Monte Cassino Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax W tej serii ukazak) się Melchior Wańkowkz Ziele na kraterze Jako następne pozycje ukażą się: Zofia Kossak Krzyżowcy Król trędowaty Bez oręża Francois Mawiać Kłębowi* ko żmij Sigrid l ndsci Olaf syn Auduna Warszawa 1984 Melchior Wańkowicz Monte Cassino Wydanie rozszerzone Instytut Wydawniczy Pax Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax W tej serii ukazało się Melchior Wańkowicz Ziele na kraterze Jako następne pozycje ukażą się: Zofia Kossak Krzyżowcy Król trędowaty Bez oręża Francois Mawiać Kłębowisko żmij SigridLndset Olaf syn Auduna • Warszawa 1984 Melchior Wańkowicz Monte Cassino Wydanie rozszerzone Instytut Wydawniczy Pax «- Biblioteka Dzieł Wyborowych Instytutu Wydawniczego Pax W tej serii ukazało się Melchior Wańkowicz Ziele na kraterze Jako następne pozycje ukażą się: Zofia Kossak Krzyżowcy Król trędowaty Bez oręża Francois Mauriac Kłębowi; ko żmij Sigrid I ndset Olaf syn Auduna Warszawa 1984 Melchior Wańkowicz Monte Cassino Wydanie rozszerzone Instytut Wydawniczy Pax ^ by Marta Erdman, Rzym. t. 1 1945, t. II 1946. t. 111 1947 Obwolutę i okładkę projektował Maciej Hibner Wybór fotografii Tadeusz Szumoński Redaktor Natalia Dobrowotska Redaktor techniczny Adam Matuszewski Autorzy fotografii Władysław Chama, Adam Chruściel, Stanisław Glńea, Władysław Gryksztas, Mieczysław Herod, Kazimierz Hryniewicz, Feliks Maliniak, Wiktor Ostrowski. Tadeusz Szunuiński, Tadeusz Zajączkowski, Stanisław Zhorowski oraz zdjęcia archiwalne Rysunki dystynkcji i odznaczeń korpusu i pułków Władysław Janiszewski ISBN-83-211-0425-8 W hołdzie - Krajowi Z dedykacją - Uczestnikom Z myślą o tych - po nas... Z przedmowy do III wydania Kiedy zbliżała się bitwa o Monte Cassino, było już jasne, że cele nasze i aliantów nie pokrywają się. Na akademii trzeciomajowej w Campo-basso. na osiem dni przed bitwą, mówiłem o tragicznych losach legionów we Włoszech na półtora stulecia przed nami. Komendant garnizonu z polecenia dowódcy Korpusu podał mi szeptem rozkaz przerwania przemówienia. Było to zrozumiałe: bitwy nie rnpżna było odwrócić. Należało, aby przeszła do historii w glorii czynu wojskowego dźwigniętego patriotyczną ofiarą. Takim czynem ta bitwa była i taki czyn postarałem się utrwalić. Aczkolwiek przed bitwą poczyniłem pewne prace przygotowawcze i obserwowałem jej dwutygodniowy przebieg, główna praca czekała mię po jej zakończeniu. Przede wszystkim należało natychmiast, póki nie przerzucono i nie przetasowano oddziałów, nie pozmieniano dowódców, utrwalić na miejscu stan faktyczny. Walcząc o środek lokomocji powiedziałem do szefa sztabu Korpusu: „Wszystkie środki transportowe Korpusu powinny być użyte po to, aby wreszcie mój łazik mógł pojechać". W tym stwierdzeniu nie było megalomanii, tylko gorycz, że jeszcze raz w dziejach czyn wojskowy, nie służący bezpośredniej celowości, uyprzedawać należy za propagandę. Już w następne zaraz dni po bitwie, na spotkaniach moich ze sztabami i jednostkami, które z reguły schodziły aż do kompanii, a czasem aż do plutonu - zastałem pośpiesznie mumifikującą się legendę. Było to zupełnie naturalne, powiem nawet — nieuniknione. W każdej bitwie przeważają momenty nie zaplanowane, a tym bardziej w bitwie toczonej nocą w terenie górskim, kiedy łączność została zerwana, a źródła ognia nieprzyjacielskiego otwierały się na tyłach. Momenty improwizacji i nie kontrolowanych odruchów zagęszczały się w miarę schodzenia na niższe szczeble dowodzenia. A przecież książka w znacznej mierze zajmuje się tym „dołem bitwy". Otóż te nitki trudno było rozplatać. Nazajutrz po bitwie kompanie zabrały się do pisania kronik. Kroniki trzeba było wielokrotnie poprawiać, bo działania plutonów zachodziły na siebie. Każdy odruch był post failum omaszczany sensem taktycznym. Gorzej było w górę od kompanii, bo Korpus ruszył do nowych zadań i na szczeblu batalionów nie było czasu uzgadniać kronik kompanijnych. Powstała komisja opracowująca bitwę, ale na zbyt wolnych dla mnie obrotach. Z postoju więc na postój ciągałem coraz bardziej potężniejące zwały aleatów, melsytów, rozkazów i kronik, doskakując ze sprawdzaniem do oddziałów wycofywanych na odpoczynek albo i zgoła w dół buta włoskiego do szpitali i gorzko sobie przeliczając, że w akcji brało udział sto dziewięćdziesiąt dwa plutony piechoty plus trzy pułki kawalerii, plus dwa szwadrony czołgów, plus wielka ilość jednostek artylerii, łączności, saperów, moździerzystów, transportowców, służby zdrowia, żandarmerii" itd. Wszystko to obficie okraszone wydzielonymi grupami uderzeniowymi, grupami wsparcia, grupami kombinowanymi, patrolami ścieżkowymi. I że to wszystko nie odbyło się w ciągu jednej nocy majowej, tylko roiło się w ciągu dwóch tygodni uporczywych walk, w ciągłych odpływach, przypływach i przepływach. Przystępując więc do opracowania materiałów sporządziłem sobie tyle arkuszy papieru poświęconych jednostkom do kompanii włącznie, ile kwadransów było w gorętszych okresach bitwy, ile półgodzin w okresach mniejszego natężenia i ile godzin w chwilach zacisza. Arkusz każdy miał rubryki plutonów, czasem drużyn, rubryki różnokolorowych haseł i rubryki odnośników do tematyki na innych arkuszach kartoteki. Takie same arkusze były założone dla dowództw batalionów, brygad, dywizji i sztabu Korpusu, dla szpitali i służb pomocniczych. Dało to przejrzystą synchronizację. Np. o godzinie 23.15, kiedy konał w szpitalu żołnierz z pierwszego natarcia, jego kolega padał w natarciu następnym, jego dowódca kompanii otrzymywał mylny meldunek, dowódca batalionu podejmował taką oto decyzję, brygadier pozbawiony łączności sam ruszał na linię, dywizjoner usiłował zsumować takie oto elementy, a w Korpusie... A równocześnie o tejże 23.15 tego dnia w baonie na prawo, na lewo. w baterii artylerii, u wspierających czołgów itp... Groziła superdokumenlacja. Raz po raz poświęcałem jej względy artystyczne, licząc się z tym, że książka powinna się stać źródłem historycznym. Dlatego na jej kartach możemy znaleźć dane o półtora tysiącu uczestników. Uporawszy się z tym zadaniem przepisywałem pierwszy szkic napisanego tekstu w sześciu odpisach na drugi ząb na małych kartkach z marginesem na szerokość pół kartki. Z tego pięć odpisów szło kurendą według wyznacznika zainteresowanych oddziałów i wracało z uwagami na marginesach. Uwagi sprzeczne były wymieniane między* dyskutującymi do uzgodnienia. W razie niedojścia do rezultatu uciekałem się do mediacji na stopniach wyższych i dopiero, jeśli i ona nie dawała wyników, musiałem rzecz rozstrzygać według swego najlepszego rozumienia, co jednak nie zdarzało się zbyt często. 8 W ostatecznym jednak wyniku po ukazaniu się dzieła nie miałem, praktycznie biorąc żadnych sprostowań. Z wyjątkiem przykonfisko-wania przez dowództwo Korpusu w sprzedaży trzeciego tomu. nie z powodu nieścisłości jednak, tylko z powodu krytycznego naświetlenia dowodzenia w ostatniej fazie bitwy (pod Piedimonte). Incydent został zlikwidowany przez wydrukowanie przez gen. Wiśniowskiego, szefa sztabu Korpusu, kilkustronicowej polemiki, którą włączono do nakładu. Mam wrażenie, że polemika ta nie przekonała nikogo. W rok po wyjściu pierwszego tomu. kontrolując po raz nie wiem który teren przed daniem do druku trzeciego tomu (drugi już był w druku), powiedziałem do towarzyszącego mi oficera dowodzącego na tym właśnie odcinku plutonem w czasie bitwy: — Pan się myli, panie poruczniku. Szliście bardziej na lewo. - Skoro pan tak mówi... - skapitulował porucznik. Istotnie „naoczny świadek" w skomplikowanych warunkach tej bitwy nie zawsze był miarodajną instancją. Tego rodzaju mozół oderwał mnie zupełnie od toczącej się kampanii włoskiej. Urywając się tylko na poszczególne szczytowe jej fragmenty stwierdziłem, że łatwiej ulegam uczuciom lęku. Byłem bowiem w tych bitwach widzem bez obowiązków. Tak się również tłumaczy notoryczny fakt. że obejmujący komendę po poległym poprzedniku przestawał się bać. Z kolei stawała przede mną grafika. Próba zespolenia tekstu z ilustracją, podjęta przeze mnie w Na tropach Smętka, została poprowadzona dalej w mojej sześćsetstronicowej Sztafecie dzięki kosztownej technice drukowania całości (a nie arkuszy wybranych — w Smętku było ich tylko osiem) na wklęsłodruku, co pozwalało na rozmieszczenie ilustracji w dowolnym miejscu. Ponadto każdy arkusz szedł oddzielnie z czcionką na maszynę płaską, co dawało ostrość konturu, a dopiero potem na walce wklęsłodrukowe. Każdy więc arkusz był drukowany dwukrotnie, co miało ten dodatkowy plus, że pozwalało dać inny odcień czcionce i inny ilustracji. Taką samą techniką uparłem się robić Bitwę o Monte Cassino. W rezultacie większość ilustracji nie potrzebowała podpisu - podpisem był kolejny wiersz tekstu biegnący pod nią. To założenie graficzne było w warunkach wojennych mierzeniem sił na zamiary. Drukarnie wklęsłodrukowe były całkowicie zasekwestrowane przez .Amerykanów. Papieru nie było. Groziło to tym. że pierwszy tom będę drukował na trzech różnych gatunkach papieru. Gorzej było w górę od kompanii, bo Korpus ruszył do nowych zadań i na szczeblu batalionów nie było czasu uzgadniać kronik kompanijnych. Powstała komisja opracowująca bitwę, ale na zbyt wolnych dla mnie obrotach. Z postoju więc na postój ciągałem coraz bardziej potężniejące zwały aleatów, melsytów, rozkazów i kronik, doskakując ze sprawdzaniem do oddziałów wycofywanych na odpoczynek albo i zgoła w dół buta włoskiego do szpitali i gorzko sobie przeliczając, że w akcji brało udział sto dziewięćdziesiąt dwa plutony piechoty plus trzy pułki kawalerii, plus dwa szwadrony czołgów, plus wielka ilość jednostek artylerii, łączności, saperów, moździerzystów, transportowców, służby zdrowia, żandarmerii' itd. Wszystko to obficie okraszone wydzielonymi grupami uderzeniowymi, grupami wsparcia, grupami kombinowanymi, patrolami ścieżkowymi. I że to wszystko nie odbyło się w ciągu jednej nocy majowej, tylko roiło się w ciągu dwóch tygodni uporczywych walk, w ciągłych odpływach, przypływach i przepływach. Przystępując więc do opracowania materiałów sporządziłem sobie tyle arkuszy papieru poświęconych jednostkom do kompanii włącznie, ile kwadransów było w gorętszych okresach bitwy, ile półgodzin w okresach mniejszego natężenia i ile godzin w chwilach zacisza. Arkusz każdy miał rubryki plutonów, czasem drużyn, rubryki różnokolorowych haseł i rubryki odnośników do tematyki na innych arkuszach kartoteki. Takie same arkusze były założone dla dowództw batalionów, brygad, dywizji i sztabu Korpusu, dla szpitali i służb pomocniczych. Dało to przejrzystą synchronizację. Np. o godzinie 23.15, kiedy konał w szpitalu żołnierz z pierwszego natarcia, jego kolega padał w natarciu następnym, jego dowódca kompanii otrzymywał mylny meldunek, dowódca batalionu podejmował taką oto decyzję, brygadier pozbawiony łączności sam ruszał na linię, dywizjoner usiłował zsumować takie oto elementy, a w Korpusie... A równocześnie o tejże 23.15 tego dnia w baonie na prawo, na lewo. w baterii artylerii, u wspierających czołgów itp... Groziła superdokumentacja. Raz po raz poświęcałem jej względy artystyczne, licząc się z tym, że książka powinna się stać źródłem historycznym. Dlatego na jej kartach możemy znaleźć dane o półtora tysiącu uczestników. Uporawszy się z tym zadaniem przepisywałem pierwszy szkic napisanego tekstu w sześciu odpisach na drugi ząb na małych kartkach z marginesem na szerokość pół kartki. Z tego pięć odpisów szło kurendą według wyznacznika zainteresowanych oddziałów i wracało z uwagami na marginesach. Uwagi sprzeczne były wymienituie między' dyskutującymi do uzgodnienia. W razie niedojścia do rezultatu uciekałem się do mediacji na stopniach wyższych i dopiero, jeśli i ona nie dawała wyników, musiałem rzecz rozstrzygać wedhig swego najlepszego rozumienia, co jednak nie zdarzało się zbyt często. W ostatecznym jednak wyniku po ukaraniu się dzieła nie miałem, praktycznie biorąc żadnych sprostowań. Z wyjątkiem przykonfisko-wania przez dowództwo Korpusu w sprzedaży trzeciego tomu. nie z powodu nieścisłości jednak, tylko z powodu krytycznego naświetlenia dowodzenia w ostatniej fazie bitwy (pod Piedimonte). Incydent został zlikwidowany przez wydrukowanie przez gen. Wiśniowskiego, szefa sztabu Korpusu, kilkustronicowej polemiki, którą włączono do nakładu. Mam wrażenie, że polemika ta nie przekonała nikogo. W rok po wyjściu pierwszego tomu, kontrolując po raz nie wiem który teren przed daniem do druku trzeciego tomu (drugi już był w druku), powiedziałem do towarzyszącego mi oficera dowodzącego na tym właśnie odcinku plutonem w czasie bitwy: — Pan się myli, panie poruczniku. Szliście bardziej na lewo. - Skoro pan tak mówi... — skapitulował porucznik. Istotnie ,.naoczny świadek" w skomplikowanych warunkach tej bitwy nie zawsze był miarodajną instancją. Tego rodzaju mozół oderwał mnie zupełnie od toczącej się kampanii włoskiej. Urywając się tylko na poszczególne szczytowe jej fragmenty stwierdziłem, że łatwiej ulegam uczuciom lęku. Byłem bowiem w tych bitwach widzem bez obowiązków. Tak się również tłumaczy notoryczny fakt. że obejmujący komendę po poległym poprzedniku przestawał się bać. Z kolei stawała przede mną grafika. Próba zespolenia tekstu z ilustracją, podjęta przeze mnie w Na tropach Smętka, została poprowadzona dalej w mojej sześćsetstronicowej Sztafecie dzięki kosztownej technice drukowania całości (a nie arkuszy wybranych — w Smętku było ich tylko osiem) na wklęsłodruku, co pozwalało na rozmieszczenie ilustracji w dowolnym miejscu. Ponadto każdy arkusz szedł oddzielnie z czcionką na maszynę płaską, co dawało ostrość konturu, a dopiero potem na walce wklęsłodrukowe. Każdy więc arkusz był drukowany dwukrotnie, co miało ten dodatkowy plus. że pozwalało dać inny odcień czcionce i inny ilustracji. Taką samą techniką uparłem się robić Bitwę o Monte Cassino. W rezultacie większość ilustracji nie potrzebowała podpisu — podpisem był kolejny wiersz tekstu biegnący pod nią. To założenie graficzne było w warunkach wojennych mierzeniem sił na zamiary. Drukarnie wklęsłodrukowe były całkowicie zasekwestrowane przez Amerykanów. Papieru nie było. Groziło to tym. że pierwszy tom będę drukował na trzech różnych gatunkach papieru. Nie było czcionek polskich. Wróciwszy z Kgiptu. gdzie pojechałem wykańczać drugi tom. zastałem zarządzenie niekompetentnego kierownika wydawnictw, aby całe dzieło przepuścić przez odcinki gazety polowej wraz z kliszami robionymi na gazetowy raster 28. Zdecydowano ukrócić moje wklęsłodrukowe zachcianki i polanie produkcję. Nakład zaś zadekretowano na... trzy tysiące egzemplarzy, ho maszyna jest zbyt zajęta. Wszystko to miało się odbywać w Bari. na południu Włoch, więc bez mego wtrącaNtwa. musiałem bowiem dla opracowywania dalszych tomów tkwić na północy, przy wojsku, jako ciągłym źródle uzupełniających informacji. Atakom furii zawdzięczam, że wyrzucono część już naprodukowanych klisz na szmelc i Korpus wydzielił wydawnictwo w autonomiczną jednostkę pod moim zarządem. Odrywało to od zadania pisarskiego. Miałem kompetencje, ale nie miałem ani papieru, ani drukarni z polskimi czcionkami, ani wklęsłodruku, ani zgody cenzur) na podawanie nazwisk i miejscowości . Przez kolegę szkolnego zamieszkałego od lat we Włoszech udało się wytropić pod Florencją dobry papier, wystarczający na wydrukowanie ośmiu tysięcy egzemplarzy pierwszego tomu. W Rzymie wykryło się trzeciorzędną dmkarenkę. która dla potrzeb Watykanu rozporządzała od wieków zdartymi polskimi matrycami na linotyp. Składali Włosi litera po literze, korekty były kilkunastokrotne. Potem następowało obłamywanie ilustracji na tysiąc dwustu stronach, bo przy przyjętym systemie nie było niemal stron bez zdjęć. Przy obłamywaniu skład się sypał, doskładywany po omacku przez tychże Włochów ulegał ponownym wielokrotnym korektom. Wreszcie ten ołów wiozło się trzęsącymi ciężarówkami do Mediolanu, gdzie udało się wywojować kąt w tamecznym wklęsłodruku. Jeśli co się rozsypało, wracało do poprawki do Rzymu. Wreszcie się wiozło papier z Florencji, aby rozpocząć druk wbrew zakazom cenzury, ryzykując, że alianci będą jeszcze powolniejsi w kończeniu wojny niż my pierwszego tomu i wówczas będzie „huba", jak mówili graficy, dyscyplinarka i całym towarzystwem zasiądziemy w upalnym włoskim mamrze za zdradzenie tajemnic wojskowych. Bóg jednak dał, że nie szło wcale tak szybko. Całe fragmenty bitwy trzeba było reilustrować. Wydębiałem więc z dowództw oddziały, o co w czasie wojny było trudno, dla odtwarzania pod ogniem aparatów fotograficznych autentycznych natarć w autentycznych miejscach przez autentycznych uczestników. Miałem szczęście, że udało mi się zharmonizować pracę z trzema niezwykle cennymi grafikami. Stanisław Gliwa miał niesłychanie rozwinięte poczucie inteligentnej kooperacji z tekstem, którego nigdy nie przytłumiał. Leopold Haar obfitował w pomysłowe triki graficzne, a Zygmunt Haar dokonywał cudów z kompozycjami fotograficznymi, które dały typowe dla tego dzieła fotomontaże. Nie mając osobiście uzdolnień rysunkowych, planowałem graficznie stronice rozkładówki, i prosiłem często i gęsto o gruntowne przeróbki. Połączonym wysiłkiem doskonaliliśmy coraz bardziej grafikę książki, sytuacje bojowe uzyskiwały coraz plastyczniejszy wyraz. Wreszcie w trzecim tomie Haarowie wprowadzili odlewanie / gipsu bunkrów oraz symboli oddziałów jako też strzał kierunkowych natarcia, co wszystko Zygmunt fotografował na powiększonych mapach warstw ieowych dając plastyczny obraz kolejnych faz bitwy. Wielostronicowy indeks książki w kompozycji Stanisława Gliwy. będący synchronizacją martwych spisów z fotografiami i przewijającym się dołem tekstem prozy, drukowanym negatywową czcionką, i górą idącym wierszem, składanym pololną kursywą był majstersztykiem swego rodzaju. W powstającym dziele znalazło się miejsce dla reprodukcji prac związanych z bitwą malarzy i poetów 2 Korpusu. W rezultacie powstało dzieło, które zawierało.... 1968 ilustracji, w tym 927 fotografii, 589 zdjęć główek uczestników, 326 rysunków, 87 mapek terenowych i sytuacyjnych. 21 fotomontaży, 12 zdjęć lotniczych, 2 panoramy fotograficzne, 4 barwne mapki sytuacyjne. Kiedy pierwszy tom przywiózł mi z Mediolanu Gliwa. uprzedził z troską w głosie, żebym się jeszcze nie cieszył, bo opraw mnie tomu zajmie około miesiąca. — Ach, to mi już wszystko jedno — odpowiedziałem. Trzymałem wreszcie w ręku tom. który zebrał w kupę te wszystkie wysiłki. Niech zbombardują Mediolan. Już mi nikt tego nie zniszczy. To była pierwsza wersja. Jej tytuł: Bitwa o Monte Cassinn. Parę uwag o naszym żalu do sojuszników na temat ich relacji nie doceniających polskiego wkładu w bitwę. W wielu wypadkach te pretensje są słuszne. Na list mój do marszałka Alexandra, dowódcy frontu włoskiego, przeciw pomniejszaniu roli polskiej w pamiętnikach gen. Clarka, dowódcy 5 armii amerykańskiej, przy której byłem akredytowany w czasie walk o Pizę, odpowiedział marszałek Alexander w liście odręcznym, że da tym zasługom należyty wyraz w swoich pamiętnikach. Pilnując więc swych praw nie należy tracić perspektywy. Starałem się o to, stwierdzając w książce, że Klasztor zajęliśmy, kiedy natarcie angielskie na lewej flance wdarło się w dolinę Liri i zrobiło dla Niemców niemożliwym utrzymanie okrążonego Klasztoru. Dla laików wyobrażających sobie operację montecassińską jako coś w rodzaju zdobywania Częstochowy, wiadomość, że nie pięliśmy się po drabinach na mury. deprecjonuje osiągnięcie. Dla każdego jednak, znającego mechanikę wojny, operacja ta była rezultatem połączonego 11 wysiłku. Temu oddaliśmy cały wysiłek w linii, cały hart woli w dowodzeniu. Utrzymaliśmy się zdobywając szereg obiektów, wiążąc skutecznie szereg ogni. odciążając przez to natarcie sąsiadów. Świadczy o tym przeszło tysiąc poległych i trzy tysiące rannych w tej bitwie. 1. Wchodząc na ring-pozdrawiamy poprzedników Pierwsi ten Klasztor szturmowali Amerykanie. 2 stycznia 5. armia amerykańska otrzymuje rozkaz: „Przeprowadzić jak najmocniejsze uderzenie (as strong a thrust as possihlc) na Cassino i Frosinone na krótko przed lądowaniem, aby stworzyć wyłom we froncie niemieckim, przez który nastąpi połączenie z operacją morską". Potem poszły te uderzenia amerykańskie, tak krwawe, że ich nie zaznała jeszcze 5. armia. Pojechałem przede wszystkim do nich, aby zapoznać się z ich działaniami. W amerykańskiej kwaterze prasowej Sztab 5. armii — to miasto. Brunatne świetne czworokątne namioty amerykańskie o podnoszonych skrzydłach stoją w piniowym lasku. Powietrze przesycone jest ozonem. Po dróżkach leśnych jeżdżą beczkowozy skrapiąjące pylną drogę. 6000 ludzi tu się mieści, dyskretnie rozsnutych po nieskończonych zagajach. Telefony obsługujące sztab 5. armii mogłyby obsłużyć dwu-dziestotysięczne miasto. Kable do nich użyte mogłyby połączyć New York z Los Angeles i powrócić aż do Chicago, czyli wielokrotnie przemierzyć Polskę. Jest tu 25 restauracji i kawiarń, porządku pilnuje 200 żandarmów, ta przenośna mieścina zużywa 25 000 galonów wody dziennie. Ma wszystko — nawet bank, który robi dzienny obrót miliona dolarów. To wszystko przenosi się co kilka tygodni na nowe m.p. i nikt nie wie, kiedy zginął ten konglomerat namiotów i gdzie się za chwilę wynurzy, W sztabie armii jest legę artis hotel dla gwiazd i generałów, ale ja jadę do kwatery prasowej. Przyjęcie - minimum przymilności i maksimum uczynności. — Ma pan łóżko? 13 Tak. > Środek lokomocji? Tak. Nad czym pan chce pracować ? — Wpierw zapoznać się ogólnie z bitwą 5. armii o Monte Cassino, a następnie pomówić z uczestnikami. — Czy zechce pan o czternastej pojechać do szefa sekcji historycznej'.' Well. Niech pan tymczasem roztasuje się w namiocie. Szef sekcji historycznej, pułkownik, urzęduje o 10 mil. Bez słowa wręcza ogromne dossier. Zaglądam: sprawozdania dywizji, pułków, batalionów, przy każdym szkice sytuacyjne i zdjęcia lotnicze prostopadłe i skośne. Naturalnie! Niech pan to zabierze di) siebie. Po obiedzie, za który płacę, ale podczas którego piję sok pomidorowy z tostami i zjadam wspaniałego indyka, idę do namiotu korespondentów. Długi stół jest dobrze oświetlony elektrycznym światłem, wzdłuż niego terkocze szereg maszynek. Jeśli dodać do tego bez ustanku gadające radio i to, że każdy z korespondentów coś gwiżdże albo śpiewa to otrzymuje się coś w rodzaju jednostajnego szumu, który nie przeszkadza pracować. Na tablicy coraz pokazują się jakieś informacje. Np. colonel Whitti-more, tiie morał offwer of Fifth Anny, podaje: Może to będzie pp. korespondentów interesować: Kiedy przyjeżdżał gen. Sosn-kowski, nikt w całej kwaterze 5. armii nie znal polskiego hymnu. Wówczas „Wac" Mary Ko/.ierowską (Hudson. Pensylvania) połączono telefonicznie z polskim oficerem łącznikowym, który jej hymn odśpiewał, a wcinam offuer Wilmont Trumbull 15 Franeoma strect Worcester, Massachusetis. niezwłocznie transkrybowal. Czasem nagle wszystkie maszynki stają: przez chwilę słucha'się czegoś ważnego z głośnika. Czasem ci wszyscy ludzie zajęci swoją robotą wybuchają śmiechem: przez radio powiedziano jakiś dowcip. Oryginalna synchronizacja radia z pracą - nie przeszkadza, a równocześnie nastawiona jest na nie jakaś pomocnicza komórka mózgu. 36. dywizja załamuje się nad Rapido Ze sterty akt poczęły się wyłaniać dzieje naszych poprzedników. Ofensywa sprzymierzonych miała na celu opanowanie Rzymu. Plan tej ofensywy polegał na desancie morskim pod Anzio. połączonym z natarciem czołowym po obu stronach rzeki Liri. Najprzód ruszyła 36. dywizja amerykańska. Ruszyła wprost na Kla- 14 sztor. Pułk 141. zaatakował 20 stycznia odcinek Trocchio La Pięta — S. Angelo in Te dice. Krajobraz był — mówiąc po polsku — listopadowy. Przed pułkiem leżały nawilgłe pola, pokryte rowami, podzielone płotami. Przyszli z kraju robotów, od kultu maszyny. Skierowali na pozycje niemieckie 30-minutową nawałę, wystrzelili 31 000 pocisków. Po czym ruszyli, już zmierzchem, bo o godzinie 19.00. Ciemniejący, porosły krzewami brzeg rzeki Rapido, którą mieli forsować, przestał być widoczny. Brnęli błotnistą łąką, wylatując na niemieckich minach, broniących tego brzegu. Batalion 1. zwinął się pod ogniem. Jedna jego kompania zbłądziła i bezradnie tłukła się jak ryba o lód pod koncentracją artyleryjską, drugą źle poprowadził przewodnik saperów i wwiódł w pole minowe. Jedynie resztki 3. kompanii osiągnęły punkt przeprawy w nakazanym czasie i zaległy pod ogniem, bo okazało się. że postawienie mostu o nośności ośmiu ton udaremnił ogień artyleryjski. Batalion 2. dźwignął aż cztery kładki. Ale jedną utracił na minach, drugą zniszczył ogień artyleryjski, trzecia beznadziejnie ugrzęzła w błocie i tylko czwartą przerzucono już o czwartej nad ranem. Łodzie gumowe przewracał bystry prąd tej górskiej rzeki, stromy brzeg utrudniał manipulowanie. Łodzie definitywnie zawiodły. Ostatecznie tą jedną kładką przepchnęły się dwie kompanie. Batalion 3. w ogóle nie doszedł do rzeki. I wówczas, a jest to godzina 5.15. gen. Wilbur, zastępca dowódcy dywizji, kazał wojskom będącym z tej strony rzeki wycofać się, a dwu kompaniom będącym z tamtej strony okopać się. Gorzka rada! Cały dzień następny artyleria niemiecka przecina wszelką łączność z tymi kompaniami. Osłania się je namiętnie dymnymi pociskami, co znowiiż uniemożliwia zwalczanie wroga. Dowódca 131. dywizjonu artylerii polowej, dającego bezpośrednie wsparcie 141. pułkowi, melduje z rozpaczą: „Obserwatorzy nasi nic przez ten dym nie widzą; strzelcy wyborowi nieprzyjaciela pod jego osłoną podkradają się tuż pod nasze linie i wystrzeliwują żołnierzy: nie możemy dać żadnej artyleryjskiej osłony". Równocześnie z pułkiem 141. bardziej na południe usiłował przeprawić się pułk 143. Rzeka na jego odcinku, leżącym bardziej w dół biegu, była rozlewniejsza i prąd mniej bystry. O 20 godzinie 3. pluton kompanii C pod komendą ppor. Nunexa pierwszy przeprawił się przez rzekę. Gumowe łodzie zdążyły przewieźć jeszcze pluton następny, po czym zostały zniszczone ogniem artylerii. O godzinie 22.55 brzmi meldunek dowódcy 14"?. pułku udałem się osobiście nad rzekę w towarzystwie brygadiera Kendalla i kpt. StetTena. Zastaliśmy mjr. Frasiora. dowódcę baonu 1., który starał się zgromadzić środki transpor- 15 towe Ale saperów nie było. Stworzyliśmy grupę nosicieli i udawszy się i nią na miejsce, skąd należało brać łodzie, zastaliśmy oficera i 28 saperów zaszytych po dziurach Zgrupowano 5 lodzi, przeprawiono baon 1. Dostał on taki ogień. że jego dowódca prosił o pozwolenie wycofania się. Generał dowodzący odmówił ale nim odmowa nadeszła, baon się wycofał. I w tym pułku 3. baon w ogóle nie przekroczył rzeki. Wieczorem 21 stycznia, kiedy cały dzień minął na osłanianiu dymem nielicznych plutonów okopanych na przeciwległym brzegu, oba pułki lansują nowe natarcie. Znowu łodzie się przewracają, kładki są niszczone, pomimo to pułk 141. posunął się ku rzece 600 jardów i zaległ w ogniu. Chłopcy amerykańscy nie od razu nauczyli się walczyć, ale umieją umierać. 3. baon 143. p.p. już o 18.30 przekroczył pod osłoną dymną rzekę. Poszedł w przód. Wpadł na odrutowane pozycje pod ogniem krzyżowym cekaemów, strzelających niskim wachlarzem, tak że biegnący byli rażeni w stopy, a czołgający się w pośladki. 1. baon przeciskał się dwoma kompaniami. Jest już godzina 23.17 — kompanii 3. jeszcze nie ma. 2. baon o 23.40 dochodzi do rzeki, przewodnicy saperów nie umieją mu wskazać kładki, kpt. Volheim ją napytuje, baon przechodzi przez nią dwoma kompaniami. Teraz zaczyna się piekło na tamtym brzegu. Niemcy zajmują linie tuż — w grę wchodzą granaty ręczne. Poczyna bić nie znana Amerykanom broń — nebelwerfery. Są to moździerze pierwotnie przeznaczone do zadymiania, które następnie domyślono się zastosować do rzucania pocisków kruszących. Jest to sześć sprzężonych luf, w których pociski odpalane są równocześnie elektrycznością ze schronu. Pociski te są ogromnego kalibru — 150 mm, a nawet 240 mm. Pierwsi domyślili się używać tego rodzaju broni Rosjanie, których „Maria Iwanowna" pod Sewastopolem napełniała Niemców przerażeniem.* Salwy pocisków wyją i niesamowicie, rzekłbyś, chichoczą. Pociski mają mały rozprysk, ale potężny podmuch. Należy dodać, że Niemcy strzelali trzema bateriami po trzy nebelwerfery naraz. Miażdżone i dziesiątkowane, wycofują się resztki 2. i 3. baonu zaraz po północy na lewy brzeg. Dowódca 1. baonu, mjr Frasior, melduje o godzinie 1.35, że jest ranny, ale że wciąż trwa, choć 3. kompania jego baonu definitywnie nie doszła. Mjr Meath, posłany dla objęcia dowództwa nad baonem i zluzowania mjr. Frasiora, pospiesza na miejsce wraz z kpt. Westbrookiem, ale ogień jest tak silny, że udaje im się dobrnąć do baonu o godzinie 5.00. Był już wybity, a pozostałe niedobitki pierzchły za rzekę. * Broń ta po raz pierwszy była użyta 14 VII.1941 pod Orsza (przyp. red:). 16 Naszywki na rękawach 1. Samodzielna Kompania Komandosów Proporczyki pułków noszone na beretach i patkach \ 4. pułk pancerny Karpacki 6. pułk pancerny Pułk Ułanów 12. pułk ułanów Odznaki pamiątkowe 15. pułk ułanów 2. Korpus Polski 5. KDP Krzyż Monte Cassino 2. brygada pancerna A więc i to drugie natarcie świtaniem dnia 22 stycznia zostaje załamane. Niemcy, rozzuchwaleni, tegoż dnia po południu robią silne przeciw-uderzenie. Zostaje ono odparte, ale resztek na tamtym brzegu uratować się nie daje. Pod wieczór okazuje się, że jest rannych lub zabitych 1002 podoficerów i żołnierzy, 48 oficerów, a wśród nich obaj dowódcy 2. i 3. baonu i obaj ich zastępcy. Okazało się, że nie można włamać się w dolinę rzeki Liri i iść nią do Rzymu — dopóki flankuje masyw Monte Cassino. Sukcesy Francuzów i 34. dywizji amerykańskiej Nie rozumiejąc w pierwszym natarciu tej prawdy, próbowano Klasztor obejść i z prawej strony. Toteż niezwłocznie po 36. dywizji amerykańskiej uderzyła, tam gdzie teraz stoi nasza Karpacka dywizja — 34. dywizja amerykańska. Ale nim do opowiadania o tym natarciu przejdziemy, zanotujmy, że równocześnie z 36. dywizją, na północ od niej, lewym skrzydłem zawadzając o obecne stanowiska naszej Kresowej dywizji, poszło natarcie francuskie. Oderwijmy się na chwilę od amerykańskich akt, aby wtrącić, co mi na innym miejscu opowiadali Francuzi. Teren, w którym nacierali Francuzi, był przesiąknięty Niemcami. Wszystkie punkty obserwacyjne, wszystkie jary moździerzowe były w ich rękach. Niemcy ujęli go w systemat bunkrów, schronów wypoczynkowych, osłoniętych miejsc, którymi przebiegały rezerwy, siecią doskonale osłoniętych komunikacji. Francuzi musieli w pełnej widoczności pod ogniem schodzić do wąwozów o stromych zboczach, aby następnie, znowuż pod ogniem, drapać się na wyniosłości po 700. 800. 900 m. Tych wyczynów sportowych musieli dokonywać dźwigając większość materiału na własnych barkach, bo nie wszystkie jednostki miały przydzielone muły. 4. pułk strzelców tunezyjskich pod dowództwem płk. Roux otworzy atak. Pułk wie, że idzie na całopalenie. Manewr jest prosty — za prosty: z całym sprzętem i z racją żywności na 3 dni na plecach, bez koców, bez płaszczy, należy nocą podejść do podnóża Belvedere, przebrnąć lodowatą wodę Rapido (jest styczeń), miejscami sięgającą piersi, po czym o brzasku, z sercem w gardle zaatakować. 2 - Monle Cassino 17 Proporczyki pułków noszone na beretach i patkach \ 4. pułk pancerny Karpacki 6. pułk pancerny Pułk Ułanów 12. pułk ułanów Odznaki pamiątkowe 15. pułk ułanów 5. KDP Kreyż Monte Cassino 2. brygada pancerna A więc i to drugie natarcie świtaniem dnia 22 stycznia zostaje załamane. Niemcy, rozzuchwaleni, tegoż dnia po południu robią silne przeciw-uderzenie. Zostaje ono odparte, ale resztek na tamtym brzegu uratować się nie daje. Pod wieczór okazuje się, że jest rannych lub zabitych 1002 podoficerów i żołnierzy, 48 oficerów, a wśród nich obaj dowódcy 2. i 3. baonu i obaj ich zastępcy. Okazało się, że nie można włamać się w dolinę rzeki Liri i iść nią do Rzymu — dopóki flankuje masyw Monte Cassino. Sukcesy Francuzów i 34. dywizji amerykańskiej Nie rozumiejąc w pierwszym natarciu tej prawdy, próbowano Klasztor obejść i z prawej strony. Toteż niezwłocznie po 36. dywizji amerykańskiej uderzyła, tam gdzie teraz stoi nasza Karpacka dywizja — 34. dywizja amerykańska. Ale nim do opowiadania o tym natarciu przejdziemy, zanotujmy, że równocześnie z 36. dywizją, na północ od niej, lewym skrzydłem zawadzając o obecne stanowiska naszej Kresowej dywizji, poszło natarcie francuskie. Oderwijmy się na chwilę od amerykańskich akt, aby wtrącić, co mi na innym miejscu opowiadali Francuzi. Teren, w którym nacierali Francuzi, był przesiąknięty Niemcami. Wszystkie punkty obserwacyjne, wszystkie jary moździerzowe były w ich rękach. Niemcy ujęli go w systemat bunkrów, schronów wypoczynkowych, osłoniętych miejsc, którymi przebiegały rezerwy, siecią doskonale osłoniętych komunikacji. Francuzi musieli w pełnej widoczności pod ogniem schodzić do wąwozów o stromych zboczach, aby następnie, znowuż pod ogniem, drapać się na wyniosłości po 700, 800. 900 m. Tych wyczynów sportowych musieli dokonywać dźwigając większość materiału na własnych barkach, bo nie wszystkie jednostki miały przydzielone muły. 4. pułk strzelców tunezyjskich pod dowództwem płk. Roux otworzy atak. Pułk wie, że idzie na całopalenie. Manewr jest prosty — za prosty: z całym sprzętem i z racją żywności na 3 dni na plecach, bez koców, bez płaszczy, należy nocą podejść do podnóża Belvedere, przebrnąć lodowatą wodę Rapido (jest styczeń), miejscami sięgającą piersi, po czym o brzasku, z sercem w gardle zaatakować. Monte Cassino 17 Trzeba 2 km biec do bunkrów, nim się je zarzuci granatami. Należy zejść z 500 na 200 m, znów wdrapać się na 470, zejść na 60, wspiąć się na 700, znów zejść na 500 i wreszcie opanować górę, której szczyt wznosi się na 862 m. Atak rozpoczął się 25 stycznia. Dzięki samopoświęceniu 9. kompanii, która uderzyła na bagnety, otworzyło się przejście dla dwu batalionów. Ale z kompanii powróciło dwóch podoficerów Francuzów, jeden pod-oficer-krajowiec i piętnastu szeregowych. W nocy była ulewa. Świtem zaczęło się od nowa. Poszli daleko w chaszcze bunkrowe, a wtedy tylne zatajone bunkry odcięły pułk ogniem. Strzelcy tunezyjscy poczuli się jak zwierzę w śmiertelnej obieży, które wpada w szał. Schwytali za ramiona ciało poległego porucznika Boukkas i szli z nim, jak ze sztandarem na bunkry. Nic nie pomogło noc z 26 na 27 stycznia znalazła ich w śmiertelnym potrzasku: bez wody, bez żywności, niemal bez amunicji i bez nadziei, że ją doniosą. Na osaczonych szedł ogień z wszystkich stron: o 300 m z przodu, 0 300 m z tyłu, z broni małokalibrowej, moździerzy, dział, nebelwerferów. Dwa dni bez wody, pięć dni bez jedzenia, trzydzieści ataków na bagnety, dowódca pułku zabity, dwaj ranni dowódcy batalionów, zabitych 11 kapitanów, wszyscy co do jednego dowódcy kompanii zabici lub ranni, na ogólną liczbę 40 oficerów — zabitych 23, zabitych 162 podoficerów 1 1300 szeregowych. Walki innych oddziałów odznaczają się zaciętością przynoszącą chlubę najlepszym dawnym tradycjom francuskim. Powtórzę jeden wypadek z wielkiej liczby, które mi opowiadano: Kapitan Tixier, oficer, który się świetnie odznaczył w kampanii francuskiej. Trzydzieści jeden lat. Troje dzieci. Ranny 29 stycznia, odmówił udania się na tyły. 30 stycznia pocisk zerwał mu czoło (tak: eckn dohus lui fait sciwer le front — pytałem lekarzy, mówili, że to możliwe), pozbawił obu oczu i nosa. Dostarczyli go z tą straszliwą raną na punkt opatrunkowy. Nie był zszokowany, rozmawiał przytomnie. Rozumiał, że stał się ślepcem, ale nie zgadzał się, by go ewakuowano poza kolejką. Ewakuowany wreszcie z czterema strzelcami do Neapolu, zdarł w drodze szlify, by niczym się nie różnić od szeregowych i w ewidencji szpitalnej podał się za własnego ordynansa. Zmarł po 12 dniach. Francuzi przeważnie zostali zepchnięci, ale z ich natarcia zostało w rękach aliantów Castellone. Przy tym poza licznymi Niemcami, których zabili, 1200 jeńców dostało się w ich ręce. Do tego częściowego sukcesu francuskiego na lewym skrzydle ich natarcia przyczyniło się natarcie 34. dywizji amerykańskiej, która na- 18 cierała w środku między Francuzami i 36. dywizją amerykańską, a której dzieje właśnie skończyłem wertować. Jest już późno, kiedy dochodzę do końca tej pierwszej fazy. Krótko się ona opowiada, ale długo studiuje — z raportów poszczególnych oddziałów, ze zdjęć błotnistych pól, pokrytych szklistymi lejami, wypełnionymi wodą, pól. podzielonych płotami, rowami, z planów ogni artyleryjskich, z rozszyfrowanych i zinterpretowanych zdjęć lotniczych przeniesionych na mapy tysiącem konwencjonalnych znaków. Podniosłem głowę. Krzykliwa gromada korespondentów przerzedziła się. Wziąłem do ręki drugi plik sprawozdań. To — 34. dywizja... To pewno my tam... Nie ma pan mapy odcinka tego terenu? — spytałem siedzącego obok korespondenta, którego palce, metodą amerykańską, jak robaczki roiły się po maszynie, nie odrywając się od klawiatury. Ofcourse zażuł gumę zdwojonym tempem. Przechylił się z krzesłem do ściany / rozdzielnikiem: ugiął zasłony*namiotowej: Hallo. bays, numher sewntccnth and eighteenth, Po chwili z przyległego namiotu obsługującego kwaterę prasową przyniósł podoficer żądane wycinki. Zainteresowany sąsiad zajrzał, co też oglądam. Bo widzi pan tłumaczyłem my tam jesteśmy... I może... - / see pokręcił głową. Jimmy zawołał do innego. — Ty tam byłeś, chodź no. coś powiedz. Mały czarny Jimmy, zapewne jakiś spanish ertraction, przełożył się przez stół. Tu staliśmy tknął palcem w dół od pokratkowanego prostokąta. — Ten prostokąt to Villa. wielkie baraki jenieckie jeszcze z tamtej wojny. W nich byli Niemcy. Przerzuciłem wzrok na wiszącą na ścianie w ielką mapę fizyczną Włoch. Zobaczyłem wypiętrzony m^syw górski, wąską dolinę Liri na zachodzie, nad którą dominował masyw Klasztoru. Tędy odwieczna droga do Rzymu i innej nie ma. Ale bystry jak skra Jimmy. zamiatając po rozłożonym na stole odcinku mapy kruczą czupryną, mówił namiętnie: W Villi byli Jerries*. a my tu... o widzi pan?Tu. 34. dywizja. O 2000 jardów od rzeki Rapido. Zła rzeka! wstrząsnął się dostępy błotniste, prąd bystry, szerokość 80 stóp, głębokość 12 stóp: nad nią i nad Villą. i nad całymi naszymi 2000 jardów zaraz bezpośrednio wisi klasztor Monte Cassino. mający wgląd w każdą menażkę, a na północo-wschód amfiteatr najeżony bronią, każdy jego taras wyższy i strzelający przez drugi: Maiola, Castellone. Cairo, 400 m wzniesienia na każde 1000 m. Łypnął okiem na zegarek zbliżała się pora, kiedy oszalały z pędu Pogardliwa nazwa Niemców Iprzyp. red.). 19 • motocyklista z szybą celuloidową przed sobą, w hełmie chroniącym przy upadku, pomknie z red-bagem, workiem czerwonym dla przesyłek ekstra. Jimmy machnął ręką: — Co będę panu mówił; chłopcy z 34. dywizji są niedaleko, bo dywizja stoi w odwodzie. 1 zapełzał szybkimi robaczkami palców po klawiaturze. 133. pułk wdziera się do miasta Cassino Nazajutrz z dodanym conducting offwer jechałem do 34. dywizji. — Do 133. czy do 135. pułku? — pyta Amerykanin. — Najpierw do 133. — mówię. Ten pułk bezpośrednio nacierał na Klasztor. 135. uderzał bardziej na prawo, teraz tam stoi 3. Karpacka, tam pewno... my... Oficerowie 133. mieszkają w jakimś pałacyku. Adonisy i Wenery ustawione na załomkach schodów noszą na głowach hełmy. Oficerowie przeważnie porozjeżdżali się na urlopy. — Walki o Monte Cassino? Oh, yes, mówcie z kpt. Longiem. Kpt. Long dobrze się nazywa. Jest to duży blondyn, wylegujący się pod moskitierą. W pokoju ciasno, stoi osiem łóżek polowych, ale nikogo nie ma. Kiedy kpt. Long podnosi się, widzę na jego piersi Infantrymm--badge — karabin na długiej niebiesko emaliowanej bagietce, którą otacza srebrny wieniec. Taką odznakę ma prawo nosić każdy, kto był w linii. I za tę odznakę wdzięczna ciocia-Ameryka dopłaca każdemu szeregowemu do i tak sutego żołdu jeszcze 10 dolarów miesięcznie. Kpt. Long dowodził w akcji na Monte Cassino kompanią, którą przejął po poległym nad Volturno dowódcy. Szedł z nią na prawym skrzydle ataku 133. pułku. Szli owe 200 jardów, o których mówił Jimmy, wodą sięgającą wyżej kostek. Miny, rozłożone mniej więcej co dwie stopy, wybuchały pod wodą. Very fitnny! Stracił 14 ludzi, nim doszedł do rzeki. Przebrnęli rzekę dźwigając drabiny, bo przeciwległy brzeg był z pieca na łeb. Zmieścił się jeden tylko pluton, drugi przeszedł dalej, trzeci oddał sąsiedniej kompanii. O wschodzie słońca osiągnął tymi dwoma plutonami i dwoma cekaema-mi wzgórze 175. Obliczył straty: od rzeki na szczyt wzgórza ubyło mu dalszych 11 ludzi. Teraz już schodzili do pierwszych domów miasta Cassino, leżącego u stóp góry klasztornej. Będą ściany — dadzą jakiś schron. Wszystko lepsze niż wodna przestrzeń, wybuchająca eksplozjami, wszystko lepsze niż nagi szczyt, zmiatany pociskami. Nie wiedzieli, co znaczy walczyć w walącym się mieście! 20 Zajęli jakąś kaplicę i duży dom. Ledwo ustawili cekaem na dachu, ledwo posłał on w przestrzeń pierwszy bilet wizytowy, zwalił się na nich ogień armat i czołgów. Armat nad głową, czołgów tuż — rzekłbyś, chlusnął kto wiadrem na psa. który przyległ pod ławą. Ściana domu padła, tynk oślepił. Pluton sąsiedniej kompanii na lewo, w domu obok. legł pod gruzami — dziesięciu zabitych, dziesięciu rannych. Gdzie tam ratować! Trzech padło przy ratowaniu, niektórych rannych powyciągano dopiero po trzech dniach. Pluton na prawo, innej kompanii, doszczętnie zniszczony. Kompania I Longa odsłonięta, a przecież to w tych zwaliskach walka niemal wręcz, przecież mogą ich zajść. Long posyła jedenastu na ubezpieczenie — więcej I nie może. bo ze stanu 150 ludzi, z którymi ruszył, ma już tylko 80. Na tych jedenastu poszedł wypad 75 Niemców i zmiótł ich. Kompania Longa przeciwuderza za późno: nie odbiła ani jednego kolegi. Ale znaleźli dobry szampan niemiecki — very good indeed. — Mieliście czas pić ten szampan? [ Kpt. Long wytrzeszcza na mnie oczy dużego dziecka. — Dobry szampan jest zawsze czas pić •— mówi z głęboką powagą. Po szampanie jednak było tak samo gorąco jak przed szampanem. Dwa razy rozbito domki mieszczące dowództwo kompanii. Kiedy trzeci raz rozwalono ją wraz z pocztem, sądzili, że już nie żyją. Wstają z gruzów biali jak młynarze — wszyscy cali, wszyscy bez jednego zadraśnięcia. Tak odgryzają się trzy dni. Sierż. Hopkins, byczy chłop, dosyła im co dzień pierwszorzędne żarcie, a więcej jeszcze niż o żarcie dba o dosy-łanie poczty. Dziwnie jest odbierać listy od girls, spokojnie zjadających pincipple-pie na drugiej półkuli, tutaj — na krawędzi śmierci. Ta druga półkula panuje w ich snach, kiedy skuleni pod ścianą, z karabinem w dłoni, wpadają w drzemkę. Drzemiącego kpt. Longa trąca w kolano zdyszany ' sierż. Joe. Dobry Hopkins przysłał mu list, a w liście wiadomość, że przyszła dla niego rotation, kolejka w turnusie na urlopowy wyjazd do Stanów. - Okey otwiera jedno senne oko dowódca — ale tymczasem wracaj, chłopie, do rowu. Na trzeci dzień sierż. Hopkins przysłał por. Morrisowi.......tort nadesłany z ojczyzny! Tort był patentowany, kolegom miało oko zbieleć, kiedy go wezmą na język. Ledwo wraził por. Morris scyzoryk w ten niesłychany tort, Niemcy zrobili wypad i wyrzucili ich z domu. Wpadłszy do przyległej rudery i odsapnąwszy, wybuchnęli śmiechem i poczęli nabijać się z Morrisa, jak to Jerries teraz uskuteczniają tort. od matki ze stanu Wisconsin. Wściekł się Morris, odbił nie naruszony tort. Na czwarty dzień, dzień ostatni przed zluzowaniem, przyszła z pomocą kompania złożona z Japończyków — obywateli amerykańskich z Hawajów. Małe diabły walczyły jak szatany w tych dniach. Oficer z ośmiu 21 Japończykami pozwolił atakowi niemieckiemu ich minąć i znalazłszy się na tyłach nieprzyjaciela otworzyli nań ogień. Teraz z całej kompanii zostało 3 oficerów i 22 szeregowych i natychmiast poszli w bój. — Kapitanie — pytam kpt. Longa — my, Polacy, mamy z Niemcami zapiekłe porachunki. Jaki bodziec pcha amerykańskich żołnierzy? To samo pytanie zadałem przedwczoraj szefowi sekcji historycznej. Siwowłosy pułkownik, oficer zawodowy jeszcze sprzed wojny, odpowiedział : — Sense ofduty (poczucie obowiązku). Kpt. Long pomyślał chwilę: — Widzi pan, najpierw to może był sport i ambicja. Ale potem... — oczy kapitana poszły gdzieś w przestrzeń, w przeszłość — w ostatnim jeszcze dniu posłałem czterech żołnierzy po rannego; wyszli z wielką flagą Czerwonego Krzyża, niemiecki czołg, który stał w odległości 400 jardów, zmiótł ich wszystkich z cekaemów. żaden nie został żywy. I wówczas, w ten ostatni dzień, chcieli wszyscy zostać, nie iść na luzowanie, mścić się. Kompania Longa zeszła ze stratami mniejszymi. Ze stanu 7 oficerów i 150 żołnierzy pozostało w niej 3 oficerów i 64 żołnierzy. W obu sąsiednich kompaniach zostało po 40 ludzi. Kości 135. pułku zostały na wzgórzu 593 W 2. baonie 135. pułku piechoty 34. dywizji znajduję oficerów w pół-koszulkach, stłoczonych w ciemnym wnętrzu. Paruje z nich zmęczenie, wycofani zostali dopiero przedwczoraj. — Chce pan dowiedzieć się o naszym udziale w walce? Very well — ożywiają się nagle, widząc na mapie miejsce, w którym wskazuję stanowiska Karpackiej dywizji — nasz batalion stał tam właśnie. Wie pan co? — zawołamy panu paru naszych żołnierzy. Ale na razie nie ma na to czasu, bo proszą na obiad. Siedzę po prawicy zastępcy dowódcy baonu (dowódca na urlopie) i znowu jem indyka i piję sok pomidorowy. Major, błyskając złotym liściem dębowym na kołnierzu (gdyby liść był srebrny, byłby podpułkownikiem; Kanadyjczycy mają jako godło liść klonowy — nam zapewne z całej flory zostanie liść figowy) — informuje o pr sebiegu walk swego batalionu, w którym nie był wówczas, ale które zna aa pamięć. Kiedy 133., z którego właśnie przyjeżdżam, nacierał na Monte Cassino, na wprost Villa, ich 2. baon otrzymał rozkaz okrążenia Klasztoru bardziej na prawo od 133. i uderzenia od północy. Batalion pod dowództwem ppłk. Kessnera ruszył 1 lutego o godzinie 2.30 22 w nocy i maszerował 5 mil. Rzekę Rapido. odchylającą się od pozycji niemieckich w swym górnym biegu, przeszli cichcem bez trudności, po czym kpt. Lance i sierż. Singlestead wysforowali się, w pokryciu mgły. do góry we wznoszący się teren i przecięli niemieckie druty telefoniczne. Po czym niezwłocznie poszedł do natarcia, a Niemcy próżno zerwaną łącznością wzywali o wsparcie artyleryjskie. Dowódca niemieckiego baonu wraz z 56 ludźmi wpadł w ręce amerykańskie. Potem już nie szło tak łatwo czujność nieprzyjaciela była zbudzona. Kiedy szli Głową Węża ku sławnemu 593, na którym tyle trupów ich i ich następców zległo, począł ich szarpać ogień. Dowódca baonu ppłk Kes-sner czuł się fizycznie niezdolny do prowadzenia natarcia i zmieniono go przez mjr. Landaua. 593 zdobyli. Jest to szczyt, nad którym górują ognie szczytów sąsiednich. Pokrywają go resztki starego fortu. mury. głazy, załomy, w których łatwo się kryć, z których trudno się wycofywać. Na tym szczycie siedzieli osiem dni, ponosząc beznadziejne straty bd niewidzialnego wroga, odpierając dokuczliwe ataki ze wzgórza 569. będącego niejako przedłużeniem wzgórza 593 na północ ku Klasztorowi. Cały stan baonu zaangażowany był w walce, prowizję i amunicję donosili kucharze i kierowcy. Strawy ciepłej nie wzięli w usta przez cały czas. Narżnęli atakujących Niemców — 150 ich trupów leżało na przedpolu jednej tylko amerykańskiej kompanii. Ale nie mogli się utrzymać w systemie ogni panujących wzgórz. Wycofali się. baon stracił w zabitych, rannych i zaginionych: 7 oficerów i 197 podoficerów i żołnierzy. Po obiedzie przeszedłem do pokoju, gdzie już zgromadzono kilku uczestników tych walk. Por. Booth. dowódca plutonu w kompanii F, która pierwsza weszła na Głowę Węża. opowiada, że pluton czołowy miał dwu rannych i wziął ich na nosze. W tym momencie zaatakowali Niemcy i wzięli do niewoli obu rannych wraz z ośmiu noszowymi. Pluton rzucił się, odbił tych swoich i wziął 10 Niemców do niewoli. Z kolei Niemcy, uderzywszy, odbili swoich i wzięli do niewoli 8 innych Amerykanów. Sierż. Hudson opowiada, jak rozgrzał się im moździerz do tego stopnia, że strzelać było trudno. A tu szło przeciwuderzenie niemieckie za przeciw-uderzeniem. Sierż. Muro, cekaemiarz, opowiada, że miał tylko 30 jardów widoczności i co się wynurzyli Niemcy, to prał, aż w niebie grzmiało; jednego Niejnca położył na 10 m od cekaemu; gdy przeciwuderzenie odpłynęło, wyczołgał się i przywlókł rannego. Sierż. Aittanieni, łącznościowiec, opowiada, jak został ranny przy naprawianiu przewodu, który wciąż się rwał. Sierż. Spellmann, wzięty do niewoli z drużyną — uciekł, choć ranny. Sierż. Swenson objął pluton, złożony już tylko z pięciu ludzi, po czym został ranny. 23 Szer. Kytleka walił z automatycznego karabinu bez podstawki, z ramienia, byle prędzej. Sierż. Knutson opowiada, jak biegiem nosili amunicję, jak strz. Ga-jewskiemu ciurkiem krew się z nosa lała. przecież biegał w dół i w górę, czerwony jak szatan. Skupili się koło mnie. odważają ciężkie słowa, kładą je na wagę prawdy, podaje się ciężka waga ku dołowi. Milczy dowódca kompanii lt. Brown — został ranny przy samym początku ataku i nie widział, co działo się dalej. Brown — z pochodzenia Anglik, takoż por. Booth; Hudson — Norweg; Muro — Hiszpan; Spellman — Niemiec; Aittanieni — Fin; Swen-son — Szwed; Gajewski i Kytleka — Polacy; w propagandzie znowuż opiekowali się mną oficerowie Żydzi. Wielki melting-pot — wspólny garnczek zeszmelcowujący rasy. Hotel York się bawi W hotelu York w Campobasso dym gęstym zwałem stoi w sali natłoczonej przez oficerów wszelkiej broni. Hotel York dożył swego sędziwego żywota jako Albergo Grandę i został Yorkiem z mianowania zwycięzców, na równi z pryncypalnym placem obok, który nazywa się Picadilly Circus. Rozparli się zwycięzcy w zadymionej sali, wyciągając daleko przed siebie podkute buty, spodnie opięte w pochodowe spinacze. Baltle-dressy parują rosą wsiąkła po oliwkowych gajach, prószą kurzem, zebranym z tych nieskończonych numerów szos. Pod tymi numerami nie rozeznasz dźwięcznych, pełnych tysiącletniej treści nazw: Via Cassilina, Via Appia, Via Aurelia. W hotelu York stara służba o profilach markizów nie serwuje już gościom filigranowych spaghetti, które by ci posiekali nożami, opiekanych w cieście polpo di marę, które by pałaszowano w dobrej wierze jako kurczę po wiedeńsku, aromatycznych ravioli, pieczonych na miniaturowych rożenkach uccelletti. Zmęczeni markizi roznoszą co dzień to samo ¦— kiełbaski konserwowe przyrządzone pół na pół z mąką z soi, boczek z puszek, z którego ulotnił się wszelki świński zapach, i nieśmiertelny comed-beef, żuty we wszelkich formach. Walcząca ludzkość pięć lat już nie je, ale żuje — żuje smętnie jakieś substancje, z których ulotniło się najodleglejsze pojęcie strawy organicznej: zwierzęcia, rośliny. Został numer puszki i etykieta. Zwycięzcy piją wino. Dużo wina. Nie jest to złociste orvietto, przejeżdżające w olbrzymich beczkach na różowych dwukołowych wozach 24 malowanych w maski i girlandy przed najfantastyczniejszym mozaikowym frontonem swojej katedry; nie jest to cierpkie, czerwone jak krew. chianti, z których chianti z Val DOro jest najlepsze, ale dopiero ci. ulewający zatykającą amforę oliwę, oberżysta szepnie, z którego to Val D'Oro, bo są cztery. Zwycięzcy nie piją różowego falenia, które tak mię krzywdziło (i tak mi pomagało) w latach młodych. Markizowie kursują po sali z naręczami butli po jakieś ułamki centów butla. Nie ma w nich nawet petits vins. jakie lekko i bezfrasobliwie się ciągnie po jakichś Hotels de Negotiants przy szosach Francji. Jest to ciężki chłopski kwas na winnej jagodzie. Wymiana dóbr między wyzwolicielami i wyzwolonymi — na stopniu najniższym. Cała sala ryczy Liii Marlen, pieśń, którą przyniósł do Libii korpus Rommla: Vor der Kaserne, iw dcm grossen Tor. Stand eine Laleme tmd stehi sie noch daror. Grupa Polaków w kącie sali wydziera się. aby przekrzyczeć Anglików: Tani się spotkamy, gdy minie zły sen. Ja i dziewczyna z włosami jak len. Anglicy podejmują cotnpetition: Wilh you. Liii Marlen'. Czy ja tylko i mój sąsiad jesteśmy trzeźwi'.' Sąsiad — to kapitan hinduski. Oczy łani w oliwkowej cerze i drobny wąs nad drapieżną wargą. Stało się. że poczęliśmy mówić, i nie pożałowałem. Mówiłem z uczestnikiem tych bojów sprzed miesiąca. Sąsiad przysunął się do samego mego ucha i wołał przez ten nieludzki gwar i harmider. Drugie wielkie natarcie -Klasztor zburzony — Nocą z 11 na 12 lutego 7. hinduska brygada piechoty zajęła rejon koncentracji na dolnych wschodnich zboczach Castellone (Gdzie teraz 15. Pułk Ułanów Poznańskich — przemknęło mi przez myśl). Cztery brygady piechoty skoncentrowano pod miastem Cassino, a piątą nieco na północ. O godzinie 12 ciężki walec artylerii poszedł przed nowozelandzkim 25 baonem. O 13 zajęli dawne pozycje amerykańskie (westchnąłem do tortu por. Morrisa). Ale cóż nocą Niemcy napływają... W tym miejscu pieśń się skończyła i ostatnie zdanie Hindusa huknęło po sali. Nic bestiom nie można było zrobić zagrzmiał biesiadnik przez stół — napływali jak robactwo, nasi szli dołami domów w jedną, a oni szli dachami w drugą stronę. Mówiący, był to kapitan artylerii angielskiej z wąsami jak wiechcie. Potem mi wyjaśnił, że odbył tamtą wojnę, że tę rozpoczął jako sierżant i tak się w linii dorobił. Byłem obserwatorem artyleryjskim na początku mad mile („szalonej mili") — będącej stale pod obstrzałem), zna ją pan? • Jakże ją mam znać. kiedy tuż nad nią i teraz Niemcy siedzą wzruszam ramionami. Racja. A widzi pan, byliśmy znacznie dalej, ale cóż. nie miał kto nsadzać domów. Wystarczyłby do tego Home Guard. zwykły Home iuard - dodał z całym uczuciem pogardy dla cywilów udających wojsko. W nocy z 14 na 15 ciągnął Hindus wycofano się z miasta spod tego złowieszczego Klasztoru, który tak dotkliwie kąsał, i postanowiono go unieszkodliwić. Jak dojrzała decyzja, która spowodowała tyle protestów, której echo odbiło się w interpelacji w parlamencie angielskim'.'1 Niemcy, obsadziwszy okolice Monte Cassino, do Klasztoru nie weszli, deklarując go jako terytorium neutralne państwa papieskiego. Ale niebawem poczęły się kwasy. Pod pozorem ustrzeżenia bogatej biblioteki klasztornej od skutków wojny wywieźli ją w niewiadomym kierunku... Kiedy wykryto, że bibliotekę ukryli w Spoleto, zrobili dobrą minę do złej gry, oświadczając, że w głowie im nie postało przywłaszczanie biblioteki, którą wywieźli bez zgody, bez wiedzy władz kościelnych i trzymali w miejscu niewiadomym. Odgrywając się postanowili zrobić widowisko propagandowe, jak to Niemcy ratują skarby ducha, jak je przywracają prawym właścicielom. Biblioteka miała zostać przewieziona do dóbr papieskich Castel S. Angelo i wręczona z pompą i pod obiektywami kinooperatorów oo. benedyktynom. Prymas Fidelis otrzymał zaproszenie odegrania głównej roli w tym Schauspiel jako przyjmujący bibliotekę powracającą na łono zakonu. Równocześnie jednak nie mogli Niemcy powstrzymać się od robienia złej krwi: ojca Ildefonsa Rea, opata klasztoru w Cava, zamknęli w jakimś składziku i trzymali przez 10 dni pod zarzutem przechowywania angielskich spadochroniarz). 1 Przypisek po bitwie: Szczegóły, które tu podaję, otrzymałem od oo. benedyktynów już po zajęciu Rzymu i zdążyłem włączyć do tekstu napisanego przedtem. 26 Ojciec Fidelis, prymas benedyktynów, w cywilu Freiherr (baron) von Stotzingen2 — zachorował dyplomatycznie i udziału w widowisku nie wziął. Kiedy pod Klasztor posunęły się wojska alianckie, przed furtą klasztorną stanęło auto z oficerami niemieckimi. Opat Gregorio Diamare powitał gości, pomny na rozdział LIII Reguły Ar. Benedykta: Tuczem wszelakich gości, gdy przychodzą albo odchodzą, uniżywszy głowę, albo rei upadłszy całkiem na ziemię, przyjmować mają jako samego Chrystusa Pana, który się też w nich przyjmuje. Goście wyłuszczyli. że szanując neutralność Klasztoru, wojska niemieckie znajdować się będą poza strefą 500 metrów. Acz służbie Bożej oddany, opat westchnął ciężko: jużci. rozumiał, że 300 metrów... Ale poddał się losowi, uczciwie gości ku furcie przeprowadzając, jako że Reguła (caput XX) powiada: Jeżeli kiedy z ludźmi możnymi chcemy rozmawiać, nie śmiemy inaczej, jeno z pokorą i uczciwością. Przemykali się spłoszeni braciszkowie napotykani po drodze. Jako że: Z gośćmi nie ma się żadnym sposobem kto łączyć albo też rozmawiać, komu by nie rozkazano, ale jeśli się z nimi spotka, albo ich ujrzy, pozdrowiwszy ich pokornie, jako się powiedziało, i prosząc o błogosławieństwo, niech mija, mówiąc, że mu się z gościem rozmawiać nie godzi. I tak się ustaliło. Mając na sobie ciążący kamień owych 300 metrów, zbierali się ojcowie i braciszkowie na siedem modłów dziennie — na laudę, prymę, tercję, sextę, nonę, nieszpór i kompletę, aby się stało, jako mówi prorok: Sie-demkroć przez dzień oddawałem Ci chwałę (Ps. 118, 164). I o północy, kiedy na Colle D'Onofrio warty wypatrywały oczy, zmieniały się w słuch, a trzaśniecie suchej gałązki wywoływało przewlekłe kanonady, zbierali się ojcowie i bracia na północną jutrznię, aby się wypełniło jako prorok powiedział: O północy wstawałem wychwalać Ciebie (ft$. 118,62). Rozpoczynali od wiersza 10: Deus in adiutorium meum intende, po czym trzy razy mówili Domine labia mea aperies, et os meum annuntuibit laudem tuam. Potem zaraz przydawali Psalm 3: Domine c/uid multiplicati sunt etc. i Gloria et C. Następnie śpiewali Psalm 94 z antyfoną, potem hymn św. Ambrożego, zatem sześć psalmów z antyfoną. które skończywszy, opat benedykcję dawał. Tedy siadali w ławach i bracia na przemian na pulpicie z księgi trzy lekcje czytali, między którymi lekcjami trzy responsoria śpiewano, po czym kantor poczynał glorię, a zaraz 2 Przypisek po bitwie: Prymas Fidelis był w 1891 r. w nowicjacie w Beuron. mając jako przełożonego R.P. Benedykta Radziwiłła. 27 wszyscy z ław powstawali dla „uczciwości i dla uszanowania Trójcy Świętej". A po tych trzech lekcjach drugie sześć psalmów z alleluja było śpiewanych. Po których psalmach lekcja z Apostoła była czytana i wiersz z modlitwą i litanią, albo Kyrie elejson i tako się jutrznia kończyła. Z dnia na dzień braciszkowie głośniej musieli wywodzić swe pienia, aby się zagłębić w Panu. Bo z dnia na dzień coraz bliżej przysuwali się Niemcy, z dnia na dzień coraz to szczuplał magiczny krąg trzystu metrów, zakreślony dokoła Klasztoru, magiczny krąg. za który nie miała prawa wciskać się nieczysta siła. Wreszcie ustaliło się, że nocami podjeżdżali czołgami pod same mury Klasztoru i strzelali spod ich ochrony. Wówczas... We wtorek 15 lutego od rana 255 bombowców rzuciło na Klasztor 351 ton. Nie żałowali rozrzutu, zabili 24 żołnierzy naszej 4. hinduskiej brygady. Ale widzieliśmy, jak ściany olbrzymiego kompleksu klasztornego walą się jak domki z kart. Spełniło się, co nakazywał zakonnikom 477 punkt Reguły: Śmierć zawsze obecną mieć przed oczyma. Liczne rzesze ludności cywilnej zebrały się w Klasztorze. Rzucili się do ucieczki, zostawiając pod gruzami stos trupów (jak mi mówili zakonnicy). Zgrzybiały, osiemdziesięcioletni brat Carlomano nie dał rady schodzić z innymi i powlókł się do ruin z powrotem. W ruinach też został kruk. Zwykle każdy klasztor benedyktyński hoduje kruka na pamiątkę tego. który św. Benedyktowi miał przynosić żywność do pieczary w Subiaco. Fra Carlomano sczezł gdzieś w zimnie i głodzie. Krukowi działo się lepiej wśród tylu trupów; widziano go przez szereg dni. jak polatywał nad Klasztorem jedyny kruk na pobojowisku bitwy o Monte Cassino. Ale opat Gregorio Diamare trwał, aż papież wysłał auto i wyciągnięto go spod ruin. Potem, gdyśmy zdobyli Monte Cassino, czytałem w publikacji, którą wziąłem niemieckiemu jeńcowi: Lv ging ein Schrei der Emporung durch die ganze Weh (światem wstrząsnął dreszcz oburzenia). — Ale cóż — kontynuował Hindus — równocześnie spadł silny deszcz; wypełnione wodą leje udaremniły posuwanie się czołgów; operacja z miasta na górę stanęła, za to poszło natarcie boczne. Nastawiłem uszu. Bo to zapewne — nam sądzonym szlakiem. 28 Royal Sussex zaściela trupem 593 — Wieczorem 15 lutego poszedł Royal Sussex na wzgórze 593. Nieprzyjaciel był tak blisko, że wyszli bez rozpoznania (nam też nie pozwalają na patrolowanie — pomyślałem). Nie doceniono terenu. Czołowa kompania uwięzła na rozpadlinie nie rozeznanej na mapie. ...Nazajutrz uderzyli już całym batalionem. Obeszli rozpadlinę, uderzyli na wzgórze. Pan wie od Amerykanów, jak ich tam zdziesiątkowali Niemcy. A przecie to nie była główna ich pozycja obronna, wówczas główną pozycją obronną była przeprawa przez Rapido. W tym natarciu były to już najeżone bunkry powiązane siecią ogni. (I są — pomyślałem sobie — bo przecie Niemcy siedzą na 593, a nasz 3. baon Karpackiej leży przed ich pozycjami i warczy.) ...Wyczerpali granaty i odpłynęli, zostawiając 12 oficerów i 130 szeregowych. ...I wówczas zluzowaliśmy ich my — Rajputana Rifles. Hindusi składają krwawe ofiary nienasyconemu 593 ...Uderzyliśmy o północy z 17 na 18 lutego. Żołnierz darł się, kiedy oficerowie padali. O czwartej nad ranem batalion zajął 593. mając tylko dwu oficerów. Mimo to poszli jeszcze dalej, zajęli 444 — już byli tuż pod Klasztorem — czekali na uderzenie Gurków z lewa. od 445. Gurkowie! Świetny żołnierz, sławiony przez wszystkich angielskich pisarzy. Nieulękli i zacięci. Weterani bojów w terenach górskich Afganistanu, Syrii. Abisynii i Tunisu. Pułki, w których oficerowie angielscy ubiegali się o zaszczyt służenia. Poszły ich dwie kompanie na Klasztor, trafiły na zbity gąszcz ciernistych krzaków, w których uplatali się i zostali wybici — do nogi. Maorysi kładą się jak łan zboża Z lewa jeszcze od Gurków idący batalion Maorysów miał zajść obronę Klasztoru doliną Liri. Szli śniadzi prześlicznie zbudowani leccy chłopcy — jedyna rasa kolorowa zaadoptowana i równouprawniona z rasą anglosaską. Otrzymałem kiedyś list od jakiegoś mego słuchacza nowozelandzkiego, który, po na- 29 łykaniu się problematów linii Curzona i mniejszości — opisał mi w specjalnej epistole stan prawny Maorysów. Epistoła była pełna wyliczeń, jakie uprawnienia w kupnie ziemi, w myślistwie i rybołówstwie ma Maoryj-czyk. a jakich nie mają biali Nowozelandczycy. List kończył się dość nieoczekiwanie: „Ale on na to wszystko zasługuje (p.m.: Maorys), bo jest on good fellow". Teraz szli ci good fellows kraju o najwyższym standardzie na świecie strzelać do Niemców, których nie widzieli nigdy. Mokradła wstrzymały ich tanki — batalion położył się jak łan. Trzecie generalne uderzenie i generalna rzeź Dowództwo operacji postanawia czekać, aż miną roztopy, ażeby można było uderzyć i z doliny Liri. W czasie tego czterotygodniowego natarcia straty na odcinku i w liniach zaopatrywania wynosiły przeciętnie po 60 osób dziennie (dzisiaj właśnie dowiadywałem się o nasze straty; obliczają je przeciętnie na 30 dziennie). Po czterech tygodniach, 15 marca, rozpoczęto najkrwawsze i ostatnie, trzecie natarcie na Klasztor. Wzięły w nim udział: 2. dywizja nowozelandzka w składzie dwóch brygad piechoty i jednej brygady pancernej. 4. hinduska, również złożona z trzech brygad, i sławna 78. angielska dywizja piechoty, również trzybrygadowa. To trzecie z rzędu uderzenie nie tylko potraktowano wiele poważniej, rzucając dziewięć brygad. Postanowiono skoncentrować na nieprzyjacielu niebywały ogień. 196 dział miało zwalczać artylerię nieprzyjaciela, 294 działa miało przygnieść jego stanowiska obronne, 88 dział miało dać ruchomą zasłonę idącej do szturmu piechocie. Przypuszczano, że po trzy i półgodzinnym bombardowaniu nietrudno będzie zająć miazgę, powstałą w miejscu, na którym ongiś było Cassino. W ciągu tych trzech i pół godzin rzucono na Klasztor 1200 ton amunicji. Ponadto 514 bombowców zrzuciło na Klasztor i otaczające pozycje 1100 bomb. Bombardujący Amerykanie, którzy w poprzednim natarciu zabili 24 Hindusów, teraz również nie żałowali sobie... — Co tam 24 Hindusów — zaklął szpetnie artylerzysta. — Od nas telefonują do sztabu 8. armii, skarżąc się na tych wesołych chłopaków amerykańskich. A dowódca tej armii, gen. Leese, odpowiada: ..Przecie ja sam w chwili obecnej ze schronu z wami mówię". Zirytowani Anglicy dowcipkowali, że wreszcie ujawniła się „tajna broń Hitlera". 30 Okazało się, że 30 ciężkich bombowców amerykańskich pomyliło się z lekka, biorąc... Venafro za Monte Cassino. Rezultat: 18 trupów 8. armii. — No, ale jednak batalion spadochroniarzy w mieście wytłukli. Poszedł 1. batalion 5. hinduskiej brygady: ciemność była absolutna, żołnierz co krok to ześlizgiwał się w ogromne leje-sadzawki pełne wody. I czy pan uwierzy — Hindus wlepił we mnie swoje przepaściste oczy — Niemcy już byli w zwaliskach miasta przed nami. Znając doskonale teren, z góry klasztornej, ze skrytek nie do wydłubania, przesiąkli natychmiast z powrotem. Panie, cóż to była za rzeź niesamowita, w ciemnościach, po omacku, bezsensowna, wszyscy oficerowie w kompaniach polegli. Kompania idąca przodem oderwała się i zaginęła (potem okazało się, że ciemność za ciemność, deszcz za deszcz, ślizg za ślizg przesiąknęli na Wzgórze Kata, garb góry klasztornej nie niższy od szczytu, na którym stoi Klasztor, i przedzielony od niego tylko płytkim siodełkiem, i trzymali się na nim bez wiedzy dowództwa). Dwie tylne kompanie wpadły pod ogień własnej artylerii i zostały wyrąbane, bo ja wiem już przez kogo. Ulewa przyszła taka, że nawet zalała zaciekłość. Walka zamilkła. Następny dzień (16 marca) wstaje cały w potokach deszczu. Jego strugi zniszczyły wiele radiostacji, telefony zerwane, nieprzyjacielscy strzelcy wyborowi utrudniają łącznościowcom naprawy. Sapiąc i zgrzytając, charkocząc niesamowicie buksującymi w mazi gąsienicami, starają się czołgi posunąć naprzód. Manewrują między lejami i sadzawkami jak słonie między rozstawionymi butelkami. Przedziera się ich jednak sześć, potem trzy, poskramiają strzelców wyborowych. Nowozelandczycy próbują szturmować Niemców w zwaliskach. Stojący na skrzyżowaniu ulic hotel Continental, czy raczej gruzy Conti-nentalu, zieje ogniem na wszystkie strony. Pod wieczór, jest już godzina 22, udaje się uchwycić zakręt serpentyny, wiodącej na wzgórze klasztorne. Zorientowano się, że na Wzgórzu Kata są ,jacyś nasi". Zrozumiano, że to 4. kompania, którą uważało się za zniszczoną. Kompania Gurków zdobyła to wzgórze właśnie w ostatniej chwili, by ich uratować. Żołnierze 6. Rajputana, straciwszy wszystkich oficerów, rozbiegli się po budynkach. Niemcy odbierają serpentynę. Ci na Wzgórzu Kata zostają odcięci. Opowiadający przerzuca gorączkowo notes: — Tak, to 17 marca nam się zdaje, że jednak zdobędziemy Klasztor. Po przygotowaniu artyleryjskim o godzinie 6.15 czołgi i 24. baon podsuwają się ku wzgórzu zamkowemu. Okazało się, że Niemcy znowu napełzli w ciągu nocy. Gurkowie walczą swoimi kukri (kindżałami). Po południu poczyna się zadymianie. Pod jego osłoną 26. baon o godzinie 18 zajmuje stację kolejową; garby terenowe, które przed miesiącem powstrzymał)' baon Maorysów, są w naszych rękach. ...A więc trzymamy większą część miasta i Wzgórze Kata. stanowiące podstawę wyjściową do ataku na Klasztor. 18 marca pokazał, że nasze nadzieje nie są tak łatwe do zrealizowania. Niemcy są zasiedzeni, jak. wic 31 pan, jest taki insekt w Indiach... Co. jak pan mówi? Na psie? Nie, nie. ja to wiem, to widać... A ten indyjski, nie widać go wcale. Nocą nasi saperzy wystąpili z całą siłą: cóż, rozczyścili 200 jardów. Czy na długo? To było tak. jakby kto szmatą odgarniał ciecz, a ona przesączała się ciągle. Czołgi też poszły i rozwaliły jeszcze pięć domów. Ale jakie to ma znaczenie, czy dom jest rozwalony, czy nie; z ruin strzelać jeszcze lepiej. Zamek, który zajęliśmy? Zamek miał tylko jedną wyjściową bramę, na którą Niemcy mieli wstrzelany zaryglowany karabin. Kiedy oddziały miały iść do szturmu, żołnierze musieli wyskakiwać pojedynczo. 19 marca batalion Essex poszedł do szturmu i został tak zmasakrowany, że musiano go zastąpić. Pół batalionu doszło do Wzgórza Kata i tam stopniało do jednego plutonu... Anglik-artylerzysta tchnął na mnie winem, pochylając czerwoną jak nie dopieczony rostbef twarz: — Byłem na punkcie obserwacyjnym na skrzyżowaniu przed cmen-urzem. Słyszę nagle w głośniku, mówi dowódca: „Jesteśmy w sile plutonu. Idzie natarcie. Wydaje mi się, że tym razem nie uda się go nam odeprzeć". — A potem nic? — Potem już była cisza. - 6. nowozelandzka brygada — ciągnął Hindus — szła z czołgami. Dwanaście czołgów stracono, jeden wyleciał na minie i zatarasował innym drogę; proszę wierzyć, że nie było tam objazdów do wyboru. Ale Nowozelandczycy znów doszli do Continentalu i zapadli. W gruzach Continentalu dwa czołgi niemieckie, zakopane po wieżyce, trzęsły się w paroksyzmach ognia. ...W nocy z 19 na 20 marca już nie osiągnęliśmy nic. Przeprowadzając luzowanie pod ogniem, ponosimy straty. Do miasteczka znowu wczoł-gują się nianieckie uzupełnienia. Udaremniają wszelką rkacę saperów. ...20 marca podrywa się do natarcia kompania RWK. Zdobywa pośredni przedmiot natarcia, tzw. „żółty domek", okopując się natrafia na miny, połączone wzajemnie z całym polem minowym. Wybuchło całe pole. Co pozostało z kompanii, co mogło się czołgać, to się cofało do zamku: ale po reorganizacji nie mogli wyjść z niego, zamknięci ce- kaemami. ...21 marca Niemcy rzucają do walki ostatnie swoje odwody. Siły obu stron są na wykończeniu. Wieczorem tego dnia nacieramy na nich trzema baonami, naturalnie pod gęstą zasłoną dymną: Natarcie utknęło. Przed kilku jeszcze dniami Niemcy zrobiliby natychmiast przeciwuderzenie, poznaliśmy już ich metody. Ale byli widać zbyt wyczerpani. Więc my, choć księżyc był w ostatniej kwadrze, atakowaliśmy ponownie. Ale — wzruszył ramionami pożal się Boże takie natarcie. To już byli ludzie wykrwawieni i bez sił. ...22 marca trwa przepieranie się, atakowanie. Niemcy używają saperów 32 spadochroniarskich jako piechoty atakującej, bo już nie mają czym walczyć. Ale my też. 2. nowozelandzka dywizja piechoty w ciągu ostatniego tygodnia użyła wszystkich sześciu batalionów. Straciła 55 oficerów i 665 szeregowych. 4. hinduska dywizja piechoty straciła 3000 ludzi i nie miała już również żadnych odwodów. Po raz pierwszy w ciągu swego istnienia nie osiągnęła celu ataku (It hadrit got witał U had gone for). 5. hinduska brygada piechoty trwała w akcji bez przerwy 8 dni. 8. hunduska brygada piechoty od 6 tygodni siedząc na 593 co dzień płaciła systematycznie straszliwe żniwo strat. ...25 marca nocą pod osłoną działania dywersyjnego wycofano Gur-ków, siedzących na Wzgórzu Kata, żywionych przez zrzucanie żywności ze spadochronów (8 oficerów, 177 szeregowych). Wycofano 202. kompanię. Nowozelandczyków z 24. baonu (3 oficerów, 42 szeregowych). Schodziła 4. kompania Essex w stanie 2 oficerów, 32 szeregowych, 6. Rajputana — ani jednego oficera i 40 szeregowych. Nikłe resztki pełnego nadziei wojska, które przed czterdziestu dniami zmasowano pod klasztorną górą. ...26 marca korpus nowozelandzki, do którego były przydzielone hinduskie wojska, rozwiązano. 13. korpus objął jego stanowiska. A na prawym jego skrzydle stoicie wy. No pewno... Trzeba dojść do Rzymu, a innej drogi nie ma. Good luck!... Ave Maria Ocknąłem się z tego opowiadania, przypomniałem, gdzie jestem. Długi stół obok zajęli mocno już zalani Kanadyjczycy. W kącie przy pianinie czwórka śpiewaków włoskich — dwie kobiety i dwóch mężczyzn, nie wiedziała, co robić. Na sali brzmiał jeden przeciągły ryk. Jedwabisty tenor Włocha przebijał się przez zachrypły wrzask, jak tęcza, która pada na śmietnisku. Pokorni markizowie donosili zwycięzcom z Quebecu i z Halifaxu coraz nowe naręcza kwasu z winnej jagody. Teraz wstała ta młodsza. Widać było, że boi się, że zmusza się wielkim wysiłkiem do śpiewu. Położyła rzęsy na oczach. Starsza śpiewaczka w tandetnej różowej bluzce ze sztuczną koronką (żeby weselej było publiczności), z twarzą zaawansowanej gruźliczki, w której paliły się latarnie oczu — położyła miękko rękę na ramieniu dziewczyny. Młoda śpiewaczka podniosła rzęsy i spojrzała po sali. Lękliwie. Odskakując od parujących twarzy. Uwiesiła się na życzliwym zachęcającym uśmiechu. I trzymając się tego uśmiechu jak wątłej nici, poczęła śpiewać Ave Maria Gounoda. 33 Gasła pijana wrzawa, jak zgiełk bitewny tam pod Klasztorem. Sykano na przeszkadzających. Wybijał się, rósł ton najczystszy, rzucany pełną dziewczęcą piersią. Znikły gdzieś kwaśne wyziewy — powiew przeczysty szedł przez salę. Służący markizowie pod ścianą rozprostowali karki i trwali — w niemym uniesieniu. Rozkazodawcy — zwarli się w ścianę battle-dressów, pochylili łby i tkwili, spętani, przed zjawiskiem niepojętym. Z oparów zgiełku, trupów gnijących w wypełnionych wodą lejach, ze strzałów dobijających bezbronnych sanitariuszy — podnosił się przeczysty ton. Podnosił się z gruzów sponiewierany Klasztor, rósł, biały, w niebo... Ave Maria!... Nocą długo nie mogłem spać. Dwie grupy pijaków rozdzieliły się na współzawodniczące teamy. Jeden wkopywał blaszane wiadro po klatce schodowej z parteru na trzecie piętro, a drugi skopywał. Stary Albergo Grandę podniesiony do godności hotelu York trząsł się w posadach. Zasypiałem i budziłem się znowu, myślałem o chłopcach naszych już zasiadłych pod 593, już trzymających stanowiska na Żbiku, majaczyły mi ich młode wierne oczy i znowu zasypiałem i zdawało mi się, że ktoś gra Ave Maria, budziłem się ponownie budzony grzmotem blachy, znowuż zasypiałem i widziało mi się błoto, deszcz i krew, i śmiertelne maski zabitych. Rzuciłem rano hotel York. Pojechałem do tych, którzy przygotowywali — czwarte natarcie. 