Chang Eileen - Gorzkie spotkanie -

Szczegóły
Tytuł Chang Eileen - Gorzkie spotkanie -
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Chang Eileen - Gorzkie spotkanie - - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 Strona 6 Tytuł oryginału: Xiaotuanyuan Copyright © by Roland Soong and Elaine Soong through Crown Publishing Company Ltd. Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B.,2011 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B.,2011 Przedmowa: Copyright © Roland Soong Wydanie I Warszawa 2011 Wydanie I Warszawa 2011 Przekład: Katarzyna Kulpa Redaktor serii: Karolina Iwaszkiewicz Redakcja: Agnieszka Rabińska Korekta: Katarzyna Pawłowska, Małgorzata Kuśnierz Redakcja techniczna: Anna Hegman Projekt i logo serii: Sylwia Grządzka i Jacek Szewczyk Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Jacek Szewczyk Fotografia wykorzystana na I stronie okładki: © Dominic Song / Flickr / Getty Images / Flash Press Media Fotografia autorki: © Roland Soong and Elaine Soong Wydawnictwo W.A.B. 02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 [email protected] www.wab.com.pl Strona 7 ISBN 978-83-7747-331-3 Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu Strona 8 Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 Posłowie Przypisy Strona 9 1 Posępny nastrój poranka przed najważniejszym egzaminem można porównać tylko do tego, co czuje żołnierz o świcie w dniu decydującej bitwy. W filmie Spartakus jest scena, w której wojska powstańców obserwują ustawiające się w szyku bojowym oddziały rzymskie. Oto najbardziej złowroga chwila w całej wojnie, gdy wszystko jest oczekiwaniem. Kiedy Julia zbliżała się do trzydziestki, zapisała w notatniku: „Słyszę szum deszczu, jakbym mieszkała w pobliżu strumienia. Chciałabym, żeby zawsze padał deszcz, bym mogła myśleć, że to z tego powodu się nie zjawiasz”. W noc swoich trzydziestych urodzin patrzyła na księżycowy blask, padający na łóżko. Cienie betonowych tralek balustrady na tarasie przypominały przewrócone kamienne stele skąpane w błękitnawym świetle. Księżyc świecił już tysiące lat, a jej własne trzydzieści przygniatało serce niemal grobowym ciężarem. Powtarzała sobie, że starość ma co najmniej jedną zaletę: nie trzeba już zdawać egzaminów. Mimo to ciągle wracały do niej w snach, a sny o egzaminach semestralnych zawsze były koszmarami. Budziki już dawno zadzwoniły. Spłuczki w toaletach szumiały raz bliżej, raz dalej. Bibi i jej koleżanka z grupy przepytywały się nawzajem, siedząc na poduszkach po dwóch stronach drewnianej ścianki oddzielającej ich pokoje. Kiedy Bibi zadawała pytania, jej głos brzmiał swobodnie i naturalnie, lecz gdy przychodziło do odpowiadania, na przykład wyliczania nazw kości, stawał się słaby i niepewny, Strona 10 aż żal było słuchać. Dziewczyna powtarzała semestr na medycynie. Julia umyła się i wróciła do swojego pokoju. Wychodząc, zapomniała zgasić światło – niedużą lampkę o wygiętej nóżce stojącą na parapecie. Mleczny klosz w kształcie kuli odbijał się w szaroniebieskiej powierzchni porannego morza. Nie wiadomo czemu Julię ogarnął złowróżbny niepokój. Drgnęła jak ukłuta szpilką i natychmiast podeszła, by zgasić lampę. Jej matka była entuzjastką szkoły – w tamtych czasach zdarzało się, że kobiety w średnim wieku szły do podstawówek. Zgłębiła dokładnie tutejszy regulamin, wedle którego w bursie należało mieć własną lampkę biurkową, kupiła