez dowództwo Korpusu w sprzedaży trzeciego tomu. nie z powodu nieścisłości jednak, tylko z powodu krytycznego naświetlenia dowodzenia w ostatniej fazie bitwy (pod Piedimonte). Incydent został zlikwidowany przez wydrukowanie przez gen. Wiśniowskiego, szefa sztabu Korpusu, kilkustronicowej polemiki, którą włączono do nakładu. Mam wrażenie, że polemika ta nie przekonała nikogo. W rok po wyjściu pierwszego tomu, kontrolując po raz nie wiem który teren przed daniem do druku trzeciego tomu (drugi już był w druku), powiedziałem do towarzyszącego mi oficera dowodzącego na tym właśnie odcinku plutonem w czasie bitwy: — Pan się myli, panie poruczniku. Szliście bardziej na lewo. - Skoro pan tak mówi... — skapitulował porucznik. Istotnie ,.naoczny świadek" w skomplikowanych warunkach tej bitwy nie zawsze był miarodajną instancją. Tego rodzaju mozół oderwał mnie zupełnie od toczącej się kampanii włoskiej. Urywając się tylko na poszczególne szczytowe jej fragmenty stwierdziłem, że łatwiej ulegam uczuciom lęku. Byłem bowiem w tych bitwach widzem bez obowiązków. Tak się również tłumaczy notoryczny fakt. że obejmujący komendę po poległym poprzedniku przestawał się bać. Z kolei stawała przede mną grafika. Próba zespolenia tekstu z ilustracją, podjęta przeze mnie w Na tropach Smętka, została poprowadzona dalej w mojej sześćsetstronicowej Sztafecie dzięki kosztownej technice drukowania całości (a nie arkuszy wybranych — w Smętku było ich tylko osiem) na wklęsłodruku, co pozwalało na rozmieszczenie ilustracji w dowolnym miejscu. Ponadto każdy arkusz szedł oddzielnie z czcionką na maszynę płaską, co dawało ostrość konturu, a dopiero potem na walce wklęsłodrukowe. Każdy więc arkusz był drukowany dwukrotnie, co miało ten dodatkowy plus. że pozwalało dać inny odcień czcionce i inny ilustracji. Taką samą techniką uparłem się robić Bitwę o Monte Cassino. W rezultacie większość ilustracji nie potrzebowała podpisu — podpisem był kolejny wiersz tekstu biegnący pod nią. To założenie graficzne było w warunkach wojennych mierzeniem sił na zamiary. Drukarnie wklęsłodrukowe były całkowicie zasekwestrowane przez Amerykanów. Papieru nie było. Groziło to tym. że pierwszy tom będę drukował na trzech różnych gatunkach papieru. Nie było czcionek polskich. Wróciwszy z Kgiptu. gdzie pojechałem wykańczać drugi tom. zastałem zarządzenie niekompetentnego kierownika wydawnictw, aby całe dzieło przepuścić przez odcinki gazety polowej wraz z kliszami robionymi na gazetowy raster 28. Zdecydowano ukrócić moje wklęsłodrukowe zachcianki i polanie produkcję. Nakład zaś zadekretowano na... trzy tysiące egzemplarzy, ho maszyna jest zbyt zajęta. Wszystko to miało się odbywać w Bari. na południu Włoch, więc bez mego wtrącaNtwa. musiałem bowiem dla opracowywania dalszych tomów tkwić na północy, przy wojsku, jako ciągłym źródle uzupełniających informacji. Atakom furii zawdzięczam, że wyrzucono część już naprodukowanych klisz na szmelc i Korpus wydzielił wydawnictwo w autonomiczną jednostkę pod moim zarządem. Odrywało to od zadania pisarskiego. Miałem kompetencje, ale nie miałem ani papieru, ani drukarni z polskimi czcionkami, ani wklęsłodruku, ani zgody cenzur) na podawanie nazwisk i miejscowości . Przez kolegę szkolnego zamieszkałego od lat we Włoszech udało się wytropić pod Florencją dobry papier, wystarczający na wydrukowanie ośmiu tysięcy egzemplarzy pierwszego tomu. W Rzymie wykryło się trzeciorzędną dmkarenkę. która dla potrzeb Watykanu rozporządzała od wieków zdartymi polskimi matrycami na linotyp. Składali Włosi litera po literze, korekty były kilkunastokrotne. Potem następowało obłamywanie ilustracji na tysiąc dwustu stronach, bo przy przyjętym systemie nie było niemal stron bez zdjęć. Przy obłamywaniu skład się sypał, doskładywany po omacku przez tychże Włochów ulegał ponownym wielokrotnym korektom. Wreszcie ten ołów wiozło się trzęsącymi ciężarówkami do Mediolanu, gdzie udało się wywojować kąt w tamecznym wklęsłodruku. Jeśli co się rozsypało, wracało do poprawki do Rzymu. Wreszcie się wiozło papier z Florencji, aby rozpocząć druk wbrew zakazom cenzury, ryzykując, że alianci będą jeszcze powolniejsi w kończeniu wojny niż my pierwszego tomu i wówczas będzie „huba", jak mówili graficy, dyscyplinarka i całym towarzystwem zasiądziemy w upalnym włoskim mamrze za zdradzenie tajemnic wojskowych. Bóg