Chang Eileen - Gorzkie spotkanie -
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - |
Rozszerzenie: |
Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Strona 5
Strona 6
Tytuł oryginału: Xiaotuanyuan
Copyright © by Roland Soong and Elaine Soong through
Crown Publishing Company Ltd.
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo
W.A.B.,2011
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo
W.A.B.,2011
Przedmowa: Copyright © Roland Soong Wydanie I
Warszawa 2011
Wydanie I
Warszawa 2011
Przekład: Katarzyna Kulpa
Redaktor serii: Karolina Iwaszkiewicz
Redakcja: Agnieszka Rabińska
Korekta: Katarzyna Pawłowska, Małgorzata Kuśnierz
Redakcja techniczna: Anna Hegman
Projekt i logo serii: Sylwia Grządzka i Jacek Szewczyk
Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Jacek
Szewczyk Fotografia wykorzystana na I stronie okładki:
© Dominic Song / Flickr / Getty Images / Flash Press
Media Fotografia autorki: © Roland Soong and Elaine Soong
Wydawnictwo W.A.B.
02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
[email protected]
www.wab.com.pl
Strona 7
ISBN 978-83-7747-331-3
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.
virtualo.eu
Strona 8
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
Posłowie
Przypisy
Strona 9
1
Posępny nastrój poranka przed najważniejszym egzaminem
można porównać tylko do tego, co czuje żołnierz o świcie w
dniu decydującej bitwy. W filmie Spartakus jest scena, w
której wojska powstańców obserwują ustawiające się w szyku
bojowym oddziały rzymskie. Oto najbardziej złowroga chwila
w całej wojnie, gdy wszystko jest oczekiwaniem.
Kiedy Julia zbliżała się do trzydziestki, zapisała w
notatniku: „Słyszę szum deszczu, jakbym mieszkała w pobliżu
strumienia. Chciałabym, żeby zawsze padał deszcz, bym
mogła myśleć, że to z tego powodu się nie zjawiasz”.
W noc swoich trzydziestych urodzin patrzyła na księżycowy
blask, padający na łóżko. Cienie betonowych tralek
balustrady na tarasie przypominały przewrócone kamienne
stele skąpane w błękitnawym świetle. Księżyc świecił już
tysiące lat, a jej własne trzydzieści przygniatało serce niemal
grobowym ciężarem.
Powtarzała sobie, że starość ma co najmniej jedną zaletę:
nie trzeba już zdawać egzaminów. Mimo to ciągle wracały do
niej w snach, a sny o egzaminach semestralnych zawsze były
koszmarami.
Budziki już dawno zadzwoniły. Spłuczki w toaletach
szumiały raz bliżej, raz dalej. Bibi i jej koleżanka z grupy
przepytywały się nawzajem, siedząc na poduszkach po dwóch
stronach drewnianej ścianki oddzielającej ich pokoje. Kiedy
Bibi zadawała pytania, jej głos brzmiał swobodnie i
naturalnie, lecz gdy przychodziło do odpowiadania, na
przykład wyliczania nazw kości, stawał się słaby i niepewny,
Strona 10
aż żal było słuchać. Dziewczyna powtarzała semestr na
medycynie.
Julia umyła się i wróciła do swojego pokoju. Wychodząc,
zapomniała zgasić światło – niedużą lampkę o wygiętej nóżce
stojącą na parapecie. Mleczny klosz w kształcie kuli odbijał
się w szaroniebieskiej powierzchni porannego morza. Nie
wiadomo czemu Julię ogarnął złowróżbny niepokój. Drgnęła
jak ukłuta szpilką i natychmiast podeszła, by zgasić lampę.
Jej matka była entuzjastką szkoły – w tamtych czasach
zdarzało się, że kobiety w średnim wieku szły do
podstawówek. Zgłębiła dokładnie tutejszy regulamin, wedle
którego w bursie należało mieć własną lampkę biurkową,
kupiła więc taką za trzy juany w hongkońskim domu
towarowym The Sincere & Co i przyniosła jej, starannie
zapakowaną w karton, żeby się nie stłukła. W czasie wojny
nie dało się wyjechać za granicę – pozostawał tylko
Hongkong, kurs dolara hongkońskiego był jak trzy do
jednego, ale Julia i tak uważała, że to bezsensowny wydatek.