więc taką za trzy juany w hongkońskim domu towarowym The Sincere & Co i przyniosła jej, starannie zapakowaną w karton, żeby się nie stłukła. W czasie wojny nie dało się wyjechać za granicę – pozostawał tylko Hongkong, kurs dolara hongkońskiego był jak trzy do jednego, ale Julia i tak uważała, że to bezsensowny wydatek. Zresztą sporo pieniędzy poszło w błoto. Najwięcej kosztował ten rok korepetycji. Nauka do egzaminów wstępnych do Oksfordu, Cambridge i Londynu musiała być zabójczo droga. – Zejdę już – rzekła do Bibi, otwierając żaluzjowe drzwi przypominające wejście do saloonu, jak w westernach. – Kiedy poszłaś wczoraj spać? – Wcześnie – odparła. Dzięki temu miała przynajmniej jasny umysł. Bibi szukała czegoś ręką w śpiworze. Jej rodzina bywała w Hongkongu i wiedziała, że panuje tu subtropikalny upał, mimo to przysłali jej śpiwór, bo matka martwiła się, że przez sen będzie się rozkopywała i zmarznie. Bibi wyciągnęła z Strona 11 głębi śpiwora latarkę, jeszcze zapaloną. – Czytasz w śpiworze? – Julia zdziwiła się, bo w bursie nie było przymusu gaszenia świateł na noc. – Nie, zimno mi. To zamiast termoforu. Złamania karku! – zaśmiała się, zgasiła latarkę i powiesiła ją na poręczy wezgłowia łóżka. – Przygotowana? – Nawet nie mam pełnych notatek. – Julia pokręciła głową. – To prawda czy tylko takie gadanie? – Prawda. – Julia zauważyła lękliwy uśmiech na twarzy Bibi i czym prędzej dodała lekko: – Zawsze jakoś zdam. Bibi jednak wiedziała, że Julii nie chodziło tylko o to, by zdać. – Pójdę już. Zeszła po schodach, niosąc pióro, flakonik z atramentem i zeszyt. W tej szkole, do której przyjmowano dzieci bogatych przemysłowców, takich jak „Król Gumy”, ona jedna nie miała wiecznego pióra i wszędzie chodziła z kałamarzem, co bardzo rzucało się w oczy. Zakonnice prowadzące bursę były właśnie na mszy. Salę zebrań podzielono w tym celu na pół i utworzono kaplicę. Na schodach słychać było chóralne mamrotanie po łacinie. Monotonny głos sprawiał, że słuchacza ogarniał spokój. Był jak płytka woda, gładka niczym kałuża oleju. Julii zrobiło się niedobrze ze zdenerwowania, lecz gdy fala ta zalała jej serce, mdłości zatrzymały się wewnątrz i poczuła się jeszcze gorzej. Od strony drzwi małej kuchni dochodził mocny aromat – kakao przyrządzane przez zakonnice było już gotowe. Przyspieszyła kroku i zbiegła po wąskich betonowych schodach do jadalni w suterenie. Strona 12 W środku było tak tłoczno, że od progu ogarnął ją lęk. Przy kilku stołach z imitacji różowego marmuru, udających średniowieczne stoły klasztorne, siedziało tyle osób, że trudno było się wcisnąć. Miejscowe uczennice mogły nie mieszkać w bursie i przychodzić tylko na zajęcia, ale część z nich wolała to miejsce od rodzinnych domów – panował tu spokój i dobre warunki do nauki. W domach był rwetes, każda miała po kilka „matek” o tym samym zakresie domowej władzy, pozostających ze sobą w siostrzanej komitywie – wszystkie rodziny hongkońskich biznesmenów tak wyglądały. Mieszkanki internatu co prawda bywały u rodzin częściej niż tylko w weekendy, ale dzisiaj zjawiły się tu wszystkie – wystrojone, szczebioczące. Jak mawiał pan Andrews: „Kilkoro dziewcząt z Guandongu robi więcej hałasu niż parę tuzinów uczennic z Północy”. Julia podskoczyła jak oparzona. – Już po mnie! Już po mnie! – Sally wierciła się na krześle, a jej loki podskakiwały razem z nią, zebrane najmodniejszą plastikową opaską w