jednak dał, że nie szło wcale tak szybko. Całe fragmenty bitwy trzeba było reilustrować. Wydębiałem więc z dowództw oddziały, o co w czasie wojny było trudno, dla odtwarzania pod ogniem aparatów fotograficznych autentycznych natarć w autentycznych miejscach przez autentycznych uczestników. Miałem szczęście, że udało mi się zharmonizować pracę z trzema niezwykle cennymi grafikami. Stanisław Gliwa miał niesłychanie rozwinięte poczucie inteligentnej kooperacji z tekstem, którego nigdy nie przytłumiał. Leopold Haar obfitował w pomysłowe triki graficzne, a Zygmunt Haar dokonywał cudów z kompozycjami fotograficznymi, które dały typowe dla tego dzieła fotomontaże. Nie mając osobiście uzdolnień rysunkowych, planowałem graficznie stronice rozkładówki, i prosiłem często i gęsto o gruntowne przeróbki. Połączonym wysiłkiem doskonaliliśmy coraz bardziej grafikę książki, sytuacje bojowe uzyskiwały coraz plastyczniejszy wyraz. Wreszcie w trzecim tomie Haarowie wprowadzili odlewanie / gipsu bunkrów oraz symboli oddziałów jako też strzał kierunkowych natarcia, co wszystko Zygmunt fotografował na powiększonych mapach warstw ieowych dając plastyczny obraz kolejnych faz bitwy. Wielostronicowy indeks książki w kompozycji Stanisława Gliwy. będący synchronizacją martwych spisów z fotografiami i przewijającym się dołem tekstem prozy, drukowanym negatywową czcionką, i górą idącym wierszem, składanym pololną kursywą był majstersztykiem swego rodzaju. W powstającym dziele znalazło się miejsce dla reprodukcji prac związanych z bitwą malarzy i poetów 2 Korpusu. W rezultacie powstało dzieło, które zawierało.... 1968 ilustracji, w tym 927 fotografii, 589 zdjęć główek uczestników, 326 rysunków, 87 mapek terenowych i sytuacyjnych. 21 fotomontaży, 12 zdjęć lotniczych, 2 panoramy fotograficzne, 4 barwne mapki sytuacyjne. Kiedy pierwszy tom przywiózł mi z Mediolanu Gliwa. uprzedził z troską w głosie, żebym się jeszcze nie cieszył, bo opraw mnie tomu zajmie około miesiąca. — Ach, to mi już wszystko jedno — odpowiedziałem. Trzymałem wreszcie w ręku tom. który zebrał w kupę te wszystkie wysiłki. Niech zbombardują Mediolan. Już mi nikt tego nie zniszczy. To była pierwsza wersja. Jej tytuł: Bitwa o Monte Cassinn. Parę uwag o naszym żalu do sojuszników na temat ich relacji nie doceniających polskiego wkładu w bitwę. W wielu wypadkach te pretensje są słuszne. Na list mój do marszałka Alexandra, dowódcy frontu włoskiego, przeciw pomniejszaniu roli polskiej w pamiętnikach gen. Clarka, dowódcy 5 armii amerykańskiej, przy której byłem akredytowany w czasie walk o Pizę, odpowiedział marszałek Alexander w liście odręcznym, że da tym zasługom należyty wyraz w swoich pamiętnikach. Pilnując więc swych praw nie należy tracić perspektywy. Starałem się o to, stwierdzając w książce, że Klasztor zajęliśmy, kiedy natarcie angielskie na lewej flance wdarło się w dolinę Liri i zrobiło dla Niemców niemożliwym utrzymanie okrążonego Klasztoru. Dla laików wyobrażających sobie operację montecassińską jako coś w rodzaju zdobywania Częstochowy, wiadomość, że nie pięliśmy się po drabinach na mury. deprecjonuje osiągnięcie. Dla każdego jednak, znającego mechanikę wojny, operacja ta była rezultatem połączonego 11 wysiłku. Temu oddaliśmy cały wysiłek w linii, cały hart woli w dowodzeniu. Utrzymaliśmy się zdobywając szereg obiektów, wiążąc skutecznie szereg ogni. odciążając przez to natarcie sąsiadów. Świadczy o tym przeszło tysiąc poległych i trzy tysiące rannych w tej bitwie. 1. Wchodząc na ring-pozdrawiamy poprzedników Pierwsi ten Klasztor szturmowali Amerykanie. 2 stycznia 5. armia amerykańska otrzymuje rozkaz: „Przeprowadzić jak najmocniejsze uderzenie (as strong a thrust as possihlc) na Cassino i Frosinone na krótko przed lądowaniem, aby stworzyć wyłom we froncie niemieckim, przez który nastąpi połączenie z operacją morską". Potem poszły te uderzenia amerykańskie, tak krwawe, że ich nie zaznała jeszcze 5. armia. Pojechałem przede wszystkim do nich, aby zapoznać się z ich działaniami. W amerykańskiej kwaterze prasowej Sztab 5. armii — to miasto. Brunatne świetne czworokątne namioty amerykańskie o podnoszonych skrzydłach stoją w piniowym lasku. Powietrze przesycone jest ozonem. Po dróżkach leśnych jeżdżą beczkowozy skrapiąjące pylną drogę. 