Zresztą sporo pieniędzy poszło w błoto. Najwięcej kosztował
ten rok korepetycji. Nauka do egzaminów wstępnych do
Oksfordu, Cambridge i Londynu musiała być zabójczo droga.
– Zejdę już – rzekła do Bibi, otwierając żaluzjowe drzwi
przypominające wejście do saloonu, jak w westernach.
– Kiedy poszłaś wczoraj spać?
– Wcześnie – odparła.
Dzięki temu miała przynajmniej jasny umysł.
Bibi szukała czegoś ręką w śpiworze. Jej rodzina bywała w
Hongkongu i wiedziała, że panuje tu subtropikalny upał,
mimo to przysłali jej śpiwór, bo matka martwiła się, że przez
sen będzie się rozkopywała i zmarznie. Bibi wyciągnęła z
Strona 11
głębi śpiwora latarkę, jeszcze zapaloną.
– Czytasz w śpiworze? – Julia zdziwiła się, bo w bursie nie
było przymusu gaszenia świateł na noc.
– Nie, zimno mi. To zamiast termoforu. Złamania karku! –
zaśmiała się, zgasiła latarkę i powiesiła ją na poręczy
wezgłowia łóżka. – Przygotowana?
– Nawet nie mam pełnych notatek. – Julia pokręciła głową.
– To prawda czy tylko takie gadanie?
– Prawda. – Julia zauważyła lękliwy uśmiech na twarzy Bibi
i czym prędzej dodała lekko: – Zawsze jakoś zdam.
Bibi jednak wiedziała, że Julii nie chodziło tylko o to, by
zdać.
– Pójdę już.
Zeszła po schodach, niosąc pióro, flakonik z atramentem i
zeszyt. W tej szkole, do której przyjmowano dzieci bogatych
przemysłowców, takich jak „Król Gumy”, ona jedna nie miała
wiecznego pióra i wszędzie chodziła z kałamarzem, co bardzo
rzucało się w oczy.
Zakonnice prowadzące bursę były właśnie na mszy. Salę
zebrań podzielono w tym celu na pół i utworzono kaplicę. Na
schodach słychać było chóralne mamrotanie po łacinie.
Monotonny głos sprawiał, że słuchacza ogarniał spokój. Był
jak płytka woda, gładka niczym kałuża oleju. Julii zrobiło się
niedobrze ze zdenerwowania, lecz gdy fala ta zalała jej serce,
mdłości zatrzymały się wewnątrz i poczuła się jeszcze gorzej.
Od strony drzwi małej kuchni dochodził mocny aromat –
kakao przyrządzane przez zakonnice było już gotowe.
Przyspieszyła kroku i zbiegła po wąskich betonowych
schodach do jadalni w suterenie.
Strona 12
W środku było tak tłoczno, że od progu ogarnął ją lęk. Przy
kilku stołach z imitacji różowego marmuru, udających
średniowieczne stoły klasztorne, siedziało tyle osób, że
trudno było się wcisnąć. Miejscowe uczennice mogły nie
mieszkać w bursie i przychodzić tylko na zajęcia, ale część z
nich wolała to miejsce od rodzinnych domów – panował tu
spokój i dobre warunki do nauki. W domach był rwetes,
każda miała po kilka „matek” o tym samym zakresie domowej
władzy, pozostających ze sobą w siostrzanej komitywie –
wszystkie rodziny hongkońskich biznesmenów tak wyglądały.
Mieszkanki internatu co prawda bywały u rodzin częściej niż
tylko w weekendy, ale dzisiaj zjawiły się tu wszystkie –
wystrojone, szczebioczące. Jak mawiał pan Andrews: „Kilkoro
dziewcząt z Guandongu robi więcej hałasu niż parę tuzinów
uczennic z Północy”.
Julia podskoczyła jak oparzona.
– Już po mnie! Już po mnie! – Sally wierciła się na krześle, a
jej loki podskakiwały razem z nią, zebrane najmodniejszą
plastikową opaską w szerokie złote pasy. Miała na sobie
bladoróżową sukienkę qipao z nadrukiem przedstawiającym
błękitnego szczeniaka ze spadochronem. Była dość postawna
i piersiasta, ale naiwna jak dziecko. – Już po mnie! A ty,
Elisabeth? Ja dziś przepadnę z kretesem!