2. Na pozycjach Wjazd w wojnę Żegnaj, Campobasso. Do widzenia, Venafro! - ostatni porcie dawnego świata. Z Taranto przez Mottolę. przez Bari. przez zrujnowaną Foggię, stojącą w huku czarnych bombowców, przez Campobasso, przykucnięte pod średniowiecznym zamkiem, nabite sklepami Naafi. Imkami, Iwkami — coraz wyżej w góry.Abruzzów, w zielony kraj pri-mavery, dziwnie urządzający się w tym kataklizmie płodnością pól, lekkim kwitnieniem drzewek, spokojnym ładem zagonów, na których rytmicznie kiwają się rzędy czarnych kobiet z motykami. Co tam, że kilometrami wzdłuż dróg leżą kanciaste skrzynie amunicji, co tam, że po białych serpentynach kwitną czerwone czapki żandarmów, regulujących nieskończony ruch toczących się jak paciorki wozów; co tam, że po wysokim niebie perliście, jak kropelki wody biegnące po szklanym dachu oranżerii, płyną leciutkie, bezwarkliwe z tej odległości srebrzyste myśliwce — kiedy miasteczka stoją po zboczach, jak stały przed wiekami, niesłychanie proporcjonalne, doskonale wbudowane w tę ziemię, kiedy dzieci o czarnych oczach, umorusane i z poobtłukiwanymi nosami jak amorki w zapleśniałych romańskich kościółkach — świergoczą głosami pełnymi wiosny, kiedy kobiety w obszernych spódnicach z bagażami zapomnianymi na głowie ugwarzają po krętych uliczkach. Młotki szewców, bednarzy, kowali pracujących po zasmolonych warsztacikach zdają się pukać jednostajny ulubiony wyraz tego ludu pazienza... pazien-za... pazienza... I człowiek zapomina, nie wie, co jest rzeczywistością, gdzie jest ta główna sprawa, dla której go rzuciło między góry włoskie. Jestem już we Włoszech dziesięć dni, które poświęciłem na zapoznanie się z ogólną sytuacją i z walkami poprzedników. Zameldowałem się zaraz po przyjeździe dowódcy Korpusu. Generał Anders wyprowadził mnie z tzw. „Karawanu" — wozu mieszkalnego — pod górkę; ukazał mi panoramę Monte Cassino z postrzępionymi resztkami Klasztoru i czarny wiszący nad nim masyw Monte Cairo. Łańcuchy gór. rzucone w kilka rzędów, fioletowiały i zmierzchały jak dekoracje teatralne. Odjechałem z poczuciem zjawiskowości, teatralności, nieuchwytności tego, co się dzieje. 35 Teraz z Campobasso popłynąłem cierpliwym strumyczkiem wdrażającym się w tę wojnę. W Venafro zanocowałem w starym pałacu Ciporellich — patrycjuszy miejscowych; pałac był poprzebijany ciężkimi pociskami; idąc kamiennymi posadzkami pustych komnat strzec się należało wyrw przebitych na dolne piętra, ściany boczne z nagła otwierały widok na zielone zbocza kamienistej góry, którą miejscowy piekarz boleśnie nazywa „górą materacową", jako że mu na nią Niemcy wszystkie jego materace na swoje pozycje zewlekli; góra jest przyjemna, ale lepiej po niej nie chodzić — miny... Pałac Ciporellich ma na frontonie tablicę in memoria del fausto aweni-mento, kiedy do Venafro wkroczył ze swą armią zjednoczyciel Włoch, król Wiktor Emanuel. Pałac Ciporellich patrzy wybitymi dziurami na tych barbari i tych bar-berini, co z kolei depczą jego wzgórze — ścieżkami hord bizantyjskich, wizygockich, longobardzkich. śladami żołądków hohenstaufowskich, gwelfów i gibelinów, żołnierzy napoleońskich, polskiego legionu rzymskiego, który pod Kniaziewiczem ciągnął tymi krainami. W brudnej jak sumienie gestapowca kloace pan plutonowy zawiesił sakramentalne „papieru nie rzucać do muszli klozetowej", ale nie napisał — gdzie. Po dokładniejszych Francuzach, którzy tu przedtem kwaterowali, został napis na ścianie: „Jetez par la fenelre". Przez okno — na te jaspi-sookie dziewczyny, poruszające się z takim wdziękiem, na kraj zdobyty. Vae victis! W katedrze miejscowej (każda tutaj dziura ma katedrę i biskupa) biskup w stallach pięknie rzeźbionych rzuca leniwe słowa wersetów, na które odpowiadają z przeciwległej stalli zmurszałe kanoniki. Od góry biją promienie przez otwory postrzelanej kopuły. Czasem pobożnie złożone ręce kanoników drgną - to huk ogromny wstrząsa ścianami katedry. Może to Nowozelandczycy na stoku, przy którym tuli się katedra, wysadzają własne niewypały, pozostałe z ich ofensywy; ale może to pada pocisk armatni. Forsę che si, forsę che no! Kanoniki się na tym nie znają. Pazienza... pazienza... I oto od Venafro ruszyłem wczoraj w wojnę. Zaraz pod Pozzillia trąd plam pokrywa szosę — to zasypane leje po pociskach. Feretrony samotnych ścian po zbombardowanych domach rozpinają się po zboczach, dzwon ocalały na wieżyczce ro/sypanego kościółka milczy. Jeszcze resztka wygody — jadę wozem osobowym, ale w Acquafon-data trzeba będzie ten wóz zmienić na łazik. 36 Kolumna „diabłów A w Acąuafondata nieoczekiwanie trafiam na szykującą się sensację — przedstawienie czołówki. Ostatnio to już skraj świata, na którym ma prawo stanąć kobieca noga. Przed rubieżą tego męskiego i marsowego świata stanął wóz naszych histrionów z najcenniejszym ładunkiem — kobiecym. Jak się to uśmiechnie, rączką, nóżką mignie, to już żyć weselej. A ci cynicy z czołówki meldują się jako pluton rozbrajania min — koleżanek. Zanim rozpocznie się rewia, w ciężarówce służącej za kwaterę krążą kubki białego i czerwonego, równie kwaśnego wina. Por. Osuch. kierujący ruchem od linii frontowej aż po Venafro, opowiada: — Słyszał pan już o wąwozie Inferno? Stromy, ciasny, toteż tam zła-dował się, kto w Boga wierzy-: i GPO (główny punkt opatrunkowy), i trasporty wyruszające na noc, i Rep (warsztat reperacyjny). i składy Nowozelandczyków, i składy nasze. Stoję ja wczoraj u wylotu — jak ci rzep-nie nagle pocisk w skład amunicji nowozelandzkiej... fajerwerk jak jasna cholera! Wąska gardziel wydaje się jak piec, w którym buzuje się ogień. A tu nadjeżdża sześć łazików z ciągnikami z wodą i z prowiantem: „Panie poruczniku, ma musimy jechać, chłopaki na pierwszej linii czekają". „Jak przyjedziecie, ciemna maso?" A tu kuferki wyskakują na kilkadziesiąt metrów w górę, w powietrzu pękają. „My musimy, panie poruczniku..." Myślę, kombinuję... Jak którego rozwali, to oficera ruchu za łeb i do Taranto... (sąd wojskowy). Podchodzę, ile mogę, patrzę w ogień tunel jakby przez ten ogień ciemnieje. „A no, to chłopcy, kapelusz (hełm) przekrzywić na prawą stronę (bo od prawej więcej eksplozji), gaz do deski i — chodu!... Kto na pierwszego?" „Ja" — mówi kierowca Mucha. „A my, panie poruczniku, będziem za frajerów?" Ale już Mucha nacisnął akcelerator i wpadł w dym. Za nim jeden po drugim. — „czarne diabły", bo chłopaki z transportówki wymalowały sobie na łazikach czarne diabły na czerwonym tle, aż się ksiądz kapelan gorszył i interweniował. „Jaki patron, proszę księdza, zechce na wariata dyrdać po skrętach pod obstrzałem?" Ksiądz nie bardzo mógł znaleźć patrona i tak już diabeł pozostał. „Diabły" polecieli, nadjeżdża dwóch motocyklistów. Wiozą pocztę i oni, znowuż, „muszą". Każdy jest ważniak, bez każdego jednego wojnę przegramy i każdy „musi". — Naprujecie oponę na odłamek, zlecicie i usmażycie się jak pluskwy. A może i tamci nie przejechali i zawalają drogę. Ale pojechali. Kiedy poczęło się wypalać i mniej pukać, por. Osuch zbliżył się i skonstatował, że go nie wyślą do Taranto. „Diabły" przelecieli. Po gruzach 37 już szukają chłopaki, czego nie posiali. Prawda, że taskali skrzynie z amunicją z ognia, póki było niebezpieczeństwo, ale teraz polują na czekoladę i rum. Nadarzył się amator czekolady i frunął do nieba z tabliczką w ręku. Droga czekolada! Melodeklamacja: jeden fortepian, jedne skrzypce, dwie baterie / Przedstawienie czołówki jest udane jak nigdy. Wczoraj, gdy już grała inna czołówka, dwa pociski niemieckie padły o kilkadziesiąt metrów, w angielskiej baterii zabiło jednego i drugiego raniło. Właśnie śpiewał Aston aksamitnym barytonem i ani nie drgnął. Ci z dzisiejszej czołówki oznajmiają, że dowiedziawszy się o przygodach kolegów zapragnęli też... I istotnie grają przy akompaniamencie dział, tym razem własnych. Dwie baterie z dwu stron błyskają i huczą tak, że podmuch uderza o publiczność. Zaczęli już przy wierszu deklamowanym przez Niewiadomską o Maćku, co prał za Polskę. Jaki tam wiersz — nie wiem, bo go słuchałem w specjalnych warunkach: kiedy huknął pierwszy strzał armatni z ciężkiego działa, aktorka podniosła głos i tak, przez grzmot wojny, dzwięczał spiżowy kobiecy głos wzywający do obrony ojczystej ziemi. Siedzący przy mnie dowódca drugiego rzutu, gospodarz tego tu terenu, mjr Chodźko, zdawało mi się, że coś spędził z oka. Powiadają, że irytował się za strzelanie w godzinach pozabiu-rowych, ale nie ma czego żałować: akompaniament był pierwszorzędny. „Charakterystyczna" Helcia, którą pan kapitan statku zapewniał, że uszanowałby ją, nawet gdyby był z nią na bezludnej wyspie, dygała przy każdym grzmocie, mówiąc „dziękuję" i wywołując salwy śmiechu. Pierwszy komik mówi, że tu we Włoszech wszystko jest niente (chleba niente — nie ma — jajek też niente). Chłopaki z transportówki są też, stanowczo, „stuk-niente". Dopiero co się śmieli, a tu już się ładują i ja z nimi — już w dalszą, już często ostrzeliwaną drogę. U wylotu za skałą gromadzi się kolumna, ruch jest jednokierunkowy. Czekamy, aż przejdzie kolumna w tę stronę. Wozy jadą o 150 m od siebie. Wreszcie — wyjazd. Wypadamy na drogę krytą siatką. Lecą jak diabły. Po bokach kopce zrychlonej ziemi — to groby płytko przysypanych mułów, postrzelonych tutaj. Przed najniebezpieczniejszym odcinkiem tablica z napisem: „Nie bądź głupi, nie daj się zabić". Nie jesteśmy głupi i lecimy po wirażach z szybkością 60 mil. Trzymam się oburącz siedzenia, bo nie chcę wylecieć i „być głupi". Po bokach ogromne sieci kamuflażowe, rozpięte na wysoko przeciągniętych drutach „yglądają jak makabryczna 38 i niesamowita dekoracja tego wojennego teatrum. Tam. na siniejącym Cairo siedzą Niemcy z dwudziestokrotnie zbliżającymi lunetami i usiłują przebić wzrokiem sieci zasłaniające zakręt. Po przeciwległej stronie kotliny przylepiony dom piętrowy, murowany. Tam - dowództwo Kresowej dywizji ,.Żubrów", tam „spokój, pewność i zaufanie" jak w PKO. Szofer po wirażach bierze tak wściekłe tempo, przelatując wyrwy i skręty wąskiej spirali, że nie mogę uchwycić jego techniki. Podwalamy się pod dom. Uff!... Niemcy byli nieuczynni i nic nie zaprodukowali. Ale ci kierowcy... Uff... W wąwozie Inferno A w domu — a fotelik, a kwiatuszek, a dwa grzeczne sztychy Grodna i Wilna, wynalezione u antykwariusza w Kairze. A pieczeń, że proszę siadać, serwowana na stole pokrytym obrusem w ..generalskim kasynie". Przy stole jest kilka osób. Dowódca dywizji gen. Nikodem Sulik. Jego zastępca płk Klemens Rudnicki. Szef sztabu ppłk Maleszewski. Dowódca artylerii dywizyjnej płk Orski. Dowódca saperów dywizyjnych ppłk Hempel. Mjr Jedziniak —¦ kwatermistrz dywizji. Pojadając, „panowie starsi" ugwarzają po gospodarsku. Tu „zmacali", tam „zmacali". To trzeba przenieść, tamto przesunąć. Amunicji artyleryjskiej bezwzględnie już trzymać w wąwozie Inferno nie można. Może by rozesłać skład, rozrzucając po stanowiskach artylerii? Ależ po bateriach już zeskładowano po 900 pocisków na działo; ileż to roboty po akcji będzie ze zwożeniem ze stanowisk amunicji nie zużytej! No. może jeszcze po 100 pocisków na działo przyrzucić... Lepiej to niż ryzykować, że wszystko wyskoczy. Przyglądam im się uważnie, tak jak w kinie człowiek stara się zapamiętać prezentowane role. Aktor uśmiecha się. mówi parę słów, znika. Na ekranie ukazuje się następny. A widz wie, że niebawem rozpocznie się obraz i że wszystkich tych ludzi zobaczy w akcji i w wirze zdarzeń. Gen. Sulik — wiechcie wąsów. Płk Rudnicki — grzeczny i opanowany. Ppłk Maleszewski — miękkie ruchy, w oczach przelatują uśmiechy. Płk Orski - - sucha twarz, skoncentrowane oczy. Ppłk Hempel - nieduży, zebrany w sobie, coś z foremana, coś z trapera. Mjr Jedziniak — wysoki, szczupły, z energiczną twarzą, którą przecina czarna przepaska: stracił oko w kampanii wrześniowej. Przy dalszej akcji zapewne będą wyraziścieć te sylwetki. "W Jest i gość, płk Wiśniowski,.szef sztabu Korpusu. Był szefem sztabu gen. Sosnkowskiego we wTześniu. Do końai... Do 21 września... Do samych Brzuchowic, do samego Lwowa. Przy drugim śniadaniu przychodzi adiutant z meldunkiem, że pociski zapaliły nasz skład amunicji, ale ugaszono. Przy deserze przynosi wiadomość, że pociski padły na GPO w wąwozie Inferno, że zostali zabici lekarze chirurdzy Graber i Napora. że zabity kapelan ks. Huczyński, że ranni lekarze Mozes, Mazanowski i Pancer, że zabity jeszcze jeden sanitariusz, a ponadto dwunastu rannych. Na miejsce jedzie kwatermistrz dywizji, mjr Jedziniak. Wąwóz Inferno zaczyna się tuż pod domem, w którym się mieści dowództwo. U wlotu (wykuli tę drogę w łożysku strumienia przed nami Francuzi, poprowadziwszy wodę w innym kierunku) nasz łazik zatrzymuje się, czekając na znak żandarma, którego przez telefon uwiadamiają, gdy wjeżdża transport w gardziel po przeciwnej stronie. Nad gardzielą jednoosobowe namiociki saperów lepią się po zboczu jak gniazda jaskółek. Przed każdym gniazdem-namiotem zabezpieczenie z worków. Saperzy są w każdej chwili w pogotowiu. Życiodajna droga, wiodąca na pozycje, musi być w ciągłej sprawności. Gdy się zepsuje wóz. wyjeżdża dźwig. Kiedy nie ma czasu, wóz spychają w przepaść. Droga jest wyłożona siatką metalową. Po boku wszędzie złożone materiały budowlane, stoją, wtulone we wręby skalne, posterunki naprawcze z narzędziami i w hełmach. Poprzez Inferno-Track. przez chrzęst stalowej siatki Ludzie, muły i stal, mięśnie, motor i ropa. Pękliwy szrapnela jęk. grochot strzałów armatnich Na drodze - srebrny pyt i brzęk upartych łopat. Artur Międzyrzecki1 Przejeżdżają właśnie sanitarki wiozące rannych. Sygnał. Ruszamy. Tam już właśnie przestrzeń, którą ostrzeliwują. Podniebny szczyt Cairo pochyla się nad wąwozem i penetruje jego zakątki. Robi się nijako: ma się wrażenie, że jakiś straszliwy Polifemus, który widzi wszystko, roześmieje się urągliwym śmiechem i rąbnie w nasz łazik. Wczoraj rąbnął w ten skład nowozelandzki, dziś w nasz szpital i nasz skład amunicyjny. Kurtuazyjny kwatermistrz pyta, czy chcę dalej jechać, dając tym do zrozumienia, że uważa prasę za formację tyłową. Meldują się dwaj lekarze w hełmach. Jeden z nich, dr Rymkiewicz Poeta-żołnierz. biorący udział w bitwie o Monie Cassino. 40 (potomek gen. Rymkiewicza, dowódcy legionu lombardzkiego. który poległ w 1798 we Włoszech)2 ma cały mundur uwalany krwią. Podchodzimy do szpitala. Na wyniosłej skale, zwróconej wprost do niemieckiego obstrzału — rozpostarta ogromna płachta z czerwonym krzyżem; to w nią przede wszystkim trafiły dwa pociski; dobry cel... Przez splątane sznury namiotów idziemy do kostnicy. Ksiądz Huczyński, przeor karmelitów trzewiczkowych nad Dniestrem, i dr Graber, prezes „Makabi", leżą przy sobie ze spokojnymi twarzami; ktoś im zamknął oczy. Trzecie ciało — jakiegoś porucznika artylerii; widzę tylko straszliwie poszarpane buty, pewno wyleciał na minie. Dr Napora, wysłany w agonii na szpitalny punkt tyłowy — zmarł w sanitarce. Kwatermistrz, z pierwszego pokolenia chłop, przyklęka i modli się chwilę. Nie te tam stawanie na baczność, tram-ta-ta i salutowanie. Raczej Anioł Pański i „za dusze wszystkich zmarłych", jak tam — w Polsce rolnej i spokojnej. Kwatermistrz podnosi się z klęczek i patrzy na mnie swoim jednym okiem: „chodźmy". Pogromiony szpital zbiera się do ewakuacji. Co robić z czterema pacjentami, którym przed 4 respective 6 dniami otwarto jamę brzuszną? Taki chory nie może być ewakuowany przed upływem 10 dni. Ale trudno trzymać ich pod obstrzałem. Lekarz por. Mazanowski woła kierowcę sanitarki kpr. Romańczuka: — Będziesz ich wiózł jak najostrożniej; najwyżej 5 mil na godzinę. — Tak jest — mówi Romańczuk; z twarzy zeszpeconej ognipiórem jaśnieją oczy dobrocią i uwagą.3 Zaś dr Mazanowski, sam ranny w rękę i nogę. idzie na zakręt do sanitarek ładować pozostałych rannych. Siadamy na łazika i jedziemy do składu artyleryjskiego, wzdłuż mul-ników, szykujących się do drogi. Jeszcze nie zwinęli gumowego koryta, jeszcze stoi gumowy basen na wodę. Muły też są obsługiwane nowocześnie i portatywnie, a każdemu bydlęciu trzeba dotransportować dziesięć galonów wody dziennie. Mulnicy są z Cypru. Byłem na tej wyspie, kiedy ich werbowano do służby „dobrze płatnej i pomocniczej". Jechali jak na majówkę. Teraz stoją ze stężałymi twarzami, w których zastygło przerażenie. Spod czarnej okopconej skały odrywa się jakaś postać i idzie machając : Przypisek po bitwie: Dr Rymkiewicz. idąc w ślady pradziada, poległ w kampanii adriatyckiej. 3 Przypisek po bitwie: Rozkaz wypełnił sumiennie, nie przyspieszy! jazdy ani trochę, na trudnych skrętach Inferno pozbierał odłamki szrapneli na chłodnicę i dach sanitarki, lecz dowiózł rannych w dobrym stanie do 5 CCS w Venafro. Był to pierwszy wypadek takiego transportu. Wszyscy czterej wyzdrowieli. 41 nie obkorowanym kijem. Postać mówi grzmiącym głosem i „okazuje się być" artyleryjskim ppłk. Wirthem. Pocisk wyrżnął w skałę u góry. obsunął się rozżarzonymi odłamkami na spiętrzone skrzynie z amunicją. Papierowe opakowanie poczęło się palić i niebawem buchnął ogień, który objął stos najbliższych dwudziestu skrzyń. Pułkownik wypadł do pożaru, za nim jeden z plutonowych. — Ciągnę skrzynię huczy czarna postać — cholera, nieprzyjemnie się zrobiło, zobaczyłem, że wyciągnąłem granaty. Jakiś żołnierz przynosi pocisk wydobyty ze spalonej skrzynki. Pocisk jest bez zapalnika, który się spalił. Jak zwykle po niebezpieczeństwie (bagatela! 1200 ton pocisków na kupie...) następuje odprężenie i wspominki. Śmieją się, wspominając, jak każdy ratował, co mógł. Ktoś złapał skrzynkę z benzyną i szorował gasić. W czas mu ją odebrali. Ja już to mam drugi raz huczy pułkownik - nie, już mam dosyć tej służby za fajermana. Zmierzch się zgęszcza. Spod ścian poczynają się odlepiać sylwety mułów. 19.45 odmarsz. Wszystko musi być jak w zegarku, bo chodzi 0 życie. Znany jest na tej codziennej drodze każdy ostrzeliwany zakręt, każdy ostrzeliwany mostek. Ciągną nieskończone ilości mułów. Pięćset ich idzie w kolumnie. Niosą żywność, wodę, naboje — wszystko — każdy muł (w tej kolumnie są muły lżejszego typu) dźwiga po 160 funtów, te w dalszą drogę idące -po 120 funtów. Prowadzi nasz oficer, na każdą grupę mułów nasz żołnierz. Dozorujący por. Wroński umawia się ze mną, że wezmę udział w wyprawie któregoś dnia. Wracamy. Na szczęście jest księżyc. W gardzieli Inferno wozy mijają się jak duchy. Czekając przy przepuście, przy którym dyżurują karetki Czerwonego Krzyża, słyszę, jak sanitariusze rozprawiają o ratowaniu dzisiejszych ofiar. 36 pocisków razem padło w dniu dzisiejszym w dolinę. Opatrywali rannych, zaciągając ich pod łóżka namiotów i chroniąc się od rozprysków. Wybuch rzucił o skałę sanitariuszem Kolendo z chwilą, kiedy zbliżał się do chorego z morfiną; Kolendo złamał dwa żebra, ale po chwili zjawił się... ze strzykawką w ręku (pod ziemią ją chyba znalazł w tym ogniu) 1 asystował przy opatrywaniu swych kolegów. Trzej muszkieterowie 42 Na noc umieścili mnie z trzema kapitanami. Dom, w którym mieszkamy, jest to piętrowy murowany budynek farmera. Naturalnie gospodarzy tu nie ma — jak w ogóle ani jednego cywilnego człowieka w szerokim promieniu. W domu są wejścia wprost z zewnątrz do poszczególnych pokojów. Zresztą musiały tu być na parterze nie izby mieszkalne, tylko składy; ściany naszej komnaty są kute w gruzłowatej i chropowatej skale; to ciemne wnętrze przypomina katakumby czy schron; schronem zresztą jest cały dom, przyczepiony do zbocza; pod nami wije się biała droga; biegnie na nas wprost z Acąuafondata — to nią właśnie przejeżdżałem wzdłuż napisów „Nie daj się zabić"; skręca pod nami i biegnie w dół do pięciokilometrowej doliny Inferno — to stamtąd właśnie wróciłem. Zapoznaję się z moimi sąsiadami: Kpt. Żebrowski — walczył we wrześniu w grupie Szalewicza, która poszła z Chełma na uderzenie w drugiej już fazie kampanii, brał udział w bitwie pod Łaszczowern, w której tylu Niemców padło. Był ranny. We Francji — walczył w dywizji grenadierów. Z niewoli niemieckiej w Kolm — uciekł. Z powtórnej niewoli niemieckiej w Besancon (bo go Szwajcarzy wydali z powrotem posterunkom niemieckim) — uciekł. Od tego czasu miał paszporty na osiemnastolatka i na czterdziestolatka, wizy hiszpańską, portugalską, a nawet na wyjazd do Szanghaju. Aż wylądował w Wyższej Szkole Wojennej w Anglii. Kpt. Pawlak — walczył też na „szykownym" odcinku kampanii wrześniowej: w armii gen. Kleeberga. Z oflagu — uciekł. Złapany. Bity. Zesłany do karnego oflagu B. Z karnego oflagu B — uciekł. Pod Gazelą — brał udział w znanym natarciu carrierów. Kpt. Lisek — bez prawej ręki, urwanej przez granat — walczył we wrześniu. Z niewoli — uciekł. Walczył w dywizji grenadierów. Kompletu dopełnia goniec Jaworski. Pracując w Kanadzie, zbił grubszy grosz, kupił osadę na kresach, ma żonę z dziećmi w Afryce i regularnie im odsyła comiesięczny żołd. — Oni mnie wyganiają, jak chcą rozmawiać, ale ja i tak wiem, że TEN już zaraz... — zwierzył mi się. Na świecie chyba nie ma drugiej armii o takim składzie. Postanawiani sobie, notując wypadki, których będę świadkiem, zapisywać priora uczestników. Kiedy tak sobie gawędzimy, pocisk armatni rozrywa się w dole. 43 — O, już znowu poczynają obkładać drogę - mówi ktoś sennym łosem. Droga ta przez Infemo to jedyna nitka, którą wlewa się wojsko i zaopatrzenie na front; gdy się ściemniło, ruszyły po niej nieprzerwanym potokiem transporty. Następny pocisk już pada bliżej, dalsze w odstępach minutowych coraz bliżej. Zebyż to raz bliżej, raz dalej — ta systematyczność zbliżania się rozrywów nie wróży nic dobrego. Kiedy wreszcie pocisk tak huknął, że wtłoczyło zawieszony przy wejściu pled, myślę, że następny wyrżnie już w nas bezpośrednio. Myślę z pretensją do moich szlafkamratów, że przecie tuż obok jest schron, a oni... Ze zdumieniem konstatuję, że z łóżka kpt. Żebrowskiego poczyna się rozlegać chrapanie. A potem — z innych... No, co mam robić'? Frajer nie jestem, nie będę zaraz w pierwszy dzień się sypał, że się boję. A może te wojaki już tak się wyćwiczyły — zaraz zasypiać, jak tylko jest niebezpieczeństwo? Że to lżejsza śmierć? Co mam robić — śpię i ja. Drole ile guewe! Nazajutrz budzę się pełen gorzkich wyrzutów. Trzej kapitanowie poglądają na mnie okiem niewinnych baranków: — Przecież to S-P i strzela zza góry. — No, chyba ze S-P — powiadam. Mam się może przyznać, że nie wiem, co to jest S-P. W życiu swoim tyle S-P nie widzieli, ile ja ich widziałem; zielone S-P, czerwone S-P, podwójne S-P... Przed domem spotykam porucznika łączności, który wraca z terenu. — Noc była prześliczna — opowiada — siedziałem na Cavendish Road, przerobionej ze ścieżki mułowej, jedyna to droga, którą wspinają się nasze oddziały na pozycje i do rejonów wyczekiwania. Było nieco po trzeciej; słowiki darły się jak oszalałe; pod górę wdrapywał się 13. baon, pomęczeni żołnierze przysiedli; nagle pocisk wyrżnął w sam środek drogi; patrzę — jęczą wszędzie; poczęliśmy zbierać... Dwóch już nie żyło, a rannych było trzynastu żołnierzy i trzech oficerów; jeden miał połamane obie ręce i obie nogi; prosił, aby go dobić. ... I co pan myśli — po chwili ciągnął porucznik — te bestie słowiki nie zatrzymały się chyba ani na chwilę; kiedy wyprostowałem się, żeby złapać nieco tchu, grała już znowu cała ich kapela. — Panie poruczniku — korzystam z tego, że żaden z kapitanów nie podsłuchuje - czy was też. ostrzeliwano z S-P'? 44 — Self-pwpelled? Działa na gąsienicach? Nie, ale słyszałem, że panów tu zdrowo łoili? — Uhm... — To cholera, te S-P. Nasza artyleria nie może się do nich wstrzelać, bo mają z góry przygotowanych i pomierzonych kilka pozycji; oddają z jednej kilkanaście strzałów, przenoszą się błyskawicznie na drugą i znowu dają serię; temu domowi nic nie mogą zrobić, bo jest za skłonem, a oni strzelają od tamtego kierunku, zza góry i nie mogą wziąć takiego ostrego kąta; ale drogę haratają nam szpetnie... Zza góry... a ja myślałem, że strzelają na wprost! Nie mogą wziąć takiego ostrego kąta... O parricides! O vulpes astutaL. To dlategoście spali jak barankowie, kiedy ja trząsłem piżamą. Z tymi wojakami nigdy nie wiadomo, czy nie kpią; na ćwiczeniach w Kirkuku szedłem z piechotą w natarciu; leży piechota, leży dowódca kompanii, a ja stoję — i tak nie ustrzelą, bo ćwiczenia, a czołgać się — za gorąco; nagle — bzyk, bzyk koło ucha... — Niech pan się nie obawia — mówi dowódca kompanii — cekaemy są zaryglowane na pułap dwa metry. Myślę sobie: mądry pułap dwa metry. Ale co będzie, jak stanę na kretowisku? To i pułap się skończy... Kpi sobie ten kapitan. A tu — aj!... w obcas podchorążaka trafiło. Ot tobie i pułap!... Dopieroż radiują: wydłużyć ogień, wydłużyć ogień! Okropnie trzeba ostrożnie z tym wojskowym bractwem. Ot, jakiś inny porucznik idzie. — Dzień dobry, redaktorze — powiada — ależ redaktor ma szczęście: wczoraj w Inferno zapraszał pana na wycieczkę mułową i potem na nocleg u siebie porucznik Wroński. Otóż nocą Wroński wrócił, rozebrał się, zasnął, a potem przebudził się i wyszedł z namiotu na chwilę. Wtedy akurat pocisk rąbnął w namiot, zabił gońca por. Wrońskiego, zniszczył rzeczy; równocześnie inne pociski rozbiły koło namiotu 6 łazików i zabiły 16 mułów. — Kiedy Kara Mustafa... — powiadam — postanawiając się nie dać więcej nabierać — i w ogóle S-P... zbyt ostry kąt padania... na zaryglowany pułap... Porucznik patrzy na mnie ze zdumieniem: z jakiej racji ten starszy pan puszcza takie pożartuszki? Bo okazało się, że z por. Wrońskim istotnie tak wszystko było. Dmie de guerre! 45 14. batalion na stanowiskach Teraz, będąc miedzy nimi, dowiaduję się. jakie to trzy tygodnie trwają w tej niepozornej pozycyjnej wojnie, o której tak mało się znajduje w gazetach, a jednak tak wiele — w szpitalach. Pozycje miedzy wzgórzem klasztornym a masywem Monte Cairo trzymaliśmy częścią sił Korpusu. Północna część tego odcinka — wzgórze Castellone — miała pozycje dalej położone od nieprzyjaciela i obsadzające ją pułki kawaleryjskie karpacki i 15. poznański miały stosunkowo lżejszą służbę. Natomiast na wzgórzu 706 i na stokach wzgórza oraz na dalej pod Klasztor biegnących wzgórzach i wyniosłościach pozycje obu stron zbliżały się, zwłaszcza ku Klasztorowi, na rzut granatu ręcznego. Przeciwnicy tam warowali przeciwko sobie na terenie niedawnego nie uprzątniętego pobojowiska. Tam, na ten wąski dwukilometrowy odcinek — między 1. brygadą gwardii 4. dywizji angielskiej, zajmującej część miasta Cassino pod stokami klasztornego wzgórza a między 15. pułk ułanów, dziedziczący po Francuzach pozycje na Castellone, wepchnięto i ukryto nasze niemal 3 bataliony i % moździerzy. Niemcy stawali na głowie, aby zidentyfikować, kto jest przed nimi, aranżowali ciągłe prowokacje. W tym ciężkim trwaniu Korpus począł zapisywać pierwsze karty bitwy o Monte Cassino. 20 kwietnia mjr Ziobrowski, dowódca 14. baonu, pojechał na rozpoznanie odcinka, który jego baon ma zająć. Odcinek trzymają Irlandczycy — bladzi, wymęczeni, nie ogoleni, w nie oczyszczonych butach, mający wygląd spłoszony. A przecież jest to sławna ze swych walk 78. dywizja, poprzedniczka Karpackiej nad Sangro, dywizja, która przebyła kampanię libijską i brała udział w desancie na Sycylię. Snadź to tu trwanie wypompowuje żołnierza... O godzinie 5 nad ranem ruszył na rozpoznanie wzgórza 706. Mgła rozproszyła się — wylazł z niej straszliwy masyw Cairo i pochylił się jak Guliwer nad liliputem. Nie da się zaprzeczyć, że pierwsze wrażenie, jakie się wówczas odnosi, jest — jak najprędzej się ulatniać. Z mgły wylazł i grzbiet, który batalion miał zająć. Z rzadka porośnięty, skalisty, niegościnny. Z mgły wyszły płyciutkie stanowiska-dołki, zajmowane przez Irlandczyków (cięcie drzewa na budowę schronów ściągałoby ogień), zarysowała się łatwość podejścia, cienkość linii własnych stanowisk. Jakaś beznadzieja była w tym wszystkim; wracający ze służby żołnierze rzucali na kupę broń i ekwipunek przed legowiskami. Ogień nękający chodził po tych strupach ziemi, między którymi gniły trupy poprzednich natarć. 46 23 kwietnia batalion 14. ruszył na luzowanie. Żołnierze przyszli pieszo z Accjuafondata do Interno, weszli w pięciokilometrowy wąwóz-pęknięcie między kilkusetmetrowymi ścianami. Idzie się przez ten wąwóz jak na tamtą stronę ziemi — mogłyby nad nim być wyryte Dantejskie Lasciate ogni speranzu. Przenocowali w dołkach u wylotu wąwozu na dolinę Rapido. Już tu nieprzyjaciel złożył im pierwsze wizytowe karty wojny — ogień nękający. Przeczekali dzień — ruszyli w dolinę gęsiego, szykiem pelot, pięć kroków żołnierz od żołnierza, odstęp drużyna od drużyny. Jakiż to wróg — pytają siebie, jeśli już tu takie ostrożności'.' Czerwone nitki biegają z góry w dół, z dołu do góry; mówią im, że tam, gdzie tak te nitki biegają to Klasztor na górze Monte Cassino. A oni — zwykli podorywki pachnącej pod lasonkiem i rowu zaciągniętego rzęsą, w którym grają żaby. Weszli na Cavendish — ścieżkę mulą, która stać się miała Drogą Polskich Saperów. Grały kapele turkuci podjadków. Niektórych potłukły rozrzucane przez pociski kamienie. Pięli się coraz wyżej w górę leciały na nich lampiony świetlików. Nieraz się woła na takiego świetlika ..kto idzie?", przypuszczając, że to posuwa się człowiek z lampką elektryczną. Kiedy podeszli pod pozycje powitało ich inne światło: w błysku rakiety stanęły na chwilę bliskie nieruchome drzewa i jar. Irlandczycy, spakowani już szybko zdawali służbę. Pilno im było przed świtaniem przebyć dolinę Rapido. O godzinie 3. odcinek był ostatecznie przejęty. Z rana poczęli się zagnieżdżać. Kręcili głowami po gospodarsku na te dołki po Irlandczykach. Wojaki to te Irlandczyki może i są. ale po pustyni wojowali, a tu — leśna sprawa. Luazie z Hajnówki i ludzie z puszczy Rudnickiej, i Hłuboczyckiej, i Baksztańskiej, i Nalibockiej. i Wiszniewskiej, drwale z nadleśnictw wołyńskich, flisacy z Niemna zeszli nieco w dół, ciąć drzewo na stropy. Robotę trzeba było robić cicho. Wlekli narąbane paliki, a kopacze z fortyfikacji wschodnich, z melioracji zakisłych łąk. ? tych tam kopań dołów na kartofle, jazów, smołami robili co najgłębszy wkop. Na strop szły belki im grubsza, tym lepsza. Na belki szła jedna przynajmniej warstwa worków z piaskiem i ziemią, na nie dwie warstwy kamieni. Na wierzchu obowiązkowo duże kamienie jako warstwa detonująca. Przed wejściem — ścianka załamana. Budują najchętniej na trzech — tak raźniej: dwu czuwa, a jeden śpi. Porządnie. Po gospodarsku. Czytałem list: Ojcze! Tera: jestem, gdzie huczy, świszczy, gdzie dudni ziemio. Gdzie króluje śmierć. Ale ja mam ją gdzieś. Co mi z niej. Mam schron, gdzie jej nawet czubek kosy nie dostanie. Co innego cala kosą w sam czubek wówczas krucho. Nie ma rady. Tak musi być. To wojna. 47 Zaczęły się ~- długie dni. Z wolna, kiedy nazwyczajał się wzrok, kiedy narządzał się słuch — ziemia głucha i niema ożywiać się poczynała groźnym życiem. Przed frontem, niewidoczny, przesuwał się co dzień obserwator moździerzy niemieckich, wypukując ze szmajsera wykryte miejsca. „Czubek kosy" świstał codziennie nad przemyślnie uzdajanymi schronami. 30 kwietnia pocisk wpadł pod łóżko kpt. Janusza; zmartwiał kpt. Janusz — a pocisk nie wybuchł, zadomowił się pod łóżkiem jak pies. Pól martwych, wobec różnostronnych ogni. właściwie nie było. Wszędzie i na każdym miejscu można było w każdej chwili dostać „całą kosą". Zaraz następnej nocy po zajęciu pozycji trzasnęła nawała w placówkę 14. baonu, złożoną z dwunastu ludzi. Czterech zostało zabitych, pięciu ciężko rannych. Właśnie padał deszcz. Ponuro znosili ich koledzy po oślizgłych skałach. Nie ma nic cięższego dla żołnierza, jak dać się zabijać biernie. Jedyna obrona, jaką rozporządza batalion w tej wojnie na niewidzianego, to własne moździerze. Są to co prawda jeszcze trójczyny — trzy-calowe lekkie moździerze; ciężkie „czwórki" (moździerze 4,2 cala) zbierano dla nas dopiero na gwałt po Tunisach, Egiptach i diabli wiedzą gdzie i dostarczyć miano dopiero przed natarciem. Z niemieckiej strony dokuczały moździerze ciężkie — na te nic poradzić batalion nie mógł, ale użerał się z nieprzyjacielskimi lekkimi, stojącymi w zasięgu naszych. Dowódca plutonu moździerzy, por. Fajbusiak, natychmiast po zaciągnięciu stanowiska przystrzelał sobie i przekontrolował dziewięć celów przekazanych przez Irlandczyków (do dnia natarcia wykrył jeszcze dalszych dziewięć). Prosi pewnego dnia sąsiada, obserwatora artyleryjskiego, aby mu pomógł rozbić wykryte gniazdo moździerzy niemieckich. Obserwator zbył dosyć wyniośle żądania „żydowskiej artylerii". (Istotnie, bardzo zabawnie strzela się z moździerza: stoi rura krótka i pękata, która ma taką pretensję być lufą, jak osioł koniem; z tej rury jest nakaz, dajmy na to, oddawać strzał co piętnaście minut — bo przecież w dni walki pozycyjnej prowadzi się tylko ogień nękający; leży więc sobie drab rozwalony z gazetą albo z papierosem, co piętnaście minut, ziewając, podchodzi do rury i wrzuca przez nią od góry — jak za króla Ćwieczka •— pocisk; pocisk uderza w dole o sterczący sztyft i wylatuje z powrotem. I to jest di gance postrojkie „żydowskiej artylerii".) Po chwili tenże obserwator dzwoni do tegoż por. Fajbusiaka: „Panie, te moździerze poczynają mnie obkładać". Niepamiętliwy por. Fajbusiak dał serię i „Najświętsza Panienka pomogła", jak sugerował czynności kanonierskie w „żydowskiej artylerii" najwyższym szarżom niebieskim jeden ze strzelców: wysunięty obserwator doniósł, że jeden szwab się rozłożył, a kilku kulga się rannych. Kpt. Janicki, który w tym dniu od rozbitych moździerzy postradał strzelca, telefonuje do por. Fajbusiaka: „Dziękuję ci, żeś mi skwitował mego chłopaka". 48 Klasztor Monte Cassino przed zburzeniem (1)* • Cyfry w nawiasach oznaczają rozdziały, których głównie dotyczą przedstawione ilustracje. W podpisach podano szarże wg tekstu M. Wańkowicza Widok z Klasztoru na zburzone miasto Cassino i drogę nr 6 (1) I .kański na wzgórzu Żołniem mgieJscy podczas wał* w mieście Cassino^l) Ranni żołnierze amerykaiiscy U) Mo-ździerayści francuscy w akcji 1 . .1. * Sk. ¦ Groby francuskie z pierwszego natarcia 1 Ońh > Ti-up Niemca w ruinach Cassino (1) w dolinie Rapidc Żołnierze hinduscy (1) czołei nowozelandzkie rod Mas AlbanetąO) Pik nowozelandzki i, który przekazywał odcinek 6. brygadzie 5. KDP (.1) Przekazywanie odcinków frontu Polakom. Od lewej: mjr Osmakiewicz, kpt. Woj-niusz. ppUc Domoń, dca 18. baonu, oraz trzci oficerowie nowozelandzcy (1) '«» <:. Zdjęcie lotnicze Klasztoru na pięć dni przed zburzeniem (1) Bombardowanie klasztoru (1) Niewiadomska z partnerem z zespołu Konarskiego (2) Zosia Terne z zespołu Krukowskiego (2) ***< 'V *¦¦ H » ¦'» : I Zdjęcie lotmcze Klasztoru na p.eć dni przed ****** d) Bombardowanie Klasztoru (1) Niewiadomska z partnerem z zespołu Konarskiego (2) Zosia Terne z zespołu Krukowskiego (2) •m' ^;ą h Schrony w wąwozie Inferno (2) Wąwóz Inferno — baza materiałowa (2) Budowa schronu na wzgórzu Maiola (2) Stanowiska 12. putku ułanów na wzgórzu D'Onofrio Główny Punkt Opatrunków' w wąwozie Inferno, bombardowany mimo zn; ków Czerwonego Krzyża (2) Domek dowództwa 6. brygady 5. KDP u podnóża Castellone (2) Żołnierze 3. DSK idąc na linię mijają leżące na pGboczu trupy poprzednio nacierających kompanii (2) kolumna mułów z-ładunkiem ;'2) Piechota 3. DSK u podnóża 593 (2) Jeden z bunkrów w Dużei Misce (2) Komandos ppor. Adam Bachleda z maskotka kompanii Myszką !2) — z lewej Poczta polowa działała bez przerwy (2? — /. prawei Kuchnia oddziału 5, KDP obok składu amunicji (2) s L Kpr. Kotas (2) Ks. kapelan Huczyński (2) Ppor. Kusiak (2) Kpt. Pawlak (2) Nocą z 7 na 8 maja — kiedy już nabrzmiewały zdarzenia i strony szykowały się gorączkowo do rozprawy, posłyszeli nasi w jarze pod 706, w nomimslandzie, jakieś ostrożne przyciszone roboty ziemne. Poszła salwa z moździerzy, roboty zmilkły, natomiast z jaru poczęły dochodzić jęki. Rzecz prosta, że w tych warunkach wszelcy „goście" byli karą Bożą. Goście się wynosili, a Niemcy na miejsca, w których był ujawniony ruch, pukali a pukali (aczkolwiek raz sprawdziło się. że „Gość w dom, Bóg w dom". Po odejściu jakiejś wyższej szarży, która specjalnie dużo się pętała, zirytowani Niemcy tak kropnęli, że pocisk odgrzebał skład różnych smakołyków pozostawionych po poprzednikach). Zaczynam rozumieć, czemu mnie nigdzie nie puszczono, czemu kilka dni czasu straciłem nawet, nim się dostałem do dowództwa dywizji, jako do najwyższego cymesu. Ale też poczynam rozumieć, że jak się nie pchać, to wszędzie zawsze nie można, a jak się pchać, to pies kulawy nie zapyta — jakim prawem. Tylko że zmądrzałem najeden dzień przed natarciem i już wojny pozycyjnej wiele nie zobaczę. Chłopaki w tej wojnie pozycyjnej też z wolna poczynają rozumieć, że ,,kużden żołnierz nie umiera". Uprawiają sport czołgania się na przedpole w poszukiwaniu puszek konserwowych pozostawionych przez poprzedników. Przyciągają z wielką dumą jakieś niebywałości: a to orzeszki w konserwie, a to ciastka. Największym powodzeniem cieszy się marchewka w konserwie: robi się dziurkę, wypija się sok spragnionymi ustami i puszkę z marchewką się wyrzuca. Bo wody nie ma, bo wody jest wciąż brak. I to, co skąpo dowożą, dowożą nieraz w zardzewiałych bańkach. Z niej czy z wiecznie konserwowej strawy, czy z odoru trupiego — żołnierze wymiotują. — Czegoś się uwziął rzygać? - zadają dosyć retoryczne pytanie takiemu, który właśnie zwraca czerwoną zardzewiałą wodę, jakiej się napił z puszki. — O-o-o-ch!... usprawiedliwia się wileńczuk — wojna znudziwszy się. Jeśli się trafi czasem ofiara dosłana z 7. dywizji jako uzupełnienie, to jest rozmaitość w szarym dniu. Jeden z takich ..dziadków" ujrzawszy, że strzelają — za Boga nie „rezykował" iść do kompanii. Któryś ze spryciarzy wytłumaczył mu, że hełm hełmowi nie równy, bo zależy „jak jaka seria uda się w hartowaniu". Po czym na próbę pożyczył mu własny hełm i przy każdym wybuchu, choćby najdalszym, rzucał w hełm kamyczkiem. Sitwesi zaś za każdym razem winszowali ..trafionemu" niesłychanej, wyjątkowej wytrzymałości hełmu. Na dopłatę za wymianę poszedł cały jeden „kasztan" (złoty funt), „churchill" (scyzoryk wojskowy bardzo pękaty, bardzo uniwersalny i bardzo trudno otwierający się) i 50 fasowanych papierosów w cynkowej puszce. Co to wszystko warte wobec ceny życia! 49 Monte Casstno Inny „dziadek", przysypany pociskiem, kiedy go wygrzebano, powiedział pobożnie, wskazując na krzyżyk jerozolimski na piersi: „To on mnie uratował". Zbudowani nabożni słuchacze a koledzy usadowili go na kamieniach; po pewnym czasie spostrzegli, że uratowany myje się (!), przebiera w czystą bieliznę i poczyna śpiewać. To mycie się zwłaszcza upewniło, że dostał hysia, i odesłano go w dół. Inna taka ofiara chwaliła się, że przypikowawszy pod ogniem trafił na drut nieprzyjacielski i przeciął go ku chwale ojczyzny. Słuchający „drucik" skoczył na równe nogi: — Toś ty, s... synu, ten kabel przeciął!... Tak sobie trwał batalion 14. między żartami i śmiercią. Wypatrywał białego obłoku w dolinie: dolinę zadymiają, muły idą, woda będzie. Czasem się muły rozbiegały pod ogniem. Źle było postradać własnego muła, ale przyjemnie było schwytać cudzego, objuczonego bańkami z wodą. Jeden muł-widmo, nie wiadomo, nasz czy niemiecki, błąkał się nie pojony między pozycjami i żył dwa tygodnie, nosząc wodę na sobie. Czasem zaszeleściły krzaki — mignęła sylwetka i znikła. Zasadzano się na niego na próżno. Tak trwał batalion 14., swoją harówką dając możność kolegom z innych batalionów wypocząć i przećwiczyć do natarcia.4 Wojna pozycyjna Karpackiej Wojna pozycyjna Karpackiej była jeszcze cięższa. Jej teren — to niemal nagie skały. Niemcy, likwidując natarcie poprzedników, wybrali najdogodniejszy dla siebie teren: nie chcąc, aby im nieprzyjaciel zaglądał w Albanetę, obsadzili same szczyty wzgórz 593 i 569. Wzgórze klasztorne stało jako przedłużenie obronne po prawej ręce niemieckiej, a 575, Widmo, S. Angelo itd. — po lewej. Niemcy obsadzili szczyt 593 i nie schodzili dalej. Zostały tam więc prowizoryczne stanowiska naszych poprzedników w warunkach najmniej pomyślnych, bo w terenie obranym przez wroga, w którym dominował on nad naszymi pozycjami, patrząc nam z góry w menażki. Chodziło jednak o każdą piędź wobec spodziewanego lada chwila ponowienia 4 Przypisek po bitwie: Trwał — tracąc do dnia natarcia w wojnie pozycyjnej 16 zabitych i 46 rannych, trwał i potem, kiedy pierwsze natarcie załamało się i odpłynęło, trwał i później, kiedy drugie natarcie poszło — tracąc 45 zabitych, 163 rannych, kilkudziesięciu chorych odesłanych do szpitali; trwał na tym odcinku pełne 26 dni. ataku na Niemców. Uważano te pozycje za prowizorium — a prowizorium trwało. Zajmować te pozycje po Irlandczykach poczęła Karpacka w końcu kwietnia. Dowiedziawszy się o luzowaniu, Niemcy otworzyli ogień, z czego tylko Bóg dał. Na odcinku zajmowanym przez kompanie naszego baonu Irlandczycy, schodząc z pozycji, stracili siedmiu ludzi, dając tym groźne memento. Dziewięciu ich noszowym, niosącym czterech rannych, patrol niemiecki pokazał grzecznie drogę — w stronę niemiecką. Żołnierzom udało się wśliznąć o zmroku — bez strat. Równocześnie inne oddziały Karpackiej zajmowały sąsiednie odcinki — cichutko, w gumowych pantoflach. Pierwsze, co ich witało, to zaduch trupi. 12. Pułk Ułanów Podolskich wszedł na odcinek bezpośrednio przed zluzowaniem 2. baonu. Por. Kołodko, zastępca dowódcy 2. szwadronu ułanów podolskich, zmęczony wspinaczką i rozlokowywaniem swych ludzi, zasnął słodko w pierwszym lepszym dołku. Rano przychodzi jakiś strzelec z sąsiedniego 2. baonu: — Jak się spało panu porucznikowi? — pyta z gębą wielce zadowoloną i z głupia frant. — A bo co? — Bo ja, panie poruczniku, też chciałem wybrać to miejsce, ale tu faktycznie trupek leży, panie poruczniku. Zmachany oficer przespał się na trupie, płytko przysypanym szutrem, nie spostrzegając w ciemności sterczących tu i tam kończyn. Zaczęły się długie dni niesamowitej egzystencji. Ogień nieprzyjacielski sieka ich ścieżki zaopatrywania, linie łączności, wszystkie dowództwa. Warunki żywienia bitwy są nad wyraz ciężkie. Raz po raz tracą muły. Strawa przynoszona w kotłach-termosach z Dużej Miski i rozdzielana w położonym niżej o kilkaset metrów „domku doktora" (tak nazywanym od zainstalowanego tam BPO, choć po prawdzie gnieździ się w tej rozbitej i ostrzeliwanej ruderce wszystko, co może) — dochodzi żołnierzy raz na dzień, późnym wieczorem. Wtedy, wieczorem, odważają się wypełzać ze swoich „składaków". Wkopywać się tu w skałę nie można, drzewa, które ma w swoim terenie 14. baon — prawie nie ma. „Składak" więc jest to płytki schron stworzony z poskładanych kamieni. W składakach tych, pokrytych płachtami, tkwią przez cały dzień jak w trumnach pokurczeni żołnierze. Dotkliwie cierpią od rojów pcheł. Czasem coś wylatuje spod płachty, ale to nie granat — to puszka konserwowa, do której oddano mocz lub kał. Cały ruch aż do zmierzchu — to zgięcie lub wyprostowanie nogi albo przewrócenie się na bok. Cały dzień Boży trwa rzucanie granatów — wszak Niemcy są na 50, 60, 70 m, a na pododcinku wzgórza 445 zbliżają się 51 50 Inny „dziadek", przysypany pociskiem, kiedy go wygrzebano, powiedział pobożnie, wskazując na krzyżyk jerozolimski na piersi: „To on mnie uratował". Zbudowani nabożni słuchacze a koledzy usadowili go na kamieniach; po pewnym czasie spostrzegli, że uratowany myje się (!), przebiera w czystą bieliznę i poczyna śpiewać. To mycie się zwłaszcza upewniło, że dostał hysia, i odesłano go w dół. Inna taka ofiara chwaliła się, że przypikowawszy pod ogniem trafił na drut nieprzyjacielski i przeciął go ku chwale ojczyzny. Słuchający „drucik" skoczył na równe nogi: — Toś ty, s... synu, ten kabel przeciął!... Tak sobie trwał batalion 14. między żartami i śmiercią. Wypatrywał białego obłoku w dolinie: dolinę zadymiają, muły idą, woda będzie. Czasem się muły rozbiegały pod ogniem. Źle było postradać własnego muła, ale przyjemnie było schwytać cudzego, objuczonego bańkami z wodą. Jeden muł-widmo, nie wiadomo, nasz czy niemiecki, błąkał się nie pojony między pozycjami i żył dwa tygodnie, nosząc wodę na sobie. Czasem zaszeleściły krzaki — mignęła sylwetka i znikła. Zasadzano się na niego na próżno. Tak trwał batalion 14., swoją harówką dając możność kolegom z innych batalionów wypocząć i przećwiczyć do natarcia.4 Wojna pozycyjna Karpackiej Wojna pozycyjna Karpackiej była jeszcze cięższa. Jej teren — to niemal nagie skały. Niemcy, likwidując natarcie poprzedników, wybrali najdogodniejszy dla siebie teren: nie chcąc, aby im nieprzyjaciel zaglądał w Albanetę, obsadzili same szczyty wzgórz 593 i 569. Wzgórze klasztorne stało jako przedłużenie obronne po prawej ręce niemieckiej, a 575, Widmo, S. Angelo itd. — po lewej. Niemcy obsadzili szczyt 593 i nie schodzili dalej. Zostały tam więc prowizoryczne stanowiska naszych poprzedników w warunkach najmniej pomyślnych, bo w terenie obranym przez wroga, w którym dominował on nad naszymi pozycjami, patrząc nam z góry w menażki. Chodziło jednak o każdą piędź wobec spodziewanego lada chwila ponowienia Przypisek po bitwie: Trwał — tracąc do dnia natarcia w wojnie pozycyjnej —«-:.. _u : ac rannych, trwał i potem, kiedy pierwsze natarcie załamało się ; WHv Hrnuie natarcie poszło — tracąc 45 zabitych, 1j6 zabitych i 46 rannych, trwał i potem, kiedy pierwsze owuw **.,„...__się i odpłynęło, trwał i później, kiedy drugie natarcie poszło — tracąc 45 zabitych, 163 rannych, kilkudziesięciu chorych odesłanych do szpitali; trwał na tym odcinku pełne 26 dni. ataku na Niemców. Uważano te pozycje za prowizorium — a prowizorium trwało. Zajmować te pozycje po Irlandczykach poczęła Karpacka w końcu kwietnia. Dowiedziawszy się o luzowaniu, Niemcy otworzyli ogień, z czego tylko Bóg dał. Na odcinku zajmowanym przez kompanie naszego baonu Irlandczycy, schodząc z pozycji, stracili siedmiu ludzi, dając tym groźne memento. Dziewięciu ich noszowym, niosącym czterech rannych, patrol niemiecki pokazał grzecznie drogę — w stronę niemiecką. Żołnierzom udało się wśliznąć o zmroku — bez strat. Równocześnie inne oddziały Karpackiej zajmowały sąsiednie odcinki — cichutko, w gumowych pantoflach. Pierwsze, co ich witało, to zaduch trupi. 12. Pułk Ułanów Podolskich wszedł na odcinek bezpośrednio przed zluzowaniem 2. baonu. Por. Kołodko, zastępca dowódcy 2. szwadronu ułanów podolskich, zmęczony wspinaczką i rozlokowywaniem swych ludzi, zasnął słodko w pierwszym lepszym dołku. Rano przychodzi jakiś strzelec z sąsiedniego 2. baonu: — Jak się spało panu porucznikowi? — pyta z gębą wielce zadowoloną i z głupia frant. — A bo co? — Bo ja, panie poruczniku, też chciałem wybrać to miejsce, ale tu faktycznie trupek leży, panie poruczniku. Zmachany oficer przespał się na trupie, płytko przysypanym szutrem, nie spostrzegając w ciemności sterczących tu i tam kończyn. Zaczęły się długie dni niesamowitej egzystencji. Ogień nieprzyjacielski sieka ich ścieżki zaopatrywania, linie łączności, wszystkie dowództwa. Warunki żywienia bitwy są nad wyraz ciężkie. Raz po raz tracą muły. Strawa przynoszona w kotłach-termosach z Dużej Miski i rozdzielana w położonym niżej o kilkaset metrów „domku doktora" (tak nazywanym od zainstalowanego tam BPO, choć po prawdzie gnieździ się w tej rozbitej i ostrzeliwanej ruderce wszystko, co może) — dochodzi żołnierzy raz na dzień, późnym wieczorem. Wtedy, wieczorem, odważają się wypełzać ze swoich „składaków". Wkopywać się tu w skałę nie można, drzewa, które ma w swoim terenie 14. baon — prawie nie ma. „Składak" więc jest to płytki schron stworzony z poskładanych kamieni. W składakach tych, pokrytych płachtami, tkwią przez cały dzień jak w trumnach pokurczeni żołnierze. Dotkliwie cierpią od rojów pcheł. Czasem coś wylatuje spod płachty, ale to nie granat — to puszka konserwowa, do której oddano mocz lub kał. Cały ruch aż do zmierzchu — to zgięcie lub wyprostowanie nogi albo przewrócenie się na bok. Cały dzień Boży trwa rzucanie granatów — wszak Niemcy są na 50, 60, 70 m, a na pododcinku wzgórza 445 zbliżają się 51 50 I Kompania Szlampa jest najdalej wysuniętą pod szczyt 593. W rozmowach potocznych mówi się: „być na Szlampie". Coś jak fort Vau. Na przedpolu kompanii Szlampa rośnie suchy cienki dąbek o średnicy 10 cm. Tam co noc wpełza nasza placówka do skleconego składaka, obserwując Niemców przez prześwity w kamieniach. Strzelcy wyborowi obu stron nie bardzo mogą strzelać — jeśli kto po stronie niemieckiej ma się ruszyć, to ubezpieczają go niemieccy strzelcy wyborowi; nasz strzelec, który się pokusi zapolować na ruszającą się zwierzynę — dostaje kulą w łeb; tak zginął nasz strzelec wyborowy Pastor; my względem Niemców stosujemy tę samą taktykę. 2. baon był na pozycji tylko do 8 maja. Zluzowany przez 12. pułk ułanów i 4. kompanię 6. baonu, straciwszy 7 zabitych i 11 rannych, weźmie teraz udział w pojutrzejszym natarciu. Dowódca 2. kompanii, por. Pańczyszyn, siedzi zgarbiony w składaku; składak pokryty jest noszami, zaciągniętymi kocem. Pocisk wali w składak — słychać jęki, pełno kurzu. — Jooj... żebym jeszcze żonę zobaczył — jęczy pisarz kapral Jazurek; ma oderwaną nogę. Goniec Ciesiński, raz już ranny, zostaje ranny po raz drugi ośmioma odłamkami. A Pańczyszyn? — pokazuje mi kubek emaliowany, cały w kroście dołków; koc pocięło w drobny mak; on sam wyszedł bez draśnięcia. Ciężko było nad wyraz bytować w tym biernym zagrożeniu. Usiłowali je ignorować: pchor. Kazuro zainicjował grę w karty — nagle osunął się na ziemię; zaskoczeni partnerzy skonstatowali śmierć na miejscu od kuli ze szmajsera nieoczekiwanego kibica. Kpr. pchor. Pietronik wydawał żywność; usłyszawszy szum pocisku, zdążył dać nura do składaka; jeden z biorących żywność został zabity, trzech rannych, a Pietronik tylko po nogach dostał. Jak długo tak mogą mordować? Pańczyszyn dzwoni: „Co mi, do cholery, trupiarnię robicie? Bijcie po nich!" Ale to nie tak łatwo. Nasza artyleria nie chce zdradzać stanowisk, zastępca ppor. Król dowódca l.plut. ppor. Koczyrkiewicz r. (ranny po raz drugi w Apeninach) dowódca 2.plut. ppor. Niedziołka r. „ 3. „ pchor. Wiśniewski r. Straty pozycyjne 3. baonu wyniosły 29 zabitych, 183 rannych i 40, którzy tak rozchorowali się, że trzeba ich było odesłać do szpitala. W tym świetle zgoła makabrycznie wyglądał w londyńskim „Dzienniku Polskim" następujący wywijas: Donosząc o „wielkich zdarzeniach" pod Monte Cassino, które „przyszły niespodzianie" (!'.' — proszę zwrócić uwagę na rozdział pt. Gracze rozstawiają figury, p.m.) — pismo pisze: „Jeszcze w ich przededniu Polacy we Włoszech, mówiąc szczerze — nudzili się niesamowicie, usiłując wytoczyć wojnę... muchom i strzelając na wiwat . 54 \ a jeden ujawniony strzelający pułk nie wystarczy. Moździerzom zaś trud- \no nastarczyć amunicji; co noc do dwunastu lekkich moździerzy (cięż- Mch wciąż jeszcze nie ma), ustawionych koło m.p. dowódcy baonu, ciągnie pochód noszowych; każdy wspina się z sześcioma nabojami do „trójki" i robi dwukrotny kurs w ciągu nocy. W tych warunkach nerwy ludzkie napięte były do nieskończoności. Pewnego razu dwu żołnierzy: kpr. Janda i strz. Legan7 siedzieli w wysuniętym schronie na placówce. Placówka taka, wysunięta tak bardzo pod nieprzyjacielskie pozycje, że można było słyszeć, gdy kto kichnął u Niemców — w razie jakiegokolwiek wypadu niemieckiego mogła być zdmuchnięta, nim zdąży się opamiętać. Wszak przeciwnik mógł ją wziąć jednym skokiem. Nic dziwnego, że słuch i wzrok wyostrzał się niepomiernie. W danym razie wzrok nie mógł się przydać wiele; była godzina 22, pora przedksiężycowa, i na przedpolu było czarno, choć oko wykol. W tej czarności nieprzeniknionej zwidział się Leganowi jakiś ruch... Coś tam w tej ciemności żyje — może jeden człowiek, a może sunie mur ludzi. Legan przylgnął ciałem do kolegi i tchnął mu w ucho: — Słyszysz? Ale Janda nie słyszał nic. — Stój! Kto idzie? — świszczącym szeptem pyta Legan. Po czym, nie doczekawszy odpowiedzi — puścił serię z elkaemu. Natychmiast jak na komendę plunęło kilkanaście szpandałów8 na całą kompanię. , Skoczył dowódca kompanii por. Pańczyszyn — nie wie, o co chodzi. Telefonuje do sąsiada z lewa, do sąsiada z prawa, a u sąsiadów już też grzmią wszystkie elkaemy, a na sąsiadów plują wszystkie szpandały. — Ani chybi — idzie generalne natarcie niemieckie. — „Karpaty", dajcie „Karpaty"! — woła w słuchawkę Pańczyszyn. „Karpaty" to umówiony znak, ogień zaporowy. 7 Przypisek po bitwie: Legan w dalszej akcji poległ, a Janda został ciężko ranny. 8 Ten przypisek jest dla purystów, którzy uznają tylko słowa i pisownię, w jakiej się urodzili, nie licząc się, że kiedy te słowa wchodziły w krwiobieg języka — również były uważane za gwarę. Żołnierz sobie upraszcza całkiem słusznie słowa cudzoziemskie, które, stając się słowami codziennego użytku, spolszczają się i adoptują. Nie widzę powodu, dla którego zaakceptowawszy słowa: lanca, tornister, kask, hełm, mam na każdej stronie skręcać sobie gębę, mówiąc „Spandau'ami", kiedy żołnierz znacznie logiczniej mówi „szpandałami". Dlatego będę używał pisowni: szpandał. szmaj-ser, tomigan, szerman, elkaem, komandos, jak pisałbym „faustpatrony", zamiast „Faust-patronen", gdyby żołnierz miał z nimi do czynienia częściej i począł sobie tak skracać. Słowa „Klasztor" i „Droga Polskich Saperów" piszę z dużych liter, traktując je jako nazwy własne. 55 Dała nasza artyleria „Karpaty", odpowiedziała artyleria niemiecka. 3. pluton 4. kompanii 1. baonu tak był przekonany, że idzie natarcie, \ że w ciągu 10 minut wyrzucił 200 granatów. Kpr. pchor. Bąk zerwał sie do rzucenia granatem; miał już odbezpieczony granat, gdy został tra/ fiony; runął, zaciskając kurczowo rękę na odbezpieczonym granaci^ Tak jego trupa potem znaleźli — z odbezpieczonym granatem w dło^i która zaciskała zwolnioną sprężynę. W tymże plutonie był wówczas ciężko ranny ppor. Pśnik. Strzelanina, która przeniosła się aż na sąsiednią Kresową, trwała półtorej godziny, aż wreszcie obie artylerie dopytały się, zmiarkowały, że nikt nie naciera, i zamilkły. Łącznościowcy wylegli, znów nawiązali pozrywane druty. Poczęły biec po drutach pytania, kto zaczął i o co, dobrali się do Jandy i Lega-na, a właściwie tylko do Jandy — bo Legan znikł. Janda meldował, że chłopak strzelał do ostatniego magazynku, a potem zerwał się i pobiegł w przód, wyrywając się na próżno szarpiącemu się z nim Jandzie. Pewno zginął w tym paroksyzmie szoku, bo już o 100 m przed naszymi pozycjami kładła cała nasza artyleria ogień zaporowy. Badania skrupulatne, co by to mogło być, stwierdziły, że o żadnym natarciu niemieckim mowy nie było. Zapewne Niemcy przygotowywali nowe stanowiska i wysłali patrol ubezpieczający. — A może, po prostu, biegł gruby najedzony szczur i zawadził o bańkę? — pytali ostateczni sceptycy. Ale szczura nie ubezpieczałyby szpandały, które plunęły natychmiast... Tak czy owak — niewyraźnie się zrobiło wojakom. I jak tu usprawiedliwić wyrzucone 200 granatów? Do kogo?... Drużynowi wstydzą się podać stan granatów dowódcy plutonu, ppor. Bemaś wstydzi się podać stan granatów dowódcy kompanii. — Takie syny — powiada — to ja za wasz mężny fajer będę kapitanowi Lenardowi w oczy świecił?! — Panie poruczniku — powiadają — niech pan porucznik wykaże tylko część. — To nie uzupełnią mi, ile potrzebuję, do pełnego stanu. Patrzą w bok, skonfundowani okrutnie. Jeden mruknął: — Sie zrobi... — Sie zrobi, panie poruczniku — podchwytują skwapliwie inni; zmiarkowali, co tamten jeden kombinuje; poweseleli. Sie zrobi, to sie zrobi. Ppor. Bemaś ślini ołówek i pisze: „Rozchodowano 100 granatów". Pomyślał. Zmiął kartkę. I napisał: „Rozchodowano 80 granatów". A brakujące 120 uzupełnili chłopaki, czołgając się nocami między linią polską i niemiecką i zbierając porzucone po Amerykanach granaty. 56 7 maja pękł czort wypuszczany z Klasztoru. Najwyraźniej słyszeli eksplozję w samym środku działalności nebelwerfera, grzechotka najwyraźniej urwała się u diablego ogona i przestała dokuczać aż do samego natarcia. W istocie rzeczy jednak sprawiły to szermany angielskie. Klasztor nie miał pepanców, więc szermany zajeżdżały sobie dosyć bezkarnie co dzień i oddawały serię do jego murów przez lukę między' wzgórzami. Pod tymi murami był jakiś stary tunel, w którym „mieszkał" — ne-belwerfer. Zwykle wysuwał się przed wieczorem z tunelu, wypluwał 3 salwy z 6 rur i. oddawszy 18 pocisków, chował się. Zauważywszy ujście tunelu, 7 angielskich szermanów zajechało nocą przed lukę. wyrychtowało się, zakamuflowało i czekało, jak myśliwy' czeka w zasiadce na dzika, kiedy wieczorem wynurza się z lasu na polanę i żeruje. Kiedy ukazał się nebelwerfer, plunęło w niego 7 dział. Nastąpiła eksplozja, wybuch — smok góry klasztornej został zabity i już nie dokuczał więcej. Tegoż dnia w schronisku 12. pułku ułanów znalazło się aż dziewięciu oficerów — z meldunkami, zapotrzebowaniami itd. Przypomnieli, że to właśnie święto pułkowe — święto pułku ufundowanego jeszcze w XVIII wieku prywatnym sumptem. Znalazła się butelczyna whisky — westchnęli na te marne czasy, w których — w święto pułkowe — dziewięciu chłopa nacelowuje się na jedną butelczynę, uścisnęli sobie ręce w poczuciu, że już w takiej dużej gromadzie nie spotykają się przed bitwą. A po bitwie — czy zejdą się ci sami? Nazajutrz, 8 maja wieczorem, Niemcy na wzgórzu klasztornym urządzili sobie popijawę. O tej godzinie strony pobierały żywność i ustalił się zwyczyjowy rozejm. Krzyki i pisk jakiejś kobiety docierały do nas. — NAAFI pewno dostali — dowcipkowali nasi żołnierze (w przydziałach NAAFI czasem fasowano nieco alkoholu). Po czym rozzłościli się: oni tu leżą w pchłach w swoich półgrobach jak psy, a te szwaby może nawet sobie kanapki zażerają i koło płci chodzą? Poczęli strzelać. Artyleria się przyłączyła. Pijane wrzaski zmilkły.9 9 Przypisek po bitwie: Trupa spadochroniarki sam po bitwie widziałem na pobojowsku na skłonie 575. A kiedy byłem w Rzymie, oo. benedyktyni opowiadali mi to, co słyszeli od ludności miejscowej, że Niemcy, popiwszy się. przebrali się w ornaty. Że kiedy poszła nasza nawała, uciekali do schronów, że jednego w drodze dosięgnął pocisk i tak leżał — rozrzuciwszy ręce i nogi w złocistości ornatu i w kałuży krwi. 57 Wesoły „Melsyt" A był to ósmy maja, dzień św. Stanisława. W wysuniętym rzucie kwatermistrzostwa Karpackiej też odchodziły imieniny. Płci nie było, bo tego od Acąuafondaty poczynając, gdzie kończyła się ostatnia kantyniarka, nie poświeciłbyś ani na lekarstwo, ale co do whisky nie można powiedzieć — ta nie pokrzywdziła. Dni teraz idą gorące, naprężone. Ludzie mówią, nawet dając buty do oczyszczenia pocztowemu, językiem rozkazów operacyjnych i „mel-sytów" (meldunków sytuacyjnych). Uczestnicy popijawy, podśmiewując się nad sobą i swoim dniem codziennym, ułożyli dziś, nazajutrz po tych nieoczekiwanych imieninach, sprawozdanie, które nie zmieniając ani przecinka odkładam dla materiałów o książce. Aby ją napisać, czytam i czytać będę stosy takich oto „zadań", „zamiarów", „rozpoznań", „wykonań", „przebiegów" itd., a czytelnik myśli sobie potem bardzo łatwo: siadł i napisał. Niechże za to sobie przeczyta in extenso rozkaz operacyjny i melsyt najłatwiejszy, bo imieninowy. Ale w pełni ocenią tę pijacką muzę tylko wojskowi. „Q" AIM POST 3 CAPR INF DIV. WYS. RZUT. KWATERMISTRZOSTWA 3 DSK L. dz. l(Alkohol)1944 •ŚCIŚLE OSOBISTE 8 maja 1944 godz. 12.00 L................................. ŻYCZENIA IMIENINOWE Nr 1 cz. 11 Mapy: stosownie do uzn "iia. I. Położenie własne: prawie tragiczne. (G 913216) II. Położenie solenizantów: nieco lepsze, lecz godne pożałowania. III. Zadanie: spełnić miły obowiązek względem kolegów. IV. Zamiar: wysłać życzenia imieninowe najszybszym dostępnym środkiem łączności SŁUŻBOWEJ. V. Wykonanie: 1 Faza: a. Usiąść do maszyny o godz. X i napisać niniejsze pismo. Godzina X podana będzie do wiadomości zainteresowanych ustnie. b. Reszta, poza pisarzem, wziąć pióra wieczne do ręki i być w pogotowiu alarmowym do podpisywania. c. W braku piór wiecznych zezwalam, w drodze wyjątku, ha użycie ołówków służbowych. Spisany przy akcie podpisywania grafit przypisze Szef Int. 3 DSK do zwrotu. Przypisane do zwrotu sumy potrącić przy najbliższej wypłacie uposażenia i zaprzychodować na „Konto Alkoholowe". d. Po zakończeniu podpisywania rozesłać pismo wg rozdzielnika. e. Przewidywany czas ukończenia Fazy 1 godz. X+25 minut. 58 2 FAZA. a. Godz. Y zebrać się we własnym rejonie i rozpocząć obrzęd „zalewania robaka" na intencję solenizantów. Godz. Y podana zostanie do wiadomości zainteresowanych ustnie. b. Godz. Y+360 minut — początek roznoszenia po schronach biesiadników przez trzeźwą część towarzystwa. Zgłoszenia ochotnicze na noszowych składać bezpośrednio w Kwatermistrzostwie Dyw. (Wys. Rzut.). c. Godz. Y+720 minut — początek Katzenjammeru. VI. Łączność: Przez cały czas trwania fazy 2 obowiązuje bezwzględna łączność duchowa z solenizantami. WYS. RZUT KWAT. 3 DSK (w osobach) OTRZYMUJĄ: Wg rozdzielnika „STANISŁAW" godz. podpisu................ godz. podpisu............. WYS. RZUT kwAT."3DSk MELSYT — 8.V.44 godz. 24.00 WYKONANIE ZADANIA: 1. — Już w przeddzień dnia „X" solenizanci byli nękani przez gości. W dniu „X" zaszła konieczność zorganizowania RR. Posterunek RR na przejściu przez rzekę wykonał swe zadanie — nie dopuścił naraz do naszego rejonu więcej niż 3 gości. 2. — W godzinach popołudniowych nawiązał z nami osobistą łączność sąsiad D-ca Świerków. Przybycie Jego dodało nam DUCHA. Po zapoznaniu się z terenem oraz zrobieniem zdjęć terenu i sytuacji — rozpoczęła się akcja. 3. — PRZEBIEG WYDARZEŃ Siły własne podzielono na dwie części. Część 1. w składzie Szef SWEM, Zca Szefa Służby Zdrowia, Szef Mat. przy bezpośrednim wsparciu załogi kasyna B oraz sąsiadów i aliantów rozpoczęła o godz. 18.00 intensywne działania, które bez przerwy trwały około 1 godz. Zniszczono 4 (cztery) NPLA Whisky, dużą ilość zakąsek i kotletów wieprzowych. Godz. 19.00. Sąsiad stwierdził, że jest już niepotrzebna jego pomoc, pozostawił oficera łącznikowego (JAXA), a sam udał się do SWOICH. 4. Część druga Kwatermistrzowsko-Materiałowa pod dowództwem chór. Brze-żańskiego przygotowywała się do uderzenia na bok i tyły zdezorientowanego npla. Przygotowania ukończono godz. 19.15. Godz. 19.30 początek natarcia drugiej części przy współudziale wolontariuszy. Godz. 20.00 szturm przy użyciu środka dodającego animuszu, tj. pieśni, jak Karpacka, Legionowe itp. Godz. 22.00 — zwycięstwo: zniszczono 4 (cztery) npla (Dry), niestwierdzoną ilość wina i kanapek. Strudzone zwycięskie wojska spoczęły na laurach — tylko niespokojne typy udały się na patrole rozpoznawcze. Godz. 23.00 patrol rozpoznawczy stwierdził w rejonie Sł. Zdrowia obecność npla. Wypad — uderzenie i zniszczenie. Straty npla jak wyżej. Straty własne — jeden zagazowany (JAXA). — jeden zakacenjamerowany przez cały 9.V. (SWEM) Zamiar na przyszłość — Niszczyć NPLA, gdzie się da i jak się da. 59 BRAKI W WYKONANIU: Spodziewane posiłki z Wys. Rzutu Kwat. nie nadeszły — a szkoda! (I (Trzy podpisy nieczytelne) Teraz muszę zdradzić, co się stało z tym „Jaxą" sygnalizowanym jako zagazowany. Por. Jaxa-Dębicki. adiutant dowódcy Karpackiej (ten, który towarzyszył płk. Jastrzębskiemu w tragicznym dniu jego śmierci)) jest łysy, młody, pucołowaty i uśmiechnięty. Kocha się śmiać i ma oczy pełne ciekawości do ludzi. Co taki robi, kiedy się zagazuje? Wylazł chwycić powietrza, a tu jadą bantamy na swoją karkołomną wyprawę zaopatrzeniową. Wgramolił się na bantama i jedzie... Jako, że „sztabowcy winni trzymać łączność z linią". Dojechali na Drogę Polskich Saperów — jeszcze go rozebrało więcej męstwo i alkohol. Popchnął się pod górę i na linii 14. baonu, w samym środku bastionów Kresowej, rozpoznano z niemałym zdumieniem... adiutanta Karpackiej. Jaxa tłumaczył gęsto, ze jest przysłany celem zbadania miejsca styku obu dywizji. Dano więc przewodnika, który go zaprowadził do lewo-skrzydłowej kompanii. Tam popchał się jeszcze z patrolem i kamień od wybuchu rozbił mu kolano. Zdegustowany taką wojną polazł na dół obmyślając ulepszenia, jakie należałoby wprowadzić w kartografii. Są przecie poprawki uwzględniające krzywiznę ziemi... A tu on, sam Jaxa, stwierdził, że mapa podaje w obie strony jednakową odległość z wysuniętego rzutu kwatermistrzostwa Karpackiej do 14. Kresowej, a on wyraźnie widzi, że z 14. jest bez porównania dłużej. Należałoby fcażdy sektor opracowywać w dwu wariantach: na jednym u góry byłby duży napis: „W tę!" Na drugim zaś napis: „Wewtę". Ale że Jaxa długo się martwić nie lubi, przeto wczesnym rankiem ppor. Wołkowiński w kwatermistrzostwie, rozbudzony z ciężkiego po-imieninowego snu, ujrzał nad sobą promienną jego fizjonomię, wychylającą się z olbrzymiej naręczy kwiatów, które beztroski Jaxa uzbierał... po polach minowych w dwudziestokilometrowej drodze per pedes z pola chwały. Patrolowanie przedpola Tegoż dnia przybyli na odcinek 14. baonu inni goście: czterech oficerów 15. baonu, który ma nacierać przez linie 14. Byli to: por. Lassota (dowódca ekipy), ppor. Muttermilch, ppor. Bartoszak, ppor. Zasło- na.10 Mieli oni za zadanie rozpoznać teren przedpola, którym pójdzie natarcie, rozeznać ewentualne pola minowe, przeszkody drutowe i określić, jakie siły potrzebne są do ich rozbrajania. Przenocowali w przydzielonej im „kwaterze" — kupka kamieni na wzgórzu 706 i koc rozpięty na patykach nad głową. Nazajutrz, skoro ściemniało, ruszyli — każdy z innego punktu rozciągniętej linii obsadzonej przez kompanie 14. baonu. Mieli na nogach pantofle gumowe, swetry khaki, spodnie maskownicze, rękawiczki, siatki na twarzy. Każdy z nich musiał posuwać się nadzwyczaj mozolnie, przeważnie na kolanach. Najprzód robił igłą saperską do wykrywania min (pręt stalowy ostro zakończony, długości metra) ruch wahadłowy leciutki w powietrzu przed sobą, mający na celu wykryć przeciągnięte druciki do „potykaczy" — lekkich min przeciwludzkich, urywających jednak bez trudu nogę (na takiej zginął płk Jastrzębski). Potem, kiedy okazywało się, że najbliższy krok nie napotka drucika, tkali raz przy razie zaostrzoną szpilkę na dwie stopy w ziemi — badając, czy aby nie założono min przysypanych pulchną próchnicą górzystego terenu. Zaszli daleko. Trudno wierzyć nocnym relacjom — sam opowiadający z trudem może zdawać sobie sprawę, gdzie mianowicie się znajdował w tych pokrętnych terenach. W każdym razie ppor. Zasłona z towarzyszącym mu ppor. Królem" z 14. baonu, doszli aż pod domek, leżący w dyslokacji niemieckiej na Widmie. Por. Lassota minął pięć rakietowych pułapek (drut zawadzony nogą przez idący patrol wyzwala rakietę, która oświetla okolice pełnym światłem). Pułapki jednak, zdaje się, były założone przez nas samych. Opowiadał mi, że osiągnął jakąś krawędź, że odpoczywając widział muły niemieckie podprowadzane kolejno parami, widział żołnierzy wybiegających ze schronów i rozładowujących je pospiesznie. Kiedy wrócili — mówią, że każdy z nich wykręcił z kilo potu ze swetra. Por. Lassota zameldował płk. Machnowskiemu, zastępcy dowódcy 10 Przypisek po bitwie: Podporucznicy Muttermilch i Bartoszak polegli. Por. Lassota i ppor. Zasłona zostali ciężko ranni. 11 Przypisek po bitwie: ranny w drugim natarciu 18 maja 1944. 61 60 Wileńskiej brygady, że żadnych przeszkód sztucznych ani min nie napotkano, że siły własne ich batalionu wystarczą.12 Na skutek czego następnego dnia oficer 15. baonu, por. Meksuła, wprowadził na linie 14. baonu 40 żołnierzy do patroli ścieżkowych i sa-perów-nakłuwaczy. Baon 17. wypoczywa Batalion wsiąkł w poprzeczną dolinkę, idącą w bok od początków doliny Inferno. Sapiąc, windują się kamienistą drożyną wąwozu. Na wstępie widzę namioty GPO, który już zdążył wywiać po wczorajszym krwawym chrzcie. Zaaferowany dr Rymkiewicz w hełmie i z kijem w ręku uwija się po gospodarstwie. Czy tu lepiej? Lepiej, bo bezpieczniej. Ale bateria stoi tuż — chorych trudno będzie wyprowadzać z szoku. A Niemiec zasmakował sobie i kontynuuje wczorajszą zabawę: grzmi w miejsce, na którym stał wczoraj szpital. Nieco wyżej napotykam namiot artylerzystów — zadomowiony, obłożony workami, nie to, co tuż poczynające się trójkąty płacht namiotowych, rozciągniętych między ścianą skalną a ziemią. Tam przycupnął wycofany do odwodu 17. baon. 17. baon spotkała wojna niegościnnie. Jeszcze w drodze na pozycje miał 15 rannych. Dowódca, mjr Baczkowski, leży na łóżku wciśniętym pod trójkątny namiot. Adiutant, por. Paliświat, w szortach i miękkich papuciach ha gołych łydkach idzie do telefonu poprosić porucznika, który ma coś ciekawego do opowiedzenia. Te papucie i gołe łydki to jest manifestacja wypoczynku, dosyć problematycznego zresztą, bo niebożęta ciężko pracują przy maskowaniu się i wznoszeniu ubezpieczeń od odłamków. Porucznik opowiada, jak batalion wziął jeńca. „Nam strzelać nie kazano..." — to Ordonowskie opowiadanie powtarza się we wszystkich relacjach. Gęsto plądrujące po przedpolach nasze patrole, kiedy staliśmy nad Sangro, teraz trzymane są na uwięzi. Otóż batalionowi „strzelać nie kazano". Siedzieli cicho — i noc była cicha, i księżyc w drugiej kwadrze. Między pozycjami niemieckimi, górującymi, a naszym stanowiskiem rozlegał się jar. W pewnej chwili obserwator artyleryjski zakomunikował, że w jarze jakby coś słabo brzęknęło. a Przypisek po bitwie: Zdanie, że zbyt wiele liczyliśmy się z minami niemieckimi, jest o tyle niesłuszne, że przedpola były zaminowane obficie. Badanie terenu opóźniało jednak posuwanie się i dawało w skutku straty od ognia może większe niż straty z ewentualnie nie rozbrojonych min. 62 Uszy żołnierzy wbiły się w ciszę. Ale słychać było tylko charakterystyczne pohukiwanie turkucia. Dalekimi roztokami' nieba chodziły huki i błyski codziennego koncertu dział, który równa się dla żołnierzy ciszy. Minęło parę godzin. Najmniejszy szmer nie dolatywał z przedpola. Nagle na placówce, wysuniętej nieco przed linię, czterdziestolatek podoficer, czujny jak żuraw, trącił leżących przy nim: „Idą!" Porucznik wparł wzrok. Przedpole załamywało się i brzegiem sunął jakiś kształt. „Kot!"' zadecydował porucznik. Gdy nagle kształt począł rosnąć, stał się hełmem, głową, szyją, korpusem wychylającego się Niemca. Za nim wyłoniło się U innych cieni. Szli gęsiego, skradając się, najwidoczniej nie mając pojęcia, że nieprzyjacielska linia tuż. Placówka liczyła sześciu żołnierzy. Zwierz szedł na myśliwego, sytuacja była wspaniała. Byli już o 30 m, kiedy stoczyła się puszka konserwowa, trącona nogą jednego z zaczajonych. Cichy brzęk łomotnął w serca jak eksplozja. Niemcy natychmiast rozrzucili się, strzelili, stoczyli się za krawędź i wsiąkli w noc. Porucznik zdołał za nimi tylko posłać serię z tomsona. Aliście po pewnym czasie w okopie za placówką posłyszano, że ktoś jęczy w dole. Myśląc, że to ktoś z placówki, wysłano na przedpole sanitariusza, który wrócił z wiadomością, że leży ranny Niemiec. Posłane nosze przyniosły tęgiego, barczystego młodego chłopca. Kula tomigana, wszedłszy tyłem głowy, wyszła lewym okiem, mimo to ujrzawszy sanitariusza chwytał za broń, ale zesłabł. Odesłany na noszach do baonu, dostał cztery transufzje krwi, przyszedł do siebie, będzie żył... Czytałem jego zeznania. A więc — żołnierz jest świetnie karmiony, a więc kompanie liczą po 200 ludzi (podczas, kiedy wiemy, że hycle nie mają i po setce żołnierzy w kompanii), eta, etc. Skupiają się żołnierze. Opowiadają, jak 1. kompania na Castellone bytowała pozycyjnie po równo z 14. batalionem — jak robili stanowiska dla moździerzy, mijanki dla łazików, ścieżki dla pieszych. Pod ogniem. Jak odsyłano na punkt opatrunkowy poranionych odłamkami granatów. Por. Wargocki13 wybudował 4 schrony, w nocy zajęli moździerzowcy, rano — schrony zniesione i miazga z ludzi. Strz. Tambor, sanitariusz: — W jednym z naszych schronów wyciąga się ręka po manierkę na daszku, pocisk moździerzowy dosłownie ją odcina; ręka wisi na kawałku skóry. Por. Walter (z moździerzy): — Nagle zapaliła się amunicja moździerzowa i małokalibrowa, ze-składowana tu jeszcze z czasów amerykańskich. Pokontuzjowało lu- 13 Przypisek po bitwie: Poległ w natarciu 17. baonu 17 maja. 63 dzi; jeden z poruczników cztery dni nie pamiętał swego nazwiska. Dwa dni odsapywaliśmy się w schronie wypoczynkowym 1. kompanii. Wróciwszy, zastaliśmy dwa moździerze rozbite; ustawiliśmy pozostałe sześć i po trzech godzinach już prowadziliśmy ogień. Wracam „przepiórczym wąwozem"; ci żołnierze wyglądający spod trójkątnych płacht przypominają mi przepiórki schowane w łanie zboża i wołające swoje „pit-pilit". Górą coś warczy ----- wydaje mi się. że widzę na ogromnej wysokości posuwający się punkt — od paru dni samoloty niemieckie, niemal spędzone z nieba, poczynają się interesować naszym zakątkiem. Samolot wisi nad „przepiórczym wąwozem". Żołnierze z nowo rozbudowanego głównego punktu opatrunkowego, stojąc na zboczach nad swymi namiotami tną zielone gałęzie i rozrzucają wprost na dachy. Płachty z Czerwonym Krzyżem nie zabrali; pozostawiona na wczorajszym m.p. i rozkrzyżowana na skale w stronę niemieckich baterii na Monte Cairo, jest pruta w dalszym ciągu pociskami. Właśnie opowiada o tym szofer, który dowoził na dawny punkt obiad rozmontowującym resztki szpitala żołnierzom. Lepiej urządzimy tu Zielone Świątki żartują żołnierze, umaja-jąc namioty. Nie wierzą płachcie. „Bo taki już jest nasz obyczaj" Kiedy wracam do dywizji, już każdy właściwie wie, że natarcie jutro wieczorem. Dywizja dociąga się na ostatnie guziki. Moi kapitanowie uzdajali „fajny schron", w którym będzie punkt dowodzenia. Na ścianie spiętrzonych worów przed wejściem do schronu umieścił napis: „Jaskinia Zbójców" i trupią czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami. Przechodzący gen. Sulik. zwany „Tata-Ryś", jako że dowodził jeszcze w Rosji formującymi się „Rysiami", ma poczucie humoru, choćby jako założyciel i członek „Sitwy" ~ pisma literackiego „Rysiów", a teraz Kresowej dywizji. Kazał więc zawiesić ten napis u wejścia do naszego lokum. W ten sposób kapitanowie zostali zbójcami, a ja jako najgrubszy — Ali Babą. W „Jaskini Zbójców" widzę dwa zielone berety. Polscy komandosi! Dowódca mjr Smrokowski. i podporucznik czarny jak cygan Adam Bachleda. Kiedy stali zimą w głębokich śniegach, zarzuceni na samotny posterunek w górach (a Korpus płynął dopiero do Włoch) — przyszło im przyjąć w imieniu Polaków pierwszy bojowy chrzest. 