6000 ludzi tu się mieści, dyskretnie rozsnutych po nieskończonych zagajach. Telefony obsługujące sztab 5. armii mogłyby obsłużyć dwu-dziestotysięczne miasto. Kable do nich użyte mogłyby połączyć New York z Los Angeles i powrócić aż do Chicago, czyli wielokrotnie przemierzyć Polskę. Jest tu 25 restauracji i kawiarń, porządku pilnuje 200 żandarmów, ta przenośna mieścina zużywa 25 000 galonów wody dziennie. Ma wszystko — nawet bank, który robi dzienny obrót miliona dolarów. To wszystko przenosi się co kilka tygodni na nowe m.p. i nikt nie wie, kiedy zginął ten konglomerat namiotów i gdzie się za chwilę wynurzy, W sztabie armii jest legę artis hotel dla gwiazd i generałów, ale ja jadę do kwatery prasowej. Przyjęcie - minimum przymilności i maksimum uczynności. — Ma pan łóżko? 13 Tak. > Środek lokomocji? Tak. Nad czym pan chce pracować ? — Wpierw zapoznać się ogólnie z bitwą 5. armii o Monte Cassino, a następnie pomówić z uczestnikami. — Czy zechce pan o czternastej pojechać do szefa sekcji historycznej'.' Well. Niech pan tymczasem roztasuje się w namiocie. Szef sekcji historycznej, pułkownik, urzęduje o 10 mil. Bez słowa wręcza ogromne dossier. Zaglądam: sprawozdania dywizji, pułków, batalionów, przy każdym szkice sytuacyjne i zdjęcia lotnicze prostopadłe i skośne. Naturalnie! Niech pan to zabierze di) siebie. Po obiedzie, za który płacę, ale podczas którego piję sok pomidorowy z tostami i zjadam wspaniałego indyka, idę do namiotu korespondentów. Długi stół jest dobrze oświetlony elektrycznym światłem, wzdłuż niego terkocze szereg maszynek. Jeśli dodać do tego bez ustanku gadające radio i to, że każdy z korespondentów coś gwiżdże albo śpiewa to otrzymuje się coś w rodzaju jednostajnego szumu, który nie przeszkadza pracować. Na tablicy coraz pokazują się jakieś informacje. Np. colonel Whitti-more, tiie morał offwer of Fifth Anny, podaje: Może to będzie pp. korespondentów interesować: Kiedy przyjeżdżał gen. Sosn-kowski, nikt w całej kwaterze 5. armii nie znal polskiego hymnu. Wówczas „Wac" Mary Ko/.ierowską (Hudson. Pensylvania) połączono telefonicznie z polskim oficerem łącznikowym, który jej hymn odśpiewał, a wcinam offuer Wilmont Trumbull 15 Franeoma strect Worcester, Massachusetis. niezwłocznie transkrybowal. Czasem nagle wszystkie maszynki stają: przez chwilę słucha'się czegoś ważnego z głośnika. Czasem ci wszyscy ludzie zajęci swoją robotą wybuchają śmiechem: przez radio powiedziano jakiś dowcip. Oryginalna synchronizacja radia z pracą - nie przeszkadza, a równocześnie nastawiona jest na nie jakaś pomocnicza komórka mózgu. 36. dywizja załamuje się nad Rapido Ze sterty akt poczęły się wyłaniać dzieje naszych poprzedników. Ofensywa sprzymierzonych miała na celu opanowanie Rzymu. Plan tej ofensywy polegał na desancie morskim pod Anzio. połączonym z natarciem czołowym po obu stronach rzeki Liri. Najprzód ruszyła 36. dywizja amerykańska. Ruszyła wprost na Kla- 14 sztor. Pułk 141. zaatakował 20 stycznia odcinek Trocchio La Pięta — S. Angelo in Te dice. Krajobraz był — mówiąc po polsku — listopadowy. Przed pułkiem leżały nawilgłe pola, pokryte rowami, podzielone płotami. Przyszli z kraju robotów, od kultu maszyny. Skierowali na pozycje niemieckie 30-minutową nawałę, wystrzelili 31 000 pocisków. Po czym ruszyli, już zmierzchem, bo o godzinie 19.00. Ciemniejący, porosły krzewami brzeg rzeki Rapido, którą mieli forsować, przestał być widoczny. Brnęli błotnistą łąką, wylatując na niemieckich minach, broniących tego brzegu. Batalion 1. zwinął się pod ogniem. Jedna jego kompania zbłądziła i bezradnie tłukła się jak ryba o lód pod koncentracją artyleryjską, drugą źle poprowadził przewodnik saperów i wwiódł w pole minowe. Jedynie resztki 3. kompanii osiągnęły punkt przeprawy w nakazanym czasie i zaległy pod ogniem, bo okazało się. że postawienie mostu o nośności ośmiu ton udaremnił ogień artyleryjski. Batalion 2. dźwignął aż cztery kładki. Ale jedną utracił na minach, drugą zniszczył ogień artyleryjski, trzecia beznadziejnie ugrzęzła w błocie i tylko czwartą przerzucono już o czwartej nad ranem. Łodzie gumowe przewracał bystry prąd tej górskiej rzeki, stromy brzeg utrudniał manipulowanie. Łodzie definitywnie zawiodły. Ostatecznie tą jedną kładką przepchnęły się dwie kompanie. Batalion 3. w ogóle nie doszedł do rzeki. I wówczas, a jest to godzina 5.15. gen. Wilbur, zastępca dowódcy dywizji, kazał wojskom będącym z