– Już po mnie, po mnie! – zawtórowały jej dwie studentki
pierwszego roku, Chinki z wysp Penang Pulau, ze
zmarszczonymi brwiami. Jedna obracała w palcach złoty
krzyżyk zawieszony na szyi, druga bezładnie machała
rękoma, ale żadna z nich nie dorównywała mocą okrzyków tej
hongkońskiej dziewczynie – brzmiały tak nieprzekonująco, że
nikt nie uwierzyłby, że naprawdę odchodzą od zmysłów.
– Emma, poopowiadaj mi o 1848 roku, podobno Andrews
Strona 13
lubi pytać o 1848! – zażądała Sally. Julia znowu zadrżała.
Suterena w rzeczywistości była parterem. W wilgotnym
klimacie kamienne fundamenty wyżej położonych domostw
budowano wyjątkowo wysokie, jakby każde z nich stało na
sztucznym pagórku. Mimo to na parterach nie mieszkano –
służyły za garaże i warsztaty. Tutejszy przebudowano i
zamieniono w jadalnię. Przez szeroko otwarte drzwi widać
było ocean. Julia postawiła kałamarz na pustym stole,
wybrała miejsce z widokiem na fale. Gdy naje się do syta,
będzie miała więcej siły na pisanie. Każdy dostawał po
jednym niebieskim zeszycie w miękkich okładkach, ona
jednak zawsze prosiła o dodatkowe dwa – jej ręka zapisywała
je, pracując nieprzerwanie, aż do otarcia skóry na małym
palcu. Jeśli chodzi o angielski, mogłaby z łatwością nauczyć
się na pamięć całego Raju utraconego Miltona – w dziedzinie
zapamiętywania Chińczycy nie mieli sobie równych.
Obcokrajowcy jednak nie przepadali za nauką pamięciową –
uważali, że uczenie się książek na pamięć powinno mieć
jakieś uzasadnienie. Musiała przekonać profesora do
postawienia jej oceny, jakiej jeszcze dotąd nie postawił.
Będzie jej naprawdę przykro, jeśli się nie uda.
O czym będzie pisała na dzisiejszym egzaminie?
Skazaniec spożył już ostatni posiłek. Powlecze się teraz
związany na miejsce egzekucji, w ten słoneczny poranek, a
tłumy będą mu się przyglądały.
Audrey jadła, pochylając się nad trzymaną na kolanach
książką. Była szanghajką, a tutaj posługiwano się tylko
angielskim i kantońskim. Chińczycy z kontynentu unikali
więc mówienia po mandaryńsku czy szanghajsku w obecności
innych, co sprawiało wrażenie, jakby wiecznie coś ukrywali
albo brakowało im dobrych manier.
Strona 14
Julia wiedziała tylko, że Audrey ma na nazwisko Sun, ale
nie znała jej chińskiego imienia1.
Audrey podniosła głowę i zauważyła ją.
– A gdzie Bibi? – spytała.
– Kiedy wychodziłam, szykowała się do wstania.
– Dzisiaj nie będziemy na nikogo czekać – oświadczyła
Audrey ostro. Miała skośne oczy w trójkątnej twarzy o
regularnych rysach, wysokie skronie i starannie uczesane
rozpuszczone włosy.
– Kierowca już jest? – zapytał ktoś.
Żwawo weszła Ruby, zawahała się, po czym zajęła jedno z
miejsc. Wszyscy wiedzieli, że unika siedzenia przy jednym
stole z Jenny. Obie pochodziły z kontynentu i nie rozmawiały
ze sobą. Julia znała tylko ich angielskie imiona. Ruby miała
krótko ostrzyżone włosy, twarz jak księżyc w pełni i różową
cerę. Nosiła okulary w złotych oprawkach. Była wysoka, tęga
i ubierała się najczęściej w jasnobłękitną sukienkę. Jenny
pochodziła z Północnego Zachodu. Czesała się w dwa
warkocze, a śniady odcień skóry na jej owalnej, subtelnej
twarzy przywodził na myśl burzę piaskową. Też ubierała się
na niebiesko, a po kilku miesiącach kupiła sobie niebieski
płaszcz w białe i czerwone groszki. Nosiła go także w
pomieszczeniach i nie zdejmowała, nawet siadając do stołu.
„W tym płaszczu wyglądam jak prawdziwa studentka
Uniwersytetu Wiktorii – żartowała. – A bez niego już nie!”