64 Pewnego razu do dowódcy dywizji angielskiej, która przesłaniała lekką frędzlą Apeniny, łącząc armię nad Adriatykiem z armią nad Morzem Śródziemnym przyprowadził adiutant włoskiego chłopa. Chłopa tego wziął z trzema innymi przewodnikami oddział niemieckiej piechoty wysokogórskiej, zamierzający zaskoczyć Polaków. Uciekłszy bocznymi drogami, chłop osiągnął szwadron angielskiej kawalerii pancernej, odległej od sztabu dywizji o dwie godziny drogi autem. Dowódca szwadronu, nie mogąc się rozgadać z chłopem, odesłał go do dywizji. — Ilu żołnierzy liczył oddział niemiecki? — Dwustu pięćdziesięciu. Generał wie, że komandosów jest 90; wie. że alpejscy strzelcy to są oddziały wybrane. Telefonuje do szwadronu angielskiego — ci są najbliżej. Ale szwadron odpowiada, że do komandosów dostać się nie można inaczej jak pieszo lub na mułach, co zajmie najmniej cztery godziny. Z obliczenia czasu wypada, że Niemcy już musieli dojść. Anglik bezradny patrzy na płk. Rudnickiego. który był przy dywizji na stażu: — Czy pan przypuszcza, że dadzą sobie radę? — Przypuszczam, że dadzą... Bo cóż ma powiedzieć? Wszyscy są bezsilni — artyleria jedynie otrzymuje polecenie obłożyć ten odcinek. Nad ranem szwadron angielski melduje: — Są wieści od komandosów: Niemcy wycofali się, zostawiając na przedpolu 20 zabitych, rannych pozabierali. Polacy? Polacy mają jednego ciężko i dwu lekko rannych. Komandosi się śmieją: — To od płk. Rudnickiego pan wie? Był u nas zaraz po akcji: pieszo się wdrapał, a zjechał na mule, który wracał dowiózłszy prowiant. — Dywizja kazała szwadronowi z naciskiem, ażeby za wozem płk. Rudnickiego szedł do dywizji dla bezpieczeństwa ich wóz pancerny. Zdaje się — uśmiecham się — że to był areszt honorowy; diabli wiedzą, co te tam Polaki mogą zmówić się wyczynić... — Ale to nie była typowa akcja komandosów — mówi mjr Smrokowski. — O, jak była akcja na przyczółek Anzio - mówi czarny „Adaś" Bachleda — tośmy poszli na tyły... — Tak — przypomina mjr Smrokowski — to było 17, 18 i 19 stycznia, gdy 13. korpus forsował przejście przez dolne i środkowe Garigliano. Wówczas poszliśmy na tyły nieprzyjaciela na dwie doby. Kompania rozeszła się promieniście. Rozminowaliśmy most; powytłukiwaliśmy motocyklistów; tropiąc drutami doszliśmy do punktu obserwacji artyleryjskiej i wygnietliśmy ich. Kiedy już mieliśmy się wycofać, na domek, w którym był rtm. Wołoszewski z czterema żołnierzami, poszło uderzenie 30 Niemców. Wyskoczył pchor. Luks z tomsonem, za nim re- 65 szta — odparli atak, zabili kilku, wzięli do niewoli 6 Niemców. Odesłali z Luksem jeńców, rtm. Wołoszewski .opatruje rannego Klajbera, a tu Niemcy znowu zaatakowali. Zginęli wszyscy — z wyjątkiem najmłodszego Kotasa, który stał na warcie za ogrodzeniem. Poległ rtm. Wołoszewski, słynny jeździec, oficer sportowy całego commando, typ zagończyka i rycerza. I Klajber. I Kolas z Łodzi... — Aleśmy im dali — mówi Bachleda — poszliśmy do kontrataku, bractwo się rozżarło, doszło do walki na noże komandosowskie. 4 zabiliśmy, 14 poraniliśmy, 4 wzięliśmy całych. — A teraz jesteście z nami? Tak, będą w akcji w szeregach naszego Korpusu, Ich brygada comman-do, złożona z przeróżnych narodowości, została wysłana na Bałkany. Bachleda właśnie opowiadał wiele o walce górali z Niemcami, o tym, jak się tam tylko zaprzedał jeden Krzeptowski. O sypaniu przez szpi-cla-instruktora narciarskiego, trenującego naszych dygnitarzy przed wojną; o słynnym z okrucieństw Gestapo zakopiańskim, które w oczach jednej z góralek dusiło i zadusiło kilkumiesięczne jej dziecko, ale zeznań nie wydobyło; o ucieczkach przez granicę, by walczyć... Ten żołnierz — będzie się bił, „bo taki jest jego obyczaj", mówiąc słowami Żeromskiego. 3. Gracze rozstawiają figury Teren nadciągającej bitwy Czwarte natarcie na górę klasztorną — będzie polskim natarciem... Tam, gdzie padli Amerykanie, Anglicy, Nowozelandczycy, Francuzi, Hindusi... Przybliżyli nas Amerykanie i Anglicy. Mamy już za sobą krwawą rzekę Rapido, którą spłynęło tyle trupów. Przybliżyli nas Nowozelandczycy- i Hindusi. Siedzimy tuż pod straszliwym 593; pod ogniem Klasztoru. Przybliżyli nas Francuzi. Wryliśmy się na wyniosłości Castellone, trwamy na wyniosłości Castellone pod obstrzałem wypiętrzonego nad nim Passo Corno i pod obserwacją jeszcze bardziej wypiętrzonego Monte Cairo. Trzy tygodnie tam trwamy. Jest tak, jakby poprzednicy zajęli przyczółek, który my trzymamy. Przyczółek za rzeką Rapido, przez którą idą tylko dwa mosty. Przyczółek w dolinie tej rzeki, do której z zaplecza naszego wiodą jedynie nitki dwu ostrzeliwanych dróg. Operacja, którą rozpoczęliśmy, ma wszelkie cechy desantu. Rzeka Rapido za nami — jak kanał La Manche. Tak samo odwrót utrudniony. Tak samo szczupły teren akcji, będący, poza naszym przyczółkiem, całkowicie w posiadaniu wroga. Tak samo — brak terenowego wywiadu. Tak samo — zaminowanie, z którym trzeba będzie borykać się w ostatniej chwili, już podczas szturmu. Tak samo — ogromnie mała przelotność zaopatrzenia. Tak samo — wszelkie poczynania pod bezpośrednią obserwacją nieprzyjaciela. I tak samo — zwężony, zakreślony przez przyrodę place darmes. Górski amfiteatr, wygięty w podkowę dwoma piętrami, a oprócz tego z pylonami stróżującymi ponad nim. Łuk tego amfiteatru wspiera się na krańcu południowym, klasztorze Monte Cassino (516 m) i, wznosząc się coraz bardziej, na krańcu północnym — stromym szczycie Cairo (1669). Cięciwa łącząca Monte Cas-sino z Monte Cairo — 4 km, ale nikt nie poprowadzi ataku w jej północnej, niesłychanie stromej części. To, co nam pozostaje — to 2 km. Jeśli wprowadzić na te 2 kilometry masy dwu dywizji piechoty, brygady czołgów i oddziały pomocnicze — razem kilka dziesiątków tysięcy 67 ludzi, to jakiż żer da się środkom ogniowym nieprzyjaciela! Środkom ogniowym, ustawionym piętrami amfiteatralnie i strzelającym krzyżowo. Tego amfiteatru opanować od razu nie sposób. Trzeba wprzód wdrapać się niejako na arenę i przejść przez nią, a potem dopiero zacząć się wspinać na rzędy amfiteatru. Ta arena to Widmo, wzgórza 593 i 569. jeden półkrąg niższy. Te rzędy amfiteatru to wzgórze 575 i S. Angelo, drugi półkrąg wyższy. Ta dominująca galeria — to Passo Corno. Te pylony stróżujące nad wszystkim to Monte Cairo. Terelle, Biaggio. Cifalco. To ostatnie specjalnie strzela od tyłu na całą „arenę". ., Jak łapka diabelska wygląda wzgórze Widmo. Płaskowyż obszerny jak na warunki dwukilometrowego place dartnes, bo liczący na długość frontalną koło 800 m. Widmo niewątpliwie najeżone jest bunkrami i srodze zaminowane... jest to sam w sobie bastion, za którego wzięcie trzeba by zapłacić ogromną ilością krwi. Ale cóż się staje z tym, który wedrze się na Widmo? Staje wówczas niczym zapaśnik, widoczny jak na dłoni wszystkim lożom bliżej, wszystkim górnym rzędom nad nimi i wreszcie — najwyżej położonej galerii i pylonom. Jeśli nóżkę cyrkla ustawić w środku Widma, a drugą na Klasztorze i prowadzić półkole, to zobaczymy, że, idąc od lewej do prawej strony, strzela: Klasztor z moździerzy i nebelwerferów. wzgórze 569 z moździerzy, wzgórze 593 z moździerzy i broni małokalibrowej. Albaneta -płaskowyż oddzielający 569 i 593 od 575 — z moździerzy i broni małokalibrowej, 575 z broni małokalibrowej, S. Angelo z broni małokalibrowej, jar za S. Angelo z moździerzy, Passo Corno z moździerzy i broni małokalibrowej. W ten sposób zapaśnik, któremu, powiedzmy, udało się zdobyć arenę Widma i. co ważniejsze, oczyścić tę arenę z dobrze pomaskowanych bunkrów, otrzymuje ogień z lewa. z lewa w skos, na wprost, na prawo w skos i z prawa - z południa, z zachodu i z północy. Ale mało tego: otrzymuje ogień artyleryjski z tyłu w prawo w skos, z rejonu Biaggio i Belmonte i wreszcie ogień wprost z tyłu, ze wschodu, poprzez dolinę Rapido. poprzez stanowiska naszej artylerii — z ciężkich dział niemieckich, ustawionych za Cifalco. Zapaśnik, który wejdzie na 593, a nawet opanuje i 593, i 569. otrzymuje cały wymieniony ogień z kierunku na wprost i z lewa broni małokalibrowej z Klasztoru, z Colle D'Onofrio i z tych tam przeróżnych wzgórzy 447. 445. 475. 476... Kości poległych Amerykanów. Anglików. Hindusów i Nowozelandczyków dobitnie o tym świadczą. Zapaśnik musi więc niezwłocznie schodzić z tej areny, która inaczej stanie się i przy tym czwartym natarciu — po prostu nie miejscem walki, lecz rzezi, jak kiedy szyto z łuków w stłoczonych na arenie zapaśników nie mających środka obrony. 68 Powtórzy się klęska Persów, którzy wylądowawszy nie utrzymali się na przyczółku Maratonu, albo Krzywonosa, którego wojska po przeprawie zatrzymały się i zostały wybite przez artylerię Wiśniowieckiego, (jeśli wierzyć Sienkiewiczowi). Więc atakować dalej ten amfiteatr, kiedy nawet lekko ubrany turysta z kijem w ręku wywiesi język, chcąc przejść jednym haustem przestrzeń od linii, które zajmujemy obecnie — na szczyt 575 czy S. Angelo? A jak to przejdzie objuczony amunicją i materiałem wybuchowym oraz wszelkim sprzętem, piechur, pod ogniem, po zaminowanym terenie? I czy, jeśli się wdrapie nadludzkim wysiłkiem na drugie piętro, stłumi 575 i S. Angelo, nie będzie nad nim wisieć galeria — Passo Corno i cała reszta? Piekielny teren, który 4. hunduska, mająca za sobą walki o słynny górzysty Keren w Abisynii, określa jako wielekroć trudniejszy. A innej drogi do Rzymu nie ma — w tym miejscu buta włoskiego Apeniny są najwęższe. Dosyć szerokie "jednak, by flankować z Klasztoru Monte Cassino wejście na dolinę Liri, prowadzącą do stolicy włoskiej. Toteż jest to klasyczny temat obrony, przerabiany w zadaniach włoskiej akademii sztabu generalnego. Niemcy w tym terenie uwiązali o Monte Cairo dwie linie obronne. Jedną, tzw. linię Gustawa, poprowadzili z Monte Cairo na Monte Cassino. drugą - linię Hitlera — poprowadzili z Monte Cairo przez Piedimonte. Ponte Corvo, S. Oliva. Te linie mieli czas od ostatniego natarcia jeszcze bardziej umocnić. Nasze placówki stale słyszały nocami odgłosy robót. N iemcy wiedzą, co jest w stawce: droga do Włoch aż po linie Gotów. 28 marca gen. Dietmar mówił przez radio: ,.Walka o Monte Cassino i okoliczne wzgórza ma specjalne znaczenie z powodu niezwykłej strategicznej wagi tego obiektu". ..Eight Army News" nazywa te pozycje „najsilniejszymi liniami obronnymi tej wojny". Boże. bądź nam miłościw!... Już rozstawiają się: od Morza Tyrreńskiego po Monte Cassino Trudności, jak widzimy, były znane i dowództwo alianckich sił zbrojnych na froncie włoskim przygotowywało czwarte kolejne natarcie z maksimum staranności. Przeprowadzono wielką akcję mylącą. Kazano Niemcom spodziewać się, że po Anzio nastąpi desant w innym jakimś miejscu. Zgromadzono wielkie ilości środków desantowych w Neapolu; trzymano dywizje ame- 69 rykańskie i korpus kanadyjski nacelowane na morze; przeprowadzono z nimi ćwiczenia desantowe z wielomównością rozkazów radiowych. Wszystko to uwięziło dwie dywizje niemieckie, strzegące morza. Zmylono czujność nieprzyjaciela i co do czasu natarcia. Rozkaz dzienny 14. niemieckiego korpusu przewidywał je na 24 maja. Co prawda, był to istotnie początkowo planowany termin aliantów. Londyn, ze względu na zsynchronizowanie w czasie z inwazją na Francję, zażądał wcześniejszego terminu i trzeba go było przesunąć w dół maja, aż do ósmego, ze względu na księżyc. Potem, ze względów kwatermistrzowskich, termin przesunięto na U maja. Nie będziemy walczyć sami. Ruszy wszystko, poczynając od morza Tyrreńskiego: nasze znajome — 34. i 36. dywizje 5. armii amerykańskiej — pójdą przy samym morzu, wąską dolinką. Masyw gór Arunzi, oddzielający tę dolinkę od doliny Liri, zaatakuje wypróbowany w walkach na naszym terenie francuski korpus ekspedycyjny gen. Juin w składzie czterech dywizji francuskich. Trzon tych sił to trzy dywizje sformowane w Afryce Północnej, pozostałe w spadku po rządach Vichy. A poza tym — brygada Pacyfiku, złożona z Francuzów, mieszkających we wła-daniach oceanicznych Francji, Legia Cudzoziemska, bijąca się z nami ramię przy ramieniu pod Narvikiem, Goums marokańscy, senegalskie oddziały. Dalej od Francuzów ku nam, już doliną Liri aż po klasztor Monte Cassino uderzać będzie 13. korpus brytyjski w składzie 8. hinduskiej dywizji, 4. dywizji angielskiej i z 78., słynną z walk w Afryce 78. dywizją afrykańską w odwodzie. Skrajne prawe skrzydło tego korpusu to 1. brygada gwardii, zakopana w ruinach miasta Cassino, a już potem wianuszkiem stoi nasz Korpus: w przesłonie kolejno — 12. Pułk Ułanów Podolskich, 3. baon, 14. baon, 15. Pułk Ułanów Poznańskich, Pułk Ułanów Karpackich — ten już niejako w cieniu Monte Cairo, bo pod Passo Corno. Jesteśmy wysforowani niemal 3 km przed linią 13. korpusu, który utknął na rzece Gari i będzie ją musiał forsować. Dalej od Monte Cairo — odcinek bierny 10. korpusu; co najwyżej stojąca na jego lewym, a naszym prawym skrzydle artyleria nowozelandzka wesprze nas ogniem. Dziś, 10 maja, to jest wszystko jasne. Dziś, 10 maja, każdy dowódca batalionu wie oficjalnie o tym, że jutro się uderza, a faktycznie — wiedzą wszyscy chyba żołnierze. Nie mówi się o tym, broń Boże, ale goniec obsługuje nas specjalnie pieczołowicie, kierowca podkreśla służbistość. żandarm na skrzyżowaniu udziela informacji ze specjalną gotowością, po ambulatoriach stał się cud — znikli chorzy, nikt nie melduje się z dolegliwościami w c^bawie, że mu każą opuścić oddział. W wojsku wzbiera potężna fala serc, bo każdy czuje — że to... już. Fala ta zaczęła się, jak rzeka od źródeł, od szczytów dowodzenia. 70 Korpus waży koncepcje Kiedy Korpus zajmował jeszcze wielką przestrzeń, pokrywającą jedną trzecią włoskiego frontu, stojąc wzdłuż górnego biegu Sangro od Capra-cota aż po Acąuafondata, dowódca 8. armii, gen. Leese, powiadomił dowódcę Korpusu w dniu 24 marca, w czasie wizyty w Vinchiaturo, że na konferencji, która odbyła się u dowódcy frontu w sprawie ofensywy wiosennej, zapadła decyzja powierzenia Korpusowi Polskiemu zdobycia masywu i klasztoru Monte Cassino. Po długiej ciszy gen. Leese rzucił pytanie: „Chyba że pan generał nie chce, to wówczas będę musiał znaleźć inny korpus, który to zadanie wykona. Zechce pan generał zastanowić się i po dziesięciu minutach dać mi odpowiedź". Gen. Anders udał się do oddzielnego pokoju wraz z szefem sztabu, płk. Wiśniowskim, gdzie zrobił krótki obrachunek: Korpus tak i owak jest na pozycjach, tak i owak będzie się wykruszał. Będzie to się odbywać niepostrzeżenie. — Korpus to zadanie podejmie — odpowiedział.1 Została powołana możliwie jak najszczuplejsza ekipa: dowódcy poszczególnych broni i zaprzysiężeni szefowie oddziałów. Ekipa podjęła zbieranie materiałów, tyczących natarć poprzednich. Poczęto kompletować zdjęcia lotnicze. 8 kwietnia ma miejsce odprawa z dowódcami dywizji w izolowanym pokoju szefa oddziału operacyjnego Korpusu. 17 kwietnia Korpus przesuwa swoje miejsce postoju w rejon Cassino. Zostaje ustawiony wielki stół plastyczny 1:2000, tzn., że każdy centymetr stołu odpowiada 20 m terenu. Jakże tu rozwiązać zadanie, mając przed sobą ów amfiteatr tragiczny? Dowódca Korpusu poleciał samolotem służącym do obserwacji artyleryjskiej nad teren przyszłej walki. Poczciwy nie uzbrojony piper-cub wolno sunął nad urwiskami, najeżonymi w moździerze, zaglądał pod stanowiska artyleryjskie nieprzyjaciela, uzbrojone w pelotki. Zadymienie, wieczna aura tej tu wojny, skrywało wiele szczegółów. Ale dowódcy Korpusu nie szło o tropienie stanowisk. Rozmawiał — z ziemią. Wysoko nad dym wystrzelały wszystkie szczyty, które miały być stacjami męki jego żołnierzy. Widział: jeśli zacząć od dzioba tego masywu, od Klasztoru, to każde z tych wzgórz pozostaje samodzielną fortecą. Z tych wzgórz przyjdzie na atakującego zguba, jak przyszła na naszych poprzedników. „Tylko manewr okrążający!" — powziął decyzję. Wówczas Klasztor, pozbawiony wsparcia ogniowego, musi się poddać. 1 Przypisek po bitwie: BBC 23.111.44: „// is beyond doubt thal the Germans have concenirated crack troops al Cassino for whom only the very best allied troops can be a match". 71 Ta idea więc stała się założeniem uważnych rozpracowali. Ciężko się było zdecydować wchodzić na sam środek areny, pod ogień całego amfiteatru. Dlatego i poprzednicy woleli kruszyć jeden jego róg — Klasztor. Czy nie byłoby właściwie uderzyć od drugiego rogu, od północy? Nikt nie mógł, oczywista, myśleć o forsowaniu samego Monte Cairo, wyniosłego na 1660 m, które nazwałem pylonem, a na którym nie było nawet stanowisk ogniowych, tylko punkty obserwacyjne. Ale żeby uderzyć, przede wszystkim, na Passo Corno, którego skłony tak skutecznie będą flankowały nasz atak bronią małokalibrową? Wszak jeśli zdobędziemy Passo Corno, to odcinamy tuż u nasady północne ramię Wielkiej Galerii i w ten sposób doprowadzamy do izolacji odciętej części, a zwłaszcza jego zakończenia, które stanowi Monte Cassino. Dermatograf2 krąży pożądliwie po Passo Corno: oto tu zbiegają się obie niemieckie linie obronne — a wiec jednym zamachem rozbije się ich spojenie. A jednak odrzucono tę myśl. Poszerzyć wachlarza ataku nie mogliśmy — byliśmy na to za ubodzy przynajmniej o brygadę. Potraktować natarcie na Passo Corno jako samodzielne — oderwalibyśmy się zbytnio od 13. Korpusu. Poza tym Passo Corno było już o tyle daleko, że nie sięgałaby skutecznie donośnośc połówek, zwłaszcza Karpackiej, które by nie mogły wesprzeć dostatecznie własnej piechoty. Przybliżyć zaś stanowisk naszych baterii nie można było, bo za sobą mieliśmy „desantową" dolinę rzeki Rapido, całkowicie poddaną niemieckiej obserwacji z Cifalco, zwanej przez korespondentów zagranicznych w czasie tamtych natarć — Doliną Śmierci. Każda bateria na tej dolinie byłaby niezwłocznie rozbita. Były jeszcze głosy proponujące atak z północy na południe: 706 — S. Angelo — 575, co w pierwszej jego fazie oszczędziłoby nam ogni z Al-banety i złagodziłoby ognie z 593. Ale za to atakujące oddziały otrzymałyby straszliwy magiel w tył z Passo Corno. Niema rady. Pójdziemy w sam środek. Musimy zająć 593,569 i Albanetę, musimy zająć Widmo i S. Angelo, przeciąć naszym ogniem drogę nr 6., przełamać grzbiet linii Gustawa. I niezwłocznie podjąć drugą fazę —• uderzając na Klasztor. Pójdziemy — w sam środek amfiteatru — na arenę. Boże. bądź nam miłościwL. 1 Tłusta kredka, służąca do nanoszenia znaków na celuloid rozpięty na mapie. W dywizjach Dwie Korpus miał córki — dywizje Karpacką i Kresową. Jedni woleli Karpacką, inni Kresową. Ale Korpus - jak ojciec: jednako je edukował, jednako wyposażył, jednako cenił. Dwóch czekało krwawych zii-lotników — Widmo i 593. Któremuż dać którą? Generał Anders zawiązał supełek. Pierwszy ciągnął gen. Duch. Wyciągnął supełek — będzie uderzał na >593, a potem na Klasztor. Generał Sulik będzie uderzał na Widmo, a potem na 575 i S. Angelo. Pierwsza faza będzie cięższa dla Kresowej, druga — dla Karpackiej. 22 kwietnia podjęły dywizje luzowanie Anglików na odcinkach, jak wskazał los. ' 27 kwietnia Korpus przejął odpowiedzialność za obronność odcinka. Teraz przygotowania przenoszą się na teren dywizji. Szef sztabu Kresowej, ppłk Maleszewski. jedzie jeszcze znad Sangro w odwiedziny do swego kolegi ze Szkoły Wojskowej w Paryżu, płk. Pardesa, szefa sztabu 3. dywizji algierskiej. Dowództwo dywizji stoi akurat w tym domku farmerskim, w którym obecnie jest dowództwo Kresowej i w którym snuję te rozważania w przeddzień jutrzejszej bitwy. Każde wojsko ma swój styl. Francuskie lubi dobrze zjeść. Popotte! — kasyno — oto wielkie słowo. We wspomnieniach z wojny we Francji Habe, autor znanej książki A thousand shall fali, pisze, jak ze zdumieniem cofający się żołnierze oglądali, kiedy już pułk zbył wszystkiego -— reflektorów, cekaemów, moździerzy, kiedy żołnierze cofający się porzucali nawet karabiny, kiedy cały sprzęt samochodowy należało z braku benzyny porzucić — triumfalnie posuwającą się na jednym zachowanym samochodzie popotte. Zdarzyło się, że jednego dnia byłem z angielskim oficerem łącznikowym w Damaszku na śniadaniu u pułkownika angielskiego i na obiedzie u francuskiego generała Collete. U Anglika jedliśmy Irish stew wytrząch-nięty z puszki konserwowej i bardzo pomysłową potrawę — comed-beefra. zimno pokrajany w plasterki i obłożony piklami. Francuz dał świetne hors cfoeuvre: niesłychaną jakąś wielką różową rybę; specjalność syryjską — rodzaj wielkiej kuropatwy, sprowadzanej z gór; chablis, a potem burgund o anielskich temperaturach i archanielskim bukiecie; a przy jakimś deserze z tartych kasztanów — autentycznego szampana i przy kawie — napoleona. — Z wami, Anglikami — powiadam, gdyśmy wracali z przyjęcia — pracować, walczyć, żyć i umierać, ale jeść obiady u Francuzów. Armia francuska we Włoszech zostawiła 15 000 poległych, abyśmy, my, Polacy, mogli teraz trzymać na Castellone swoje pułki ułańskie. Armia francuska przeskoczyła smutny okres debacie 1940 roku, sięgnęła po najświetniejsze swoje tradycje. 73 72 A że miedzy tymi tradycjami była również tradycja popotie, to wyszło tylko na korzyść polskiego gościa znad Sangro. Właśnie w dywizji była Mme Mast, żona rezydenta francuskiego w Tunisie i popotie szalała. Gości, którym prezentowały broń bajecznie kolorowe Muzułmany, stojące na warcie, witał szef kuchni w białej czapie wypiętrzonej jak Mont Blanc. Na kasynie znak dywizji algierskiej i szyld: Hostellerie de trois Croissants. Francuzi uważają, że jeśli tylko można, odprężyć się należy. Toteż adiutant przed rozpoczęciem obrządku jedzenia odczytał menu wierszem. Ale kiedy Madame poszła na punkt obserwacyjny i koledzy zostali sami, znikła popotte, wjechały na stół mapy. Teraz mówił nie smakosz i causeur, ale żołnierz i szef sztabu słynnej 3. dywizji, która poprowadziła natarcie na prawym skrzydle amerykańskim na osi wschód-zachód na Castellone — Cairo — Terelle, która opanowała Belvedere, Castellone i Maiola, wywalając się przez Rapido spomiędzy zatrzymanych na lewo Amerykanów i na prawo — Marokańczyków. — Te natarcia, których byliśmy świadkami, to szaleństwo — mówił Francuz. — Trudno pojąć, dlaczego błędy jednego natarcia powtarzano w drugim. Jest to dziedzictwo przekazanej po Amerykanach fałszywej koncepcji ich sztabów. Pociągnął napoleona: — ... zwłaszcza teraz, kiedy Niemcy niewiarygodnie usztywnili swoje umocnienia. Kiedy Polak za ciemna (bo za dnia Francuzi nie jeździli) wracał do siebie, ciągle mu wracały te słowa: „Szaleństwo... Zwłaszcza teraz...!" Kiedy przyjechał do Włoch gen. Sosnkowski (był w ogniu na Monte Croce), zwróciło uwagę wszystkich, że dowódca Korpusu niecały czas poświęcać może asystowaniu Naczelnemu Wodzowi. Nad czymś pracował. Coś się kroiło. Powoli stawało się jasne, że nie uderzymy na Klasztor wprost tylko na północ od niego. „Nie należy powtarzać wygwizdanej sztuki w tych samych kulisach" — mówili, nieliczni jeszcze, wtajemniczeni. Teraz ruszają wszyscy dowódcy na studia w terenie. Wyżsi dowódcy mają rozkaz zapoznać się z nim z samolotów. Wyjeżdżają na studia do poprzedników: do 78. dywizji, do 4. hinduskiej, do 3. francuskiej. 20 kwietnia ukończono serię odpraw na szczeblu Wielkich Jednostek (obu dywizji piechoty i brygady panc, p.m.) Teraz odprawy przeniosły się na szczeble brygadowe. 6 maja gen. Leese ma u siebie odprawę dla oficerów sztabowych Korpusu, do dowódców batalionów włącznie. W promieniu 150 m oczepiono teren linkami saperskimi i obstawiono żandarmami. W środku magicznego kręgu zajaśniała mapa straszliwego terenu. Zadanie podane było bez osłonek. Dzień był jasny i bardzo cichy. 74 Dowódca walk w Libii mówił, że ma zwyczaj przed bitwą podać bezpośrednio swój plan podkomendnym. Zdanie każde, tłumaczone natychmiast przez por. Lubomirskiego, padało ważkie, proste i nad wytrzymanie ludzkie zrozumiałe. Po odprawie — uprzejmy gest ręką, przed namiotem gen. Leese'a stoją duże skrzynie. W skrzyniach fajki przeróżnych fasonów. Niechże polscy koledzy wybiorą po fajce na pamiątkę odprawy. Wybrali, zapalili — kiedy ma być przymierze krwi — tę fajkę pokoju. Bo bataliony, szkolone do walki wysokogórskiej jeszcze w Syrii — o ile nie są na liniach — znowuż ćwiczą na założeniach rzeczywistych, w terenie podobnym do terenu pod Monte Cassino. A trzy ułańskie pułki, 3. i 14. baon — trwają w przesłonie. Wellington czy Mierostówski Jeśli przeciętnego Polaka spytać było przed wojną, jak wyobraża sobie wojsko — to zapewne jako defilującą kawalerię. Jeśli go spytać było po pięciu latach wojny — to może jako dzielnych żołnierzy, co siedzą w okopach i .czekają tylko chwili, kiedy można będzie zrobić bohaterski wypad. Nie założyłbym się, czy przeciętny Anglik nie wyobraża sobie wojny jako miliardów produkowanego materiału khaki i Gaurisiankaru konserw. Całkiem inne podejście mamy do wojny, my — bohaterskie, oni — biznesowe; my — z pospolitego ruszenia, oni — z Kompanii Indii Zachodnich, która fundowała prywatne wojsko; wszak szeregowiec i teraz nazywa się u Anglików private. U nas między wyrokiem sądowym za tchórzostwo a krzyżem za waleczność nie ma tak dużej przestrzeni. (Żołnierz, który był w ogniu, ma szansę otrzymania Krzyża; ten sam żołnierz gdyby uciekł spod ognia, miałby sąd). U nich — między karą a nagrodą jest jeszcze bardzo szeroki i obszerny pas, który się po prostu nazywa Suty — obowiązek. Anglik bynajmniej nie jest szkolony w tym kierunku, żeby się po bohatersku wyróżniał — jest pokoleniami kształcony, aby miał silny charakter we wszystkim, a więc i w wypełnianiu obowiązku.3 Ten i ów Polak lubi się przechwalać: „Anglicy nie lubią ryzykować!" Naturalnie. Nie lubią. Zapewne nie zrobiliby Somosierry (choć i oni 3 Przypisek po bitwie: Chirurg z angielskiej czołówki „głowowej" (rany głowy) wyszedł z cierpliwości, widząc nowy transport pacjentów, maleńkie nieraz jak groch odpryski robią człowieka obłąkanym na całe życie. „Polacy to idioci! nie wkładają hełmów. Nigdy u Anglików w przybliżenju nie miałem takiego procentu." 75 na swoim koncie mają Bałakławę —- „bohaterską" szarżę kawalerii, którą raczej nie lubią się chwalić). Ale ja bym na miejscu Anglików zapytał Polaków, czy zrobiliby Dunkierkę? Nie ma tu co chwalić jednych lub drugich. Każdy naród rósł tak. jak mu pozwalały dzieje. Gdybyśmy nie mieli nierozsądnych i nie kalkulowanych zrywów — nie istnielibyśmy. Dla nas długi sznur Starzyńskich w naszych dziejach to nie lekkomyślni ryzykanci, ale bohaterowie i święci narodowi. Możemy pozazdrościć Anglikom, że ich nie potrzebują, możemy im pozazdrościć, że mogą sobie pozwolić na luksusy poddawania 75-ty-sięcznego Singapuru, gdy my do ostatka bronimy jednym batalionem Helu, albo 25-tysięcznego Tobruku1 (gdy u nas do końca stu kilkudziesięciu żołnierzy broni Westerplatte). Ale póki jesteśmy — będziemy, jacy jesteśmy. Szkoda tylko, że z tego właśnie nieuchronnie wypływa dużo fanfaronady, blagi i niepotrzebnego wypinania piersi tam, gdzie się ledwo na trójczynę spełniło obowiązek, i okropnie megalomańskich opowiadań o tym, jak to tyle rzeczy u nas jest lepiej, jak to Anglicy nas podziwiają etc. A z tego wszystkiego — jako polska lekkomyślna synteza wojny: Siądę na konika. Podkręcę wąsika, Dobędę pałasza. Wiwat Polska nasza! Ten wstęp jest po to, aby czytelnik podszedł jak należy do wcale prozaicznej według niego, a decydującej . Panorama wzgórz widoczna z doliny Rapido (3) )roga Polskich Saperów (3) *L/ [MONTeCASSfŃO TE REN BITWY* M. Cairo Terelle (niewidoczni Odprawa dowództwa przy stole plastycznym ^^¦¦¦¦¦¦H________________ Rozstaje dróg w Cervaro (3) „Droga ostrzeliwana" — jechać pojedynczo i pelm-m srazem (j) Studnia w Cervaro — z niej brano wodę dla całego walczącego Korpusu , Bańki na wodę (3) Wodę ze studni w Cervaro zabierały w bańkach łaziki, później transportowały ją kolumny mułów i wreszcie na stanowiska bojowe dostarczał, najczęściej pod kulami, noszowy (3) W zadymionej dolinie Rapido ten rozbity czołg amerykański byl punktem orientacvinvm dla pojazdów (3) Czoigi 4. pułku pancernego w S. Michele maskowano tylko od strony Klasz- W "'. Sfc! Maskowane działo 6. Pal-u 3. DSK., ...oraz haubica (3) Łącznościowcy przy pracy (3) Cmentarzyk hinduski - pamiętny półmetek przy wiska (3) wcmg^m dz.al na stano- Saperzy - patrol ścieżkowców -,< .,ozpoczc'.icm pr;»v • s. ¦ * ; \ V^*A.' W ^«^i <>*• y Łącznościowcy przy pracy (3) Cmentarzyk hinduski - pamiętny poletek przy waaganm dział na stano-wiska <3) Saperzy — patrol ścieżkowcow przed rozpoczęciem V \ aC Mjr Lewiński (3) Pik Jastrzębski (3) Mjr Florkowski (3) Wejście do BPO 1. baonu w Małej Misce; stoi ks. kapelan Swieton (3) Działo ppanc. na stanowisku rawa 3. baonu 3. DSK Odezwa Dowódcy VIII Armii ZOIJ1IEKZE! Oczekują nas wielkie wypadki. Niemcy Hitlerowskie sa okrążone przez Sprzymierzonych : na wschodzie zwy.ciezkic wojska rosyjskie posuwają .sie naprzód, na zachodzie wojska Brytyjskie i Amerykańskie ssi skoncentrowane do inwazji. Na południu Ósma i Piąta Ann ja sa gotowe do uderzenia. Ramie przy ramieniu z naszymi sprzymierzeńcami l-Y;iiu-iiz:mii i Amerykanami przełamiemy nieprzyjacielskie '.'"¦j: !:r::r.ac rozpoczynając nasza ofenzywe na Polnoc. Plan nasz jest opracowany w każdym szczególe, a natarcie wykonane wielkimi siłami z duża ilością czołgów i dział, wsparte poteznem lotnictwem Amerykansklera i Wlasnen. Społeczeństwa Narodów Sprzymierzonych beda śledzie działania VIII ARMJI. Nawiążmy do naszych WIELKICH TRADYCJI i ogłośmy im WIELKA NOWINĘ o naszych nowych czynach — godnych NASZEJ ARMJI. Witamy z radością te DYWIZJE, które walczyć beda po raz pierwszy w szeregach VIII ARMJI. Zwracamy sie specjalnie do POLSKIEGO KORPUSU, który walczy obecnie wspólnie z nami, dla odzyskania swej ukochanej OJCZYZNY. Zwracam sie do was wszystkich. ('.lice widzieć w waszych oczach zapal do boiu. DO CZYNU. Niech każdy wykona swój obowiązek, w boju, a zwycięstwo Będzie Nasze ! SZCZESC HOŻE! E WI.OSZECH. U. IM4. General. U-CA VIII ARMJI. Odezwa gen. Leese, dowódcy 8 armii brytyjskiej (4) Amk-ru w jj>v. ",nic H > Po drogach tych nie dało się puszczać nawet lekkich ciężarówek. Tylko łazik (bantham vel jeep), lekki, o silnym motorze, o biegu terenowym i napędzie na wszystkie cztery koła — drapał się po tej drodze. Mówi się, że obecną wojnę wygrają cztery wynalazki: most Baileya, transfuzja krwi, radiolokacja i... łazik. Żołnierz jest przywiązany do tego poczciwego wozu jak do żywej istoty. Kwatermistrzostwo więc użyło łazików z przyczepkami. Łazik z przy-czepką ma nośność 700 kg. Można sobie wyobrazić jak astronomiczna cyfra „łazikoobrotów" musiała być zrobiona.6 Nie wszędzie jednak doszedł i łazik. I tam go zastępował — wierny towarzysz żołnierza — muł, który jest względem konia tym, czym łazik wobec normalnego wozu. Muł ma stalowe, pewne nogi i jest do tego stopnia absolutnie niepłochliwy, tak nie reaguje na detonacje, że były supozycje, że to zwierzę jest pozbawione słuchu. Ponadto w Iraku przeszły specjalny trening (rzucano pod nie petardy itp.). Muły są lekkie, zdolne udźwignąć po. 180 funtów, i ciężkie, biorące po 300. O te ostatnie toczono walki. Karpacka ma trzy kompanie mułów. Kresowa — dwie. I tu, i tam na czele młodzi majorowie Anglicy — pierwszorzędni żołnierze. Jedna z tych kompanii mulników cypryjskich była w bitwie pod Dunkierką i w Abisynii. Wielka koncentracja tych zwierząt przy załadowaniu wytwarza co wieczór poważne niebezpieczeństwo. Toteż usprawnienie ładowania jest doprowadzone do maksimum; w laskach oliwnych zawczasu przygotowuje się rzędy ładunków w odstępach na muła; w pewnej chwili, gdy zmierzcha, wprowadzane są szeregi mułów — ludzie rozstawieni przy ładunkach błyskawicznie wrzucają je na grzbiety zwierząt i umocowują linewkami; załadowanie 50 mułów na baon zabiera 4 do 5 minut. Oficerowie brytyjscy7 twierdzą, że nikt tak szybko nie naładowuje mułów jak nasi żołnierze, przeważnie wiejscy chłopcy. Od 700 do 1200 tych zwierząt co noc ciągnęło najprzód drogami, by potem wsiąkać w ścieżki rozgałęziające się po górach i doprowadzające do stanowisk Karpackiej i Kresowej. Z tej, jakże niedostatecznej, jak niebezpiecznej komunikacji, korzystali 6 Przypisek po bitwie: Do eszelonu A dochodziły cięższe wozy i dopiero tam przeładowywano je na łaziki. Otóż samą amunicję przewoziło 16 000 wozów. 4000 wozów dowoziło żywność i 4000 — materiały pędne. Wozy te, robiąc zaledwie 75-kilometrowy szlak z baz zaopatrzenia, objechały łącznie 56 razy świat naokoło. Na ileż łazików należało je tedy przeładować i ile łazików do tego dodać, przewożących wodę, którą brały na miejscu w eszelonie A? Przypisek po bitwie: Gdy zaczęło się natarcie 11 maja, kazano im z mułami odejść na 40 km; byli okropnie zmartwieni, bo spodziewali się asystować przy big show (wielkim widowisku). Po zdobyciu Klasztoru zwracali się do Polaków z prośbą o interweniowanie, aby zostali przy 2. Polskim Korpusie przy dalszych operacjach. 4 — Monte Cassino ol jeszcze Nowozelandczycy, będący na naszym prawym skrzydle. I ich potrzeby były znacznie większe niż przelotowość dróg, i nasze. Trwały długie, aczkolwiek nacechowane koleżeństwem i zrozumieniem targi o przydział tzw. kredytów drogowych. Skład przeładunkowy Karpackiej jest pod San Michele, Kresowej zaś u wylotu wąwozu Inferno — w rejonie dyslokacji Kresowej. — Bierz wylot wąwozu — szepnął do kwatermistrza Kresowej mjr. Je-dziniaka kwatermistrz Korpusu, płk Skowroński — będzie to tak. jakbyś panował nad ujściem rzeki: Niebaczni Nowozelandczycy zgodzili się i istotnie ten wielki port przeładunkowy był w naszych rękach. (To tam, gdzie stał pogromiony namiot por. Wrońskiego, do którego byłem zapraszany na sen... wieczny.) Nazwaliśmy to miejsce „Gdańsk" i tak już będzie figurować w mej książce, jeśli dane mi ją będzie napisać. Na dolinie Rapido ustalono ruch jednokierunkowy. Przy tym natłoczeniu lada co mogło go zakorkować. Stworzono specjalny sztab regulacji ruchu (RR) pod dowództwem mjr. Lewińskiego. Wypracowano centralne tabele przemarszów, ramowe tabele kolumn. Każdy odcinek, na jakie podzielono drogę, ma swego oficera. Żandarmi na skrzyżowaniach są raczej zawiadowcami węzłowych stacji. Muszą tkwić na punkcie stale; w czasie nawał chowają się do schronów, w których mają telefony i przejeżdżając widzimy tylko ich głowy. Francuzi jeździli tylko nocą, ale nam nocy, zwłaszcza kiedy poczęło się pierwsze natarcie - nie starczało! Łaziki puszczano w odstępach 150-metrowych. aby nie dawać łatwej pokusy obserwatorom nieprzyjacielskiej artylerii, obserwującym ten cyrk gołym okiem z loży na Cifalco. Bantamy mknęły jak oszalałe, spuściwszy przednie szyby, aby błyskiem ..nie zdradzać swej obecności". Niemiec walił zwłaszcza w krzyżówki. Przechyliwszy hełm od strony spodziewanego rozprysku, leciały „diabły" ze swoim ładunkiem. Gdy wóz zepsuł się na drodze jednokierunkowej - strącają go po prostu. Płytki rów pod Villa zapchany jest kilkunastu wozami poprzedników. Polskie poszanowanie sprzętu wzdryga się przed tym. Ratujemy się, gęsto rozstawiając dyżurne dźwigi. Ale zrozumiałe, że w tym wyzyskaniu drogi do maksimum kierowca nie ma prawa wstrzymać się na skutek ognia. Całe to rządzenie się i kręcenie się, i dzwonienie kluczami gospodarnej cioci-kwatermistrzostwa na przyczółku desantowym pod nosem artylerii niemieckiej należy jakoś maskować. Więc przede wszystkim od rana po szerokiej dolinie Rapido poczynają dymić świece. Puszczaliśmy naszych „diabłów", gdy było trzeba, i w dzień, opatrzywszy ich błogosławieństwem i... dymem. Porozstawiane obficie świece — grube na jakie 15 cm pakiety z substancją wydzielającą gęsty dym - buchają kłębami idącymi pionowo w górę. 82 8 oficerów i 175 szeregowych obsługuje 70 punktów zadymiania w dolinie Rapido, na podnóżach Drogi Polskich Saperów, przy stanowiskach baterii, a przede wszystkim przy obu mostach, które należy za wszelką cenę ukryć przed zniszczeniem.8 Przy początku zadymiania dolina, cała czerwona od maków, które pokrywają masywne pola niemieckich min. wygląda jak ziemia przeznaczona na krwawe dopełnienia, jak oratorium wznoszące się do Boga ofiarnymi stosami. Potem dymy stają się coraz gęstsze, dolina wygląda jak micha nalana mlekiem, w którym nie widać nic. Żandarm u wylotu daje znak — w mleko lecą „diabły" ze swoimi przyczepkami. Niemcy słyszą tylko jednostajny huk motorów, strzelają po omacku, a kiedy zbyt dokładnie zbombardują przystrzelaną krzyżówkę, z oratorium słychać soczyste ,.k...mać!" Jak nie dojrzysz zwierza przed skokiem (maskowanie) Ale przecież dym się rozwiewa, a nie mogą się rozwiać olbrzymie składy przygotowanego materiału. Bądź co bądź — należy się liczyć z Luft-waffe. W składzie głównym złożono ponad pół miliona amunicji artyleryjskiej i moździerzowej. 359000 galonów benzyny, 339000 porcji żywności itd. Składy pomniejsze rozrzucone są wszędzie. Zdołano zamaskować je całkowicie na nie widzianą dotychczas skalę. Na przykład bańkami z benzyną obkładano dookoła wysoko oliwki, pogrubiając przez to ich pnie. Baterii nie stawiano na pozycjach poprzedników, a obrane stanowiska maskowano pomysłowo darnią i sieciami maskowniczymi. Drogi przesłaniano sieciami. Przerywano zarysowaną ich linię wapnem, słomą po mułach, kamieniami, darniną, zużytymi smarami; naśladowano i przedłużano istniejące plamy terenowe: a więc jakaś łączka biegła sobie swobodnie dalej przez drogę albo przetaczało się przez nią rozsypisko kamieni wyschniętego strumienia. Niektóre baterie maskowano w ten sposób, że stawiano je w terenie zajętym przez poprzednika, pełnym wystrzelonych łusek. Nieprzyjaciel, rozszyfrowawszy zdjęcia, z pogardą mijał te miejsca, przesuwając dalej 8 Przypisek po akcji: Przez cały czas zużyto 18 000 świec 25-kilowyeh. Razem - 400 ton. Przewiezienie tej ilości świec wymagałoby 540 łazików. A przecie świeca dymna — to jeden z licznych detali. Daje to obraz pracy naszego transportu. 83 I szkła stereoskopu: naturalnie, że jest bez znaczenia to stare stanowisko, nie trzymaliby tak markowanej baterii. Tym bardziej, ze działa na zaśmieconym stanowisku były skrzętnie ukryte. Droga dojazdowa do dowództwa Karpackiej szła w dół, widoczna była z Klasztoru — zawieszono ją pionowymi zasłonami o ogólnej długości 1500 m. Także zamaskowano drogę do Kresowej, półtorakilometrową trasę do wodopoju mułów, 800 m drogi do ogniowych stanowisk 7. PAK-u. W samym dowództwie Karpackiej, kwaterującym w gajach oliwnych, polany otaśmowano i wyłączono od ruchu. Obserwatorzy niemieccy, widząc stale, że nikt się nie przesuwa po polanach, nie obkładali tych gajów ogniem. Dwie kompanie robotników włoskich, 4000 sieci maskowniczych, 5800 galonów farby itd. użyto do prac maskowniczych. Saperzy - termity wojny Stoją przesłonowe pułki i baony na pozycjach, prowadzą „małą wojnę" i płacą codzienną daninę krwi. Dużą wojnę kończy przygotowywać kwatermistrzostwo. ' I dużą wojnę zaczęli już saperzy, zaczęli łącznościowcy. Któż zmierzy krwawy trud saperski przed bitwą! Montują stanowiska artylerii, wciągają działa na pochyłość 45 stopni. Strzegą jak oka w głowie jedynych dwóch mostów na rzece Rapido. Wykrywają miny, posiłkując się jedynie bagnetem i kijem, bo wykrywacz nie reaguje na polach zasianych odłamkami żelaza. Dostarczyli milion (!) worków na piasek, aby ich koledzy na pozycjach mieli zasłonę. Pobudowali drogi, przetorowali ścieżki dla bantamów i mułów, wytrasowali ścieżki ewakuacyjne dla odpływu rannych. To wszystko — pod nękającym ogniem, wówczas, kiedy nawet żołnierz na pozycjach czołowych mógł sporządzić sobie składak i przytaić się w nim. Saper — brał świecę dymną w kieszeń i ruszał, żywa torpeda, na robotę w ostrzeliwanym terenie. Właśnie przyszedł dowódca saperów Kresowej, ppłk Hempel. Ppłk Hempel ma coś z leśnego człowieka, jakiś nieuchwytny styl ni to robociarski, ni to techniczny, ni to myśliwski — nieraz spotykany u saperów. Przesuwa się cicho i lekko ze swoją laską zakończoną szpikulcem. Jest to „szpilka" do rozbrajania min. Przychodzi — z Drogi Polskich Saperów. Widział saperów pod dowództwem mjr. Maculewicza i por. Jęczalika, reperujących drogę na wysokości 14. baonu, tuż pod nosem Niemców, saperów, padających między gwizdami pocisków i podnoszących się do roboty na nowo. 84 Widział, jak por. Zapaśnik ze swymi ludźmi pośpiesznie wykańcza w skale schron — punkt obserwacyjny dowódcy 5. brygady. Saperzy pracują młotami, owiniętymi jutą i szmatami. Sierż. Kluś, trafiony przy eksplozji niemieckiego pocisku dużym kamieniem w pierś, zemdlał, ale przyszedłszy do siebie odmówił zejścia w dół. Cztery pociski ciężkiej artylerii rąbnęły w Drogę Saperów: powstały cztery duże leje uniemożliwiające ruch. A tu przecie każda chwila zatrzymania dopływu łazików droga... Cała kompania saperska: kucharze, gońcy, ordynansi, pocztowi, kanceliści — kto w Boga wierzy — rzucili się do pomocy, stworzyli łańcuch, którym szły worki z piaskiem i kamieniami. Od godziny 21 do godziny 22.30 zasypali wszystkie leje; ledwo zeszli z roboty, poszedł silny ogień po drodze, na szczęście moździerzowy, więc nie rozwalający drogi. W dół od Drogi Saperów — jar, w którym zagnieździli się nasi moź-dzierzowcy. Jar to piekielnie stromy, moździerz, wiadomo, zużywa całe fury amunicji, jak tu ją dostarczać? Kombinowali saperzy, głowami kręcili — próbują rynnę przysposobić, którą by można było amunicję zsuwać — nic nie wychodzi. Niemcy tymczasem już się domacali, już w jar grzeją ze swoich moździerzy. Nie mają gdzie się schronić nasi. Bo przecie moździerzowiec to nie saper. Za cały sprzęt mieli — łopatki i kilofy. Wykucie tam w skale dołów na stanowiska plutonu moździerzy i to marnych dołów — bez dachów — wymaga dwu dni. Nie mają się gdzie schronić ci z moździerzy — już są ranni. Wynaleźli tymczasem saperzy ścieżkę mulą, poprowadzili, przetorowali ją w serpentynę, po której będą mogły zjeżdżać łaziki z amunicją. W ciągu nocy ją wykończyli — mieli odejść — popatrzyli na rannych i bez porozumiewania się poczęli coś majdrować. Patrzą moździerzowcy — a to schrony rosną, fajne schrony, kryte, z dachami. Wychodzą, uznojeni, z jaru. Moździerzowcy za nimi wołają: „Niech żyją saperzy!" Oczy chłopców błyszczą. Idzie taki czas, że jeden za drugiego w ogień wskoczy. Jest wielkie szczęście przeżywać te chwile. Szczęście — na całe ciężkie polskie życie. Przy tych wszystkich (a któż wyliczy wszystkie dłubaniny saperskie) robotach, humor ich nie opuszcza, jak i wszystkich żołnierzy w te jakieś cudowne dni, kiedy człowiek do człowieka się uśmiecha, kiedy człowiek dla człowieka jest bratem, kiedy raptem po ambulatoriach oddziałowych jak uciął przestali się meldować chorzy — w obawie, że a nuż ich odeślą do szpitala i pr?egapią — bitwę o Monte Cassino. Wczoraj dowódca saperów Korpusu, płk Skąpski, nasłuchawszy się utyskiwań żołnierzy na zbyt silnie chlorowaną wodę, spytał swoich saperów, na stacji chlorowania, czemu tak mocno chlorują. 85 — Panie pułkowniku, nasze chłopaki nie mają prawa chorować, wiec bijem te bakterie. A po drugie, to chlor im doda więcej gazu. Ale gazu ani tamtym, ani saperom dodawać me trzeba. Saper dywizyjny, wiadomo, jest narażony na najcięższe. A jeśli chodzi o saperów korpuśnych, to wielką część swych sił dali na saperów szturmowych, przydzielanych do oddziałów i jedną trzecią do współpracy z czołgami. Idzie bitwa, szumi w powietrzu bitwa. Wskazują mi ludzi otrzymujących bitewne przydziały i uparcie wpatruję się w ich twarze; którego już z nich nie zobaczę?... Łączność - unerwienie Korpusu Prawdziwą bitwę zaczyna już łączność. Zgrać ten organizm, by przełamać amfiteatr ..... oto wielkie zadanie łączności. Rozbudowują połączenia telefoniczne, telegraficzne, radiotelegraficzne i radiotelefoniczne, sieć sygnalizacji świetlnej i sieć poczty meldunkowej gońcami - pod ogniem artylerii niemieckiej, która nęka najbardziej unerwione miejsca dobrze znanego sobie terenu. Teren ten widzą zresztą jak na dłoni z wyniosłego bastionu Monte Cassino. Telefonista budujący linię nie potrafi obronić się wrażeniu, że oko wroga notuje pilnie każdą stację kontrolną — ba, każde zawieszenie kabla na niskiej oliwce — i potem przemyślnie kładzie w nocy ogień artylerii i moździerzy na nerwach dowodzenia. W nocy, gdy tak trudno jest znaleźć i naprawić przerwę. Cała ta ziemia, z której dopiero spłynęli Niemcy, jest przesiąknięta sabotażem. Ale nigdzie nie przejawia się on tak natychmiast jak w łączności, leszcze kiedy wylądowałem w Taranto — tak daleko od frontu — skarżono mi się na ciągłe zrywanie połączeń telefonicznych; sabota-żysta po prostu wtykał szpileczkę w przewód, robił połączenie, po czym z obu stron dopiłowywał szpileczkę tak, że nie znać było. gdzie tkwi. Tu. pod frontem, mamy ciągle grubsze kawały. Idzie patrol telefoniczny, periodycznie sprawdzający linie. Gdzieś między winnicami spotyka dwóch cywilów, zapewne z pobliskiego dom-ku-ruiny. Buan gumo! O kilkadziesiąt kroków dalej patrol pochyla się nad podejrzanym potączeniemi linii i w tej chwili seria z broni maszynowej idzie mu koło uszu. Ale gdzie tu szukać tych cywilów- po winnicach! Górami, tam gdzie biegnie najżywotniejsza arteria telefoniczna, przechodzą... chyba pasterze, któż by bowiem włóczył się po tych halach. Ale telefoniści już wiedzą, co to znaczy, biegną zadyszani pod górę: do linii telefonicznej dołączony cienki, trudno widoczny drucik, znaj- 86 dujący się pod kamieniem. Już nie muszą zgadywać, wiedzą, że tam leży gruba i pozornie obojętna mina. Nieprzyjaciel ,.wisi" na naszych liniach, włącza się do nich udając naiwniaka, komunikuje, że „szyfr gdzieś nam się zapodział" i prosi 0 podanie wiadomości tekstem jawnym, często dekonspiruje się i po prostu grozi, chcąc podkopać morale żołnierza. Paię dni temu koło S. Piętro telefonista, próbując, gdzie linia zerwana, szedł na przełaj, prowadząc ją w ręku: oto już jest blisko przerwy, bo przewód luźno zwisa. Szarpnął nim odruchowo i spowodował wybuch pułapki, założonej o 20— 30 kroków przed nim. Łącznościowcy Karpackiej słyszą pytanie: — Która godzina? Podali. — Czy wam się nie znudziło wciąż naprawiać uszkodzeń — pyta głos - - bo nam się nie znudzi zrywać. W pewnym miejscu purpurowej od maków i szurpatej od min doliny Rapido stoi samotny domek za murkiem, w którego bramie wymalowano al fresco figury świętych. W domu mieszkały dwie wesołe dziewczynki, które nasi poprzednicy chętnie tolerowali. Byłv to w całej peryferii po tej stronie Rapido dwie jedyne cywilne istoty, którym widocznie pozwolono się ostać ze względu na użyteczność publiczną i przydatność dla celów wojennych. Podejrzliwość polska spostrzegła, że na tym tak ostrzeliwanym przez tyle tygodni skrawku doliny ani jeden pocisk nie padł na wesoły domek. 1 niebawem obie donny z wielkim zawodzeniem musiały się wysiedlić. Żołnierz, który tkwi w łączności i płaci już teraz potem i krwią za pomyślność nadciągającej bitwy, to jest nasz własny produkt, produkt wojska na wygnaniu. Kadra instruktorska wytworzyła się z dawnych oficerów i podoficerów, ale żołnierz był to przeważnie rolnik z Kresów, nie mający żadnego technicznego otrzaskania. Kadra, podejmując służbę na angielskim sprzęcie i na angielskich regulaminach — nie znała angielskiego. Przysłanie 50—60 łącznościowców z Anglii i z brygady Karpackiej na około 5000 ludzi było kroplą w morzu. A jednak zapał i żywiołowa wprost chęć uczenia się i szkolenia zrobiły swoje. Celowali junacy. Widziałem w Mena u stóp piramid tych 16- i 14-let-nich chłopców, przechodzących siedmiomiesięczne wyszkolenie ogólne w zakresie ostatnich klas szkoły powszechnej oraz podstawowe wyszkolenie łącznościowe. Stary majster demonstrował manipulację, palce jego robiły cuda; otoczenie — szereg zadartych perkatych nosów -chłonęło tę naukę w upojeniu, ż przejęciem, że już nic ważniejszego być nie może. Kiedy posłano ich pierwszą partię do wojska, do Quisil Ribat, co trzeci jąkał się, starając się stwierdzić basem, że ma już 17 lat — co często było najzwyczajniejszą lipą. 87 Wkrótce, porozdzielani między baony, stali się oczkiem w głowie każdego dowódcy, a słowo „junak" — najlepszą rekomendacją. Teraz to już wytrawni żołnierze, ci chłopcy, którzy w normalnej ojczyźnie kopaliby piłkę i marzyli o rowerze. Na zapylonych drogach z oszalałych motocykli surowym błyskiem spod okapów hełmów migają ich oczy. Tydzień temu padł pierwszy żołnierz łączności w rozpoczynającej się bitwie o Cassino — były junak Żak Anatol, prowadzący konwój mułów ze sprzętem łączności pierwszej brygady. Po nim padł byty junak Kłopotowski, sierota, garnący się do przełożonego jak do ojca. Kilku już odesłano do szpitali. Pracę łączności trzeba było przerobić od nowa. Amerykanie, Anglicy, Nowozelandczycy i Hindusi kolejno rzucali swe linie dość beztrosko na przydrożne oliwki lub nawet po prostu na ziemię, co utworzyło w sumie fantastyczne girlandy lub sieci pajęcze nikomu już na nic niepotrzebnych linii. Ludność miejscowa, wysiedlona tylko z bezpośrednio bliskiego rejonu, a nawet właśni (alianccy) kierowcy wycinali z tych linii dowolne odcinki kabla na swój własny domowy użytek. Wyznać się w tym było nie sposób. Serce polskiego żołnierza łączności, wychowanego w ubogiej Polsce w kulcie oszczędności i poszanowania sprzętu, zamierało po prostu ze zgrozy na widok takiego marnotrawstwa i nonsensu technicznego. Należało wszystko budować od nowa; należało odsunąć się od ostrzeliwanych dróg. Należało, przede wszystkim, zabezpieczyć linie poprzez „kanał La Manche", linie między przedmościem a zapleczem. Po wielkich staraniach sprowadzono amerykańską machinę do kopania rowów kablowych. Saperzy dociągnęli ją pod samą Karpacką i z dużą emocją przystąpiono do prób. Stalowy stwór hałasuje za stu, lecz robi za jednego — 200, najwyżej 300 m wydoła w ciągu nocy. Zresztą takie hałaśliwe bydlę Niemiec wnet przyuważy. Nie ma co — wrócili do ręcznej pracy. — To nietrudno pokazać kierunek na mapie — mówił mi dowódca łączności Korpusu płk Zaleski — lecz gdy się spojrzało na urwiska, progi i wyniosłe szczyty, kryjące swe czoła w chmurach i mgłach, gdy się pomyślało, ile min i pułapek zdradzieckich kryje się w żlebach, najdogodniejszych jeszcze do podejścia, to doprawdy odwagi zaczynało brakować. Ale korzyści, jakie dadzą linie przeciągnięte wbrew oczekiwaniom nieprzyjaciela, przeważyły. Partie rozpoznawcze w ten dziki zaminowany teren poprowadził kpt. Komolibus. Po czym pociągnęły zespoły telefonistów. W tych stromiznach nie można było przewozić sprzętu. Ciągnęły się, siejąc potem, mrówki ludzkie przygniecione ogromnymi bębnami kabla, schodzili od ścieżek, bo wiadomo, im dalej od ścieżki, tym kabel bezpieczniejszy; a za ścieżką — miny; macali ostrożnie — kutym butem, szpilką saperską, wzrokiem podejrzliwym — każdy kamień; staczali się wraz ze swy- mi bębnami z osypisk; wytryskał z tej pracy, godnej niewolników, młody śmiech. Ich poprzednicy na Przełęczy Pantyrskiej wznieśli krzyż z napisem: „Dla Ciebie, Polsko, i dla Twej chwały!" Pięli się tak, w kompletnym odludziu, z wysokości 200 m poczynając, przez kilka kolejnych grzbietów górskich i przepaścistych wąwozów aż na szczyt wyniosłej na 1100 m Colle Aąuilone, co się wykłada — Orla Góra. Na Orlej Górze założyli pośredni ośrodek łączności. Z niego, wa-chlarzowato, spłynęły linie do central dywizyjnych oraz do wysuniętego ośrodka łączności, łączącego obie dywizje bezpośrednio ze sobą oraz centralą telefoniczną artylerii. Wysunięty ośrodek łączności Korpusu, noszący groźny skrót „Wołk", uczepiony na Monte Gagliardo, stale jest macany przez nieprzyjacielską artylerię. Jednocześnie szło rozgałęzienie sieci. Oddziały wojska i oddziałki, służby, instytucje, punkty i punkciki* — od najbardziej wysuniętych do najbardziej tyłowych — ślepe i zagubione, ożywały, kiedy do nich dochodziło łącznościowe unerwienie. „Już działa telefon!" — wielkie słowo. 1790 mil kabla! 2300 aparatów! 220 łącznic.9 Jednego ze „zbójców" trzymają się psie figle: zatelefonował sam do siebie przez osiem stacji pośrednich. Migiem obeszło koło. Telefonista na ostatniej stacji zorientował się w kawale i op... tańcował nadawcę i odbiorcę w jednej osobie. „Zbójca" promienieje. Ale łącznościowcy niedługo promienieli. Połączenia między dowództwami dywizji a dowództwami brygad rwały się kilkakrotnie w ciągu nocy, przeważnie od pocisków moździerzowych, ale każdy zbłąkany muł czy chodzący swymi drogami łazik też zrywał kable. Telefoniści dywizyjni całe noce chodzili wzdłuż swoich linii, prowadząc je w ręku, mozolnie szukając zerwanych i daleko gdzieś w pole odrzuconych końców. Błyski strzałów artyleryjskich były pożądaną pomocą. Ale co to będzie — gdy rozpocznie się bitwa o Monte Cassino.10 Trzeba będzie wówczas poświęcić cały wysiłek łączności w dół od brygad, należałoby mieć spokój z liniami na tyłach. Wobec tego obie dywizje przystąpiły do zakopywania kabla. Karpacka nie otrzymała po poprzednikach ani jednej zakopanej linii. Pomogli przeciwpancerniacy, którzy teraz są bezrobotni. Noc w noc 80 przeciwpancemiaków zakopywało siedem linii telefonicznych na sztych 9 Po bitwie okazało się. że średnia dzienna rozmów za czas 11—26 maja wynosiła 4000. 10 Po bitwie okazało się, że statystyka, prowadzona częściowo i mogąca zawierać nie więcej niż 20—25 procent wypadków, wskazywała 966 uszkodzeń na liniach za czas od 11—26 maja. 89 Wkrótce, porozdzielani między baony, stali się oczkiem w głowie każdego dowódcy, a słowo „junak" — najlepszą rekomendacją. Teraz to już wytrawni żołnierze, ci chłopcy, którzy w normalnej ojczyźnie kopaliby piłkę i marzyli o rowerze. Na zapylonych drogach z oszalałych motocykli surowym błyskiem spod okapów hełmów migają ich oczy. Tydzień temu padł pierwszy żołnierz łączności w rozpoczynającej się bitwie o Cassino — były junak Żak Anatol, prowadzący konwój mułów ze sprzętem łączności pierwszej brygady. Po nim padł były junak Kłopotowski, sierota, garnący się do przełożonego jak do ojca. Kilku już odesłano do szpitali. Pracę łączności trzeba było przerobić od nowa. Amerykanie, Anglicy. Nowozelandczycy i Hindusi kolejno rzucali swe linie dość beztrosko na przydrożne oliwki lub nawet po prostu na ziemię, co utworzyło w sumie fantastyczne girlandy lub sieci pajęcze nikomu już na nic niepotrzebnych linii. Ludność miejscowa, wysiedlona tylko z bezpośrednio bliskiego rejonu, a nawet właśni (alianccy) kierowcy wycinali z tych linii dowolne odcinki kabla na swój własny domowy użytek. Wyznać się w tym było nie sposób. Serce polskiego żołnierza łączności, wychowanego w ubogiej Polsce w kulcie oszczędności i poszanowania sprzętu, zamierało po prostu ze zgrozy na widok takiego marnotrawstwa i nonsensu technicznego. Należało wszystko budować od nowa; należało odsunąć się od ostrzeliwanych dróg. Należało, przede wszystkim, zabezpieczyć linie poprzez „kanał La Manche", linie między przedmościem a zapleczem. Po wielkich staraniach sprowadzono amerykańską machinę do kopania rowów kablowych. Saperzy dociągnęli ją pod samą Karpacką i z dużą emocją przystąpiono do prób. Stalowy stwór hałasuje za stu, lecz robi za jednego — 200, najwyżej 300 m wydoła w ciągu nocy. Zresztą takie hałaśliwe bydlę Niemiec wnet przyuważy. Nie ma co — wrócili do ręcznej pracy. — To nietrudno pokazać kierunek na mapie — mówił mi dowódca łączności Korpusu płk Zaleski — lecz gdy się spojrzało na urwiska, progi i wyniosłe szczyty, kryjące swe czoła w chmurach i mgłach, gdy się pomyślało, ile min i pułapek zdradzieckich kryje się w żlebach, najdogodniejszych jeszcze do podejścia, to doprawdy odwagi zaczynało brakować. Ale korzyści, jakie dadzą linie przeciągnięte wbrew oczekiwaniom nieprzyjaciela, przeważyły. Partie rozpoznawcze w ten dziki zaminowany teren poprowadził kpt. Komolibus. Po czym pociągnęły zespoły telefonistów. W tych stromiznach nie można było przewozić sprzętu. Ciągnęły się, siejąc potem, mrówki ludzkie przygniecione ogromnymi bębnami kabla, schodzili od ścieżek, bo wiadomo, im dalej od ścieżki, tym kabel bezpieczniejszy; a za ścieżką — miny; macali ostrożnie - kutym butem, szpilką saperską, wzrokiem podejrzliwym każdy kamień; staczali się wraz ze swy- mi bębnami z osypisk; wytryskał z tej pracy, godnej niewolników, młody śmiech. Ich poprzednicy na Przełęczy Pantyrskiej wznieśli krzyż z napisem: „Dla Ciebie, Polsko, i dla Twej chwały!" Pięli się tak, w kompletnym odludziu, z wysokości 200 m poczynając, przez kilka kolejnych grzbietów górskich i przepaścistych wąwozów aż na szczyt wyniosłej na 1100 m Colle Aąuilone, co się wykłada — Orla Góra. Na Orlej Górze założyli pośredni ośrodek łączności. Z niego, wa-chlarzowato, spłynęły linie do central dywizyjnych oraz do wysuniętego ośrodka łączności, łączącego obie dywizje bezpośrednio ze sobą oraz centralą telefoniczną artylerii. Wysunięty ośrodek łączności Korpusu, noszący groźny skrót „Wołk", uczepiony na Monte Gagliardo, stale jest macany przez nieprzyjacielską artylerię. Jednocześnie szło rozgałęzienie sieci. Oddziały wojska i oddziałki, służby, instytucje, punkty i punkciki* — od najbardziej wysuniętych do najbardziej tyłowych — ślepe i zagubione, ożywały, kiedy do nich dochodziło łącznościowe unerwienie. „Już działa telefon!" — wielkie słowo. 1790 mil kabla! 2300 aparatów! 220 łącznic.9 Jednego ze „zbójców" trzymają się psie figle: zatelefonował sam do siebie przez osiem stacji pośrednich. Migiem obeszło koło. Telefonista na ostatniej stacji zorientował się w kawale i op... tańcował nadawcę i odbiorcę w jednej osobie. „Zbójca" promienieje. Ale łącznościowcy niedługo promienieli. Połączenia między dowództwami dywizji a dowództwami brygad rwały się kilkakrotnie w ciągu nocy, przeważnie od pocisków moździerzowych, ale każdy zbłąkany muł czy chodzący swymi drogami łazik też zrywał kable. Telefoniści dywizyjni całe noce chodzili wzdłuż swoich linii, prowadząc je w ręku, mozolnie szukając zerwanych i daleko gdzieś w pole odrzuconych końców. Błyski strzałów artyleryjskich były pożądaną pomocą. Ale co to będzie — gdy rozpocznie się bitwa o Monte Cassino.10 Trzeba będzie wówczas poświęcić cały wysiłek łączności w dół od brygad, należałoby mieć spokój z liniami na tyłach. Wobec tego obie dywizje przystąpiły do zakopywania kabla. Karpacka nie otrzymała po poprzednikach ani jednej zakopanej linii. Pomogli przeciwpancerniacy, którzy teraz są bezrobotni. Noc w noc 80 przeciwpancerniaków zakopywało siedem linii telefonicznych na sztych 9 Po bitwie okazało się, że średnia dzienna rozmów za czas 11—26 maja wynosiła 4000. 10 Po bitwie okazało się, że statystyka, prowadzona częściowo i mogąca zawierać nie więcej niż 20—25 procent wypadków, wskazywała 966 uszkodzeń na liniach za czas od 11—26 maja. 89 łopaty głęboko pod ziemię. Wydajność ich szybko wzrastała. Przeciwpan-cerniacy-stachanowcy poczęli od 400 m w ciągu nocy i doszli do tysiąca. Kiedy lina biegła po litej skale, obkładano ją workami. Tak doszło do pól minowych nad Rapido. Dziesięć nocy posuwali się na kolanach, kłując grunt bagnetami przed sobą. Pięciu rannych im tam wyleciało na minach. Jeszcze ostatniej nocy, dziesiątej, usunęli 16 min. Ale kiedy zaświtało ostatecznie, odgięli karki: cała wiązka kabli była zakopana, cała wiązka kabli była przeprowadzona przez pole minowe. Wielkie trudności dają odgałęzienia ostatnie: dowódcy baonów, obserwatorzy artyleryjscy, obserwatorzy moździerzowi. Skała, pokryta lekkim nalotem mchów, nie zezwalała na zakopywanie linii, workami ich obkładać nie było można. Tu już należało, bez żadnych cudów, kłaść linie po nocy. gdzie Bóg dał, zdając się na własną intuicję, a raczej na szczęście. Ciągle tu muszą pracować patrole naprawcze, składające się ze względu na brak ludzi zwykle z jednego telefonisty. Sam jeden, w ciemnej nocy, obsypywany okruchami kamieni, ogłuszany pobliskimi wybuchami, pracuje pod kontrolą własnego sumienia. Radio — milczy. Gdyby radiostacje pracowały, nieprzyjaciel mógłby wykryć i określić ich położenie. A nadto, włączając się w sieć, mimo wszelkich kodów i ostrożności mógłby się czego dowiedzieć. Wystarczyło, by usłyszał język polski, a już wszelkie przemyślne sposoby ukrycia obecności oddziałów polskich mogły pójść na marne. Zastosowano jedynie skuteczne choć radykalne lekarstwo: radiostacje (a jest tego ponad 2100 różnych typów, samych ładowni akumulatorów jest do 700) — zamknięto na cztery spusty. Oddział radiotelegrafistek i szyfrantek w Venafro, bombardowanych raz po raz z powodu bliskości lotniska, kiedy im zaproponowatjo parę dni odpoczynku głębiej na tyłach, jako że jest cisza radiowa — przyjął to jako kiepski żart. Bo co wtedy, gdy ich nagłe będzie trzeba? Kto tam baby przegada — zostały. Radiostacje wyciągnięto z pięknych samochodów stacyjnych, wmontowano do schronów, maszty antenowe ukryto w laskach oliwnych i kazano nasłuchiwać w określonych terminach, ale broń Boże nie gadać. Raz się zdarzyło, że przerwano ciszę radiową. Niemcy zrobili mocny wypad na południowe skrzydło odcinka polskiego. Pod odłamkami pękły linie, jakby były ze szkła. Nie było rady, trzeba było uciec się do radia. Dwóch oficerów więc, jeden z odcinka atakowanego i drugi w sztabie, rozpoczęli rozmowę... po angielsku. Jakoś im nie wychodziło, więc przeszli na niemiecki... Jeszcze gorzej! Próbują francuskiego, wreszcie — do diabła, nie ma czasu! — walą po polsku. Szczęście czuwało — Niemcy nie usłyszeli. Za to gońcy śmigają po wszystkich drogach jak oszalali. Z mojej „Jaskini Zbójców" widzę raz po raz, jak wypada taki wirażem od Acqua- 90 fondata, by w jednej chwili zniknąć w wąwozie Interno. W te dni przeciętnie goniec robi ponad 900 km drogi dziennie.111 żadnych wypadków!... Żadnych wypadków i u ,,diabłów" transportowców, w łazikach, które się pozmieniały w kozice skalne. Wszystko nagle w Korpusie wytrzeźwiało, wyzdrowiało i podciągnęło się. Bo bitwa — nadchodzi. Masaż przed boksem Należy przyznać, że pod względem wojskowym mieliśmy całą życzliwość i całą pomoc aliantów, na jaką tylko było ich stać. Wytworzył się stosunek pasji sportowej. Wszak już trzy razy Klasztor oparł się atakom. Poza wszystkimi wielkimi słowami — dttiy, operation, collaboraikm — itd. był to stosunek do zapaśnika mającego wejść na ring i rozegrać mecz o światowym rozgłosie. Każdy takiemu chętnie muskuły pomasuje, albo powachluje ręcznikiem, albo poleci w drugi koniec miasta, byle przynieść takie akurat rękawice, jakie się pięściarzowi zamarzyły. Nasłali nam czekanów, służących do pogłębienia dołków indywidualnych, uskarżaliśmy się bowiem, że po poprzednikach pozostały zbyt małe dołki. W dążeniu do ukrycia jak najbardziej naszych ruchów przed okiem nieprzyjaciela — przysłali nam 7000 ubrań maskowniczych. Teren jest górski, poprzecinany jarami i ostrymi graniami; trzeba będzie zdobywać krużganek po krużganku jak w Saragossie; dowództwo Korpusu przewiduje, że nic tu artyleria nie wskóra, że należy mieć moździerze, które mają stromy tor strzelania. Mieliśmy tylko moździerze trzycalowe (nie licząc dwucalówek idących do natarcia z piechotą). Wiadomo, że Niemcy mają ciężkie moersery. Zażądaliśmy 80 ciężkich moździerzy. Alianci je ściągnęli wszędzie skąd można. Gdzie tylko stał w Algierze, w Tunisie jakiś ciężki moździerz (4,2 cala), niezwłocznie jechał do 2. Polskiego Korpusu. Ukwestowali 72. Dali nam obficie pia-tów — nowej broni do rozbijania czołgów. Miotacze płomieni mieli tylko Amerykanie. Dali wszystko, co mie-ii — 18 sztuk. Była to nieoceniona broń do „czyszczenia" niemieckich schronów bojowych. Najzabawniejsza rzecz zdarzyła się z ampułkami morfiny — tak potrzebnymi jako pierwszy zabieg uśmierzający ból. Te ampułki zawierają zalutowaną dozę morfiny wraz z wysterylizo-waną już strzykawką. Wystarczy, że byle kto, niewykwalifikowany sa- 11 Okazało się po bitwie, że w czasie od 11—26 maja przewieziono listów rejestrowanych 26 710, nadano i otrzymano 7631 telegramów. Ilość przesyłek zwykłych przez gońców nie ma ewidencji. 91 łopaty głęboko pod ziemię. Wydajność ich szybko wzrastała. Przeciwpan-cerniacy-stachanowcy poczęli od 400 m w ciągu nocy i doszli do tysiąca. Kiedy lina biegła po litej skale, obkładano ją workami. Tak doszło do pól minowych nad Rapido. Dziesięć nocy posuwali się na kolanach, kłując grunt bagnetami przed sobą. Pięciu rannych im tam wyleciało na minach. Jeszcze ostatniej nocy, dziesiątej, usunęli 16 min. Ale kiedy zaświtało ostatecznie, odgięli karki: cała wiązka kabli była zakopana, cała wiązka kabli była przeprowadzona przez pole minowe. Wielkie trudności dają odgałęzienia ostatnie: dowódcy baonów, obserwatorzy artyleryjscy, obserwatorzy moździerzowi. Skała, pokryta lekkim nalotem mchów, nie zezwalała na zakopywanie linii, workami ich obkładać nie było można. Tu już należało, bez żadnych cudów, kłaść linie po nocy. gdzie Bóg dał, zdając się na własną intuicję, a raczej na szczęście. Ciągle tu muszą pracować patrole naprawcze, składające się ze względu na brak ludzi zwykle z jednego telefonisty. Sam jeden, w ciemnej nocy, obsypywany okruchami kamieni, ogłuszany pobliskimi wybuchami, pracuje pod kontrolą własnego sumienia. Radio — milczy. Gdyby radiostacje pracowały, nieprzyjaciel mógłby wykryć i określić ich położenie. A nadto, włączając się w sieć, mimo wszelkich kodów i ostrożności mógłby się czego dowiedzieć. Wystarczyło, by usłyszał język polski, a już wszelkie przemyślne sposoby ukrycia obecności oddziałów polskich mogły pójść na marne. Zastosowano jedynie skuteczne choć radykalne lekarstwo: radiostacje (a jest tego ponad 2100 różnych typów, samych ładowni akumulatorów jest do 700) — zamknięto na cztery spusty. Oddział radiotelegrafistek i szyfrantek w Venafro, bombardowanych raz po raz z powodu bliskości lotniska, kiedy im zaproponowano parę dni odpoczynku głębiej na tyłach, jako że jest cisza radiowa — przyjął to jako kiepski żart. Bo co wtedy, gdy ich nagle będzie trzeba? Kto tam baby przegada — zostały. Radiostacje wyciągnięto z pięknych samochodów stacyjnych, wmontowano do schronów, maszty antenowe ukryto w laskach oliwnych i kazano nasłuchiwać w określonych terminach, ale broń Boże nie gadać. Raz się zdarzyło, że przerwano ciszę radiową. Niemcy zrobili mocny wypad na południowe skrzydło odcinka polskiego. Pod odłamkami pękły linie, jakby były ze szkła. Nie było rady, trzeba było uciec się do radia. Dwóch oficerów więc, jeden z odcinka atakowanego i drugi w sztabie, rozpoczęli rozmowę... po angielsku. Jakoś im nie wychodziło, więc przeszli na niemiecki... Jeszcze gorzej! Próbują francuskiego, wreszcie — do diabła, nie ma czasu! — walą po polsku. Szczęście czuwało — Niemcy nie usłyszeli. Za to gońcy śmigają po wszystkich drogach jak oszalali. Z mojej „Jaskini Zbójców" widzę raz po raz, jak wypada taki wirażem od Acqua- 90 fondata, by w jednej chwili zniknąć w wąwozie Infemo. W te dni przeciętnie goniec robi ponad 900 km drogi dziennie.!! I żadnych wypadków!... Żadnych wypadków i u „diabłów" transportowców, w łazikach, które się pozmieniały w kozice skalne. Wszystko nagle w Korpusie wytrzeźwiało, wyzdrowiało i podciągnęło się. Bo bitwa — nadchodzi. Masaż przed boksem Należy przyznać, że pod względem wojskowym mieliśmy całą życzliwość i całą pomoc aliantów, na jaką tylko było ich stać. Wytworzył się stosunek pasji sportowej. Wszak już trzy razy Klasztor oparł się atakom. Poza wszystkimi wielkimi słowami — duły, operation, collakoration itd. był to stosunek do zapaśnika mającego wejść na ring i rozegrać mecz o światowym rozgłosie. Każdy takiemu chętnie muskuły pomasuje, albo powachluje ręcznikiem, albo poleci w drugi koniec miasta, byle przynieść takie akurat rękawice, jakie się pięściarzowi zamarzyły. Nasłali nam czekanów, służących do pogłębienia dołków indywidualnych, uskarżaliśmy się bowiem, że po poprzednikach pozostały zbyt małe dołki. W dążeniu do ukrycia jak najbardziej naszych ruchów przed okiem nieprzyjaciela — przysłali nam 7000 ubrań maskowniczych. Teren jest górski, poprzecinany jarami i ostrymi graniami; trzeba będzie zdobywać krużganek po krużganku jak w Saragossie; dowództwo Korpusu przewiduje, że nic tu artyleria nie wskóra, że należy mieć moździerze, które mają stromy tor strzelania. Mieliśmy tylko moździerze trzycalowe (nie licząc dwucalówek idących do natarcia z piechotą). Wiadomo, że Niemcy mają ciężkie moersery. Zażądaliśmy 80 ciężkich moździerzy. Alianci je ściągnęli wszędzie skąd można. Gdzie tylko stał...... w Algierze, w Tunisie jakiś ciężki moździerz (4,2 cala), niezwłocznie jechał do 2. Polskiego Korpusu. Ukwestowali 72. Dali nam obficie pia-tów — nowej broni do rozbijania czołgów. Miotacze płomieni mieli tylko Amerykanie. Dali wszystko, co mieli — 18 sztuk. Była to nieoceniona broń do ..czyszczenia" niemieckich schronów bojowych. Najzabawniejsza rzecz zdarzyła się z ampułkami morfiny — tak potrzebnymi jako pierwszy zabieg uśmierzający ból. Te ampułki zawierają zalutowaną dozę morfiny wraz z wysterylizo-waną już strzykawką. Wystarczy, że byle kto, niewykwalifikowany sa- 11 Okazało się po bitwie, że w czasie od 11—26 maja przewieziono listów rejestrowanych 26 710. nadano i otrzymano 7631 telegramów. Ilość przesyłek zwykłych przez gońców nie ma ewidencji. 91 nitariusz, ułamie czubek i może zrobić zastrzyk. Ampułki te przez Anglików były przewidywane tylko jako uposażenie czołgu. Dowódca Korpusu prosił płk. Szymańskiego, oficera łącznikowego armii amerykańskiej przy Korpusie, aby „wydobył" od Amerykanów 2000 ampułek. Płk Szymański pomylił się o jedno zero i poprosił o 20000 ampułek. Transport nadszedł niezwłocznie. Płk Szymański pamiętał, że prosił o jakąś okrągłą liczbę w dziesiątkach tysięcy, a tu jakoś cyfra wygląda inaczej. Idzie więc do gen. Andersa i mówi ze strapioną miną: — Niestety, przysłali tylko 24000. Czy mam reklamować? Wywiad i przeciwnicy Kto stoi przed nami'? Jak rozstawiony? Czym rozporządza? Po wojnie sypną się rozmaite rewelacje o obustronnych wywiadach. Dziś — trzeba tylko po prostu kontentować się suchymi faktami, których, jakże niechętnie, udziela dwójka. Panowie ci, o których się powiada. że kiedy palą w piecu „tajne", to na komin posyłają podoficera, aby dym łapał, z małą dozą przekonania przyjmują do wiadomości tłumaczenia, że już jestem jak przy aresztowany, że już mnie przed akcją stąd w świat nie wypuszczą itd. Tym niemniej zaznajamiają mnie z ordre de bataille nieprzyjaciela. Pozycje przed nami obsadziła 1. niemiecka dywizja spadochronowa — oko w głowie armii niemieckiej. Składa się tylko z ochotników, dobranych co do wieku, stanu fizycznego, wyrobienia obywatelskiego, wyszkolenia i stażu. To ta dywizja spadła na Krecie na głowy Anglikom, to ona robiła zagony w stepy nadwołżańskie, to ona biła się pod Smoleńskiem, to ona broniła Sycylii, to ona tkwiła w rdzeniu zaciekłych walk pod Ortoną. Dywizją dowodzi gen. Heydrich. Ma on tylko nasz odcinek na pieczy, który nadto jest obsadzony przez batalion 115. pułku grenadierów pancernych i samodzielny 4. batalion alpejski piechoty wysokogórskiej, obsadzający najwyższą część odcinka — stoki Monte Cairo. Bataliony wysokogórskie są bardzo nasycone bronią, samowystarczalne, mogące walczyć samodzielnymi grupami w dolinach poprzedzanych grzbietami. Spadochroniarze — to formacja specjalnie tresowana jak zwierzęta, sfanatyzowana do ostateczności, rzekłbym — zhaszyszowana. Buta i mistycyzm, okrucieństwo i rycerskość, brutalna żądza użycia i najsurowsza, gdy trzeba, żołnierska asceza.12 12 Przypisek po bitwie: Wzięty do niewoli telefonista niemiecki powtarzał następującą podsłuchaną rozmowę gen. Heydricha z hrabiną Sissy v. Koenigs-mark: 92 Są młodzi wiekiem, starzy doświadczeniem. Odwrotnie niż my. Siłą ognia Niemcy rozporządzają mniejszą, ale doskonale uplasowaną. Rozporządzają 230 działami, a nadto na komunikacje nasze może strzelać 150 dział ciężkich (z Attiny). Nadto w Pignataro stoi pułk nebel-werferów — 40 potworów sprzężonych, sześciolufowych, rzucających „kuferki" 15- a nawet 32-centymetrowe. No, a poza tym zatrzęsienie moździerzy i broni lekkiej. To się ciągle zmienia. I nad tym czuwa — rozpoznanie lotnicze. Zaglądamy Niemcom do garnka Nad terenem stale, jak leniwe jastrzębie, wiszą samoloty obserwujące. Ta „krowa", jak ją nazywają żołnierze, posuwa się ogromnie powoli, niemal stoi w miejscu. Biedna, bezbronna „krowa", umykająca natychmiast, skoro na horyzoncie ukaże się myśliwiec nieprzyjacielski. Ale tej „krowy" boją się baterie niemieckie; milkną, jakby wody do luf nabrały, gdy tylko jej cień padnie na stoki, na których mają swe stanowiska; w przeciwnym bowiem wypadku mściwa „krowa" sprowadza na nie ulewę pocisków Ale inne ciche i niezbrojne niebezpiet -nistwo czyha na Niemców z powietrza. To idące na wielkiej wysokości, od 7000 do 10000 m, aparaty robiące zdjęcia. Dźwigają potworne kamery, po metrze, a nawet po dwa metry długości. Spitftry dźwigają po dwa, nwmiuity po cztery aparaty, a nadto każdy z nich — aparat do zdjęć skośnych. Klatka przez nie zdjęta pokrywa przeważnie dwa kilometry terenu. Zdjęcia są natychmiast powiększane. Siedzę w sekcji interpretacji zdjęć lotniczych. Takie sekcje są przy Korpusie i przy każdej dywizji. Na stół mi kładą stosy, stosy... Na razie nie rozróżniam nic — poza — Drogi generale! Jakże wyraźnie słychać — cieszy się hrabina, która telefonuje z Wiednia — kiedyż wreszcie... Kiedyż przyjedziesz'.' — Jak przepędzę tych przeklętych Tommich z Cassina. — Ach, drogi generale! Mam nadzieję, że to niebawem nastąpi i że Opatrzność czuwać będzie nad wami!... Hrabina Sissy jest wiedenką, jest hrabiną i wierzy w Opatrzność. Hitlerowiec gen. Heydrich rok temu jeszcze chętnie by jej odpowiedział tak jak Mme de Se-vigne swojej córce: ..Opatrzność jest po stronie liczniejszych batalionów". Inny jeniec opowiadał o scenie, której był świadkiem: Gen, Heydrich towarzyszył marsz. Kesselringowi, dowódcy frontu włoskiego, opuszczającemu po inspekcji Klasztor. Muł zaszedł drogę i auto obu satrapów musiało stanąć. Rozwścieczony gen. Heydrich kazał ukarać muła... trzydniową głodówką. Nie mam możności przekonania się, czy to zeznanie odpowiada prawdzie. 93 Itfil 3 * 3. 