tej strony rzeki wycofać się, a dwu kompaniom będącym z tamtej strony okopać się. Gorzka rada! Cały dzień następny artyleria niemiecka przecina wszelką łączność z tymi kompaniami. Osłania się je namiętnie dymnymi pociskami, co znowiiż uniemożliwia zwalczanie wroga. Dowódca 131. dywizjonu artylerii polowej, dającego bezpośrednie wsparcie 141. pułkowi, melduje z rozpaczą: „Obserwatorzy nasi nic przez ten dym nie widzą; strzelcy wyborowi nieprzyjaciela pod jego osłoną podkradają się tuż pod nasze linie i wystrzeliwują żołnierzy: nie możemy dać żadnej artyleryjskiej osłony". Równocześnie z pułkiem 141. bardziej na południe usiłował przeprawić się pułk 143. Rzeka na jego odcinku, leżącym bardziej w dół biegu, była rozlewniejsza i prąd mniej bystry. O 20 godzinie 3. pluton kompanii C pod komendą ppor. Nunexa pierwszy przeprawił się przez rzekę. Gumowe łodzie zdążyły przewieźć jeszcze pluton następny, po czym zostały zniszczone ogniem artylerii. O godzinie 22.55 brzmi meldunek dowódcy 14"?. pułku udałem się osobiście nad rzekę w towarzystwie brygadiera Kendalla i kpt. StetTena. Zastaliśmy mjr. Frasiora. dowódcę baonu 1., który starał się zgromadzić środki transpor- 15 towe Ale saperów nie było. Stworzyliśmy grupę nosicieli i udawszy się i nią na miejsce, skąd należało brać łodzie, zastaliśmy oficera i 28 saperów zaszytych po dziurach Zgrupowano 5 lodzi, przeprawiono baon 1. Dostał on taki ogień. że jego dowódca prosił o pozwolenie wycofania się. Generał dowodzący odmówił ale nim odmowa nadeszła, baon się wycofał. I w tym pułku 3. baon w ogóle nie przekroczył rzeki. Wieczorem 21 stycznia, kiedy cały dzień minął na osłanianiu dymem nielicznych plutonów okopanych na przeciwległym brzegu, oba pułki lansują nowe natarcie. Znowu łodzie się przewracają, kładki są niszczone, pomimo to pułk 141. posunął się ku rzece 600 jardów i zaległ w ogniu. Chłopcy amerykańscy nie od razu nauczyli się walczyć, ale umieją umierać. 3. baon 143. p.p. już o 18.30 przekroczył pod osłoną dymną rzekę. Poszedł w przód. Wpadł na odrutowane pozycje pod ogniem krzyżowym cekaemów, strzelających niskim wachlarzem, tak że biegnący byli rażeni w stopy, a czołgający się w pośladki. 1. baon przeciskał się dwoma kompaniami. Jest już godzina 23.17 — kompanii 3. jeszcze nie ma. 2. baon o 23.40 dochodzi do rzeki, przewodnicy saperów nie umieją mu wskazać kładki, kpt. Volheim ją napytuje, baon przechodzi przez nią dwoma kompaniami. Teraz zaczyna się piekło na tamtym brzegu. Niemcy zajmują linie tuż — w grę wchodzą granaty ręczne. Poczyna bić nie znana Amerykanom broń — nebelwerfery. Są to moździerze pierwotnie przeznaczone do zadymiania, które następnie domyślono się zastosować do rzucania pocisków kruszących. Jest to sześć sprzężonych luf, w których pociski odpalane są równocześnie elektrycznością ze schronu. Pociski te są ogromnego kalibru — 150 mm, a nawet 240 mm. Pierwsi domyślili się używać tego rodzaju broni Rosjanie, których „Maria Iwanowna" pod Sewastopolem napełniała Niemców przerażeniem.* Salwy pocisków wyją i niesamowicie, rzekłbyś, chichoczą. Pociski mają mały rozprysk, ale potężny podmuch. Należy dodać, że Niemcy strzelali trzema bateriami po trzy nebelwerfery naraz. Miażdżone i dziesiątkowane, wycofują się resztki 2. i 3. baonu zaraz po północy na lewy brzeg. Dowódca 1. baonu, mjr Frasior, melduje o godzinie 1.35, że jest ranny, ale że wciąż trwa, choć 3. kompania jego baonu definitywnie nie doszła. Mjr Meath, posłany dla objęcia dowództwa nad baonem i zluzowania mjr. Frasiora, pospiesza na miejsce wraz z kpt. Westbrookiem, ale ogień jest tak silny, że udaje im się dobrnąć do baonu o godzinie 5.00. Był już wybity, a pozostałe niedobitki pierzchły za rzekę. * Broń ta po raz pierwszy była użyta 14 VII.1941 pod Orsza (przyp. red:). 