szerokie złote pasy. Miała na sobie bladoróżową sukienkę qipao z nadrukiem przedstawiającym błękitnego szczeniaka ze spadochronem. Była dość postawna i piersiasta, ale naiwna jak dziecko. – Już po mnie! A ty, Elisabeth? Ja dziś przepadnę z kretesem! – Już po mnie, po mnie! – zawtórowały jej dwie studentki pierwszego roku, Chinki z wysp Penang Pulau, ze zmarszczonymi brwiami. Jedna obracała w palcach złoty krzyżyk zawieszony na szyi, druga bezładnie machała rękoma, ale żadna z nich nie dorównywała mocą okrzyków tej hongkońskiej dziewczynie – brzmiały tak nieprzekonująco, że nikt nie uwierzyłby, że naprawdę odchodzą od zmysłów. – Emma, poopowiadaj mi o 1848 roku, podobno Andrews Strona 13 lubi pytać o 1848! – zażądała Sally. Julia znowu zadrżała. Suterena w rzeczywistości była parterem. W wilgotnym klimacie kamienne fundamenty wyżej położonych domostw budowano wyjątkowo wysokie, jakby każde z nich stało na sztucznym pagórku. Mimo to na parterach nie mieszkano – służyły za garaże i warsztaty. Tutejszy przebudowano i zamieniono w jadalnię. Przez szeroko otwarte drzwi widać było ocean. Julia postawiła kałamarz na pustym stole, wybrała miejsce z widokiem na fale. Gdy naje się do syta, będzie miała więcej siły na pisanie. Każdy dostawał po jednym niebieskim zeszycie w miękkich okładkach, ona jednak zawsze prosiła o dodatkowe dwa – jej ręka zapisywała je, pracując nieprzerwanie, aż do otarcia skóry na małym palcu. Jeśli chodzi o angielski, mogłaby z łatwością nauczyć się na pamięć całego Raju utraconego Miltona – w dziedzinie zapamiętywania Chińczycy nie mieli sobie równych. Obcokrajowcy jednak nie przepadali za nauką pamięciową – uważali, że uczenie się książek na pamięć powinno mieć jakieś uzasadnienie. Musiała przekonać profesora do postawienia jej oceny, jakiej jeszcze dotąd nie postawił. Będzie jej naprawdę przykro, jeśli się nie uda. O czym będzie pisała na dzisiejszym egzaminie? Skazaniec spożył już ostatni posiłek. Powlecze się teraz związany na miejsce egzekucji, w ten słoneczny poranek, a tłumy będą mu się przyglądały. Audrey jadła, pochylając się nad trzymaną na kolanach książką. Była szanghajką, a tutaj posługiwano się tylko angielskim i kantońskim. Chińczycy z kontynentu unikali więc mówienia po mandaryńsku czy szanghajsku w obecności innych, co sprawiało wrażenie, jakby wiecznie coś ukrywali albo brakowało im dobrych manier. Strona 14 Julia wiedziała tylko, że Audrey ma na nazwisko Sun, ale nie znała jej chińskiego imienia1. Audrey podniosła głowę i zauważyła ją. – A gdzie Bibi? – spytała. – Kiedy wychodziłam, szykowała się do wstania. – Dzisiaj nie będziemy na nikogo czekać – oświadczyła Audrey ostro. Miała skośne oczy w trójkątnej twarzy o regularnych rysach, wysokie skronie i starannie uczesane rozpuszczone włosy. – Kierowca już jest? – zapytał ktoś. Żwawo weszła Ruby, zawahała się, po czym zajęła jedno z miejsc. Wszyscy wiedzieli, że unika siedzenia przy jednym stole z Jenny. Obie pochodziły z kontynentu i nie rozmawiały ze sobą. Julia znała tylko ich angielskie imiona. Ruby miała krótko ostrzyżone włosy, twarz jak księżyc w pełni i różową cerę. Nosiła okulary w złotych oprawkach. Była wysoka, tęga i ubierała się najczęściej w jasnobłękitną sukienkę. Jenny pochodziła z Północnego Zachodu. Czesała się w dwa warkocze, a śniady odcień skóry na jej owalnej, subtelnej twarzy przywodził na myśl burzę piaskową. Też ubierała