3- fi *3 i iŁ\ i U g" I o; I ogólnym wrażeniem, że te masywy górskie zbliżyły się ogromnie. Czuje bicie serca — jakbym tam wszedł w te obieże spadochroniarzy, grenadierów, alpinistów nie spostrzeżony i pochwycił ich na gorącym uczynku. Uprzejmy oficer podsuwa na czterech metalowych nóżkach dwa szkła stereoskopowe. Natychmiast uwypukla się zdjęcie. Domy i drzewa stoją jak makietki. O! — cześć tego domu jest zawalona... Co to'.' Ach, to tek podziobana lejami łąka. A ten zerwany most, jak wspiął się ostrą sylwetką w górę i jak rzuca ostry cień na wyschnięte łożysko. Ostro zatemperowany ołówek wkrada się między te szkła i zdjęcia. — Widzi pan'.' — Ten czarny jakby okopek? — To działo. A to pan widzi'.' — Tę niteczkę z brzuszkiem'.' — To ciężki karabin maszynowy. Znowu nie wiem, czy nie pokpiwają ze mnie. Ale przekonywam się. że odcyfrowujący mają specjalną szkołę, specjalnie wyostrzony wzrok i umiejętność kojarzenia znaków terenowych w obrazy dające niemylne syntezy. Nie ujdą ich uwagi żadne okopy, rowy, przeszkody z drutu — nic, co by mogło dać element dla ustalenia fortyfikacji nieprzyjaciela. Kabel telefoniczny wiodący do jakiegoś domu - wróży dowództwo, ślady kół umożliwiają rozpoznanie stanowisk artylerii lub czołgów. Lotnik koryguje swoje zdjęcia przez loty skośne — wówczas bierze z boku profile terenu i zdjęcia te są bardziej plastyczne. Lotów skośnych dokonuje się z najniższego pułapu, przy wielkim niebezpieczeństwie dla samolotu. Na ogromnych zdjęciach -r jak żywy stoi Klasztor: kupa gruzów, ze szczątkiem ściany północnej, z obłymi zarysami podwórców, z trądem lejów, kikutami pościnanych drzew. Tam... są... ludzie?... Posklejane wielkie panoramowe zdjęcia jadą przez stół. Przesuwa się cały amfiteatr, zdjęty skośnie z tej, zdjęty skośnie z tamtej strony. Każda kompania otrzymuje po dwa komplety skośnych zdjęć odcinka leżącego przed jej baonem. — Co trzy dni mamy nowe pokrycie — mówi mi oficer — i co trzy dni sporządzamy raport. — Raport? Kładzie mi przed oczy mapę sztabową — zwykłą mapę o podziałce 1 :25000. Ale ta mapa jest upstrzona znaczkami konwencjonalnymi, narzuconymi w kilkudziesięciu odmianach: baterie dział ciężkich, baterie dział polowych, gniazda moździerzy i nebelwerferów, punkty ogniowe cekaemów, bunkry bojowe, schrony wyczekiwania, pola odrutowane, czarne kropki min talerzowych!... — Poległy pod Warszawą gen. Werner v. Fritsh powiedział w 1938: „Kto będzie miał najlepsze rozpoznanie fotograficzne, ten wygra następną wojnę". 94 — Być może; ale przecie was łatwo nabić w butelkę? __ >) — Makiety... — Na te kawały nie damy się nabrać; widzi pan, co to jest? — Chyba bateria? — Ale bateria czynna. O, widzi pan te dróżki bielejące jak niteczki grzybni? Koło baterii pozorowanej ich by nie było... — A jakże wykryć moździerze, stojące w zacienionych wąwozach? — No, fotografuje się w różnych porach przy różnym naświetleniu i porównuje się, jak się kładą cienie... Wychodzę z odcyfrowalni z mieszanymi uczuciami. Zajrzałem za ten parawanik niemiecki. Wiem niby wszystko. A przecież niepokoją mnie te czarne cienie na jarach, w których nie wiadomo, co się kryje, te zbocza szurpate, w których nie wiadomo, jakie schrony są naryte. Gracze rozstawili figury. Ale to jakieś inne szachy — na szachownicach zakrytych. Z ciężkich pepanców - kozice skalne, z lekkich - „żydowska artyleria" O zajrzeniu do garnka Niemcom zamarzyło się też pepancom. Działka przeciwpancerne — co? — stwór niezmiernie szanowany w Pustyni Libijskiej: ale tu wszakci nie będą skakać po skałach. Zagnano bractwo do moździerzy (tych ciężkich, dostarczonych w ostatniej chwili) albo i zgoła na noszowych amunicji. Kpt. Różański, patrząc na ciężkie pepance, waży sobie coś w głowie, a waży. Prawda, że jego pieszczotliwie zdrabniane „działko" pepanc to kolos ważący dwie i pół tony - o tonę więcej niż działo polowe (25-funtów-ka). Ale w krwi pepancowca leży ryzyko i podłażenie pod nos nieprzyjacielowi. W tradycjach pepanców Karpackiej przechowuje się pamięć o Sidi--Rezegh. Kpt. Różański kręci głową. To nie do pomyślenia, żeby nagle jego żołnierze odeszli od dział, reprezentujących taką siłę ognia, i oddali się karierze sanitariuszy i nosicieli amunicji. Nad zadymioną doliną widnieją sczerniałe od wybuchów ściany ruin klasztornych. Ściana północna wznosi się na dwa piętra, groty, bunkry we wzgórzu klasztornym zioną ogniem, kpić zdają się z ataku, jakby ich broniła siła nieczysta. 95 Łakomie spogląda na nie oko ciężkiego pepancowca: gdybyż to podsunąć się do takiego, ot, czołgu i dujnąć swymi siedemnastofuntowymi pociskami, o szybkości początkowej 3000 stóp, o strasznej sile przebicia. W Iraku robili próby: strzelali z odległości 1200 m do żelbetonu grubego na półtora metra. Śladu po nim nie zostało. — O takie syny! — wzdycha pożądliwie kpt. Różański, poglądając na wredną górę i rozpamiętując iracki żelbeton. Cyrkuluje do mjr. Choroszewskiego, dowódcy 3. pułku pepanców, cyrkuluje od mjr. Choroszewskiego do płk. Peszka, dowódcy 1. brygady, której sądzony jest atak na wzgórza otaczające Klasztor. Uśmiecha się starym karpatczykom impreza: wszak nasze chłopaki zasiadły się o kilkaset metrów od Klasztoru — ciężkie pepance biją skutecznie i nad wyraz precyzyjnie na 3000 m. Tylko że te chłopaki szkrabią się nocami pod górkę, a pepanc to nie muł, kopytem macający ścieżkę, tylko bezwładna dwu- i półtonowa masa. Chodzą, przymierzają się, chodzą, przymierzają się... A tożby się zaskoczyło Szwabów nowym niespodziewanym elementem ognia! Płk Peszek sugeruje chytrze: — A gdyby tak się wciągnąć na 324? 29 kwietnia rozpoznaje teren mjr Choroszewski i kpt. Różański. Wwindowali się na 324, stanęli — w oczach aż czarno, serce bije. Bagatela — trzy kilometry skrętów pod górę: najprzód ścieżką mulą do cmentarzyka hinduskiego. A od cmentarzyka pod górkę przez głazy, bez ścieżki — jeszcze jakieś 800 metrów. Naturalnie — bezsensowne plany. Już mulą ścieżka jest węższa niż rozpiętość podwozia ciężkiego pepanca. Poza tym sto innych przeszkód. Ale ta jedna przeszkoda wystarczy. Zbyli marzeń i uspokoili się zupełnie. Wiaterek przyleciał z doliny — chłonął pot. Ciemno było zupełnie i cicho. Tylko zza nich, z dołu, dochodził cierpliwy chrobot wspinających się mułów. Była to pora codzienna niepisanego rozejmu, kiedy obydwie strony pobierały żywność. Tętno obu pepancowców uspokajało się i począł wychodzić zza Klasztoru księżyc; zaczerniał kontur Klasztoru złą sylwetą; zagadała góra ogniem codziennym, niosącym śmierć, przyduszającym do ziemi... — A gdyby wciągnąć na podwoziu z sześciofuntówki? Poczęli schodzić, ogarnięci nową ideą... Musieli zwindowywać się z głazu na głaz i za każdym takim głazem znowu im się pomysł wydawał mrzonką. Jak można myśleć o wprowadzeniu działa na węższym podwoziu, kiedy tu, te osiemset metrów od cmentarzyka i w bok od ścieżki i wózka dziecinnego by nie przepchał. A kiedy schodzili już mułową ścieżką, mierzyli wysiłkiem mięśni sześć-dziesięciostopniowe spadki. 96 „W domu" już zastali młodzież szykującą się do Hannibalowych wyczynów przeprowadzenia słoni przez Alpy. — Wózek dziecinny by nie przejechał powiadają no to by go można przenieść. Tak oto świtaniem 30 kwietnia rozstrzygnięto w pepancach problemat Kolumbowy — postawienia jajka sztorcem na stole. I tegoż dnia nocą poszedł na rozpoznanie por. Ptasznik, dowódca 9. ciężkiej baterii. Sądzę, że już na kredyt serce czytelnika wzbiera sympatią i jestem w prawdziwym kłopocie, jak tu wybronić w dalszym ciągu mego bohatera. Bo porucznik... proszę państwa... w cywilu... był emeszetowcem. Pamiętam skecz w „Qui pro Quo": facet przylewa się na ławce nad jeziorem do właśnie poznanego dziewczęcia: kiedy jest już w siódmym niebie, dowiaduje się, że dziewczę pracuje w kasie chorych — siup... wrzucił ją do jeziora. Cierpiętnicy wiz, zasiłków, zaświadczeń, paszportów, bram zamkniętych, godzin urzędowych nie do ułowienia, prasowanych portek, grasse-jowania, białych getrów i noszonych przy pogodzie very fashiontihle parasoli — dajcie kredyt temu emeszetowemu Szawłowi, którego przygoda wojenna przedzierzgnęła w pepancowego Pawła. Por. Ptasznik jest zwięzły jak działko pepanc i ma masywne czoło jak pocisk siedemna-stofuntowy, a nad nim czuprynę gęstą jak wycior. No, bo posłuchajcie: Pnie się por. Ptasznik na tę drugą noc i kombinuje; jużci. że dwie i pół tony, to nie wózek dziecinny. Wlazł na one 324, zagadał do niego zły Klasztor strzałami nebelwerfera. Gwiżdżą akustyczne figle przymocowane do ciężkich pocisków - przy-cupiło się wszystko w polskich okopach przed szaloną siłą miażdżącą, wyje i chichocze czort na Klasztorze, kręcąc uwiązaną do ogona kołatką — natrząsa się z pepanców, którym kozicami być się zachciało. Błysnęło ponownie z góry i błysnęło w głowie: — A po cóż, u jasnej Anielki, turgać działo w całości? Przefiltrowaliśmy się przez tyle krajów, że z każdego zebraliśmy po kwiatku do wonnego i. niestety, mocno powyskubywanego bukiecika „turystów gen. Sikorskiego". — To już rozebrać działka nie można, nie? — zadaje sobie po palestyń-sku pytanie por. Ptasznik. Wraca do swoich. Sprawa dotacza się aż do chłopaków w baterii. Myślą, tchnąć ciężko, cierpliwym majsterskim pomyśleniem: — Tarcza to bajka, można odjąć. — Wiele z tego będziesz miał. 200 kilo. — Zawsze każden jeden szczegół mniej... — Podwozie: tona... Lufa?... 97 — 1200 kilo — przytłacza ważkim słowem ogniomistrz. — A jakby obsadę odkręcić? — Idźże, głupi! Jeszcze nikt nigdy nie odkręcał obsady. To sprawa jakichś ciężkich warsztatów na tyłach. Dla artylerzysty - lufa i obsada to jedno. Zasiadła im ta lufa z obsadą w głowie: bo to przecie obsada waży nie byle co — 400 kilo. — To i co, że nikt nie odkręcał? A czy kto kiedy pepance pod górę wciągał? Będziemy próbowali działo wciągać, to możemy spróbować i obsadę wykręcić. Odkręcili. Nawet ciężko nie poszło. 2 maja u podstawy wyjściowej zgromadziło się całe dowództwo i wybrana ekipa — 70 chłopa, po 10 najbardziej krzepkich z każdej ciężkiej baterii. Podzielili się na trzy zaopatrzone linami partie, które stanęły: jedna na podstawie, druga zmiana w połowie drogi do cmentarzyka hinduskiego, trzecia zmiana, najsilniejsza, przy cmentarzyku hinduskim — tam, gdzie trzeba będzie pożegnać się z bantamami. Dwa bantamy połączono linami. Na pierwszym bantamie położono zamek, na drugim obsadę zamka. Za drugim bantamem uczepiono podwozie sześciofuntówki i na nim złożono lufę. Podwozie właściwe siedemnastofuntówki i tarczę wciągnie się w drugiej turze. Bo przecie ścieżką idą muły z zaopatrzeniem dla dywizji. Tej nocy miało iść 400 mułów. Należy wyliczyć czas wciągania w pierwszej turze tak. aby osiągnąć cmentarzyk hinduski, nim muły dogonią. Należy po ich zejściu zdążyć z drugą turą tak, aby dociągnąć podwozie, nim zrobi się jasno. A co będzie, jeśli działo zatknie dróżkę na jakimś stromym zakręcie i nie da się przepchać? Przecie nikt tego wymierzyć nie zdoła.13 Decyzja dywizji jest nieubłagana: nie będzie już można sprowadzać w dół z powrotem, bo muły się zatną i zaopatrzenie dywizji nie dojdzie przed ranem. To jest niemożliwe. Jeśli nie będą mogli iść w przód, nie mają powrotu — działko mają nakazane zrzucić w przepaść. Musieli doczekać księżyca, bo gdzież taki korowód za ciemna prowadzić. Zasiedli do kierownic najwytrawniejsi kierowcy pchor. Wawrzyniak, rajdzista i kan. Pustuł (z umysłu nie pokazano im przedtem tej drogi, żeby nie stracili fajeru). Kiedy już mieli ruszać, moździerze, zbudzone jak zwykle - światłem księżycowym, pokropiły całe to przecięcie wstęgi, ale nikomu nie zrobiły nic. Zesiłowała się pierwsza partia, ciągnąca na linach łazik Wawrzyniaka... ...Ruszył łazik Wawrzyniaka — wolno, wolniutko... 1J Tak jak nikt nie zdołał zagwarantować, że szermany nie zagwożdżą Drogi Saperów i że nie trzeba będzie ich zrzucić. 98 ...Wolno, wolniutko — naciągnęła się lina ku łazikowi Pustuła... Ruszył łazik Pustuła - wolno, wolniutko... Wolno, wolniutko - naprężyła się lina ku podwoziu sześciofuntówki z lufą... Przywarło się. pchając podwozie, dwu odważnych chłopaków hamulcowych — wspinaczka się zaczęła. Kiedy łaziki nie będą mogły wziąć skrętów i będą się musiały cofać i przysposabiać, powinni hamulcowi natychmiast hamować, by podwozie nie leciało w dół. Przy czym naturalnie zetrzeć ich może o ścianę. Niedługo pierwszy stromy zakręt — warczą w miejscu pracujące bantamy, natężają się karki ludzi, wyciągających niesamowity ciężar. Nie może przejść!... I na każdym zakręcie zziajani, ciągnący od podstawy ludzie, nadnoszą. nadrzucają bantamy i podwozia z lufą. Spieszą się, bo czas idz.ie. bo muły pójdą. Co powie dywizja, jeśli będą musieli zrzucić działo? I kiedy już słyszeli za sobą chrzęst setek kopyt - osiągnęli cmentarzyk hinduski. Zdjęli lufę, położyli z boku. Już się tu teraz tak i tak bantamy nie przydadzą. Spojrzeli po sobie - - aż tu są wszyscy siedemdziesięciu. Tamte dolne partie widziały, że nie da rady. i przyłączały się, ciągnąc dalej z partiami luzującymi. Ciągnęli linami długimi na 20 m. Kiedy były równiejsze odcinki drogi, kierowcy puszczali bantamy szybko, by nadrobić pędem przy braniu następnej stromizny. A zziajani ludzie z piersiami pracującymi jak miechy pomykali przed bantamami wąską ścieżką, by zaraz przy stromiznie, by zaraz przy zakręcie zaprzeć się w ciągnienie, oblepić oba bantamy, podwozie, pchać, ciągnąć, wyszarpywać się z armatą pod górę w uniesieniu, w ekstazie głuchej, zamkniętej na wszystko. Nic dziwnego, że zdziwili się, kiedy dopiero na cmentarzyku się ujrzeli wszyscy siedemdziesięciu. Schodzili, parując... Wyminęli muły, zeszli, podsadzili się do podwozia siedemnastki (bo przecież z p(xlwozia sześciofuntówki, na którym wciągnięto lufę, siedemnastka strzelać nie będzie). Przy hamulcach uczepi! się pchor. Nienartowicz, chłop jak tur, i maleńki, obsadzisty, zajadły jak szerszeń „Kubuś" (kan. Jakubowski). Przy nadnoszeniu na ostrych skrętach tonę nadrzucać trzeba! Jakaś piechota ich mija patrzą z rewerencją: co za kolubryny tu nasi windują!... Dopchnęli do cmentarzyka podwozie, czas znowu brać się do złożonej z boku lufy i do obsady. Wepchnęli drąg przez dziurę obsady, tam. gdzie wielkie spirale śruby do zakręcania na lufę — podźwignęli przez głazy na przełaj ciężar cztery- stukilowy. 99 A potem wlekli, ciągnęli, podsadzajcie drągami te osiemset metrów pod górę ośmiusetkilowe cielsko lufy. Kiedy wwindowali lufę i obsadę ~ ku świtaniu szło. należałoby roboty niechać. Ale korciło ich zostawić lufę zwartą z obsadą. Narychtowali -poczęli kręcić. Co za opowiadanie, że to robota ciężkich warsztatów — idzie jak po maśle. Aż po przekręceniu paru pierścieni zacięło się. Chcą cofnąć z powrotem — nie poddaje się! Uczepiły się drągów co najtęższe chłopy plus „Kubuś" zajadły — nie idzie! Drzewo z drągów, na których niesiono obsadę, powłaziło w wyżłobienia mutry i zatarło się. Na drugą noc wyciągnięto tarcze na stanowisko, wciągano podwozie. Ludzie działali więcej z rachunkiem. Dla wykręcenia obsady dostarczono z dołu szyny. Uczepiło się dziesięciu najsilniejszych, oczy im nabiegły krwią — zdawało się, że lufa rusza na milimetr, ale zdawało się tylko. Przepadł rachunek i kalkulacja, znowu wróciło uniesienie aż zgięli szynę... Na trzecią noc — zrezygnowawszy z wykręcenia lufy — wciągają jeszcze dwie lufy z nie wykręconymi obsadami i jeszcze jedno podwozie do cmentarzyka. Znają każdy głaz, każdy zakręt, wypracowali zespoły i chwyty. I na czwartą wreszcie noc — dociągnęli podwozie na stanowisko. Klasztor w świetle księżycowym stoi zaczarowany i groźny. Nie dojrzał ich. Przytulili działa do skał — nie założyli tarcz, bo te wielkie pancerze zbytnio by się rzucały w oczy na szczycie. Działa pokryli płachtami ubłoconymi i zaschłymi. Oba leżą na wzgórzu 324 jak piaskowy wąż. nie odcinający się od skały i gotowy kąsać. W dniu „D" który idzie. Ludzie też muszą powsiąkać w teren, więc na piątą noc kopią sobie schrony na przeciwstoku. Wzgórze, na którym siedzą, jest obserwowane z Klasztoru, z Cairo. z Cifalco i ruch w dzień jest niemożliwy. Z boczku przycupił się pluton rozpoznawczy por. Hessa z 6. baonu. Nocami noszą teraz amunicję — po pełnej jednostce ogniowej na działo — po 90 pocisków. Skrzynka z dwoma ładunkami waży 100 funtów. Z cmentarzyka noszą te pociski na plecach. A kiedy już jest światło, ale Klasztor zadymiony, następuje ostatni akt: weryfikacja — zgranie osi lufy z przyrządami celowniczymi. I już teraz - tylko czekają. Tymczasem koledzy ciężkich pepancemiaków, odkomenderowani w sześć baterii lekkich do moździerzy, przejęli te bezgwintowe rury z poczuciem despektu. Ktoś nazwał te moździerze „żydowską artylerią", może przez analogię z nazywaniem gęsi żydowską świnią i kozy żydowską krową — i tak już ta nazwa została. Niebawem jednak arystokraci pepancowi spod Sidi-Rezegh zobaczyli nieocenione zalety moździerza w walce górskiej i nabrali do niego serca. W jarze w dół na lewo od Drogi Polskich Saperów, o którym tylekroć 100 wspominam, zagnieździło się pod dowództwem mjr. Racięskiego 21 ciężkich moździerzy, 21 oficerów. 150 szeregowych. Trudno mi wszystkich spamiętać — wiem, że byli kapitanowie Różań-ski, Kania, Jandzis. Pruski, poeta Kobrzyński14, ten, którego poezje w tej książce cytuję, i wreszcie mój kuzyn pchor. Andrzej Wańkowicz15. 9 września 1940 r. na statku „Warszawa" odchodzącym ciemną nocą z Mersyny, jakiś dryblas począł do mnie huczeć przez „stryju". — Andrzej! — ucieszyłem się. Okazuje się, że przeszedł granicę węgierską, że Węgrzy czule ich przyjęli. Okrzykom „eljen" nie było końca, po czym... przerzucili ich z powrotem. Przeczekawszy w krzakach, poszli znów ku Węgrom, zostali złapani przez tych samych Węgrów, którzy odszupasowali ich już bez okrzyków „eljen". Pełznąc po raz trzeci — po raz trzeci odstawieni zostali na tę samą strażnicę. — No i co? — pytam. — Nie ucieszyli się? — Nie, stryju — huczy w ciemności z rozbrajającą szczerością z dwumetrowej wysokości bas — po mordzie dali i znowu odstawili do granicy. Chłopak wałczył w swoich pepaticach w Libii, by potem w Iraku dowiedzieć się, że matkę i ojca, byłego senatora, Niemcy rozstrzelali, wy-rzynając gości zebranych na weselu w Sandomierskiem, w Zbydniowie. Denuncjant Niemiec z całą rodziną zginął z rąk Armii Krajowej. 9 maja o godzinie 22. kpt. Różański, ppor. Krzyżtoporski i pchor. Drelich wyprawili się na punkt obserwacyjny „żydowskiej artylerii" na przeciwstok tego właśnie 324, na którym tkwili wpoczwarzeni w ziemię ich koledzy przy działach skrytych pod pancerzami zaschłego błota na płachtach, W tym miejscu na przeciwstoku był rozbity punkt obserwacyjny naszych poprzedników: butwiały krwawe koce i królowała tkwiąca w bucie noga ze strzaskaną kością. Łącznościowiec doprowadzający linię ulitował się temu bytowaniu na krwawej patelni: — Wybuduję umocnienia powiedział. O pół do trzeciej, zadowolony wielce, zameldował o ukończeniu dzieła. Obejrzeli to i zdębieli: na widoku Klasztoru wznosił się fajny mur z głazów, wielce, foremnie wykończony, i zdawał się filuternie powiadać: — A kuku... a ja tu!... Klnąc na niedźwiedzią przysługę, z wielkim sapaniem i pośpieszaniem, by zdążyć przed świtem, rozrzucali gorączkowo ten wyczyn budowlany 14 Przypisek po bitwie: Ranny 10 maja w głowę i ewakuowany do szpitala 15 Przypisek po bitwie: Nagrodzony Krzyżem Walecznych po raz pierwszy za Monte Cassino. po raz drugi za akcję adriatycką. Virtuti Militari. Ranny nad rzeką Senio. 101 o nader gustownej elewacji; tak że kiedy wzeszło słonko, znowu ujrzało tenże sani but sterczący kością w niebo na potrzaskanym przez pociski rozsypisku. Spod buta jednak ukryty obserwator ..żydowskiej artylerii" rozpoczął się przystrzeliwać. O U .10 trzecim pociskiem umieścił się w murze klasztornym. Klasztor nie zwykły był ciężkich moździerzy. Począł się trząść od huków — szukając gniazd moździerzowych i szukając obserwatora. N4oże tam coś z wyczynów architektonicznych łącznościowca zostało na powierzchni, a może tylko po prostu 324. na którym ciężcy pepancowcy dosyć nachrobotali nocami, wydał się podejrzany dosyć, że po południu nebelwerfer rozwalił schron obserwatora, Odziedziczony po poprzednikach, i ściął drzewo. Gdy rozwiał się dym. obserwator, który został nietknięty, zobaczył dwa trupy Włochów, którzy uciekali właśnie z Klasztoru w naszą stronę. Jeden z nich był przecięty w pół; jego pies wył przez dzień cały przy tym. co było jego panem. Tak oto i pepancowcy gotowali się do wojny. Kiedy przyjdzie TEN (dzień), zastanie ich przestrzelanych do 23 celów —* cekaemów. zgrupowań moździerzy, wysuniętych punktów obserwacyjnych nieprzyjaciela. Ostatnia odprawa w brygadzie Ciemnieje. Przez Inferno. cały dzień turkoczące motorami, poczyna iść piechota. To ci......na jutro... Oddział przeznaczony na odcinek Kresowej odbywał marsz do ironiu w dwie noce: w pierwszą dochodził marszem motorowym do Inferno, przez cały dzień siedział cicho przycupnięty pod zboczami, jucząc muły sprzętem ciężkim. Następnej nocy pieszo przekraczali Rapido, „desantując'" na pole walki. Pod wysoką ścianą siedzą cienie ludzkie. Tak kilka dni temu siedział tu 17. batalion i pocisk mu rąbnął 15 ludzi. Kto jesteście'.' To batalion 15. Gdzie oficerowie'.' Zaszli do namiotu oficera z transportówki. Tss... sykają, kiedy się unosi płachtę. Bo w namiocie mży naftowa latarnia, a groźny cyklop Cairo. zawieszony nad wąwozem. Cairo -morderca szpitala i tych z 17. BS. i ordynansa por. Wrońskiego, zabójca mułów, podpalacz składów - czuwa. Czerwone wino ponalewane w szklanki w tym mdłym świetle nie prześwieca rubinowo. tylko czernieje jak skrzepła krew. Por. Jurkowski, wysłany przez baon o dzień wcześniej, aby rozpoznać nowe miejsce postoju w skalnej rozpadlinie, mówi wolno, z namysłem: 102 — Jeśli nie ucieknę stamtąd, to będę bohaterem. Por. Jurkowski — optymista. Por. Jurkowski. powtarzający swoje „bardzo doskonale", kiedy stwierdzał coś przykrego. W rodzinie go nazywano: „bardzo doskonale". Trudno wyrozumieć, czy mówi przez niego trwoga, czy sprężona emocja, że stoi przed próbą, czy wizja bohaterstwa, czy przeczucie śmierci, czy po prostu zdaje kolegom relację z odniesionego wrażenia. Gospodarz namiotu grzebie w kuferku. -- Masz — wyciąga różaniec moja dziewczyna dała mi w Polsce, kiedym szedł na wojnę. Sądzę, że mogę ci dać, bo przecież... I znowu nie wiadomo, co znaczy to „przecież". Noc jest pełna niedomówień. Dusze ludzkie pęcznieją jak ładowane akumulatory. Trwogą czy bohaterstwem'.' Jutro z pierwszymi strzałami podniesie się kurtyna i zobaczymy. Płachta namiotu się chybnęła, cienie wyszły. Sylwetki oderwały się od ściany. Żołnierz od żołnierza co kilka kroków gęsiego poczęli spływać w dolinę. Mjr Florkowski, szef sztabu Lwowskiej brygady, odznaczony za walki we Francji, też rusza. Teraz, za ciemna, dolina Rapido nie jest zadymiona i oliwki przydrożne migają, kształtami oieoforeśkrnymi. ud czasu do czasu huk trzaśnie, rzekłbyś, w łazik. — To nasze baterie stoją po gajach - mówi major. Artyleria niemiecka wali ze swej strony - na niewidzianego. Przypomina to zabawy podpitych oficerów kozackich z wojny rdsyjsko--japońskiej, zwane „kukułką". Każdy partner biegł kolejno wzdłuż ścian stodoły w ciemności i od czasu do czasu wołał „kuku", a reszta dawała salwę z rewolwerów. Artyleria niemiecka, strzelając po pięciu kilometrach kwadratowych tonącej w ciemności stodoły Rapido, ma jeden plus więcej; znają tu oni każdy kąt i są wstrzelani. Pociski artyleryjskie rwą od nas o jakie 300 m w lewo: ruch jest jednokierunkowy i. zdaje się, obkładają tamtą stronę pętli drogowej. Bardzo gęsto kładą. Żandarm na mijanym posterunku mówi głosem przyciszonym, jakby to coś pomogło: -— Tam przed chwilą sześć położyli. „Tam" jest właśnie na drodze do brygady. I właśnie w to miejsce są wstrzelani. Ale łazik przejeżdża bez przeszkody. Niebezpieczne miejsce śmierdzi tylko rozkładającymi się, trzeba mieć nadzieję, mułami. Trzeba jak najprędzej przyasymilować powonienie do tego fleur de Cassino. Dróżką, która jest niby potok kamieni, wchodzi się w górę. do dowództwa brygady. Jest to jakiś dom postrzelany z jakimś tarasem na jakiejś górce, w którym mieszkali jacyś ludzie. Wszystko tu już odtąd będzie nijakie, podobne jedno do drugiego, wszystko to będą nie za- 103 siedziane kąty. w których rodzili się, kochali i umierali ludzie, lecz współrzędne topograficzne wzgórza, znaki konwencjonalne. Droga, którą jeździli ludzie do wiejskiego kościółka, okaże się nagle „drogą rokadową" (tzn. biegnącą równolegle do pozycji), a ścieżka, po której się wspina! młody człowiek, by narwać ukochanej kwiatów górskich - ścieżką mułową. W mdło oświetlonej izbie, w kłębach dymu papierosowego odprawa. Ostatnia. Przed jutrzejszym dniem. Dowódca brygady, płk dypl. Nowina-Sawicki, siwy pan o rzymskim obliczu, siedzi w tym swoistym cenacalo między dowódcami obu pułków ułańskich. Przed każdym — mapa upięta na desce, pokryta celofanem; celofan poznaczony różnokolorowymi kredkami. Siwy pan wykłada, jakby wykładał przed wojną u siebie, w Centrum Wyszkolenia w Rembertowie : — Oto amfiteatr. Oto jego pierwsza linia obrony, będąca naszym pierwszym przedmiotem natarcia. Dwa w nim punkty pierwszego ataku: 593 — uderza nań 1. brygada Karpackiej, i 575 uderza, przez Widmo, wzmocniona 5. brygada Kresowej. 1. brygada Karpackiej rusza z Głowy Węża uderzeniem szerokim na 750 m, głębokim na 1000 m. Brygada Wileńska ma szerokość pasa natarcia około 1000 m, głębokość — 1750 m. 1. brygada powinna opanować 593, zanim Wileńska zejdzie z Widma. W ten sposób uniknie się błędu poprzedników, którzy wskakiwali w ten kocioł nie zniszczywszy 593 i ginęli. Natomiast na Klasztor, jako swój drugi przedmiot natarcia, ruszy Karpacka świeżą brygadą dopiero wtedy, kiedy Kresowa umocni się już na swoim drugim przedmiocie natarcia, na S. Angelo, Winnicy, Balkonie. Atak więc idzie na południową połowę odcinka zajmowanego przez Korpus, na połowę przylegającą do Klasztoru, nie rusza Passo Corno ani zboczy Cairo. Zadaniem więc zgrupowania płk. Nowiny-Sawickiego będzie działania tamtych ubezpieczyć i osłonić przez utrzymanie obroną grzbietu Castel-lone oraz wiązanie źródeł ognia nieprzyjaciela na Passo Corno i grzbietu schodzącego z niego na południe. Ubezpieczanie będzie czynne przez pozorowanie ataku.16 Równocześnie z wyruszeniem do natarcia 5. brygady, zostanie wysłanych osiem patroli demonstrujących natarcie. 16 Przypisek po akcji: W czasie przygotowania artyleryjskiego rozpoczynającego nasz atak w 24 godziny po tej odprawie, nieprzyjacielska artyleria istotnie wykonała ogień zaporowy przed odcinkiem Lwowskiej brygady, co by wskazywało, że nieprzyjaciel oceniał wzgórza Corno jako przedmiot polskiego natarcia. 104 Dermatograf dowódcy myszkować poczyna po szczegółach mapy; głowy się pochylają uważnie — rola zostaje rozpisywana na najdrobniejsze partie. Na tarasie przed domem cienie uhełmionych ludzi — wartowników, konwojentów, gońców, łączników. A pod tarasem w dole, a nad tarasem w górze — feeria!... Mgły wiszą po dołach i taras wygląda jak dziób okrętu, prujący zaświatowe mistyczne morze. Na niebie wysoko zapalają się czerwone światła. To strzelają działa ustawione na wysokich szczytach. Światła zapalają się sobie, huki przychodzą sobie. Świat jest jak bania nalana ciszą, po której biegają błyski i mruczando rozlega się jakiś ciągły szurkot. W izbie obok. za tłoczonej łóżkami polowymi, jest badany dezerter niemiecki z 7. kompanii 200. pułku grenadierów. Pułk ten nie stoi bezpośrednio na froncie i dezerter, — Austriak Hans Alter — musiał iść długo górami. Minął niepostrzeżenie niemieckie, minął nasze placówki. Szczęście mu sprzyjało, bo taka placówka nieraz najprzód rąbnie, a potem pyta. Nad Sangro nowozelandzka placówka zabiła polskiego chłopaka, przekradającego się z niemieckiego wojska do swoich. Już był po naszej stronie... Dezerter wlazł z karabinem do jakiegoś schronu, z którego dochodziły głosy. Nasze chłopaki, rżnące w karty, ochłonąwszy, z triumfem go zafasowali i odesłali na tyły. Cenna to rzecz jeniec — przed samą bitwą, po długim okresie postu patrolowego. Hans Alter ma gębę niedobrą o latających oczach. Obraził się, bo raz po raz nabijano go w butelkę z urlopem. Postanowił więc zrobić sobie urlop do końca wojny. Starannie wykłada na stół wszystko, co wie: że na skłonie Piedimonte, po którym przechodził, stoi 6 rozbitych niemieckich moździerzy, że o 6—-7 kilometrów w tyle za Piedimonte stoi 15 dział 15-centymetrowych, że czołgi rozbite w poprzednich walkach Niemcy pozamieniali na pilboksy (stalowe schrony bojowe, z których prowadzi się ogień. Odprawa tymczasem ma się ku końcowi: ..No dobrze, a ten patrol?... A więc tu..." Tak z wielkich koncepcji światowego sztabu, synchronizowanych inwazji, maskowanych operacji i powiązanych działań - dnia tego, a raczej tej nocy z 10 na 11 maja, dotoczył się strumyk, już najdrobniejszy, do rozbitego domku między ruinami miasteczka Cairo a ścieżką mułową, która awansowała na Drogę Polskich Saperów i będzie figurowała w czy-tankach. Teraz ten strumyk wsiąknie kropelkami do szwadronów, do plu- tonów. Dowódcy wysuwają się cicho z odprawy i toną w ciemności. Idą pieszo do swoich oddziałów. Mjr Kiedacz'7 ma około dwu kilometrów, licząc terenowo, na Castello-ne, do swojego 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Mjr Zakrzewski — około 800 m do swoich karpatczyków. Karpacki pułk czuwa Dowództwo pułku karpackiego, tak jak i dowództwo Lwowskiej brygady, mieści się w jakimś rozbitym murowańcu. Ludzie powsiąkali w rozpadliny murowańca i w noc. Wartownik wita się ciepłym i znajomym głosem. Ależ tak, to pchor. Kawalec. Widziałem szczęśliwe przyjazdy urlopowe z Libii jego i brata do rodziców w Tel-Awiwie. Brata wzięto do lotnictwa w Anglii, a tego drugiego nie chciano matce odbierać, jako że dwóch synów razem do tej samej niebezpiecznej broni się nie bierze. Tamten pojechał do Anglii, pływał w morzu storpedowany po drodze. Ten, Zbigniew, został... w bezpiecznej widać broni18. Schodzimy nieco w dół, ku widmowym zwaliskom, które tak niedawno były miasteczkiem Cairo. Kamienista dróżka leży w ciszy i w poświacie księżycowej. Przez dolinę - grzbiet z pozycjami niemieckimi. Za dwie godziny będą szły tędy muły i grzbiet pocznie błyskać strzałami. Ułańskie punkty obserwacyjne notowały w niektórych dniach od 500 do 1000 pocisków artylerii, moździerzy i nebelwerferów na rejon pułku. Wchodzimy do murowańca. Na prawo — gołe dziewczynki powycinane z ilustracji uśmiechają się do nas ze ściany jako uparty protest przeciwko domom rozbitym, ziemi wypalonej, zrudziałej wodzie w lejach i rozkładającej się padlinie mułów. Na lewo — siedzi na stołku kapelan, ks. Ma-linowski i paruje z jakiejś wagabundy pod pozycje. Ks. kapelan zawsze mruczy na mój widok jakieś nieuprzejme słowa, 11 Przypisek po bitwie: Mianowany po bitwie pod Monte Cassino podpułkownikiem, poległ śp. Zbigniew Kiedacz 23 października 1944 r. Po kampanii vyrześniowej odbytej aż do końca przy boku gen. Andersa, jako rotmistrz przyjeżdża do Rosji. Przez Buzułuk, Iran, Irak, Palestynę, Egipt dostaje się na szlak bitewny w ziemi włoskiej. Ancona, Castel Emilio. Castel Fidardo, przeprawy Chienti Musone, Esino. Cesano, Metauro. Foglia - oto szlaki odtworzonego na obczyźnie pułku ułanów poznańskich. Wymagający dowódca, troskliwy przełożony, wzorowy kolega — zginął mając lat trzydzieści trzy. 18 Przypisek po bitwie: Poległ pod Loreto w dniu 2 lipca 1944 r. Widziałem z punktu obserwacyjnego, jak rozbito jego wóz pancerny. 106 których znaczenia wolę się nie domyślać jako dobry katolik. Rzecz w tym, że w felietonie w „Wiadomościach Polskich" napisałem o nim jako 0 ..dzielnym rotmistrzu ze skrzętnie zachowanymi oznakami stanu kapłańskiego". Biskup polowy Gawlina. przyjechawszy z Anglii, wyciągnął na odprawie popodkreślany numer: - A pokażcie no mi tu tego ze skrzętnie zachowanymi oznakami stanu kapłańskiego. Mam wracać, ale że wyprosiłem się od odsyłania mnie scout-camn. więc muszę czekać, aż mi narządzą łazika i sprowadzą „najlepszego w pułku kierowcę". Nie wtem. czemu to koniecznie mam jechać z najlepszym, a nie z nieco gorszym, ale tak jest pięknie na zewnątrz domu, że chętnie korzystam z pretekstu, żeby poczekać. Jest coś dojmującego w tej ciszy podczas huku armat. Jest, jakby ktoś ponad górami rozpiął klosz milczenia z czarnego lśniącego jedwabiu 1 te huki ślizgają się po jedwabiu, po peryferii. A tu — słychać tylko monotonne hukanie, przypominające nasze pójdźki. ptaki śmierci. Ale to podobno jakiś turkuć podjadek — ni to owad. ni to rak, przerażająco infernalny stwór przebywający pod ziemią. Pod dojazdem rysuje się kontur hełmu Zbyszka. Nagle uświadamiam sobie, że już jest parę godzin po północy, że już rozpoczął się 11 maja --•¦ dzień natarcia, że brzemienna godzina „H" - za jakieś 20 godzin. Wstrząsam się czy to od świeżości poranka, czy od tych żałobnych wołań, czy może przed drogą powrotną przez Rapido. czy może na widok nieruchomo tkwiącego hełmu Zbyszka. Perła kierowców już jest. A czy jest benzyna w baku? — pytam. Stuknął, puknął: Prawdę mówiąc, mało. Wobec czego ruszyliśmy z kopyta, z pieca na dół. ku ostrzeliwanej krzyżówce. Jest zawalona wozem z amunicją, któremu kazano na krzyżówce czekać na przewodnika. Przewodnika jeszcze nie ma i krzyżówka jest zatkana (ta straszliwie niebezpieczna i pono stale ostrzeliwana). Wreszcie decydujemy się na karkołomny objazd, aby wjechawszy znów na drogę stwierdzić, że o 40 m w dół jest mijanka, na której wóz amunicyjny mógł spokojnie czekać. Dwie de guerre! Teraz lecimy przez dolinę Rapido na złamanie karku. Czego tak lecimy?..... wrzeszczę w ucho „perle" przez świszczący wiatr. - Bo dolina jest ostrzeliwana... Chyba 7 w latrówek, bo jest cicho kompletnie. Myślę sobie w pokorności serca, że wolę bynajmniej nie na pewno być ostrzelany, jak całkiem na pewno wybić zęby. Ale milczę, bo mi powiedzą, że nie umiem „myśleć wojennymi kategoriami", a ja strasznie bym chciał myśleć wojennymi 107 kategoriami jako dobry korespondent. A nie macie państwo pojęcia, jak to trudno. Wyręcza mnie onaż benzyna. Stanęliśmy — akurat na tej przeklętej dolinie. Dopieroż ja z pyskiem. A „perła" uspokajająco: — To nic nie szkodzi, przecież nie strzelają. Szkoda chłopaka na szofera. Powinien by redagować komunikaty wojenne. Zawsze tak obróci, że ma rację. Dobrzy ludzie poratowali; w sam czas, bo artyleria niemiecka poczęła się rehabilitować; przy wjeździe do Inferna rąbnęło, że lepiej nie trzeba. Za to w Inferno w najwęższym miejscu znowóż łazik „perle" nawalił. Jest godzina czwarta rano. Majdrujemy tam coś bezskutecznie przy wozie, a tu w sam czubek pionowej skały, która stanowi ścianę wąwozu — rzep!... Poszły skry jak z utysiąckrotnionego „zimnego światła", które zapalamy na choinkach. Rzep!... Rzep!... Rzep!... Rzep!... — cztery jeszcze pociski jeden po drugim wlepili w tę skałę. Kiedy ruszyliśmy, zobaczyliśmy za zakrętem zabitego muła; leżał pośrodku drogi, mulnicy jeszcze nie zdecydowali się wypełznąć, a z nozdrzy sączyła mu się krew. W dywizji na drugi dzień rano powiedziano mi, że o tej porze był nad Inferno samolot i że zapewne zrzucił „myszki", i że to głupstwo. Wszyscy się z tym zgadzają — z wyjątkiem muła. W artyleryjskiej spiżarni Już w 1561 r. w książce o szachach kawalera Ruy de Segura wieże są nazywane artylerią, a ja, mówiąc o graczach rozstawiających figury, nic nie powiedziałem o artylerii. Ale tak jest zawsze w pisaniu — im temat jest ważniejszy, tym się go bardziej odkłada. Pierwszy raz spojrzałem na Klasztor, kiedy mi go pokazał gen. Anders z wyniesienia ciągnącego się tuż za zamieszkiwanym przez niego wozem dowodzenia. Szedł wieczór, siniały zręby Klasztoru i Monte Cairo. Miałem pełne uszy alianckich opowiadań o tych jarach i żlebach. Pomyślałem, że ten szturm to będzie coś jak zdobywanie miasta w wiekach średnich, kiedy oblegani leli smołę i wrzątek na szturmujących. Jąknąłem jakieś wątpliwości. Manipulując swoją nierozłączną cygarniczką, generał się uśmiechnął: „No, niech pan nie zapomina o artylerii, która potrafi 108 przydusić; to potężna rzecz — nawała artyleryjska" — mówił raczej do siebie niż do mnie, patrząc na siniejący teren przyszłej walki. I tak mi zostało. Mówili mi kwatermistrze, jak nawożą sprzęt wszelaki, mówili mi saperzy, jak przygotowują teren, łącznościowcy, jak go unerwiają, maskownicy, jak go kryją, piechota potrząsała swymi elkaemami i tomsonami, jak ongiś musieli potrząsać spisami wojownicy, którzy mieli piąć się na mury. Patrząc w dniu wczorajszym na te poszarpane wąwozy, myślałem jednak już tylko o ogniach, które biją z niewidocznych dali, krusząc bastiony, o słowach dowódcy Korpusu. I dzisiaj, w ten właśnie dzień „D", dzień ostatni — poszedłem do punktu dowodzenia artylerią. Bo przecież: Cesl 1'artillerie qui fail la guerre Cesl lefantassin qui meuri Cesl I'etat major qui fait la carriere. W artylerii więc, która rzekomo rozstrzyga bitwę, było już wszystko dopięte na ostatni guzik. Cele wstrzelane. Stanowiska powiązane (dosyć, żeby jedno działo wstrzelało się do celów i już jego danymi powiąże się cała ogromna sieć artyleryjskiego ognia). Większość naszych stanowisk milczy nie ujawniona. Obie nasze dywizje mają po 3 pułki artyleryjskie, pułk po 24 działa. Korpus ma dwa takie pułki, a nadto dwa pułki ciężkich dział, każdy po 4 baterie (w baterii — 4 działa). Prócz tego dowódca Korpusu otrzymał kilka pułków artylerii sojuszniczej — lekkiej, średniej i ciężkiej. Nadto w chwilach decydujących będzie waliła cała artyleria sojusznicza, która będzie mogła sięgnąć. Prócz tego będzie grało naszych ciężkich moździerzy 72 i lekkich — 84. Przewiduje się, że działa ciężkie oddadzą 300 strzałów, lekkie do 500, a moździerze do 250. Będziemy świadkami ognia większego niż pod El-Alamein i nie mniejszego niż na linii Mareth. Krótko mówiąc — dziś wieczorem będziemy świadkiem nawały artyleryjskiej, której w dziejach nic dotąd nie przewyższyło. Jak będzie skierowana ta lawina ognia? Rozpocznie się dziś, o godzinie 23 (jest to ta długo oczekiwana godzina „H" w dniu „D"). Pierwsze 40 minut — to będzie tłumienie artylerii nieprzyjaciela na jej pozycjach. Tu będzie główne pole do popisu dla ciężkiej i najcięższej artylerii sojuszniczej i dla naszych PAC-ów (pułków artylerii ciężkiej). Ale artyleria dywizyjna weźmie też w tym udział. 109 kategoriami jako dobry korespondent. A nie macie państwo pojęcia, jak to trudno. Wyręcza mnie onaż benzyna. Stanęliśmy — akurat na tej przeklętej dolinie. Dopieroż ja z pyskiem. A „perła" uspokajająco: — To nic nie szkodzi, przecież nie strzelają. Szkoda chłopaka na szofera. Powinien by redagować komunikaty wojenne. Zawsze tak obróci, że ma rację. Dobrzy ludzie poratowali; w sam czas. bo artyleria niemiecka poczęła się rehabilitować; przy wjeździe do Inferna rąbnęło, że lepiej nie trzeba. Za to w Inferno w najwęższym miejscu znowóż łazik „perle" nawalił. Jest godzina czwarta rano. Majdrujemy tam coś bezskutecznie przy wozie, a tu w sam czubek pionowej skały, która stanowi ścianę wąwozu — rzep!... Poszły skry jak z utysiąckrotnionego „zimnego światła", które zapalamy na choinkach. Rzep!... Rzep!... Rzep!... Rzep!... — cztery jeszcze pociski jeden po drugim wlepili w tę skałę. Kiedy ruszyliśmy, zobaczyliśmy za zakrętem zabitego muła; leżał pośrodku drogi, mulnicy jeszcze nie zdecydowali się wypełznąć, a z nozdrzy sączyła mu się krew. W dywizji na drugi dzień rano powiedziano mi, że o tej porze był nad Inferno samolot i że zapewne zrzucił „myszki", i że to głupstwo. Wszyscy się z tym zgadzają — z wyjątkiem muła. W artyleryjskiej spiżarni Już w 1561 r. w książce o szachach kawalera Ruy de Segura wieże są nazywane artylerią, a ja, mówiąc o graczach rozstawiających figury, nic nie powiedziałem o artylerii. Ale tak jest zawsze w pisaniu — im temat jest ważniejszy, tym się go bardziej odkłada. Pierwszy raz spojrzałem na Klasztor, kiedy mi go pokazał gen. Anders z wyniesienia ciągnącego się tuż za zamieszkiwanym przez niego wozem dowodzenia. Szedł wieczór, siniały zręby Klasztoru i Monte Cairo. Miałem pełne uszy alianckich opowiadań o tych jarach i żlebach. Pomyślałem, że ten szturm to będzie coś jak zdobywanie miasta w wiekach średnich, kiedy oblegani leli smołę i wrzątek na szturmujących. Jąknąłem jakieś wątpliwości. Manipulując swoją nierozłączną cygarniczką, generał się uśmiechnął: „No. niech pan nie zapomina o artylerii, która potrafi 108 przydusić; to potężna rzecz — nawała artyleryjska" — mówił raczej do siebie niż do mnie, patrząc na siniejący teren przyszłej walki. 1 tak mi zostało. Mówili mi kwatermistrze, jak nawożą sprzęt wszelaki, mówili mi saperzy, jak przygotowują teren, łącznościowcy, jak go unerwiają, maskownicy, jak go kryją, piechota potrząsała swymi elkaemami i tomsonami, jak ongiś musieli potrząsać spisami wojownicy, którzy mieli piąć się na mury. Patrząc w dniu wczorajszym na te poszarpane wąwozy, myślałem jednak już tylko o ogniach, które biją z niewidocznych dali. krusząc bastiony, o słowach dowódcy Korpusu. I dzisiaj, w ten właśnie dzień „D", dzień ostatni — poszedłem do punktu dowodzenia artylerią. Bo przecież: Cest 1'artillerie qui fait la guerre Cest lefantassin qui meun Cest I'etat major qui fuit la carriere. W artylerii więc, która rzekomo rozstrzyga bitwę, było już wszystko dopięte na ostatni guzik. Cele wstrzelane. Stanowiska powiązane (dosyć, żeby jedno działo wstrzelało się do celów i już jego danymi powiąże się cała ogromna sieć artyleryjskiego ognia). Większość naszych stanowisk milczy nie ujawniona. Obie nasze dywizje mają po 3 pułki artyleryjskie, pułk po 24 działa. Korpus ma dwa takie pułki, a nadto dwa pułki ciężkich dział, każdy po 4 baterie (w baterii — 4 działa). Prócz tego dowódca Korpusu otrzymał kilka pułków artylerii sojuszniczej — lekkiej, średniej i ciężkiej. Nadto w chwilach decydujących będzie waliła cała artyleria sojusznicza, która będzie mogła sięgnąć. Prócz tego będzie grało naszych ciężkich moździerzy 72 i lekkich — 84. Przewiduje się, że działa ciężkie oddadzą 300 strzałów, lekkie do 500, a moździerze do 250. Będziemy świadkami ognia większego niż pod El-Alamein i nie mniejszego niż na linii Mareth. Krótko mówiąc — dziś wieczorem będziemy świadkiem nawały artyleryjskiej, której w dziejach nic dotąd nie przewyższyło. Jak będzie skierowana ta lawina ognia? Rozpocznie się dziś, o godzinie 23 (jest to ta długo oczekiwana godzina „H" w dniu „D"). Pierwsze 40 minut — to będzie tłumienie artylerii nieprzyjaciela na jej pozycjach. Tu będzie główne pole do popisu dla ciężkiej i najcięższej artylerii sojuszniczej i dla naszych PAC-ów (pułków artylerii ciężkiej). Ale artyleria dywizyjna weźmie też w tym udział. łO9 Następne 80 minut — ogień artylerii na "bezpośrednie przedmioty natarcia. Jest to przygotowanie artyleryjskie, mające wykruszyć z bunkrów przeciwnika. I wówczas — o godzinie 1.00 ruszy atak. Co znajdzie przed sobą, skoro na każdy z celów (ćmi mi się w oczach od tych napstrzonych na mapie punkcików) otrzyma minimum 1000 pocisków artyleryjskich i moździerzowych? Skoro np. na takie S. Angelo uderzy w ciągu 5 minut — 60 ześrodkowań pułkowych? Piechota musi posuwać się bardzo precyzyjnie według rozkładu godzinowego, musi o danej minucie zeskakiwać z celu, musi posuwać się tuż za ogniem artyleryjskim, aby nie dać się odgiąć nieprzyjacielowi. Z kompaniami będą szli obserwatorzy artyleryjscy wyposażeni w radiostacje i będą regulowali ogień. Wychodzę z dowództwa artylerii, będąc miotany między szaleńczą nadzieją ...... że chyba wszystko ta artyleria zmiecie — a niepokojem, który nie może otrzymać odpowiedzi. Przecie i Niemcy mają artylerię? Pono 230 dział, w czym ciężka artyleria niosąca dalej niż artyleria aliancka, a do tego moździerze większego kalibru i donioślejsze niż nasze. A przecie to główna broń w górach, broń nie do wyłuskania dla artylerii przeciwnika. A nebelwerfery?... Przecie w poprzednich natarciach też poszło wielkie przygotowanie artyleryjskie i wytrzymali! Jakoś to robią... Artylerzyści uważają za najdelikatniejszy i najdziwaczniejszy z punktu widzenia artyleryjskiego problem tak przygotowania, jak i wsparcia natarcia w nadchodzącej bitwie. Artyleria strzelać będzie w stosunku do linii piechoty z boku i piechocie „w nos". Takich trudności z punktu widzenia wsparcia artyleryjskiego nie napotkało dotąd bodajże żadne natarcie w historii dotychczasowych wojen. Czy nie ciąży nad nami tradycja walk pustynnych, w których artyleria miała przodującą rolę, w których tak wiele polegało się na tzw. „młocie artyleryjskim"'? Stanowiska moździerzy w jarach trudno jest porozbijać artylerią, nie mającą stromego toru pocisków... Ale czy stanowiska artylerii niemieckiej będzie tak łatwo rozbić? Zdjęcia lotnicze? — ale przez ostatnie trzy dni Niemcy silnie zadymiali, nie można było fotografować... Mogli poprze-nosić stanowiska. Artyleria pomiarowa, która określa stanowiska baterii niemieckich przez wyliczanie kątów z obserwacji huku i światła? — a czemuż Niemcy nie mają trzymać od szeregu tygodni baterii zmontowanych i milczą- / cych. za które teren przystrzelały i związały ogniowo inne, ujawnione działa. A co będzie, jeśli Niemcy skombińują, że bataliony zmasowały się w rejonie oczekiwania i sami uprzedzą swoją nawałą artyleryjską i zrobią masakrę? 110 Tyle razy przeklinane TJ* wydaje mi się bożkiem, do którego się modlę. Zawisło od niego życie naszych żołnierzy. Schodzę ze wzgórka, w którym tkwił schron dowództwa artylerii, z uczuciem, jakbym miał w kieszeni wielki skarb, który mi wszyscy zechcą odebrać. Gniotą mnie posiadane wiadomości nieznośnie — gnieść będą aż do godziny „H", aż do 23.00 — kiedy wyłożymy karty... Samolotowy „postój dorożek" Wracać do dowództwa dywizji jest nieco „obojentnie", jak mówią na Kresach, bo dowództwo jest za drogą, w którą znowu wali artyleria. I znowu ustaje ruch i znowu pęcznieją z obu stron przy posterunkach żandarmerii stłoczone kolumny. Jakiś motocykl puścili — nie wiem, czym to sobie wybłagał. Wyrżnął pocisk,* motocykl rzuciło w bok — pewno to nie pęd powietrza, a skręt kierownicy, bo wyrównał i zginął z oczu. Po dolince, w której stoją namiociki łącznościowców, jakiś ich oficer ugania z kijem w ręku za chłopakami, którzy się rzucili zbierać odłamki. Przerzucając z ręki do ręki rozpalone odłamki, krzyczą: „Zaraz, panie poruczniku" i łypią okiem, czy nie da się znaleźć czegoś ciekawszego. Jeden chwali się podłużnym spłintem, który się rozłupał w formie falistego krysa malajskiego. Zupełnie jak kiedy dziewczęta leją wosk. Następne pociski i zdecydowany ryk porucznika kończą te swoiste andrzejki. Winduję się na wzgórze, do którego jest przytulony budynek z dowództwem. Tu już bezpiecznie. Szef sztabu, ppłk Maleszewski —- młoda twarz, łysa czaszka i ciekawe życia piwne oczy, z nieodłącznym kijem w ręku (wszyscy tu w tym terenie chodzimy z kijami) — obserwuje pole padania. Już naliczyliśmy 30 trafień — ta seria kończyć się nie chce i trzyma przecięty cały ruch — na kilka godzin przed akcją! A co znaczy ta jedyna linia dostawy, poczuło się dotkliwie, gdy nastąpiło przecięcie na kilka godzin komunikacji przez Inferno na skutek wysadzenia składu amunicji nowozelandzkiej. Dwa pociski jeden za drugim wyrzucają kłęby burego dymu na przeciwległym zboczu. — Tak daleko od drogi ? — Bo to są bomby z aeroplanu — tłumaczy ppłk Maleszewski. A więc i tego nie zabrakło w tych harcach przed bitwą. Jeden z nie- * Popularny skrót używany na określenie tajemnicy wojskowej, przyp. red. 111 licznych kłusowników niemieckich. Leci tak wysoko, że go nie widać, słychać tylko huk motoru. Alianckie lotnictwo dalekiego bombardowania jest czynne dzień w dzień, bombardując węzły komunikacyjne, wiadukty, transporty. Kiedy zasypiamy, słyszymy, że niebo drży nad nami jak harfa: to ciągną niezliczone eskadry. Kiedy budzimy się — wczesnymi rankami na niskim pułapie widać regularne srebrzyste klucze, ciągnące z powrotem z wyprawy. W dzień — cicho. Tylko gdzieś na horyzoncie kołysze się flegma-tyczna „krowa" obserwatora. Tylko czasem zaleci niemiecki kłusownik. Ale bardzo ukradkiem. Na naszych tyłach, które nie są żadnymi tyłami dla lotnictwa, urządzono cab-rank, postój dorożek — powietrznych. Te dryndy, oczekujące na niemieckiego klienta, to sześć dyżurnych myśliwców bombardujących, będących stale w powietrzu Natarcie odbędzie się nocą, więc bez lotnictwa, ale nazajutrz (może już na dobijanie wroga?) ma wystąpić godnie — dwanaście czułek radiowych wsparcia lotniczego jest rozsianych w terenie. — Lubię te liliowiejące w zmierzchu góry — powiada ppłk Male-szewski, kiedy dym dwu wybuchów lotniczych jeszcze się nie rozszedł, a na drogę pod naszymi stopami leci ze świstem coraz to nowy pocisk. — A zwłaszcza, wie pan, jest takie jedno miejsce koło Signal de Bugy nad Jeziorem Genewskim... — wygłupiam się rozlewnie. A czuję — obu nam w sercu odmierza minuty wieżowy zegar. Tik-tak... co chwila bliżej. Cóż ja, pętający się kibic. Ale on przecie będzie musiał ruszyć pionkami. Ma nakazane, dajmy na to, wyjście z gambitu. Ale któż może przewidzieć grę już zaraz po kilku przygotowawczych posunięciach? — Chodźmy na kolację — mówi pułkownik. Przewidywania i nastroje Ale kolacji jeszcze nie ma. Czekając w ubogim hallu, patrzę na sztych Wilna z XVII wieku, zakupiony u antykwariusza w Kairze i opatrzony obszernym drugostronnym komentarzem łacińskim o tym mieście. W XVII wieku — pisze się o obyczajach pogańskich za linią Curzona. Uświadomienie zachodu od tego czasu nie postąpiło zbyt wiele. Po niedawnym ostrzeliwaniu drogi jest cicho —jak nigdy. Tak samo musi być cicho na linii. W ciągu jednej nocy nie sposób było wprowadzić trzech batalionów, więc 13. baon leży już 48 godzin bez ruchu. Wtłoczyliśmy tyle wojska, tyle moździerzy — i nic... Czy mamy sobie winszować, czy też artyleria niemiecka się czai? Kawiarniane prognostyki liczą się z tym, że bitwa nas będzie kosztować 2500 zabitych i 2500 rannych. 112 Wyładowywanie amunicji (4) — z lewej Łuski artyleryjskie po godzinie ,,H" (4) — z prawej Domek dowództwa 1. brygady 3. DSK na wzgórzu i Przed domkiem dowództwa 6. brygady 5. KDP. Od prawej: pik Lachowicz, ' ' '------¦4" •*¦ 'Nnwina-Sawicki, kpt. Kozlowski, por. Dzień- Ułani z 12. pułku znoszą poległego chorążego (4) - z lewej Opatrunek i uśmiech dla rannego (4) - z prawej mjr Florkowski, dca brygady płk Nowina-aawiuu, p.^- ^aiarykowski, st. sierż. Gtiel, por. Gawlik (4) Operacja w szpitalu w Yenafro (4) Ppor. Siemek (5) Gen. Szarecki (4) Mjr Stoczkowski (4) Pik Dietrich (4) Patrol łącznościowców artylerii Pierwsi jeńcy z Widma 1; Mjr Jedziniak (4) San. Brzeziński Ppor. Skwara ( Ppor. Romański (5) Mjr Rawicz-Roiek (5) Żołnierze 3. DSK (5) Ppłk Sokol (w środku) omawia zadanie z oficerami 3. baonu (5) Ppłk Brzósko (5) Por. Pańczvszvn '5 Klasztoru rejon natarcia 3. DSK (5) Sanitariusze 1. brygady 3. DSK przed natarciem (5) Słynny „domek doktora" — WPO 3. DSK przed wzgórzem 593 (5) W\ I V\ ^til..... i ¦ - Komunia przed bitwa w oddziałach 5. KDP (6) Komandos ze zdobytym szpandakm (6)-z lewei Telefonista 5. KDP (^ - z prawe, Jedno ze stanowisk moździerzy 5. KDP (6 Sprawdzanie amunicji przed walką 6) Ppor. CegtowsKi Por. Hankiewicz SAA Sanitariusze 5. KDP przed V fk Czy tylko kawiarniane? Na jednej z odpraw w Karpackiej, kiedy dowódca artylerii, płk Ła-kiński wyraził opinię, że Klasztor musi być aa wszelką cenę zdobyty w ciągu 24 godzin, gen. Anders odpowiedziałze zwykłym swoim spokojnym uśmieszkiem: — Powoli, powoli... Być może, musimy być przygotowani na trzy razy po dwadzieścia cztery godziny, a jak tego nie starczy, to i siedem razy po dwadzieścia cztery... Miarodajne dla przewidywań jest przygotowywanie się służby zdrowia. Na podstawie danych zaczerpniętych zarówno ze sztabu Korpusu, jak z kalkulacji 8. armii wynika, że walka będzie trwała 10 dni i liczyć się należy z globalną cyfrą strat do ewakuacji 4000, z tego strat krwawych 2700. 24 kwietnia, w czasie obejmowania przez Korpus odcinka Monte Cassino, zastępca dowódcy Karpackiej, płk dypl. Jastrzębski wszedł na Monte Trocchio naprzeciwko Klasztoru, by z góry obejrzeć teren. i wyleciał na minie. Posłano po nosze i czekano długie godziny, a krew upływała. — Nie przejmować się, poruczniku — mówi ranny do adiutanta, por. Jaxy-Dębickiego — jesteśmy obaj kawalerzystami, powinniśmy umieć spotykać śmierć po kawaleryjsku. Ale umierający sam spotykał ją raczej po sztabowemu — podyktował adiutantowi meldunki. Potem dopiero rozporządzenia rodzinne; i wreszcie kazał wyjąć z portmonetki owinięty w bibułkę złoty krzyżyk jerozolimski dla synka w kraju. Z tym krzyżykiem przekazywał zapewne ostatnią myśl, tę samą, którą wypowiedział, przechodząc po kampanii wrześniowej19 granicę węgierską. 19 Przypisek po bitwie: Płk Jastrzębski otrzymał pośmiertnie Virtuti Militari IV klasy za kampanię wrześniową. W kampanii tej uczestniczył jako zastępca dowódcy Pomorskiej Brygady Kawalerii. Walczył jako zastępca do dnia jej istnienia, aż został z jednym szwadronem i jedną baterią DAK-u. W dniu 18 września płk dypl. Zygmunt Bohusz-Szyszko dowódca 16. Dywizji Piechoty walczył nad Bzurą. Stojąc na przelocie drożyny leśnej, spostrzegł jeźdźca na wielkim koniu, za nim ułanów z lancami. Jeździec wparł konia blisko i nie zwracając uwagi na dystynkcje pułkownikowskie rzucił ostro: — Pan — kto? — Dowódca 16. Dywizji Piechoty. — Co pan ma? — Trzy pułki piechoty, 16. PAL, 7. PAC, dwa dywizjony 16. DAK-u. 5 — Monte Cassino 113 dj tylko kawiarniane? Na jednej z odpraw w Karpackiej, kiedy dowódca artylerii, płk Ła-kiński wyraził opinię, że Klasztor musi być aa wszelką cenę zdobyty w ciągu 24 godzin, gen. Anders odpowiedział ze zwykłym swoim spokojnym uśmieszkiem: — Powoli, powoli... Być może, musimy być przygotowani na trzy razy po dwadzieścia cztery godziny, a jak tego nie starczy, to i siedem razy po dwadzieścia cztery... Miarodajne dla przewidywań jest przygotowywanie się służby zdrowia. Na podstawie danych zaczerpniętych zarówno ze sztabu Korpusu, jak z kalkulacji 8. armii wynika, że walka będzie trwała 10 dni i liczyć się należy z globalną cyfrą strat do ewakuacji 4000, z tego strat krwawych 2700. 24 kwietnia, w czasie obejmowania przez Korpus odcinka Monte Cassino, zastępca dowódcy Karpackiej, płk dypl. Jastrzębski wszedł na Monte Trocchio naprzeciwko Klasztoru, by z góry obejrzeć teren, i wyleciał na minie. Posłano po nosze i czekano długie godziny, a krew upływała. — Nie przejmować się, poruczniku — mówi ranny do adiutanta, por. Jaxy-Dębickiego — jesteśmy obaj kawalerzystami, powinniśmy umieć spotykać śmierć po kawaleryjsku. Ale umierający sam spotykał ją raczej po sztabowemu — podyktował adiutantowi meldunki. Potem dopiero rozporządzenia rodzinne; i wreszcie kazał wyjąć z portmonetki owinięty w bibułkę złoty krzyżyk jerozolimski dla synka w kraju. Z tym krzyżykiem przekazywał zapewne ostatnią myśl, tę samą, którą wypowiedział, przechodząc po kampanii wrześniowej19 granicę węgierską. 19 Przypisek po bitwie: Płk Jastrzębski otrzymał pośmiertnie Virtuti Militari IV klasy za kampanię wrześniową. W kampanii tej uczestniczył jako zastępca dowódcy Pomorskiej Brygady Kawalerii. Walczył jako zastępca do dnia jej istnienia, aż został z jednym szwadronem i jedną baterią DAK-u. W dniu 18 września płk dypl. Zygmunt Bohusz-Szyszko dowódca 16. Dywizji Piechoty walczył nad Bzurą. Stojąc na przelocie drożyny leśnej, spostrzegł jeźdźca na wielkim koniu, za nim ułanów z lancami. Jeździec wparł konia blisko i nie zwracając uwagi na dystynkcje pułkownikowskie rzucił ostro: — Pan — kto? — Dowódca 16. Dywizji Piechoty. — Co pan ma? — Trzy pułki piechoty, 16. PAL, 7. PAC, dwa dywizjony 16. DAK-u. 5 — Monte Cassino 113 — Chciałbym synowi mojemu dać jedno: śmierć ojca na polu bitwy. Kiedy wreszcie przyszli noszowi ~ a trzeba było dokonywać sztuk akrobatycznych spuszczając nosze z głazu na głaz — kiedy wreszcie znalazł się w karetce — a trzeba było jechać dwie godziny do szpitala w Venfaro — słabł. — Nie będę widział... — posłyszał szept por. Dębicki. Pochylił się nad umierającym: — Nie będę widział — mówiły bezszelestnie usta — straszliwych ofiar pod Cassino... Jednak póki żył — myślę — nie mówił tego. Co jest w duszach ludzkich? Żołnierze — wolą nie rozmawiać o tym. Oczekiwany dzień natarcia nazywa się u nich — TEN dzień. — Kiedy będzie TEN... — mówią. Czekają go z determinacją, z zaciętością i z wiarą. Wczoraj widziałem list przytrzymany w cenzurze: „Jeśli popatrzycie na datę listu, a potem przeczytacie prasę, to zobaczycie, że my cuda wykazali...". W listach z ostatnich dni znikły codzienne troski, żale, utyskiwania, tak jak w ambulatoriach chorzy. Rodziny w listach nie pisały: „Szanuj się!", „Uważaj na siebie!..." Oto niektóre cytaty: „Nawet umierając, wypal w niemieckie czoło!", „Niech myśl o zemście nie opuści Cię tak długo, jak długo choć kropla krwi jest w Twych żyłach!" „Wtedy Ci będę wierzyć, że jesteś godnym podchorążym". Niezdarne komunały? Ale te niezdarne komunały pisane były do najbliższych, których życie miało być stawką. Listy żołnierzy pełne były patriotyzmu wyrażonego często nieudolnymi słowami, listy były pełne namaszczenia i determinacji. Wszystko jedno, jaki los przypadnie W tej śmiertelnej wojnie szaleńców. Nim ostatni romantyk nie padnie, Będziem walczyć. Będziem bić się. Nic więcej. Jan Olechowski20 Ale droga psychiczna dowódców jest trudniejsza. Oni są — odpowiedzialni za wygrane bitwy. Ich niepokój wyraża się w przedłożeniach. w żądaniach do dowództwa. Wszystko to w ostatecznej instancji biło w dowódcę Korpusu. „On ma spokój od artylerii, a moich kruszą..." „Przy Ptk Jastrzębski — on to był bowiem — przerzucił nogę przez siodło i zeskoczywszy z konia zameldował się w postawie służbowej. Tegoż dnia interweniował wszędzie, gdzie nasz opór słabł. Gdy piechota zachwiała się, widząc idące czołgi, poprowadził przez rzadki lasek natarcie kilkunastu ułanów w konnym szyku i powstrzymał piechotę. 20 Poeta-żołnierz, biorący udział w bitwie o Monte Cassino. 114 natarciu to ja osłaniam, a sam zbiorę wszystkie ognie, nawet takie, które należą się sąsiadowi..." „Brak w wyposażeniu...". Siedzi sobie dowódca Korpusu przed namiotem ze swoją nieodłączną cygarniczką, uśmiecha się. Na tym krzesełku przed namiotem gospodaruje nieśpieszący. Jak zmniejszyć straty, bo dzień w dzień wykrusza się do 30 ludzi? Kiedy podprowadzić batalion? Jak zadymić? A potem kończy się odprawa propozycją zostania na obiedzie. A w czasie obiadu nie mówi się o niczym poważnym. Podśmiewają się wzajemnie, bagatelizują nieporozumienia sąsiedzkie. W ten sposób Korpus daje chwilę odprężenia i podtrzymania. Dowódca Korpusu, jego zastępca, szef sztabu przyjeżdżają ciągle na obiady do oddziałów. Ot. jak wczoraj, kiedy na kolacji był szef sztabu Korpusu. Kolacja, do której siadamy, jest widać według najlepszego wzoru obiadów korpusowych, bo nic się nie mówi o nadchodzącym natarciu. Ppłk Maleszewski. uczestnik słynnego przejazdu z mjr. Kijewskim citroenem z Francji, przez Saharę — do wojsk polskich w Egipcie, opowiada mi. jak omalże nie zwichnął sobie kariery wojskowej zaraz u jej początku. W podchorążówce znudziło mu się, postanowili z kolegą zerwać z tym radykalnie; poszli nad Wisłę, zostawili mundury na brzegu i w cywilu dali drapaka. W szkole odprawiono nabożeństwo żałobne, aż tu delikwenci zameldowali się ze skruchą po tygodniu. Otrzymali należyty „opeer" z obowiązkiem meldowania się przez miesiąc trzy razy dziennie w pełnym ekwipunku, w którym nie powinno być najmniejszego uchybienia, nie może brakować żadnego z 32 gwoździ na każdej z podeszew... Flegmatyczny major angielski, będący łącznikiem przy dywizji, nagle poruszył się — jak na niego, zbyt żywo. Przerwaliśmy rozmowę, skierowując za jego wzrokiem oczy na okno. Z okna był widok na ostrzeliwaną drogę, jaka biegła parowem, do do którego spływały pomniejsze wąwozy. Zobaczyliśmy — grzbiet „krowy" zataczającej wolny łuk już wewnątrz ścian wąwozu i zaraz suchy trzask. Po chwili byłem przy samolocie. Wywlekano z niego pilota Anglika i obserwatora, por. Kijowskiego. Obaj byli zamroczeni. Polak nieco mętnie pytał, jak to się stało (po prostu — „przydusiło" ich w zamkniętych ścianach kotła i pilot nie mógł wyrwać maszyny w górę). W samolocie było dużo krwi — teraz wyciągano Anglika, który gorzej się poturbował. Dowiedziałem się, że się nazywa kpt. Wright. W kilka dni później, kiedy przyjechałem na lotnisko, by polecieć „krową", spotkał mnie Wright nieco pokręcony, bo uciekł z połamanymi żebrami ze szpitala, ale już okey. 115 — Chciałbym synowi mojemu dać jedno: śmierć ojca na polu bitwy. Kiedy wreszcie przyszli noszowi — a trzeba było dokonywać sztuk akrobatycznych spuszczając nosze z głazu na głaz — kiedy wreszcie znalazł się w karetce — a trzeba było jechać dwie godziny do szpitala w Venfaro — słabł. — Nie będę widział... — posłyszał szept por. Dębicki. Pochylił się nad umierającym: — Nie będę widział — mówiły bezszelestnie usta — straszliwych ofiar podCassino... Jednak póki żył — myślę — nie mówił tego. Co jest w duszach ludzkich? Żołnierze — wolą nie rozmawiać o tym. Oczekiwany dzień natarcia nazywa się u nich — TEN dzień. — Kiedy będzie TEN... — mówią. Czekają go z determinacją, z zaciętością i z wiarą. Wczoraj widziałem list przytrzymany w cenzurze: „Jeśli popatrzycie na datę listu, a potem przeczytacie prasę, to zobaczycie, że my cuda wykazali...". W listach z ostatnich dni znikły codzienne troski, żale, utyskiwania, tak jak w ambulatoriach chorzy. Rodziny w listach nie pisały: „Szanuj się!", „Uważaj na siebie!..." Oto niektóre cytaty: „Nawet umierając, wypal w niemieckie czoło!", „Niech myśl o zemście nie opuści Cię tak długo, jak długo choć kropla krwi jest w Twych żyłach!" „Wtedy Ci będę wierzyć, że jesteś godnym podchorążym". Niezdarne komunały? Ale te niezdarne komunały pisane były do najbliższych, których życie miało być stawką. Listy żołnierzy pełne były patriotyzmu wyrażonego często nieudolnymi słowami, listy były pełne namaszczenia i determinacji. natarciu to ja osłaniam, a sam zbiorę wszystkie ognie, nawet takie, które należą się sąsiadowi..." „Brak w wyposażeniu...". Siedzi sobie dowódca Korpusu przed namiotem ze swoją nieodłączną cygarniczką, uśmiecha się. Na tym krzesełku przed namiotem gospodaruje nieśpieszący. Jak zmniejszyć straty, bo dzień w dzień wykrusza się do 30 ludzi? Kiedy podprowadzić batalion? Jak zadymić? A potem kończy się odprawa propozycją zostania na obiedzie. A w czasie obiadu nie mówi się o niczym poważnym. Podśmiewają się wzajemnie, bagatelizują nieporozumienia sąsiedzkie. W ten sposób Korpus daje chwilę odprężenia i podtrzymania. Dowódca Korpusu, jego zastępca, szef sztabu przyjeżdżają ciągle na obiady do oddziałów. Ot, jak wczoraj, kiedy na kolacji był szef sztabu Korpusu. Kolacja, do której siadamy, jest widać według najlepszego wzoru obiadów korpusowych, bo nic się nie mówi o nadchodzącym natarciu. . Ppłk Maleszewski. uczestnik słynnego przejazdu z mjr. Kijewskim citroenem z Francji, przez Saharę — do wojsk polskich w Egipcie, opowiada mi, jak omalże nie zwichnął sobie kariery wojskowej zaraz u jej początku. W podchorążówce znudziło mu się, postanowili z kolegą zerwać z tym radykalnie; poszli nad Wisłę, zostawili mundury na brzegu i w cywilu dali drapaka. W szkole odprawiono nabożeństwo żałobne, aż tu delikwenci zameldowali się ze skruchą po tygodniu. Otrzymali należyty „opeer" z obowiązkiem meldowania się przez miesiąc trzy razy dziennie w pełnym ekwipunku, w którym nie powinno być najmniejszego uchybienia, nie może brakować żadnego z 32 gwoździ na każdej z podeszew... Wszystko jedno, jaki los przypadnie W tej śmiertelnej wojnie szaleńców. Nim ostatni romantyk nie padnie, Będziem walczyć. Będziem bić się. Nic więcej. Jan Olechowski"' Ale droga psychiczna dowódców jest trudniejsza. Oni są — odpowiedzialni za wygrane bitwy. Ich niepokój wyraża się w przedłożeniach, w żądaniach do dowództwa. Wszystko to w ostatecznej instancji biło w dowódcę Korpusu. „On ma spokój od artylerii, a moich kruszą..." „Przy Płk Jastrzębski — on to był bowiem — przerzucił nogę przez siodło i zeskoczywszy z konia zameldował się w postawie służbowej. Tegoż dnia interweniował wszędzie, gdzie nasz opór słabł. Gdy piechota zachwiała się, widząc idące czołgi, poprowadził przez rzadki lasek natarcie kilkunastu ułanów w konnym szyku i powstrzymał piechotę. 20 Poeta-żołnierz, biorący udział w bitwie o Monte Cassino. 114 Flegmatyczny major angielski, będący łącznikiem przy dywizji, nagle poruszył się — jak na niego, zbyt żywo. Przerwaliśmy rozmowę, skierowując za jego wzrokiem oczy na okno. Z okna był widok na ostrzeliwaną drogę, jaka biegła parowem, do do którego spływały pomniejsze wąwozy. Zobaczyliśmy — grzbiet „krowy" zataczającej wolny hak już wewnątrz ścian wąwozu i zaraz suchy trzask. Po chwili byłem przy samolocie. Wywlekano z niego pilota Anglika i obserwatora, por. Kijowskiego. Obaj byli zamroczeni. Polak nieco mętnie pytał, jak to się stało (po prostu — „przydusiło" ich w zamkniętych ścianach kotła i pilot nie mógł wyrwać maszyny w górę). W samolocie było dużo krwi — teraz wyciągano Anglika, który gorzej się poturbował. Dowiedziałem się, że się nazywa kpt. Wright. W kilka dni później, kiedy przyjechałem na lotnisko, by polecieć „krową", spotkał mnie Wright nieco pokręcony, bo uciekł z połamanymi żebrami ze szpitala, ale już okey. 115 Kiedy wróciłem, sztab dywizji, już po obiedzie, przeszedł do hallu... Ściemniło się, zasłonięta drzwi i okna i zapalono światło. Do chwili wyruszenia na punkt obserwacyjny pozostawało jeszcze dwie godziny. Żadnych meldunków, żadnych wiadomości nie przynosił nikt. Wszystko było zrobione, w terenie nic się nie działo. Podobno absolwenci niemieckiej akademii wojskowej musieli umieć grać w brydża. Uważano, że lepiej jeśli sztab, rozpracowawszy operację, gra w brydża oczekując, aż wszystko dociągnie, niż żeby miał się wtrącać, denerwując siebie i innych. Gen. Leese dzisiaj z kilkoma oficerami sztabu 8. armii pojechał na ryby. -W sztabie Korpusu zastępca szefa misji brytyjskiej czytał kolegom Polakom mowę Henryka V przed bitwą: Wefew, we happy few, we bandofbrothers. Głosy N Obie strony wydały rozkazy przed bitwą. Dowódca armii sojuszniczych we Włoszech gen. Alexander mówiąc, że złe czasy są już dziś poza nami, dzień jutrzejszy przyniesie nam zwycięstwo, stwierdza: „Zadaniem naszym jest zniszczyć niemiecką armię we Włoszech. Walka będzie ciężka i zażarta". Generał Leese, dowódca 8. armii, w skład której wchodzi nasz Korpus, w swoim rozkazie do armii wita z radością jednostki, które po raz pierwszy walczyć będą w szeregach tej najsławniejszej armii alianckiej: „Zwracamy się specjalnie do Polskiego Korpusu, który walczy obecnie wspólnie z nami dla odzyskania Ojczyzny". Dowódca 2. Korpusu Polskiego w rozkazie przed bitwą między innymi mówił: „Niech lew mieszka w waszym sercu... Żołnierze! — za bandycką napaść Niemców na Polskę, za tysiące zrujnowanych miast i wsi, za morderstwa, katowanie setek tysięcy naszych sióstr i braci, za miliony wywiezionych Polaków jako niewolników do Niemiec, za niedolę i nieszczęście Kraju, za nasze cierpienia i tułaczkę..." „Nie udało się tej twierdzy zdobyć wielu naszym sprzymierzeńcom. Nas na to stać" — mówił w rozkazie dowódca Karpackiej. „Tej godziny długo oczekiwaliśmy... Do broni!... I w łeb lub w serce pal!" — mówił w rozkazie dowódca Kresowej. „Żołnierze armii francuskiej we Włoszech! — brzmiał rozkaz gen. Juin — wielka bitwa, której wynik może przybliżyć czas oswobodzenia Ojczyzny, poczyna się dziś. Walka ma być powszechna, nieustępliwa, przeprowadzona aż do ostatecznego wyniku." Dowódca armii niemieckiej we Włoszech, gen. Kesselring, w swoim 116 I rozkazie mówi: „Wchodzicie do decydującej bitwy. W waszym ręku spoczywa bezpieczeństwo wszystkich dywizji, znajdujących się w południowych Włoszech". Dowódca 14. korpusu niemieckiego, stojącego przed nami, uprzedza, że najważniejszą w całej operacji będzie obrona Cassina i uprzedza: „Musicie walczyć do ostatniego tchu". Jest pocieszające, że zapowiada: „Od 24 maja godzina 24.00 czekajcie na alarm". Wiedział pewnie o pierwotnym terminie natarcia, przyśpieszonym następnie przez Londyn. Ktoś cytuje przemówienie Mussoliniego, które słyszał przez radio: „Za linią Garigliano stoją Anglicy, Amerykanie. Południowi Afrykańczycy, Nowozelandczycy, Francuzi, Polacy, Hindusi, Murzyni... Wszystko to są niższe rasy, nie mające pojęcia o starej kulturze, którą depcą". Ktoś przekręcił włącznik — jest to czas na audycję „Wandy". „Wanda" — to dywersyjna stacja radiowa niemiecka w Rzymie, nadająca w języku polskim. Od szeregu już tygodni bębni swoje audycje. Te audycje mają w sobie coś tragicznego. Rozpoczynają je dźwięki Pierwszej Brygady. Bo zmarły Marszałek, to był wielki człowiek: nie dopuściłby do wojny z Niemcami. Szpicle Gestapo nie judzą na dowódców, nie prześmiewają się z naszego wysiłku. Oni tylko nam współczują, serdecznie współczują... Oni — wiedzą. Wiele wiedzą. O ustępliwości Polaków w Londynie. O oportunizmie Anglików. Zmartwiały słucha żołnierz. „Wanda" produkuje kpr. Borkowskiego z Karpackiej, złapanego przez nich na patrolu nad Sangro, Martwym głosem kapral mówi, że istotnie jedzie do Polski. Że każdy pojedzie. Potem za kilka dni znów mówi: był w Polsce, widział swoje kąty. „Wanda" zachęca — przyjdźcie! Magiczne dwa słówka „do domu" otworzą wam linie niemieckie... „Wanda" wie, ile ci żołnierze wycier-cierpieli — „Wanda" współczuje.21 A potem — nabrali przecie płyt w Polsce, ile wlezie — najpiękniejsze oberki, kujawiaczki, przyśpiewki... 21 Przypisek po bitwie: Mówiłem z chłopcem wziętym do niewoli na 593, który uciekł w Rzymie z obozu jeńców i przechował się do czasu wejścia aliantów. Spisano najszczegółowiej relację, jak się dostał do niewoli. Trzymano go w hotelu w wygodnych warunkach. Pewnego dnia zaprowadzono go przed mikrofon. „Kochani żołnierze 2. Polskiego Korpusu" — zapowiedziała swoim lukrecjowym głosem „Wanda" — teraz wam szeregowy taki to. kompanii takiej to, wzięty do niewoli na 593 w dniu 17 maja opowie, jak to się stało" — po czym wetknięto mu w ręce napisany maszynopis. Chłopak nie chciał czytać, ale nie martwiono się tym bardzo — będący w pogotowiu Volksdeutsch odczytał tekst za niego. A chłopaka z hotelu posłano do obierania kartofli, skąd zwiał. Zdając osobiście relację dowódcy Korpusu, tak rzecz tłumaczył: — Ten, co mówił za mnie. mówił „mianowicie". A ja takich słów nie używam. 117 Ale ta Wanda niemiecka, pono absolwentka uniwersytetu polskiego, wdziera się ze swoim lukrowanym głosikiem w każdy zakątek. Co dzień w gajach oliwnych przed namiotami zalega tłum żołnierzy. Słucha i zżyma się: kat pieje na cześć zadręczonych. Czasem jakiś sprytny łącznościowiec włączy się i nagle z głośnika w środku mizdrzeń się „Wandy" huknie: „Czekaj, stara kurwo! Będziesz wisieć!..." Jest nie do wytrzymania — teraz właśnie słucnać tej audycji. Dusze ludzkie wzniosły się do największej ofiary. Ta audycja to jakby ktoś w szatach liturgicznych wkroczył w czasie podniesienia między tłum z pochylonymi głowami i kropił kropidłem nurzanym w cieczy kloacz-nej. Zamykamy głośnik. Jest cicho. Artyleria nasza tylko markuje. Artyleria niemiecka nie strzela wcale. Po podłodze biegnie pająk — ktoś go zadeptał. — Soir espoir — mówi ktoś cicho. — Zapomniałem — uśmiecha się winowajca. Wyczuwam, że wszyscy by woleli, żeby ten pajączek jednak żył. — No, to pewno i czas — mówi gen. Sulik. Bierzemy za kije. Przez uchyloną płachtę z wolna sztab dywizji wysuwa się w noc. Ostatni — jeszcze raz przekręca włącznik (lampy były „na gazie"). A może coś — w ostatniej chwili. „Wanda" kończy audycję: „Kochani żołnierze, słuchajcie jutro o tej samej porze naszej audycji, która będzie trwała półtorej godziny. Jest to najdłuższa audycja polska na świecie. A teraz, kochani żołnierze życzę wam wszystkim dobrej nocy". A więc może istotnie nie wiedzą?... Za chwilę — zostanie zrobiony pierwszy ciąg. 4. Godzina „H" nadeszła Na punktach obserwacyjnych dywizji i Korpusu (Noc jest zupełnie ciemna. Księżyc jako jedna ze służb ma wzejść przy kpńcu ogólnego przygotowania artyleryjskiego, na krótko przed startem piechoty. Jest tak ciemno, że nie widać idącego poprzednika, tak ciemno, że nie widać taśmy, znaczącej ścieżkę na punkt obserwacyjny. A że ścieżka nieraz idzie nad stromizną, posuwamy się bardzo powoli, gęsiego, przy czym raz po raz przychodzą od czoła uprzedzenia: „Ostrożnie — na ziemi kabel... Uwaga! — drut idzie górą". Druty te porozpinali nasi łącznościowcy jak pająki, kiedy się idzie przez las i trzeba co-rae zgarniać pajęczynę z twarzy. W pewnym miejscu taśma idzie po sieci maskowniczej ciężkiej baterii. Wewnątrz stanowiska słychać przyciszony głos udzielający instrukcji. „Ognisty lud" jak długie i szerokie te góry czuwa teraz z oczami wlepionymi w zegarki. Bateria stoi za skłonem. Idziemy, wciąż trzymając się ścieżki i dysząc ciężko, pod górę, przechodzimy szczyt, schodzimy kilkanaście metrów na przeciwstok. Pod nami — dolina Rapido, dalej — amfiteatr, którego rantów uczepiły się wszmuglowane nocami bataliony. Tu jest punkt obserwacyjny dowódcy dywizji, związany łącznością telefoniczną i radiową. Łączność jest w sąsiednim schronie. W schronach jest ciasno, więc roztasowujemy się na łączce. Patrzę na fosforyzowane wskazówki, jak w sposób nieunikniony przybliżają się do godziny „H", tzn. do godziny 23. Niemiecka artyleria milczy. Milczy w sposób niezwykły — o tej porze zwykła gromić łaziki na skrzyżowaniach i ścieżki, na które już wyruszyły objuczone muły. Czy coś szykują? Płk Orski, dowódca artylerii dywizyjnej, szepcze mi (nie wiem czemu, mówimy wszyscy szeptem; nikt nie pali papierosa): — Kiedy uderzy godzina 23., poczuję, że mi mały kamyk spada z ser- ca. 119 Nerwy wszystkich są naprężone w oczekiwaniu, czy aby Niemcy nie uprzedzą nawały. Nasza artyleria na ten wypadek przygotowała ognie, ale, stracilibyśmy szansę zaskoczenia. — Kamyczek by spadł, ale tylko mały kamyczek... — dodaje płk Orski. Myślę o słowach umierającego płk. Jastrzębskiego. Ale minuta za minutą wsiąka bezszelestnie w noc w absolutnej a-j chości. Niemal bowiem nie zauważamy — w tym napięciu, w tym kiwaniu — nękającego ognia naszej własnej artylerii, która „podtr: muje pozory" i strzela jak zwykła zawsze o tej porze strzelać. Tam, w dolinie Rapido, artylerzyści naszych dotąd nie ujawniających1 się baterii już zwalili podpiłowane za dnia oliwki, przesłaniające poty obstrzału. Tam, w jarach górskich, już wychodzą pierwsze ścieżkowe patrolfe trasować ścieżki, po których ruszą kompanie, kiedy przygotowanie artyleryjskie się skończy. Na punkcie obserwacyjnym Karpackiej, na punkcie obserwacyjnym Korpusu teraz tak samo jak po wszystkich punktach obserwacyjnych artylerii, po bateriach, po pułkach, batalionach, kompaniach i szwadronach — oczy ludzkie szukają w ciemności tarcz zegarków. Punkt obserwacyjny Korpusu mieści się na cyplu skalnym. Jest to obramowana skałami łączka, mająca z tyłu stromą skałę wysokości 150 m. To z tego punktu obserwowało dowództwo amerykańskie rzeź i klęskę swoich oddziałów na 593. — Zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić — mówi dowódca łączności Korpusu, płk Zaleski. — Gdybym miał jeszcze tydzień czasu, to nie wiem, co bym mógł dodać. Mimo to niepokoję się. Nic nie potrafię poradzić na granaty niemieckie, które mogą mi porwać wszystkie połączenia telefoniczne. Nie poradzę również nic na to, jeśli na naszych częstotliwościach radiowych będą siedzieli jednocześnie i Niemcy. Obrachunek sumienia robił płk Orski, robi płk Zaleski, robią w cichości ducha ci wszyscy, którzy przygotowywali bitwę. Gdzieś tam, u samego dołu tej machiny, drużynowi po raz nie wiem który przeliczają środki ogniowe, rozdzielone między ludźmi, powtarzają te same ostrzeżenia: o taśmie, o niezaleganiu, o niezatrzymywaniu się przy rannych, 0 niekupieniu się. Na pół godziny, dopiero na pół godziny przed atakiem, zerwana zostaje trwająca od dni całych cisza radiowa i rozpoczyna się zestrajanie sieci radiowych: — „Filip, Karol, Urszula" — dobiega z różnych stron — „Filip, Karol, Urszula", podajcie siłę sygnałów, słucham... Ucho nasłuchuje niecierpliwie głosu telegrafisty: „Słyszę was dobrze" 1 doczekać się nie może; przecież pomiędzy radiostacjami są góry o wy- 120 sokości do tysiąca metrów, przecież radiotelegrafistom nie wolno było wypróbować doboru częstotliwości. Scichli radiotelegrafiści, zestroiwszy się wreszcie i znowu zapanowała cisza. — Za minutę — szepnął ktoś, poprawiając się w siedzeniu. I nagle wielkim grzmotem rzygnęła zza przeciwskłonu ciężka bateria. Ochłonąwszy od pierwszego szoku, skonstatowaliśmy, że cała dolina, wszystkie góry naokoło niej wibrują nieustającym dźwiękiem. Artyleria 8. armii, artyleria 5. armii, stanowiska od Acquafondaty do Morza Tyrreńskiego — zioną ogniem. W promieniu naszej obserwacji słuchowej gra tysiąc kilkaset dział. Nieznane prawa akustyczne przenoszą huki gdzieś aż spod gór Arunzi, tłumią zupełnie odgłosy najbliższych baterii, stojących tuż za załomkiem terenu, tak że rozróżniamy je tylko po bezdźwięcznych blaskach. Jeśli są chochliki dźwięku, to dziwne korowody wyprawiają po tej zatłumionej górami obszernej dolinie, rwą pasma dźwięku, wskrzeszają je na nowo, konserwują dźwięk powstały długo, aż jego goniec — światło, dawno przebije czarny jedwab zasłony i zniknie; wówczas przenoszą w czarnych łapiętach dźwięk przed nasze nogi i dźwięk pęka jak kasztan. W górach powstają jakieś hurgotania, szurgoty, przesuwania mebli, przeprowadzki, przelewanie się dźwięków nadto wezbranych jak woda z kotliny w kotlinę, posuw dźwiękowy wąwozami i drobny werbel w niebie, i głuchy szmer na ziemi, i staccato dział ciężkich, przedzierających się jak dostojnicy przez plebs pohukiwań moździerzowych. Ucho przywyka nader prędko do tej nieustającej wibracji dźwięku i już tylko oko nadążyć nie może dzikim sceneriom świetlnym. Mówi się, że przeszedł czas kolorowych kirasjerów, lejbgwardzistów, pióropuszy, pancerzy pozłocistych, że tromtadracja wojny wsiąkła w okop, przywarła do niego zielonkawym mundurem. Ależ przecie ci pirotechnicy, którzy fabrykowali amunicję, musieli być po trochu następcami epoki starożytności, palącej ogniami greckimi wrogie galery we wspaniałej feerii na falach opalizującego morza, ci histrioni wojny musieli się zapatrzyć w przodków średniowiecza, majstrujących niesamowite beluardy, rniotające grzywiaste ognie. Ot, z lewa doliny podnosi się sznur pocisków przeciwlotniczych. Pe-lotki wskazują cel. Wysyłają w powietrze wielkie pomarańczowe kule, przesuwające się wolno i majestatycznie jedna za drugą, jak ryby głębinowe. Jest coś aż śmiesznego w tej bufonadzie flegmatycznych świateł, promenujących nad ziemią złapaną w konwulsje. Od strony Niemców błysnęło krwawo: Raz, dwa... Raz, dwa, trzy... Osiem, dziesięć, szesnaście... krwawych, złych, gniewnych rakiet. Jakież kolory dobierali pirotechnicy-histrioni! 