16 Naszywki na rękawach 1. Samodzielna Kompania Komandosów Proporczyki pułków noszone na beretach i patkach \ 4. pułk pancerny Karpacki 6. pułk pancerny Pułk Ułanów 12. pułk ułanów Odznaki pamiątkowe 15. pułk ułanów 2. Korpus Polski 5. KDP Krzyż Monte Cassino 2. brygada pancerna A więc i to drugie natarcie świtaniem dnia 22 stycznia zostaje załamane. Niemcy, rozzuchwaleni, tegoż dnia po południu robią silne przeciw-uderzenie. Zostaje ono odparte, ale resztek na tamtym brzegu uratować się nie daje. Pod wieczór okazuje się, że jest rannych lub zabitych 1002 podoficerów i żołnierzy, 48 oficerów, a wśród nich obaj dowódcy 2. i 3. baonu i obaj ich zastępcy. Okazało się, że nie można włamać się w dolinę rzeki Liri i iść nią do Rzymu — dopóki flankuje masyw Monte Cassino. Sukcesy Francuzów i 34. dywizji amerykańskiej Nie rozumiejąc w pierwszym natarciu tej prawdy, próbowano Klasztor obejść i z prawej strony. Toteż niezwłocznie po 36. dywizji amerykańskiej uderzyła, tam gdzie teraz stoi nasza Karpacka dywizja — 34. dywizja amerykańska. Ale nim do opowiadania o tym natarciu przejdziemy, zanotujmy, że równocześnie z 36. dywizją, na północ od niej, lewym skrzydłem zawadzając o obecne stanowiska naszej Kresowej dywizji, poszło natarcie francuskie. Oderwijmy się na chwilę od amerykańskich akt, aby wtrącić, co mi na innym miejscu opowiadali Francuzi. Teren, w którym nacierali Francuzi, był przesiąknięty Niemcami. Wszystkie punkty obserwacyjne, wszystkie jary moździerzowe były w ich rękach. Niemcy ujęli go w systemat bunkrów, schronów wypoczynkowych, osłoniętych miejsc, którymi przebiegały rezerwy, siecią doskonale osłoniętych komunikacji. Francuzi musieli w pełnej widoczności pod ogniem schodzić do wąwozów o stromych zboczach, aby następnie, znowuż pod ogniem, drapać się na wyniosłości po 700. 800. 900 m. Tych wyczynów sportowych musieli dokonywać dźwigając większość materiału na własnych barkach, bo nie wszystkie jednostki miały przydzielone muły. 4. pułk strzelców tunezyjskich pod dowództwem płk. Roux otworzy atak. Pułk wie, że idzie na całopalenie. Manewr jest prosty — za prosty: z całym sprzętem i z racją żywności na 3 dni na plecach, bez koców, bez płaszczy, należy nocą podejść do podnóża Belvedere, przebrnąć lodowatą wodę Rapido (jest styczeń), miejscami sięgającą piersi, po czym o brzasku, z sercem w gardle zaatakować. 2 - Monle Cassino 17 Proporczyki pułków noszone na beretach i patkach \ 4. pułk pancerny Karpacki 6. pułk pancerny Pułk Ułanów 12. pułk ułanów Odznaki pamiątkowe 15. pułk ułanów 5. KDP Kreyż Monte Cassino 2. brygada pancerna A więc i to drugie natarcie świtaniem dnia 22 stycznia zostaje załamane. Niemcy, rozzuchwaleni, tegoż dnia po południu robią silne przeciw-uderzenie. Zostaje ono odparte, ale resztek na tamtym brzegu uratować się nie daje. Pod wieczór okazuje się, że jest rannych lub zabitych 1002 podoficerów i żołnierzy, 48 oficerów, a wśród nich obaj dowódcy 2. i 3. baonu i obaj ich zastępcy. Okazało się, że nie można włamać się w dolinę rzeki Liri i iść nią do Rzymu — dopóki flankuje masyw Monte Cassino. Sukcesy Francuzów i 34. dywizji amerykańskiej Nie rozumiejąc w pierwszym natarciu tej prawdy, próbowano Klasztor obejść i z prawej strony. Toteż niezwłocznie po 36. dywizji amerykańskiej uderzyła, tam gdzie teraz stoi nasza Karpacka dywizja — 34. dywizja amerykańska. Ale nim do opowiadania o tym natarciu przejdziemy, zanotujmy, że równocześnie z 36. dywizją, na północ od niej, lewym skrzydłem zawadzając o obecne stanowiska naszej Kresowej dywizji, poszło natarcie francuskie. Oderwijmy się na chwilę od amerykańskich akt, aby wtrącić, co mi na innym miejscu opowiadali Francuzi. Teren, w którym nacierali Francuzi, był przesiąknięty Niemcami. Wszystkie punkty obserwacyjne, wszystkie jary moździerzowe były w ich rękach. Niemcy ujęli go w systemat bunkrów, schronów wypoczynkowych, osłoniętych miejsc, którymi przebiegały rezerwy, siecią doskonale osłoniętych komunikacji. Francuzi musieli w pełnej widoczności pod ogniem schodzić do wąwozów o stromych zboczach, aby następnie, znowuż pod ogniem, drapać się na wyniosłości po 700, 800. 900 m. Tych wyczynów sportowych musieli dokonywać dźwigając większość materiału na własnych barkach, bo nie wszystkie jednostki miały przydzielone muły. 4. pułk strzelców tunezyjskich pod dowództwem płk. Roux otworzy atak. Pułk wie, że idzie na całopalenie. Manewr jest prosty — za prosty: z całym sprzętem i z racją żywności na 3 dni na plecach, bez koców, bez płaszczy, należy nocą podejść do podnóża Belvedere, przebrnąć lodowatą wodę Rapido (jest styczeń), miejscami sięgającą piersi, po czym o brzasku, z sercem w gardle zaatakować. Monte Cassino 17 Trzeba 2 km biec do bunkrów, nim się je zarzuci granatami. Należy zejść z 500 na 200 m, znów wdrapać się na 470, zejść na 60, wspiąć się na 700, znów zejść na 500 i wreszcie opanować górę, której szczyt wznosi