się na niebiesko, a po kilku miesiącach kupiła sobie niebieski płaszcz w białe i czerwone groszki. Nosiła go także w pomieszczeniach i nie zdejmowała, nawet siadając do stołu. „W tym płaszczu wyglądam jak prawdziwa studentka Uniwersytetu Wiktorii – żartowała. – A bez niego już nie!” Wkrótce okrycie nabrało silnego zapachu czosnku – czuło się go nawet wtedy, gdy płaszcz wisiał na wieszaku. Pochodzenie owego zapachu było dla wszystkich tajemnicą. Zakonnice, mimo że serwowały potrawy wiejskiej kuchni francuskiej, których wiele osób nie znosiło, czosnku nie używały, a Jenny Strona 15 nigdy sama nie kupowała sobie jedzenia. Mimo że była skąpa, prenumerowała gazetę, bo w internacie była tylko anglojęzyczna „South China Morning Post”. Ruby też prenumerowała jakiś dziennik i od razu po powrocie z zajęć zaczynała go wertować. Kiedy Jenny czytała, uderzała ręką w stół, czasem nawet wchodziła na krzesło i podskakiwała. Pewnego razu zaczęła bić się po kolanach i śmiać na cały głos – nie sposób było stwierdzić, czy to reakcja na utratę, czy też odzyskanie jakiegoś obszaru, w każdym razie nazwy miejscowości sugerowały, że chodzi o walki w Hunanie. Gesty i ton głosu Jenny kojarzyły się ze starszymi panami. Często powtarzała, że ojciec chciał wysłać ją w jakieś spokojne miejsce, by mogła skupić się na nauce. Zapewne wywierał na nią spory wpływ. Pewnego razu po zajęciach Julia i Bibi czekały w jadalni na obiad, bo nie chciało im się wchodzić na górę. Zakonnica z Guangdongu imieniem Teresa właśnie prasowała ubrania na desce. Bibi włożyła na głowę kapturek od czajnika, niby napoleoński pieróg, i wskazując ręką matkę Teresę, odśpiewała fragment arii Gilberta i Sullivana: „Refrain, audacious tar, your suit from pressing!”. Mogło to znaczyć zarówno: „Powstrzymaj, zuchwały marynarzu, swoje zalotne zapędy”, jak i: „Powstrzymaj się, hardy żeglarzu, przed prasowaniem ubrania”. Bibi próbowała namówić zakonnicę, żeby zostawiła prasowanie i poszła na górę włączyć piecyk gazowy nad wanną, by zagrzać wodę do kąpieli. „Bibciu, Bibciu!” – mitygowała ją Teresa. Zdrobniałego imienia używała tylko wobec niej i jeszcze jednej dziewczyny, Marii, która trafiła tu z sierocińca i którą nazywała „Marynią”. Zakonnica ochrypłym, ściszonym głosem prosiła Bibi, żeby spytała Ruby i Adelę, czy nie dałyby jej czegoś do Strona 16 prasowania. Dorabiała sobie w ten sposób parę groszy, które wydawała na święte obrazki; kupiła też kawałek materiału, by uszyć pelerynę dla figury Najświętszej Marii Panny. Teresa była wysoka i szczupła, miała żółtą cerę i nosiła okulary w czarnych oprawkach. Bibi raz powiedziała Julii, że Teresa nazbierała już mnóstwo obrazków. – Takiej to dobrze – klarowała jej po cichu. – Wie, że ktoś zawsze o nią zadba, o nic nie musi się martwić. Wcale nie jest łatwo dostać się do zakonu, trzeba wnieść posag. One tak jakby wychodzą za mąż za Jezusa. Teresa dalej namawiała Bibi, żeby wypytała Ruby, w końcu jednak udała się do matki Henrietty po klucze do łazienki. Bibi poszła za nią na górę. Julia czytała książkę i w pewnej chwili przypadkiem zerknęła na gazetę przeglądaną przez Jenny. Ta uśmiechnęła się i podała jej stronę. Julia trochę się zawstydziła. – Nie czytam gazet, tylko programy kin – rzuciła ze sztuczną pewnością siebie. Jenny uśmiechnęła się w milczeniu. W ciszy zabrzmiało dochodzące z piętra wołanie po francusku: „Matko Henrietto!”