121 Nie wiemy, co znaczą rakiety. Pomarańczowe wolne lampiony idą coraz wyższymi łukami; przenoszą cele natarcia. Flara wystrzelona ze spadochronem z Klasztoru zawisła w czarności. Spada tak wolno, że sprawia wrażenie światła, stojącego nieruchomo w powietrzu. Klasztor zapala drugą, nim pierwsza zgaśnie, jak zwykł robić człowiek, który się boi ciemności. W miarę trwania kanonady narasta pułap dymu; dym ten stoi pod nami — dolina Rapido nalana jest po brzegi jak mlekiem; zdaje się, że ta wielka micha chwieje się lekko, że jej zawartość szuka ujścia, by spłynąć. Z punktu obserwacyjnego dowództwa Korpusu rozlega się daleki wgląd w dolinę Liri i na góry Arunzi z tamtej strony doliny, którymi idą Francuzi. Na górach tych wieniec rozprysków francuskich rozbłyskuje najprzód przed stokiem, potem na stoku, potem poza stokiem. Widać — posuwają się. Jest 23.40. Czas przeznaczony na zwalczanie stanowisk artylerii nieprzyjaciela minął. W rejonie Monte Cassino z jednej, w rejonie Biaggio z drugiej strony wysadziliśmy jakieś składy amunicji. Łuna od strony Biaggio stoi na pół nieba. Widz wraca do rzeczywistości. To nie feeria — to wydzieranie zwycięstwa. Niech wyskoczy temu niemieckiemu ścierwu cała amunicja! Niech nie mają czym strzelać! Niech czołgają się, koziołkują ze skłonów, uciekając w dzikim popłochu! Ogniu i huku! — patronuj piechurowi, czyść przed nim drogę, niech nietknięty idzie przez zapaści. Bo wiemy — oto teraz niektóre wysunięte części 3. baonu, niektóre wysunięte plutony 12. pułku ułanów, wżarte tam, kędy tych przed nimi spotkała zguba, śmierć bezsilna, cofają się cicho ze skłonu, aby dać artylerii własnej obrobić bliskie cele. Tam, gdzie 70 jardów od siebie tkwili — cofną się. Bij, ogniu! Szarpcie, rozpryski! Przeorz ziemię, artylerio, stratujcie w krwawą miazgę plac, moździerze — dla zwycięstwa! Artyleria niemiecka przychodzi do głosu, wezwały ją te czerwone rakiety1. Moździerze ich, sfora czujna, orzą dolinę. Błyski po niej wyskakują od rozprysków. Gdzie błysk — tam chwyt zębami. 1 Przypisek po bitwie: Po pierwszym natarciu znaleziono przy zabitym oficerze niemieckim mapę ogni artyleryjskich, co pozwoliło odtworzyć system tych ogni w nóc z 11 na 12 maja. Ognie niemieckie były dosyć skomplikowane, bo dwie ich grupy artyleryjskie — w Biaggio i w dolinie Liri — trzeba dopiero zgrywać przez wszystkie pośrednie stopnie w zależności od tego, czy miały strzelać na korpus 13. w dolinie Liri, czy na naszą piechotę, czy też na nasze tyły. Na skutek tego musiał upłynąć czas dłuższy, potrzebny dla uruchomienia pełnych ogni artylerii niemieckiej na nasz odcinek, w czasie którego dołączała stopniowo coraz większa ilość nieprzyjacielskich baterii. 122 Godzina 1. Piechota rusza. Meldunek o wyruszeniu natarcia nadany z 15. baonu o godzinie 1.01, przeszedłszy stacje pośrednie brygady, dywizji, Korpusu, otrzymała 8. armia o 1.03 — w dwie minuty później. Rozpoczyna się natarcie, które kod 8. armii nazwał „Honker" — krzyk dzikich gęsi, kiedy wracają do kraju. Czy dając nazwę natarciu nie myśleli Anglicy o żołnierzu, który spod Koła Podbiegunowego, z pustyń Irackich, Syryjskich, Libijskich — idzie do Kraju?... Na punkcie dowodzenia dywizji Z chwilą, kiedy rozpoczęło się natarcie, postanawiam pójść na punkt dowodzenia — w tym schronie przy dowództwie dywizji. Wracam sam. Trzeba wprzód osiągnąć szczyt. Tuż nad nim idzie fala pocisków od, baterii na przeciwskłonie, strzelających przez szczyt. W powietrzu nad głową słychać jakby rwący potok. Przypomina mi się, jak przechodziłem pod wodospadem Niagary między skałą a spadającą wodą. Jest nieprzyjemnie z każdym krokiem podnosić się wyżej, leźć głową w ten potok stali rwącej nad ziemią. Szczyt przebywam — na wszelki wypadek — przygarbiony i zastanawiam się czy bardzo by się ze mnie śmieli fachmani, czy może przyznaliby rację. Pytałem później i otrzymałem odpowiedź jak zwykle od fachma-nów: jedni, że mogłem oberwać, a inni, że mógłbym przejechać przełęcz jak Hannibal — na słoniu. Bóg z nimi, bo teraz począłem mieć inne zmartwienie: działa za prze-ciwskłonem poczęły na mnie strasznie błyskać i dmuchać. Idę wzdłuż taśmy i pamiętam, że muszę wleźć prosto na lufę strzelającego ciężkiego działa. Cieszę się, napotykając dwie figury ludzkie. To major angielski, będący oficerem łącznikowym przy dywizji, i szef sztabu, ppłk Male-sżewski; wyszedł z punktu dowodzenia w dole, gdzie jest jego królestwo, popatrzeć na tę noc Walpurgii. Idziemy w dół — na strzelające działa. Ostatnie kroki przed baterią i ostatnie jej salwy przebyłem pochylając korpus w przód, zatykając uszy i otwierając usta, żeby mi bębenki nie potrzaskały... W punkcie dowodzenia uwija się dwóch „zbójców" — kapitanowie Żebrowski i Pawlak. Mówią, że Karpacka też już ruszyła, że natarcie francuskie (Francuzi przyjęli inną taktykę — ruszyli równocześnie z nawałą, więc dwie godziny przed nami) idzie bez oporu, że 10. i 28. brygady angielskie przekroczyły rzekę, że straty mają małe, że mosty są w porządku2. 2 Przypisek po bitwie: W gruncie rzeczy 13. korpus miał na przeprawie ciężkie straty, położywszy kilka tysięcy ludzi. Przez wąską w miejscu przeprawy na 123 Pokój dowodzenia jest mały. Na zewnątrz obłożony workami... Wchodzi się przez warstwę koców. Kilka aparatów radiowych i telefonicznych. Ma się wrażenie, że się leży gdzieś na dnie oceanu. Na zewnątrz szaleje śmierć, zniszczenie, spiętrzenie maksymalnego wysiłku, wiry starć. Tu — przychodzą wiadomości blade, zmatowane, jakby przytłumione przez ten wejłok u wejścia, przez te worki z piaskiem. Telefon ciurka sznureczek wiadomości: 01.51. — „Paleta 2" — ośrodek łączności 4. PAL-u zniszczony. 01.52. — '„Despota" przybył dq rejonu (to 16. baon zajął już miejsca w jarze C). 01.54. — Za 5—10 minut piechota musi być na Widmie. 02.00. __Francuzi wciąż posuwają się bez oporu? — rozmawia szef sztabu z dowódcą dywizji, który pozostaje na punkcie obserwacyjnym — dobra wiadomość!... Czy pan generał ma jeszcze kawę? My tu ciągniemy herbatę, p. Wańkowicz trzyma ogromny kubek... Atmosfera bezczynności, atmosfera dzwonu, z którego wypompowano powietrze przy ostrym poczuciu szalonego ciśnienia na zewnątrz, jest tak ciężka, że wiadomość, że jakiś cywilny grubas trzyma kubek i sior-bie herbatę, jest ulgą i odprężeniem. Kwatermistrz dywizji, mjr Jedzianik słania się po kątach schronu jak senna mucha. Jego praca na razie skończona. Szef sztabu wyprawia go spać. Mjr Jedziniak chciałby wiedzieć, jak się atak przesila, ale rozumie, że tak się przesili czy owak, on, kwatermistrz, znowu jutro grać będzie dominującą rolę. I idzie spać. A w zewnętrznym świecie coś się poczyna komplikować. Wiadomości są coraz bardziej przypadkowe. Łączność baonów z brygadami się rwie. Łączność dywizji z brygadami się utrudnia. 02.05. — „Beton, Beton"... — wywołuje ppłk Maleszewski kodowanym znakiem dowództwa 5. brygady. — „Beton?" Halo „Beton!" Proszę „Bacę" (Baca - dowódca, p.m). Cholera! Wszystkie trzy baony nie mają łączności! Istotnie, łączność z baonami pierwszego rzutu zerwana; wiadomości przyjmuje się bądź od obserwatorów, bądź od artylerii i sąsiadów. Na dobitkę któryś z kapitanów mówi do aparatu radiowego: — My też, panie pułkowniku, leżymy z łącznością... Ale znów coś skleili. 02.14. - Halo! trzecia? Tu „Ster" 5. (według kodu -p.m.: szef). 15 m, głęboką i wartką rzekę Rapido przepłynęli wpław z linami pierwsi saperzy i ciągnąc się po tych linach poczęły cyrkulować łodzie; pod ogniem armat -nim i małokalibrowym setki pokancerowanych łodzi niósł prąd w dół. Na brzegu leżały po bitwie całe zwah podziurawionych łodzi, których nie zdążono spuścić. 124 ...że „Hannibal3 umarł?" ...natarcie ruszyło na Gardziel? ...ale „Hannibal" nie jest jeszcze pewien?... . ...u nas ruszyło, ale łączność z baonami zerwana. Prawe skrzydło „Senatora" (p.m.: ppłk. Kamińskiego, dowódcy 13. baonu) szarpnięte. Coś tam na zewnątrz się kotłuje, coś się staje, a tu, w schronie tylko wskazówka zegara posuwa się nieuchronnie naprzód; na stole przed każdym z nas świeci martwą białością plan natarcia — rozkład tej nocy majowej. 02.21. — No, minutowy plan za 5 minut bierze w łeb — mówi ppłk Maleszewski. Mówi to spokojnie, z uśmieszkiem. Jeśli plan bierze w łeb, to jest przykro, ale to nie znaczy, że w łeb bierze natarcie. Kiedy pociągi się spóźniają, nie oznacza to, żeby komunikacja była zawieszona. 02.23. — Meldują ze stacji pośredniej łączności w Villa, że nie mogą linii poprawić, bo cała obłożona ogniem; wyjdą jak tylko ogień się przesunie.4 Meldunki poczynają się plątać. 02.26. — Baon 2. zajął 593. Zażądał ogni na 569 i rusza do natarcia. 02.40. — Prawe skrzydło 13. baonu wchodzi na Widmo. 02.47. — 569 zajęte! Odwołane... Potem znowu potwierdzone. I znowu odwołalne... 02.59. — Gardziel zajęta... Potem znów ta wiadomość odwołana.5 Na tych wiadomościach cierpi najbardziej artyleria. Skoro rozkład czasu się zepsuł, musi ona przystosowywać się do warunków istniejących; ma na to obserwatorów, posuwających się z natarciem. Ale cóż zrobią obserwatorzy, kiedy ich stacje radiowe zostały porozbijane. Byli tacy wśród nich. którzy machnęli ręką na swoje obowiązki artyleryjskie, wzięli karabin w dłoń i poprowadzili natarcie w zastępstwie poległych oficerów piechoty. Z punktu obserwacyjnego przyszedł gen. Sulik. On decyduje, czy kłaść ogień czy przenosić. Nie chciałbym być w jego skórze. s Kryptonim wzgórza 59\ 4 Po bitwie sprawdzałem, jak to było. Telefoniści wypadali raz po raz, naprawiali. Mieli rannych. Kiedy ogień nieprzyjacielski się wzmógł do niesłychanego natężenia, znów linię przerwało, z dywizji przyszedł niecierpliwy rozkaz. Patrolowy wziął torbę z narzędziami: „Mam umrzeć, panie poruczniku?" i skierował się do drzwi. W pytaniu nie było protestu — było stwierdzenie faktu. Oficer zreflektował się, zatrzymał, powiadomił dywizję; po kilku minutach, istotnie naprawili linię. 5 Dopiero wyjechawszy na teren walki zrozumiałem tę sprzeczność meldunków. Skoro kompania zajęła obiekt i poszła dalej, można go było uważać za zajęty. Skoro jednak odezwały się przyczajone z tyłu bunkry, które kompania minęła, teren okazywał się w dalszym ciągu trzymany przez nieprzyjaciela. 125 03.25. — Potwierdzają meldunek z godziny 2.33, że Widmo istotnie zajęte... — No, to według rozkładu — mówi gen. Sulik. — Za piękne to, aby było prawdziwe — mówi ppłk Maleszewski. Nic nie wiadomo... Kiedy wchodzący \ichylają płachty, podmuch wpada na rozłożone rozkazy, plany ogni i zrzuca je ze stołu. 03.29. — 1. baon zatrzymany ogniem przy wejściu na Miskę. No, a w ogóle — nic nie wiadomo... Szef sztabu poczyna opowiadać jakąś anegdotę o proboszczu wiejskim. Anegdoty ze swego kąta nie słyszę, tylko słyszę, że powtarzają się jakieś słowa „rym-cym" i wszyscy się śmieją. Bardzo chciałbym się śmiać i ja i zazdroszczę; śmiałbym się na pewno — wdzięczny za pęcherzyk z tlenem w tym kloszu; śmiałbym się na pewno. 03.36. — Płk Orski od swojej łączności artyleryjskiej otrzymuje wiadomość, że Niemcy z Cassina uderzyli na 4. dywizję angielską; wszyscy oceniają tę wiadomość jako bluff i przestają się nią zajmować. 03.37. — Brygada 5. po raz nie wiem który potwierdza, że Widmo zajęte. Ppłk Kamiński widział sygnał swojej kompanii na lewej osi natarcia, potwierdzający zajęcie. Znowu wiadomości zamglają się. O godzinie 3.45 gaśnie na dziesięć minut światło elektryczne. Siedzimy przy naftowych lampach. Łączność znowu nawala. „Dużo głupstw w życiu zrobiłem, ale jedno dobrze, że w łączności nie służę" — mruczy ppłk Maleszewski. Wieści niejasne, oscylujące w tę i w tamtą stronę, jednak mówią, że S. Angelo... nie zostało zdobyte, że Gardzieli... nie sforsowano, że... Widmo właściwie nie jest opanowane. Ta ostatnia wiadomość przychodzi o godzinie, 4.03. Wiadomość — o nieopanowaniu nawet pierwszego przedmiotu natarcia 5. dywizji. Ale Karpacka też tylko połowicznie opanowała pierwszy przedmiot swego pierwszego natarcia — Gardziel, o czym zresztą nie było wiadomości. Przez duszne powietrze schronu idą ciężkie słowa-narady. — Trudno będzie posuwać się, jeśli S. Angelo nie będzie zajęte... — Kamiński mógłby... — Ale trzeba by za nim batalion postawić. Anglik, kiwający się na zydelku, otwiera senne oko: — Hard fighting... (ciężka walka). Nagle ekscytacja spada: twarze szare, wszyscy są zmęczeni. — Pan generał poszedłby się przespać... — mówi ppłk Maleszewski. — Pójdę jeszcze na punkt - mówi jakimś zmatowanym głosem gen. Sulik — nim dojdę, będzie widno. Szef sztabu krząta się z dyspozycjami: żeby dobrze ukryć przed świtem „Despotę" (16. baon), żeby ppłk Raczkowski ze swoim 1. baonem zawinął ogon za Stoczkowskim (15. baon) i zrolował. 126 Wiem już, co to znaczy. — Już prawie na pewno trzeba będzie montować nowe natarcie wchodzi w moją myśl ppłk Maleszewski. Jest piąta rano. Batalion 13. melduje gaz. — Bujda! — irytuje się w telefon ppłk Maleszewski. — Ja tego nie będę puszczał dalej. Lotnictwo? Cóż lotnictwo na tak bliskim dystansie? Nic bezpośrednio nie pomoże. Musicie Widmo zająć. Gen. Sulik chwyta za telefon, połączony z 5. brygadą: — Dajcie „Bacę"! Panie pułkowniku, co tam z Kamińskim? Muszą iść naprzód! Położyć koncentrację moździerzy, gdzie idzie twardo, i iść naprzód! Przecie jest silne wsparcie artylerii! Nakazać Stoczkowskiemu (15. baon) iść po stokach na pomoc Kamińskiemu! Przecie dzień się robi! Staje się jasne, że artyleria nie porozbijała stanowisk niemieckich, że piechota niemiecka przeczekała nawałę6. Ppłk Maleszewski próbuje coś zaradzić na niemiecką artylerię, telefonując do naszego prawego sąsiada. Nowozelandczyków: — That is to kill them? (to znaczy: mamy ich pozabijać?) - informują się z humorem Nowozelandczycy. — Yes, to kill them — rewanżuje się uśmiechem szef sztabu dywizji a może możecie ich ostrzeliwać z szermanów? Ale w dalszym ciągu napływają doniesienia o stratach. Gen. Duch komunikuje, że 1. baon ma 70 procent strat, 8. armia donosi, że liczy się z uderzeniem na prawe skrzydło Wileńskiej brygady. Nasze oba baony (13. i 15.) meldują 40 procent strat. Z Drogi Polskich Saperów telefonują prosząc o pozwolenie zrzucenia czołgu do przepaści. 6 Przypisek po bitwie: Nie uległy zniszczeniu moździerze po jarach, których nie mogła zwalczyć płasko strzelająca artyleria. Nie mogły ulec zniszczeniu ciężkie 172 działa niemieckie, strzelające na 30 km, będące poza zasięgiem nawet ciężkiej artylerii alianckiej. Moździerze ciężkie niemieckie miały większy kaliber i były donośniejsze. Ich nebelwerfery wywierały duży efekt psychiczny. Piechota niemiecka przeczekała nawałę w schronach niebojowych na prze-ciwstokach, mając w bojowych schronach tylko obserwatorów. Owe bojowe schrony, pobudowane z głazów, również nie obawiały się artylerii alianckiej (tzn. i polskiej), która nie rozporządzała pociskami z opóźnieniem; pocisk więc, uderzywszy w głaz bunkra, eksplodował natychmiast na powierzchni, nie przynosząc szkody. W czasie akcji również piechota niemiecka nie mogła mieć strat od naszej artylerii ani w krótkim dobieganiu do stanowisk bojowych (tym bardziej że niemal nie strzelaliśmy pociskami rozpryskowymi), ani zwłaszcza potem, kiedy celowo wpuściła naszych żołnierzy między bunkry, które w ten sposób zaase-kurowały się od naszego ognia. Samolotów też z powodu bliskich dystansów jednych od drugich nie można było użyć. 127 — Nie! — nie zgadza się gen. Sulik — nie pozwalam zrzucać. Dowódca dywizji, mimo nawału tych niepomyślnych wieści, nie chce rezygnować. Rozmawia z dowódcą Korpusu — jest przecie nadzieja. że kiedy 1. baon sforsuje Gardziel, natarcie pójdzie. Ale 1. jest obłąkany ogniem z 575. Dowódca Korpusu obiecuje położyć koncentrację ognia artyleryjskiego na 575. Wówczas gen. Sulik telefonuje do płk. Kurka, dowódcy Wileńskiej brygady. — Straty muszą być mniejsze! Po prostu żołnierze zalegają... W ciągu piętnastu minut omówić z dowódcami baonów, kiedy mogą ruszyć. Macie jeszcze 14. i 16. Wasz termin muszę podać gen. Duchowi, aby zsynchronizować. Ppłk Małeszewski jednak uważa, że trzeba dopiero zmontować nowe natarcie, co będzie kwestią kilku godzin. Należy zdjąć ognie z przedmiotów, zostawiając tylko nękający ogień po moździerzach, i należy położyć ogień zaporowy7. Jest godzina 6.45. Ktoś nastawia radio na Londyn. Ludzie o spopie-lałych twarzach słyszą przy końcu komunikatu: ,,Na froncie włoskim nic godnego uwagi". Na głównym punkcie opatrunkowym Godzina siódma. Odsłonięto wejście do naszego schronu. Płk Orski mówi, że same tylko trzy pułki Kresowej wystrzeliły 25 000 pocisków, nie licząc moździerzy, że na działo wypada 365 wystrzelonych pocisków. Zda się, otworzony nasz schron paruje tymi wystrzelonymi pociskami, napięciem całonocnym. Wychodzę na zewnątrz. Światło sączy się przez mglisty dzień, nad nami ciągnie srebrzysty klucz liberatorów, wracających z wyprawy nocnej na głębokie tyły. Bezpośredniego wsparcia, niestety, próżno wypatrują walczący żołnierze.8 Przypisek po bitwie: I wówczas bataliony na Widmie otrzymują rozkaz skonsolidowania się do natarcia, wyznaczonego na godzinę 15. 8 Samoloty bezpośredniego wsparcia wyleciały w tym dniu 12 maja dopiero po rozsianiu się mgły, o godzinie 9. Wsparcie bezpośrednie 2. Polskiego Korpusu wyraziło się w tym dniu w 216 lotach. Jeśli wziąć pod uwagę, że bezpośrednie wsparcie lotnicze dla reszty 8. armii wyraziło się cyfrą 202 lotów i dla 5. armii — 304 lotów, to zobaczymy, że dla Polaków, jako atakujących najtrudniejszy teren, oddano 43 procent wsparcia całego walczącego frontu. Cóż, kiedy ze względu na bliskość pozycji polskich i niemieckich nie można było razić ani niemieckiej piechoty, ani nawet niemieckich moździerzy. Tylko 20 lotów było skierowanych przeciw moździerzom, tylko 12 na niemieckie przeciwnatarcie, całych 160 na zwalczanie niemieckiej artylerii i 24 na Klasztor. 128 Naliczam 110 maszyn. Wolę patrzyć w niebo i liczyć cało powracające maszyny, niż patrzyć w dół, gdzie z doliny Inferno ciągnie z GPO sznur sanitarek. Nikt jeszcze po tej dolinie nie jechał tak wolno, jak te wozy nabrzmiałe cierpieniem. Wszyscy tu się maskowali i przemykali sanitarki jadą wolno, rozwiesiwszy wielkie flagi Czerwonego Krzyża, pokrywszy się czerwonymi krzyżami,'niemo świadcząc wobec drapieżnego szczytu Cairo, który pochylił się nad drogą — wczoraj szczękliwą: — dziś — Drogą Bolesną, i milczy. GPO <— główny punkt opatrunkowy — jest pierwszym punktem, na którym dokonuje się operacji. Na BPO — batalionowym punkcie opatrunkowym — najwyżej nałożą drugą warstwę waty na przesiąkający krwią opatrunek założony przez sanitariusza na miejscu oraz zastrzykną morfinę. Na WPO — wysuniętym punkcie opatrunkowym, który jest więcej stacją załadunkową niż szpitalem — najwyżej napoją rannego i jeśli już koniecznie trzeba „obetną mu kozikiem kończynę, zwisającą na kawałku skóry"-. Dopiero jeśli dobrnie do GPO podreperują go zasadniczo. Dlatego GPO powinien być już na spokojnych tyłach. Ale szef służby zdrowia Korpusu płk Dietrich wie, co znaczy szybka pomoc, wie. że akcja odbywa się w górach, skąd i tak znoszenie rannych jest opóźnione. Po naradzie więc z szefem służby zdrowia Kresowej, mjr. dr. Kaczanow-skim, wypchnął GPO pod zasięg artylerii przeciwnika, wykorzystał, po naradzie z artylerią, martwe pole obstrzału. Ryzykuje stratę własnego personelu, gdyż to uratuje życie dużej ilości wykrwionych i zszokowanych rannych. I dlatego też tu zaraz umieścił czołówkę transfuzyjną. Butelka „Bristol" z krwią konserwowaną — to jeden z potężnych czynników w tej wojnie. Ktoś powiedział, że wojnę wygrywa pięć „B": Bayley — most przenośny. Bulldozer — pług niwelujący teren. Bantham — wszędzie dochodzący środek transportowy. Beef — wszędzie obecna, portatywna. uniwersalna żywność dla żołnierza. Bristol-bottle — butelka z krwią skondensowaną. Jest to jeden z cudów, do których domacuje się ludzkość z pomroki lat — aż nagle Myśl. utajona w mętnych próbach, wykwita płomieniem. Ta myśl błąkała się, kiedy Egipcjanie poili wykrwawionych żołnierzy krwią bydlęcą, tej myśli doławiali się, na próżno, uczniowie Hipokratesa, za tą myślą szedł francuski lekarz Denis, kiedy w 1666 r. wprowadził krew jagnięcą szesnastolatkowi wykrwawionemu dwudziestu leczniczymi puszczeniami krwi, tę myśl w 1819 r. rozwinęli Amerykanie, po raz pierwszy transfuzjonując krew ludzką, za myślą tą szły próby w wojnach 1866 i 1870, ale w wielkiej ilości nieudane i poniechane. Myśl idzie przez wieki jak kaganek, jak on — przygasa. 129 Rozjaśniły go w 1900 r. odkrycia wiedeńskiego uczonego Landsteinera o właściwościach zlepnych surowicy krwi. Przy wlewaniu obcej krwi działo się coś niesamowitego: we własnej krwi zlepiały się i zbijały ciałka czerwone, zaczopowywały naczynia, co powodowało śmierć. I wreszcie w 1910 r. — buchnęło światło. Warszawski uczony, prof. Hirsz-feld, ustalił cztery grupy krwi, ustalił, że dobierając odpowiednio grupę krwi dla transfuzji, można ją bezpiecznie wykonać, ratując chorego. W tamtej wojnie światowej — już korpus ekspedycyjny amerykański poszedł po ścieżynie zanikłej w 1819 i w pełni stosował transfuzje. Wojna domowa hiszpańska zrobiła wielki krok naprzód — magazynując krew konserwowaną w zatapianych ampułkach. W laboratorium urządzonym z maksimum ostrożności antyseptycznej, w ambulatorium, którego ściany raz po raz są zlewane płynem aseptycz-nym, jeden jedyny pracownik, z maską na twarzy, w rękawiczkach, wlewa do butelki „Bristol" krew. Na dnie butelki już czeka roztwór cytrynianu sodu, hamujący krzepnięcie, i fizjologiczny roztwór glukozy — czynnik odżywczy dla krwinek. Krew! — tajemniczy likwor odmładzający, krew — w której kąpać się i odmładzać kazała czarna magia, krew — na którą składano najmocniejsze przysięgi, krew — którą namaszczano domy mających ujść zagładzie, krew — która była najmilszą ofiarą bogom, najsilniejszym kitem dziejów, łącznikiem rodów, przepaścią padającą między powaśnio-nych, miarą pomsty i miarą odkupienia — jechała pogrupowana, ponumerowana, poracjonowana w butelkach „Bristol". Korpus Polski bijący się o Monte Cassino miał na każdym szczeblu sanitarnym od GPO w górę oficera transfuzyjnego. Korpus miał dwie czołówki transfuzyjne, rozporządzające składnicami-chłodnicami. Krew w butelce jest dobra tylko przez 3 tygodnie. Co dzień przed punktami pobierającymi krew w dalekiej mglistej Anglii stoją kolejki dziewcząt bezinteresownie dających swą krew. Co dzień z angielskiego Blood-Bank (składu krwi) we Włoszech przyjeżdżał do polskich czołówek transfuzyjnych łazik, z termosem zawierającym butelki „Bristol". Nieprzyjaciel niezwłocznie pokwitował decyzję wysunięcia do przodu głównego punktu opatrunkowego — przed trzema dniami na tym posterunku GPO polegli lekarze Graber, Napora, ks. Huczyński i sanitariusz, ranni byli lekarze Mozes, Mazanowski i Pancer — i kilkunastu sanitariuszy. Nie dał się zachwiać płk Dietrich — odciągnął GPO o parę stajań — tu w ten wąwozik i kazał mu zostać. Przed akcją naczelny chirurg Korpusu — gen. Szarecki — sam przyjechał i stanął do pracy na tym najbardziej wysuniętym posterunku operacyjnym. Znowu spotykam dr. Rymkiewicza9, znowu krew na lekarzach; — mówi mi, że dr Szarecki, liczący siedemdziesiąt lat, stoi już całą noc przy stole operacyjnym (stał tak i cały dzień i całą noc następną). Przy GPO z powodu jego masakry, pracuje dodana czołówka operacyjna angielska10. Na stole operacyjnym strz. Kaca, twardy Ślązak z 15. baonu. Ręka poszarpana, kość strzaskana — leży na stole bez narkozy, pali papierosa w czasie operacji. Dr Szarecki operuje. Wzdłuż noszy z ciężko rannymi, ustawionymi pod ścianami namiotu, idzie dr Skorczyński — kierownik czołówki transfuzyjnej. Ma ściągnięte brwi — trzeba szybko i stanowczo administrować życiem ludzkim. Nie ma czasu na badanie ciśnienia, nawet na liczenie pulsu. Patrzy po twarzach. Po skroniach, na które zasuwa się siność. Po czołach, na których występuje pot. Słucha — w przechodzie — oddechu i ręka wykonuje nieznaczny gest. Postępujący za nim sanitariusze chwytają wówczas za nosze i wynoszą na tamten brzeg Styksu — do namiotu transfuzyjnego. • Jest półmrok. Ciężko ranni są nieprzytomni. Nikt nie prosi o ratunek. Biały fartuch doktora przesuwa się bezszelestnie jak anioł śmierci/ Milczące jego sługi przede wszystkim „doprowadzają rannego do porządku". Rozcinają ubranie, czyszczą brud, podkładają suchy koc, by nie leżał w kałuży krwi, nakrywają kocami, wstawiają pod zwisające koce piecyk naftowy, rozgrzewają chorego, poją dziobkami gąsiorków, jeśli na to stan jego pozwala. W namiocie transfuzyjnym — napięcie cichego misterium. W półcieniu 12 leżaków, na nich ludzie, w których z rezerwuarów umieszczonych wysoko — wsącza się krew. — Ile tego się wleje? — pytam szeptem, stając przy pierwszym leżaku. — Półtora litra krwi i litr glukozy — odpowiadają również szeptem. Ale to jest mała dawka. Ten ranny będzie leżał tylko 85 minut. Pierwszą butelkę „Bristol" (są to półlitrowe butelki) wleje mu się w ciągu 10 minut — bo organizm jest spragniony i chłonny. Drugą — w ciągu 30, trzecią w ciągu 45 minut, by nie przeciążać serca. Są tacy, w których sączy się krew do 12 godzin. To stąd ta ściągnięta brew doktora, gospodarującego dwunastu leżakami, czasem, który nie czeka, i życiem. Patrzę, jak ranni, leżący bezwładnie niby ścięte kłody, z wolna wracają 9 Poległ w operacji adriatyckiej. 10 Oto urywek z angielskiego listu: Teraz pracujemy z Polakami. Jest wielce zabawne czasem, jak się usiłujemy porozumieć. Mimo tego są bardzo pomocni i nic nie jest dla nich trudnością. Wierz mi, że oni wkładają serce i dusze w swą pracę i są przejęci myślą o walce wspólnie z angielskimi chłopakami. Oni mieli dwie sekcje chirurgiczne, wielu z nich zginęło i to jest powodem, że jesteśmy z nimi 131 Rozjaśniły go w 1900 r. odkrycia wiedeńskiego uczonego Landsteinera o właściwościach zlepnych surowicy krwi. Przy wlewaniu obcej krwi działo się coś niesamowitego: we własnej krwi zlepiały się i zbijały ciałka czerwone, zaczopowywały naczynia, co powodowało śmierć. I wreszcie w 1910 r. — buchnęło światło. Warszawski uczony, prof. Hirsz-feld, ustalił cztery grupy krwi, ustalił, że dobierając odpowiednio grupę krwi dla. transfuzji, można ją bezpiecznie wykonać, ratując chorego. W tamtej wojnie światowej — już korpus ekspedycyjny amerykański poszedł po ścieżynie zanikłej w 1819 i w pełni stosował transfuzje. Wojna domowa hiszpańska zrobiła wielki krok naprzód — magazynując krew konserwowaną w zatapianych ampułkach. W laboratorium urządzonym z maksimum ostrożności antyseptycznej, w ambulatorium, którego ściany raz po raz są zlewane płynem aseptycz-nym, jeden jedyny pracownik, z maską na twarzy, w rękawiczkach, wlewa do butelki „Bristol" krew. Na dnie butelki już czeka roztwór cytrynianu sodu, hamujący krzepnięcie, i fizjologiczny roztwór glukozy — czynnik odżywczy dla krwinek. Krew! — tajemniczy likwor odmładzający, krew — w której kąpać się i odmładzać kazała czarna magia, krew — na którą składano najmocniejsze przysięgi, krew — którą namaszczano domy mających ujść zagładzie, krew — która była najmilszą ofiarą bogom, najsilniejszym kitem dziejów, łącznikiem rodów, przepaścią padającą między powaśnio-nych, miarą pomsty i miarą odkupienia — jechała pogrupowana, ponumerowana, poracjonowana w butelkach „Bristol". Korpus Polski bijący się o Monte Cassino miał na każdym szczeblu sanitarnym od GPO w górę oficera transfuzyjnego. Korpus miał dwie czołówki transfuzyjne, rozporządzające składnicami-chłodnicami. Krew w butelce jest dobra tylko przez 3 tygodnie. Co dzień przed punktami pobierającymi krew w dalekiej mglistej Anglii stoją kolejki dziewcząt bezinteresownie dających swą krew. Co dzień z angielskiego Blood-Bank (składu krwi) we Włoszech przyjeżdżał do polskich czołówek transfuzyjnych łazik, z termosem zawierającym butelki „Bristol". Nieprzyjaciel niezwłocznie pokwitował decyzję wysunięcia do przodu głównego punktu opatrunkowego — przed trzema dniami na tym posterunku GPO polegli lekarze Graber, Napora, ks. Huczyński i sanitariusz, ranni byli lekarze Mozes, Mazanowski i Pancer — i kilkunastu sanitariuszy. Nie dał się zachwiać płk Dietrich — odciągnął GPO o parę stajań — tu w ten wąwozik i kazał mu zostać. Przed akcją naczelny chirurg Korpusu — gen. Szarecki — sam przyjechał i stanął do pracy na tym najbardziej wysuniętym posterunku operacyjnym. 130 Znowu spotykam dr. Rymkiewicza9, znowu krew na lekarzach; — mówi mi, że dr Szarecki, liczący siedemdziesiąt lat, stoi już całą noc przy stole operacyjnym (stał tak i cały dzień i całą noc następną). Przy GPO z powodu jego masakry, pracuje dodana czołówka operacyjna angielska10. Na stole operacyjnym strz. Kaca, twardy Ślązak z 15. baonu. Ręka poszarpana, kość strzaskana — leży na stole bez narkozy, pali papierosa w czasie operacji. Dr Szarecki operuje. Wzdłuż noszy z ciężko rannymi, ustawionymi pod ścianami namiotu, idzie dr Skorczyński — kierownik czołówki transfuzyjnej. Ma ściągnięte brwi — trzeba szybko i stanowczo administrować życiem ludzkim. Nie ma czasu na badanie ciśnienia, nawet na liczenie pulsu. Patrzy po twarzach. Po skroniach, na które zasuwa się siność. Po czołach, na których występuje pot. Słucha — w przechodzie — oddechu i ręka wykonuje nieznaczny gest. Postępujący za nim sanitariusze chwytają wówczas za nosze i wynoszą na tamten brzeg Styksu — do namiotu transfuzyjnego. Jest półmrok. Ciężko ranni są nieprzytomni. Nikt nie prosi o ratunek. Biały fartuch doktora przesuwa się bezszelestnie jak anioł śmierci/ Milczące jego sługi przede wszystkim „doprowadzają rannego do porządku". Rozcinają ubranie, czyszczą brud, podkładają suchy koc, by nie leżał w kałuży krwi, nakrywają kocami, wstawiają pod zwisające koce piecyk naftowy, rozgrzewają chorego, poją dziobkami gąsiorków, jeśli na to stan jego pozwala. W namiocie transfuzyjnym — napięcie cichego misterium. W półcieniu 12 leżaków, na nich ludzie, w których z rezerwuarów umieszczonych wysoko — wsącza się krew. — Ile tego się wleje? — pytam szeptem, stając przy pierwszym leżaku. — Półtora litra krwi i litr glukozy — odpowiadają również szeptem. Ale to jest mała dawka. Ten ranny będzie leżał tylko 85 minut. Pierwszą butelkę „Bristol" (są to półlitrowe butelki) wleje mu się w ciągu 10 minut — bo organizm jest spragniony i chłonny. Drugą — w ciągu 30, trzecią w ciągu 45 minut, by nie przeciążać serca. Są tacy, w których sączy się krew do 12 godzin. To stąd ta ściągnięta brew doktora, gospodarującego dwunastu leżakami, czasem, który nie czeka, i życiem. Patrzę, jak ranni, leżący bezwładnie niby ścięte kłody, z wolna wracają 9 Poległ w operacji adriatyckiej. 10 Oto urywek z angielskiego listu: Teraz pracujemy z Polakami. Jest wielce zabawne czasem, jak się usiłujemy porozumieć. Mimo lego są bardzo pomocni i nic nie jest dla nich trudnością. Wierz mi, że oni wkładają serce i duszę w swą pracę i są przejęci myślą o walce wspólnie z angielskimi chłopakami. Oni mieli dwie sekcje chirurgiczne, wielu z nich zginęło i to jest powodem, że jesteśmy z nimi razem. 131 do życia. Spragnione tlenu, centralne zwoje nerwowe przestają się dusić — twarze zaróżowiają się. Ranny otwiera oczy — wzrok jego pada na butelkę, z wolna rozeznaje, że ta butelka ma jakiś związek z jego ciałem. Do zanemizowanego mózgu dopłynęła już krew. — Panie doktorze, co to jest? Anioł śmierci materializuje się nagle i mówi ciepłym ludzkim głosem: — To krew. Będziesz miał w sobie krew pięknej dziewczynki angielskiej. Chory przymyka oczy. Szok powoli mija. Jest mu sucho i ciepło, i słyszy ludzki soczysty zwykły głos. który mówi .rzeczy nieważne, nie zmuszające do wysiłku, płynące obok jak dobra woda, jak łaskawe powietrze. To dopiero potem, na stole operacyjnym, będzie pytał o swój stan. Teraz przymyka oczy i ostrożnie, pokornie, wytrwale dba o pierwszą sprawę — powrotu do istnienia. Ciała tych ludzi długo i bezsilnie broczyły po samotnych żlebach. Dusze ich już szły w zaświaty. Spotkała je Wiedza i zawraca do ciała. Cicho, długie kwadranse wsącza się krew. Na boku trzech biedaków, o których nie wiadomo, czy Wiedza będzie miała czas podejść do nich, wziąć za rękę i odprowadzić z powrotem do świata żywych. To ci, którym pociski poprzerywały powłoki brzuszne, wywalając jelita. Zabieg otwarcia jamy brzusznej, przejrzenia i wycięcia poszarpanych jelit i zapakowania ich z powrotem do jamy brzusznej wymaga do dwóch godzin czasu. Dla chorych nie szczędzi się niczego. Bywali ranni, którzy otrzymywali penicyliny za grube tysiące dolarów. Ale dwie godziny czasu chirurga w to krwawe żniwo nie ma w ogóle ceny. Nosze z biedakami odstawia się na bok, aby „czekali kolejki, aż się innych załatwi". Jest to eufemizm. Bo wiadomo, że nie załatwi się ich nigdy. Głuchy grzmot armat mówi, że każda chwila na to pracuje, aby kolejka nie skończyła się nigdy. Uparł się stary chirurg, wyszparował czas, wziął na stół, pozaszywał brzuchy, wepchnął w życie tych, co już leżeli w grobie. Kiedy potem, zwiedzając szpitale, szedł przez wypełnione sale, wyciągały się do niego ręce — to go witali ci uratowani. Przed namiotami leżą czekający na ewakuację. Przeszedł już tędy mjr Chomiński z 4. PAL-u, ranny w rękę, z przebitym hełmem. To była pierwsza moja wiadomość po przyjściu na punkt dowodzenia: że „Paleta 2" zniszczona. Teraz poczną się sprawdzać żywymi znakami w ludziach, żywymi znakami w terenie bezcielesne meldunki nocne. Przeszedł już przez ewakuację kpt. Kuźba z 10. saperów, ranny w twarz, i ranni porucznicy Słuczanowski, Kurau, Dziedzicki... Bezpłodny trud notować nazwiska — to nie wypadek samochodowy, nie wybuch prochowni, nie żadna katastrofa, która się zdarzyła i przeszła, to jest sprawa, która trwa. 132 Żołnierze lżej ranni, pokrwawieni, brudni, w mundurach porwanych przy czołganiu się, chciwie zaciągają się papierosami. Zabawne: biorąc papierosa, trzaskają obcasami z wojskowym fasonem — te obdartusy, którym oczy goreją. Zaciągają się dymem z pełnym poczuciem zadośćuczynienia, że wracają w normalny świat. Mówią o poległych — już wiadomo: o kpt. Świe-ściaku, o kpt. Janickim — ale prawdę trzymają jeszcze te góry, huczące kanonadą. ,Zarżnęliśmy szwabów" — mówią żołnierze. Opowiadają o rozwalonych bunkrach. Nie podejrzewają — że atak się załamał. To są ci ranni z najpierwszej fazy. Zajeżdżają sanitarki. Nowy transport siada, by jechać drogą na Acqua-fondata, drogą, na której wiszą tabliczki „Nie bądź głupi nie daj się zabić". Oni nie byli głupi — nie dali się zabić. A ta droga, dosyć straszna dla wjeżdżających, jest drogą najprzytulniejszą w świecie dla wyjeżdżających długim sznureczkiem ewakuacji sanitarnej: przeszli już BPO, WPO. GPO — obecnie przejdą przez CCS, przez punkt przeładunkowy w Bojano, przez szpital tranzytowy w Campobasso, przez punkt przeładunkowy do pociągów sanitarnych w Termoli — aż w dół buta włoskiego, do szpitali w okolicach Motoli. Ci gramolący się samodzielnie do sanitarek — wrócą przeważnie do oddziałów. Innych niosą. Odrzucone twarze, trawione cierpieniem. Twarze sczerniałe, z których wytrawiło się wszystko ziemskie. Czoła jaśniejące blaskiem. Chłopskie twarze o wydatnych kościach policzkowych, surowe, ekstatyczne. Ci ludzie są przeważnie w szoku. Dobroczynny szok — naturalna morfina organizmu. Wielu z nich znajdzie się na protezowaniu w Anglii. Wielu na koloniach inwalidzkich w Południowej Afryce. Ale szok minie, prawda — zostanie. Ruszył krwawy kondukt, wiewając ślepiom Cairo czerwonymi krzyżami flag. Pod prąd kolumny przedzierał się łazik: to z odprawy wracał mjr Bacz-kowski — dowódca 17. baonu stacjonowanego w tym tu przepiórczym wąwozie — jedynego batalionu Kresowej dywizji, nie zaangażowanego tej nocy. 133 Na stoku, na którym się mieści dowództwo dywizji, w klatce ogrodzonej, którą przygotowano dla jeńców, coś się rusza. Tak, są już i jeńcy. W małym namiocie właśnie odbywa się badanie. Zgięty pod ukośnym dachem małego namiotu, starając się w tej postawie stać na baczność, zeznaje jakiś starszy strzelec. Nasz oficer wywiadowczy bezskutecznie usiłuje od niego coś się dowiedzieć, wskazując na mapę. „Niemiils die Kartę in der Hand gehabt" — zapewnia Niemiec. „Tuman!" — decyduje oficer. Istotnie, obdarty, nie ogolony Niemiec nie wygląda zbyt snuirt. Ale zawsze —jest to starszy żołnierz, kolejarz, jak mówi, dopiero w marcu zeszłego roku powołany do wojska. Wątpię, żeby się nie wyznawał na mapie. — Następny!... Chłopak pilnujący jeńców z niekłamaną frajdą zagląda do klatki: — Gefreiter, komin Mer! Usiłował gadać kolejno po rosyjsku, po persku, po arabsku, po hebrajsku, po angielsku, po włosku — teraz szykuje się do gadania po niemiecku. „Ale potem, to już znowu tylko po polsku" — śmieje się. Wywołany Gefreiter jest ledwo żywy ze strachu. Degeneracka, głupkowata twarz. Na ilustracjach niemieckich zawsze widzi się dobre twarze żołnierskie — propaganda dba o to. W rzeczywistości bywa inaczej. Co prawda, ci to żołnierze setnego górskiego pułku — Austriacy, którzy rozklejają się łatwiej. — Ach, więc nie wiedziałeś, że macie przed sobą Polaków? Ale teraz już zrozumiałeś, w czyim jesteś ręku ? Oczy jeńca zabiegały psio, trwożliwie, pół przymilnie i pół porozumiewawczo : — Ja... Po czym zaraz dodaje: — Ich bin kein Deutscher; Ich bin Ósterreicher. — A czy to co innego? Wydaje się, jakby pies przymilnie kręcił ogonem: — Naturalnie, że Niemcy to całkiem co innego — mówi skwapliwie. Wszyscy oni są okrutnie wystrachani. Obergefreiter Luft z Oberfranken ryzykuje pytanie wprost: „Czy zostanę rozstrzelany?" Wartownicy, wyrozumiawszy pytanie, śmieją się pyzatymi gębami i poklepują Niemców uspokajająco. Piastowski i rolny naród ci Polacy. Dobrze mi z nimi i smutno. Podchodzę do klatki, z której głębi patrzą na mnie trwożne oczy. Jeden jest ciężej ranny — Gefreiter Holzer z Klagenfurt. Jest ranny w nogę i w rękę, rękaw ma cały we krwi. On jeden został żywy z całej ich drużyny. Austriacy przynoszą pierwsze wieści o wielkich niemieckich stratach, o jakimś batalionie spadochroniarzy, który właśnie o godzinie 23, kiedy 134 nawała się rozpoczęła, drapał się od S. Lucia po przeciwstoku S. Angelo luzować 100. górski pułk. Według jenieckich opowiadań nic z tych spadochroniarzy nie zostało. Słońce świeci prostopadle. Przez oćmę zielonych wiosennych liści widać wycinek Inferno, tam gdzie na nie wychodzi przepiórczy wąwóz. W jaśniejącym oku tej zielonej perspektywy widać czarne figurki posuwające się gęsiego; to ruszył 17. batalion do rejonu wyczekiwania. A więc i polskie natarcie - odparte W dywizji znajduję wzburzenie. Umówmy się co do terminów: ci ludzie są cały czas równi. Podają meldunki doskonale obojętnym głosem. Wymienia się nazwiska poległych przyjaciół, które już poczynają przychodzić, takim głosem, jakby się komunikowało, że poległy pojechał do przyległej Acquafondaty. Ale gdy się jest z nimi, trzeba się nastawić na najczulszy sejsmograf — łapie się wtedy wyraźnie burzę, która rozgrywa się w tych ludziach. Przyczyna wzburzenia to wiadomość podana przez jednego z kapitanów z uśmieszkiem, że Karpacka donosi o otrzymanym meldunku od baonu 1. siedzącego na Głowie Węża, że rzekomo „na Widmie Kresowa pokazuje plecy". A tu łączność z baonami zerwana — nie wiadomo nic. Drogą okólną, przez łączność artylerii przychodzi tylko wiadomość, że tych na Widmie gnębi ogień z Corno. Dywizja telefonuje do 15. Pułku Ułanów Poznańskich trzymającego Castellone i najbliższego, z którym można się połączyć, aby wyprawił patrol na Widmo i meldował o sytuacji. Ale jest jasne, że trzeba wejść jak najprędzej w najściślejszy kontakt z polem walki. Jedzie na nie — zastępca dowódcy dywizji, płk Rudnicki. Znowu jedna z sylwetek pokazanych we wstępnym prologu generalskiego kasyna wstępuje do akcji w pełnym blasku jupiterów. Płk Klemens Rudnicki, którego bliscy nazywają „Klimek", był ciężko ranny w czasie zeszłej wojny nad Isonzo. We wrześniu 1939 jako dowódca 9. Pułku Ułanów Małopolskich bierze udział w ofensywie na tyły Łodzi, walczy w bitwie pod Kutnem, przechodzi z armią Kutrzeby do Warszawy, trzyma powierzony swemu pułkowi odcinek obrony. Kiedy przychodzi rozkaz kapitulacji, spełnia smutny obowiązek dowódcy — wpłynięcia na młodszych oficerów, którzy meldują mu się, że rozkazu nie spełnią, że zaszarżują na wkraczających Niemców. Ten zamiar szarży trzeba przełączyć na inny bieg. Robi to. Zostaje zastępcą gen. Karaszewicz-Tokarzewskiego, osiada dla roboty w Krakowie. Wojskowy — nie ma konspiratorskiej rutyny. Pieniędzy' organizacja też nie ma. Z wykluwającym się za granicą rządem też nie ma łączności. Rośnym świtem ścieżkami Podhala szedł z Węgier człowiek, którego poczęła ścigać niemiecka straż graniczna. Człowiek przypadł do opłotków — w ogrodzie pracowała chłopka. Rzucił przez płot owiniętą papierem, obwiązaną szpagatem paczkę: - Oddajcie, matko, księdzu!... Pobiegł dalej, dopadły go kule za wsią; poległ. Kobieta przemknęła się na plebanię. Zbudzony proboszcz oczom swoim nie wierzył, znalazłszy w paczce milion złotych. W owych czasach złoty miał pełny i jedyny kurs. Skarb zupełnie legendarny dla ubogiej podhalańskiej chłopki, dla ubogiego podhalańskiego proboszcza. — Mówicie, zastrzeliły go? — A juści, ale ciało powieźli. Sytuacja była jasna. Proboszcz poszedł poradzić się dziedziczki. Zdecydowali, że trzeba szukać adresatów. Dziedziczka pół miliona pozaszywała w kiecki, więcej rady nie dała. i pojechała przepytywać się do Krakowa. Poszła do metropolity Sapiehy, który ją zekpał i wyprosił za drzwi. Pewno - pieniądze nie były bezpieczne. Przez znajomą, która u urszulanek miała siostrzenicę, trafiła do jej koleżanki. A koleżanka tej koleżanki była w organizacji. I „Klimek" miał pół miliona, a zaraz potem drugie pół. Tak oto w tej Polsce podbitej dosyć było pieniądze na walkę wrzucić bez adresu za pierwszy płot pierwszej napotkanej Polce. 12.30. — Pojechał płk Rudnicki i znów nic nie wiadomo. 13.35 — Ppłk Maleszewski rozumie, że bataliony, które były na Widmie, są niezdolne do akcji. Telefonuje do 15. pułku ułanów, każe zbudzić dowódcę mjr. Kiedacza, wysuwa koncepcję zastąpienia piechoty 15. ułańskim. Z tym samym dzwoni do mjr. Zakrzewskiego, dowódcy karpackiego pułku ułanów. Obaj dowódcy sądzą, że cała noc zejdzie na przemonto-wanie. Robi się wątpliwe, czy natarcie nawet na jutro rano będzie gotowe. 13.45. — Gen. Sulik telefonuje do Wileńskiej brygady. Długo słucha smutnego raportu płk. Kurka. Prawdę mówiły raporty Karpackiej! Nie ma na Widmie Wileńskiej brygady!... I na kawaleryjskie pułki nie ma co liczyć, żeby załatały sytuację natychmiast... Gen. Sulik mówi: — Więc niech dowódcy biorą w garść. Jeśli gdzie jest zabity, musi 136 być zamieniony. Jeśli kto zawiódł, musi być usunięty. Ma pan pułkownik 12 czołgów, to potęga. Należy trzymać pozycje dotychczasowe. Gen. Sulik nie cierpi mówić autorytatywnym „drillowatym" głosem. Więcej w" nim ojca i gospodarza, niż „pistoleta". Słońce toczy się leniwo. Leniwo przesiąkają złe wieści. Dowódca 1. brygady Karpackiej dywizji, płk Peszek, ranny; brygada — ściąga z Głowy Węża, po sześciu przeciwnatarciach ustąpiła z 593. Niemcy zapalili skład z naszą amunicją moździerzową; wyleciało w powietrze 3500 sztuk — cały zapas kwatermistrza mjr. Jedziniaka. Działa grają jak oszalałe. Jeszcze nie zebrane elementy. Dzwoni płk Rudnicki, który z ramienia dowódcy dywizji objął na miejscu dowodzenie nad całością. Baony 13., 15.. 18.— wykrwawione tej nocy — mają być ściągnięte do tego małego przepiórczego wąwozu, w którym mieści się GPO, w którym ledwo się mieścił 17. baon. — Sądzę, że wszystkie trzy tam łatwo się zmieszczą — mówi smutnym głosem gen. Sulik. W Korpus uderza z niższych szczebli ciężki nastrój. Dowódca Korpusu w milczeniu przyjmuje meldunki. Wreszcie, kiedy mu meldują, że w jednym z baonów pozostało 15 żołnierzy, po raz pierwszy traci cierpliwość: — Nieprawda! Ja w to nie wierzę... Poczyna wydawać zarządzenia. Ale każda koncepcja — użycia odwodów, konsolidacji, osłonięcia odwrotu jednych oddziałów przez inne — jest uważana za niewykonalną. Gen. Anders nie podtrzymuje tych rozmów. Schodzi z punktu obserwacyjnego Korpusu do punktu dowodzenia, skupiony na stworzenie rzeczywistego obrazu sytuacji. O godzinie 19.30 rozlegają się dźwięki Pierwszej Brygady. Rozlega się lukrowany glos Wandy: „Kochani rodacy, zapowiadamy wam dziś miły i przyjemny wieczór". Istotnie — wieczór zapada nad pobojowiskiem, gdzie konają ci ranni, których nie zdążono ewakuować. L §g.f.fc>? 3§ w r-3 2. Ł n 5 3 | O-2 .N sr g- a 2 &9 a s § U) li ^ 5 S- a H' 5. 5. Natarcie na 593 1. brygada uderza Jakiż był przebieg bitwy? Na odcinku Karpackiej rozpoczęła ją 1. brygada, w której cały niemal skład oficerski i wielu żołnierzy pochodziło z samodzielnej brygady Karpackiej, wówczas gen. Kopańskiego. Żołnierz w niej był ze wszystkich krańców świata, ze wszystkich pól walk: w Polsce, we Francji, pod Narvikiem, ze wszystkich obozów koncentracyjnych, więzień, na które wysilili się dla żołnierza-tułacza wrogowie. Żołnierz to był, który uciekł z obozów niemieckich, litewskich, rumuńskich, węgierskich, francuskich, szwajcarskich, hiszpańskich, który przedzierał się przez granice, linie demarkacyjne, kordony, niejednokrotnie łapany, niejednokrotnie karany, często katowany, powielo-kratniający ucieczkę. Znowu i znowu reprezentujący krwawą wagę tych, co z nim szli i padli pod kulami. Żołnierz to był, który, znalazłszy się drobną garstką w Syrii, kiedy kapitulował gen. Mittelhauser — przebił się, grożąc bronią, do Palestyny. Żołnierz to był, który odbył kampanię libijską, trwał na pozycjach Tobruku w żłobkach kamiennych pod obstrzałem Medauru, szarżował na skalne gniazda Gazali sześć kilometrów piechotą po otwartej przestrzeni, bez należytego wsparcia artylerii, nieulękle spotkał natarcie pod Sidi-Rezegh. Żołnierz z różnych roczników, z różnych klas, z różnych przejść, który formował w pustynnej bitwie swój typ psychiczny. Na czele brygady stał, taki jak oni, płk Peszek, wszędobyła, brat-łata, umiejący blisko podejść do żołnierza, znany z wielkiej odwagi w walkach w Libii, ranny niebawem w ataku na 593. Karpacką dowodził gen. Bronisław Duch, dowódca polskiej dywizji grenadierów, której walki we Francji jaśnieją na tle ogólnego pogromu. Jego żołnierskie życie to jakby symbol losów Polski: szeregowiec legionów, idący przez wszystkie stopnie podoficerskie do oficerskich szlif, buntownik, przekraczający z gen. Hallerem granicę rosyjską w roku 1918, żołnierz nieustępliwy, idący szukać możliwości walki do korpusu gen. Dowbora, 138 żołnierz nieustępliwy, przedzierający się po kapitulacji tego korpusu do aliantów na Murmań, walczący w roku 1939, przedzierający się na Węgry. Od dowódcy dywizji w dół aż do każdej drużyny spadły słowa, że sprawie polskiej potrzebne jest nasze zwycięstwo, a naszemu zwycięstwu — wyrwa, którą zrobi 1. brygada, wyrwa w splocie obronnym Niemców. Zadanie 2. baonu Zadanie 2. batalionu: zdobyć wzgórze 593, następnie 569. Bratni 1. batalion ma zdobyć Albanetę. Kiedy zostaną stłumione ognie tych wzgórz, oba te baony zaryglują się na pozycjach, a przez nie przejdzie 2. brygada — na Klasztor. Wzgórze 593 — to wysoki skalisty teren pokryty resztkami jaKicnś murów, głazami, paru rachitycznymi drzewkami, poza tym zupełnie nagi teren strażowania 3. baonu. Wzgórze to jest niejako przedłużeniem Głowy Węża, jego zaś przedłużeniem dalszym na południe i ku Klasztorowi jest wzgórze 569. Głowa Węża, 593 i 569 — to pierwsze, zewnętrzne rzędy amfiteatru. Nasz szturm z tej strony można porównać do przystawiania drabin od ulicy, od zewnętrznej ściany zamkniętego cyrku, aby się wedrzeć przez rzędy wypiętrzone Głowy Węża, 593 i 569 na arenę właściwą — do Alba-nety. Spadek z tych miejsc wyższych ku arenie jest tym gwałtowniejszy, im bardziej na południe: na Głowie Węża, przez którą rusza batalion 1,, dosyć połogi, bardziej stromy przy zejściach z 593 i wreszcie kończący się trzydziestometrową pionową ścianą 569. O dojściu na Głowę Węża — terenowo łatwiejszym, ale wymagającym większego przebiegu, będzie mowa w rozdziale pt. Pierwsza walka o Gardziel. Dojście do 593 nie jest zbyt trudne — prowadzi do niego od Małej Miski dosyć uciążliwa ścieżka do „dorhku doktora", w którym rezyduje dowództwo nacierającego 2. baonu i batalionowy punkt opatrunkowy. Od „domku doktora" idzie się jakieś 70 m niemal poziomo biegnącą alejką, a raczej czymś, co było kiedyś alejką. Alejka kończy się bramką, za którą teren poczyna dosyć gwałtownie się wznosić na właściwe 593. Droga tam jest poprzecinana resztkami jakichś murów i drobne wychylenie od niej na prawo podaje idącego również pod obstrzał broni małokalibrowej z Albanety (z Klasztoru jest narażony na broń małokalibrową już od „domku doktora". Jeszcze ze 150 m za bramką było nasze panowanie pozycyjne. Tam strażowały kompanie 3. baonu: 1. ppor. Jagiełły i najdalej wysunięta pod sam szczyt 2. — por. Szlampa. 139 L Niemcy — obsadzali tylko czubek 593, ważny dla' nich jako zasłona całej areny (Albanety, Gardzieli, Widma) i wznoszących się po przeciwległej stronie areny rzędów niższych (575, S. Angelo), którą my byśmy mogli ostrzeliwać z broni małokalibrowej, gdyby por. Szlamp miał opanowane jeszcze te kilkadziesiąt metrów od szczytu. Również wówczas nasz obserwator skutecznie by obkładały ogniem artylerii jary moździerzowe. Kiedy zaczęła się nasza nawała artyleryjska przez pierwsze 45 minut bijąca w cele dalsze, w artylerię nieprzyjaciela, by potem przenieść się na jego pozycje piechoty, kompanie Szlampa i Jagiełły zostały wycofane, artyleria nasza bowiem chciała się przejechać po szczycie, a od naszych stanowisk było zbyt blisko. Wycofane też zostały przedłużające linię pozycyjną w lewo 2. i 3. szwadrony 12. pułku ułanów i 4. kompania 2. baonu, stojąca na wprost Klasztoru. Nie było obawy, że Niemcy zajmą opuszczone przez nas pozycje — mysz by ich nawet zająć nie mogła pod tym ogniem. Była natomiast obawa, że schowawszy się w grotach na przeciwskło-nie wyskoczą natychmiast, skoro ogień naszej artylerii ponownie przeniesie się na cele dalsze, dając pole posuwania się naszemu natarciu. „Hannibal umarł!" - 593 zajęte 0 godzinie 01.18 nawała wznieciła pożar na górze klasztornej. 01.30 — ruszył ku 593 baon 2., inaugurując bitwę o Monte Cassino. Po zajęciu 569 znakiem umownym na żądanie ognia zaporowego był „Lwów", po zajęciu dalszych celów — „Wilno". Tylko dla obrony własnej, kiedy należało położyć ognie zaporowe przed pozycję własną, mieli żądać Karpatczycy „Karpat". Ruszył wąż trzech kolumn wąską ścieżką pod grzmotami własnej artylerii, jak pod bezpiecznym dachem. Czołowa szła 1. kompania por. Będkowskiego, weterana z Tobruku, nauczyciela szkoły powszechnej. Za nią szła 3. kompania, por. Kicy, weterana z Tobruku. nauczyciela szkoły powszechnej. Ostatnia szła 2. kompania, por. Pańczyszyna, ciężko rannego niebawem, inżyniera-leśnika, który pod Gazalą ze swym plutonem wziął baon włoski do niewoli1. Przed „domkiem doktora" spotkali schodzących z pozycji żołnierzy 3. baonu. Żołnierze 3. baonu schodzili wycieńczeni trzytygodniową walką 1 Przypisek po bitwie: Po akcji adriatyckiej z jego kompanii, która była w Tobruku, pozostało przy życiu dziesięciu ludzi. 140 pozycyjną; ich koledzy, dążący w stronę opuszczonych przez nich pozycji, kraszonych teraz przez ogień artylerii — byli wypoczęci i świeży. Klasztor świecił pożarem, po niebie przewalał się grzmot; nie ogoleni, nie myci, trzeciacy ustępowali z drogi pnącym się w górę, którym już grały piersi jak miechy. Za szybkie brali tempo, w obawie, że nie nadążą tuż za własną artylerią, że Niemcy wskoczą. Na ścieżkę nie padł ani jeden pocisk. Pięli się równo sznurkiem —-krótkie przedziały między drużyną i drużyną. Stojący w ciemności z boku czuł, że ten pochód tryska w górę, niby war krwi. „Domek doktora" minęli 20 minut wcześniej, niż przewidywał plan. 593 stanęło w ogniu rakiet. To pozostawieni niemieccy obserwatorzy dają znaki swoim w grotach na przeciwskłonie, że wzgórze już wolne od ognia polskiej artylerii. Na alejce z „domku doktora" wpadli w tempo szalone, miarkowane przez dowódców, dbałych, aby objuczone grupy ciężkiego wsparcia mogły nadążyć. Za bramką dwa biegnące w przedzie plutony — pchor. Woźniaka i ciężko rannego w tej bitwie ppor. Skwary (Krzyż Walecznych za Tobruk) — „doganiają" ostatnie dwa nasze działa spóźniające się z przenoszeniem ognia. W czołowej drużynie pierwsi biegną drużynowy Gancarz i celowniczy Wolf Kimelman, kuśnierz z Zagłębia (Virtuti Militan za tę bitwę). Kimelman prócz nakazanych sześciu magazynków wsunął jeszcze trzy za pazuchę i dyszy ciężko. — Jeśli mnie zabiją, bierz komendę — krzyczy Gancarz do Kimel-mana przez huk eksplozji. Plutony wspięły się w miejscu jak koń przed przeszkodą, ale zaraz ruszyły — trzeba zdążyć, nim przyjdzie zapora niemiecka. I istotnie, na 30 m przed szczytem przed biegnącym w przedzie swego plutonu ppor. Skwarą rozbłyska bukiet ognia. To przyszedł już pierwszy pocisk niemiecki. Pluton Woźniaka wziął na lewo, Skwary — grzbietem. 20 m od szczytu Skwara słyszy wybuch granatu o trzy kroki za sobą i jęk — sądzi, że to pułapka z granatu. Ale to pewno już pierwszy granat z groty w ścianie z tamtej strony urwiska. Ten bukiet ognia i ten granat — to pierwsze jaskółki niemieckiego oporu, które uderzają o nacierający Korpus wręcz — w jego pierwszą linię. Idzie w powietrzu wyjącą parabolą pocisk następny. Słychać krótki, pełen grozy krzyk-chryp Gancarza. Poległ. Rozpoczęło się. — Naprzód! - woła ppor. Skwara. Ale gdzie naprzód, kiedy już dobili do szczytu 593 i stoją nad skrajem urwiska. Zdążyli: Niemcy nie dali rady obsadzić z powrotem bojowych schronów na 593 i tylko wzięto do niewoli 10 obserwatorów. Za to z dołu urwiska lecą granaty, dalej równina Albanety, z której zaczynają strzelać. 141 Drużyna prawoskrzydłowa zbiega kamienistą ścieżką w prawo, w dół do grot przeciwskłonu — wykurzać Niemców. Ppor. Skwara z dwoma pozostałymi drużynami widzi z góry biegnącego w dole Niemca, rzuca w niego granatem — Niemiec pada. Drugi! I tego powalił bakelitowym granatem. Biegnie trzeci i widząc pogromcę towarzyszy, składa się do ppor. Skwary ze szmajsera. Skwara przekręca błyskawicznie na rzemieniu tomsona, idzie seria — i ten Niemiec pada. — Niemcy w prawo, w dole, rzucać granaty! — woła rozgrzany walką, zmieniając niepotrzebnie jeszcze półpełny magazynek. I w tej chwili widzi przyklejoną do ściany postać stojącego Niemca. Skwara przykłada tomson, żeby nie chybić, ukośnie do prostopadłej skały, i wypuszcza w Niemca całą serię — do końca. W tej chwili ukazują się — hełmy angielskie. To już nasi zbiegli z góry, obeszli, dopadają Niemców. Walka 3. kompanii za skłonem 593 A to była już nie tylko drużyna ppor. Skwary, ale cały 1. pluton 3. kompanii pod dowództwem ppor. Romańskiego (Krzyż Walecznych za Tobruk). Pluton Romańskiego idący jako czołowy 3. kompanii tuż za plutonami kompanii Woźniaka i Skwary, już trafił na ogień zaporowy niemiecki, ale przesadził go szybko. Idący za nim pluton 3. tejże kompanii zapłacił sowicie za przejście. Padli: dowódca plutonu, plut. Malinowski (Virtuti i Krzyż Walecznych za Tobruk), pchor. Tyławski, kpr. Szku-bacz, strz. Demidowicz; ranny również został zastępca dowódcy plutonu kpr. Kwiatkowski i wielu strzelców. To oni teraz, skrwawieni, przyszli z pomocą prawoskrzydłowej drużynie ppor. Skwary, która na mgnienie oka przed nimi zbiegła, to hełmy tej pomieszanej grupy zobaczył stojący na skale jak anioł zemsty i rozkładający jednego Niemca po drugim ppor. Skwara. Pięknie szli ci skrwawieni żołnierze ppor. Romańskiego. Dwie drużyny rozwinęły się o 100 m w prawo od szczytu — już ku Albanecie — najbardziej wysunięta drużyna kpr. Krzysiaka. Za nimi idzie ciężka grupa wsparcia: wloką miotacz ognia pchor. Tereszczuka, piat, moździerz piechoty. Grupa wsparcia przyzostaje, nadążyć nie może, ci mniej objuczeni prą do przodu, wpadają na Niemców, którzy właśnie wyłazili ze schronów, przechowujących ich w czasie nawary, by wbiec na bojowe posterunki na 593. Biegnącemu w przodzie kpr. Żurawskiemu, sklepikarzowi z podlet-niskowej miejscowości Cisną pod Leskiem, wyskakują spod nóg niemal 142 jak zające z bruzdy dwaj Niemcy. Żurawski rozdziela między nich dwa strzały, biegnie dalej. — Nie wchodź do groty! — woła kolega. Bo w grocie błysło światło i ukazało galon dystynkcji niemieckiej. Grota strzela z karabinu piechoty i rzuca dwa granaty. Strzelec Giwończuk rewanżuje się grocie, rzucając w nią też dwa granaty. Defilując wzdłuż strzelających grot, wpadają na koncertinę — zwoje kolczastego drutu luźno rzucone. Słychać jęk strz. Dąbkowskiego, który zbiegł z armii niemieckiej; to wybuchła pułapka umieszczona w kon-certinie. Szpandał spod grot rani pchor. Libermana. Szpandał zarzucony granatami milknie. I z przeciwległej strony, gdzie posuwa się drużyna Krzysiaka, idzie ogień; zwalczając go drużyna plut. Adamusa niszczy gniazdo niemieckiego cekaemu, wybijając czterech ludzi obsługi. Drużyna Krzysiaka straciła dwóch na pułapkach, a teraz traci trzech. Został Krzysiak i celowniczy. Okopawszy się, trwają całą noc; o pewnej godzinie słyszą na prawo z Głowy Węża — polskie głosy! To 1. baon ciągnie. Ale wiemy, co stało* się z plutonem ppor. Sroczyńskiego. Krzysiak pomocy nie dostał. Do dnia samego pilnował ich jakiś skurwiel podciągający się ze szpandałem łożyskiem do ich składaka. Ustrzelić go trudno, bo kiedy się podczołgają — rzuca granatami, a oni granaty wyekspensowali w fazie początkowej na walkę z grotami. O godzinie 9 kapral zostaje ranny w czoło, a celowniczy w głowę; ranny przedtem trzykrotnie — nie mówił o tym i trwał; i dopiero wówczas ta resztka drużyny się wycofała. Prażony z grot, które ugryźć trudno, woła pluton Romańskiego na ciężką grupę wsparcia, ale ciężka grupa wsparcia uplatana w koncer-tinie i wybita przez ogień artylerii i strzelców wyborowych. Jej dowódcy, raz już rannemu plut. Grabarczykowi, eksploduje na hełmie pocisk gar-łacza.2. Jej ogniomiotacz, pchor. Tereszczuk, pada z potrzaskaną nogą.3 Wtedy pluton Romańskiego idzie dalej. Niech podążający za nimi 2. pluton 3. kompanii czyści te groty. A drugi pluton prowadził ppor. Siemek4 (Krzyż Walecznych za Tobruk). Tymczasem — miał żyć jeszcze parę godzin. Pluton jego istotnie powyczyszczał z Niemców groty i odesłał 17 jeńców w dół; siedzieli tam jeszcze w znaczny czas potem przy schronie dowódcy baonu, z rękami na szyjach. 2 Przypisek po bitwie: Grabarczyk przez dwa tygodnie nie mógt odzyskać mowy i w kilka miesięcy potem jeszcze zacinał się. 3 O Tereszczuku, który pozostał na pobojowisku i 7 dni był nie opatrzony i nie napojony, i jeszcze trzykrotnie ranny — patrz rozdział Zabijany na raty. 4 Przypisek po bitwie: Nabazgrał właśnie ołówkiem z pozycji korespondencję do „Parady": „Uwaga! Spodziewane jest natarcie nieprzyjaciela — wiadomość z baonu. Co nam jutro przyniesie?" Dołączył zdjęcie grupy, na którym oznaczył siebie czarnym krzyżykiem. Korespondencja i zdjęcie doszły w znaczny czas po bitwie i po jego śmierci. Po śmierci druha harcmistrza Siemka. 143 Sanitariusz Czołowy patrol sanitarny — dowódca kpr. Jeżewski, strzelcy sanitariusze Kiwak i Brzeziński — ma pełne ręce roboty. Zaczęła się od samej bramki, gdzie jednym pociskiem rąbnęło czterech. Oni tylko mają opatrywać i iść dalej — inne patrole będą znosić. Skoro tak, to idą z natarciem. Rozbiegają się po polu bitwy. Rzekłbyś — prawo fizyczne: gdzie padnie pocisk, robi się pustka wibrująca jękiem, która wsysa drobinki sanitariuszy. Idźmy za Brzezińskim. Kiedy opatruje udo radioty Kubickiego, pocisk ich rozrzuca; Ku-bicki odnosi trzy nowe rany. Brzeziński ma tylko wargi rozcięte kamieniami. Wkoło pełno jęku. Zszokowani ludzie kiwają się z bólu, siedząc na otwartych miejscach, gdzie ich czeka śmierć niechybna. Brzeziński podbiega, wstrząsa, targa za ramiona: „Człowieku, idź w dół". Podprowadza. Za świeża nawet ciężko ranny często może iść. Żeby tylko nie było złamanych nóg! Wybuch pocisku nim rzuca — robi się słodko, ciepło, przyjemnie. Stracił przytomność. Kiedy się ocknął sam — nie widzi. Dotyka oczu — zalane krwią. Ściera krew i przez nią widzi księżyc! ...Nie stracił wzroku! Pole jęczy i woła. Widzi zasypisko, które zwalił pocisk. Z zasypiska sterczy hełm. Brzeziński maca szyję — ciepła. Odwala głazy z piersi i słyszy cichy jęk: „To ja, Radkiewicz". Opatruje Kachnowicza, poszarpanego na minie. „Bardzo dużo było przy nim roboty" — zwierzał mi się. Kachnowicz trząsł się, więc zdjął własną bluzę i okrył go. Brzeziński już znowu jest z najdalszymi w przedzie. Opatrzył wielu: i tego Dąbkowskiego z armii niemieckiej, i tego zaniemiałego Grabar-czyka, rażonego w hełm. Inni się kryją, on na chwilę głowy nie schował. Widzi, że nie może tylko opatrywać, jak instrukcja głosi, bo tu każdego rannego dobiją. Ciągnie do groty, która jest już przez nas oczyszczona, rannego kpr. Barkowskiego. A tu już pluton Siemka i pozostawionych pięciu rannych jeńców, których nie sposób było w tył odstawić, i z nimi — sanitariusz niemiecki. Brzeziński się cieszy, samemu trudno mu nieść ciężko rannych. Wzięli nosze, przynieśli rannego Niemca — drobny blondynek. Poszli z noszami po Tereszczuka 70 m w przód — pod ogień. Niosą ogniomiotacza, ppor. Siemek stoi przed grotą, ze zdumieniem obserwuje sanitariusza niemieckiego, kroczącego od strony niemieckiej. W Sąsiedniej, zajętej jeszcze przez Niemców grocie słychać jęki. — Oni nie mają opatrunków, zabiorę tego rannego — mówi sanitariusz niemiecki. 144 Jeńcy przed dowództwem 6. brygady KDP (6) Jeńcy niemieccy z Widma (6) Kpt. Pawulski (6 Por. Lokaj (6) Pik Domori (6) Sierż. Kmitowicz '6 Por. Przybylski (6 Ppor, Kopyść (6) Strz. Maciejewski (6; Kpt. Bieganowski (6) Por. Miszkiel (6 Mjr Gnatowski (6 Strz. Adamowicz (0 ^odca 4. pułku pancernego w zgrupowana Kompanie anie 3. i 4. wyruszają Dużej żej Miski na forsowanie Gardzieli (7) czołgów w S. Michele (7) 3. kompanii. Bez hełmu por. Grupa żołnierzy 3. DSK donosząca amunicię odpoczywa (7) Kompanie 3. i 4. wyruszają z Dużej Miski na forsowanie Gardzieli (7) Grupa żołnierzy 3. DSK donosząca amurucię odpoczywa '7' Dowódca 4. pułku pancernego w zgrupowaniu czołgów w S. Michele (7) Ppłk Raczkowski omawia zadanie z oficerami 3. kompanii. Bez hełmu por. Wagner (7) Jeden Z czołgów unieruchomionych pod Gardzielą (7) — z lewej Końcowy odcinek Drogi Polskich Saperów (7) — z prawei Pancerniacy kopią rowy przeciwodłamkowe przed Gardzielą (7) — z lewej Kolumna łazików sanitarnych przy końcu Drogi Polskich Saperów (7) — z prawej Pancerniak z unieruchomionego czoigu przekazuje swe wrażenia załogom cze kającym na rozkaz wyjazdu do akcji (7) Czołgi strącone z Drogi Polskich Saperów (J) Rozbity czołg por. Białeckiego... ...i prowizoryczny grób jego załogi (7) Zgrupowanie czołgów i most nożycowy na Żbiku (7) Dekoracja Krzyżem Walecznych sierż. Chomy (7) W/f* n St. panc. Majewski (' Ks. kapelan Studziński (7 Kpr. Rodziewicz (7) Kpr. Żarnowiecki (7) Por. Maślona (71 Kpr. Jankowski (7) Por. Musiał (7) Kpt. Kromka'. /, Znoszenie rannych do sanitarnych łazików (8) Zwożenie rannych Drogą Polskich Saperów (8) — z lewej Ranny z 5. KDP (8) — z prawej Pdior. Tereszczuk — „zabijany na raty" (8) San. Kozłowski (8) 'rzygotowanc dla poległych groby w S. Vittore (8) — z prawei Ppor. Koczyrkiewicz Pchor. Sokotowski IC I i Polegli pod wzcór/em 593 żołnierze 3. DJ>k... Brzeziński, rolnik spod Jaworowa, absolwent szkoły rolniczej w Gródku Jagiellońskim, coś tam po niemiecku potrafi: — Nie uciekniesz? — pyta — bo widzisz, ten nasz cekaem, on cię, bracie, dogoni... — Wort iit Won — mówi Niemiec; poszedł i wrócił z rannym. I kiedy Brzeziński znowu biegnie do rannego, znowu rzuca go pocisk 0 skałę. Czuje nieznośne pieczenie pod ramieniem; ciągnie rannego 1 składa na ścieżce za skłonem. Wracając natyka się na pełznącego na czworakach pchor. Szterna, posiekanego kilkunastu odłamkami. Mijając często w swoich kursach nieszczęsnego poszarpańca Kach-nowicza, trzęsącego się pod pożyczoną bluzą, i jego przeciąga za skłon. Wypędza niemal siłą Dąbkowskiego, kiedy ten, po raz drugi ranny, chce zostać. Gdy owija obdartym kocem nogę rannego sapera, idą koło nich kule strzelca wyborowego. Brzeziński kończy pośpiesznie robotę, zasłaniając rannego torbą ze znakiem Czerwonego Krzyża i ramieniem, na którym widnieje opaska z takimże znakiem; kula strzelca wyborowego robi mu krysę na i tak już napuchniętym oku, które puchnie jeszcze więcej, definitywnie odmawiając oglądania księżyca. Jego dowódca kpr. Jeżewski każe mu iść w dół. Brzeziński odmawia. Ppor. Siemek mówi: — To ci daję rozkaz zejść jako goniec. Masz zameldować w batalionie: „Trzymamy się, brak amuniacji". Brzeziński bierze pod pachę od strony widzącego oka ciężko rannego i obaj, zataczając się — schodzą.5 5 Przypisek po bitwie: W szpitalu mu wyjęli mały odłamek z białkówki, większy z ręki, największy — z boku. Inne same powypływały z ropą. Kiedy go miano wysyłać dalej na tyły, schował się za sanitarką i przemyślnie zwiał do swojej kompanii, która już wróciła z walki. „Całego kramu znalazłem osiemnastu ludzi wraz z kucharzami" — powiada. Brzeziński naliczył, że opatrzył 37 rannych. Żaden ranny nie został dobity, tych, co nie mogli iść. przeciągał za skarpy. Większość — galwanizował siłą swojej woli. Taki ranny byle doszedł do bramki i padł — już był niesiony przez sanitariuszy, którzy co doszli do bramki, to już mieli nowego i nigdy przez to nie szli dalej. Kompania Brzezińskiego jednogłośnie zrezygnowała z jednego Virtuti na rzecz swego sanitariusza. I Brzeziński chodzi dekorowany odznaką polską i niemiecką. Ta ostatnia — to krecha nad okiem, które jednak widzi nie tylko księżyc, ale i kolegów, wyratowanych od śmierci. 6 — Monte Cassino 145 1. kompania na siodle między 593 i 569 Tymczasem na 593 ppor. Skwara - nie ma co robić. Widzi, że na prawo, w dole wzgórza dociągnęły na jego wysokość plutony 3. kompanii, że na lewo usadowił się bratni pluton pchor. Woźniaka. Pluton ppor. Skwary pomieszał się: nie ma już jego zastępcy, nie ma dwu dowódców drużyn, nie ma piąta i nie ma radioty... Nie rozporządzając środkiem łączności, Skwara i Woźniak czekają na swego dowódcę kompanii. Dowódca, por. Będkowski, szedł ze swoim pocztem tuż za ich plutonami, a za nim dopiero posuwał się pluton ppor. Pilcha. Nagle — zjawia się ppor. Pilch. Nie widział dowódcy!... Dowódcy plutonów spojrzeli po sobie. Nie czas byto na namysły. Rozkaz był wyraźny: po opanowaniu 593 i dociągnięciu pozostałych — uderzać na 569. Woźniak nakłada opatrunek na rozcięte rozpryskiem usta Pilcha. Skwara obejmuje komendę. A może i na 569-nie zdążyli wejść Niemcy, związani walką u'podnóża? I o godzinie drugiej po północy rozpala się walka — o 569. Pod ten czas dowódca brygady, płk Peszek. nie mając na skutek porozbijanej łączności meldunków, obawiając się, że akcja przestaje przebiegać według planu godzinowego, wysyła w teren mjr. Rawicza-Rojka, starego towarzysza z walk libijskich, ażeby osobiście skonsolidował zdobyty teren. ' Jest na to najwyższy czas. bo z dowodzeniem poczyna być źle. Nadzieje, że Niemcy nie zdążą obsadzić 569 zawiodły. Skwara i Pilch ze swymi plutonami wpakowali się w silny ogień, kiedy tylko poczęli schodzić z 593 na siodełko, dzielące ten szczyt od 569. Było jasne, że nie da się ich dwoma przetrzebionymi plutonami forsować silnie ufortyfikowanego wzgórza, na którym potem znaleźliśmy pozycyjne miotacze płomieni. Skwara więc, chcąc za wszelką cenę mieć łączność ze swoim dowódcą, zdaje dowodzenie na Pilcha, który ma trwać obronnie, i idzie w tył. Czytelnik musi sobie jasno wyobrazić, że rzecz odbywa się na bardzo małej przestrzeni. Nie należy operować mglistymi pojęciami o karabinach strzelających na tysiące metrów, tylko raczej przypomnieć własne boje z chłopakami wiejskimi na kasztany, i wówczas łatwiej się zrozumie walkę na 593 i w ogóle większość fragmentów walk zarówno na terenie jednej, jak drugiej dywizji. Toteż i ppor. Skwara „idąc w tył", natyka się niezwłocznie na por. Kicę, dowódcę 3. kompanii. Kica posuwał się za 1. kompanią, ale i on nic nie wie, co się stało z jej dowódcą. Mjr Rójek, który właśnie dociera, nic również nie wie. 146 — Będkowski! — idą krzyki po linii. Zdesperowany Skwara biega, szukając radiostacji przy jakimś zabitym; wówczas radiem by nawiązał łączność ze swym dowódcą... Ale wszystkie radiostacje już rozbite.....38", noszona z przodu, została rozcięta na pół — a radiota wyszedł cały. „18", noszą z tyłu. rozdmuchało literalnie, a jej radiota został tylko lekko draśnięty. A oto sierż. Golonka, szef kompanii Będkowskiego. który szedł w jego poczcie. Ale i Golonka nic nie wie... Kiedy ich schwyciła nawała w bramce, biegł za swym dowódcą, tymczasem okazało się, że w ciemności wziął cudze plecy za plecy Będkowskiego. Na szczęście przy Golonce ciągnie swoją „18" młody chłopak spod Zbaraża, strz. Zieliński. Biec, padać i znów się podnosić w tym terenie ze sterczącą anteną było niepodobieństwem i dlatego w wielu oddziałach polecono radiotom towarzyszyć natarciu z wiszącymi antenami, rezygnując z lepszego odbioru. Zieliński myślał, że antenę uchroni, i stracił sześć górnych prętów, zostało mu tylko dwa. Ma pręty zapasowe. Ppor. Skwara w tym świszczącym od pocisków powietrzu wyprostowuje się na całą wysokość, wyciągając na półtora metra antenę. — Pan porucznik Skwara to chodził wyprostowany jak na jakiej zabawie — opowiadał mi Zieliński. Uszczęśliwiony radiota poczyna swoje monotonne zestrajanie, a Skwara wskakuje do dziury, w której urzędował chwilowo mjr Rójek, meldując, że te dwa przetrzebione plutony trzymają się na skraju 593, ale że niezdolne są do natarcia. Rójek wysyła więc gońca do 2. kompanii por. Pańczyszyna, która jeszcze nie weszła do walki. Goniec poszedł. Zieliński melduje, że zestroił. I wówczas — mjr Rójek wysyła meldunek, że „Hannibal (593) umarł", że nacierają na ..Hoggard" (569). Coś tam w, tym meldunku musiało brzmieć zbyt optymistycznie, bo w dowództwach wyżej zrozumiano, że 569 jest zajęte. Wieść poleciała do Kresowej, zeszła z niej do bitwy w dół i serca żołnierzy walczących na Głowie Węża i na Widmie ożywiły się nadzieją. Zresztą w tę noc zamętu i niepewności Karpacka również była informowana, że Widmo opanowane, i radowała się, że jeden bok amfiteatru przestaje strzelać do jej żołnierzy. Kto przeczyta przebieg tych walk w terenie i zrozumie jego zawiłość, noc, brak należytej łączności i zatajone bunkry, ten zrozumie i te meldunki. 