Wkrótce okrycie nabrało silnego zapachu czosnku – czuło się
go nawet wtedy, gdy płaszcz wisiał na wieszaku. Pochodzenie
owego zapachu było dla wszystkich tajemnicą. Zakonnice,
mimo że serwowały potrawy wiejskiej kuchni francuskiej,
których wiele osób nie znosiło, czosnku nie używały, a Jenny
Strona 15
nigdy sama nie kupowała sobie jedzenia.
Mimo że była skąpa, prenumerowała gazetę, bo w
internacie była tylko anglojęzyczna „South China Morning
Post”. Ruby też prenumerowała jakiś dziennik i od razu po
powrocie z zajęć zaczynała go wertować. Kiedy Jenny czytała,
uderzała ręką w stół, czasem nawet wchodziła na krzesło i
podskakiwała. Pewnego razu zaczęła bić się po kolanach i
śmiać na cały głos – nie sposób było stwierdzić, czy to
reakcja na utratę, czy też odzyskanie jakiegoś obszaru, w
każdym razie nazwy miejscowości sugerowały, że chodzi o
walki w Hunanie. Gesty i ton głosu Jenny kojarzyły się ze
starszymi panami. Często powtarzała, że ojciec chciał wysłać
ją w jakieś spokojne miejsce, by mogła skupić się na nauce.
Zapewne wywierał na nią spory wpływ.
Pewnego razu po zajęciach Julia i Bibi czekały w jadalni na
obiad, bo nie chciało im się wchodzić na górę. Zakonnica z
Guangdongu imieniem Teresa właśnie prasowała ubrania na
desce. Bibi włożyła na głowę kapturek od czajnika, niby
napoleoński pieróg, i wskazując ręką matkę Teresę,
odśpiewała fragment arii Gilberta i Sullivana: „Refrain,
audacious tar, your suit from pressing!”. Mogło to znaczyć
zarówno: „Powstrzymaj, zuchwały marynarzu, swoje zalotne
zapędy”, jak i: „Powstrzymaj się, hardy żeglarzu, przed
prasowaniem ubrania”. Bibi próbowała namówić zakonnicę,
żeby zostawiła prasowanie i poszła na górę włączyć piecyk
gazowy nad wanną, by zagrzać wodę do kąpieli. „Bibciu,
Bibciu!” – mitygowała ją Teresa. Zdrobniałego imienia
używała tylko wobec niej i jeszcze jednej dziewczyny, Marii,
która trafiła tu z sierocińca i którą nazywała „Marynią”.
Zakonnica ochrypłym, ściszonym głosem prosiła Bibi, żeby
spytała Ruby i Adelę, czy nie dałyby jej czegoś do
Strona 16
prasowania. Dorabiała sobie w ten sposób parę groszy, które
wydawała na święte obrazki; kupiła też kawałek materiału,
by uszyć pelerynę dla figury Najświętszej Marii Panny. Teresa
była wysoka i szczupła, miała żółtą cerę i nosiła okulary w
czarnych oprawkach.
Bibi raz powiedziała Julii, że Teresa nazbierała już mnóstwo
obrazków.
– Takiej to dobrze – klarowała jej po cichu. – Wie, że ktoś
zawsze o nią zadba, o nic nie musi się martwić. Wcale nie
jest łatwo dostać się do zakonu, trzeba wnieść posag. One
tak jakby wychodzą za mąż za Jezusa.
Teresa dalej namawiała Bibi, żeby wypytała Ruby, w końcu
jednak udała się do matki Henrietty po klucze do łazienki.
Bibi poszła za nią na górę. Julia czytała książkę i w pewnej
chwili przypadkiem zerknęła na gazetę przeglądaną przez
Jenny. Ta uśmiechnęła się i podała jej stronę. Julia trochę się
zawstydziła.
– Nie czytam gazet, tylko programy kin – rzuciła ze
sztuczną pewnością siebie.
Jenny uśmiechnęła się w milczeniu. W ciszy zabrzmiało
dochodzące z piętra wołanie po francusku: „Matko
Henrietto!”.
Jadalnia była przestronna i słabo oświetlona. Na stole
piętrzyły się stosy gazet. Jenny myszkowała w jednym z nich,
w końcu wyciągnęła nie to, czego szukała. Rzuciła okiem na
zadrukowany papier.