się na 862 m. Atak rozpoczął się 25 stycznia. Dzięki samopoświęceniu 9. kompanii, która uderzyła na bagnety, otworzyło się przejście dla dwu batalionów. Ale z kompanii powróciło dwóch podoficerów Francuzów, jeden pod-oficer-krajowiec i piętnastu szeregowych. W nocy była ulewa. Świtem zaczęło się od nowa. Poszli daleko w chaszcze bunkrowe, a wtedy tylne zatajone bunkry odcięły pułk ogniem. Strzelcy tunezyjscy poczuli się jak zwierzę w śmiertelnej obieży, które wpada w szał. Schwytali za ramiona ciało poległego porucznika Boukkas i szli z nim, jak ze sztandarem na bunkry. Nic nie pomogło noc z 26 na 27 stycznia znalazła ich w śmiertelnym potrzasku: bez wody, bez żywności, niemal bez amunicji i bez nadziei, że ją doniosą. Na osaczonych szedł ogień z wszystkich stron: o 300 m z przodu, 0 300 m z tyłu, z broni małokalibrowej, moździerzy, dział, nebelwerferów. Dwa dni bez wody, pięć dni bez jedzenia, trzydzieści ataków na bagnety, dowódca pułku zabity, dwaj ranni dowódcy batalionów, zabitych 11 kapitanów, wszyscy co do jednego dowódcy kompanii zabici lub ranni, na ogólną liczbę 40 oficerów — zabitych 23, zabitych 162 podoficerów 1 1300 szeregowych. Walki innych oddziałów odznaczają się zaciętością przynoszącą chlubę najlepszym dawnym tradycjom francuskim. Powtórzę jeden wypadek z wielkiej liczby, które mi opowiadano: Kapitan Tixier, oficer, który się świetnie odznaczył w kampanii francuskiej. Trzydzieści jeden lat. Troje dzieci. Ranny 29 stycznia, odmówił udania się na tyły. 30 stycznia pocisk zerwał mu czoło (tak: eckn dohus lui fait sciwer le front — pytałem lekarzy, mówili, że to możliwe), pozbawił obu oczu i nosa. Dostarczyli go z tą straszliwą raną na punkt opatrunkowy. Nie był zszokowany, rozmawiał przytomnie. Rozumiał, że stał się ślepcem, ale nie zgadzał się, by go ewakuowano poza kolejką. Ewakuowany wreszcie z czterema strzelcami do Neapolu, zdarł w drodze szlify, by niczym się nie różnić od szeregowych i w ewidencji szpitalnej podał się za własnego ordynansa. Zmarł po 12 dniach. Francuzi przeważnie zostali zepchnięci, ale z ich natarcia zostało w rękach aliantów Castellone. Przy tym poza licznymi Niemcami, których zabili, 1200 jeńców dostało się w ich ręce. Do tego częściowego sukcesu francuskiego na lewym skrzydle ich natarcia przyczyniło się natarcie 34. dywizji amerykańskiej, która na- 18 cierała w środku między Francuzami i 36. dywizją amerykańską, a której dzieje właśnie skończyłem wertować. Jest już późno, kiedy dochodzę do końca tej pierwszej fazy. Krótko się ona opowiada, ale długo studiuje — z raportów poszczególnych oddziałów, ze zdjęć błotnistych pól, pokrytych szklistymi lejami, wypełnionymi wodą, pól. podzielonych płotami, rowami, z planów ogni artyleryjskich, z rozszyfrowanych i zinterpretowanych zdjęć lotniczych przeniesionych na mapy tysiącem konwencjonalnych znaków. Podniosłem głowę. Krzykliwa gromada korespondentów przerzedziła się. Wziąłem do ręki drugi plik sprawozdań. To — 34. dywizja... To pewno my tam... Nie ma pan mapy odcinka tego terenu? — spytałem siedzącego obok korespondenta, którego palce, metodą amerykańską, jak robaczki roiły się po maszynie, nie odrywając się od klawiatury. Ofcourse zażuł gumę zdwojonym tempem. Przechylił się z krzesłem do ściany / rozdzielnikiem: ugiął zasłony*namiotowej: Hallo. bays, numher sewntccnth and eighteenth, Po chwili z przyległego namiotu obsługującego kwaterę prasową przyniósł podoficer żądane wycinki. Zainteresowany sąsiad zajrzał, co też oglądam. Bo widzi pan tłumaczyłem my tam jesteśmy... I może... - / see pokręcił głową. Jimmy zawołał do innego. — Ty tam byłeś, chodź no. coś powiedz. Mały czarny Jimmy, zapewne jakiś spanish ertraction, przełożył się przez stół. Tu staliśmy tknął palcem w dół od pokratkowanego prostokąta. — Ten prostokąt to Villa. wielkie baraki jenieckie jeszcze z tamtej wojny. W nich byli Niemcy. Przerzuciłem wzrok na wiszącą na ścianie w ielką mapę fizyczną Włoch. Zobaczyłem wypiętrzony m^syw górski, wąską dolinę Liri na zachodzie, nad którą dominował masyw Klasztoru. Tędy odwieczna droga do Rzymu i innej nie ma. Ale bystry jak skra Jimmy. zamiatając po rozłożonym na stole odcinku mapy kruczą czupryną, mówił namiętnie: W Villi byli Jerries*. a my tu... o widzi pan?Tu. 34. dywizja. O 2000 jardów od rzeki Rapido. Zła rzeka! wstrząsnął się dostępy błotniste, prąd bystry, szerokość 80 stóp, głębokość 12 stóp: nad nią i nad Villą. i nad całymi naszymi 2000 jardów zaraz bezpośrednio wisi klasztor Monte Cassino. mający wgląd w każdą menażkę, a na północo-wschód amfiteatr najeżony bronią, każdy jego taras wyższy i strzelający przez drugi: Maiola, Castellone. Cairo, 400 m wzniesienia na każde 1000 m. Łypnął okiem na zegarek zbliżała się pora, kiedy oszalały z pędu Pogardliwa nazwa Niemców Iprzyp. red.). 