147 Śmierć por. Scazighino Goniec wysłany przez mjr. Rójka do kompanii Pańczyszyna mija szwadrony 12. pułku ułanów, wracającego na dawną swoją pozycję, którą opuścił, aby dać pole własnej artylerii. Ułani zalegli i czekają, „aż się uciszy". — Wystaw głowę, popatrz, czy już można iść? — pyta por. Macie-jewski por. Kołodki. Por. Kołodko wychyla się, a tu rąbnął pocisk. Niefortunny obserwator wciągnął głowę jak żółw i powiada flegma-tycznie: — Zdaje się, że nie można... Po chwili por. Kołodko: — Wystaw głowę... Pocisk... — Zdaje się, że nie... — ma z kolei wątpliwości por. Maciejewski. I tak chodziła czapla po desce...". W innym miejscu leży ze swoim zastępcą, ppor. Śniechowskim, dowódca plutonu, por. Jan Scazighino. Odłamek granatu przerywa mu tętnicę. Podskoczył wachm. Fęski z opatrunkiem; zatamował krew, obandażował, pobiegł w tym piekielnym ogniu po nosze i uszedłszy kilka kroków zaledwie — padł zabity. Czas się dłuży — nosze nie przychodzą. Scazighino poczyna gorączkować. — Wiesz — mówi do Śniechowskiego — ja rozumiem... że one... daleko... A przecież... zdaje mi się... że matka i żona tuż... Matka — była w Teheranie. Żona, pani Krysia — w Stanach Zjednoczonych, gdzie zmarły był konsulem. Byłem u nich w ich cichym domku pod Nowym Jorkiem na dwa miesiące przed wojną i zapoznałem się z kilkumiesięczną córeczką Małgorzatką. To dla niej piszę o tatusiu, jak i dla wszystkich innych dzieci poległych, które powieszą na ścianie pod fotografią ojca jego odznaczenia bojowe i dystynkcje z bitwy o Monte Cassino, tak jak wisiały po naszych domach szable napoleonistów. Przeszedł jeszcze długi, długi czas i nagły huk ogłuszył obu oficerów. Zrąbany pociskiem konar spadł na nich. — Czy to gałąź mnie uderzyła? — pytał słabnącym głosem Scazighino — a widząc, że ppor. Śniechowski został ranny, zrobił ruch próbując mu pomóc. — Nic ci nie mogę pomóc — szepnął i dostał drgawek. Bo to nie gałęzią został uderzony, tylko pociskiem w płuca. Objął kolegę za szyję. — Janek, niech mnie... pluton... Ranny Śniechowski pochylił się nad umierającym: — ...pochowa... — wionął na niego ostatni szept. 148 2. kompania dociąga Minął goniec leżących ułanów, przyniósł por. Pańczyszynowi, dowódcy 2. kompanii, rozkaz: . • „Zagęścić 593 od strony 569, zdobywać 569". Poszła kompania, jak inne, ścieżką ku bramce, jedyną ścieżką, którą mogły dopływać nasze posiłki, ścieżką, na którą był nastawiony bezustanny niemiecki ogień. Przed bramką jeszcze pada ciężko ranny por. Wołowicz, urzędnik bankowy ze Złoczowa (Krzyż Walecznych za Tobruk). Za bramką bije broń małokalibrowa. Ze strzelnic w oknach Klasztoru cztery szpandały, ze wzgórza klasztornego — dwa, ze wzgórz 452 i 565— około czterech... — Hulaj pan w przód! — krzyczy, wskazując za bramkę, Pańczy-szyn do sierż. Próchniewicza, któty objął po ppor. Wołowiczu pluton. Stary wyga, żołnierz długoletni Legii Cudzoziemskiej, weteran Nar-viku, weteran Tobruku — wybiega ze swym plutonem. Zaraz za bramką pada strz. Main i 12 rannych. Dopiero przebiegłszy te 70 m wolnej przestrzeni do murku u podnóża 593, Próchnowicz ogląda się. Dobiegają kolejno — Łuhowy, Iwaniec, Bartman, Szałajko, Markow-ski... Jeszcze kilku... Ani jednego drużynowego! Stłoczyły się dwa pozostałe plutony kompanii przed bramką — nikomu nie rychło zanurzać się w śmierć. Pańczyszyn, wysoki, chudy, czarny, nerwowy leśny człowiek, stojąc przy bramce, płazuje wzdrygających się żołnierzy kijem hokejowym. Im szybciej przebiegną, tym mniejsze będą mieli straty. Wypchnąwszy pluton ppor. Potockiego, sam biegnie. — Ilu ludzi panu zostało? — dopada Próchniewicza. — To, co tu siedzi — wskazuje na najbliższe głazy zrezygnowany sierżant. — Pańska rzecz naprzód się pchać — warknął Pańczyszyn. I sam — biegnie. Pocisk pada, jednego zabija, dwóch rani, rani Próchniewicza w prawą rękę, w której gruchocze tomsona. Próchniewicz biedoli się z jedną ręką zdrową — nie może sobie rozwiązać opatrunku. Opatruje go kpr. Miłosny. Próchniewicz jest bez broni, zostały mu tylko dwa granaty. Ale dziesięć (!) magazynków trzyma — przydadzą się tym, co mają zdrowe tomsony. Nadbiega trzech strzelców — znaleźli szpandał i trzy skrzynki z amunicją do niego. Ogniomiotacz Gurewski z przebitym zbiornikiem, z którego wycieka płyn, prosi: — Dajcie mnie — co ja z tym smrodem... już nic nie zwojuję. I, szczęśliwy, chwyta szpandał. 149 Śmierć por. Scazighino Goniec wysłany przez mjr. Rójka do kompanii Pańczyszyna mija szwadrony 12. pułku ułanów, wracającego na dawną swoją pozycję, którą opuścił, aby dać pole własnej artylerii. Ułani zalegli i czekają, „aż się uciszy". — Wystaw głowę, popatrz, czy już można iść? — pyta por. Macie-jewski por. Kołodki. Por. Kołodko wychyla się, a tu rąbnął pocisk. Niefortunny obserwator wciągnął głowę jak żółw i powiada flegma-tycznie: — Zdaje się, że nie można... Po chwili por. Kołodko: — Wystaw głowę... Pocisk... — Zdaje się, że nie... — ma z kolei wątpliwości por. Maciejewski. I tak chodziła czapla po desce...". W innym miejscu leży ze swoim zastępcą, ppor. Śniechowskim, dowódca plutonu, por. Jan Scazighino. Odłamek granatu przerywa mu tętnicę. Podskoczył wachm. Fęski z opatrunkiem; zatamował krew, obandażował, pobiegł w tym piekielnym ogniu po nosze i uszedłszy kilka kroków zaledwie — padł zabity. Czas się dłuży — nosze nie przychodzą. Scazighino poczyna gorączkować. — Wiesz — mówi do Śniechowskiego — ja rozumiem... że one... daleko... A przecież... zdaje mi się... że matka i żona tuż... Matka — była w Teheranie. Żona, pani Krysia — w Stanach Zjednoczonych, gdzie zmarły był konsulem. Byłem u nich w ich cichym domku pod Nowym Jorkiem na dwa miesiące przed wojną i zapoznałem się z kilkumiesięczną córeczką Małgorzatką. To dla niej piszę o tatusiu, jak i dla wszystkich innych dzieci poległych, które powieszą na ścianie pod fotografią ojca jego odznaczenia bojowe i dystynkcje z bitwy o Monte Cassino, tak jak wisiały po naszych domach szable napoleonistów. Przeszedł jeszcze długi, długi czas i nagły huk ogłuszył obu oficerów. Zrąbany pociskiem konar spadł na nich. — Czy to gałąź mnie uderzyła? — pytał słabnącym głosem Scazighino — a widząc, że ppor. Śniechowski został ranny, zrobił ruch próbując mu pomóc. — Nic ci nie mogę pomóc — szepnął i dostał drgawek. Bo to nie gałęzią został uderzony, tylko pociskiem w płuca. Objął kolegę za szyję. — Janek, niech mnie... pluton... Ranny Śniechowski pochylił się nad umierającym: — ...pochowa... — wionął na niego ostatni szept. 148 2. kompania dociąga Minął goniec leżących ułanów, przyniósł por. Pańczyszynowi, dowódcy 2. kompanii, rozkaz: . ' „Zagęścić 593 od strony 569, zdobywać 569". Poszła kompania, jak inne, ścieżką ku bramce, jedyną ścieżką, którą mogły dopływać nasze posiłki, ścieżką, na którą był nastawiony bezustanny niemiecki ogień. Przed bramką jeszcze pada ciężko ranny por. Wołowicz, urzędnik bankowy ze Złoczowa (Krzyż Walecznych za Tobruk). Za bramką bije broń małokalibrowa. Ze strzelnic w oknach Klasztoru cztery szpandały, ze wzgórza klasztornego — dwa, ze wzgórz 452 i 565— około czterech... — Hulaj pan w przód! — krzyczy, wskazując za bramkę, Pańczy-szyn do sierż. Próchniewicza, który objął po ppor. Wołowiczu pluton. Stary wyga, żołnierz długoletni Legii Cudzoziemskiej, weteran Nar-viku, weteran Tobruku — wybiega ze swym plutonem. Zaraz za bramką pada strz. Main i 12 rannych. Dopiero przebiegłszy te 70 m wolnej przestrzeni do murku u podnóża 593, Próchnowicz ogląda się. Dobiegają kolejno — Łuhowy, Iwaniec, Bartman, Szałajko, Markow-ski... Jeszcze kilku... Ani jednego drużynowego! Stłoczyły się dwa pozostałe plutony kompanii przed bramką — nikomu nie rychło zanurzać się w śmierć. Pańczyszyn, wysoki, chudy, czarny, nerwowy leśny człowiek, stojąc przy bramce, płazuje wzdrygających się żołnierzy kijem hokejowym. Im szybciej przebiegną, tym mniejsze będą mieli straty. Wypchnąwszy pluton ppor. Potockiego, sam biegnie. — Ilu ludzi panu zostało? — dopada Próchniewicza. — To, co tu siedzi — wskazuje na najbliższe głazy zrezygnowany sierżant. — Pańska rzecz naprzód się pchać — warknął Pańczyszyn. I sam — biegnie. Pocisk pada, jednego zabija, dwóch rani, rani Próchniewicza w prawą rękę, w której gruchocze tomsona. Próchniewicz biedoli się z jedną ręką zdrową — nie może sobie rozwiązać opatrunku. Opatruje go kpr. Miłosny. Próchniewicz jest bez broni, zostały mu tylko dwa granaty. Ale dziesięć (!) magazynków trzyma — przydadzą się tym, co mają zdrowe tomsony. Nadbiega trzech strzelców — znaleźli szpandał i trzy skrzynki z amunicją do niego. Ogniomiotacz Gurewski z przebitym zbiornikiem, z którego wycieka płyn, prosi: — Dajcie mnie — co ja z tym smrodem... już nic nie zwojuję. I, szczęśliwy, chwyta szpandał. 149 A Próchniewicz biegnie naprzód — dołączyć do dowódcy. Tego dowódcę pragnie też jak najprędzej ujrzeć wraz z jego żołnierzami i mjr Rójek. Sytuacja ciężka. Ogień niemiecki wzbiera. Należy czekać przeciwuderzenia — a tu nie ma sił. Rójek radiował do batalionu, że ma 70 procent „Gawłów" (lekarz batalionu ma na nazwisko Gaweł — w ten sposób mjr Rójek zakryptonimował rannych) i „Kapelanów" (zabitych) i nie może doczekać się wezwanej kompanii, nic nie wiedząc o jej krwawej kąpieli. Posyła Skwarę. Skwara, uszedłszy parę kroków, widzi nadchodzącego Pańczyszyna (wciąż musimy nie zapominać o małej przestrzeni, na której rozgrywa się walka). W momencie, kiedy woła, wskazując mu jamę majora, pocisk pada między nich -— Skwara widzi padającego Pańczyszyna. Melduje o tym Rojkowi. Rójek posyła go z rozkazem, aby Wołowicz objął kompanię. Skwara zaraz za jamą Rójka natyka się na Potockiego, który mówi, że i Wołowicz jest ciężko ranny. Ppor. Potocki, poznańczyk (Krzyż Walecznych za Tobruk), obejmuje dowództwo... Nagle rozmawiający oficerowie urywają... Zjawia się uśmiercony Pań-czyszyn we własnej osobie, z nieodłącznym kijem hokejowym. Kiedy pocisk eksplodował, powaliło go i twarz zalała krew. Ocierając ją ostrożnie, skonstatował, że nie jest ranny. Krew była — cudza. Między niego i Skwarę wszedł w ostatniej chwili żołnierz i to jego rozwalił pocisk, oblewając krwią Pańczyszyna. Zjawia się wreszcie i Próchniewicz, szlusując do swego dowódcy. — Ilu ludzi? — pyta Pańczyszyn, wyciągając zębami z palca igłę roz-prysku. — Sześciu... Pociski artyleryjskie ryją ziemię. - Kładźcie się! — woła mjr Rójek. — Konsolidacja. Ciężkie pepance Obsługa tych dwóch ciężkich pepanców wwindowanych na 324 zrzuciła z dział w czasie nawary błotne pokrywy, założyła tarcze, ustawiła działa na stanowiskach i czekała na księżyc. Jednak nawet kiedy księżyc wzeszedł, stał zadymiony Klasztor w gęstej i nieprzeniknionej powłoce. Tymczasem dołem, ścieżką mułową coraz gęściej poczęli spływać ranni, wciąż na 569 grały szpandały niemieckie. ' Wreszcie o trzeciej w nocy - .wówczas właśnie, kiedy mir Rójek wołał „konsolidacja!" - księżyc zaszedł Klasztor z tamtej strony i dał go na cel. Cele jakie takie mieli przygotowane z czasów przed natarciem: punkty 150 na wzgórzu, gdzie suponowano zatajone cekaemy, i wielką bramę że-lazr.ą, która według legendy żołnierskiej, jaka już zdążyła narosnąć, miała od czasu do czasu otwierać się z wielkim zgrzytem zardzewiałych zawiasów, ukazując nebelwerfer, który oddawał swoją szatańską serię, po czym brama się zawierała. Działo plut. Staszkiewicza wali w prawe cele. Widać, jak świetlne buły siedemnastofuntowe ładują się w czarną ścianę Klasztoru. Ulżyć tym biedakom — piechocie!... Oddają dwadzieścia strzałów i czekają. Klasztor milknie i przez 45 minut nie idzie z niego ani jeden strzał na naszą piechotę. Nie chcą zdradzić stanowisk. Artyleria niemiecka poczyna macać pepance. Pociski jej padają już całkiem blisko. Pepance przyczajają się i też milkną. Przeciwuderzenia Mjr Rójek nakazywał konsolidację, aby się przygotować do natarcia. Tymczasem bezpośrednio potem, o 3.26 podsłuch radiowy przyniósł wiadomość: „1. BS drzwi zamknięte, »Wilki« zatrzymane". To znaczy, że 1. baon nie może sforsować Gardzieli i zająć Albanety i że 15. baon nie może zejść z Widma i zająć 575. Kiedy te przedmioty są czynne, nikt nie może się kusić o nacieranie na 569. Więc gdy na siodełku między 593 i 569 siedzą rogalikiem plutony Woźniaka i Pilcha, kiedy w dole na prawo ubezpiecza od Albanety pluton Romańskiego, a w grotach tuż za 593 odgryza się pluton Siemka (bo teraz z kolei Niemcy chcą z tych grot wykurzyć Polakfcw) — 2. kompania, będąca przy mjr. Rojku, tworzy elipsowatego jeża z ogniami na wszystkie strony. Por. Pańczyszyn, doszedłszy Rójka i „moszcząc się" na obranym miejscu, po kolana wpada w maź jakiegoś rozłożonego trupa z dawnego natarcia. Strz. Dębski znalazł coś odpowiedniego, woła w zachwycie do kolegów: „Ależ mam fajne stanowisko!" i w tejże chwili zostaje na miejscu zabity pociskiem. Skąd mógł wiedzieć, że tu ze wszystkich stron czyha śmierć... Bo kiedy nie są zajęte tamte obiekty, to nie tylko nie można nacierać na 569. Nie można wówczas utrzymać się na 593. Świadczą o tym kości poległych tu poprzedników. Ogień bije z tyłu. To nasza ciężka artyleria, pragnąc ostrzeliwać Alba-netę, daje za krótkie. Zaczyna się sądny dzień. Z lewej bije Klasztor, 151 na wprost moździerze niemieckie, z prawej Albaneta, a z tyłu własne armaty6. Kpr. Oleszkiewicz ciężko ranny krzyczy cały czas i napięte nerwy trudno znoszą to wycie. Obserwator artylerii por. Stankiewicz przywarł do radioty Zielińskiego, cały, zda się, chciałby wcielić się w eter: — „Pomarańcze — azymut 80! Pomarańcze — azymut 80! Pomarańcze— azymut 80!" „Pomarańcze" — to znaczy „ogień własnej artylerii na własnych oddziałach". Tymczasem koło pół do czwartej żołnierze Pilcha i Woźniaka widzą ruch na przedpolu w lewo i napominają się wzajemnie, żeby nie strzelać, bo to zapewne 2. kompania obeszła dołem 593 i naciera. Tymczasem rzekoma kompania częstuje ich ogniem. Żołnierze strzelają na błyski. Pilch żąda „Karpat" (położenia ognia zaporowego). O ogniach „Lwów" lub „Wilno" nie ma już mowy — należy się bronić. Mjr Rójek domaga się przez radio, aby artyleria biła niemieckie przeciwuderzenie na roz-prysk. (Jak na ironię równocześnie 1. baon prosi brygadę o pomoc „Józefa", czyli 2; baonu.) Słychać krzyki: Schnell! Już widać nacierających Niemców o 30 m. Elkaem Kimełmana drży w strzałach jak opętaniec. Kimelman — przebity hełm, rysa na głowie — wywalił 6 magazynków. Niemcy padają. Chwilowa cisza, w której nagle słychać spokojny głos Woźniaka: — Aniołki! Niech nikt nie wysuwa głowy, bo jaśnieje. Teraz pójdzie szereg ponawianych przeciwuderzeń niemieckich, przygotowywanych i wspieranych maksymalną potęgą ognia. 04.19 — Pilch donosi, że kończy się amunicja. 04.30 — otrzymują wiadomość, że jeden pluton 4. kompanii 3. baonu niesie amunicję. Ale czy dojdą? Sanitariusze dojść nie mogą. Poszło 9 — zawrócili z drogi, znosząc 3 rannych spośród siebie. Poszło 6 — wróciło 4, niosąc pozostałych 2. Dowództwo stara się pomóc. 4. kompania 3. baonu otrzymuje rozkaz wejścia na stare pozycje. Pepance ponownie podejmują kanonadę. Niezwłocznie artyleria niemiecka kieruje na nie ogień. Pocisk pada między rozwarcie ogonów jednego z dział. Obsługa kontuzjowana, kanonier Siemieniuk, Białorusin, zostaje ciężko ranny. — Już po mnie, panie poruczniku — mówi Siemieniuk do por. Ptasznika. Małom wojował. Panie poruczniku, czy nasi pobiją? A sam — już sinieje. 6 Przypisek po bitwie: Nasza artyleria informuje, że i w tym wypadku był to ogień dział niemieckich z Atina — Belmonte. 152 Znieśli go w dół. Tymi ośmiuset metrami skalistego stoku, na który wciągał lufę. Tą mulą ścieżką od cmentarzyka hinduskiego. Znieśli go do jaru. „Ramzes", kpt. Różański, uniesiony odruchem odpiął swój Krzyż Walecznych, otrzymany w Libii i przypiął na piersiach „prawosławnego" (i w dosłownym znaczeniu). A tam na górze por. Ptasznik już komenderował: „Ognia!" I w Klasz-. torze utkwiło nowych 20 pocisków. Źle jest jednak z 2. baonem. Broni się resztką sił, plutonami o stanach wybitych do ostatniego kresu. Tylko zgony kolegów zaopatrują żywych w amunicję, bo donieść jej nie sposób. Doszedł... chłopak ciągnący kabel szturmowy. Wlókł go z dołu, tyle-kroć uniknął śmierci, mówili mu w dole, że wszystko zależy od łączności, doprowadził kabel — a tu aparat rozbity. Chłopak buczy: — Panie poruczniku-u-u, co ja teraz będę robił? — Bierz karabin — odburkuje por. Pańczyszyn. Tego nie brak... w rękach poległych. Por. Pańczyszyn do godziny 5 siedzi z Rojkiem, po czym, wysłany przez tegoż, idzie pilnować prawego skrzydła. O godzinie 7 ma już tylko 27 ludzi z całej kompanii. Oglądając się za ludźmi, widzi ramię z Czerwonym Krzyżem, wychylające się z jakiegoś schronu. Płazuje sanitariusza nieodstępnym kijem hokejowym, włazi skontrolować schron, znajduje skład niemieckich granatów i amunicji. Z tego schronu jest wgląd na Albanetę. Tam w dole 593, zwrócony ku Albanecie, odgryza się w grotach Siemek. Pańczyszyn wychodzi ze schronu, stąpając jak baletnica przez sieć drutów, przeciągniętych do odbezpieczonych granatów. Przechyla się ku dołowi, krzyczy: — Siemek!... Trzymam na lewo ód ciebie. O godzinie 8.00 ponownie radiują obrońcy 593, że „żaby skaczą". To znaczy, że wyszło przeciwuderzenie niemieckie — już czwarte z rzędu. O godzinie 8.40 — piąte uderzenie. O godzinie 8.50 — kompania 2. pozbawiona dowódcy. Głaz trzasnął por. Pańczyszyna w głowę, hełm wgiął się, siła wybuchu wywaliła bębenki (wymacałem na jego głowie, gdy się wygoił, grzebień kostny). Ocknął się, kiedy go sanitariusz zlewał wodą. Chce powiedzieć, żeby mu nie lał wody za koszulę, i nie może: skurcz ścisnął szczęki. Schodzi w dół i co parę kroków pada — błędnik uszkodzony. Wymioty szarpią wnętrzności. Spotkany przy „domku doktora" płk Peszek pyta go o sytuację. — Nie, nie jestem ranny — odpowiada ni w pięć ni w dziewięć por. Pańczyszyn. Nie mogą się dogadać — por. Pańczyszyn nie słyszy. 11.20 — uderzenie na środkowy szwadron 12. pułku. I ci żądają „Karpat". 153 Ci na przełęczy 569 bronią się jeszcze. Pchor. Woźniakowi granat obciął czaszkę. „Zostało nas sześciu" — mówi kpr. Żurawski, który zastąpił rannego amunicyjnego przy elkaemie. Wówczas poczęli się cofać, ostatni dowódca, ppor. Pilch na końcu, osłaniając swoich żołnierzy. Strzelec wyborowy dokucza — ppor. Pilch chwyta za tomigan i odwraca się, by strzelić. Słychać jedno ciche bzyknięcie - ppor. Pilch pada z czołem przebitym. Jego ludzie są już na 593, na jego krawędzi nad grotami. W każdy tu załomek ktoś się wtulił — nie ma gdzie się skryć. Poszedł pocisk, rzucił się do jakiejś wklęsłości ¦ kpr. Żurawski, a jej mieszkaniec krzyczy, że go przydusił. Skatulał się, nagrzebując rękami szuter; widzi — leży spalone nagie ciało, całkiem pozbawione munduru, tomigan obok odrzucony. Poleciał szuter na tę nędzę — ruszył się porażony wojną. Kość, naga kość sterczy mu z policzka. — Janek... to ty? — chrypi. — Franek!...— poznał zastępcę ppor. Skwary, plut. Kwaśnika. Żurawski wlewa mu kawę. Tam, gdzie była ręka prawa, sterczą kości jak w ułamanej drzewinie konary. Nagi brzuch pocięty w krwawe festony. Podczołgał się ranny w nogę sanitariusz Wroński, cały usmolony. — Ma z tyłu dziurę w okolicy nerek — mówi — żyć nie będzie. Podłożył kpr. Żurawski worki, które zabrali na piach, pod głowę umierającego. Zyskał z ciała jego jaką taką osłonę, Z dołu lecą, kreśląc zygzaki w powietrzu, trzonkowe granaty Niemców. Niemcy już są w grotach! Żurawski bierze tomigan Kwaśnika i strzela w dół. Sierż. Próchniewicz też cofnął się na 593. Wcisnął się w jakąś jamkę — wielki szczur pobiegł mu po plecach, przeciągnął ogonem po szyi, jakby chciał ucałować. — Te trzonki (od granatów, p.m.) — opowiada — w prawo, lewo, jakby je rzucał magik popisujący się na jarmarku. „Taki taniec", mówię do sierż. Krzyżaka. Oglądam się, ilu jeszcze mam ludzi. Staję... „Kto tu leży?" „Bartman." „Ile masz magazynków?" „Trzy. Ale Stasio Sza-łyga tam leży." „To podskocz po niego, do jasnej Anielki!" W innym miejscu leży trzech w kupie. Próchniewicz kijem ich rozgania; został tylko celowniczy Skrzyński. Ogień znów się wzmaga. Stary wyga z Legii kieruje swój wielki nos w tę stronę. — No, dobrze, już, dobrze... — mówi tonem osobistej obrazy — już nie będę wysuwał głowy (ale te obietnice widać nie zadowoliły czorta wojny; po południu Próchniewicz został ranny). Ciężko ranny plut. Listwan prosi, aby go dobić. Czołga się do niego sanitariusz Górski, stawia Listwana na nogi, aby go wwalić sobie na plecy. Ranny, nie .wiadomo czemu, podnosi obie zgięte ręce na wysokość 154 głowy, jak wzięty do niewoli żołnierz albo raczej jak dziecko, któremu matka chce przewlec koszulkę. Stoi tak — kandelabr tragiczny, na grani wzgórza, na tle nieba mosiężnego od blasku, chwiejąc się jak obdarty ze skóry „koń na wzgórzu" Małaczewskiego. Sanitariusz Górski podsadza się pod niego jak chłop pod korzec żyta, wwala sobie na plecy i miarkując głazy nogą, poczyna znosić. . Strzelcy wyborowi wroga salutują ten pochód milczeniem. Ale reszta zdobywców 593 tępiona jest zaciekle. — Zobacz, co w prawo — mówi do por. Kicy mjr Rójek. Kica, ostatni z dowódców kompanii, podnosi się i zabijają go w jednej chwili trzykrotnie: szpandał, granat i moździerz. Ranny zostaje ppor. Potocki. Sierż. Golonka obejmuje dowództwo 1. kompanii, tzn. 12 ludzi, którzy pozostali po 6 natarciach. Śmierć chodzi — szeroko. Dowódca brygady, płk Peszek, nie mogący usiedzieć w dowództwie, i przebywający w „domku doktora", przekazał ppłk. Sokołowi (dowódcy 3. baonu, ponownie obejmującego pozycje), dowództwo nad całością, tzn. i nad resztkami 2. baonu, i wraca — kiedy kula przebija mu nogę. Dowództwo brygady obejmuje jego zastępca, ppłk dypl. Matecki. Ginie mjr Rojęk — nikt nie wie, jak7. Po sześciu dniach widziałem na pobojowisku ludzi, szukających jego ciała długo i bezskutecznie: potem wreszcie zwłoki poległego dowódcy zostały znalezione. W relacji nadesłanej pisarzowi przez uczestnika bitwy Klemensa Szakura okoliczności śmierci mjr. Rawicz-Rojka na wzgórzu 593 wyglądały następująco: „Wkrótce po zdobyciu 593 dowódca kompanii, por. Pańczyszyn, wydał mi rozkaz zajęcia stanowiska naprzeciw wzgórza Albaneta. Rozkaz wykonałem, umieściłem się na naturalnie osłoniętym terenie, opuszczonym przez Niemców. W kilkanaście minut dołączył do mnie strz. Gorow (...) Wiedziałem przedtem. że w pobliżu nas znajduje się mjr Rawicz-Rojek, a w rozmowie, jaka się między nami wywiązała, potwierdził to również strz. Gorow, który oświadczył. że przeprawiając się do mnie widział mjr. Rójka pięć, sześć kroków od naszego stanowiska. W górze, tuż nad nami. znajdowało się nieprzyjacielskie gniazdo oporu i cały czas trwała strzelanina (...) Chcąc zorientować się; co się dzieje na przedpolu, wychyliłem lekko głowę i usłyszałem prawie w tym samym momencie strzał, i tuż po nim dźwięk skały oraz mojego hełmu, w który właśnie trafił pocisk. Gdy po raz drugi wychyliłem się, słyszałem strzelanie z karabinu maszynowego (Spandau) i ujrzałem Niemca biegnącego też. z kaemem od strony 593 w kierunku Albanety. Zrozumiałem, że stanowiska nasze są zagrożone, dałem więc rozkaz opuszczenia ich. Koledzy (...) rozkazu mojego nie wykonali, obawiając się, że mogą w czasie swojego ruchu natknąć się na jeszcze silniejszą grupę nieprzyjaciela, wybiegłem więc sam i po przebiegnięciu paru kroków ujrzałem leżącego pod skarpą mjr. Rawicz-Rojka, którego zaraz poznałem, zawołałem na niego, jednak nie odpowiedział nic; gdy schyliłem się nad nim, ujrzałem krew; mjr Rawicz-Rojek leżał na wznak, zwrócony w kierunku pozycji niemieckich. Dotykałem go w przekonaniu, że może jest ranny, lecz stwierdziłem, że nie żyje. skojarzyło mi się wtedy, że został zastrzelony przez tego Niemca, ktdrego widziałem biegnącego z kaemem (...)." 155 Ostatni walczący pluton Ppor. Romański, odsądziwszy się przeciwskłonem 593 w przód i pozostawiwszy groty do czyszczenia plutonowi ppor. Siemka, otrzymał drogą radiową o 1.55 rozkaz: okopać się frontem na Albanetę i ubezpieczać prawe skrzydło ataku mjr. Rójka. Silny to był pluton na początku, liczący z grupą wsparcia 35 ludzi. Udało mu się przemknąć przez alejkę i bramkę, stracił nieco ludzi od ognia z grot, od pułapek, zwłaszcza poniósłszy straty w swej grupie ciężkiego wsparcia, ale i teraz bądź co bądź liczył 25 ludzi, co w tych walkach — gdzie najmniejsza jednostka rozporządzała dużym ogniem, gdzie przeciwuderzenia niemieckie były w sile plutonu, a nieraz drużyny — znaczyło niemało. 15 z tych ludzi miał ze sobą na wysuniętym stanowisku ppor. Romański i 10 w grupie wsparcia w tyle. Porobili sobie jakie takie składaki, motając głowami, gdy nadto natarczywie bzykały kule — ale na ogół jakoś to szło; przeciwuderzenia niemieckie szły na lewo, na pierwszą kompanię (plutony Pilcha i Wo-źniaka). Dopiero po ósmej rano, kiedy trzecie i czwarte uderzenia niemieckie wyrzuciły Polaków z siodełka między 593 i 569 — odsłonił się bok ppor. Romańskiego i piąte przeciwuderzenie z najbliższego dystansu 40 m pokryło pluton ogniem. Nasz żołnierz dosyć szybko połapał się w technice niemieckiego przeciwuderzenia. Szli trójkami: gdy jeden podnosi się dla rzucenia granatu, drugi go ubezpiecza ze szmajserem, a trzeci korzysta z chwili i robi skok do przodu, po czym on z kolei zabezpiecza. Żołnierze więc nasi przede wszystkim czyhali na rzucających granaty, bo taki musi stanąć na chwilę i daje najlepszy cel. Strz. celowniczy Marciupilewicz8, który już tak położył jednego miotacza, zbyt późno przeniósł lufę na drugiego: granat został wyrzucony z niemieckiej ręki, kiedy mijała się z nim seria Marciupilewicza. Padł zabity Niemiec, osunął się ranny Marciupilewicz. Rzeź obustronna jest bardzo gwałtowna. Uderzenie niemieckie załamuje się. Z 15 żołnierzy przedniej grupy Romańskiego jest 7 rannych i 1 zabity. Ppor. Romański zarządza ewakuowanie rannych i cofanie się. Ranny Marciupilewicz natyka się na opatrzonego przez Brzezińskiego Grabar-czyka, któremu odebrało mowę. Grabarczyk zasłabł — ranny Marciupilewicz znosi go na plecach. Ciężko rannych pchor. Paramosza i pchor. Li- 8 Został inwalidą w akcji adriatyckiej 156 bermana (ranny po raz drugi) zostawiają w grocie, a sami skokami przesuwają się do tyłu. Zwinny, czarniawy ppor. Romański, kiedym z nim przechodził plac tej walki, pokazuje technikę, jaką się cofali. Odskakiwali pojedynczo, gdy reszta ubezpieczała lub przepełzała. Bo żołnierz po odskoczeniu przez chwilę ubezpieczał kolegę kolejnego ogniem, a potem, kiedy na niego przychodził czas skoku, przepełzał na inne miejsce i stamtąd skakał. Nad tym miejscem bowiem, na którym zapadł pierwotnie — wisiała oczekująca muszka strzelca wyborowego. Cofając się, spotykają — pierwszego z plutonu Siemka — dowódcę drużyny pchor. Sokołowskiego. — Siemek kona — mówi Sokołowski. — Kto jest na górze, na 593? Nie wie. Romański idzie zorientować się; w tych ciężkich chwilach najtrudniejsze zadania podejmuje sam oficer. Spotyka na górze sierż. Golonkę, młodziutkiego maturzystę z „Barbary", pchor. Genia Barglewicza i... ppor. Ko-czyrkiewicza z 3. baonu, który ze swoim plutonem poprzedza wracającą na 593 kompanię kpt. Radwańskiego9. No, to nie jest tak źle — myśli sobie ppor. Romański. Obiecuje kolegom ubezpieczać ich z dołu i wraca do swoich. Walka zmienia człowieka. Śniady ppor. Romański sczerniał jeszcze bardziej i schudł przez tę noc. Nałożył okulary przeciwsłoneczne — trudno go poznać. Walka podnieca nerwy, łatwo stwarza miraże. Przecież o 17.05 obserwator artyleryjski, cofając się ze wzgórza 593, podaje, że idzie natarcie niemieckie z czołgami. Toteż ujrzawszy ppor. Romańskiego żołnierze poczynają się cieszyć, że Hindusi przychodzą z pomocą. — Z bykaście spadli — mówi ppor. Romański, zdejmując okulary — nie ma żadnych Hindusów, ale za to 3. baon wchodzi na 593. A tymczasem, kiedy to mówił, już jego informatorzy są poza walką: ledwo się skrył za załomkiem — został zabity Genio Barglewicz, a sierż. Golonka, ostatni dowódca tych 12, którzy zostali z 2. kompanii — ranny. Ppor. Romański nic o tym nie wie. Pełen wiary, liczy, ilu ma ludzi. Z plutonów swojego, Malinowskiego, por. Kicy — ma do walki siedemnastu. Niezła liczba, jak na końcowe rozgrywki! Posyła o tym dumny meldunek do kpt. Radwańskiego przez kpr. Zatwarnickiego. Kpr. Zatwarnicki wraca z rozkazem, który podała brygada: Trwać!... 9 Kpt. Radwański, ranny w czasie kampanii adriatyckiej i pozostawiony, przechowywał się na tyłach niemieckich, jak informowała potem ludność, przez pięć dni, aż został wykryty i wzięty do niewoli. 157 Ostatni walczący pluton Ppor. Romański, odsądziwszy się przeciwskłonem 593 w przód i pozostawiwszy groty do czyszczenia plutonowi ppor. Siemka, otrzymał drogą radiową o 1.55 rozkaz: okopać się frontem na Albanetę i ubezpieczać prawe skrzydło ataku mjr. Rójka. Silny to był pluton na początku, liczący z grupą wsparcia 35 ludzi. Udało mu się przemknąć przez alejkę i bramkę, stracił nieco ludzi od ognią z grot, od pułapek, zwłaszcza poniósłszy straty w swej grupie ciężkiego wsparcia, ale i teraz bądź co bądź liczył 25 ludzi, co w tych walkach — gdzie najmniejsza jednostka rozporządzała dużym ogniem, gdzie przeciwuderzenia niemieckie były w sile plutonu, a nieraz drużyny — znaczyło niemało, 15 z tych ludzi miał ze sobą na wysuniętym stanowisku ppor. Romański i 10 w grupie wsparcia w tyle. Porobili sobie jakie takie składaki, motając głowami, gdy nadto natarczywie bzykały kule — ale na ogół jakoś to szło; przeciwuderzenia niemieckie szły na lewo, na pierwszą kompanię (plutony Pilcha i Wo-źniaka). Dopiero po ósmej rano, kiedy trzecie i czwarte uderzenia niemieckie wyrzuciły Polaków z siodełka między 593 i 569 — odsłonił się bok ppor. Romańskiego i piąte przeciwuderzenie z najbliższego dystansu 40 m pokryło pluton ogniem. Nasz żołnierz dosyć szybko połapał się w technice niemieckiego przeciwuderzenia. Szli trójkami: gdy jeden podnosi się dla rzucenia granatu, drugi go ubezpiecza ze szmajserem, a trzeci korzysta z chwili i robi skok do przodu, po czym on z kolei zabezpiecza. Żołnierze więc nasi przede wszystkim czyhali na rzucających granaty, bo taki musi stanąć na chwilę i daje najlepszy cel. Strz. celowniczy Marciupilewicz8, który już tak położył jednego miotacza, zbyt późno przeniósł lufę na drugiego: granat został wyrzucony z niemieckiej ręki, kiedy mijała się z nim seria Marciupilewicza. Padł zabity Niemiec, osunął się ranny Marciupilewicz. Rzeź obustronna jest bardzo gwałtowna. Uderzenie niemieckie załamuje się. Z 15 żołnierzy przedniej grupy Romańskiego jest 7 rannych i 1 zabity. Ppor. Romański zarządza ewakuowanie rannych i cofanie się. Ranny Marciupilewicz natyka się na opatrzonego przez Brzezińskiego Grabar-czyka, któremu odebrało mowę. Grabarczyk zasłabł — ranny Marciupilewicz znosi go na plecach. Ciężko rannych pchor. Paramosza i pchor. Li- 8 Został inwalidą w akcji adriatyckiej. 156 bermana (ranny po raz drugi) zostawiają w grocie, a sami skokami przesuwają się do tyłu. Zwinny, czarniawy ppor. Romański, kiedym z nim przechodził plac tej walki, pokazuje technikę, jaką się cofali. Odskakiwali pojedynczo, gdy reszta ubezpieczała lub przepełzała. Bo żołnierz po odskoczeniu przez chwilę ubezpieczał kolegę kolejnego ogniem, a potem, kiedy na niego przychodził czas skoku, przepełzał na inne miejsce i stamtąd skakał. Nad tym miejscem bowiem, na którym zapadł pierwotnie — wisiała oczekująca muszka strzelca wyborowego. Cofając się, spotykają — pierwszego z plutonu Siemka — dowódcę drużyny pchor. Sokołowskiego. — Siemek kona — mówi Sokołowski. — Kto jest na górze, na 593? Nie wie. Romański idzie zorientować się; w tych ciężkich chwilach najtrudniejsze zadania podejmuje sam oficer. Spotyka na górze sierż. Golonkę, młodziutkiego maturzystę z „Barbary", pcfior. Genia Barglewicza i... ppor. Ko-czyrkiewicza z 3. baonu, który ze swoim plutonem poprzedza wracającą na 593 kompanię kpt. Radwańskiego9. No, to nie jest tak źle — myśli sobie ppor. Romański. Obiecuje kolegom ubezpieczać ich z dołu i wraca do swoich. Walka zmienia człowieka. Śniady ppor. Romański sczerniał jeszcze bardziej i schudł przez tę noc. Nałożył okulary przeciwsłoneczne — trudno go poznać. Walka podnieca nerwy, łatwo stwarza miraże. Przecież o 17.05 obserwator artyleryjski, cofając się ze wzgórza 593, podaje, że idzie natarcie niemieckie z czołgami. Toteż ujrzawszy ppor. Romańskiego żołnierze poczynają się cieszyć, że Hindusi przychodzą z pomocą. — Z bykaście spadli — mówi ppor. Romański, zdejmując okulary — nie ma żadnych Hindusów, ale za to 3. baon wchodzi na 593. A tymczasem, kiedy to mówił, już jego informatorzy są poza walką: ledwo się skrył za załomkiem — został zabity Genio Barglewicz, a sierż. Golonka, ostatni dowódca tych 12, którzy zostali z 2. kompanii — ranny. Ppor. Romański nic o tym nie wie. Pełen wiary, liczy, ilu ma ludzi. Z plutonów swojego, Malinowskiego, por. Kicy — ma do walki siedemnastu. Niezła liczba, jak na końcowe rozgrywki! Posyła o tym dumny meldunek do kpt. Radwańskiego przez kpr. Zatwamickiego. Kpr. Zatwarnicki wraca 7 rozkazem, który podała brygada: Trwać!... 9 Kpt. Radwański, ranny w czasie kampanii adriatyckiej i pozostawiony, przechowywał się na tyłach niemieckich, jak informowała potem ludność, przez pięć dni, aż został wykryty i wzięty do niewoli. 157 S 5 ' 3 ¦Z a- fT 5= er" li 3 § 11 6. Walka o Widmo Role rozdane - ścieżkowcy naprzód! Los przysądził uderzenie na Widmo dywizji Kresowej. Dowodzi Kresową gen. Nikodem Sulik. Ó godzinie 22.45 baon 15. wychodzi z rejonu wyczekiwania w jarze B do pozycji wyjściowej. Baon 15. ma uderzyć na lewą część Widma, na którego prawą część (północną) startuje baon 13. ppłk. Kamińskiego. Kamiński ma bliżej i dlatego baon 15. rusza o 20 minut wcześniej. W ten sposób uderzą równocześnie. Pierwsza pójdzie kompania 3. por. Jurkowskiego. Kompania ma iść na lewym skrzydle natarcia Kresowej dywizji. Widmo tam dosyć ostro spada ku Gardzieli. Gardziel — atakuje 1. baon Karpackiej dywizji pod dowództwem ppłk. Raczkowskiego. Na prawo od 3. kompanii por. Jurkowskiego pójdzie kompania 4. kpt. Bartosika, jedynego z dowódców kompanii 15. baonu, który wyszedł cało z tej nocy. Za kompanią pór. Jurkowskiego ruszy 2. kompania kpt. Polkowskiego. Za kpt. Bartosikiem poprowadzi kpt. Świeściak swoją 1. kompanię. Role rozdane — los podnosi kurtynę na bezksiężycowej scenie, w której słabo widnieją biegnące w przód do nieprzyjaciela otaśmowane ścieżki. Jeszcze nie wyruszyli z jaru — gdy już ogień niemiecki przypadł pod wyjście, którego stromizny trudno mu było ugryźć, i czekał — w huku rozprysków, w ostrej miazdze połupanych i pryskających skał, w świście stalowych splintów z pękającego pocisku, ostrych jak brzytwa, tnących powietrze jak sierpem. W ogień ten pjerwsze poszły patrole ścieżkowe. Prowadzili je ciż sami oficerowie, którzy przed dwoma dniami spatrolowali przedpole: por. Las-sota.i podporucznicy Muttermilch, Bartoszak i Zasłona. Wyciągnęły się cztery patrole, idą gęsiego po dziesięciu wytyczając cztery ścieżki. Pierwszy — to czujność ziemi: saper nakłuwacz, nieustannie ruchem wahadłowym szpilki saperskiej badający, czy nie ma przeciągniętych drutów od pułapek, a potem szybkim podziobywaniem rozeznający 160 grunt. Te patrole na czole natarcia, to jakby owad-batalion badał delikatnymi różkami drogę przed sobą. Drugi za nakłuwaczem — to pionier z wielkim białym bębnem taśmy. Wygląda z tym bębnem niechronnie, niezbrojnie i triumfalnie, jakby to na tym bębnie chciał werblować zwycięstwo jeszcze, i jeszcze, i jeszcze otaśmowanego metra, po którym pójdą bracia. Trzeci — to czujność kierunku; podoficer z busolą. Żeby nieuchronnie i nieubłaganie wdrażali się drogą najprostszą — pod wroga. Czwarty — robot przypinający taśmę do ziemi lub przyciskający ją kamieniami na głazach. Piąty — mózg: dowódca z gońcem. Szósty — występuje, gdy pierwszy sygnalizuje miny; wówczas tych pięciu się cofa, a on podchodzi i wyrzuca z ciężarkiem lont długi na 20 m, który na całej długości detonuje wszelkie zaczajone paskudztwo. Siódmy — memento! — sanitariusz. A tych trzech ostatnich — idzie po krzakach, jak wilki kąsać gotowe. To grupa osłonowa: elkaem, tomson i amunicyjny. Poszli... Ten lewoskrzydłowy patrol por. Lassoty ogień oszczędził przez 50 m. Tyle tylko tego triumfalnego werbla z rozwijającego się bębna taśmy... Na pięćdziesiątym metrze — rzekłbyś — piorun padł w sam środek drepczącego sznureczka ścieżkowców. To ciężki pocisk 210 mm. Gdy oprzytomnieli — por. Lassota, który z gońcem wspinał się w górę od miejsca trafienia, leżał ze stopą zmiażdżoną przez odłamek pierścienia wiodącego; jego goniec Kozakiewicz (który w kampanii wrześniowej utracił cztery palce u ręki) — z urwaną nogą; przypinający — z rozwalonym bokiem; idący z lontem — z ranioną ręką. — Sanitariusz — jęczą ranni. Ale sanitariusz patrolu ścieżkowego, strz. Pasturczak — nie da nikomu pomocy; leży zabity. Przybiegł sąsiad, ppor. Bartoszak. — Kolego — mówi ranny Lassota — przyłącz moją taśmę do swojej. Batalion już stracił jedną ścieżkę. Ppor. Muttermilch przyłącza taśmę rozbitego patrolu i zaraz potem zostaje ranny, a podchorąży, jego zastępca — zabity. Podbiega dowódca jego grupy ubezpieczającej, sierż. Szmaro, opatruje, wynosi w bok. I tam ppor. Muttermilcha drugi pocisk dobija. Batalion już stracił dwie ścieżki. Czekać nie można — operacja musi iść według rozkładu z zegarka. Gdy jeden się spóźnia, to jego sąsiad zbierze całe ognie. Nie ma rady — trzeba linię marszu ścieśnić na dwóch ścieżkach. 161 3. kompania 15. baonu ginie Dowódca 3. kompanii, por. Jurkowski, poprawił ekwipunek na sobie. To ten, który w dolinie Inferno zwierzał się po obejrzeniu terenu, że jeśli z niego nie ucieknie, to będzie bohaterem. Wyszedł z kompanią na Drogę Polskich Saperów. Dosięgnął go ogień. Padł w potoku ludzi i sprzętu. Ciężko rannego podsunięto pod skałę. Tam go zmiażdży nasz czołg. Zastępca dowódcy, por. Lassota, już ranny na swoim patrolu ścieżkowym. Wobec tego dowódca 1. plutonu ppor. Gierlik1 daje głos: żeby wiedzieli w tej ciemności, że nic się nie zmieniło, że jest, kto dowodzi, że atak - idzie!... Podmuchy pocisków biją w ścieżki — białe taśmy fruwają na drzewa, w bok, mylą kierunek. Oficerowie wstrzymują, badają, którędy iść. Zegarki na rękach ciążą jak kamienie młyńskie, wskazówki posuwają się jak Przeznaczenie człowieka, serca biją: „Iść byle jak!... nie spóźnić!..."' Do pozycji trzymającego linię 14. baonu są jeszcze „u siebie", choć pod ogniem. Przechodzą zależyska 14., który błyska strzałami jakby spod ziemi. Za linią 14. baonu jeszcze 100, 150 m teren rozpoznany. Po czym zaczyna się nieznane, ziemia przed akcją zabroniona naszym patrolom, aby snadź Niemcy nie ujęli języka, nie wymiarkowali, że idzie na nich ich czas. 2. kompania idzie już za 3. Pot leje się okrutny z żołnierzy objuczonych. Noga leci z ostrych skał na miny pudełkowe. Miny są z drzewa — wykrywacze patroli ścieżkowych, reagujące na metal, są bezsilne wobec tego draństwa. Noga chciałaby nie stąpać po ziemi, głowa nie sunąć powietrzem pełnym świstu, boki umknąć by chciały bijącym odłamkom — świetliki, wielkie, jarzące świetliki właściwe nocom włoskim suną w ciemności — ale ciało ludzkie jest ciężkie, masywne, nalane krwią, która warzy się i podchodzi pod gardło. ( 2. kompania idzie tuż za 3. Zwarli łapy na tomiganach, prą nieustępliwie ci żołnierze, których większość nigdy nie zaznała ognia — nikt nie zalega. Padają zabici i ranni. Kupią się przy dowódcy, by nagle prysnąć na strony. Dowódca, kpt. Polkowski, leży ranny na ziemi. Księżyc jeszcze nie wzeszedł. Por. Petryński daje głos: 1 Przypisek po bitwie: Ciężko ranny w nogę podczas natarcia na Montaro Adriatyk — dnia 5.VH. 1944. Obecnie inwalida, przebywa w Anglii. 162 żeby wiedzieli w tej ciemności, że jest, kto dowodzi, że atak — idzie. Czołowa 3. kompania, niedawno Jurkowskiego, teraz Gierlika, zeszła już od pozycji 14. w dolinkę, która dzieli od Widma. W dolince bulgocze ogień zaporowy i odzywa się — po raz pierwszy — broń maszynowa. Tajemnicze bunkry, o których tyle krążyło wieści — tuż. Saperzy mocniej zaciskają 3-metrowe tyki; będą je wrażać przez strzelnice bunkrów — tyka na końcu ma ładunek wybuchowy, a u rękojeści elektryczny wyzwalacz. Wysuwają się ci z piatami — które wrącą masą metalu o straszliwej temperaturze stopią każdy pancerz stalowy, rozwalą każdy pilboks, każdy bunkier. Niemrawe trójki żołnierzy ciągnące ognio-miotacze, uginające się pod ciężarem sprzętu i zbiorników — podciągają skwapliwie po ostrych kamieniach, niebaczni już na miny, prący w przód, by chlusnąć strugą ognia w dziury, po. których zaszyli się Niemcy. Saperzy, piatowcy, moździerzowcy, ogniomiotacze — a z ^nimi ci z lekkimi karabinami maszynowymi, z automatycznymi pistoletami Thompsona, ze zwykłymi karabinami piechoty — wchodzą w kotlinkę bulgoczącą ogniem zaporowym, jak wchodzi człowiek mający przebyć bród. Kładą się pokotem, jak położyły się w czole idące kompanie sąsiednich batalionów. Pada ciężko ranny por. Sobolewski, przeszyty szpandałem, popalony fosforowym pociskiem. W kotlince leżą tomigany o nie wypróżnionych brzuchach, trupy skręcone, połamane tyki saperskie, białe bębny taśmy, które wstającemu słońcu ukażą się czerwono, czołgający się ranni, rezerwuary-ogniomiota-cze o wyonaczonym wątpiu, cieknące cieczą, która nie ma już się zmienić w płomień. Nie ma już się zmienić w taran uderzający 3. kompania.. Kompania 3. nie>stnieje. Kilkunastu jej rozbitków wsiąka do nadciągającej 2. kompanii. 2. kompania bierze pomstę Bez wahania w bulgoczący bród wchodzi 2. kompania. Koledzy. Mściciele. Pierwszy uderza pluton szturmowy por. Matulewicza2. Tuż za tym, w jednej linii właściwie, pluton st. sierż. Maciaka. Za nimi o 40 m — pluton ppor. Wszelakiego. 2 Przypisek po bitwie: Ciężko ranny w głowę podczas natarcia na Monte _Calcinovi — Apeniny — dnia 8.X.1944. Inwalida, przebywa w Anglii. 163 Ciemno jest, ale drogę do bunkrów rozpoznają po ogniu. Za dnia potem zdumieją, nie widząc w terenie nic: do tego w ziemię wżarte, w głaz wrosłe są trzy... dwu... jednoosobowe bunkry niemieckie. Po ogniu je wyczuli. Saperzy już wybici, „materiału plastycznego", którym mieli wysadzać bunkry — nie ma. Ruszają sami piechurzy, nie mający ładunków wybuchowych. Podczas gdy jedni ogniem bunkry trzymają, inni, czołgając się, prą na bunkry, z czym kto ma. Niemcy zastosowali podstęp. Na każdym schronie ukazał się Niemiec, dawał serię ze szmajsera, obsypywał atakujących gradem „paluszków" (materiał plastyczny ze spłonką) i uciekał. Bunkry milczały; zatajone załogi miały przepuścić atak ku dalszym bunkrom i wziąć naszych we dwa ognie. Podstęp się nie udał. St. strz. Lipnicki, jedyny, który ma sprzęt specjalny, skierowany jest na największy bunkier. Chociaż ranny już, dopada go jednak z miotaczem ognia; usmażył w nim 5 Niemców. Celowniczy Gudanowski, ranny, dobiega do innego schronu, wciska lufę elkaemu w strzelnicę, miota się obłąkana strachem załoga, zieje na wszystkie strony elkaem — wybił!... Strz. Zaleski pięciu granatami ręcznymi wytłukł trzeci schron. Kpr. pchor. Ochęduszko — czwarty. Sierż. Bowsza — szósty. Wytłukli wszystkie 9 bunkrów, które mieli przed sobą. Wzięli odwet za 3. kompanię. x Wszystkie?... Ten, kto chodził po tej ziemi przeklętej i świętej wie, że nic nie znaczy to słowo. Por. Petryński podrywa swoją kompanię. Oczyściwszy teren chce iść dalej. Z martwej ciszy, w której na wieki zmilkły załogi wybitych bunkrów, z dwu stron idzie ogień ze szpandałów; dwa bunkry po skrzydłach nie zostały zlikwidowane. ? Pada por. Petryński, zabity serią szpandała. Por. Miszkiel daje głos: żeby wiedzieli w tej ciemności, że jest, kto dowodzi, że atak idzie. Zastępstwo jego bierze ppor. Wszelaki, pluton Wszelakiego obejmuje sierż. Buder. Nowy dowódca ogarnia kompanię. Ma 50 procent strat. Rozgrzani walką — chcą rwać dalej... Dojrzeli w paru godzinach boju. Zrozumieli, że zalegający — ginie. Ugryźli bunkry," rozwalili. Z następnymi jeszcze lepiej poczną. Młody dowódca ma koło siebie ich, czarne jeszcze niebo nad sobą, 164 za sobą — w zamierzchłej jakiejś przeszłości spokojnej odprawy — rozkaz operacyjny. Pamięta: kierunek natarcia — azymut 240. Por. Miszkiel wyznacza ten kierunek. Wychodzi — nacierać na dalekie siodełko 575. Wejść na grzbiet Widma. Zejść w następną kotlinę. Sforsować nabunkrzone stromizny 575. Zdławić to gniazdo ognia. Ach! — siąść na tym drugim przedmiocie natarcia, pobiec wzrokiem na równinę Liri, na zagórskie Piedimonte i S. Lucia, na drogę nr 6, którą, nadejdą alianci. Tam, na tym szczycie 575, na który nastawiał azymut por. Miszkiel, w trzy tygodnie potem stanął 12-metrowy krzyż Kresowej dywizji. Wiatr z doliny rzucał włosami księdza odprawiającego mszę, na żelaznym przęśle potężnego krzyża wiądł jedyny mak, przyniesiony przez jedyną uczestniczącą kobietę, z pobliża zanosił mdły fetor rozkładającego się trupa niemieckiej spadochroniarki. Kwiat zetleje, trup zetleje, krzyż zostanie. Zostanie pamięć o młodym dowódcy, który — mając wybitą kompanię przed sobą, mając wybite pół kompanii własnej — jako trzeci z rzędu jej dowódca, na początku jeszcze drogi wyznacza azymut na daleki szczyt, na którym pewnego dnia miał stanąć krzyż. Ale do tego dnia było daleko... Daleko o odległość całych żyć ludzkich. 4. kompania wśród bunkrów Dwadzieścia minut czekała 4. kompania kpt. Bartosika u podstawy Widma, aż ścichnie ogjeń zaporowy bulgoczący w kotlince, który zmiótł 3., przez który wparła się w bunkry 2. kompania. Przywarłszy w ściekach wyżłobionych w stoku, żołnierze są zarzucani lecącymi spod eksplozji z góry kamieniami i urwanymi gałęziami. W powietrzu stoi dym. To dla 4. kompanii trasował ścieżkę poległy ppor. Muttermilch — dalej już ścieżki nie było. Trzeba było rzucać się w nieznane — w eksplodujące powietrze i w eksplodującą ziemię. Kompania usiłuje trafić na trzecią ścieżkę — ppor. Zasłony. Idą: pluton ppor. Czopa na lewo — przy nim por. Sommer, zastępca dowódcy kompanii. Na prawo, na równej wysokości pluton ppor. Stępniewskiego3. Za tym plutonem pluton wsparcia sierż. Pesta i przy nim dowódca kom- 3 Przypisek po bitwie: Ranny w natarciu na Monte Molla Forche — Apeniny — dnia 20.X.1944. Powrócił do oddziału. 165 Ciemno jest, ale drogę do bunkrów rozpoznają po ogniu. Za dnia potem zdumieją, nie widząc w terenie nic: do tego w ziemię wżarte, w głaz wrosłe są trzy... dwu... jednoosobowe bunkry niemieckie. Po ogniu je wyczuli. Saperzy już wybici, „materiału plastycznego", którym mieli wysadzać bunkry — nie ma. Ruszają sami piechurzy, nie mający ładunków wybuchowych. Podczas gdy jedni ogniem bunkry trzymają, inni, czołgając się, prą na bunkry, z czym kto ma. Niemcy zastosowali podstęp. Na każdym schronie ukazał się Niemiec, dawał serię ze szmajsera, obsypywał atakujących gradem „paluszków" (materiał plastyczny ze spłonką) i uciekał. Bunkry milczały; zatajone załogi miały przepuścić atak ku dalszym bunkrom i wziąć naszych we dwa ognie. Podstęp się nie udał. St. strz. Lipnicki, jedyny, który ma sprzęt specjalny, skierowany jest na największy bunkier. Chociaż ranny już, dopada go jednak z miotaczem ognia; usmażył w nim 5 Niemców. Celowniczy Gudanowski, ranny, dobiega do innego schronu, wciska lufę elkaemu w strzelnicę, miota się obłąkana strachem załoga, zieje na wszystkie strony elkaem — wybił!... Strz. Zaleski pięciu granatami ręcznymi wytłukł trzeci schron. Kpr. pchor. Ochęduszko — czwarty. Sierż. Bowsza — szósty. Wytłukli wszystkie 9 bunkrów, które mieli przed sobą. Wzięli odwet za 3. kompanię. x Wszystkie?... Ten, kto chodził po tej ziemi przeklętej i świętej wie, że nic nie znaczy to słowo. Por. Petryński podrywa swoją kompanię. Oczyściwszy teren chce iść dalej. Z martwej ciszy, w której na wieki zmilkły załogi wybitych bunkrów, z dwu stron idzie ogień ze szpandałów; dwa bunkry po skrzydłach nie zostały zlikwidowane. / Pada por. Petryński, zabity serią szpandała. Por. Miszkiel daje głos: żeby wiedzieli w tej ciemności, że jest, kto dowodzi, że atak idzie. Zastępstwo jego bierze ppor. Wszelaki, pluton Wszelakiego obejmuje sierż. Buder. Nowy dowódca ogarnia kompanię. Ma 50 procent strat. Rozgrzani walką — chcą rwać dalej... Dojrzeli w paru godzinach boju. Zrozumieli, że zalegający — ginie. Ugryźli bunkry,' rozwalili. Z następnymi jeszcze lepiej poczną. Młody dowódca ma koło siebie ich, czarne jeszcze niebo nad sobą, za sobą — w zamierzchłej jakiejś przeszłości spokojnej odprawy — rozkaz operacyjny. Pamięta: kierunek natarcia — azymut 240. Por. Miszkiel wyznacza ten kierunek. Wychodzi — nacierać na dalekie siodełko 575. Wejść na grzbiet Widma. Zejść w następną kotlinę. Sforsować nabunkrzone stromizny 575. Zdławić to gniazdo ognia. Ach! — siąść na tym drugim przedmiocie natarcia, pobiec wzrokiem na równinę Lin, na zagórskie Piedimonte i S. Lucia, na drogę nr 6, którą, nadejdą alianci. Tam, na tym szczycie 575, na który nastawiał azymut por. Miszkiel, w trzy tygodnie potem stanął 12-metrowy krzyż Kresowej dywizji. Wiatr z doliny rzucał włosami księdza odprawiającego mszę, na żelaznym przęśle potężnego krzyża wiądł jedyny mak, przyniesiony przez jedyną uczestniczącą kobietę, z pobliża zanosił mdły fetor rozkładającego się trupa niemieckiej spadochroniarki. Kwiat zetleje, trup zetleje, krzyż zostanie. Zostanie pamięć o młodym dowódcy, który — mając wybitą kompanię przed sobą, mając wybite pół kompanii własnej — jako trzeci z rzędu jej dowódca, na początku jeszcze drogi wyznacza azymut na daleki szczyt, na którym pewnego dnia miał stanąć krzyż. Ale do tego dnia było daleko... Daleko o odległość całych żyć ludzkich. 4. kompania wśród bunkrów Dwadzieścia minut czekała 4. kompania kpt. Bartosika u podstawy Widma, aż ścichnie ogień zaporowy bulgoczący w kotlince, który zmiótł 3., przez który wparła się w bunkry 2. kompania. Przywarłszy w ściekach wyżłobionych w stoku, żołnierze są zarzucani lecącymi spod eksplozji z góry kamieniami i urwanymi gałęziami. W powietrzu stoi dym. To dla 4. kompanii trasował ścieżkę poległy ppor. Muttermilch — dalej już ścieżki nie było. Trzeba było rzucać się w nieznane — w eksplodujące powietrze i w eksplodującą ziemię. Kompania usiłuje trafić na trzecią ścieżkę — ppor. Zasłony. Idą: pluton ppor. Czopa na lewo — przy nim por. Sommer, zastępca dowódcy kompanii. Na prawo, na równej wysokości pluton ppor. Stępniewskiego3. Za tym plutonem pluton wsparcia sierż. Pesta i przy nim dowódca kom- 3 Przypisek po bitwie: Ranny w natarciu na Monte Molla Forche — Apeniny — dnia 20.X.1944. Powrócił do oddziału. 165 panii z pocztem. Silny ogień. Meldunek od czoła — patrol ścieżkowy ppor. Zasłony rozbity, on sam ranny. Batalion stracił trzecią ścieżkę. __Naprzód! — woła por. Sommer; sam chwyta za szpilkę do wykrywania min, plut. Poraszko zabiera bęben zabitemu pionierowi i ciągnie taśmę. Pocisk pada między nich, ciężko rani Poraszkę, szczęśliwie tylko przebija hełm w dwu miejscach Sommerowi. Ale już nadchodzi zapasowy patrol ścieżkowy i dalej w gęstych krzakach toruje drogę. Już doszli stoków Widma. Rysują się nagle — o kilkanaście kroków — sylwety bunkrów, tych bunkrów, o których tyle żołnierzom mówiono. Chwila odpoczynku — przed stokiem. Tylko świsty tną gałęzie drzew. Nagle zagadał szpandał: spostrzegli! Podrywa się por. Sommer, za nim plutonowy Mariański, za nimi — już pędzi cały pluton ppor. Czopa. Widać tylko ich cienie na horyzoncie wśród kurzu i dymu. Już są na górze, na wysokości bunkrów... Przywarli do skał... Granaty rzucają... I gdy elkaemy i tomigany polskie strzelają co mocy, osłaniając atak — skoczył por. Sommer na schron! Rzuca granat fosforowy... Dym — blask... Tak! Wybił obsadę!... Podciągają się plutony Stępniewskiego i Pesta. Już cała kompania walczy. Kpr. Popławski na odprawie przed wyruszeniem zapamiętał, że należy wziąć jeńca, aby wskazywał dalszą drogę przez pola minowe. Akurat nieprzyjaciel na chwilę skierował ogień na północ, gdzie wiele huku robili idący do ataku „Rysie" (13. baon). Korzystając z tego skokiem czworakowym dobiega do bunkra, który był za wysokim kamiennym tarasem; szuka otworu, by wrzucić granat, przez szczelinę między kamieniami strzela do wnętrza, potem podczołguje się z drugiej strony — przez otwór widzi Niemca z elkaemem, rozpłaszczonego. Krzyczy: Halt — dwie ręce podnoszą się przez otwór. Serce bije Popławskiemu — zdobył nakazywanego jeńca! Jedną ręką szybko wyrzuca mu z kieszeni amunicję i pędzi przed sobą do dowódcy, krzycząc znak rozpoznawczy „Wilk! Wilk!", bo go koledzy utłuką jeszcze w gorączce przy tym Niemcu. Z innego umocnienia strzela szmajser — biegnie pchor. Szałwiński i kpr. pchor. Żebrowski. Szałwiński poległ, Żebrowski zatłukł Niemca, ratując życie dowódcy kompanii. Zrobiło się zamieszanie w plutonach, bo grupki żołnierzy rwały się jedna przez drugą do likwidowania schronów; dopiero po pewnym czasie uporządkowano plutony i już systematycznie poczęto likwidować gniazda oporu. 166 Jest na Widmie domek — czy raczej domku ruiny — macany przez nasze zdjęcia samolotowe, identyfikowany, rozważany. Przez przełęczkę, o kilkaset metrów, już za linią pozycyjną, zajmowaną przez 14. batalion, stały drugie takie same ruinki — te znowuż podejrzane dla Niemców. Niegdyś mieszkali może tu jacyś ludzie, w tej zaminowanej ziemi, którym gdakały kury i pochrząkiwały świnki. Teraz w obu domkach działy się sprawy wojny. Teraz kur nie było, tylko słowiki darły się całymi nocami, niebaczne moździerzowego ognia. Świnek nie było — co noc muły z naszej i niemieckiej strony pięły się z puszkami konserw, z bańkami wody, próbując każdy kamień ostrożną nogą. W domku po naszej stronie siedział dowódca 14. batalionu mjr Zio-browski. Batalion, uczepiony skraju naszych pozycji, tak jak zastygła bitwa z Francuzami, przywarowany pod bliskim wglądem nieprzyjaciela, niechętnie widział nałażących wizytatorów, którzy ściągali ogień. 5 maja Volltreffer wyrżnął w narożnik domlcu i zwalił kawał ściany. Baon żył w ciągłej czujności, by nieprzyjaciel nie natarł. Bo gdyby ich zepchnął, znak zapytania zawisłby nad całą przyszłą operacją. W domku po stronie niemieckiej siedział za czasów natarcia francuskiego dowódca batalionu niemieckiego. Teraz, rozbity, nawiedzany był tylko przez placówki niemieckie, które starały się wzierać w nasze pozycje. Dowódca 2. baonu 100. wysokogórskiego pułku, kpt. von Zwickenpflug umieścił się dalej w tyle. „Na podstawie obserwacji wielkiego ruchu — pisał w rozkazie do batalionu z dnia 23 kwietnia kpt. Zwickenpflug — liczyć się należy z atakiem między opactwem i S. Angelo." Między opactwem Monte Cassinó i S. Angelo stały jego właśnie pozycje na Widmie, budowane miesiącami przez włoskich niewolników, wzmacniane nieustannie od czasu francuskich, hinduskich i nowozelandzkich ataków. Toteż kpt. Zwickenpflug mógł zakończyć swój rozkaz słowami pełnymi przekonania: „Dobrze zbudowane stanowisko jest nie do przełamania". Przełamała jednak bunkry lewoskrzydłowa kompania Polkowskiego — Petryńskiego - Miszkiela, przełamał dla prawoskrzydłowej 4. kompanii jeden bunkier por. Sommer, drugi bunkier Szałwiński z Żebrowskim, trzeci strz. Karpowicz, czwarty kpr. Popławski, piąty strz. Łukawiecki, który miotaczem płomieni spalił 12 Niemców. Można jednak wyłamywać te skalne zęby!... Rozgrzany walką dowódca kompanii kpt. Bartosik poznaje domek, odcyfrowany ze zdjęć lotniczych. Domek pyrka strzałami szmajsera. „Zdobyć domek!" — krzyczy kapitan przez strzały, bieganinę i zamęt. Posłyszał rozkaz sierż. Kmitowicz; biegnie ku domkowi, otrzymuje 167 serię z odległości 15 m. Pada, ale się podniósł. Nic mu nie jest. Skokami idzie na domek. Żołnierz z tamtej wojny — wie, że kto zalega, ten ginie. Któryś z żołnierzy z rozbitej 3. kompanii, usiłując coś na własną rękę wyczynić, już się dobiera do domku. „Idź z lewej!" — woła Kmitowicz. Okrążany przez strzelca i sierżanta budynek — to po walkach poprzedników tylko wspomnienie czegoś, co było domem. Ściana od strony Kmi-towicza zwalona, z któregoś z okien przeciwległej ściany idą kule. Kmitowicz daje serię do jednego, do drugiego okna w tej ścianie. Przeciwnik milknie. Biegnie przez osypisko, rzuca przez okno granat. Huk i cisza. Wspina się do okna — wygląda; na przybudowanym do ściany bunkrze, rozrzuciwszy ręce i nogi szeroko, leży upolowany Niemiec ze szmajserem; coś ruszyło się w bunkrze — Kmitowicz rzuca granat. Jęk. Obiega ścianę i wrzuca granat do środka. Coś się w bunkrze trzepocze, aż ustaje — słychać tylko charkot. Czas iść w przód (wszak lewy sąsiad, por. Miszkiel, dawno pomierzył azymut i pnie się w górę, by zejść w kotlinkę przed 575). Niech tę resztę bunkrów czyści idąca z tyłu kompania 1. kpt. Świeściaka. Akurat i ogień niemiecki się zmniejsza, tylko od prawej flanki szyją uparcie jakieś szmajsery. Dlaczego? Przecie tam już był 13. batalion? Ale 13. nie widać, nie słychać (bo już w przód poszły kompanie Kolatora i Domańskiego). Szmajsery dokuczają. „Sprawdzić, co tam strzela na prawo" — woła kpt. Bartosik do st. sierż. Pesta, nie spostrzegając, że Pest jest już ranny. Pest biegnie z czterema żołnierzami. Niemcy strzelają zawzięcie. W atakującej piątce padają zabici strzelcy Petryk i Osetek. Ale nasi z tyłu ogniem wspierają — już tylko jeden szmajser pyrka... przestał i on. Dobiegają — widzą trzech zabitych szmajserowców. Ten środkowy, leżący nosem w ziemię, z twarzą pokrytą krwią, z rozrzuconymi rękami, pokryty płaszczem — coś za realistycznie wygląda. Gdzie by mieli czas koledzy pokrywać zmarłego płaszczem? Ukłuty dla pewności bagnetem w pośladek, „trup" drgnął, na nogi się poderwał zdrowiutki Niemiec. To on strzelał. „ZaOsetkaL." „ZaPetryka!..." I cała kompania 4., pędząc przed sobą wziętego przez Popławskiego jeńca, który ma wskazywać miny, idzie przez szczyt—w „dolinkę śmierci". Pierwsza — drużyna kierunkowa plut. Czyża, za nią w równej linii — kompanie Stępniewskiego i Pesta, za nimi — wykrwawiony pluton Czopa. Kompania zorganizowana, uporządkowana, gotowa do dalszego działania. 168 1. kompania podziela los 3. Idąca za 4. kompania 1. istotnie zaczyna czyścić bunkry... Pluton 2., ppor. Jachimowicza, wypraża w jednym bunkrze elkaemem wciśniętym przez strzelnicę czterech Niemców, w drugim dwóch. Poszli dalej — znów z tyłu otrzymują ogień. Ten strzelający bunkier był o 5 m od likwidowanego i milczał! Zawracają — wygniatają czterech szwabów obsługi. I zaraz potem dwóch innych w innym bunkrze, który się odezwał. A kiedy znowu zamierzają iść w przód — odezwał się ten na prawo w tył, ocalały z pogromu dziewięciu bunkrów przez 2. kompanię, ten, który zabił por. Petryńskiego. Szarpią się ku niemu — na próżno: dwóch zabił, trzech ranił bunkier „Pułjan", bunkier — „Burdabut". Wtedy do patrolu ścieżkowego, będącego gdzieś w przodzie, przychodzi meldunek: „Jesteśmy 100 m od szczytu, można ruszać do szturmu". Z prawej strony na odcinku 13. baonu słychać krzyki „Hurra!" To kpt. Kolator czyści bunkry. Nie ma czasu zatrzymywać się dłużej ppor. Jachimowicz; 2. kompania zdała na niego nie doczyszczone bunkry — zrobił co mógł, rozwalił przecie cztery. Niech z „Burdabutem" radzą sobie 3. i 1. plutony. Czas nagli, jest już 2.00. Kiedy świt złapie na tym przeklętym Widmie — wszyscy polegną. Czas nagli. Trzeba zdławić ognie na 575. Plutony 1. i 3. słyszą na prawo zgiełk bitewny 13. baonu, słyszą, że pluton 2. wdarł się na przedmiot natarcia. Dowódcy podrywają plutony, lecz go przebyciu 50 m zostają przytłoczeni ogniem artylerii i cekaemów. Ogień idzie z zaplecza, żołnierz nie rozumie, że to niemiecki. Trzykrotne usiłowania, by wyrwać się spod ognia, Viie dają rezultatu. Meldunki o przedłużeniu własnego ognia, przesyłane do tyłu, nie dochodzą. Obie radiostacje „38" zostają zniszczone, a kompanijna „18" nie działa. Strzelane czerwone rakiety nie dają rezultatu. W 3. plutonie z 22 ludzi pozostało 13, w 1. plutonie padł ciężko ranny jego dowódca sierż. Kruszyński, a z 14 ludzi w plutonie pozostało pięciu. O godzinie 3.15 dowódca kompanii, kpt. Świeściak, który idzie z tymi plutonami, na próżno usiłuje poderwać żołnierzy. Po raz czwarty... Istotnie, podnieść się — to śmierć. I kpt. Świeściak pada ze zgruchotaną nogą. Zastępca jego, por. Gerwel, jest już w przodzie z atakiem 2. plutonu. Wobec tego dowódca 3. plutonu, ppor. Strojnowski, daje głos: żeby wiedzieli w tej ciemności, że jest, kto dowodzi, że... pójdą! 169 , Ale ranny kpt. Świeściak już czuje, że wnet stanie na ostatecznej i najwyższej odprawie. Wie, że już nic od tych plutonów wymagać nie można. I daje rozkaz odwrotu. Powiadomiony przez rozbitków dowódca baonu, wysyła po kpt. Świe-ściaka czterech sanitariuszy. Dwóch sanitariuszy ginie, dwaj zostają ranni. Potem, w drugą noc, usiłował go znosić plut. Wasilewski. Szukano potem po pobojowisku — bezskutecznie. Pewno zaczołgal się w krzaki i zmarł. W spisach strat wpisano przy nazwisku dowódcy kompanii 1. — „zaginiony". Krzaki wiedzą... Jedyny tylko pluton z kompanii poległego kapitana, pluton 2. ppor. Ja-chimowieza, poszedł dalej, walczył. Zlikwidował trzy bunkry, zabił 14 Niemców, spłynął w dolinę między Widmem a S. Angelo. Jeszcze po południu słyszano rozkazy Jachimowicza, jeszcze żył. Potem go wołał mjr Gnatowski, montując natarcie. Na próżno. Krzaki wiedziały... Wysunięci najdalej Kiedy por. Miszkiel wyznaczył azymut, zejść wypadało jego kompanii na mocno zakrzaczoną dolinkę, która biegła do przedproża 575, tzn. do wzgórza 517. Dotychczas, schodząc, skryci byli skłonem Widma. Teraz, w dolince, trzasnął ich zagradzający ogień dział niemieckich z Belmonte i Attina, dział dalekosiężnych, bijących z gór poza doliną Rapido, zza stanowisk polskiej artylerii, tak, że żołnierz rażony od tyłu sądził, że swoi biją po nim. Dolinka, którą schodził por. Miszkiel, była zasiana pułapkami, a ze wzgórza 517 wyszło przeciwuderzenie niemieckie. Wychynęli z tuż dochodzących krzaków i rzucili się z okrzykiem „Siisstalala!''...¦* Jest godzina w pół do czwartej nad ranem i jeszcze zupełnie ciemno. To „suss-talalowanie" brzmi jak chichot szatanów. Por. Miszkiel wie: Nie trzeba azymutów. Dziś ogień jest busolą. Krew się na mokrej ziemi brunatną maże plama Czerny 4 Zapewne Sieg-Heil! 5 Poeta — żołnierz Kresowej. Zasiadły się idące w przodzie plutony sierżantów Maciaka i Budera. Rzucili granaty. Dobiegł pluton szturmowy por. Matulewicza. Dobiegła drużyna cekaemów z dowódcą plutonu cekaemów ppor. Domiechowskim. Pluton przeczołgał się w kotlince bulgoczącej przed Widmem pod krzyżowym torem świetlnych pocisków, przesunął się koło ziejącego ogniem „Burdabuta" — doszli, wszyscy 34, aż w tę kotlinkę między Widmem i 575 — bez strat. Dźwiganie ciężkich, chłodzonych wodą karabinów maszynowych, przystosowanych raczej do obrony niż wypadu — zapierało dech w piersiach. Z browningami, chłodzonymi powietrzem, byłoby lżej; kto wie, czy na pierwszy wypad nie wystarczyłyby elkaemy. Brali też na plecy ciężkie skrzynki z nabojami — jeden z chłopaków wlókł 750 sztuk. Teraz się przydało. Strz. Huszcza, ranny w rękę i kolano, nie słucha rozkazu wycofania się do posterunku opatrunkowego, bo — „muszę swego oprawcę zniszczyć". Jeden cekaem Niemcy rozbili, trzech z obsługi poległo. Ale padło też kilku Niemców, sześciu się poddało — przeciwuderzenie załamało się. Cóż, kiedy kompania por. Miszkiela nie ma amunicji. Jakże tu ją dostawić, kiedy za nimi całe Widmo — z nie doczyszczonymi bunkrami, z bunkrem „Burdabutem"? Okładają się kamieniami, jak mogą, i czekają. U podnóża 575 — najdalej wysunięta w tym ataku kompania dywizji Kresowej. A cóż tymczasem dzieje się w dole za nimi ? Mjr Gnatowski, zastępca dowódcy batalionu, dowodzący lewą polową natarcia, a więc i tą wysuniętą kompanią por. Miszkiela, nie widząc przedłużenia ataku tej kompanii ani na lewo (gdzie baon Raczkowskiego i czołgi nie mogą przedrzeć się na Albanetę przez Gardziel), ani na prawo (gdzie poległ kpt. Świeściak, a kpt. Bartosika i ppor. Jachimowicza nie słychać) — poleca cofać się dla konsolidacji na Widmo. Równocześnie z tyłu za nim zachodzi niespodzianka z» 18. baonem. Ppłk Domoń wszedł na Widmo, trzymając się godzinowego planu, mimo że plan ten wkrótce uległ zmianie i dowódca brygady polecił mu wejść na Widmo dopiero, gdy 15. baon zejdzie z niego w dolinę. Marzenia siedemnastolatków Dwóch siedemnastolatków — Władek Mackiewicz i Jurek Jasiński — siedziało pod kamieniem w jarze C — w miejscu wyczekiwania batalionu 18. Już od południa wiedzieli, że dzisiaj pójdą do ataku. Dowódca ich kompanii 1., kpt. Kordas, dzień cały odprawia z dowódcami plutonów, z szefem kompanii tajemnicze rozmowy. 171 170 ... Szpilki do min, taśmy do wytyczania ścieżek, piąty, elkaemy, miotacze, granaty, materiał plastyczny, amunicja, woda. Maski? — trudno, jest rozkaz brać. Rury Bengalora? — no pewno, że obciążają, ale jak taka „żywa torpeda" dojdzie do koncertiny, to ją wysadzi... Rakietnice, kolory rakiet, kotwiczki saperskie... Władek i Jurek wszystko już mają przygotowane, popakowane. Władek to ujmuje, to dodaje do chlebaka parę uszparowanych puszek konserw. — Co się obładowujesz? — Żołnierz musi zawsze dobrze wciąć sobie — odpowiada basem... ale łypie niepewnym okiem na kolegę. Wprawdzie on, Władek, uzyskał małą maturę w „Barbarze", a Jurkowi nie dali jej uzyskać, jako że stuknęło brzemię siedemnastki i czas przyszedł do wojska, ale ten Jurek — zawsze wodził między kolegami rej. I skonfundowany Władek cichcem ujmuje chlebakowi puszkę z corned- -beefem. Ich dowódca plutonu, ppor. Wariwoda, przychodzi poinformować swój pluton o czekającym zadaniu. Tak, to dziś... o godzinie 23 rozpocznie się nasza nawała. Potem ruszy natarcie. No, szwaby już będą dostatecznie stłamszone. Nasz baon ruszy później, za 15. baonem. Kiedy oni zejdą z górki w pogoni za Niemcami, to my się wdrapiemy i będziemy z góry grzać do zmiatających. — No, chłopaki — śmieje się ppor. Wariwoda — jak który ustrzeli motocyklistę, to ja sam obiecuję zleźć na dół i przyturgać ten motocykl... dla niego. Będzie miał!... Chłopcy odchodzą pod kamień i pochylają uhełmione głowy. Ciemno już się zrobiło — Niemcy prowadzą ogień nękający bardzo słaby, tak, że nie przeszkadza myśleć. A ma o czym myśleć Władek Mackiewicz! Ojciec jego, generał (w swoim czasie dowódca dywizji w Skierniewicach), poszedł na wojnę, już go od września nie widział. On, dwunastolatek zabłąkany na obczyźnie z siedemnastoletnią siostrą, poznał bezsilność nic nie znaczącego jestestwa ludzkiego, czołgającego się gdzieś u spodu jakichś potwornych spraw i stawań się. I wagę spraw prymitywnych, wibrujących dokoła utrzymania egzystencji. Władek zerknął na siedzącego obok Jurka i nieznacznie znów włożył do chlebaka puszkę corned-beefu. Przecie porucznik wyraźnie powiedział, że będą siedzieć na górce i strzelać. Wiele tam gadania nie będzie. Zważył w ręku okrągłość granatu. To całkiem co innego niż odwalanie normy — iść, walczyć, zabijać, przebijać się, być żołnierzem. Jak tatuś... Chyba zdrzemnął się... Poprzedniej nocy maszerowali z Viticuso przez dolinę Inferno, a kto by tam w tym jarze zasnął... Nie pytałem go, czy mu się coś śniło. Ale nie zdziwiłbym się, że śniło mu się, jak wjeżdża na lśniącym motocyklu, który zdobył pod Cassino, na plac Marszałka Piłsudskiego (w Warszawie). Na chodnikach tłum. 172 Popychają się łokciami i każdy wie, że Władek jedzie nie na żadnym fasowanym, tylko na zdobycznym... przecie dawniej tak wracali... i dlatego w „Repie" (warsztacie reperacyjnym) pięknie mu wygrawerowali na zbiorniku nazwę „dzianet". Ocknął się, trącony przez Jurka. — Słyszysz? Jar, niebo nad nami, góry naokoło — drżały jedną potężną wibracją. Łuny, błyski, zarumienienia przeganiały się po niebie. Trwało i trwało. W pewnej chwili ktoś z oficerów powiedział: — Teraz rusza 15. baon. Szkoda gadać o motocyklu. Wszystko dostanie się temu 15. Martwił się, że ich baon ma- za wysoki numer, w szkole też go zwykle później wyrywali, bo miał nazwisko na „M". Jurek go wyśmiał, zawsze się ma za mądrzejszego. 18. batalion msza Widać martwił się nie tylko Władek. Ppłk Domoń pochylał raz po raz siwą czuprynę nad zegarkiem. Jeśli idzie o rozkład czasu — no to już pora ruszać. Jeśli o stan faktyczny — że jego baon jest przeznaczony do obsadzenia Widma, skoro z niego zejdzie baon 15. — no to pewno Stoczkowski jest już za górką. Na każdym szczeblu istnieje jakiś motocykl i nie tylko Władek martwił się, że 15. sprzątnie mu ten motocykl sprzed nosa... Poszły więc patrole ścieżkowe, a za nimi batalion, ugrupowany już w związki taktyczne, z pocztem dowódcy batalionu na czole. Gdy tylko wysunęli się ze stromizn zbawczego jaru — począł się Cavendish — straszliwa Droga Saperów. Jak mrówka pod górę _piął się Władek obładowany do najwyższego stopnia. Przy nim sapali czterdziestoletni wujciowie. Kiedy minęli kuty w skale, obłożony worami schron dowództwa 5. brygady, wojna położyła im pod nogi dwa pierwsze bilety wizytowe — rannych dowódców patroli ścieżkowych, podporuczników Łosakiewicza i Przybylskiego. Oba ich patrole zostały rozbite. Gdzie się znajduje 15. baon, atakujący przed nimi?. Gdzie walczy 13., który miał iść na prawo od 15., gdzie atak Karpackiej, która miała posuwać się na lewo? Nikt nie wie. Dowódca baonu widzi, że sprawa trudniejsza jest, niż sądził. Nie można już jednak się cofać. Otrzymuje rozkaz iść na linię ubezpieczającą 14. baonu, który ją trzyma tak, jak trzymał w dni przed uderzeniem. Tam jest bezpieczniej. 173 Ale i na linii 14. baonu nie jest tak znowuż bezpiecznie. Ppłk Domoń spotyka rannego dowódcę 2. kompanii tego baonu, kpt. Smerczyńskiego, i widząc jego obandażowaną głowę żartuje: — Myślałem, że rozjemca (rozjemcy na ćwiczeniach zwykli nosić białe opaski na głowie). Obaj chłopaki też jeszcze zapewne nie rozumieją, co się święci. Trupy? Na to wojna... Jurkowi kazali nieść dodatkową amunicję do piąta, mieli ją nieść po kolei. Kiedy pochód przystaje, a przystaje często, ganiają po tej górze jak szczeniaki, pragnąc sobie wzajemnie wlepić ten ciężar. Na podstawie wyjściowej do natarcia chwyciły ich moździerze niemieckie. Pada zabity dowódca plutonu łączności, por. Stypiński, ranni są oficer informacyjny por. Tyszkowski, obaj oficerowie łącznikowi artylerii, oficer łącznikowy moździerzy, adiutant baonu kpt. Wojniusz i ośmiu żołnierzy z baonowego plutonu łączności. Nie jest łatwo znieść taki ogień nawet ludziom uformowanym i dojrzałym. Jeden z szefów jednej z kompanii zaczął zagrzewać żołnierzy. Brano to z początku za dobrą monetę, ale kiedy zabrał się do tańczenia mazura i krakowiaka, musiano go odtransportować w dół. Od przodu wołają: „Amunicja do piąta!..." Jurek, który ją właśnie niósł, pomknął w przód; Władek został sam; poszła nowa seria — padł, przytulając się do najbliższego kolegi; huk niesamowity i chrzęst idzie powietrzem; przylgnął do tego drugiego, a to trup; pobiegł szukać plutonu, widzi: leży dowódca plutonu ppor. Wariwoda — ten, co mu obiecywał motocykl — ciężko ranny w głowę. Władek jest sam. W takiej chwili dziecko albo się załamuje, albo w jednej chwili i bezpowrotnie — staje się żołnierzem. Siedemnastolatek zrozumiał; zacisnął w garści karabin i poszedł... pod prąd. Istotnie — pod prąd. Z góry już, rzekłbyś, chlusta szeroką strugą krew żołnierzy 15. i 13. batalionów. Batalion 18. dwie godziny przedziera się na Widmo pod prąd ewakuowanych rannych. Bo ppłk Domoń, nie słysząc broni małokalibrowej, otrzymawszy od kpt. Pawulskiego (który doszedł do tyłów 15. baonu) meldunek, że jego patrol zameldował przekroczenie grzbietu Widma przez 15. "baon, ocenił, że Widmo jest już definitywnie zajęte, i ruszył. Między noszami z rannymi padają rażeni nowi ranni. Zastępca dowódcy 18. baonu, mjr Osmakiewicz, i dowódca 4. kompanii, por. Lokaj, przylegli.6 — A ja wszystko taki radzę do przodu, bo wyduszą. Oglądają się, a to Giers, kucharz kompanijny, uważany za ofermę, uwziął się nieść elkaem i udziela rad strategicznych. 6 W nadesłanych licznych dokumentach i relacjach por. Lokaj prostuje i wyjaśnia wiele kwestii tyczących udziału 4. kompanii w bitwie o Monte Cassino. Zainteresowanych odsyłamy do archiwum pisarza. 174 Ruszyli i zaraz potem por. Lokaj został ranny w płuco. — Do tyłu, poruczniku — mówi, mijając, dowódca baonu. — Nie, panie pułkowniku, polezę, odpocznę i dołączę do żołnierzy — mówi ranny, niespokojny o kompanię, którą dowodzi zastępczo por. Smółko, dowódca plutonu CKM., bo zastępca ppor. Znojek ruszył z patrolem do 15. baonu. Ppłk Domoń z pocztem ruszył dalej. Było już zupełnie jasno (godz. 6.30), kiedy doszedł do miejsca, w którym znajdował się mjr Gnatowski. — Mam około 60 ludzi —- melduje mjr Gnatowski — ze 16 jest przy mnie, reszta przed grzbietem (to właśnie kompanie por. Miszkiela i por. Bednarskiego), kompanie 3. i 4. pana pułkownika przeszły na lewo i są na równej wysokości. — A reszta baonu? — Nie wiem, nie mam żadnej łączności. „Konsolidacja" i walka Kiedy mjr Gnatowski melduje, że jego żołnierze są przed grzbietem, kompania por. Miszkiela, w wykonaniu otrzymanego rozkazu wycofując się, jest blisko punktu konsolidacji. Wycofanie się idzie wolno, bo przecie między nimi i mjr. Gnatowskim jest mnóstwo Niemców. Ich strzelcy wyborowi, dywersanci, przeznaczeni dla kierowania ogniem (strzelali na dany obiekt smugowymi pociskami wysoko z dwu różnych miejsc i niebawem ich moździerze waliły w kąt przecinania się serii) — poumieszczali się na drzewach w ubraniach plamionych maskownicze Ryzykanci, którzy próbowali przeczołgiwać się otwartą przestrzenią, jaką należało przebyć, padali rażeni ich rzadkim, lecz celnym ogniem. Tak poległo 4 szeregowców. Teraz poczęło się polowanie naszych strzelców wyborowych na Niemców, którzy lecieli z drzew jak wielkie zielone gruszki, wiewając szmatami maskowniczymi. Przybycie 18. baonu na razie odwraca kartę. 