. Jadalnia była przestronna i słabo oświetlona. Na stole piętrzyły się stosy gazet. Jenny myszkowała w jednym z nich, w końcu wyciągnęła nie to, czego szukała. Rzuciła okiem na zadrukowany papier. – To gazeta zdrajców narodu! – krzyknęła nagle i zaczęła drzeć strony dziennika. Ruby wstała i sięgnęła przez stół, wyciągając solidne ramiona, aż rękawy niebieskiej sukienki zsunęły jej się do łokci. Kształt piersi dziewczyny rysował się Strona 17 pod ubraniem, mimo że było dość luźne. Każda z nich chciała wyrwać drugiej gazetę, ale Ruby się spóźniła – papier był już rozdarty na pół. Julia nie zdążyła zareagować – siedziała bezczynnie z boku. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko, w mgnieniu oka, a wypowiedziane słowa dały się słyszeć dopiero po chwili, niczym grzmot rozbrzmiewający po błyskawicy. – Nie wolno ci szkalować ruchu na rzecz pokoju! – głos Ruby brzmiał zaskakująco szorstko, po męsku. Nieźle mówiła po mandaryńsku, ale akcent zdradzał, że pochodzi z innej prowincji. Rzadko się odzywała, a posługujący się obcymi dialektami z reguły mówili bardzo cicho. – Gazeta zdrajców narodu! Stek bzdur! – To moja gazeta, jak śmiesz ją drzeć? Jenny zmarszczyła gniewnie brwi i kontynuowała dzieło zniszczenia. W końcu grubszy papier stawił zbyt duży opór i Ruby udało się wyrwać koleżance połowę gazety. Jenny darła więc to, co zostało jej w ręku. Ruby zamierzyła się, jakby chciała ją uderzyć. Zawahała się jednak, aż w końcu złapała swoją gazetę i wyszła z jadalni. Julia opowiedziała Bibi o całym zajściu, a ta puściła nowinę dalej – w końcu usłyszała ją Audrey, która powiedziała, że Ruby jest siostrzenicą Wanga Jingweia2. Wszystko stało się jasne. Tu, w Hongkongu, siostrzenica Wanga Jingweia nie była tak ważna, jak bratanice hongkońskiego bogacza He Donga, których w szkole było aż dwie, ale Audrey była szanghajką i patrzyła na to inaczej. Ruby często wpadała do niej w odwiedziny. Pewnego dnia Julia, przechodząc obok pokoju Audrey, zauważyła Ruby siłującą się na łóżku z Sally. Ruby miała w sobie coś z mężczyzny, lubiła się bić. Strona 18 Pokoje w bursie były oddzielone drewnianymi ściankami i tylko co trzeci miał okno – reszta była ciemna. Audrey mieszkała w pokoju bez okna, dlatego często trzymała drzwi uchylone, by wpuścić do środka więcej światła i świeżego powietrza. Gdy przechodziła nocą korytarzem, Julia widywała, jak Audrey czyta książkę, trzymając stale w dłoni okrągłą ludzką czaszkę, niczym futbolista, który nie daje sobie odebrać piłki, i mamrocząc coś pod nosem. Siedziała ze związanymi włosami, ubrana w szafirowy atłasowy szlafrok, a za jej plecami stał prawdziwy ludzki szkielet. Wyglądała jak czarownica. Jenny często odwiedzał pewien znajomy z rodzinnych stron: odziany w garnitur w zachodnim stylu, szczupły i drobny, nosił okulary w czarnych oprawkach. W jego twarzy było coś, co sprawiało, że miało się ochotę natychmiast odwrócić wzrok, jakby w odruchu uprzejmości, która nakazuje nie przyglądać się zbyt natarczywie osobie kalekiej. Jenny mówiła, że to przyjaciel jej ojca. Pewnego dnia, po jego odwiedzinach, matka Henrietta zaczepiła ją żartobliwie: – O, Jenny, twój pan Wei już poszedł? Jenny, idąc w górę po schodach, odwróciła się ze śmiechem: – Matko, „mój” pan Wei jest już dawno żonaty! Matka Henrietta jednak zawsze mówiła o nim „ten pan Wei od Jenny”. Był jeszcze „pan Li od Audrey” – Audrey już prawie zaręczyła się z kolegą z