19 • motocyklista z szybą celuloidową przed sobą, w hełmie chroniącym przy upadku, pomknie z red-bagem, workiem czerwonym dla przesyłek ekstra. Jimmy machnął ręką: — Co będę panu mówił; chłopcy z 34. dywizji są niedaleko, bo dywizja stoi w odwodzie. 1 zapełzał szybkimi robaczkami palców po klawiaturze. 133. pułk wdziera się do miasta Cassino Nazajutrz z dodanym conducting offwer jechałem do 34. dywizji. — Do 133. czy do 135. pułku? — pyta Amerykanin. — Najpierw do 133. — mówię. Ten pułk bezpośrednio nacierał na Klasztor. 135. uderzał bardziej na prawo, teraz tam stoi 3. Karpacka, tam pewno... my... Oficerowie 133. mieszkają w jakimś pałacyku. Adonisy i Wenery ustawione na załomkach schodów noszą na głowach hełmy. Oficerowie przeważnie porozjeżdżali się na urlopy. — Walki o Monte Cassino? Oh, yes, mówcie z kpt. Longiem. Kpt. Long dobrze się nazywa. Jest to duży blondyn, wylegujący się pod moskitierą. W pokoju ciasno, stoi osiem łóżek polowych, ale nikogo nie ma. Kiedy kpt. Long podnosi się, widzę na jego piersi Infantrymm--badge — karabin na długiej niebiesko emaliowanej bagietce, którą otacza srebrny wieniec. Taką odznakę ma prawo nosić każdy, kto był w linii. I za tę odznakę wdzięczna ciocia-Ameryka dopłaca każdemu szeregowemu do i tak sutego żołdu jeszcze 10 dolarów miesięcznie. Kpt. Long dowodził w akcji na Monte Cassino kompanią, którą przejął po poległym nad Volturno dowódcy. Szedł z nią na prawym skrzydle ataku 133. pułku. Szli owe 200 jardów, o których mówił Jimmy, wodą sięgającą wyżej kostek. Miny, rozłożone mniej więcej co dwie stopy, wybuchały pod wodą. Very fitnny! Stracił 14 ludzi, nim doszedł do rzeki. Przebrnęli rzekę dźwigając drabiny, bo przeciwległy brzeg był z pieca na łeb. Zmieścił się jeden tylko pluton, drugi przeszedł dalej, trzeci oddał sąsiedniej kompanii. O wschodzie słońca osiągnął tymi dwoma plutonami i dwoma cekaema-mi wzgórze 175. Obliczył straty: od rzeki na szczyt wzgórza ubyło mu dalszych 11 ludzi. Teraz już schodzili do pierwszych domów miasta Cassino, leżącego u stóp góry klasztornej. Będą ściany — dadzą jakiś schron. Wszystko lepsze niż wodna przestrzeń, wybuchająca eksplozjami, wszystko lepsze niż nagi szczyt, zmiatany pociskami. Nie wiedzieli, co znaczy walczyć w walącym się mieście! 20 Zajęli jakąś kaplicę i duży dom. Ledwo ustawili cekaem na dachu, ledwo posłał on w przestrzeń pierwszy bilet wizytowy, zwalił się na nich ogień armat i czołgów. Armat nad głową, czołgów tuż — rzekłbyś, chlusnął kto wiadrem na psa. który przyległ pod ławą. Ściana domu padła, tynk oślepił. Pluton sąsiedniej kompanii na lewo, w domu obok. legł pod gruzami — dziesięciu zabitych, dziesięciu rannych. Gdzie tam ratować! Trzech padło przy ratowaniu, niektórych rannych powyciągano dopiero po trzech dniach. Pluton na prawo, innej kompanii, doszczętnie zniszczony. Kompania I Longa odsłonięta, a przecież to w tych zwaliskach walka niemal wręcz, przecież mogą ich zajść. Long posyła jedenastu na ubezpieczenie — więcej I nie może. bo ze stanu 150 ludzi, z którymi ruszył, ma już tylko 80. Na tych jedenastu poszedł wypad 75 Niemców i zmiótł ich. Kompania Longa przeciwuderza za późno: nie odbiła ani jednego kolegi. Ale znaleźli dobry szampan niemiecki — very good indeed. — Mieliście czas pić ten szampan? [ Kpt. Long wytrzeszcza na mnie oczy dużego dziecka. — Dobry szampan jest zawsze czas pić •— mówi z głęboką powagą. Po szampanie jednak było tak samo gorąco jak przed szampanem. Dwa razy rozbito domki mieszczące dowództwo kompanii. Kiedy trzeci raz rozwalono ją wraz z pocztem, sądzili, że już nie żyją. Wstają z gruzów biali jak młynarze — wszyscy cali, wszyscy bez jednego zadraśnięcia. Tak odgryzają się trzy dni. Sierż. Hopkins, byczy chłop, dosyła im co dzień pierwszorzędne żarcie, a więcej jeszcze niż o żarcie dba o dosy-łanie poczty. Dziwnie jest odbierać listy od girls, spokojnie zjadających