– To gazeta zdrajców narodu! – krzyknęła nagle i zaczęła
drzeć strony dziennika. Ruby wstała i sięgnęła przez stół,
wyciągając solidne ramiona, aż rękawy niebieskiej sukienki
zsunęły jej się do łokci. Kształt piersi dziewczyny rysował się
Strona 17
pod ubraniem, mimo że było dość luźne. Każda z nich chciała
wyrwać drugiej gazetę, ale Ruby się spóźniła – papier był już
rozdarty na pół. Julia nie zdążyła zareagować – siedziała
bezczynnie z boku. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko, w
mgnieniu oka, a wypowiedziane słowa dały się słyszeć
dopiero po chwili, niczym grzmot rozbrzmiewający po
błyskawicy.
– Nie wolno ci szkalować ruchu na rzecz pokoju! – głos
Ruby brzmiał zaskakująco szorstko, po męsku. Nieźle mówiła
po mandaryńsku, ale akcent zdradzał, że pochodzi z innej
prowincji. Rzadko się odzywała, a posługujący się obcymi
dialektami z reguły mówili bardzo cicho.
– Gazeta zdrajców narodu! Stek bzdur!
– To moja gazeta, jak śmiesz ją drzeć?
Jenny zmarszczyła gniewnie brwi i kontynuowała dzieło
zniszczenia. W końcu grubszy papier stawił zbyt duży opór i
Ruby udało się wyrwać koleżance połowę gazety. Jenny darła
więc to, co zostało jej w ręku. Ruby zamierzyła się, jakby
chciała ją uderzyć. Zawahała się jednak, aż w końcu złapała
swoją gazetę i wyszła z jadalni. Julia opowiedziała Bibi o
całym zajściu, a ta puściła nowinę dalej – w końcu usłyszała
ją Audrey, która powiedziała, że Ruby jest siostrzenicą Wanga
Jingweia2. Wszystko stało się jasne. Tu, w Hongkongu,
siostrzenica Wanga Jingweia nie była tak ważna, jak
bratanice hongkońskiego bogacza He Donga, których w
szkole było aż dwie, ale Audrey była szanghajką i patrzyła na
to inaczej. Ruby często wpadała do niej w odwiedziny.
Pewnego dnia Julia, przechodząc obok pokoju Audrey,
zauważyła Ruby siłującą się na łóżku z Sally. Ruby miała w
sobie coś z mężczyzny, lubiła się bić.
Strona 18
Pokoje w bursie były oddzielone drewnianymi ściankami i
tylko co trzeci miał okno – reszta była ciemna. Audrey
mieszkała w pokoju bez okna, dlatego często trzymała drzwi
uchylone, by wpuścić do środka więcej światła i świeżego
powietrza. Gdy przechodziła nocą korytarzem, Julia
widywała, jak Audrey czyta książkę, trzymając stale w dłoni
okrągłą ludzką czaszkę, niczym futbolista, który nie daje
sobie odebrać piłki, i mamrocząc coś pod nosem. Siedziała ze
związanymi włosami, ubrana w szafirowy atłasowy szlafrok, a
za jej plecami stał prawdziwy ludzki szkielet. Wyglądała jak
czarownica.
Jenny często odwiedzał pewien znajomy z rodzinnych stron:
odziany w garnitur w zachodnim stylu, szczupły i drobny,
nosił okulary w czarnych oprawkach. W jego twarzy było coś,
co sprawiało, że miało się ochotę natychmiast odwrócić
wzrok, jakby w odruchu uprzejmości, która nakazuje nie
przyglądać się zbyt natarczywie osobie kalekiej. Jenny
mówiła, że to przyjaciel jej ojca. Pewnego dnia, po jego
odwiedzinach, matka Henrietta zaczepiła ją żartobliwie:
– O, Jenny, twój pan Wei już poszedł?
Jenny, idąc w górę po schodach, odwróciła się ze
śmiechem:
– Matko, „mój” pan Wei jest już dawno żonaty!
Matka Henrietta jednak zawsze mówiła o nim „ten pan Wei
od Jenny”. Był jeszcze „pan Li od Audrey” – Audrey już
prawie zaręczyła się z kolegą z roku.