roku. Jenny mieszkała u rodziny pana Weia przez kilka tygodni i przez ten czas przychodziła tylko na zajęcia. Mówiła, że tu, w Hongkongu, mieszkają jego oboje rodzice, którzy bardzo ją polubili, karmią ją domowym jedzeniem i wprost Strona 19 rozpieszczają. Nie było jasne, czy ich synowa w ogóle nie wyjechała z Chin, czy też już może wróciła. W jakiś czas potem Jenny zamieszkała tam na dłużej – w bursie miała dobre stosunki i nikt się na to nie oburzał. Po miesiącu, lekko zawstydzona, przyznała: – Chyba za bardzo przytyłam od tego domowego jedzenia… – Widać, że ważne są dla niej kontakty z krajanami – zauważyła Bibi. Północny Zachód był faktycznie odległym rejonem, ale podtekst był też taki, że Jenny pochodzi z małej miejscowości. – Jest zupełnie jak bohaterka powieści Zhanga Henshuia – skomentowała Julia. – Te warkocze, błękitne qipao… Bibi, która wychowała się w kontynentalnych Chinach, znała chińskie kino i widziała wiele lokalnych oper, skinęła z uśmiechem głową. Pomieszkiwanie „bohaterki Zhanga” u rodziny pana Weia wydawało się jednak nieco niestosowne, w dodatku jego wygląd – kto wie, może ten człowiek miał niecne zamiary? Zakonnice nie bardzo wiedziały, co myśleć o tej sprawie. Tymczasem matka Henrietta dalej nazywała go „panem Weiem od Jenny”. Hongkończycy generalnie traktowali przybyszy z Północy jak obcokrajowców, w dodatku innej wiary – za dużo różnic, by warto było zwracać na nich większą uwagę. Co więcej, w grę wchodziła tu przecież wielopokoleniowa przyjaźń między rodami. Poza tym, mieszkając poza bursą, Jenny pozwalała zakonnicom zaoszczędzić na jedzeniu – z tego samego powodu mile widziane były kilkudniowe powroty do domu innych studentek. Tylko Julia nie wyjeżdżała z bursy nawet na wakacje, żeby nie wydawać na bilety. W zeszłym roku matka Strona 20 Łucja powiedziała, że bursa nie może pozostać otwarta tylko dla niej jednej, ale że zabierze Julię ze sobą do klasztoru. Dając dwie lekcje angielskiego w przyklasztornej szkole podstawowej, będzie mogła zarobić na mieszkanie i wyżywienie. Rzecz jasna, zawdzięczała tę możliwość dobrym wynikom w nauce, ale i tak było to duże wyróżnienie. Pewnego popołudnia, jeszcze przed przenosinami do klasztoru, matka Henrietta zawołała Julię z dołu: – Julio! Przyszedł gość do ciebie! Henrietta, oparta o żelazną balustradę przed jadalnią, rozmawiała z jakąś kobietą. Była to matka Julii. Julia ruszyła ku niej z uśmiechem, witając ją półgłosem: „Druga Stryjenko!”. Na szczęście zakonnica nie zrozumiała tego słowa, inaczej pomyślałaby, że to jakieś dziwactwo. Ponieważ starszy brat ojca Julii nie miał dzieci, zgodnie z przyjętym zwyczajem umownie adoptował córkę młodszego, dlatego Julia nazywała własnych rodziców Drugim Stryjem (młodszym bratem ojca) i Drugą Stryjenką (żoną młodszego brata ojca). Od zawsze było to dla niej zupełnie naturalne, nawet jej młodszy brat ją w tym naśladował. Ona z kolei, wzorując się na nim, na swojego prawdziwego stryja i jego żonę mówiła „Starszy Stryju” i „Starsza Stryjenko”, nie zaś: mamo, tato. Matka Henrietta wiedziała, że matka Julii jest rozwiedziona, ale ponieważ Kościół katolicki nie uznaje rozwodów, nie nazywała jej ani panią Sheng, ani panną Bian – po prostu nijak jej nie nazywała. Była druga, może trzecia po południu. Ku zaskoczeniu Julii, w blasku słońca matka wydawała się mizerna. Może to za sprawą zmiany fryzury? Wysoko zaczesane włosy, z tyłu