pincipple-pie na drugiej półkuli, tutaj — na krawędzi śmierci. Ta druga półkula panuje w ich snach, kiedy skuleni pod ścianą, z karabinem w dłoni, wpadają w drzemkę. Drzemiącego kpt. Longa trąca w kolano zdyszany ' sierż. Joe. Dobry Hopkins przysłał mu list, a w liście wiadomość, że przyszła dla niego rotation, kolejka w turnusie na urlopowy wyjazd do Stanów. - Okey otwiera jedno senne oko dowódca — ale tymczasem wracaj, chłopie, do rowu. Na trzeci dzień sierż. Hopkins przysłał por. Morrisowi.......tort nadesłany z ojczyzny! Tort był patentowany, kolegom miało oko zbieleć, kiedy go wezmą na język. Ledwo wraził por. Morris scyzoryk w ten niesłychany tort, Niemcy zrobili wypad i wyrzucili ich z domu. Wpadłszy do przyległej rudery i odsapnąwszy, wybuchnęli śmiechem i poczęli nabijać się z Morrisa, jak to Jerries teraz uskuteczniają tort. od matki ze stanu Wisconsin. Wściekł się Morris, odbił nie naruszony tort. Na czwarty dzień, dzień ostatni przed zluzowaniem, przyszła z pomocą kompania złożona z Japończyków — obywateli amerykańskich z Hawajów. Małe diabły walczyły jak szatany w tych dniach. Oficer z ośmiu 21 Japończykami pozwolił atakowi niemieckiemu ich minąć i znalazłszy się na tyłach nieprzyjaciela otworzyli nań ogień. Teraz z całej kompanii zostało 3 oficerów i 22 szeregowych i natychmiast poszli w bój. — Kapitanie — pytam kpt. Longa — my, Polacy, mamy z Niemcami zapiekłe porachunki. Jaki bodziec pcha amerykańskich żołnierzy? To samo pytanie zadałem przedwczoraj szefowi sekcji historycznej. Siwowłosy pułkownik, oficer zawodowy jeszcze sprzed wojny, odpowiedział : — Sense ofduty (poczucie obowiązku). Kpt. Long pomyślał chwilę: — Widzi pan, najpierw to może był sport i ambicja. Ale potem... — oczy kapitana poszły gdzieś w przestrzeń, w przeszłość — w ostatnim jeszcze dniu posłałem czterech żołnierzy po rannego; wyszli z wielką flagą Czerwonego Krzyża, niemiecki czołg, który stał w odległości 400 jardów, zmiótł ich wszystkich z cekaemów. żaden nie został żywy. I wówczas, w ten ostatni dzień, chcieli wszyscy zostać, nie iść na luzowanie, mścić się. Kompania Longa zeszła ze stratami mniejszymi. Ze stanu 7 oficerów i 150 żołnierzy pozostało w niej 3 oficerów i 64 żołnierzy. W obu sąsiednich kompaniach zostało po 40 ludzi. Kości 135. pułku zostały na wzgórzu 593 W 2. baonie 135. pułku piechoty 34. dywizji znajduję oficerów w pół-koszulkach, stłoczonych w ciemnym wnętrzu. Paruje z nich zmęczenie, wycofani zostali dopiero przedwczoraj. — Chce pan dowiedzieć się o naszym udziale w walce? Very well — ożywiają się nagle, widząc na mapie miejsce, w którym wskazuję stanowiska Karpackiej dywizji — nasz batalion stał tam właśnie. Wie pan co? — zawołamy panu paru naszych żołnierzy. Ale na razie nie ma na to czasu, bo proszą na obiad. Siedzę po prawicy zastępcy dowódcy baonu (dowódca na urlopie) i znowu jem indyka i piję sok pomidorowy. Major, błyskając złotym liściem dębowym na kołnierzu (gdyby liść był srebrny, byłby podpułkownikiem; Kanadyjczycy mają jako godło liść klonowy — nam zapewne z całej flory zostanie liść figowy) — informuje o pr sebiegu walk swego batalionu, w którym nie był wówczas, ale które zna aa pamięć. Kiedy 133., z którego właśnie przyjeżdżam, nacierał na Monte Cassino, na wprost Villa, ich 2. baon otrzymał rozkaz okrążenia Klasztoru bardziej na prawo od 133. i uderzenia od północy. Batalion pod dowództwem ppłk. Kessnera ruszył 1 lutego o godzinie 2.30 22 w nocy i maszerował 5 mil. Rzekę Rapido. odchylającą się od pozycji niemieckich w swym górnym biegu, przeszli cichcem bez trudności, po czym kpt. Lance i sierż. Singlestead wysforowali się, w pokryciu mgły. do góry we wznoszący się teren i przecięli niemieckie druty telefoniczne. Po czym niezwłocznie poszedł do natarcia, a Niemcy próżno zerwaną łącznością wzywali o wsparcie artyleryjskie. Dowódca niemieckiego baonu wraz z 56 ludźmi wpadł w ręce amerykańskie. Potem już nie szło tak łatwo czujność nieprzyjaciela była zbudzona. Kiedy szli Głową Węża ku sławnemu 593, na którym tyle trupów ich i ich następców zległo, począł ich szarpać ogień. Dowódca baonu ppłk Kes-sner czuł się fizycznie niezdolny do prowadzenia natarcia i zmieniono go przez mjr. Landaua. 593 zdobyli. Jest to szczyt, nad którym górują ognie szczytów sąsiednich. Pokrywają go resztki starego fortu. mury. głazy, załomy,