3. kompania pod dowództwem kpt. Pawulskiego plutonami ppor. Gre-czanika7 i ppor. Chałupy zdobywa 3 schrony i bierze 9 jeńców. Pchor. Gaża, przydzielony do regulacji ruchu \i baonu, przyłączył się do natarcia bez niczyjej wiedzy. Zauważono go dopiero, gdy wraz z pchor. Janiszewskim atakował bunkier. Właśnie kiedy jego ręka robiła łuk dla wyrzucenia granatu — padł rażony w pierś, z ręką zaciskającą kiej. Przypisek po bitwie: Ranny w lej walce, ranny ponownie w akcji adriatyc- 175 Pod ruinami domku, który znowu jest nasz, ppor. Szostak. Ślązak, bada sierżanta niemieckiego. Niemiec odpowiada chętnie i szeroko gestykulując wskazuje kierunki, w których są założone miny.. Ciche puknięcie z „Burdabuta" i Niemiec pada zabity. Niech nie gada! Następny suchy trzask i pada zabity nasz żołnierz. A więc wróciła kompania por. Miszkiela pod złowrogi bunkier, który , jej zabił drugiego z rzędu dowódcę — por. Petryńskiego. Strz. podchor. Kadzikiewicz woła zrozpaczony. — Jak kaczki nas tu wystrzelają'.... „Burdabut" zieje ogniem o 50 m. Strz. Skopiec porywa tomigan, czołgaj się ku „Burdabutowi". — Wariacie, z czym do gościa'. — krzyczą za nim. Skopiec, podkradając się, znajduje dwa naboje do piąta — skarb; istny! Wciąż czołgając się, wraca po piat. Teraz sprawa przedstawia się poważniej: jeśli dotrze — rozbije krwawego „Burdabuta". Chłopak zaległ między porucznikami Wszelakim i Miszkielem. Nie można łba podnieść — „Burdabut" jest niesłychanie czujny. Kombinują ze 30 minut, a tu zaczyna się „naparzanie". Biją ciężkie działa — z tyłu, od naszej strony, co strasznie dezorientuje żołnierzy. Jak się potem okazało, biło 58 niemieckich dział 105-milimetrowych na gąsienicach z rejonu Belmonte—Attina. „Burdabut" ocalał. Odwrót 18. baonu Sprawdzają się obawy dowódcy brygady Wileńskiej płk. Kurka zagęszczenie przez 18. baon powoduje niezmierne straty. Morderczy walec artyleryjski wędruje: Widmo — Droga Saperów, Droga Saperów -Widmo. Zabici między innymi: zastępca dowódcy 2. kompanii 18. baonu ppor. Kujawa, sierż. Mystkowski, sierż. Osoby, sierż. tyjara, ranni między innymi: dowódca plutonu CKM por. Smółko, por. Pućkowski, por. Solarczyk, ppor. Greczanik, ppor. Kowalczyk, ppor. Pustkowski. Po raz drugi zostaje ranny dowódca 4. kompanii 18. baonu por. Lokaj, "który dalej zostaje na stanowisku. Dowódca 3. kompanii 18. baonu melduje, że w ciągu tej ostatniej godziny utracił 18 ludzi. Rozlega się i chór jęków. Jakiś ranny w szoku klęczy, wyciąga ręce do siniejących; wierzchołków, skąd przypuszcza, że idzie ogień, i woła błagalnie: — Czemu strzelacie? Przecie widzicie: nic wam już nie zrobimy. Sanitariuszowi, st. strz. Falbowskiemu, który przez cały czas walkiś na Widmie założył 50 opatrunków, ręce mdjęją od roboty. Patrol z lewa melduje, że Karpacka cofa się z 593 na Głowę Węża;| potwierdza to niebawem ogień, który teraz i z 593 idzie na nieszczęsne 178 Widmo. Patrol z prawa melduje, że spomiędzy 706 i S. Angelo wysunął się wóz pancerny. Obserwator melduje, że i z Albanety ruszyły niemieckie czołgi. „Ja je widzę dokładnie — pisze w meldunku ppłk Domoń — część ich kieruje się na gardziel pomiędzy 593 i Widmem, a część — wprost na mój batalion." W pewnej chwili ppłk Domoń obserwuje jakiś niezwykły zielony kolor wybuchów, a równocześnie brygada radiuje: „Przygotować się na atak pe-gaz". Ppłk. Domoniowi mróz poszedł po kościach: na własną odpowiedzialność, wbrew rozkazowi, kazał nie zabierać masek, a teraz mu żołnierzy wytrują... Na szczęście przestraszył się tylko, brygada ostrzegała przed atakiem z „Degas" (kryptonim S. Angelo). Na lewym skrzydle wychodzi natarcie nieprzyjacielskiej piechoty z miotaczami ognia. A tu cekaemy batalionu zniszczone, obsługi wybite. Prawda, że rozkaz dowódcy Kresowej dywizji kazał dowódcom operującym na miejscu liczyć się z możnością spotkania czołgów. („Nie wykluczam działania pojedynczych czołgów z Albanety.") Ale też prawdą jest, że nigdy tam żadnych czołgów niemieckich nie było, stały natomiast wraki rozbitych czołgów amerykańskich jeszcze z poprzedniego natarcia. Wiemy, że często na wycieczkach w górach, kiedy ciągną ku nam mgły, mamy złudzenie, że tó my płyniemy na pokrywie śnieżnej, poczynamy się niepokoić, że płyniemy w dół z lawiną. Mgły wprawdzie nie było (stało samo słoneczne południe 12 maja), ale może przemęczenie sprzyjało powstaniu mirażu, może pod jego wpływem wydało się, że nieruchome wraki się posuwają. Zwłaszcza że słychać było huk motorów, zalatujący zapewne z drogi nr 6, której nie widać było z pozycji na Widmie. Wówczas — ppłk Domoń nakazuje odwrót. Mjr Osmakiewicz, ranny (po raz trzeci) por. Lokaj, ranny ppor. Ro-dziewicz i ppor. Łukaszyk10 — zbierają wycofujących się żołnierzy. Sierż. Ślęzak — bez hełmu w tym ogniu, spokojnie bierze każdego zszokowanego chłopaka za rękę, doprowadza za jakiś załomek i mówi: „Tu ci będzie bezpiecznie" .u Szkoda tych siedemnastolatków. Ranny Lokaj jednego chociaż chce mieć pod swoim okiem. Nazywa się Siwicki, dopiero przed pięciu dniami przybył na uzupełnienie. Niedoświadczony, postawił karabin lufą do góry i odłamek go uszkodził. Wystraszony — na tym polu zasłanym bronią — melduje por. Lokajowi o zniszczeniu karabinu. 10 Przypisek po bitwie: Ranny w akcji adriatyckiej. 11 Przypisek po bitwie: Sierż. Ślęzak, osadnik na Wołyniu, został ciężko ranny w akcji adriatyckiej. Gdy go jego żołnierze chcieli wynosić, zabronił „próżnego wysiłku", przekazał komendę i dokumenty i został, by umrzeć. 179 I por. Lokaj (co znaczą lata wychowania w poszanowaniu broni!) odpowiada: — Odsiedzisz i zapłacisz. — To ja znajdę drugi, panie poruczniku. Trudno mu to nie poszło. Makabryczne jest to schodzenie 18. baonu. Członki oderwane walają się po ścieżce. Jęki węgla się po jej uboczach. Ktoś taki jęk narzucił płaszczem przeciwiperytowym. Inni schodzący uchylili płaszcz — widzą zachodzące śmiercią oczy czterdziestoletniego Zawiślaka. — Cieszę się, że was jeszcze widzę. Zostawcie mnie — mówi Zawiślak. — Tatu, weź mnie!... — jęczy ranny z przestrzelonymi obu rękami do schodzącego ze swymi żołnierzami dowódcy 2. kompanii, por. Przy-bylskiego. I por. Przybylski12 (walczył pod Iłżą, uciekł z oflagu) bierze rannego na plecy, niesie, aż obaj zemdleli. Gdy się ocknął, stoi nad nim ppor. Znojek. — Wladek... to przecie znów 1939. Czy nie należy sobie strzelić w łeb'.' — Daj spokój, chłopie. Znojek dał spokój... i zachował się 5 dni do drugiego natarcia, w którym został ciężko ranny. Obaj oficerowie przez lornetkę widzą, jak kpt. Pawulski sprawia swoich, i dołączają do niego. Jest tam por. Kujawa (który teraz dopiero polegnie), ppor. Chałupa (który polegnie za 5 dni w drugim natarciu), ppor. Zaj-dziński (którego za 9 dni — nie wiadomo żywego, czy umarłego — w Pie-dimonte ogarną Niemcy). Bezładna masa żołnierzy spływa w różnych odstępach czasu na pozycje 14. baonu. Wielu rozkazu nie słyszy — dopiero potem się orientują, że batalion wycofał się. i schodzą na własną rękę. Dowódca dywizji, zawiadomiony o schodzeniu z linii baonu 18.. telefonuje: „Kurek — osobiście na miejsce. Za wszelką cenę zawrócić!" Ale już zawrócić 18. baonu nie ma sposobu. Dowódca Władka Mackiewicza, kpt. Kordas, ranny zostaje w głowę przy schodzeniu z Widma. Dowództwo obejmuje ppor. Łukaszyk, ranny w późniejszej akcji. Władek się od niego odbił. Szpandał już koło godziny 11 przebił manierkę, w której była herbata z rumem. Chłopakowi język wysechł na wiór, trzyma się sierż. Pietrzaka. — Rozkazu wycofania się nie było — krzyczy sierż. Pietrzak przez kamień, który pono go skrywa — możemy zginąć, ale nikt się nie wycofa; trzeba iść naprzód. Ale i oni cofają się wreszcie. Władzio dostaje w plecy trzy kule ze szpandała. Stara się biec, by nie dostać się Niemcom. Kpr. Kuzia łapie 12 Przypisek po bitwie: Ranny w akcji adriatyckiej. go w ramiona, kiedy miał polecieć na głazy. Węzłowatymi palcami rozluźnia ubranie, zakłada opatrunek, przyaresztowuje sanitariusza, wracającego na miejsce bitwy z pustymi noszami, który upiera się iść dalej -do swojej kompanii. Wolno, odpoczywając, znoszą żołnierze rannego Władka. Tymczasem ppłk Domoń dochodzi do linii, którą zalega 14. baon. Spotyka tam ppłk. Stoczkowskiego. dowódcę 15. baonu, który nic nie wie o swoim zastępcy mjr. Gnatowskim i który z całego baonu ma przy sobie — 6 ludzi. Dochodzą wieści — że od niemieckich patroli roją się już zalesione stoki 706. A więc obeszli pozycje 14.. a więc są na skrzydle!... Odwodowy 16. idzie do akcji W wyniku tego wszystkiego, starając się opanować sytuację, dowództwo Kresowej dywizji uruchamia swój jedyny odwód — 16. baon. Batalion trzymano daleko — w rejonie Portella, bo na miniaturowym terenie walki wykorzystany był do ostateczności każdy jar. Według rozkładu czasu spodziewano się, że gdy baony 15. i 13. przejdą Widmo. 18. baon ruszy za nimi w zasiedziany jar C. O godzinie 22.30. a więc na pół godziny przed rozpoczęciem nawały, baon 16, otrzymał rozkaz wyruszenia. Baon szedł 5 km doliną Rapido, szykiem „pelot". co 10 kroków żołnierz od żołnierza. Dolina była z rzadka obkładana nękającym ogniem. Baon szedł biegiem. Słabsi poprzystawali. Strz. Ginko, który wówczas nie nadążył, nie odnalazł się już nigdy. Łączność się rwała — kiedy tak gnali w grzmotach artyleryjskiej nawały. Dopadli jaru C, ciepłego jeszcze po 18. baonie, zanim artyleria nieprzyjaciela poczęła odpowiadać na dobre. Taki jar C był na wagę złota. A mimo to baon 16. stojąc w nim na wyczekiwaniu stracił dwu zabitych i dwu rannych (m.in. ppor! Bogucki). Dowodzi baonem mjr Stańczyk — twardy góral. Uczestnik kampanii wrześniowej. O 12.00 baon wchodzi na 706 — gdzie już mieli być Niemcy. Żadnych Niemców nie ma. ale ich ogień zabija 7 i rani 23 żołnierzy (m.in. por. Grzenia). O 13.15 Korpus ma już wiadomość, że 593 przy ósmym przeciwnatarciu padło. O 15.15 mjr Stańczyk wchodzi na pozycje 14. baonu. U nikogo nie może się dopytać, gdzie jest dowódca baonu, nikt mu nie może dać szkicu sytuacyjnego, nie dają mu przewodników dla zaprowadzenia kompanii w rejon punktu oporu. 181 I W tym samym czasie — relacjonuje mjr Stańczyk — przewalały się tłumy przestraszonych żołnierzy, uciekających z pola bitwy. Od nikogo żadnej konkretnej wiadomości nie otrzymałem. Jako przykład podaję: zatrzymany oficer 15. baonu, zapytany o sytuację, odpowiedział: „Cały 15. wileński baon strzelców wybity, pozostał jedynie dowódca z trzema żołnierzami, z czego jeden młody i zdolny do walki, drugi ranny, a trzeci pilnuje rannego, by nie umarł". Coś podobnego bajał ppor. 13. wileńskiego baonu strzelców. Żaden żołnierz 13., 14., 15. i 18. baonów nie wiedział, gdzie są ich dowódcy. Krępy kpt. Bieganowski, zastępca mjr. Stańczyka, rozwija się dwoma kompaniami, wstrzymuje spływających żołnierzy. Ppłk Domoń otrzymuje rozkaz: czekać na pozycjach 14., aż nadciągnie 16., po czym jego baon pójdzie do tyłu. Melduje na to, że ze względu na stan fizyczny i wygląd zewnętrzny jego żołnierzy nie jest wskazane, by się oni pokazywali 16. baonowi — są pokrwawieni, poszarpani, makabryczni. „Zdołałem uratować się z 60 ludźmi" — mówi do mjr. Stańczyka ppłk Domoń. Wszystkie cyfry rzucane wówczas na gorąco zawodzą. Bo i cóż może I wiedzieć dowódca o baonie, który rozciągnął się od Widma po jar C. Jeszcze tu, jeszcze na „tyłach" (które, zaiste, wydają się „głębokimi" w porównaniu z piekłem na Widmie), już przemieszani z żołnierzami 16., idącymi w przeciwnym kierunku, jeszcze mają straty w niemieckim ogniu. Nie ma siły ludzkiej, która mogłaby utrzymać porządek w chwili odpływania odpartego natarcia, które, straciwszy większość dowódców, cofa się w ogniu, mając 50 procent rannych. Tu po raz trzeci ranny zostaje kpt. Wojniusz. Losy siedemnastolatków Władek leży na WPO (wysuniętym punkcie opatrunkowym). Cia-śniutki pseudoschron jest przepełniony — ranni leżą pod ogniem. Przez WPO wycofuje się jego przyjaciel Jurek. „Nie mów głupstw, jeszcze razem będziemy na froncie!" — pociesza. Ale nie zgadł Jurek Jasiński, prymus z „Barbary", któremu nie dano czasu na małą maturę: poległ w natarciu 17. baonu. Władek uciekł ze szpitala, gdy poczęła się operacja pod Anconą, i istotnie znalazł się na froncie, ale na krótko: omdlał z osłabienia i znowu pojechał do szpitala. — Tymczasem... Dwie kompanie 13. baonu uderzają na środkowe Widmo 182 Kied\l 15 i 18. bataliony krwawiły się na lewej, południowej stronie Widma,\dodawała im brygada odwagi, że już maluczko, a zmontuje się ponowne natarcie, że już maluczko, a na prawo skonsolidują się „Rysie," —13. batalion. „Rysiami" dowodził ppłk Władysław Kamiński, jedyny dowódca baonu w Korpusie, który był oficerem rezerwy, kawaler Virtuti Militari (po śmierci przyznano mu Virtuti IV kl.), Krzyża Niepodległości z mieczami i czterokrotnego Krzyża Walecznych. Oficer ten nigdy nie był oficerem służby stałej, ale dokształcał się ciągle w rzemiośle wojskowym. Ppłk Kamiński zorganizował swój batalion do natarcia kilkoma grupami szturmowymi, które miały posuwać się po czterech równoległych ścieżkach. Po dwóch ścieżkach na prawo rzucił 1. i 2. kompanię, po dwóch na lewo — 3. i 4. Te oto — 3. i 4. kompanie stanowiły bezpośrednie sąsiedztwo 15. baonu i nimi przede wszystkim się zajmiemy. Ponieważ 13. baon miał uderzyć równocześnie z 15. na Widmo, a stał bliżej w swoim rejonie wyczekiwania w jarze C, więc według rozkazu pierwszy rzut baonu na tych dwóch osiach natarcia ruszył o 23.20 na linię startu, tzn. o 20 minut później niż baon 15. W pierwszym rzucie natarcia szła, po dwóch osiach, kompania 3. kpt. Kolatora, uformowana w dwóch grupach szturmowych, odległych od siebie o jakie 70 m. Grupę szturmową na lewo prowadził sam kpt. Kolator, grupę szturmową na prawo — jego zastępca, por. Pietrzak. Dopiero po dwóch godzinach, po pierwszym rzucie ruszył, według rozkazu, rzut drugi, który stanowiła kompania 4. por. Domańskiego. Ppłk Kamiński liczył, że w ciągu tych dwu godzin pierwszy rzut rozczyści ścieżki, zajmie Widmo, S. Angelo, a wówczas mniej skrwawiony rzut drugi minie go i pójdzie zajmować Winnicę wiszącą nad drogą nr 6^ gdzie miało nastąpić spotkanie z aliantami, oskrzydlającymi od strony rzeki Liri. Po pierwszym nieudanym naszym natarciu na Widmo głowiono się na różne sposoby nad przyczyną naszego niepowodzenia. Jednym z dosyć powszechnie wyrażanych poglądów był ten, że Widmo jest terenem tak wystawionym na ognie ze wszystkich stron, że nie należy na nim robić zbyt dużego zmasowania wojska, że trzeba na nim bawić jak najkrócej, że nie można pozwolić pierwszym rzutom zbyt długo bawić się zdobywaniem bunkrów, że rozstrzygać powinna była szybkość należycie uposażonego uderzenia i rozporządzalność drugim, świeżym rzutem, który przejmie atak. 183 Te wszystkie przesłanki zdawał się przewidywać ppłk Kamiński. Zarządzając jednak atak mniej liczny, wyposażył go może nadmiernie w środki walki (zwłaszcza rury Bengalora), co — jak zobaczymy na prawej osi natarcia — miało i swoje ujemne strony. Pierwszy więc rzut miał trasować drogę. Dlatego obie jego grupy miały silnie rozminięte żuchwy, czy raczej macki trasownicze pod dowództwem oficeróW. Patrol ścieżkowy grupy Kolatora prowadził por. Szyman, grupy Pietrza-ka — ppor. Sołowiej. Przy podchodzeniu do Widma dziwią się, że artyleria własna nie przesuwa ognia. A to Niemcy przedłużają nasz ogień torujący. Zanim doszli do Widma — obaj ścieżkowcy, Szyman i Sołowiej, padają ranni. Pada ranny dowódca prawej grupy, por. Pietrzak. Dowództwo obejmuje por. Mąjewicz, dowódca miotaczy płomieni. Trzy miotacze już rozbiły pociski — pozostał mu tylko jeden. Dalej — cytuję częściowo opowiadanie kpt. Kolatora: Z Widma wyskoczyły na nas dwa węże ogniste; jeden skierował się wprost na nas, drugi przeciął nam drogę. To strzelały szpandały amunicją świetlni) z jakiegoś bunkra. Widziałem wysoki łuk pocisków smugowych i zdecydowałem się przejść pod nim. Udało mi się to bez żadnych strat. Jesteśmy na linii schronów. Saperzy — zostać, grupa szturmowa naprzód; ppor. Bieniasz — małymi moździerzami ostrzelać strzelający schron. Wykonanie: 3 minuty. Po wykonaniu ognia dołączyć do mnie. Fiat — do przodu. W momencie osiągnięcia grzbietu Widma, gdy się rozglądałem, by się zorientować w sytuacji, dostałem serię ze szmajsera z odległości kilkunastu kroków. Pocisk drasnął mi lekko szyję i oparzył prawe ucho. Zakląłem szpetnie i chwyciłem granat. Niestety, zamiast przetyczki, wyciągnęło się kółko od przetyczki. Pchor. Węgrzyn oddał serie z tomsona. ja przygotowywałem drugi granat. W międzyczasie plut. Zinkiewicz, wyzyskując murek, podbiegł do strzelających Niemców i sprowadził ich do nas. Było ich dwóch, krzyczeli okropnie. Może o trzy kroki w lewo spostrzegłem schron, rzuciliśmy się doń we czterech, usuwając się sprzed otworu strzelnicy (ci czterej: ja, pchor. Węgrzyn, strz. Lebiatowski i strz. Nowakowskj Stanisław). W momencie „obmacywania" schronu, szukania otworów, pchor. Węgrzyn został ranny w rękę. Strz. Nowakowski skoczył za schron, ale zaraz wrócił z jękiem, natknął się na pułapkę, został ranny w rękę. Wkrótce spostrzegłem, że schron poza jedną strzelnicą nie posiada żadnych otworów, a strzały padają spoza schronu. Wsunąłem laskę do strzelnicy, była płytka. Zrozumiałem, że atakujemy pozorny schron, po prostu kupę kamieni, a Niemcy tymczasem strzelają do nas z innych stanowisk. Dochodziła godzina trzecia w nocy, miałem 3 lekko rannych i 2 jeńców. Sierż. Patyk dowiedział się (od jeńca), że w prawo od nas jest 30 Niemców; po chwili zameldowano mi, że zlikwidowano w prawo ode mnie jeden duży i jeden mały schron. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie, jeśli przeskoczę przez grzbiet Widma, to Niemcy, mając mnie z tyłu, źle się poczują, a tam przecież naciera kpt. Czechowski. a poza nim idzie jeszcze drugi rzut. Pora jest tymczasem późna, o 3.30 powinienem być na S. Angelo. Z lewej strony widziałem i słyszałem działanie baonu ..Wilków"', już są na grzbiecie Widma, a nawet przekraczają je (sądzę po czerwonych rakietach, bo ludzi w ciemności nie widzę). Zatem naprzód. Skoczyliśmy ze 100 metrów i przypadliśmy do murków i tarasów, na szerokości ponad 100 m. Dotychczas miałem ogień artylerii z przodu, teraz dostałem go z tyłu. Przesunąłem kompanię jeszcze ze 100 m do przodu i umieściłem za wysokim tarasem. 184 Widziałem ze wzgórza 593 serie świetlnych pocisków w kierunku nieprzyjaciela, zatem Karpacka dywizja opanowała to wzgórze i wyzyskuje broń zdobyczną. Z przeciwstoku wzgórza 593 ukazały się jakieś sygnały świetlne, dawane zielonym światłem. Po chwili zostaliśmy oświetleni rakietą i na nas i na 15. baon poleciał grad pocisków moździerzowych. Miałem 2 zabitych i około 8 rannych, sam zostałem ranny po raz'drugi (znowu lekko). Zbliżała się godzina 4, nie mogłem ruszyć, bo przede mną wyrosła po prostu ściana ognia. Stok wzgórza S. Angelo kurzył się formalnie. Dołączyła do mnie „18"' (radiostacja), która dotychczas była przy moim prawym plutonie (ja byłem przy lewym). Skomunikowałem się z batalionem, prosiłem o przerwanie ognia artyleryjskiego, bo nie mogę wejść na S. Angelo. Na razie odpowiedzi nie było. Zaczynało świtać. Dołączył do mnie por. Olkowski z plutonem i drużyną. Por. Olkowski prowadził lewą grupę por. Domańskiego. Dwie godziny z zegarkiem w ręku czeka kompania por. Domańskiego, po czym ruszają. Prawą grupę prowadzi sam por. Domański. Ścieżki się wiją, taśmy, i tak trudne do tidszukania w ciemności, giną z oczu. Podmuchy wybuchów pozrywały jednym dmuchnięciem po 50 m taśmy, uwieszonej na krzakach. Grupy błądzą. Grupa por. Olkowskiego poszła ścieżką, która doprowadziła do jakiegoś stanowiska cekaemów. Nawrócił por. Olkowski, bierze azymut 215 i posuwa się na Widmo, prowadzony przez nieocenionego dowódcę patrolu trasowniczego. plut. Wasilewskiego. Z dalekich stanowisk Niemcy poczynają strzelać w kierunku jego grupy czerwonymi smugami świetlnych pocisków. Pamiętni pouczeń: kto marudzi, ten ginie — prą dalej. Dopadają grzbietu i tam — spotykają pierwszy rzut. Kpt. Kolator ranny w szyję, por. Mąjewicz, spaliwszy bunkier niemiecki z ostatniego miotacza płomieni - poległ. — Gdzie porucznik Szyman? — pada pierwsze pytanie Kolatora do por. Olkowskiego. Nikt nie wie. A ścieżkowiec, por. Szyman, popularny „Ignaś". pogwizdujący i sypiący dowcipami przy ruszaniu — ranny jeszcze u podnóża Widma. Ciemno, kamienisto. zarosło gdy odjedziesz o 10 m. toś wsiąkł. Biegają po szczycie — nie ma Niemców, milczą Niemcy. Przez Widmo idzie nisko ogień naszej artylerii; Niemcy siedzą przytłumieni jak tru-sie; obawiając się. że pociski będą zaczepiać o szczyt, obie grupy kompania Kolatora i grupa por. Olkowskiego — kierują się na prze-ciwstok. O 40 m od ścieżki odzywa się bunkier zabija strz. Osterweila i dwóch rani. Okapiec, kapral zawodowy, biegnie na bunkier, ranią go, biegnie dalej, zabił jednego Niemca, dwu się poddało. Pobrał im szpan-dał, dwa szmajsery, chwieje się na nogach, chce iść z natarciem, na surowy rozkaz daje się odprowadzić w dół, ale szpandał i szmajser niesie aż do GPO. 185 Trudno zdecydować się wejść na sam grzbiet — tak nisko idzie nasz ogień. Wywalają 12 czerwonych rakiet o przedłużenie ognia. U Niemców czerwona rakieta jest znakiem wzywającym pomocy artylerii i niebawem czerwone rakiety sprowadzają niemiecką nawałę. Jest godzina piąta. Dnieje. Równocześnie z tyłu, z kierunku, na który szedł prawy sąsiad, poczynają strzelać w nich jakieś cekaemy. Sądzą, że to grupa por. Domańskie-go dociągai bierze ich za Niemców. — Przestańcie strzelać, s...syny! — machają hełmami do „swoich". A to bunkry niemieckie pobudziły się. A od prawdziwego por. Domańskiego z tyłu przybiega kpr. Szpara: „W prawo — nie zdobyte bunkry'." Nie ma co powiadamiać — czują to na własnej skórze. Z prawa, bliziutko pod szczytem, zieje ogniem jakiś wielki bunkier i jeszcze drugi. — Ty — mówi por. Olkowski do ppor. Kopyścią — pójdziesz na ten bunkier z drużyną, a ja z resztą idę na szczyt S. Angelo z Kolatorem. Ppor. Kopyść z drużyną rusza na bunkier. Wloką miotacz — 36-ki-lowy miotacz zawlekli aż na szczyt, padając z nim pod ogniem, na skaliste stoki, osuwając się, drapiąc się ponownie. Nie wytrzymał tych perypetii miotacz ognia — zaciął się, tryska mieszanką, która nie wytwarza ognia. Nagle bezradnie stanęła drużyna przed bunkrem z głazów, dostawszy ogień także z innego bunkra. Trzech padło. Kopyść z resztą musiał dołączyć do swoich z powrotem. Tymczasem por. Olkowski, mając przejść grzbiet, nad którym idzie ogień, widząc, że dwunastu strzelonych rakiet posłuchała tylko artyleria niemiecka — posyła strz. Juszkiewicza do baonu z żądaniem wydłużenia ognia. Odbiegł Juszkiewicz kilkadziesiąt kroków, widzi por. Olkowski, że go dostali — padł. Jest godzina szósta. Wysyła sierż. Iwanowskiego. Sierż. Iwanowski prosi o meldunek pisemny — inaczej pomyślą w baonie, że sam sobie sfingował doniesienie, aby się wycofać. Przykucnięty za głazem, pisze por. Olkowski: „Połową plutonu ruszam na S. Angelo. Kopyść z drugą połową oczyszcza Widmo. Należy przenieść ogień artylerii. Mam straty. Konieczna pomoc". Sierż. Iwanowski idzie w dół, spotyka por. Domańskiego, idącego z trzema ludźmi w przedzie swojej grupy. Por. Domański stawia swój podpis na meldunku. Sierż. Iwanowski idzie w dół, a por. Domański w kierunku S. Angelo. . ¦ ¦ _¦ ; Zginął już w jego grupie dowódca plutonu ppor. Łoziczinok. Dowódca drugiego plutonu, ppor. Mundziakiewicz przyłącza resztki plu- 186 tonu poległego Łoziczinoka, wysyła kpr. Goca z miotaczem płomieni na bunkier; ciężko ranny pada kpr. Goc, miotacz podchwytuje kpr. Zuba, skierowuje na bunkier; wyskakuje z niego czterech Niemców, którzy padają zabici. Ale inny schron strzela. Ppor. Mundziakiewicz, stojąc między celowniczymi Łabyniczem i Żywolewskim, kieruje ogniem na ten schron; pocisk moździerzowy wyrywa Łabyniczowi lufę elkaemu, która uderza w pierś ppor. Mundziakiewicza; ostatni z dowódców plutonów traci przytomność i stacza się w dół; następny pocisk zabija Zywolewskiego. Kompania por. Domańskiego, pozbawiona oficerów, zaległa. Jej dowódca, mając dwu oficerów za sobą i zaalarmowany meldunkiem swojej drugiej grupy por. Olkowskiego, idzie w przód, pewny, że Łoziczinok i Mundziakiewicz dociągną. Jest godzina 6.30, kiedy por. Olkowski otrzymał jako pomoc... por. Domańskiego z trzema żołnierzami. Ale jeden z nich — st. strz. Kuź-niar, niesie radiostację. Por. Domański obejmuje komendę. Melduje przez radio położenie własne. „Skonsolidować się" — rozkazuje ppłk Kamiński. Żołnierze poczynają sypać sobie szańczyki. Jeden tylko Kuźniar nie ma na to czasu. Klęcząc ze swoją radiostacją na otwartej przestrzeni — nadaje, łapie, nadaje. Jest godzina siódma. Ogień z tyłu się wzmacnia. Słychać w przedzie głos kpt. Kolatora: — Trzecia kompania do mnie! Do natarcia!... Poszli w tył na schrony i znikli za tarasami. Trzask niemieckiej broni maszynowej się wzmaga. Po chwili widać, jak niosą rannego, poszarpanego przy braniu bunkra kpt. Kolatora. Większość jego żołnierzy już nie wraca, tylko spływa na tyły. Co stało się z kpt. Kolatorem, podajemy dalej za jego opowiadaniem: Moi lżej ranni (m.in. kpr. Łaszcz) oświadczyli, że dadzą mi osłonę z elkaemu. Ustawiłem elkaem, moździerze i sam pod ich osłoną z ochotnikami ruszyłem od tyłu i z boku na bunkry niemieckie. Wkrótce zlikwidowaliśmy jeden bunkier i posuwaliśmy się do następnego, gdy nagle padł strzał i trafił strz. Kłymiuka w brodę. Uskoczyłem w bok i dojrzałem wejście do schronu, było ode mnie o jakieś 10 kroków, rzuciłem odbezpieczony granat. Padł w samym wejściu. Krzyknąłem: „Hdnde hoch!" Nie było odpowiedzi. Ktoś z tyłu podał mi granat odbezpieczony, podszedłem ze dwa kroki i rzuciłem granat do wnętrza schronu. Po wybuchu granatu dobyłem rewolwer i strzelając skierowałem się do wejścia. W pewnym momencie usłyszałem wybuch i uczułem ból w lewej pięcie i pod kolanem. Zrozumiałem, że nastąpiłem na pułapkę. Zrobiłem w tył zwrot i cofnąłem się o kilka kroków, następnie upadłem i zemdlałem. St. strz. Nowakowski Jan chwycił mnie i odniósł na miejsce, skąd wyruszyłem na schrony. Gdy doszedłem do przytomności, zleciłem dowództwo kompanii obecnemu przy mnie sierż. Wójtowi, poleciłem wykonywać dalej zadanie kompanii i mną się nie zajmować. 187 Zostaje już grupka, której trzpieniem jest pluton ppor. Kopyścią. Siedzą w dolinie między Widmem a S. Angelo. Wał ognia naszej artylerii, stojący burym kurzem na S. Angelo. przeniósł się dalej. Gołym okiem widać bunkry na S. Angelo. Bunkry milczą. Ci z tyłu przestali strzelać na chwilę. Słońce już wysoko - jasne i życzliwe nad tym krwawym Widmem. Żołnierze śmielej podczolgują się do rannych, (by ich opatrzyć. Sięgają do manierek. Niektórzy otwierają porcje camp (wypadowe). Tę krótką idyllę przerywa nagle — piekło, które rozwarło się nad głowami żołnierzy. Jest 7.30. Biją w nich chyba wszystkie środki ogniowe, jakie Niemcy mają. A równocześnie... Por. Olkowski spostrzega między krzakami o jakie 15 m dwie grupki po trzech Niemców. — O i tam... I tam... sygnalizują żołnierze. Idzie przeciwuderzenie. „Henms! Zuriick!" krzyczą Niemcy. Grupa Domańskiego liczy 28 ludzi. Mają dwucałowy moździerz piechoty, 4 elkaemy. tomsony. Odezwały się i zamilkły. Strzelaj z garłacza wola por. Olkowski A czym tu strzelisz do jego?... - odpowiada flegmatyczny celow-niczy-kresowiec. Nie ma granatów... — Elkaemy do mnie! — woła por. Domański. St. strz. Rodyna, celowniczy elkaemu, który wyskoczył na otwarte stanowisko i zaczął strzelać do Niemców, dostaje serię po rękach; zosta) kaleką. Każdy, kto się wychyli trafiony zostaje natychmiast celnym strzałem. Strz. Raczkowskiemu, w chwili gdy celuje z karabinu, kula przebija u$ta, gardło i wychodzi ramieniem. Przywiera wszystko do ziemi. Niemcy — nigdy nie decydują się podejść do starcia wręcz. Krzyczą tylko-swoje ,,Heraus! Zuriick!". aby po-wystraszać ze stanowisk i wystrzelać. Nagle z innej strony, tam, gdzie krzaki podchodzą pod naszych żołnierzy na 60 m, rozlegają się inne ,,Zuriick!"... To Niemcy obeszli. Od tej strony są nieosłonięci żołnierze. - Bagnet na broń! — podrywa por. Domański swoją garstkę. Ale Niemcy zamiast uciekać zalegają i otwierają wielką siłę ognia. Z licznych garłaczy posłana fala granatów-patyków z małą brzechwą faluje w powietrzu niby ławica ryb. Bić s...synów woła. podbiegając za Domańskim ppor. Kopyść. który patrzył w swego dowódcę jak w bóstwo. Mała garstka zostaje skoszona na pierwszych zaraz metrach. Pada por. Domański z przestrzelonym gardłem; krew mu na odsłoniętej szyi bije obficie; pada sicrż. Ratajczak; pada — Kopyść i kilku innych; por. Olkowski zostaje ranny w czoło; kto żyw przylega w terenie. 188 Kopyść, utalentowany grafik, leży przewieszony przez głaz. W jednodniówce swego baonu dał trzy piękne drzeworyty. W takich chwilach przede wszystkim padają oficerowie. ,,Nosili te same mundury co my — z goryczą mówili żołnierze — te same hełmy na głowach, te same spinacze u stóp; w ręku, jak i my, mieli tomigany; cóż, kiedy podrywali się pierwsi, dowodzili stojąc." Por. Olkowski, jedyny pozostały oficer, ranny w czoło lekko, ale bardzo krwawi. Krew mu zalewa oczy, kiedy bandażuje straszliwie rannego Raczkowskiego; nagle odczuł uderzenie w głowę, świeczki mu w oczach stanęły; podbiegli, zdjęli hełm — był przedziurawiony kulą szmajsera. która raniła go poważnie w głowę. Są teraz w tym słońcu obnażeni w swojej bezsile ślepiom bunkrów, bez dowództwa. Niemcy nie wykorzystują zwycięstwa, nie podchodzą, ale wracają do swoich bunkrów i z nich strzelają. Nierówna to walka w biały dzień odsłoniętych ludzi?, bunkrami. Tylko st. strz. Kuźniar. nie bacząc na nic. waruje jak pies przy swojej stacji. Nie sam... Już znowu klęczy przy nim... por. Olkowski, ostatni dowódca. — W lewo od was „Wilki" - pociesza radio batalionowe głosem por. Jaźwińskiego. — W lewo... ,.Wilki"... — powtarza krwawa głowa por. Olkow-skiego. I kiedy założono mu opatrunek, chwiejąc ogromną obandażowaną głową, na której leży poduszka opatrunku, wydaje rozkaz wycofania się. ostatni w tym dniu rozkaz 13. baonu, jaki padł za Widmem. Schodzą... Z wyjątkiem st. strz. Jewszela wszyscy są ranni. Dnie kompanie 13. baonu uderzają na północne Widmo Druga część baonu, idąca do natarcia północnym skłonem Widma, uległa jeszcze cięższemu losowi. Ruszyła po dwu osiach natarcia. Pierwsza posuwała się rozdzielona na dwie grupy szturmowe kompania 2. kpt. Czechowskiego: po prawej osi grupa szturmowa ppor. Alwingera, po lewej por. Karge. Za kompanią 2. posuwała się kompania 1. kpt. Buyki po tych samych ścieżkach, też w dwu grupach: tę za por. Karge prowadził ppor. Giermek, tę za ppor. Alwingerem — sam kpt. Buyko. Ruszyli, obciążeni ciężko, obciążeni ponad wszelką miarę. Ta czołowa 189 kompania kpt. Czechowskiego ma miotacz płomieni, 9 elkaemów, 15 tomsonów, 2 piąty, 2 moździerze i amunicję do nich, porozdzielaną między wszystkich żołnierzy. Każdy żołnierz prócz tego ma swój indywidualny ekwipunek, do którego dodano po 3—4 granaty. Ale to wszystko nic. Najgorsze są rury Bengalora. Są to półtorametrowe siedmiokilo-gramowe rury, służące do wysadzania zagród z drutu kolczastego, ale mogące też służyć do czyszczenia pola z gęsto położonych min. Skoro artyleria miała przytłoczyć nieprzyjacielską piechotę, pola minowe mogły się wydawać główną przeszkodą. Kalkulowano, że tylko te benga-lory dowlec przez 706 i z 706 na dolinkę, gdzie poczyna się wznosić Widmo, i droga stanie otworem, i żołnierz pójdzie dalej nie obciążony. Dlatego — kompania dźwigała 65 bengalorów, dlatego na każdego żołnierza wjuczono, poza tym wszystkim, po 14 kg materiałów wybuchowych. Kpr. Czechowski z Bielska, mimo tego obciążenia, mimo że kazano mu zabrać 12 magazynków (po 25 naboi) do elkaemu, bierze jeszcze 6 magazynków. — Panie szefie — mówi do sierż Jezierskiego — ja mogę nie wrócić, ale te magazynki przedtem wystrzelam. I tak objuczonych chwycił ich na szczycie 706 morderczy ogień niemieckiej artylerii. Rury Bengalora w rękach żołnierzy poczęły eksplodować, rażąc idących z przodu i z tyłu. Rozległy się wrzaski pełne przerażenia. W ciągu kilku chwil strzaskana została kompania — zabity został por. Karge i 19 żołnierzy, ranni padli porucznicy Gajdaczek, Bugaj, Cygan, Skar-bek-Kruszewski, Alwinger, st. sierż. Jezierski, sierż. Zajączkowski i 43 żołnierzy. v Drzazgi zostały z obu cekaemów, miotacza płomieni, obu aparatów telefonicznych, kompanijnej (Stacji radiowej, obu stacji radiowych obserwatora artyleryjskiego. — Na miłość Boską, przytłumcie ten ogień! — woła do obserwatora dowódca kompanii. — Tej maszyny nic nie wstrzyma! — odkrzykuje przez huk artyle-rzysta, któremu pozostaje już tylko rola eksperta — jedyny ratunek: iść w przód, wyrwać się spod tego ognia. A żołnierz jest młody, nie wie, że można się ratować — idąc w przód. A żołnierz jest nieostrzelany, i noc, i głazy, pod którymi może zaleć... Wyrwali jednak w przód ¦— patrole saperskie na przedzie. Już zbiegają z 706, już są pod wznoszącym się Widmem. Pełno pułapek. Zostało trochę rur Bengalora. Istotnie — działają świetnie. Jeden patrol rwie bengalorem. drugi tymczasem wraca po następny ładunek. Przechodzą przez zwoje konceritny jak nóż przez masło. Ale Widmo tu — to nie połogie Widmo kompanii Kolatora i Domań-skiego. Z głębokiej doliny wznosi się jako potężny masyw przed zdy- 190 szaną piersią. Już nie został ani jeden saper cały, czyszczą drogę sami piechurzy. Pchor. M. improwizuje drużynę saperską. Strz. Bułak, prosty prawosławny chłopak z Wileńszczyzny. idzie pierwszy — mina naciskowa odrywa mu stopę. Podnosi się na jednej nodze, staje... Patrzą na niego ze zdumieniem, bo odwraca się w kierunku nieprzyjaciela, podnosi ręce, jakby chciał uciszyć ten huk. Chwieje się — wygląda jakiś ogromny i krwawy: — Koledzy, robię wam drogę... Nim się spostrzegli - runął całą długością na ścieżkę w przód. Mina eksplodowała. Przeszli przez niego.u Tak, tracąc na tym czyszczeniu z min ciężko rannego pchor. Matujzo. 2 kaprali, strzelca, wpadli na pierwsze schrony. Zataiły się do ostatniej chwili. (Bułak padł o dwa kroki od pierwszego schronu, który widać miał polecone znaleźć się na tyle). Otwiera się broń małokalibrowa, najstraszniejsza. Mówi żołnierzowi: Widzę ciebie! Wybijają w tym bunkrze załogę, wybijają w trzech następnych. Wtykają w strzelnice tomigany. Czasem schrony, przeznaczone do ogni krzyżowych,,albo jak ten pierwszy — do ognia wstecz — nie mają wziernika od strony natarcia. Nie mogąc otworu w bunkrze wymacać, kpr. P. wlazł na niego z rurą Bengalora i odpalił. Ale szukanie pod ogniem małokalibrowym pięty achillesowej każdego bunkra powoduje straty. Ginie kpr. Orłowski, kpr. Czechowski, ranny kpr. Franciszek W„ Jerzy D., strz. Andrzej K., strz. Władysław P. Pracująca bez wytchnienia obsługa granatnika — st. strz. Ch. i st. strz. M. — ranni. Granatnik milknie. Kpr. Czechowski dotrzymał słowa: z rozbitymi nogami, leżąc, strzela, aż póki nie wystrzelał ostatniego magazynka, jak poprzysiągł. Wówczas — dobija go seria szpandała. Kompania liczy już tylko dwudziestu. Spieszącymi się rękami garną rozsypiska, nakruszone z głazów artyleryjską nawałą. Wtedy — ich metodą: na „zrobionych" — krótkie uderzenie niemieckiego plutonu (czy może tylko drużyny?) o wielkiej sile ognia. Nasz żołnierz nie zna tej taktyki — można przypuszczać, że cała kompania naciera. Niemniej poderwali się — z granatami w ręku. u Przypisek po bitwie: Kiedy pytałem, nie wierząc, po bitwie dowódcę jego, kpt. Czechowskiego, porwał się na nogi i wołał: „Na wszystko przysięgam!..." Pytałem oficera, dowodzącego patrolem ścieżkowym. Poinformpwat. że w pewnych miejscach potykacze leżały gęsto i że wypadek taki mógł, się zdarzyć. Długo uważano Bułaka za poległego. Dopiero po upadku Niemiec przyszła wiadomość: Niemcy zabrali go z pobojowiska; jest ciężkim inwalidą bez oka, ręki i nogi. 191 Stojąc strzelają. Rozgorzała zażarta walka wręcz na granaty ręczne i pistolety maszynowe, przykładane wprost do piersi. Odparli. Od tyłu, przez ogień zaporowy, koło skrzyni z palącą się amunicją 2. kompanii (a wąska jest otaśmowana ścieżka) dochodzi wraz ze zdziesiątkowanym w drodze patrolem saperskim kpt. Buyko. dowódca kompanii 1. Dociągający czołowy pluton jego kompanii — liczący już tylko 12 ludzi — przechodzi w przód, dostaje ogień 2 szpandałów z frontu i jednego z prawej. Otwiera ogień i posuwa się; dochodzi do Niemców o 4—7 m, są tuż. przez głaz. przez krzak; Niemcy rzucają granaty za daleko, ale granaty zaczepiają o gałęzie i spadają między pluton, szpan-dały szyją — zostaje raniony dowódca patrolu ścieżkowego i dwu jego ludzi, drużynowy 3. drużyny, zastępca drużynowego 2. drużyny, celowniczy 3. drużyny i dwu innych strzelców. Dowódca plutonu, ppor. Poseł, zostaje z czterema ludźmi; osłaniając się ogniem z dwu pozostałych elkaemów, tomsona i dwóch karabinów — wycofują się... Ppłk Kamiński. dowódca wyrzynanego batalionu, siedzi na schronie. W tym piekle ognia nie robi nic, by się skryć. ~ Kryj się!... woła kolega, dowódca 14. baonu, mjr Ziobrowski. Kamiński coś odpowiada. - Co takiego? - pochyla się do niego przez huk. ~ Nie wiem. co z moim batalionem głucho mówi Kamiński. Wstaje świt. Niemieckie flagi z Czerwonym Krzyżem na przedpolu. Kiedy po pięciu dniach znów tę krwawą drogę robili „Rysie", znaleźli jeszcze przy świeżo zabitych 10 trupów niemieckich z pierwszego szturmu. Kapitan Buyko daje rozkaz definitywnego wycofania się. Pod ogniem. Pada st. strz. Wilczyński. Na ścieżkach leżą zabici pchor. Zegrze. plut. Bakunow ski. Wycofują się do swego piekielnego wąwoziku z moździerzami. Koce zostawili w Interno. Pobici i poobtłukiwani, bez strawy gorącej 5 dni, trwają przez 5 dni strzałów, rozprysków, huku i dymu. mięśni zdrętwiałych w skulonej drzemocie aż do nowego natarcia. A jednak Gnatowski żyje - i walczy Po wycofaniu się z Widma ppłk. Domonia, uważano, że na tym wzgórzu nie ma już naszych żołnierzy. Rzeczywistość była inna. Jak podaje ppłk Domoń podał rozkaz wycofania się mjr. Gnatowskiemu głosowo na odległość. Jak stwierdza mjr Gnatowski — rozkazu nie słyszał. Tak czy owak - mjr Gnatowski' został na Widmie z grupą swoich 192 żołnierzy i 10 żołnierzami 17. baonu pod dowództwem ppor. Zajdziń-skiego, do którego rozkaz wycofania się nie doszedł. Ostatnia łączność była zerwana, już od trzeciej w nocy nawiązywać jej nie było komu, bo patrole telefoniczne zostały wybite. Wybite też zostały trzy kolejno do brygady wysłane patrole. Mjr Gnatowski, mazur, twardy chłop, ranny dwukrotnie w kampanii wrześniowej, kawaler Virtuti14, pamięta o rozkazie nadesłanym z brygady : uderzenie ogólne montuje się na godzinę piętnastą. Mjr Gnatowski czeka. Mjr Gnatowski posyła patrole we wszystkie strony. Wysyła do tyłu sierż. Pawlika w celu ściągnięcia kompanii kpt. Bartosika. którą dał do odwodu. Pawlik nie wraca. Wysyła więc chór. Matczaka - Matczak melduje, że Widmo w tyle jest puste... 18. baon znikł, ściągając ze sobą i kompanię Bartosika. Wysyła ppor. Domie-chowskiego na prawo ppor. Domiechowski konstatuje, że tam są sami zabici lub ranni. Tę samą wiadomość przynosi goniec wysłany na lewo — żywego ducha nie ma, tylko zabici i ranni. Poczynają prosić mjr. Gnatowskiego, by ich nie rozsyłał dalej na wywiady. Przecież to jasne... Zostali sami... A tam, gdzie wysyła gońców, nie mają się oni gdzie kryć. Każdy zasłaniający głaz, każdy składak zajęty przez rannego lub zagwoż-dzony przez trupa. Mjr Gnatowski nie chce wierzyć. Jak to — przecież o 15.00 ma pójść nasz atak. Jeśli pusto przed atakiem, to tylko dlatego zapewne, że robią przegrupowania. Trzeba się utrzymać. Mjr Gnatowski nie wie, że na lewo właśnie o tej godzinie por. Bereś, ostatni oficer kompanii kpt. Kromkaya Karpackiej dywizji wycofuje swoich ludzi. Mjr Gnatowski. nie wie, że na prawo właśnie o tej godzinie por. Do-mański, tragiczny komendant resztek dwu kompanii 13., atakuje bunkier i ginie. Mjr Gnatowski nie wie. że w tyle za nim nie ma nic, bo 18. spłynął. Nie wie, że dowódca Korpusu o godzinie 14 nakazał opuszczenie Widma wszystkim, znajdującym się na nim oddziałom. Wie tylko, że ma trwać. Wiedzą o tym jego żołnierze. Cekaemiarze por. Domiechowskiego walą z dwu cekaemów. Dobry to żołnierz — młody, dobrany, wytrzymały... Mają trzeci cekaem. ale obsługa milczy, cierpi, rezerwuje się... Por. Domiechowski kazał stanowiska tego cekaemu nie zdradzać. Ale strz. Magiera wyciąga ustną harmonijkę i poczyna wygrywać kujawiaczka... Wpada pocisk, rozbija grającemu organki, rani go w twarz. Magiera porywa i przenosi przede wszystkim cekaem. bo ani chybi, wymacawszy miejsce, rozbiją go, a potem dopiero siada i ociera twarz. 14 Przypisek po bitwie: Nagrodzony za Monte Cassino Krzyżem Virtuti IV klasy i awansowany na podpułkownika. 193 Stojąc strzelają. Rozgorzała zażarta walka wręcz na granaty ręczne i pistolety maszynowe, przykładane wprost do piersi. Odparli. Od tyłu, przez ogień zaporowy, koło skrzyni z palącą się amunicją 2. kompanii (a wąska jest otaśmowana ścieżka) dochodzi wraz ze zdziesiątkowanym w drodze patrolem saperskim kpt. Buyko, dowódca kompanii 1. Dociągający czołowy pluton jego kompanii — liczący już tylko 12 ludzi — przechodzi w przód, dostaje ogień 2 szpandałów z frontu i jednego z prawej. Otwiera ogień i posuwa się; dochodzi do Niemców o 4.....-7 m, są tuż. przez głaz. przez krzak; Niemcy rzucają granaty za daleko, ale granaty zaczepiają o gałęzie i spadają między pluton, szpan-dały szyją — zostaje raniony dowódca patrolu ścieżkowego i dwu jego ludzi, drużynowy 3. drużyny, zastępca drużynowego 2. drużyny, celowniczy 3. drużyny i dwu innych strzelców. Dowódca plutonu, ppor. Poseł, zostaje z czterema ludźmi: osłaniając się ogniem z dwu pozostałych elkaemów, tomsona i dwóch karabinów — wycofują się... Ppłk Kamiński, dowódca wyrzynanego batalionu, siedzi na schronie. W tym piekle ognia nie robi nic. by się skryć. — Kryj się!... woła kolega, dowódca 14. baonu, mjr Ziobrowski. Kamiński coś odpowiada. — Co takiego'.' pochyla się do niego przez huk. Nie wiem. co z moim batalionem głucho mówi Kamiński. Wstaje świt. Niemieckie flagi z Czerwonym Krzyżem na przedpolu. Kiedy po pięciu dniach znów tę krwawą drogę robili „Rysie", znaleźli jeszcze przy świeżo zabitych 10 trupów niemieckich z pierwszego szturmu. Kapitan Buyko daje rozkaz definitywnego wycofania się. Pod ogniem. Pada st. strz. Wilczyński. Na ścieżkach leżą zabici pchor. Zegrze. plut. Bakunowski. Wycofują się do swego piekielnego wąwoziku z moździerzami. Koce zostawili w Interno. Pobici i poobtłukiwani, bez strawy gorącej 5 dni, trwają przez 5 dni strzałów, rozprysków, huku i dymu, mięśni zdrętwiałych w skulonej drzemocie aż do nowego natarcia. A jednak Gnatowski żyje - i walczy Po wycofaniu się z Widma ppłk. Domonia. uważano, że na tym wzgórzu nie ma już naszych żołnierzy. Rzeczywistość była inna. Jak podaje ipłk Domoń podał rozkaz wycofania się mjr. Gnatowskiemu głoso-o na odległość. Jak stwierdza mjr Gnatowski — rozkazu nie słyszał. Tak czy owak — mjr Gnatowski' został na Widmie z grupą swoich 192 żołnierzy i 10 żołnierzami 17. baonu pod dowództwem ppor. Zajdziń-skiego, do którego rozkaz wycofania się nie doszedł. Ostatnia łączność była zerwana, już od trzeciej w nocy nawiązywać jej nie było komu, bo patrole telefoniczne zostały wybite. Wybite też zostały trzy kolejno do brygady wysłane patrole. Mjr Gnatowski, mazur, twardy chłop, ranny dwukrotnie w kampanii wrześniowej, kawaler Virtuti'4, pamięta o rozkazie nadesłanym z brygady : uderzenie ogólne montuje się na godzinę piętnastą. Mjr Gnatowski czeka. Mjr Gnatowski posyła patrole we wszystkie strony. Wysyła do tyłu sierż. Pawlika w celu ściągnięcia kompanii kpt. Bartosika. którą dał do odwodu. Pawlik nie wraca. Wysyła więc chór. Matczaka — Matczak melduje, że Widmo w tyle jest puste... 18. baon znikł, ściągając ze sobą i kompanię Bartosika. Wysyła ppor. Domie-chowskie^go na prawo ppor. Domiechowski konstatuje, że tam są sami zabici lub ranni. Tę samą wiadomość przynosi goniec wysłany na lewo — żywego ducha nie ma, tylko zabici i ranni. Poczynają prosić mjr. Gnatowskiego, by ich nie rozsyłał dalej na-wywiady. Przecież to jasne... Zostali sami... A tam, gdzie wysyła gońców, nie mają się oni gdzie kryć. Każdy zasłaniający głaz, każdy składak zajęty przez rannego lub zagwoż-dzony przez trupa. Mjr Gnatowski nie chce wierzyć. Jak to — przecież o 15.00 ma pójść nasz atak. Jeśli pusto przed atakiem, to tylko dlatego zapewne, że robią przegrupowania. Trzeba się utrzymać. Mjr Gnatowski nie wie, że na lewo właśnie o tej godzinie por. Bereś, ostatni oficer kompanii kpt. Kromkaya Karpackiej dywizji wycofuje swoich ludzi. Mjr Gnatowski, nie wie, że na prawo właśnie o tej godzinie por. Do-mański, tragiczny komendant resztek, dwu kompanii 13., atakuje bunkier i ginie. Mjr Gnatowski nie wie. że w tyle za nim nie ma nic, bo 18. spłynął. Nie wie, że dowódca Korpusu o godzinie 14 nakazał opuszczenie Widma wszystkim, znajdującym się na nim oddziałom. Wie tylko, że ma trwać. Wiedzą o tym jego żołnierze. Cekaemiarze por. Domiechowskiego walą z dwu cekaemów. Dobry to żołnierz młody, dobrany, wytrzymały... Mają trzeci cekaem. ale obsługa milczy, cierpi, rezerwuje się... Por. Domiechowski kazał stanowiska tego cekaemu nie zdradzać. Ale strz. Magiera wyciąga ustną harmonijkę i poczyna wygrywać kujawiaczka... Wpada pocisk, rozbija grającemu organki, rani go w twarz. Magiera porywa i przenosi przede wszystkim cekaem. bo ani chybi, wymacawszy miejsce, rozbiją go. a potem dopiero siada i ociera twarz. 14 Przypisek. po bitwie: Nagrodzony za Monte Cassino Krzyżem Virtuti IV klasy i awansowany na podpułkownika. 193 Natarcie odparte, posuwają się nawet za Niemcami, Strz. Oczkowicz, nie będący piacistą, nadybał jeden jedyny pocisk do piąta. Wyrywa piat strzelcowi, biegnie pod ogniem szpandałów do schronu niemieckiego, _ spala schron. Po odparciu ataku podniecenie opada. Pociski niemieckie wyją. Głucha cisza panuje poza tym na Widmie. Czas płynie... Przychodzi godzina 15 i wraz z nią rozpoczyna się wściekły ogień naszej artylerii na Widmo. Przecież brygada nie wie, że na nim tkwią nasi żołnierze. Może oni powtarzają plan z nocy'.' zachodzi w mazurską głowę mjr Gnatowski. No, to trzeba będzie wytrzymać 45 minut, bo według tego planu po 45 minutach dopiero ogień przenosił się dalej. Zresztą i niemiecka artyleria nie przestaje strzelać na Widmo. Od tego zgodnego ognia obu artylerii jest wielu rannych. Sanitariusz Ra-dziszewski, wyzbywszy się już wszelkich opatrunków, zdejmuje własną koszulę, drze ją i opatruje rannych. Sanitariusz Radziszewski nie może sobie pozwolić na szukanie zakrycia. Jest ciągle w ruchu. Już jest ranny. Opatruje dalej. Nagi do pasa, drze teraz koszule opatrywanych rannych. Żołnierz poczyna się denerwować. Gdzie nasze dowództwo? Gdzie inne bataliony? Jesteśmy otoczeni! Czas płynie... Może posiłki idą, może dojdą koło piętnastej. Mjr Gnatowski robi jeszcze jedną próbę -r wysyła do brygady por. Konopackiego po ustalenie. Kontuzjowany por. Konopacki15 nie doszedł. Z Corno, o kilometr, pokazuje się dwu Niemców z podniesionymi rękami. Widocznie mają nadzieję sprowokować ogień na siebie i ustalić nasze stanowiska. Tego popołudnia 12 maja takie zamieszanie panuje w górach, że widać nawet oni, mający całkowity wgląd w nasze pozycje, tracą orientację. Teraz staje się rzecz, której trudno zapomnieć. Na „zdemoralizowanych" i osłabłych żołnierzy — wychodzi z przeciwstoku niemieckie uderzenie, które ma ich dobić. Jakże się wszystko porwało! Wolna część cekaemiarzy chwyciła za karabiny ręczne i lecą w przód. Strz. Adamowicz szoruje z wielkim kamieniem w ręku. Niemcy, żołnierz doskonały w bunkrze, takiej zabawy nie lubią. Cofają się. Mjr Gnatowski rozumie, że żadnego polskiego natarcia nie będzie. Mjr Gnatowski jest weteranem września — we wrześniu też żołnierz czekał na dobroczynną noc. Jest maj i dobrze ciemno robi się dopiero o dwudziestej pierwszej. Wówczas zarządza: 1. Ppor. Bartoszak sprowadza wszystkich żołnierzy na ścieżkę i prowadzi do podstawy wyjściowej, ubezpieczając od czoła. 2. Ppor. Meksuła — ma poszukiwać w rejonie Gardzieli oddziałów Karpackiej i zameldować, że 15. schodzi z pozycji. 3. Por. Matulewicz ubezpiecza od tyłu i zbiera rannych. Niosąc na karabinach swych rannych, schodzi ostatnich dwudziestu sześciu. Nikt ich nie czeka. Toteż przed liniami 14., wiecznego strażnika, wołają: „Wilki" idą!... Jeszcze na linii 14. zostawiają świetnego swego ścieżkowca, ostatniego już z czwórki ścieżkowców, ppor. Bartoszaka, który ginie... O godzinie 22 brygada z linii 14. baonu otrzymuje meldunek... od zmartwychwstałego mjr. Gnatowskiego. 15 Zginął w akcji adriatyckiej, ratując rannego żołnierza. 194 7. Pierwsza walka o Gardziel Kiedy 2. batalion Karpackiej uderzał na 593, a 13., 15., 18. bataliony Kresowej na Widmo — w środek między tymi dwoma natarciami poszło uderzenie na Gardziel, punkt spięcia dwóch kół koncentrycznych obrony niemieckiej. Koło będące przedmiotem natarcia Karpackiej — wzgórza 593, 569 i stoki Albanety — raziło nie tylko swoich przeciwników, ale nadto miało świetny obstrzał nacierającej na prawo Kresowej. Koło będące przedmiotem natarcia'Kresowej — wzgórza 575, Widmo i S. Angelo — raziło również nie tylko swoich przeciwników, ale nadto miało świetny obstrzał nacierającej na lewo Karpackiej. Te koła dzieliła Gardziel wlewająca się w płaskowyż Albanety. Na środku tego płaskowyżu stały ruiny zabudowania gospodiirczego, massarki, skąd — idąc za skrótem mapy — przyjął się u nas termin „Mas Albane-ta", a naokoło wznosiły się pełne bunkrów niemieckich zbocza, mające za sobą jar z niemieckimi moździerzami. Należało sforsować Gardziel, wedrzeć się na Albanetę i przełamać ten krzyż pacierzowy, o który zaczepione były dwa kręgi obrony, którym poświęcone były dwa poprzedzające rozdziały. Albanetę i Gardziel miał forsować z Dużej i Małej Miski przez Głowę Węża 1. baon Karpackiej, a od Drogi Polskich Saperów — czołgi przy saperskim współudziale. 1. batalion karpatczyków wyrusza z Małej Miski Cztery tygodnie żołnierze 1. batalionu siedzieli w Dużej Misce. Na prawo od nich wznosił się grzbiet — Głowa Węża, który prze-ciwskłonem schodził ku Gardzieli. Na tym przeciwskłonie siedzieli Niemcy. Grzbiet był niczyj. Czternastu obserwatorów po kolei postradali na nim nasi poprzednicy, aż poniechano obsadzania go. O godzinie 21 ruszyli kolejno — co pięć minut pluton po plutonie. Każdy ma pięć granatów (dwa obronne, dwa zaczepne, jeden fosfo- 196 rowy), cztery worki próżne i łopatki, których tak nie lubili na ćwiczeniach. Na kompanię dwa miotacze i dwa piąty. Saperzy ścieżkowi trójkami kotwiczki do pułapek, ładunki wysadzające, bębny z taśmą. Saperzy szturmowi po 14 funtów bawełny strzelniczej, miny ulowe (przyczepione do ściany schronu, mają potężną siłę kruszącą), tyczki 3-metrowe (do wrażania z ładunkiem wybuchowym we wzierniki bunkrów). Przeszli trzy dęby, które oddzielają Dużą Miskę od Malej Miski. Przeszli Ucho tam jeszcze zawsze czuwała nasza placówka. Kiedy są już w Małej Misce, rozpoczyna się nasza nawała. Nie mogą sobie wyobrazić, by z Niemców zostało coś więcej niż miazga. ..Tylko pójść z palicą" i zająć pozycje, gdzie leżą niemieckie trupy. Pilno im do tego, bo w Małej Misce straszliwie cuchną ciała poprzedników. I nagle pierwsza niespodzianka: obudziła się ciężka artyleria niemiecka i obkłada rejon obu Misek. Przede wszystkim ostrzeliwują dowództwo baonu w Małej Misce, bo mieści się w dobrze im znanym byłym schronie niemieckiego generała. Dla Niemców nasz teren nie ma tajemnic. Pali się maskowanie. Schron dowództwa goreje jak pochodnia. Rzucają się gasić. Obserwuje ten ogień dowódca batalionu, ppłk Raczkowski. Jako młody żołnierz w czasie tamtej wojny przeżywał piekło Verdim. Granicę węgierską przeszedł zbrojną grupą i ostrzeliwując się dopiero 24 października. Walczył pod Tobrukiem, walczył pod Gazalą. Patrzy jak też wytrzymają ten ogień jego chłopaki ? Ci, którzy znaleźli dawne składaki — przytulili się do trupów, które nagle przestały śmierdzieć. Inni o kopal i się w piętnaście minut — łopatki, których tak nie lubili nosić na ćwiczeniach, przestały im doskwierać. Snują się gońcy, stwierdzając dziury zależenia. Trzeba ruszać, jak tylko nasz ogień się przesunie. Zadanie, które stoi przed I, baonem, jest następujące: 3. kompania ma zdobyć Gardziel. 4. kompania przejść 3., zdobyć Albanetę, 2. kompania - przejść 4., zdobyć wzgórze 467. Grupa kpt. Orłowskiego z plutonem czołgów, półbaterią dział na gąsienicach, półplutonem działek pepanc, plutonem piechoty z saperami miała wykonać przejście w polu minowym przez Gardziel dla czołgów. Na Gardzieli ubezpieczyć organizację obrony 3. kompanii, następnie wesprzeć natarcie 4. kompanii na Albanetę i 2. kompanii na wzgórze 467. W ten sposób, licząc, że równocześnie 2. baon zdobędzie 593 i 569. opanowane będą pierwsze przedmioty natarcia, siły 2. Polskiego Kor- 197 pusu umocnią się na zdobytych pozycjach, a na Klasztor jako drugi i ostateczny cel natarcia, uderzą świeże bataliony 4. i 5. Grupa wsparcia por. Popielasa z moździerzem dwucalowym, dwoma cekaemami i piatem ruszyła przed wszystkimi, aby siąść na siodełku między Głową Węża i 593 i osłaniać lewe skrzydło każdej kolejno atakującej kompanii. 1. kompania jest przeznaczona do noszenia amunicji i poprzydzielana plutonami do kompanii nacierających. Stoją z nosidłami na plecach — żywe torpedy — doświadczeni próbą biernego męstwa. A jak się przygotowuje tymczasem natarcie czołgów od Drogi Saperów? Saperzy egzorcyzmują diabelską Gardziel Dowódca czołgów amerykańskich w natarciu w lutym, który miał wjechać między dwa systemy obronne wzgórz omawianych, opukiwanych, rozpoznawanych — między 593 z jednej, 575 z drugiej strony — aby ogniem swoich dział rozerwać, stłumić ten splot ogni i pozwolić swojej piechocie wlać się w dolinę Albanety — natknął się na gardziel wąską między tzw. Głową Węża i wzgórzem, obłym, połogiem, nieznacznie z północy ku tej gardzieli spływającym, które na zdjęciach lotniczych nie zdawało się przeszkodą. Wzgórze leniwym i niezdarnym cielskiem przyparło jednak do małej gardzieli, przedzielonej garbkiem, który powinien by być nic nie znaczącą zabawką. Garbek ten jednak — to był jeden skład min, nad tym wzgórzem błyskały ognie niosące śmierć każdemu, kto po te miny sięgnie. Niefrasobliwy boy, przed dwoma jeszcze laty uprawiający baskett--ball i wołający wraz z kolegami urągliwie na widok munduru — ..patrzcie, to taki. któremu nie chce się pracować", niefrasobliwy boy generacji, której bomby leciały kilometr w tę, kilometr wewtę na postrach wrogom — miał teraz zapłacić za długie lata good time'u. — Wyrosło przede mną wzgórze-widmo (Fanwm-Ridge) — radiował do swoich przełożonych. Po czym z hojnością explorera płacąc za niefrasobliwość ruszył na gardziel wzdłuż podnóża tego Widma, którego nazwa odtąd się utrwaliła, i zginął. Ze wszystkimi swymi czołgami... O stojących między pierwszą a drugą gardzielą wrakach amerykańskich czołgów głuche tylko krążyły wieści. Widziały je fotografujące samoloty, rozróżniali je spece, patrząc przez stereoskopy na lotnicze zdjęcia, widzieć ich nie mogły nasze patrole, bo wszak w ciszy i w bez- 198 ruchu leżeliśmy zapadli przez te dni, poprzedzające wielki porachunek. Teraz nasze czołgi miały pójść pod wzgórze-widmo, między szeregi czołgów-widm. Ale krew czołgistów krąży czerwona i gorąca i szkoda ich na odstawianie duchów. Przyzwano egzorcyzmy saperskie. Na tellerminy najlepsze to zaklęcia. Dowódca 3. kompanii 10. baonu saperów korpuśnych, mjr Witkow-ski, Mińczuk z drobnych ziemian nieefektownego i smutnego kraju o sapowatej ziemi, w którym cierpliwością tylko, a nie żadnym „hoch-szpilem" wydrapiesz, człowieku, co innym darmo Pan Bóg daje — od kilku już dni siedział na szczycie Drogi Saperów, tuż za pozycjami 14. baonu i deliberował, deliberował i egzorcyzmował ziemię włoską, którą tknęła germańska siła nieczysta. Droga, którą rozminowywać wypadało, była pod obstrzałem. Nam strzelać nie wolno było, Niemcy strzelali z cekaemów do dłubiących saperów. Istne polowanie na kaczki. Saperzy, idący na ochotnika, w różnoła-tych ubraniach maskowniczych, posuwali się po pięciu w rząd na klęczkach, jak ich na ćwiczeniach uczono, gdzie nawet taką piątkę łączono sznurkiem, aby zaś trzymała równanie. Klęcząc tak wyglądali jak siewcy w polu albo jak szereg pielących bab. W ręku trzymali metrowe szpilki saperskie, którymi leciuchno zrychlali teren. Dopieroż, zdziobawszy wielki ciężki blin miny, wyglądający jakoby kto tęgopokrywe dwie michy stalowe ku sobie rantami złożył — z lekka nagabywali to złoślistwo knykciem i wskazującym palcem z góry, szukając zakrętki. Wykręciwszy spłonkę, mieli się na baczności dalej; bowiem talerzówki nadto były zaopatrzone z boku i z tyłu w zapalniki, do których przymocowany był potykacz. Wykręciwszy tedy zapalnik, zaczepiał saper kotwiczkę na 50-metrowym sznurze za ucho miny, odpełzali całym patrolem na jej długości i przyciągali. O ile okazało się, że była umocowana na potykaczu, to wybuchała, szkody im nie czyniąc. Tak rozczyścili w ciągu kilku nocy pas 16-metrowej szerokości na długość 250 m, rozbroiwszy 59 min. Dalej iść nie mogli bez osłony. Bo cóż saper — pływa sobie spokojnie jak ta kaczuszka nurkując za minami, nie walczy, bo go wystrzelają. Trzeba go ochronić. A chronić goś-my nie mogli, bośmy nie wojowali i siedzieliśmy cicho jak myszy. I tak zostało. „Te ostatnie metry" na garbku w Gardzieli rozbroi się, jak się pocznie wojowanie. Zdławi się Niemców artylerią, przyskoczy się, póki będą odurniali, rozbroi się, czołgi wjadą, bunkry przytłam-szą, piechota za nimi się wleje, powybiera z bunkrów Niemców, jak chłopaki wybierają raki spod szkarpy. 199 Tak myślały sobie proste i gorące serca żołnierskie. Tak myślał pluton rozbrajaczy, ćwiczący przedtem dwa tygodnie w identycznym terenie. W noc pierwszego' ataku pluton był na „gnieździe" (pierwsza gardziel, odległa od drugiej, wchodzącej na Albanetę, o 500 m) jeden z pierwszych. Wycisnąwszy się ku tej gardzieli Drogą Polskich Saperów, która grzmiała jak pudło basetli hukiem motorów, eksplozjami pocisków, zgrzytem hamulców, nawoływaniami stłoczonej masy ludzkiej, rozwinęli się pięknie w kaczuszki nurkujące po wodzie i ruszyli: siedmiu rozbrajaczy rzędzikiem w przedzie; za nimi dwu rozbrajaczy; za nimi zastęp odwodowy — tabliczki wskaźnikowe, znaki ostrzegawcze, latarki żółte do pól minowych, taśmy sześciocalowe. Niech pracują. Zanim powiemy, co dzieje się z czołgami, dla których przygotowują drogę, zobaczmyż, co się dzieje z kompaniami 1. baonu. Kompania por, Maślony już wisi nad Gardzielą i czeka Jako czołowa rusza kompania 3. por. Maślony, odznaczonego Krzyżem Walecznych za Tobruk. Przed Gardzielą pocisk niszczy całą drużynę. Jeszcze nie doszli do Gardzieli, gdy mają 3 zabitych, 14 rannych. Zapadają — zresztą ku Gardzieli podejść nie mogą, bo nasza artyleria bije przed nimi. 01.10. Nasza artyleria przenosi się na dalsze cele. Kompania rusza. Żółwim krokiem (teren... obciążenie... ogień moździerzy nieprzyjacielskich... nieświadomość, że trzeba przelatywać jak gazalczycy. Ciemność, brak kontroli i magnes ziemi). A przecież do przedmiotu natarcia już tylko 300 m! Zastępca dowódcy kompanii, por. Wagner, pilnuje tyłów obiegając teren rozpadlinowy, w którym nic nie wie jeden o drugim. 01.45. Pluton ppor. Sroczyńskiego (Krzyż Walecznych za Tobruk) przemknął w przód bez walki! Tylko trzech rannych od moździerzy. Zasiadł 100 m w dół z tamtej już strony skłonu Głowy Węża. odsłaniającej widok na Albanetę. Skłon jest pełen niemieckich bunkrów. Serca biją tuż obok z wmieszanymi niemieckimi. Sam dowódca kompanii, por. Maślona, schodzi przy następnym plutonie ppor. Grażyńskiego nad drogę przed Gardzielą. (Miał wyjść na samą Gardziel). Drużyna kpr. Bryka zeszła w przód i wisi nad Gardzielą. Słychać z prawa czołgi. Nadzieja. 200 Czołgi od Drogi Saperów nie mogą sforsować Gardzieli Podczas kiedy 1. baon miał zejść wschodnim stokiem w dolinę Al-banety, dowódca kompanii dowodzenia baonu, kpt. Orłowski, mając pod swoją komendą pluton por. Trejdosiewicza (3 czołgi), pluton S-P (tzn. opancerzone działa na gąsienicach) i dwa sześciofuntowe działka przeciwpancerne — miał wejść w dolinę przez Gardziel, na której rozminowanie przez saperów właśnie czekamy. Od kilku już dni stała ta grupa u podnóża Drogi Saperów Polskich, w tzw. car-parc. Pociski na car-parc padały równie gęsto, jak na cały teren koncentracji naszych wojsk, ale żołnierze pokopali sobie pod czołgami i ciągnikami schrony, w których czuli się bezpiecznie. Wieczorem dnia 11 maja kpt. Orłowski miał ostateczną odprawę z dowódcami, zakończoną tradycyjnym „złam nogę". Niezwłocznie po rozpoczęciu naszej nawały grupa zaczęła wspinaczkę po Drodze Polskich Saperów, korzystając z tego, że niesamowity grzmot kanonady tłumi huk motorów. Na Drogę Saperów padają niemieckie pociski, należy dwa uszkodzone łaziki zrzucić w przepaść, należy bardzo uważać, aby gąsienicami nie zrywać drutów łączności. Już z góry płyną ranni. Pod górę pchają się żołnierze 18. baonu, idącego na Widmo. Przeszli oni już ogień, który zresztą nie przestaje nękać Drogi Saperów, niektórzy są tak pomęczeni, tak objuczeni, tak zszokowani, że nie usuwają się jadącym czołgom. Zabity dowódca 3. kompanii 15. baonu, por. Jurkowski, leży na drodze. Czołg go miażdży. Nie ma czasu usuwać z drogi rannych i zmęczonych, kiedy każda minuta opóźnienia decyduje o życiu zdrowych i walczących. Potęga ognia idzie w grupie kpt. Orłowskiego. Siedem dział rozbijających bunkry wejdzie tam, gdzie ani jednego działa nie ma. gdzie przeciw bunkrom stoją bezbronne piersi ludzkie. O godzinie 2.20, zamiast o godzinie 1.30, jak przewidywał plan — stanęła grupa'u pierwszej gardzieli. Niekompletna. Bo już w dole dział przeciwpancernych nie puszczono z powodu natłoku. Jedną ze stojących bezczynnie sześciofuntówek rozbił pocisk. No, ale ma 5 dział — 3 na czołgach, 2 na ciągnikach. ...U pierwszej gardzieli do słuchawki na wozie dowodzenia podchodzi saper plut. Biesiada i melduje, że droga jest zaminowana. Mjr Witkowski, dowódca 3. kompanii, informuje: piechota 1. baonu się spóźniła, saperzy nie otrzymali osłony. Rozminowali dalsze 100 m. Ranny por. Szyker i dwu saperów. Ciężko idzie... Nie ma mowy, aby przed świtem rozminowali drogę do drugiej gardzieli. W tej chwili tylny czołg melduje, że wpadł w rów i jest unierucho- 201 miony. W drugi czołg trafia pocisk artyleryjski i rozbija mu silnik. Straciwszy działka przeciwpancerne, straciwszy dwa czołgi, nic mając rozminowanej drogi, kpt. Orłowski chce coś począć — rusza ostatnim czołgiem w przód i mina rozrywa mu gąsienicę. Ostatni czołg, por. Trejdosiewicza, unieruchomiony... Załogi czołgów schodzą w dół Drogą Saperów, którą kryje gwałtowny ogień. „Czemu nie macie hełmów?" —.- „To nie fason, żeby czołgista w hełmie chodził". Zostały dwa niebożęta działa S-P. Bez osłony piechoty, na nie rozminowanej drodze, mając pancerz tylko z boku, a górę otwartą, nie mając obstrzału, z zerwaną łącznością radiową — cóż zrobią? Garną się potulnie do boku i stoją. Kpt. Orłowski też schodzi w dół — szukać swoich pepanców. Na wzgórzach naokoło już rozpoczyna się rzeź naszej piechoty... Obyż prędzej przybyły nowe czołgi! Kompania por, Musiała nie może sforsować Gardzieli Kompania 4. rusza po 3. Kompania postradała przed dziesięciu dniami przy luzowaniu por. Błaszczaka, a przedwczoraj został raniony jej dowódca kpt. Lenard (w Dużej Misce). Dowództwo obejmuje por. Musiał. Odznaczony Krzyżem Walecznych za Tobrak. Ślązak, inżynier łąkarz w cywilu. Wszystkim prowincjom Polski, wszystkim stanom i wszystkim zawodom zejść przyszło na krwawe rzemiosło. Kompania miała zadanie przekroczyć kompanię 3. po opanowaniu przez nią Gardzieli i zdobyć Mas Albanetę. Ma duży kawał drogi od linii startu — 500 m skałą i chaszczami. I ma mały stan — 77 żołnierzy. I rusza w czasie późniejszym od 3. kompanii, kiedy bestia niemiecka, zdrętwiała pod nawałą artyleryjską — już się zbudziła. Ledwo bowiem zdążyli zejść w dół i poczęli wspinać się na Głowę Węża, schwyciła ich nawała zaporowa. Pada 2 zabitych i 12 rannych. Żołnierz nie rozróżnia gwizdów dowódcy. Jedni zbyt często przypadają, inni wyrywają naprzód. Odrywa się czoło około 20 ludzi, robi się luka około 50 m. — Czoło, stać! — woła por. Musiał. Ppor. Bemaś, przeskakując rannych na wąskiej ścieżce, biegnie do tyłu, aby podciągnąć 2. pluton. Pocisk rozwala stację radiową, zabija niosącego kabel, rani radiotę i telefonistę. Por. Musiał nazajutrz mi mówił, że nie późniejsza krwawa kąpiel, nie późniejsze jego ranienie, nie rozbicie ostateczne kompanii, 202 ale ta chwila była najcięższym przejściem. Kiedy młody dowódca nagle zostaje sam, bez łączndści z batalionem, bez rozkazów, bez żadnej wiadomości, co dzieje się z bratnimi kompaniami, z batalionem, brygadą, dywizją, Korpusem, z całą bitwą, kiedy jedynie ma wkoło siebie ciemność, chaszcze, jęki i pociski. Zdawałoby się, że kompania już jest unicestwiona psychicznie. Według planu mieli wyjść na skłon, kiedy 593 z lewa i Widmo z prawa będą zajęte i te krzyżowe ognie zostaną stłumione. A tymczasem... O Matko Boża, jakiż to ogień nieludzki! Znowu pada zabity i dalszych 8 rannych. Por. Musiał dąży uparcie ku Gardzieli. Gardziel stoi milcząca pod dachem huków — orientują się, że nikogo w niej nie ma. Gwiazdy świecą ostro i natrętnie. Por. Musiał wie, że jest rozkaz wyraźny: kompania , ma przejść Gardziel i zdobyć Albanetę. Więc kompania w składzie 55 ludzi podrapanych, pokaleczonych i zszokowanych schodzi na ów gar-bek, który przedziela Gardziel od doliny Albanety, o który przez cały czas następnych walk będą się krwawić nasze czołgi i nasi saperzy. W czole idzie pluton ppor. Bernasia, po czym dowódca z pocztem. Przeszli, już są na tamtej stronie — kiedy o 10 m przed sobą posłyszeli: Himde hoch! Mignęło w głowie, że to żołnierze Maślony. Przydzielony do kompanii 4. pionier Matjasik widzi wychylającą się zza krzaków o 20 kroków sylwetkę żołnierza. Waha się — może to swoi. Któryś z naszych rzuca granat świetlny. Granat padł za krótko, ale w jego świetle Matjasik rozróżnił Niemca. Strzela — Niemiec potoczył się w dół. Ze strony niemieckiej poleciały granaty i poszła seria ze szmąjsera. Pada zabity pchor. Sidorowicz i strz. Bednarz, padają ranni strzelcy Szymański, Strumidło, Kopersztyński, Hendzel. Na placu pozostaje też dwóch zabitych i jeden ranrfy Niemiec. Artyleria niemiecka niezwłocznie kładzie ogień zagradzający. W tym ogniu zostaje ranny por. Musiał pięciu odłamkami granatu. Ppor. Ber-naś opatruje dowódcę. Ranny por. Musiał wydaje rozkaz; „W tył w lewo w skos". Tam, na tym zboczu wąwozu Albanety będzie można doczekać się zapowiedzianych od Gardzieli czołgów, zajęcia na lewo 593 przez atakujący 2. baon, a na prawo wprost wzgórza 575 przez nacierającą Kresową dywizję. Cofają się grupkami. Prowadzi kpr. Niemir. Ppor. Bernaś z dwoma strzelcami pomaga wspinać się rannemu dowódcy, półwspierając go, półciągnąc. Ostatnia grupa ciągnie ciężko rannego w nogę kpr. Regnera, wpada w pole potykaczy łączonych drucikami i godzinę kołuje. Żałosny pochód natrafia na leżących rannych strzelców Maćkowa i Haruta. Są to żołnierze z plutonu ppor. Sroczyńskiego. A więc weszli na oś marszu 3. kompanii? 203 Kiedy ppor. Świtalski (Krzyż Walecznych i Military Med. za Tobruk) dociąga — cicho już jest na pobojowisku i ciemno. Jest godzina trzecia po północy. Widzi sylwetkę leżącego w pozycji jak do strzału pchor. Sidorowicza. — Czemu zatrzymaliście się? — pyta. Ale Sidorowicz milczy. Ppor. Świtalski pochyla się nad nim, dotyka — trup!... Przed nim tylko zabici Polacy i Niemcy (ranni się zwlekli). Łączność utracona. Wysyła więc pchor. Żurakowskiego z kpr. Biernatem i strz. Maliszewskim. Ranny Maliszewski wraca sam, melduje, że Żurakowski i Biernat zabici — padli na leżące trupy czterech kolegów z kompanii Musiała, która przesunęła się tędy. A więc jednak ci czterej zmarli śą nitką do kłębka — ppor. Świtalski wysyła po tej nitce patrol pod dowództwem pchor. Braszczyńskiego. Pchor. Braszczyński, jak się okazało, zboczył od linii marszu kompanii, z jakiegoś bunkra Niemiec rzucił w patrol granatem, zastrzelili go z tomsona. Wokół słychać jęki, przed jednym z bunkrów leżą dwa niemieckie trupy, w prawo jeszcze jeden Niemiec dogorywający. Pchor. Braszczyński odszukuje trupy Żurakowskiego i Biemata, potwierdza się meldunek rannego Maliszewskiego — leżą przy zabitych kolegach, w których identyfikuje Bagińskiego, Rasińskiego i Dąbkowskiego. Polegli są zwęgleni, tleją na nich jeszcze mundury — zapewne zabił ich miotacz płomieni. Pchor. Braszczyński wraca, zachrypłym głosem melduje, że w przo-dzie tylko jatki, że nie ma śladu ich kompanii, natomiast drogę przegradzają czynne bunkry niemieckie. A więc to nie placówka, tylko linia nieprzyjacielska. Potwierdza to ogień — znów pada jeden zabity i jeden ranny. Wówczas ppor. Świtalski — nie wiedząc, że jego kompania poszła w lewo w skos i wyminęła bunkry — decyduje: cofać się. Ranny por. Musiał bierze trzech szeregowych, chce odchodząc do lekarza po drodze odszukać Maślonę oraz swój pluton ppor. Świtalskiego, który jako odwodowy szedł o 50 m z tyłu i stracił łączność. Nad 14 ludźmi, którzy pozostali, por. Musiał oddaje komendę ppor. Bernasiowi, każe im wkopać się, a sam zamierza ewakuując się jako ranny natrafić na Świtalskiego i podciągnąć go. Ale uszedłszy kilka kroków, ranny dowódca słania się — nie może iść; to on tu zostanie dowodzić, niech Bernaś (ranny pod Gazalą i odznaczony za tę bitwę Krzyżem Walecznych) pójdzie do tyłu ściągnąć Świtalskiego. Uszedłszy kilka kroków, ppor. Bernaś natyka się na por. Sztyliń-skiego, dowódcę plutonu odwodowego kompanii Maślony, od którego dowiaduje się, że Maślona jest przed nimi w górze na lewo w skos. 204 Dalej natyka się na pnącego się po ścieżce pchor. Marksa, który podąża za swoim plutonem por. Sztylińskiego. Marks mówi, że słyszał klnącego ppor. Świtalskiego, posuwającego się ze swymi ludźmi wzdłuż taśmy w tył. Ppor. Bernaś idzie więc dalej, aż wychodzi na kpt. Kromkaya z resztkami jego kompanii. Tragiczne dzieje kompanii kapitana Kromkaya A losy tej kompanii kpt. Kromkaya, de której przedziera się odbity od kompanii Musiała pluton ppor. Świtalskiego, były krótkie i tragiczne. Zanim kompanie Musiała i Maślony wyruszyły, obudzona nawała niemiecka przyszła na samo miejsce wyczekiwania. Trzy pociski padły w jedno miejsce. Krzyki: „Sanitariusz!" zmieszały się z jękami. Z punktu mieli 2 zabitych i 18 rannych, z punktu ruszyli bez łączności między plutonami. Mimo to wszystko, mimo że i radio i telefon zostały rozbite, kpt. Kromkay ponownie łączność radiową nawiązał i otrzymał rozkaz pozostać na Głowie Węża i zorganizować się obronnie. Teren, w którym pozostaje kompania, są to niskie cierniste krzaki, nie mogące ukryć przesuwającego się żołnierza, rzucone skąpo na ogromne skaliste łysiny. Każdy ruch powoduje falę ognia. Kiedy ppor. Świtalski dochodzi wreszcie, wszystkie najlepsze miejsca są już zajęte — z trudem znajduje dwa kamienie chroniące głowę. Leżą jak przywarowani. Huk armat sobie, a cisza sobie — każde słowo słychać o 200 m. Leżą przysiąkli do ziemi, w ciszy. Z owych dwunastu Świtalskiego, którzy doszli, do godziny 16., w ciągu długiego dnia bezsilnego przywierania się do ziemi zostaje zabity pchor. Braszczyński, strz. Miśka (z Legii Cudzoziemskiej, odznaczony Krzyżem Walecznych), ranni strzelcy Jaje, Topolski, Babisz, Bilski. Z ludźmi Kromkaya jest nie lepiej, w ciągu tych 7 bezsilnych godzin zabitych zostaje 5 i 24 rannych. A ogień trwa... Nad ppor. Świtalskim na wysokości 2 m siedzi wdrążony w skałę kpt. Kromkay. Radiotelegrafista Gulanowski przy nim. Na skale nad nim żołnierz ppor. Świtalskiego, Śliwa. Na lewo o kilka kroków strz. Chomiuk. Pocisk trafia w skałę pod Śliwą nad głową kpt. Kromkaya. Śliwa, wielkim łukiem wyrzucony w górę, spada zabity. Chomiukowi wyrwało elkaem z łożyska. 205 Rozszedł się dym, na miejscu, gdzie leżał Kromkay — ogromny zwał kamieni. Obok wije się ranny radiotelegrafista. Z gruzów sterczy wyciągnięta dłoń Kromkaya — jakaś ostatnia komenda.1 Tak zginął urodzony w Stanach Zjednoczonych pchor. służby stałej — z tych, których rozkaz nominacyjny z 1 września nie doszedł — kpt. Kromkay. Węgry, Tobruk — Krzyż Walecznych. Szkoła Wojenna w Hai-fie. Narzeczona w Polsce. Testamentem kazał listy spalić, rzeczy rozdać kolegom, ubranie — gońcowi. Nic po nim nie ma — tylko ręka, która sterczy z gruzów. Ppor. Switalski woła do ppor. Beresia: — Wacuś, obejmij dowództwo. Ppor. Bereś (nagrodzony jako pchor. Krzyżem Walecznych w Tobru-ku) — ostatni oficer 2. kompanii Kromkaya — obejmuje komendę (następnego dnia zostaje zabity w Dużej Misce). Nowy dowódca usiłuje połączyć się z baonem. Ranny radiotelegrafista usiłuje wykonać rozkaz na próżno — radiostacja uszkodzona. Trzeba by wysłać gońca do schronu dowódcy. Ale to śmiertelne ryzyko poderwać kogokolwiek na tej łysinie. Ppor. Czulak, dowódca pionierów baonowych, podejmuje się tego zadania, prowadząc równocześnie rannego radiotelegrafistę. Świeże czołgi dążą z pomocą Czołgi stacjonowały w S. Michele, o 9 km od wjazdu na Drogę Polskich Saperów. Na tej wąskiej przestrzeni walki, gdzie każdy skrywający załomek terenu był wykorzystany — udało się zamagazynować tylko owe trzy czołgi grupy kpt. Orłowskiego z car-parcu, które, wiemy już, że są zniszczone. Dalej była płaszczyzna rzeki Rapido pod ciągłym ogniem, tak że dopiero za postój obrano S. Michele. Z S. Michele nie pchnięto czołgów wcześniej, aż się poczęła nawała artyleryjska — w jej huku spodziewano się zgłuszyć warkot motorów. 1 Radiotelegrafista Tadeusz Gulanowski nadesłał po latach pisarzowi obszerną relację przedstawiającą rn.in. okoliczności śmierci kpt. Kromkaya. Oto jej fragment: W tej sytuacji, gdy pozostało nas tylko dwóch, kapitan w sposób żartobliwy zaczął mi opowiadać, że na froncie dobrze jest mieć chude nogi. i pokazywał postrzeloną przez broń maszynową nogawkę spodni i równocześnie nietkniętą nogę. Następnie stwierdził, że dzień 12 maja jest ostatnim dniem jego życia, ponieważ ma przeczucie, że dzisiaj zginie. Prosił, bym po jego śmierci zdjął z niego pas oficerski z koalkyjką i oddal po wojnie matce, która mu ten pas kupiła, życząc, by w nim szczęśliwie, do domu powrócił (...). Po wybuchu pocisku, gdy zacząłem wygrzebywać się spod kamieni, zauważyłem postrzeloną nogawkę i chudą nogę kapitana, w którą pociski miały nie trafiać. 