Jenny mieszkała u rodziny pana Weia przez kilka tygodni i
przez ten czas przychodziła tylko na zajęcia. Mówiła, że tu, w
Hongkongu, mieszkają jego oboje rodzice, którzy bardzo ją
polubili, karmią ją domowym jedzeniem i wprost
Strona 19
rozpieszczają. Nie było jasne, czy ich synowa w ogóle nie
wyjechała z Chin, czy też już może wróciła. W jakiś czas
potem Jenny zamieszkała tam na dłużej – w bursie miała
dobre stosunki i nikt się na to nie oburzał. Po miesiącu, lekko
zawstydzona, przyznała:
– Chyba za bardzo przytyłam od tego domowego jedzenia…
– Widać, że ważne są dla niej kontakty z krajanami –
zauważyła Bibi.
Północny Zachód był faktycznie odległym rejonem, ale
podtekst był też taki, że Jenny pochodzi z małej miejscowości.
– Jest zupełnie jak bohaterka powieści Zhanga Henshuia –
skomentowała Julia. – Te warkocze, błękitne qipao…
Bibi, która wychowała się w kontynentalnych Chinach,
znała chińskie kino i widziała wiele lokalnych oper, skinęła z
uśmiechem głową.
Pomieszkiwanie „bohaterki Zhanga” u rodziny pana Weia
wydawało się jednak nieco niestosowne, w dodatku jego
wygląd – kto wie, może ten człowiek miał niecne zamiary?
Zakonnice nie bardzo wiedziały, co myśleć o tej sprawie.
Tymczasem matka Henrietta dalej nazywała go „panem
Weiem od Jenny”. Hongkończycy generalnie traktowali
przybyszy z Północy jak obcokrajowców, w dodatku innej
wiary – za dużo różnic, by warto było zwracać na nich
większą uwagę. Co więcej, w grę wchodziła tu przecież
wielopokoleniowa przyjaźń między rodami. Poza tym,
mieszkając poza bursą, Jenny pozwalała zakonnicom
zaoszczędzić na jedzeniu – z tego samego powodu mile
widziane były kilkudniowe powroty do domu innych
studentek. Tylko Julia nie wyjeżdżała z bursy nawet na
wakacje, żeby nie wydawać na bilety. W zeszłym roku matka
Strona 20
Łucja powiedziała, że bursa nie może pozostać otwarta tylko
dla niej jednej, ale że zabierze Julię ze sobą do klasztoru.
Dając dwie lekcje angielskiego w przyklasztornej szkole
podstawowej, będzie mogła zarobić na mieszkanie i
wyżywienie. Rzecz jasna, zawdzięczała tę możliwość dobrym
wynikom w nauce, ale i tak było to duże wyróżnienie.
Pewnego popołudnia, jeszcze przed przenosinami do
klasztoru, matka Henrietta zawołała Julię z dołu:
– Julio! Przyszedł gość do ciebie!
Henrietta, oparta o żelazną balustradę przed jadalnią,
rozmawiała z jakąś kobietą. Była to matka Julii. Julia ruszyła
ku niej z uśmiechem, witając ją półgłosem: „Druga
Stryjenko!”. Na szczęście zakonnica nie zrozumiała tego
słowa, inaczej pomyślałaby, że to jakieś dziwactwo. Ponieważ
starszy brat ojca Julii nie miał dzieci, zgodnie z przyjętym
zwyczajem umownie adoptował córkę młodszego, dlatego
Julia nazywała własnych rodziców Drugim Stryjem
(młodszym bratem ojca) i Drugą Stryjenką (żoną młodszego
brata ojca). Od zawsze było to dla niej zupełnie naturalne,
nawet jej młodszy brat ją w tym naśladował. Ona z kolei,
wzorując się na nim, na swojego prawdziwego stryja i jego
żonę mówiła „Starszy Stryju” i „Starsza Stryjenko”, nie zaś:
mamo, tato.
Matka Henrietta wiedziała, że matka Julii jest
rozwiedziona, ale ponieważ Kościół katolicki nie uznaje
rozwodów, nie nazywała jej ani panią Sheng, ani panną Bian –
po prostu nijak jej nie nazywała.
Była druga, może trzecia po południu. Ku zaskoczeniu Julii,
w blasku słońca matka wydawała się mizerna. Może to za
sprawą zmiany fryzury? Wysoko zaczesane włosy, z tyłu