206 A jednak ledwo się ruszyli, spotyka ich piekło ognia. Pociski biją przed czołgami, za czołgami, spod czołgów. Świece dymne kopcą ze wszystkich sił, ale co to pomaga — Niemcy wszak tu długie czasy byli gospodarzami, znają każdy zakątek, wstrzelani są w każdy cal drogi. Wiele tam pociski czołgom zrobić nie mogą — ale trzeba się strzec lejów i osunięć drogi. A tu dym, noc i słupy gęstego pyłu, wznoszącego się spod taśm, każą jechać absolutnie po omacku. Nie bacząc na własne niebezpieczeństwo, dowódcy czołgów pootwierali klapy, wysunęli się z wieżyc, usiłują prowadzić. Mimo to dwa czołgi zwalają się do rowów i zostają — jak żółwie położone na pancerzach. Idący w czole 3. szwadron wydziela pluton pchor. Kochanowskiego do dyspozycji Kresowej dywizji, pluton ppor. Bessera do dyspozycji 6. brygady. W ten sposób odeszło 6 czołgów, 2 zostały w rowie — 4 pozostałe czołgi szwadronu poczynają się wreszcie piąć Drogą Polskich Saperów. * Wiedzą Niemcy, że jest to jedyna arteria, którą płyną wojska. Droga Polskich Saperów jest przetłoczona ponad wszelką możliwość — mimo powykuwane w ścianie skalnej mijanki, mimo skrzętnie wypracowany plan ruchu i posterunki, mimo napięcie dobrej woli, koleżeństwa i pomocy, jakie w chwili niebezpieczeństwa tak wspaniale łączy łudzi. Na mijankach stoją w trzy rzędy: czołg — muł — łazik. Telefony z punktów kontrolnych chrypią, starają się wstrzymać ruch na posterunku wyżej lub niżej. Pociski armatnie walą w tę drogę — dobijają znoszonych i zwożonych rannych, obsypują windujące się czołgi lawiną połupanych kamieni. Ksiądz Studziński, kapelan czołgistów, idzie z krzyżem przed pierwszym czołgiem, usuwa z drogi rannych żołnierzy, by ich uchronić przed zmiażdżeniem, bierze leżących na drodze za ramiona, ciągnie na brzeg drogi pod skałę, jeśli w ogóle może być mowa o brzegu, gdy o kilka cali w lewo — przepaść kilkusetmetrowa. Sapiące czołgi windują się jak dobre ciężkie zwierzęta. Żołnierze patrzą na nich z otuchą. Kierowcy — są cali w słuchu, we wzroku, w refleksach nerwów. Głośniki są otwarte i czujne. Słychać w nich nagle: „Nie jedźcie! Za późno!"... Czy ulegają przywidzeniu, jak legendami bohaterowie posuwający się w noc św. Jana w gąszcz puszczy? Akurat świetliki — wielkie jarzące — za"taczają elipsy dookoła. Ale to nie złudzenie — to Niemcy wdarli się w sieć. Część wozów szwadronu 2., podążającego za 3., w pyle, w gwałcie, w dymie, w strzałach, przeoczyła posterunek R.R. u wjazdu na Drogę Saperów i wparła się — wąską drogą, wraz z przeciwpanernymi sie-demnastofuntówkami — aż pod miasteczko Cairo, gdzie rozpoczynały się stanowiska ubezpieczających prawe skrzydło polskiego natarcia Nowozelandczyków. Wycofywanie zabrało długie godziny. Pozostałe czołgi 2. szwadronu szły w ślad za 3. Droga Saperów była coraz makabryczniejsza. Każdy czołg wlókł za sobą jakby drugi czołg — 207 a to była góra pozrywanych kabli, bezlitosne niszczenie pracy naszych łącznościowców. Nerwy załóg napięte są do ostateczności; posuwanie się graniczy z akro-batyką, strz. Juchniewicz wyskoczył, aby prowadzić wóz, i padł ranny. Czołg por. Kranasa wparł się w ścianę na ostrym zakręcie, nie wy-cyrklowawszy wirażu wykuwanego raczej na łaziki, przecież nawet lekkie półciężarówki 10 CWT tu nie chodziły. Czołg cofać się nie może — zleci w przepaść. Posterunek R. R. u góry wstrzymuje ewakuację rannych. Gdzieś w górze pęcznieje krwawa masa. Idą kwadranse — bezradne... Ręce kierowcy drżą, trzymając wysiłkiem czołg na hamulcach nad przepaścią. Posterunek dzwoni wyżej — o pozwolenie zrzucenia w przepaść. Brygada, a potem nawet dywizja — nie zgadza się. Oni tam w sztabie wiedzą, jak ginie piechota, że Niemcy ostali się w bunkrach, że je może rozbić tylko czołg; oni tam w sztabie znają tę siłę ognia, którą im chce strącić w przepaść posterunek R. R. Odmierzają się kwadranse i półgodziny; drżą ręce zaparte na hamulcach; pęczenieje krwawym tłumem góra drogi; chrzęści bezsilnie zatamowanym dopływem posiłków dół. Po dwu godzinach załoga dostaje rozkaz —- zwalić czołg w przepaść. Przepaść tuż; zwolnić hamulce — i czołg niezwłocznie runie; ażeby zwolnić hamulce, należy być w czołgu... Kierowca Nowak drży z wysiłku — odmawia. Kpr. Żamowiecki. jego pomocnik — też. Strz. Rodziewicz przymierzał się — nie daje rady. Wówczas zgłasza się radiooperator Jankowski. Na dnie niezgłębionym — 300 m w dół — uprzedni moździerzowcy chowają się, gdzie kto może; ruszył Jankowski hamulce, posunął się czołg, zaparli obecni dech. wyskoczył chłopak na samym skraju, poleciał koziołkując czołg w dół. o 200 m niżej odłupała się od niego wieżyca, jak kiedy odłupie się w samochodziku z papier mache karoseria; zleciał czołg dalej, na samo dno. i latami go pewno — wielki jak pudełko od zapałek — będą oglądać ciekawi turyści. Dowódca szwadronu, kpt. Drelicharz, zasalutował spadający czołg: — Zapłacą za wszystko te s...syny — powiedział przez zaciśnięte zęby. Zagrary znów moździerze w jarze, ruszył krwawy pochód w dół, ruszył chrzestny — w górę. Ostatni czołg strącił przed stromizną w przepaść ciągnik siedemnasto-funtówki — przejechało pancerne bractwo; daj im Boże! A tymczasem tam w górze, szwadron 3., a raczej jego cztery czołgi, które się wdrapały, szedł do akcji. Jadą co 50 m: pierwszy — czołg ppor. Białeckiego, drugi — plut. Ostrowskiego, trzeci — dowódcy SA\adronu, kpt. Dzięciołowskiego. czwarty — ppor. Faita. Daj im Boże!... 208 Zwożenie zabitych Drogą Polskich Saperów (8) Grzebanie poległych w dolinie Rapido (8) I -*—*'- W pobliżu „domku doktora" powstaje prowizoryczny cmentarzyk (8) Pogrzeb artylerzysty (8) I ru, niedaleko 593, pochowano tymczasowo polskich żołnie:' Płk Nowina-Sawicki odwiedza w Inicrze na odpoczynku w Dużej Misce Omawianie dalszych działań w dowództwie Korpusu; drugi od prawej gen. Anders (9) toreporter 3. DSK, Gryksztas, przed swoim schronem (9) V4' k Młodociany ułan z 15. pułku ułanów f9) — z lewei Ranni żołnierze z 3. KDP (9) — z prawej Stanowisko moździerzy 3. DSK w jarze (9) Żołnierze słuchają „gadzinowej" audycji „Wanda" (9, Motdzicrz 5. KDP przy Drodze Polskich Saperów (9) — z lewej Donoszenie amunicji do moździerzy (9) — z prawej jeden z czołgów pod Gardzielą (9) — z lewej Ppor. Piłatowicz — popularny „Antoś", który pierwszy usiłował sforsować Gardziel (9) — z prawej Zgrupowanie czołgów na Żbiku (9) ,-,¦;?%*"» Gen. Duch w rozmowie z saperem pod Gardzielą (9) Chłodzenie luf drogocenną wodą do picia (9) Dziewczęta z PSK — Pomocniczej Służby Kobiet (,10) Gen. Szyszko-Bohusz dekoruje Krzyżem Walecznych kpr. Bicrnacką (1< Dziewczęta z PSK — Pomocniczej Służby Kobiet (10) Szyszko-Bohusz dekoruje Krzyżem Walecznych kpr. Bici Gen. Duch w rozmowie z saperem pod Gardzielą (9) Chłodzenie luf drogocenną wodą do picia (9) Ochotniczki PSK obsługują ambulanse (10) Operacja w szpitalu w Ycnafro (10) Ppik Wystouchowa (10) Siostra przcl. Drymmerowa (10) Sierż. Kochanowska (10) Troskliwe ręce sióstr niosą ulgę w cierpieniu (10) Bierz. Lichtinger (10) t. dr Jakubowski (10) Mjr dr Krzywański (10) Płk dr Dybowski (10) Kpt. dr Szolin (10) Mjr dr Kehle (10) Szybkostrzelne działko przeciwlotnicze (10) — z lewej Rozbity kościół w Venafro (10) — z prawe) Kolumna mułów z Yenafro z transportem do Monte Cassino (10) W schronie dowódcy batalionu Tymczasem ppłk Raczkowski, dowodzący w schronie, którego maskowanie paliło się w czasie akcji (w tym byłym schronie niemieckiego generała) — nie może sobie w ciągu całej tej nocy wyrobić pojęcia o walce swego batalionu i o stanie, w jakim znajdują się poszczególne kompanie. , Dowódca baonu początkowo dowodzi w schronie — tam jest miejsce postoju, po zdobyciu Gardzieli ma przejść na przygotowany punkt obserwacyjny — w pobliże Gardzieli, skąd widać Albanetę. Kompanie dołączyły swoje telefony, bo tam jest również centrala telefoniczna — czekają na podstawach wyjściowych na swoją godzinę, ustaloną do wyruszenia. Do godziny 23 —względna cisza. Schron ten w poprzednich walkach był schronem generała niemieckiego. Miał opinię dobrego schronu — kiedy mu się lepiej przypatrzono, stwierdzono, że w niektórych miejscach prześwitywał na wylot, a więc nie był zbyt silnym schronem — zresztą, jak się po paru dniach okazało, jeden celny pocisk zawalił go. Zaświecono dwie lampy, bo światła były potrzebne — nie pamiętając o tym, że w niektórych miejscach prześwituje i nieprzyjaciel doskonale go widzi. O godzinie 23.00 rozpoczął się huraganowy ogień własnej artylerii i zdawało się, że Niemcy w ogóle się nie odezwą. Dowódca baonu, choć doświadczony żołnierz, nie spodziewał się takiej reakcji artylerii nieprzyjaciela, z jaką się spotkano po 30 minutach, tj. o godzinie 23.30. Zrobiło się piekło — trudne do opisania. Mała Miska może być do piekła porównana: nie było w niej jedynie smoły — ogień był. Rozmowa w schronie była niemożliwa — należało krzyczeć. Pierwsze meldunki dochodzą do dowódcy baonu: kompanie ponoszą straty od ognia artylerii ciężkiej nieprzyjaciela — stany topnieją — kompania 3. rusza — kompania 4. rusza — kompania 2. posuwa się na zbocza Głowy Węża — kompania 2. ma duże straty — dwóch dowódców plutonu rannych — są zabici. „Łączność się rwie" — meldują dowódcy kompanii, przechodząc obok schronu dowódcy baonu. Według z góry ułożonego planu wszystko rusza; brak dotychczas wiadomości o 4. kompanii. Ogień nieprzyjaciela przechodzi w huragan — nie słychać pojedynczych wybuchów. Łączność naprawiona rwie się ponownie — dowódca plutonu łączności wysyła nowe patrole do naprawy — naprawiają na chwilę — łączności znów nie ma — coraz to inni łącznościowcy wracają z meldunkami zbroczeni krwią — ranni — kolega zabity — idą następni — w końcu pluton łączności wyczerpał się, nie ma ludzi zdolnych do pracy — pozostał dowódca plutonu łączności, który nadludzkim wysił- 8 — Monle Cassino kiem uzyskuje od czasu do czasu na krótko łączność. Łączność, która jest podstawą — bez niej nie można walki przeprowadzić — poświęciła się — poniosła 60 procent strat w ludziach i 90 procent w sprzęcie. Pomagają w nawiązaniu łączności artylerzyści i moździerzowcy — jednak bez większych skutków — pozostał jedynie ten najbardziej prymitywny środek łączności, goniec pieszy. Tym środkiem posługuje się dowódca baonu — dowódcy kompanii — najlepszy i najodważniejszy goniec w baonie zostaje ciężko ranny w nogę pełnią służbę gońców również oficerowie. Napięcie walki przechodzi wszystko. Dowódcy i żołnierze w tym piekle dają z siebie największy wysiłek, na jaki stać człowieka — człowieka 0 wybitnej odwadze i poświęceniu; nawet ranni pozostają na miejscu, by czymś do końca przyczynić się do zwycięstwa. W schronie rozmawiać nie można — trzeba krzyczeć, bo obok ko-tłowisko pocisków artylerii nieprzyjaciela — nieprzyjaciel chce zniszczyć schron, ten nerw walki — przypuszcza, jest prawie pewny, że tam jest dowództwo. Lampy od wybuchu pocisków pogasły, jest ciemno i teraz wszyscy stwierdzają, że schron rzeczywiście prześwieca i nie jest taki mocny, jak się zdawało. Dowódca baonu zdaje sobie sprawę z tego, że położenie jest ciężkie, że kompanie poniosły duże straty, że wprawdzie część bunkrów nieprzyjaciela zdobyto —jednak nie ma siły do dalszego natarcia; wie, że czołgi doszły do Gardzieli i tam zostały unieruchomione — jeden się spalił, jeden wyleciał na minie, a jeden się wywrócił. Wie poza tym, że brak styczności z natarciem sąsiada na Widmo. Decyzja jest ciężka: nakazuje pozostać na miejscu, okopać się i utrzymać zdobyte stanowiska do dalszych rozkazów. Dowódca baonu melduje dowódcy brygady, a właściwie zastępcy, gdyż dowódca brygady został 'ranny, że położenie jest ciężkie, że są poważne straty, że zadania wykonać nie można, że Gardziel częściowo opanowana — dalsze natarcie niemożliwe, nie ma z czym. Baon pozostaje jednak na dotychczasowych stanowiskach — okopuje się. Kompania 3. w lewo od Gardzieli; 100 m na jej wysokości — kompania 4., w prawo w tyle od kompanii 3. grupa wsparcia por. Popielasa; na lewo od kompanii 3. — kompania 2. w tyle w odwodzie na zboczach Głowy Węża. Przeżycia dowódcy baonu w okresie tej walki są bardzo ciężkie. Nie idzie wszystko gładko, jak przewidywały plany — wymaga się od niego dużej wytrzymałości nerwowej i samozaparcia. Plut. Choma, w cywilu inspektor szkolny, tak opowiadał w kilka dni po pierwszym natarciu o tym, co się działo w schronie: Minęła straszna, koszmarna noc z 11 na 12 maja 1944. Ciężkie moździerze 1 artyleria niemiecka poza ogniem nękającym zasypywały nas częstymi nawałami. Znajdowaliśmy się obok ścieżki, którą mogły dochodzić do nas posiłki, i dlatego byliśmy pod ciągłym ogniem. 210 Zdawało się, że każdy następny pocisk trafi nasz marny schron, i aż dziwnie nam było, że to jeszcze nie nastąpiło. Rozbili schron sąsiedni, nasz zapalili, ale przecież jeszcze trwaliśmy. Z nastaniem dnia odchylono zasłonę u wejścia i w ten sposób zwiększono dopływ powietrza, ale i tak warunki pod tym względem były okropne. W pomieszczeniu przewidzianym dla 8 ludzi przebywało 12 zdrowych, a na ziemi jęczało 8 rannych. Wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Myślano zapewne i o własnym bezpieczeństwie, ale przecież na pierwszy plan wysuwała się troska o powodzenie akcji bojowej baonu. Najważniejsze było to, że nie zdołano nawiązać stałego połączenia z nacierającymi kompaniami. Wiadomości otrzymywane pośrednio były nieścisłe, a czasami sprzeczne. Łączność drutowa została zerwana jeszcze około godziny pierwszej w nocy i mimo krwawych wysiłków naszego plutonu łączności nie zdołano jej przywrócić. Łączność radiowa z niektórymi kompaniami nie istniała z powodu rozbicia radiostacji kompanijnych, wysyłani gońcy nie wracali, a bezpośrednia obserwacja była bardzo utrudniona, ponieważ teren był zarośnięty krzakami. Uniemożliwiał ją również nieustanny ogień. Dowódca postanowił znowu wysłać gońca, cjioć rozumiał, że przy świetle dziennym, w trudnym terenie małe są szansę, by gońcowi udało się dotrzeć do poszczególnych kompanii. Nie było jednak innego wyjścia i nawet w tej sytuacji nie można było trwać bezczynnie. Goniec musiał pójść, chodziło tylko o to, kto nim będzie i którędy winien zdążać, aby nie być za szybko spostrzeżonym przez nieprzyjaciela. Taka była sytuacja w schronie dowódcy baonu, gdy w pewnym momencie, wśród trzasku i huku usłyszeliśmy wołanie człowieka. W pierwszej chwili sądziliśmy, że to któryś z rannych wzywa pomocy, ale wkrótce doszło nas wyraźne wołanie: „Goniec do dowódcy baonu, goniec do dowódcy baonu". Zapomnieliśmy o wszystkim, ucho nasze nastawione na uchwycenie słowa, z którego treścią tyle wiązaliśmy nadziei, nie rozróżniało już innych dźwięków. Z bijącym sercem wytężyliśmy słuch, czy miedzy jednym a drugim wybuchem dojdzie nas jeszcze wołanie gońca. Czy dojdzie? Za dobrą odpowiedź dalibyśmy wiele, bardzo wiele. Chodziło nie tylko o życie człowieka, ale i o to, że ten goniec przyniesie na pewno tak oczekiwane wiadomości. Na ich podstawie dowódca baonu będzie mógł powziąć decyzję dalszego postępowania. Każdy trzask, każda chwila ciszy wzmagała lub niweczyła nasze nadzieje. Sekundy wydawały się godzinami. Wreszcie wołanie: „Goniec do dowódcy 1. baonu" rozległo się tuż obok schronu i młody strzelec spocony i zaczerwieniony ze zmęczenia wszedł do jego wnętrza. W sposób regulaminowy zameldował, że przychodzi jako goniec od dowódcy 4. kompanii, por. Musiała. Nigdy nie zapomnę momentu, gdy z zapartym oddechem słuchałem przerywanych słów meldunku: „Panie pułkowniku, strzelec Nosarzewski melduje się jako goniec por. Musiała. Por. Musiał znajduje się... na zbo... zboczu... naprzeciw Gniazda... tam my jesteśmy... Chce... posuwać... się znowu do... Gardzieli... ale... silny ogień... Czy... tam jest por. Maślona, bo o tym... nie wiemy dokładnie... Biją na... nas moździerze... tak moździerze i artyleria... i szpandały także. Przyczailiśmy się w kamieniach, może wytrzymamy... Por. Musiał prosi o rozkazy... co dalej i co tu słychać". Czy potrzeba opisywać, co działo się w naszych myślach, w sercu, w tej chwili. Po złożeniu meldunku goniec wyjaśnia, że właściwie jest z innego baonu, ale ich placówka znajduje się obok stanowisk 4. kompanii. Wobec tego, że dwóch wysłanych przez por. Musiała gońców dotychczas nie powróciło, on, jako dobrze znający drogę, postanowił pójść. Chłopak mówił i odpowiadał zupełnie przytomnie, choć widać było po nim wielkie zmęczenie fizyczne. Swój meldunek powtórzył jeszcze raz i czekał na dalsze rozkazy. Podsunięto mu bańkę od wody, na której usiadł. Patrzyliśmy na 211 niego z podziwem i wdzięcznością. Przyniósł nam przecież oczekiwane wiadomości. Dowiedzieliśmy się, że kompania, choć mocno wyszczerbiona, istnieje, zajęła stanowiska i pozostaje w obronie, nie opuszcza tego, co z takim trudem zdobyła. Oczekują pomocy i mają nadzieję, że będą mogli dalej nacierać. Były jeszcze inne powody naszej wdzięczności. Oto od wczorajszej nocy nikt jeszcze tak przytomnie nie odpowiadał. Po błędnych oczach rannych, którzy ostatkiem sił przywklekli się do naszego schronu, po widoku ludzi opanowanych szokiem nerwowym — z jaką przyjemnością, z jaką rozkoszą patrzyliśmy na te spokojne, ba, uśmiechnięte oczy. Nie mówił o strasznych rzeczach, które przeszedł i widział. Wiedzieliśmy, jaką ciężką przebył drogę, słyszeliśmy serie moździerzy, których pociski wybuchały na jego drodze, zdawaliśmy sobie sprawę, jak ogromnym dystansem jest w tych warunkach odległość 800 m. Ten chłopak ani słowem więcej, niż było konieczne, nie mówił o tym, jak do niego strzelano. Patrzyliśmy na niego bez słowa. Młody i czerstwy, typowy, dorodny polski piechur. Wyglądał jak na ćwiczeniach, w całkowitym oporządzeniu i uzbrojeniu. Niczego nie uronił dla ulżenia sobie. W tej chwili był dla nas pod każdym względem najlepszy. Nawet smugi brudnego potu zdawały się dodawać piękna jego twarzy. Zdawało mi się wtedy, że na żadnym obrazie nie widziałem niczego doskonalszego. Rozumiem swój ówczesny stan, ale wtedy, gdy patrzyłem, takim go widziałem i takim pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Siedział na bańce i wyjmował papierosa. Dziwne, że miał „V", bo przecież otrzymywaliśmy już lepsze sorty tytoniowe. Za późno zorientowaliśmy się, że wypadało go ugościć lepszym papierosem, czy choć łykiem wody. Chcieliśmy to uczynić teraz. Goniec podziękował. Przecież już pali, wody zaś ma jeszcze trochę w manierce, a przecież tu są ranni. Nigdy nie daruję sobie tego, że nie pomyślałem o papierosach, miałem przecież w kieszeni paczkę amerykańskich chesterfieldów. Proszono, aby wziął dodatkowo. Po co, przecież ma, a potem nie wiadomo. Prowadzimy półgłosem rozmowę. Chłopak ucieszył się, poznając w jednym z obecnych oficerów swego byłego dowódcę kompanii. Dowiaduję się, że pochodzi z Łomży, nazywa się Nosarzewski. Dyskretnie stawianymi pytaniami staramy się wydobyć z niego, w jaki sposób zdołał cało do nas dotrzeć. Mówi, że był na placówce od wczorajszego wieczoru, więc nie bardzo się zmęczył. Teraz po drodze był właściwie przez całą trasę ostrzeliwany. Widocznie obserwator nieprzyjacielski go zauważył, bo prowadził go przez całe zbocze i Małą Miskę. Na szczęście w czas padał w naturalnych zagłębieniach, strzały były niecelne i jakoś nic mu się nie stało. Teraz układa sobie, jak będzie wracał. W planie ustala długość skoków, chce wykorzystać, ile się tylko da, nierówności terenu. Nieco wypoczął i widać, że jest zadowolony; cieszy go uznanie obecnych. Przygotowano rozkaz. Dowódca patrzy na gońca z widocznym wzruszeniem. Zwraca mu uwagę, że gdyby nawet co przydarzyło się w drodze, rozkaz nie może dostać się do rąk nieprzyjaciela. Dla pewności zapoznaje go z treścią rozkazu, aby wiedział, co ewentualnie ma powtórzyć por. Musiałowi, w wypadku gdyby przedtem zmuszony był rozkaz pisemny zniszczyć. Goniec zapewnia dowódcę, że rozkaz doniesie, chybaby nie doszedł, ale i tak nigdy go nie odda nikomu niepowołanemu. Dlaczego jednak nie miałby dojść? Przecież drogę zna doskonale, a siebie nie pożałuje. Wie, że tam na niego czekają. „Panie pułkowniku, strzelec Nosarzewski melduje swoje odejście." Trzeba było jednak przeczekać, aż nastąpi chwila względnego spokoju lub ogień przeniesie się na przeciwny brzeg Miski, aby goniec mógł wyskoczyć i nie był przychwycony zaraz na samym początku. Dalej było już nieco bezpieczniej. Gdy taka chwila nastąpiła, goniec szybko wyskoczył ze schronu. Nie widzieliśmy go, bo przesłoniły go krzaki. Wstrzymaliśmy oddech. Zauważyli go, czy też udało mu się wyjść niepostrzeżenie? Żeby mógł ubiec od nas choć 212 kilkadziesiąt kroków. Mijają sekundy, może już minuta upłynęła, gdy seria pocisków moździerzowych padła koło nas. Goniec mógł być w tej chwili o jakieś 150 m dalej. Rzuciło na nas kamieniami, ale po raz pierwszy od wczoraj przyjęliśmy to jako coś dobrego, prawie pożądanego. Lepiej, że padły koło nas, niż miałyby paść dalej, ale na gońca. Skoro tym razem uszedł, może i dalej będzie miał szczęście. Mamy prawo mieć nadzieję, że dotrze do kompanii, doniesie rozkaz, a przez to poprawi się nasza sytuacja. Tu przyznać trzeba, że choć leżała nam na sercu przede wszystkim sytuacja baonu, to jednak radowała nas myśl, że chłopak jeszcze żyje, a jego brawurowy wyczyn do tej pory udaje się. Była wtedy godzina 8.55. Od tego czasu odnieśliśmy wiele potężnych wrażeń. Były momenty, że zdawało się nam, iż wszystko kończy się, ale i wtedy nie opuszczała nas troska, co dzieje się z gońcem, czy żyje, czy doręczył rozkaz. Tak minęła jedna godzina, a następna dobiegała końca, gdy zameldował się Czernkowski, kapral z 4. kompanii. Czułem, że wszystka krew ucieka mi do serca. Zrobiło mi się zimno. Kpr. Czernkowski trzymał w ręku papierek, który przedtem dano gońcowi Nosarzew-skiemu. Ten sam zwitek, charakterystycznie ściśnięty palcami po zwinięciu na ołówku. Tak dziwnie cicho zrobiło się, Rozkaz nie dotarł, goniec zapewne zabity. „Co to znaczy?" — pytał zmienionym głosem ppłk Raczkowski. Już kilka początkowych zdań kpr. Czernkowskiego uspokoiło nas. Goniec Nosarzewski nie zginął, żyje. Z napięciem słuchamy, co mówi Czernkowski. Widział, że od strony, gflzie przed godziną była kompania, biegnie jakiś żołnierz, kryjąc się przed pociskami. W pewnej chwili padł i nie podnosił się. Kapral przy-czołgał się do leżącego i tu stwierdził, że żołnierz ten nie jest ani zabity, ani ranny, lecz zemdlał. Przywrócony do przytomności, powiedział, że z rozkazem dotarł tam, gdzie rano zostawił 4. kompanię, ale już jej na dawnym miejscu nie zastał. Leżało tam ośmiu rannych i jeden zabity. Ranni powiedzieli mu, że por. Musiał przesunął kompanię dalej, aby nie być celem moździerzy i szpandałów niemieckich. Nosarzewski czynił starania, aby odszukać kompanię, a widząc, ze mu się to nie udaje, postanowił przynajmniej zawiadomić dowódcę baonu 0 tym. Te poszukiwania w piekielnych warunkach spowodowały, że Nosarzewski nie miał już sit, u goniąc ich ostatkiem — zemdlał. Rozkaz trzymał jednak w zaciśniętej kurczowo ręce. Tą drogą doszedł rozkaz do por. Musiała, a kpr. Czernkowski przynosząc dalsze wiadomości meldował otrzymanie poprzedniego rozkazu. Odetchnęliśmy z ulgą. W chwili, gdy się to wszystko działo, nie było czasu 1 warunków na analizowanie i ocenianie czynu gońca Nosarzewskiego. Nie można było dłużej o tym mówić, czy myśleć, ale w bardzo ciężkich chwilach człowiek myśli dziwnie jasnymi skrótami. Wtedy myśli są zdecydowane, bez wątpliwości. Mnie przyszła na myśl postać gońca z Warszawianki. Tamten to wyidealizowany symbol, ten to żywy i prawdziwy żołnierz. Olszynka — Monte Cassino.2 Około godziny 10—11 dwóch strzelców gońców z kompanii 3. przyniosło meldunek pisemny, w którym dowódca kompanii podaje swoje położenie. Gdy wracali z powrotem z rozkazem pisemnym dowódcy baonu, nakazującym okopać się na tych stanowiskach — jeden z nich został ranny; zaopatrzywszy rannego kolegę, pozostawił go na miejscu, 2 Przypisek po bitwie: Strz. Nosarzewski zginął w akcji adriatyckiej nad rzeką Chienti 22.V1.1944. 213 ¦i niego z podziwem i wdzięcznością. Przyniósł nam przecież oczekiwane wiadomości. Dowiedzieliśmy się, że kompania, choć mocno wyszczerbiona, istnieje, zajęła stanowiska i pozostaje w obronie, nie opuszcza tego, co z takim trudem zdobyła. Oczekują pomocy i mają nadzieję, że będą mogli dalej nacierać. Były jeszcze inne powody naszej wdzięczności. Oto od wczorajszej nocy nikt jeszcze tak przytomnie nie odpowiadał. Po błędnych oczach rannych, którzy ostatkiem sił przywklekli się do naszego schronu, po widoku ludzi opanowanych szokiem nerwowym — z jaką przyjemnością, z jaką rozkoszą patrzyliśmy na te spokojne, ba, uśmiechnięte oczy. Nie mówił o strasznych rzeczach, które przeszedł i widział. Wiedzieliśmy, jaką ciężką przebył drogę, słyszeliśmy serie moździerzy, których pociski wybuchały na jego drodze, zdawaliśmy sobie sprawę, jak ogromnym dystansem jest w tych warunkach odległość 800 m. Ten chłopak ani słowem więcej, niż było konieczne, nie mówił o tym, jak do niego strzelano. Patrzyliśmy na niego bez słowa. Młody i czerstwy, typowy, dorodny polski piechur. Wyglądał jak na ćwiczeniach, w całkowitym oporządzeniu i uzbrojeniu. Niczego nie uronił dla ulżenia sobie. W tej chwili był dla nas pod każdym względem najlepszy. Nawet smugi brudnego potu zdawały się dodawać piękna jego twarzy. Zdawało mi się wtedy, że na żadnym obrazie nie widziałem niczego doskonalszego. Rozumiem swój ówczesny stan, ale wtedy, gdy patrzyłem, takim go widziałem i takim pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Siedział na bańce i wyjmował papierosa. Dziwne, że miał „V", bo przecież otrzymywaliśmy już lepsze sorty tytoniowe. Za późno zorientowaliśmy się, że wypadało go ugościć lepszym papierosem, czy choć łykiem wody. Chcieliśmy to uczynić teraz. Goniec podziękował. Przecież już pali, wody zaś ma jeszcze trochę w manierce, a przecież tu są ranni. Nigdy nie daruję sobie tego, że nie pomyślałem o papierosach, miałem przecież w kieszeni paczkę amerykańskich chesterfieldów. Proszono, aby wziął dodatkowo. Po co, przecież ma, a potem nie wiadomo. Prowadzimy półgłosem rozmowę. Chłopak ucieszył się, poznając w jednym z obecnych oficerów swego byłego dowódcę kompanii. Dowiaduję się, że pochodzi z Łomży, nazywa się Nosarzewski. Dyskretnie stawianymi pytaniami staramy się wydobyć z niego, w jaki sposób zdołał cało do nas dotrzeć. Mówi, że był na placówce od wczorajszego wieczoru, więc nie bardzo się zmęczył. Teraz po drodze był właściwie przez całą trasę ostrzeliwany. Widocznie obserwator nieprzyjacielski go zauważył, bo prowadził go przez całe zbocze i Małą Miskę. Na szczęście w czas padał w naturalnych zagłębieniach, strzały były niecelne i jakoś nic mu się nie stało. Teraz układa sobie, jak będzie wracał. W planie ustala długość skoków, chce wykorzystać, ile się tylko da, nierówności terenu. Nieco wypoczął i widać, że jest zadowolony; cieszy go uznanie obecnych. Przygotowano rozkaz. Dowódca patrzy na gońca z widocznym wzruszeniem. Zwraca mu uwagę, że gdyby nawet co przydarzyło się w drodze, rozkaz nie może dostać się do rąk nieprzyjaciela. Dla pewności zapoznaje go z treścią rozkazu, aby wiedział, co ewentualnie ma powtórzyć por. Musiałowi, w wypadku gdyby przedtem zmuszony był rozkaz pisemny zniszczyć. Goniec zapewnia dowódcę, że rozkaz doniesie, chybaby nie doszedł, ale i tak nigdy go nie odda nikomu niepowołanemu. Dlaczego jednak nie miałby dojść? Przecież drogę zna doskonale, a siebie nie pożałuje. Wie. że tam na niego czekają. „Panie pułkowniku, strzelec Nosarzewski melduje swoje odejście." Trzeba było jednak przeczekać, aż nastąpi chwila względnego spokoju lub ogień przeniesie się na przeciwny brzeg Miski, aby goniec mógł wyskoczyć i nie był przychwycony zaraz na samym początku. Dalej było już nieco bezpieczniej. Gdy taka chwila nastąpiła, goniec szybko wyskoczył ze schronu. Nie widzieliśmy go, bo przesłoniły go krzaki. Wstrzymaliśmy oddech. Zauważyli go, czy też udało mu się wyjść niepostrzeżenie? Żeby mógł ubiec od nas choć kilkadziesiąt kroków. Mijają sekundy, może już minuta upłynęła, gdy seria pocisków moździerzowych padła koło nas. Goniec mógł być w tej chwili o jakieś 150 m dalej. Rzuciło na nas kamieniami, ale po raz pierwszy od wczoraj przyjęliśmy to jako coś dobrego, prawie pożądanego. Lepiej, że padły koło nas, niż miałyby paść dalej, ale na gońca. Skoro tym razem uszedł, może i dalej będzie miał szczęście. Mamy prawo mieć nadzieję, że dotrze do kompanii, doniesie rozkaz, a przez to poprawi się nasza sytuacja. Tu przyznać trzeba, że choć leżała nam na sercu przede wszystkim sytuacja baonu, to jednak radowała nas myśl, że chłopak jeszcze żyje, a jego brawurowy wyczyn do tej pory udaje się. Była wtedy godzina 8.55. Od tego czasu odnieśliśmy wiele potężnych wrażeń. Były momenty, że zdawało się nam, iż wszystko kończy się, ale i wtedy nie opuszczała nas troska, co dzieje się z gońcem, czy żyje, czy doręczył rozkaz. Tak minęła jedna godzina, a następna dobiegała końca, gdy zameldował się Czernkowski, kapral z 4. kompanii. Czułem, że wszystka krew ucieka mi do serca. Zrobiło mi się zimno. Kpr. Czernkowski trzymał w ręku papierek, który przedtem dano gońcowi Nosarzew-skiemu. Ten sam zwitek, charakterystycznie ściśnięty palcami po zwinięciu na ołówku. Tak dziwnie cicho zrobiło się, Rozkaz nie dotarł, goniec zapewne zabity. „Co to znaczy?" — pytał zmienionym głosem ppłk Raczkowski. Już kilka początkowych zdań kpr. Czemkowskiego uspokoiło nas. Goniec Nosarzewski nie zginął, żyje. Z napięciem słuchamy, co mówi Czernkowski. Widział, że od strony, gflzie przed godziną była kompania, biegnie jakiś żołnierz, kryjąc się przed pociskami. W pewnej chwili padł i nie podnosił się. Kapral przy-czołgał się do leżącego i tu stwierdził, że żołnierz ten nie jest ani zabity, ani ranny, lecz zemdlał. Przywrócony do przytomności, powiedział, że z rozkazem dotarł tam, gdzie rano zostawił 4. kompanię, ale już jej na dawnym miejscu nie zastał. Leżało tam ośmiu rannych i jeden zabity. Ranni powiedzieli mu, że por. Musiał przesunął kompanię dalej, aby nie być celem moździerzy i szpandałów niemieckich. Nosarzewski czynił starania, aby odszukać kompanię, a widząc, że mu się to nie udaje, postanowi) przynajmniej zawiadomić dowódcę baonu 0 tym. Te poszukiwania w piekielnych warunkach spowodowały, że Nosarzewski nie miał już sił, a goniąc ich ostatkiem - zemdlał. Rozkaz trzymał jednak w zaciśniętej kurczowo ręce. Tą drogą doszedł rozkaz do por. Musiała, a kpr. Czernkowski przynosząc dalsze wiadomości meldował otrzymanie poprzedniego rozkazu. Odetchnęliśmy z ulgą. W chwili, gdy się to wszystko działo, nie było czasu 1 warunków na analizowanie i ocenianie czynu gońca Nosarzewskiego. Nie można było dłużej o tym mówić, czy myśleć, ale w bardzo ciężkich chwilach człowiek myśli dziwnie jasnymi skrótami. Wtedy myśli są zdecydowane, bez wątpliwości. Mnie przyszła na myśl postać gońca z Warszawianki. Tamten to wyidealizowany symbol, ten to żywy i prawdziwy żołnierz. Olszynka — Monte Cassino.2 Około godziny 10—11 dwóch strzelców gońców z kompanii 3. przyniosło meldunek pisemny, w którym dowódca kompanii podaje swoje położenie. Gdy wracali z powrotem z rozkazem pisemnym dowódcy baonu, nakazującym okopać się na tych stanowiskach — jeden z nich został ranny; zaopatrzywszy rannego kolegę, pozostawił go na miejscu, 2 Przypisek po bitwie: Strz. rzeką Chienti 22.VI.1944. Nosarzewski zginął w akcji adriatyckiej nad 213 meldunek odniósł do dowódcy kompanii, po czym wrócił do rannego i wyewakuował go dalej do punktu opatrunkowego; wszystko to w silnym ogniu artylerii i moździerzy. Kiedy brakło gońców, kiedy walka stawała się niemożliwością, a trwanie nonsensem, po nocy z 11 na 12 maja i po straszliwej połowie dnia 12 maja — poczynają napływać do schronu dowódcy oddziałów. O godzinie 14.30 dobrnął ppor. Bernaś. Jest tak wyczerpany, że plut. Choma obciera mu pot z czoła. Dowódca baonu usiłuje wiązać zerwane nici: — Zabierz Świtalskiego od Kromkaya, doprowadź do Musiała. — Tak jest! — odpowiada głucho ppor. Bernaś, któremu każą wracać do beznadziejnej walki w ogień i między trupy. Dowódca baonu rzucił okiem na prężącego się oficera i dodał mięk-szym głosem: — Nie pan wypali papierosa. W tej chwili wchodzi... Sroczyński. Wygląda jakoś pokracznie w maskowniczym płaszczu. * — Zadanie wykonałem — melduje. Dowódca baonu, ppłk Raczkowski podnosi pytający wzrok. — Wycofałem się, bo mi zostało sześciu ludzi — wyjaśnia flegmatycz-nie Sroczyński. Do schronu wślizguje się por. Popielas, dowódca grupy wsparcia. Wyszedł pierwszy, przed wszystkimi kompaniami, osiągnął nakazany rejon w całości bez żadnych strat, ciągnąc za sobą białą taśmę. Wszystkimi rozporządzalnymi środkami ogniowymi starał się zniszczyć nieprzyjacielski cekaem, który go ostrzeliwał, przez co ściągnął na siebie ogień. Od godziny 2.30 był pod bezustannym obstrzałem artylerii i moździerzy. Nie miał łączności z baonem. Na godzinę 14 z szesnastu szeregowców czterech mu pozostało żywych i nie ranionych. Oceniwszy pozostałą grupę jako całkowicie niezdolną do przedsięwzięcia jakiejkolwiek akcji, wycofał się, o czym melduje. Meldunek ten jednak wychodzi nieskładnie, dowódca baonu huknął na nie umiejącego się wygadać porucznika. To niesłychane!... Trzeci z rzędu przychodzi tutaj z jakimiś hiobowymi wieściami. Zanim skończył, zjawia się czwarty. To ppor. Czulak dowindował rannego telegrafistę. — Panie pułkowniku! — mówi energicznie. — Kpt. Kromkay zabity, kompania wybita, sytuacja niemożliwa; proszę o rozkazy. Dowódca baonu przedstawia sytuację brygadzie, z którą rozmawia radiem. — Wycofać się — pozostawić ubezpieczenia na Uchu i Gnieździe — mówi dowódca brygady. G^ną czołgi, giną saperzy \ Wiemy, że piechota, która miała wspomóc czołgi i saperów — zaległa. Jak kiedy lawa, wylawszy się z krateru żartkim strumieniem, zostaje coraz bardziej między głazami po drodze, tak 1. baon, mający zająć Albanetę, dotoczył się do jej skłonu kompanią Maślony, przetoczył się za skłon plutonem Sroczyńskiego i spłynął nad sam garbek, broniący minami wejścia do doliny — nikłym strumyczkiem drużyny kpr. Bryka. Siedział kpr. Bryk ze swymi ludźmi o 50 m za garbkiem i kombinował. Noc była, ale wiejskie serce nieomylnie po nieuchwytnych objawach przeczuwa zjawienie się świtu. Taki czas był właśnie. Z dala, na prawo od Drogi Saperów huczały ciągle motory czołgów, ale radosne napięcie, z którym spotkał ten dźwięk, kiedy wypadli za skłon, poczęło ustępować. Bryk nic nie wiedział o czołgach spadających w przepaść, o pękających taśmach, rozbitych silnikach, o plutonie por. Trejdosiewicza całkowicie unieruchomionym, o pepancach rozbitych i zatrzymanych, o stratach saperskich, o nierozminowaniu. Po prostu przywykł do tego dalekiego huku motorów, przestał naczekiwać, ochłonął z bitewnego podniecenia, serce poczęło bić mu równiej, oddech stawał się spokojny — oglądał się za coraz sposobniejszą skałką. Kiedy oddziałek żołnierzy zapadnie w ziemię pod ogniem, niewprawne oko na razie nie ujrzy nic; dopiero po chwili widzi się a tu pod kamyczkiem, a tu, tam pod skarpą — nie osłonięte ciała - - jak odwłoki larw mrówczych wyniesione na światło. I w miarę czasu te członki wciągają się, nikną po sobie wiadomych skrytkach, wplastyczniają się w rozpadliny. Tuż obok Bryka — naokoło — taiły się istnienia niemieckie po wro-słych w ziemię bunkrach. 1 stamtąd zapewne nasłuchiwano dźwięku polskich motorów z napięciem, i tam wreszcie przyzwyczajono się do tego, że nic się nie dzieje. Gdy nagle — huk 380-konnego silnika począł narastać. Ani chybi — idzie czołg. (To Białecki.) Ucho zupełnie już wyraźnie poczęło rozróżniać dalsze warkoty. (To były czołgi Ostrowskiego, Dzięciołowskiego, Faita). Człowiek-poczwarka wychylił się ze skorupy głazów do polowy. Patrzy chciwie. Tam, tuż pod nim — już widać — ciemna sylweta wspaniałego szermana. Niesie przed sobą 75-centymetrową lufę działa, jak słoń idący przez dżunglę do ataku niesie w górę podniesioną trąbę. Płomień nagły wybucha pod czołgiem. Huk. Z wieży tryska płonąca ludzka rakieta; gorejący człowiek biegnie w noc. Za nim z wieży czołgu powoli wygramala się drugi człowiek-pochodnia; skulą się o kilka kro- 215 I ! ków pod szkarpą, tarza się. gaśnie na nim, ciemnieje wszystko; z czołgu nie wychodzi nikt więcej... J Dlaczego polegli, dlaczego? Przecie mina talerzowa załogom stalowych potworów nie szkodzi, przecie tylko gąsienicę zerwie, czołg unieruchomi i tyle. Dlaczego?... Czołg Białeckiego trafił na słupek kilku min, przemyślnie wkopanych jedna pod drugą. Spadochroniarze po bunkrach mocniej'ujmują szmajsery; bezbronną poczwarką czuje się drużyna Bryka; znowu przytulają się do głazów; ma świtać. Dowódca 3. kompanii saperów, mjr Witkowski. powiadomiwszy kpt. Orłowskiego, że Gardziel nie będzie rozminowana przed świtem, kiedy 2. i 3. szwadron dobrnęły na górę, ujrzał nowych dwanaście czołgów. Dowiedział się, że baon 15. zajął Widmo i znajduje się pod niszczącym ogniem moździerzowym z Albanety. Ciążyła na wszystkich jak całun ta noc grzmiąca po górach salwami szpandałów i szmajserów, spływająca na Drogę Saperów biednymi poranionymi ludźmi. A tu taka siła ognia! — bezsilna. Mjr Witkowski postanawia spenetrować: jeśli Gardziel tak zaminowana i ostrzeliwana — czy nie można dać się od niej w prawo, na już zajęte Widmo, i zjechać czołgami Widmem na Albanetę znienacka? Idzie mu naprzeciw człowiek nagi do pasa, spodnie się palą; to Nic-kowski, ten który pierwszy z czołgu wyskoczył, kpr. rezerwy, ślusarz, lat 25; kampania wrześniowa. Przygasił major rękami na półżywym spodnie; poszedł Nickowski, by umrzeć: 7 dni się męczył, trzymano go transfuzjami, spalona skóra wzdęła się na całym ciele jak pancerz, w jednym tylko miejscu pod kolanem było nie spalone ciało — tam tylko można było robić zastrzyki; karmiono go przez rurkę, wstawioną w zwęgloną twarz; czy skarżył się? Raz tylko przez 7 dni walki o życie powiedział: „Piecze jak cholera"; umarł w dniu, kiedy jego szwadron wszedł wreszcie na Albanetę. Mjr Witkowski szedł dalej; przy spalonym czołgu siedział nagi zwęglony człowiek; to — ppor. Białecki, dowódca spalonego czołgu, który wyskoczył drugi; wrzesień — Węgry — Francja — Krzyż Walecznych w Narviku — podchorążówka w Szkocji — od dwu miesięcy podporucznikiem. — Kolego pomóżcie!... Oliwy... — mówi słabym głosem spaiony; swąd spalonego ciała chwyta za gardło; mjr Witkowski nie ma oliwy, wlewa w usta rannego parę łyków herbaty z manierki; rozzuwa go. przesuwa na plandekę. Mjr Witkowski ruszył dalej, a zwęglony podniósł się, poszedł. Walczyć o życie, szukać ratunku. 216 Za ciemna przyszli doktorzy pancerniaków; nie siedzieli w punktach opatrunkowych, czekając, aż im rannych zniosą; dojeżdżali sanitarnym white'em, biegali między stalowymi pudłami z opatrunkiem. Kolejno dosyłani, kolejno ranni: dr Różycki ze złamaną ręką opatrywał kolegów; dr Bierzyński, który z upływu własnej krwi zemdlał w czasie pracy; sanitariusz st. strz. Mąjewski z najwyższym poświęceniem pod ogniem spełniający swój obowiązek; repista plut. Wasiatko — dodany jako fachowiec, który ma najprostsze sposoby wydobycia rannych lub zabitych z czołgu. Pochylili się nad czołgiem, który się dopalał; rozróżnili jakąś czaszkę, jakąś nogę... To były szczątki kpr. rez. Ambrożeja, pancerniaka jeszcze z Polski, dwudziestoletniego st. strz. Karczewicza, st. strz. Bogdaje-wicza, pancerniaka z Polski. Za jasna, po bitwie — przyszli koledzy, ale dowódcy czołgu znaleźć nie mogli; dopiero o 300 aż kroków, w krzakach, znalazł ciało ojciec Studziński, kapelan 4. pułku czołgów, dominikanin cichy i pokornego serca, czytający swój brewiarz pod ogniem nieprzyjaciela i nieustępliwie wyszukujący rannych i zabitych. Mjr Witkowski śpieszył tym szlakiem gasnących żyć, szukając środka skutecznej walki. Kiedy dochodzi, mijają go nosze z ciężko rannym w bok st. sap. Kępińskim, mijają go nosze z sap. Cieślukiem. Sanitariusz saperów Kozłowski, cuda dokazujący tej nocy,3 woła: — Koledzy, pomóżcie, Czesia niosę. W tej chwili Czesia Chmieleckiego, którego niesie na plecach, dobija pocisk. Ranny w nogę por. Sziker dowodzi dalej, siedząc pod czołgiem, pozostawionym w natarciu poprzedników. Właściwie — nic tu nie można robić bez osłony. Mjr Witkowski wysyła patrol 6 saperów na pono zajęte całkowicie przez nas Widmo. Jest już widno. Idą więc śmielej, notując sobie w pamięci, gdzie i jakie należy wysadzić tarasy, aby zrobić przejście czołgom, czyszcząc teren z „potykaczy". Są to pułapki na ludzi. Min przeciwczołga-wych nie ma; widać Niemcy tak się nie liczą z szarżą okrążającą po tych stromiznach jak Hiszpanie przed stu laty w górach Guadarammy. Nagle, tuż pod szczytem wzgórza, ukazuje się zza bunkra Niemiec do połowy postaci, ze szmajserem w ręku. Saper — cóż — spokojna kaczuszka nurkująca za minami; sap. Narcyz Sawicki, idący z potężnym bębnem taśmy, którą szlakował drogę. Przypisek po bitwie: Dekorowany Virtuti Militari. 217 ków pod szkarpą, tarza się. gaśnie na nim, ciemnieje wszystko; z czołgu nie wychodzi nikt więcej... Dlaczego polegli, dlaczego'.' Przecie mina talerzowa załogom stalowych potworów nie szkodzi, przecie tylko gąsienicę zerwie, czołg unieruchomi i tyle. Dlaczego?... Czołg Białeckiego trafił na słupek kilku min, przemyślnie wkopanych jedna pod drugą. Spadochroniarze po bunkrach mocniej'ujmują szmajsery; bezbronną poczwarką czuje się drużyna Bryka; znowu przytulają się do głazów; ma świtać. Dowódca 3. kompanii saperów, mjr Witkowski. powiadomiwszy kpt. Orłowskiego, że Gardziel nie będzie rozminowana przed świtem, kiedy 2. i 3. szwadron dobrnęły na górę, ujrzał nowych dwanaście czołgów. Dowiedział się, że baon 15. zajął Widmo i znajduje się pod niszczącym ogniem moździerzowym z Albanety. Ciążyła na wszystkich jak całun ta noc grzmiąca po górach salwami szpandałów i szmajserów, spływająca na Drogę Saperów biednymi poranionymi ludźmi. A tu taka siła ognia! — bezsilna. Mjr Witkowski postanawia spenetrować: jeśli Gardziel tak zaminowana i ostrzeliwana — czy nie można dać się od niej w prawo, na już. zajęte Widmo, i zjechać czołgami Widmem na Albanetę znienacka'? Idzie mu naprzeciw człowiek nagi do pasa, spodnie się palą; to Nic-kowski. ten który pierwszy z czołgu wyskoczył, kpr. rezerwy, ślusarz, lat 25; kampania wrześniowa. Przygasił major rękami na półżywym spodnie; poszedł Nickowski, by umrzeć: 7 dni się męczył, trzymano go transfuzjami, spalona skóra wzdęła się na całym ciele jak pancerz, w jednym tylko miejscu pod kolanem było nie spalone ciało — tam tylko można było robić zastrzyki; karmiono go przez rurkę, wstawioną w zwęgloną twarz; czy skarżył się? Raz tylko przez 7 dni walki o życie powiedział: „Piecze jak cholera"; umarł w dniu, kiedy jego szwadron wszedł wreszcie na Albanetę. Mjr Witkowski szedł dalej; przy spalonym czołgu siedział nagi zwęglony człowiek; to — ppor. Białecki, dowódca spalonego czołgu, który wyskoczył drugi; wrzesień — Węgry — Francja — Krzyż Walecznych w Narviku — podchorążówka w Szkocji — od dwu miesięcy podporucznikiem. — Kolego pomóżcie'.... Oliwy... — mówi słabym głosem spalony; swąd spalonego ciała chwyta za gardło; mjr Witkowski nie ma oliwy, wlewa w usta rannego parę łyków herbaty z manierki; rozzuwa go, przesuwa na plandekę. Mjr Witkowski ruszył dalej, a zwęglony podniósł się, poszedł. Walczyć o życie, szukać ratunku. 216 Za ciemna przyszli doktorzy pancerniaków; nie siedzieli w punktach opatrunkowych, czekając, aż im rannych zniosą; dojeżdżali sanitarnym white'em, biegali między stalowymi pudłami z opatrunkiem. Kolejno dosyłani, kolejno ranni: dr Różycki ze złamaną ręką opatrywał kolegów; dr Bierzyński, który z upływu własnej krwi zemdlał w czasie pracy; sanitariusz st. strz. Majewski z najwyższym poświęceniem pod ogniem spełniający swój obowiązek; repista plut. Wasiatko — dodany jako fachowiec, który ma najprostsze sposoby wydobycia rannych lub zabitych z czołgu. Pochylili się nad czołgiem, który się dopalał; rozróżnili jakąś czaszkę, jakąś nogę... To były szczątki kpr. rez. Ambrożeja, pancerniaka jeszcze z Polski, dwudziestoletniego st. strz. Karczewicza, st. strz. Bogdaje-wicza, pancemiaka z Polski. Za jasna, po bitwie — przyszli koledzy, ale dowódcy czołgu znaleźć nie mogli; dopiero o 300 aż kroków, w krzakach, znalazł ciało ojciec Studziński, kapelan 4. pułku czołgów, dominikanin cichy i pokornego serca, czytający swój brewiarz pod ogniem nieprzyjaciela i nieustępliwie wyszukujący rannych i zabitych. Mjr Witkowski śpieszył tym szlakiem gasnących żyć, szukając środka skutecznej walki. Kiedy dochodzi, mijają go nosze z ciężko rannym w bok st. sap. Kępińskim, mijają go nosze z sap. Cieślukiem. Sanitariusz saperów Kozłowski, cuda dokazujący tej nocy,3 woła: — Koledzy, pomóżcie, Czesia niosę. W tej chwili Czesia Chmieleckiego, którego niesie na plecach, dobija pocisk. Ranny w nogę por. Sziker dowodzi dalej, siedząc pod czołgiem, pozostawionym w natarciu poprzedników. Właściwie — nic tu nie można robić bez osłony. Mjr Witkowski wysyła patrol 6 saperów na pono zajęte całkowicie przez nas Widmo. Jest już widno. Idą więc śmielej, notując sobie w pamięci, gdzie i jakie należy wysadzić tarasy, aby zrobić przejście czołgom, czyszcząc teren z „potykaczy". Są to pułapki na ludzi. Min przeciwczołgo-wych nie ma; widać Niemcy tak się nie l raz drugi w bitwie pod Villanova, został wystany na leczenie do Angin '' Ranin w kampanii adriatyckiej. Odznaczony za Cassino Virtuti Militari, mianowany w lipcu podporucznikiem, 7pm\\ od niemieckich pepanców w sierpniu w ataku nad Metauro „raz tylko zdążywszy pobrać gażę oficerską". ' Amputowana noga. do swoich S7xzelin z nakazem, aby wszystkim wolnym od służby żołnierzom kazali spać. Żołnierze wiedzą, co to i\\ae/y. i kapelan batalionu, ks. Sławik (syn górnika, absolwent przedwojennej podchorążówki piechoty, którego wojna złapała na jakimś /jeździe młodzieży w Stanach Zjednoczonych2). przechadzając się / penitenuimi po osłoniętym od strzałów kawałku Drogi Saperów spowiada. Ksiądz kapelan ma na piersiach puszkę z komunikantami Kiedy w Polsce szedł do chorego, poprzedzał go chłopak z dzwonkiem i ludzie klękali. W te straszne czasy Bóg. który się urodził w stajence, zeszedł do puszki schowanej pod mundurem. Ks. Sławik pod mundurem chowa torebkę, zawieszoną na piersi; są w niej ponotowane nazwiska tych, którym udzielił pociechy religijnej przed bitwą. Każdy go bowiem prosi, aby powiadomił rodzinę w Kraju, że umarł pojednany / Bogiem. Ksiądz więc umyślił sobie te adresy na piersi: jeśli polegnie, to juśeić znajdą i przekażą sztafetą dobrej woli aż pc. Ho nie ma kim już tak bardzo walczyć. Obłożyli się o 50 m ramą rur Bengalora, żołnierze z zapałkami czuwają przy lontach. Artyleria niemiecka jeszcze się nie orientuje, że Niemcy z Widma zepchnięci; tymczasem nie strzela. Wówczas zabiegliwy gospodarz mjr Stańczyk wypełnia dalszą część planu płk. Rudnickiego (dowódcy natarcia Kresowej): wpycha się na obsadzone, zasłane trupami niemieckimi Widmo następną, 2. kompanią. ¦* Przypisek po bitwie: Nie miał szczęścia plut. Lewandowski. Pod Villanova znowu cala jego drużyna została wybita, u on sam został ciężko ranny. 278 Polski Winkelried Dowódcę tej kompanii, por. Perkowskiego, zowią ..Jasiem Pobożnym". Z ..Jasiem Pobożnym" ma kłopoty sam ks. kapelan Slawik. jako że Jasio jest sroższym obserwantem niż kapelan, działacz skautowy, przt tarty po świecie. Teraz Jasio siedzi w schronie z kpt. Bieganowskim. kłania się pociskom przytulając się do grubego kapitana. — Poruczniku, żołnierze patrzą upomina go kapitan. No i teraz przyszedł rozkaz „Jasio Pobożny" ma prowad/ić tych żołnierzy w bój. Wyskoczył ze schronu, krzyknął na ludzi, biegnie w przód nie ogląda się, czy idą za nim — poszli. Ogień ich chwycił od podstaw wyjściowej, zewsząd idzie jęk rannych, sześciu już mają zabitych, rozdart) zostaje pociskiem na strzępy szef kompanii, sierż. Cynowski. Rteypaf) się plutony— biegną jak i kompania Łempickiego bez taśm kierunkowych. po nie rozminowanym terenie. Pchor. Kokosiński z 1. plutonu stara się biec po głazach: kulv gwoż dziami but coraz osuwa się w szuter osypiska. w którym schowane może być żądło zapalnika. Na drodze leży któryś ze strzelców 4 kompanii. pod którym eksplodowała mina. Lewy bok ma wyrwany, ręka zgracholana wisi jak łachman. Dźwiga ku pchor. Kokosińskiemu twarz zalaną krwią podnosi drugą rękę, aby widział tragiczny drogowskaz, i woła: — Przeze mnie, przeze mnie! Tu jest bezpiecznie.'" Już doszli na wysokość 4. kompanii, już przedłużają jej natarcie w prawo, już przed nimi błyskające ogniem schrony. Co zrobi dowódca kompanii, który wszak może przyzostać w tyle. który raczej powinien być przy plutonie odwodowym? „Jasio Pobożny" idzie pierwszy z pierwszych prosto na schron. Pocisk gruchocze mu lewą rękę i niszczy tomigan Wówczas wyszarpuje z futerału pistolet, dobiega, strzela we wziernik bunkra. Ścina go seria Rannego wynosi spod ognia pchor. Wolwowicz z 4 kompanii. Ale walka trwa. Trzej Niemcy podnoszą ręce. ale kiedy nasi zbliżają się, by ich wziąć do niewoli, z rąk podniesionych zdradziecko pada granat. Strz. Kondracki wybija wszystkich trzech z tomigana, wysforowuje się sam przed kolegów na kilkadziesiąt kroków, wskakuje na bunkier. chce wytłuc granatem załogę. W bunkrze pyknął pojedynczy strzał; nic 10 Przypisek po bitwie: Zapewne to ten sam ranm ostrzegł niejednego tylko -pchor. Kokosińskiego. Kpr. Anańko. uczestnicząc) w tym samym natarciu, pisze bowiem do mnie: Jeden z biegnących przede mną strzelców wpadł na minę. Widziałem, juk po wybuchu miny upadł na ziemie. Z glony hmczyki mu krew. jedną rękę miał bezwładną. Zatrzymałem się na chwilę hezraóui. gdy ranny pokazał mi ręką drogą, walając: .Biegnijcie tędy. tu nie ma miny". Skoczyłem przez leiącego... 279 natem zapalającym w szczelinę wyskoczyli Niemcy, na jednym pali się ubranie. Pardonu nie ma walczą do końca. Jeden z nich, wystrzelaw s/y wszystkie naboje, szmajserem jeszcze rzuca w naszych żołnierzy. Nie żyje. Czterech innych strzela do sanitariusza opatrującego rannych. Trzech z nich zabii pchor, Wolwowicz, czwartego ranił. Ale i my mamy straty dotkliwe. Plut. Lewandowskiemu z plutonu ppor. Piotrowskiego wyginęła cała jego drużyna w walce na granaty.'1 Kpt. Łempicki widzi, że Lewandowski siedzi bezczynnie przy głazie i nawet nie usiłuje się kryć. No. jak tam?... Lewandowski poczyna płakać: Cała... drużyna!... Sąsiednia drużyna pchor. Gasińskiego (o nim —- dalej) przechodzi w ataku na bunkry. Płaczący Lewandowski skoczył, wyprzedził i zajął bunkier, który wybił jego ludzi. Dwa szpandały wciąż biją z ruin domku, który w pierwszym natarciu zdobył sierż, Kmitowicz z 15. baonu, a w drugim grupa ppor. Kowalczyka z 18. baonu. Strz. Juran był stale przez kpt. Łempickiego „brany za frak" za pijaństwo. Prostował się w takich wypadkach i ripostował z wielkim prze-konaniati: Panie kapitanie, melduję, co strzelec Jurand ze Spychowa upił się. ale Polska musi być Obecnie „Jurand ze Spychowa" polazł, nikogo nie skrzykujac do pomocy, z piałem na ten domek i rozwalił obydwa szpandały. Z siedmiu ludzi pocztu kpt. Łempickiego pozostał tylko jeden cały. Ranni są plut. Czajka, obserwator pchor. Niwiński. st. sierż. Florczak. szef kompanii, strz. Czernobaj, radiotelegrafista strz. Bujar i jeszcze jeden strzelec, którego nazwiska nie znam. Jedynego pozostałego z pocztu st. strz. Adamowicza posyła kapitan do tyłu po pomoc. Bo nie ma kim już tak bardzo walczyć. Obłożyli się o 50 m ramą rur Bengalora, żołnierze z zapałkami czuwają przy lontach. Artyleria niemiecka jeszcze się nie orientuje, że Niemcy z Widma zepchnięci; tymczasem nie strzela. Wówczas zabiegliwy gospodarz mjr Stańczyk wypełnia dalszą część planu płk. Rudnickiego (dowódcy natarcia Kresowej): wpycha się na obsadzone, zasiane trupami niemieckimi Widmo następną, 2. kompanią. 9 Przypisek po bitwie: Nie mml szczęścia plut. Lewandowski. Pod Villanova znowu cała jego drużyna została wybita, a on sam został ciężko ranny. 278 Polski W inkelried Dowódcę tej kompanii, por. Perkuwskiego. z.owią ..Jasion Pobożnym". Z „Jasiem Pobożnym" ma kłopoty sam ks. kapelan Slawik. jak<> że Jasio jest sroższym obserwanieni niż kapelan, działacz skautowy, pra tarty po świecie. Teraz Jasio siedzi w schronie z kpt. Bieganowskim. kłania się pociskom przytulając się do grubego kapitana. — Poruczniku, żołnierze patrzą upomina go kapitan. No i teraz przyszedł rozkaz „Jasio Pobożny" ma prowadzić tych żołnierzy w bój. Wyskoczył ze schronu, krzyknął na ludzi, biegnie w przód nie ogląda się. czy idą za nim - poszli. Ogień ich chwycił od podstaw. wyjściowej, zewsząd idzie jęk rannych, sześciu już mają zabitych, rozdarty zostaje pociskiem na strzępy szef kompanii, sierż. Cynowski. Rteypah się plutony -— biegną jak i kompania Łempickiego bez taśm kierunkowych. po nie rozminowanym terenie. Pchor. Kokosiński z 1. plutonu stara się biec po głazach; kuty gwoż dziami but coraz osuwa się w szuter osypiska, w którym schowane może być żądło zapalnika. Na drodze leży któryś ze strzelców 4. kompanii, pod którym eksplodowała mina. Lewy bok ma wyrwany, rek.i zgruchotanu wisi jak łachman. Dźwiga ku pchor. Kokosińskiemu twarz zalaną krwią podnosi drugą rękę, aby widział tragiczny drogowskaz, i wola: — Przeze mnie, przeze mnie! Tu jest bezpiecznie."' Już doszli na wysokość 4. kompanii, już przedłużają jej natarcie w praw < >, już przed nimi błyskające ogniem schrony. Co zrobi dowódca kompanii, który wszak może przyzostać w tyle. który raczej powinien być przy plutonie odwodowym'.' „Jasio Pobożny" idzie pierwszy z pierwszych prosto na schron. Pocisk gruchocze mu lewą rękę i niszczy tomigan Wówczas wyszarpuje, z futerału pistolet, dobiega, strzela we wziernik bunkra. Ścina go seria Rannego wynosi spod ognia pchor. Wolwowicz z 4 kompanii. Ale walka trwa. Trzej Niemcy podnoszą ręce. ale kiedy nasi zbliżają się, by ich wziąć do niewoli, z. rąk podniesionych zdradziecko pada granat. Strz. Kondracki wybija wszystkich trzech z tómigana. wyslorowuje się sam przed kolegów na kilkadziesiąt kroków, wskakuje na bunkier, chce wytłuc granatem załogę. W bunkrze pyknąt pojedynczj strzał; nic 10 Przypisek po bitwie: 7apewne to ten sam raniu ostrzegł niejednego t\l-ko -pchor. Kokosińskiego. Kpr. Anańko. uczestnie7i(c\ w tym samym natarciu, pisze bowiem do mnie: Jeden z biegnących przede mną strzelców wpadł na minę. Widziałem, jak po wybut Im miny upadł na ziemię. /. ghwv broczyła mu krew. jedną rękę miał bezwładną, /.utrzymałem się na chwilę bezriutnie, gdy ranny pokazał mi ręką drogę, wołając ,.Biegnijcie tędy. In nie ma miny". Skoczyłem przez leżąi ego... 279 zdążywszy odbezpieczyć granatu, strz. Kondracki, ranny w głowę, stacza się w dół. Ranny zostaje ppor. Gorzkiewicz. Ostatni pozostały w kompanii oficer, ppor. Bębnowicz, daje głos: żeby wiedzieli w tej ciemności. że jest. kto dowodzi, że atak... idzie. Trudno, wojna" w 3. kompania tymczasem pod ogniem z Passo Corno przesuwa się na podstawę wyjściową drugiej. Dowódca 1. plutonu, ppor. Wołoszyński. ranny w ramię, zbiega w dół. Dowódca kompanii, kpt. Kowalewski, który walczył we wrześniu 1939, który walczył jeszcze 23 września w grupie Hanki-Kuleszy z Niemcami, pośpiesznie, za ciemna, odbywa ostatnią odprawę z dowódcami plutonów. Ale już wysuwa się z mroków mała postać kpt. Bieganowskiego (zastępcy dowódcy baonu) z dużym kijem: — Prędzej, Maniuś, nacierać! Na siodełko. — Ja idę pierwszy — mówi do zastępcy, ppor. Chylińskiego" — a ty pilnuj porządku. I już wtapia się w ciemność z pierwszymi sześciu ludźmi. Poszedł pierwszy pluton rannego Wołoszyńskiego, za nim drugi pchor. Krakowskiego. Niemcy słyszą ruch, oświetlają rakietami i bocznym ogniem szpandałów zamykają dolinę. Dwóch pada na minie. Trzeci pluton, pchor. Lindnera doszlusowuje; ppor. Chyliński, wypełniwszy zadanie, usiłuje go przegonić z gońcem i radiotelegrafistą. We wgłębieniu między 706 i Widmem ludzie się rozbiegli i zaraz następują eksplozje min. Pada dowódca plutonu; pchor. Lindner, kpr. Chojna, strz. Santocki ma urwaną rękę i nogę. jakiś strzelec leży w drgawkach agonii, — Bardziej w prawo ~ krzyczy, łapiąc dech w piersi, potykając się po głazach, ppor. Chyliński. — Ty co tu robisz? — zatrzymuje się nagle, widząc sapera, który powinien był być w przodzie. Młodziutki chłopak patrzy jak zahipnotyzowany na tego konającego w drgawkach trzęsie się jak liść osiki. 11 Przypisek po bitwie: Ranny w 1939, ranny pod Cassino. ranny pod Filo-trano, ranny na linii Gotów. 280 — Mnie tu zabiją, panie poruczniku — mówi bezradnie, raczej jak dziecko do matki niż jak żołnierz do dowódcy: — Trudno... wojna... — mówi jakoś miękko ppor. Chyliński — chodź. pójdziemy razem. Trzy wybuchy jeden po drugim... Za drugim ciało chłopca leci w strzępki. Za trzecim ppor. Chyliński traci przytomność. To jest godzina 12 w nocy.12 Tymczasem kompania Kowalewskiego, poprzedzona przez patrol pchor. Sułkowskiego, który nawiązał łączność, dociąga, wydłuża w lewo, wchodzi w walkę. Zespoły szturmowe idą na bunkry. Jeden z nich milknie nagle. Pchor. Krakowski, pchor. Dziadkiewicz, strz. Juraszczyk obchodzą go od tyłu, szukając wejścia. Oczy ich uderza dziwny widok — dwa siedzące jakby w pogwarce trupy. Wybili załogi trzech bunkrów, z reszty Niemcy uciekli. Zapadli gdzieś za dalszym załamaniem terenu, po czym widać, jak pojedynczo zbiegają w dół. Ppor. Bębnowicz wysyła patrol 2. kompanii z zadaniem przeszukania schronów do podnóża Widma; patrol natknął się na wycofujących się Niemców, dwóch zabił, reszta zbiegła. Po chwili jednak już gońcy donoszą, że Niemcy podchodzą dołem na prawo. Narasta ich przeciwuderzenie. Nienawiść za grób Tymczasem zwycięzcom, którzy usadowili się w niemieckich wybitych bunkrach, poczyna być brak amunicji. Dowódca łączności, por. Deihołos13 sam idzie, by ściągnąć amunicję. Kiedy schodzi na Drogę Polskich Saperów, łaziki każdy o dwu przymocowanych noszach, zwożą krwawy plon nocy w dół. Na jednym z bantamów leżą ciężko ranni — Polak i Niemiec. Polak widocznie był załadowany w stanie nieprzytomnym. Właśnie się ocknął i wodzi po otoczeniu nic 12 Przypisek po bitwie: Podobną scenę w tym natarciu opisuje w liście do mnie jeden z żołnierzy 16. baonu: Bryły ziemi i kamienie zasypały Karolka zupełnie. Wyskoczył z ukrycia i zaczął uciekać do tylu. Uciekając wpadł na mjr. Stańczyka. Major go zatrzymał, pytając: ,,Co ci jest?" Karolek. ogłuszony pociskiem, potłuczony kamieniami i cały zasypany ziemią, odpowiedział: ..Zabili mnie" i pokazał na plecy, na ktń-rach przez zabrudzoną ziemią koszulę wystąpiły krople krwi. Major obejrzał plecy, poklepał Karolka po ramieniu i powiedział: ,,Nie bój się i wracaj na stanowisko". 13 Przypisek po bitwie: Objąwszy kompanię, został ciężko ranny w natarciu pod Villanova. 281 nie rozumiejącym wzrokiem. Spostrzega Niemca. Łazik, zatrzymany w zatorze jednokierunkowego ruchu, stoi nad trzystumetrowym jarem 0 ścianie niemal pionowej. Na występach ----.- drobne jak zabawki dziecinne - nasze dwa strącone czołgi. Jeszcze niżej, w samej szczelinie-roz-padlinie moździerzowey Karpackiej roją się jak mrówki. Skrzekot wyrwał się z gardła rannego Polaka. Wparł zdrową rękę w Niemca, kikut drugiej bezradnite demonstruje, że chce jej iść na pomoc; pcha Niemca resztką życia, które mu zostało, resztką sił - w przepaść Zawarł się rękami na ramie łazika charczący Niemiec. Nie mówi nic. nie wzywa pomocy. Snadż c/uje się poza prawem wśród narodu, którego bezbronnych synów pięć lat wymordowywali jego rodacy w Oświęcimiach i Majdankach Dobiegli sanitariusze. Skrępowali miotającego obelgi Polaka bandażami. Przykrępowali też Niemca. Dwie nienawistne bezsiły zwieziono w dół. Świtem-szarówką wychodzi oczekiwane przeciw uderzenie. To nie jesi przeciwuderzenie drużyną, dwoma, jak zwykle. To oni teraz muszą się natężać, to my sied/imy w zdobytych bunkrach. Zmontowali się. idą co najmniej dwoma kompaniami. W ostatniej, zupełnie w ostatniej chwili, kompania 1. kpt. Machnicy. ostatnia już z. kompanii 1<\ baonu, wchodząc na linię, doniosła amunicję, prowadząc ze sobą zastęp nosicieli. — Ładuj pan jeszcze! podsadzali się gospodarze-czterdziestolatki, kiedy im na nosze amunicyjne kładziono skrzynki. — Nie doniesiecie perswadowali oficerowie. — Doniesiemy, panie poruczniku, na tych s... synów. I donieśli — prosto na sam bal. Kpt. Kowalewski. siedzący / trzema strzelcami w jednym z czołowych bunkrów, wytrzymał jak Pan Róg przykazał, sypnął w Niemców obronnymi granatami. Fala niemiecka uderzyła, ze schronów budowanych wziernikami w odwrotną stronę było nieporęcznie walczyć, wyskakiwali szukając pozycji w terenie przemieszały się kompanie, plutony, drużyny i pojedynczy ż()łnierze. Walczące dzieci Pchor. Zagrzejewski. z 2. kompanii,14 który właśnie niedawno otrzymał maturę, widząc, że pod gradem granatów grupa Niemców wpadła do pustego schronu, złapat od rannego celowniczego piat, z którym nie umiał się obchodzić, wyrżnął śpiesząc się okrutnie — z kolana: rzuciło 14 Przypisek po 282 it:: Obecnie podporucznik, ranny 19.VII. 1944. nim tak dokumentnie, że w najbliższej chwili chłopak był sobie. p*>eisk sobie, piat sobie, a nieprzyjaciel jeszcze gdzie indziej. Klnąc okrutnie (najbardziej iasonowo klną maturzyści i ..pestki", jako że odstawiają weteranów ) złapał ponownie krnąbrny piat. strzelił poprawnie, zdążył / Niemców; w przebitym bunkrze zrobiła się miazga. / innych poczęli zmykać. Wymachują, przy tym flagą z. Czerwonym Krzyżem. Stropili się na moment żołnierze patrzą: a tu Szwaby przy fladze ze szmajserami zapychają. I coś strzela. Panie kapitanie wołają żołnierze do kpt. Kowałewskiego ten mami, a tamten skurwiel strzela. Otworzyli ogień podstępny Niemiec się potoczył. Pchor. Gasiński nie wytrzymał. Wyskoczył z bunkra z tomiganem. — Pędzić ich' woła półdziecinnym głosem (Tadzio Gasiński przed kilku miesiącami otrzymał maturę w ,,Barbarze"). Wskoczy! na sąsiedni bunkier, klór\ mu przesłaniał uciekających Niemców. Dostał serię. 1. cały rozuamiętniony. grający najszczytniejszą rolę wobec kompanii w najdramanczniejszym teatrze świata, krzyknął: „Gasiński nie żyje!"" i stoczył się martw) z bunkra. Widziałem ich w ..Barbarze" ten najstarszy rocznik, tym różny od młodszych pętaków, że mieli karabiny. W nakredowanych białych pasach, z granatówo-żółtymi dystynkcjami, chłopcy prości jak świeca, defilujący przed generałem Sosnkowsknn. przypominali podchorążych 1831 r. Idąc na pozycje, pisali ..Mamusiu jeżeli nie wrócę, proszę się nic martwić" i obracali ołówek v ręku. i nit wiedzieli, jak wytłumaczyć tej matce, wielkich słów . Polsce nie chciało im się pisać, a jak tu małymi słowami pocieszyć'.' Więc stawiali kropkę i podpis z zakrętasem Na pozycji w ogniu meldowali się prężąc się przepisowo, łykając groźne krzyki: .,Kładź się. szczeniaku". Gasiński nie żyje. Jurek Jasiński nie żyje, Madejski nie żyje. nie żyje Okulicki i Analolek Żak. nie żyje Jerzyk Chmielewski, i Genio Bargle-wicz, i Kłopotowski, i Kujbicda. i Miekowski. i Miarkowski. nie żyją dziesiątki maturzystów, których dohodowaliśmy się na Bliskim Wschodzie. Uczyli się pod namiotami, przyjeżdżali na egzaminy wprost z pozycji. Żołnierskie otoczenie darzyło „szczeniaków" szorstką i pobłażliwą miłością. Półpiśmienni gospodarze podejmowali za młokosów służbę. Tak zwierzę, kiedy spłynie krwią, instynktownie je zioła, które je wzmocnią. Inaczej czepiała się geografia ich. którzy widzieli wielbłądy, inaczej nauki ścisłe — ich. saperów, artylerzystów. łącznościowców, repistów. inaczej historia i literatura ich. żołnierzy bez ziemi, śledzących rozszerzonymi oczami codzienny komunikat, comiesięczną macherkę. eokwar-talny zawód i każdej godziny nasłuchujących co w Kraju.. Ich poprzednicy mieli drogę krótszą od płonącego browaru na 283 Solcu do Belwederu. Te nasze dzieci odhodowaliśmy w Iranie, poczęliśmy uczyć w Iraku, kontynuowaliśmy w Palestynie i w Egipcie, grzebaliśmy we Włoszech. Dzieci nasze! Młodości — gorzka jak piołun na każdym calu świata. Gdy przeciwuderzenie niemieckie kosztem naszych sześciu zabitych i dwu rannych granatami odparto — w stronę naszych stanowisk pędzi jak oszalały młodzik w niemieckim mundurze. Żołnierze chwytają za broń. - Dyć nie strzylejcie, jo Polok. Jo Polok. — Ze Śląska Zaolziańskiego — woła wpadłszy wreszcie między swoich, nie mogąc złapać tchu. I podczas kiedy trup Tadzia Gasiriskiego leży jeszcze pod bunkrem, Jasio Gazur z Jabłonkowa, nie znając naszego sprzętu, ujmuje nosze i nosi pod ogniem rannych. Jasio Gazur z Jabłonkowa, przybyły z armii niemieckiej na uzupełnienie Tadzia Gasińskiego. Gen. Max Schrank widzi, że to nie wrzesień Noc więc z 16 na 17 maja zastała na Widmie i Polaków, i Niemców. Na środkowym i północnym Widmie, od strony Cairo, leżał zwycięski 16. baon, ale noc skrywała tu i ówdzie nie doczyszczone bunkry niemieckie. Na południowym Widmie, od strony Albanety i 575 siedzieli Niemcy. Było jasne — że świt przyniesie walkę. Że nastąpi już chyba ostateczne tym razem — zmierzenie się woli zwycięstwa obydwu stron. Trzymający odcinek na wprost Kresowej gen. Max Schrank, 46-letni mężczyzna, wygląda na lat trzydzieści kilka. Odznaczony jeszcze w tamtej wojnie w Argonnach Żelaznym Krzyżem II klasy, mianowany w 1918 oficerem i dekorowany Krzyżem 1 klasy, ruszył na Polskę w 1939 jako adiutant bawarskiej dywizji górskiej, widział, jak łatwo idzie tej dywizji z armią Piskora nad Wisłą, potem z resztkami armii Dąb-Biernackiego pod Tomaszowem. Szły w przedzie dywizji oddziały motocyklistów, jak w ciasto, rozkładali się na noc po chałupach pyzaci młodzi chłopcy w swoich luksusowych śpiworach, zaopatrzeni we wszystko, syci, wypoczęci — gdy myśmy pomykali zagajami naokoło tych wsi. jak wilki z zapadłymi bokami, jak zwierzyna leśna, osaczona nagonką. Szedł z tą dywizją górską od południa, szarpiąc cofającą się grupę gen. Sosnkowskiego, doszedł do Lwowa, otrzymał za tę łatwą kampanię 284 Spangen najprzód do Żelaznego Krzyża II, potem do Żelaznego Krzyża I klasy. Wiele od tego czasu upłynęło wody... Kampania francuska, kampania grecka... Ranny na Krecie — odznaczony szturmową odznaką piechoty. Już jako pułkownik — walczy na Kubaniu, na Krymie. I wreszcie, jako generał major, jako dowódca 5. górskiej dywizji, znów walczy z Polakami. Minęły czasy pogodnego września i Vergnugungsreise niewyżytych chłopaków z luksusowymi śpiworami. Żołnierz jego — fachman nad fachmany, zahartowany w ciągu pięciu lat krwawego rzemiosła — jest blady, wydarty, niedożywiony, ma nerwowe tiki twarzy, na których zastygł degeneracki grymas. Generał Max Schrank ma tu przeciw nam dwa baony 100. wysokogórskiego pułku, oddziały jednego baonu 4. wysokogórskiego i jakieś grupy spadochroniarzy, których gros walczy jednak przeciwko Karpackiej. Po pierwszym natarciu ujęto mu cały spadochroniarski batalion, który trzeba było rzucić w dolinę Liri na oskrzydlających Anglików. Około trzech batalionów na kilometrowy odcinek umocnionego frontu, którego każda piędź predestynowana jest na to, aby być Alkazarem — nie jest to mało. Ale generał Schrank pamięta pierwsze natarcie, pamięta jego polski impet i nie lekceważy rozprawy, która nadciąga. Dzień w dzień on i adiutant, obładowani ciężkimi alpejskimi plecakami (z łęczkiem trzcinowym na krzyżach), wyładowanymi darami — pną się po kamieniskach tego amfiteatru, zaglądają do schronów wypoczynkowych, wślizgują się do bojowych bunkrów, gdzie z nagła nawiedzają kilkuosobowe załogi. Generał gawędzi, umacnia, wysłuchuje drobnych żołnierskich spraw. — Pamiętajcie! Jesteście głównym trzpieniem oporu! Pamiętają to jego podkomendni. „Żołnierze nie wygrywają walki, która toczy się o istnienie Niemiec — powiada dowódca 100. górskiego pułku w rozkazie (1. dz. 415/44) przed walką z nami — przez swoje zwykłe wypełnianie obowiązków, wykonanie rozkazów, wytrwanie w ogniu nieprzyjaciela albo przez natarcie. Wygrywają natomiast wojnę ci żołnierze, którzy przepojeni są fanatyczną nienawiścią do wroga." Takiego to przeciwnika mamy przed sobą. 285 „Klimek" kalkuluje odpłatą za Warszawy Z tamtej strony, o kilkaset metrów, w schronie wykutym w skale przy Drodze Polskich Saperów, siedzi ..Kliniek", pik Rudnicki. który musiał poddać swój zbiedniały pułk w Warszawie pucołowatym niemieckim chłopakom. Wertuje plan uderzeniu podany mu przez Korpus. Tera/ natarcie będzie inaczej wyglądać. Trzeba wyciągnąć nauki z doświadczeń pierwszego natarcia: 1. Pójdzie baon /.a baonem ugrupowany w ^łąb wprosi z 706 przez Widmo na S. Angelo. Trzeba się odsunąć jak najbardziej od śmiercionośnych gardzieli. 59? i 569. To pierwsze doświadczenie! 2. Wobec stwierdzonych bardzo silnych ogni zaporowych nieprzyjaciela trzeba nakazać, by oddziały nacierające uciekały od ognia zaporowego w przód, a nie zalegały. Trzeba dążyć do szybkiego i płynnego posuwania się To - drugie doświadczenie. Tym taranem, który uderzy W decydującej chwili, będzie żołnierz całkowicie wypoczęty, który nic brał udziału w pierwszym natarciu: W pierwszym rzucie 17. batalion. W drugim grupa mjr. Smrokowskiego. tai. komandosi i wyborowy złożony szwadron 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Działanie w górach, według teorii, ma być nieskomplikowane. Właśnie jako takie otrzymuje je 17. baon i grupa mjr. Smrokowskiego: mają iść ..strzałą", nie bawiąc się czyszczeniem bunkrów na prawo i lewo. A dalej - ruszy za nimi znajdujący się już na Widmie 16. batalion j inne. 16 maja przed wieczorem ma miejsce u płk. Rudnickiego odprawa z. dowódcami tych czołowych elementów, które otworzą natarcie. W odprawie uczestniczy dowódca artylerii, ppłk Wirth. Mjr Baczkowski. dowódca 17, baonu, nastaje na to, że ponieważ w pierwszym natarciu Niemcy przeczekali nawałę w schronach na prze-ciwstokach, więc artyleria nasza nic powinna zdejmować ognia do ostatniej chwili i nie dać Niemcom zająć pozycji bojowych, nim nie dobiegną nasi żołnierze. Jeśli chcecie mieć do końca bezpośrednie wsparcie artylerii, to musicie się przygotować na to mówi ppłk Wirth że część wiązków ogni artyleryjskich chwyci i was swoim rozrzutem. Niech będzie! mówi mjr Baczkowski, /, dwojga złego woli rozrzut własnej artylerii niż skoncentrowany ogień broni małokalibrowej nieprzyjaciela. 286 Komandosi i ułani I zaraz potem odprawa u mjr. Smrokowskiego. W jarze C. Zaczną dziś — wszak 16. baon uderza będą musieli ściągnąć na siebie ognie, aby odciążyć tamto główne uderzenie. Przyszedł szwadron składam 15. pułku ułanów, 15. Pułk Ułanów Poznańskich to chłopcy wybierani, najmłodsi wiekiem w Korpusie. A ten szwadron, który zestawili dla mir. Smrokowskiego, to wybierani z wybieranych , Szwadrony 2, i 4. dały swoje plutony szturmowe. Poczet bojowy dowódcy szwadronu szturmowego dały szwadrony Li?. Ten szwadron składany prowadzi zastępca dowódcy 1. szwadronu. oficer służby stałej, por. Cygielski. .lego zastępcą jest por. Duda. Patrzą na siebie oba oddziały. Ulany - chłopaki jak szóstka ciągną się jak na defiladzie. Komandosi starsi nie tylko doświadczeniem, ale i wiekiem, po-śmiewują się pod wąsem, ale ostatecznie dec,dują. że to wojsko, które im dali, to „pistolety". „Pistolety" patrzą z nabożeństwem młodymi gębusiami na tych zielonych bereciarzy. Chodzi to jakoś tak szerokorozkracznie. po marynarski!, każdy sobie. Oficerowie karki mają jak byki. Ręce zwisają jak dźwigi. Czekają teraz na mjr. Smrokowskiego. Stary lubi sam zawsze przedtem połazić informują ułanów. „Stary" połaził -¦¦ nie podobał mu się ogień na pierwszej gardzieli. Poprowadził ich więc na podstawę wyjściową jarem od Cavendishu Ruszali za ciemna była godzina 22. Tarasy tam się wznoszą. Trzymetrowe. Ułani nie ćwiczeni we wspinaczce. W ciemności wymacuje się przejścia, ale co lżejsze już oblepili moździerzowcy. którzy tu ro/iasowali się ze swoją gospodarką ogniową. Nie ma lin do wciągania się z tarasu na taras Idą partie po brzuchach śpiących moździerzowców. Po szczytach błyskają sene świetlne "Niemców i zaraz potem idą nawały ich moździerzy z Widma. Z nagła uderzyła w nich seria szmajscra. Dwóch ułanów padło. Rzuciły się w bok patrole szukać lej zasadzki wracają z niczym. Wspinanie się trwa. O świcie, wyczerpana niezwykłym wysiłkiem fizycznym, grupa mjr. Smrokowskiego zalega wśród głazów zakrzaczonyeh. Od czasu do czasu sypią się na nabierających oddech przed czekającym, jak się potem okazało, krwawym natarciem na S. Angelo gałązki i liście zeslrzeliwane szmajserem przez wzbudzającego podziw niezwykłą odwagą niemieckiego dywersanta. który uporczywie towarzyszył w podejściu, starając się 287 trzymać grupę w bezruchu. Próżny wysiłek. Mjr Smrokowski podparty na ręce drzemie, uśmiechając się dobrotliwie przez sen — pociski moździerza i szmajsera nie przeszkadzają. Goniec majora siedząc po arabsku tyłem do nieprzyjaciela uśmiecha się. „Dlaczego się śmiejecie" — pyta ppor. Wachułka. .,Gdyby oni wiedzieli, że ja tu jestem, to by mi dali." — Berek — słychać głos majora — popatrz, czy siedemnasty poszedł do natarcia. — Okey, panie majorze, już się robi — powstał na całą wysokość i gwiżdżąc poszedł. — Chowaj się, bo cię ustrzelą — woła major. — U wa, jednego będzie mniej — odpowiada śmiejąc się Berek. I kiedy osiągnęli szczyt 706 — ten szczyt, na którym ogień zmiótł 2. kompanię 13. batalionu kpt. Czechowskiego w pierwszym natarciu — przyszła i teraz krwiożercza niemiecka nawała na dobrze sobie znane miejsce. Ppor. Bachleda, który nieraz chadzał jako kurier do Kraju, idący jeden z pierwszych, bez hełmu (czyż nie stokrotną rację miał ten lekarz angielski ?) — pada trafiony odłamkiem w głowę (zmarł po trzech dniach). Ranny strzelec wyborowy komandosów, Sochaczewski — uciekł z niewoli niemieckiej, by tu polec. U ułanów zabity uł. Szczurek — znany piłkarz; ranni pchor.' Kabaciński, wachm. Teperek, plut. Dąbrowski, st. uł. pchor. Jaczniakowski, st. uł. Obergan, ułani Garnowski i Wróblew-ski. Kapitan komandosów, Zalewski, ranny w rękę, kazał się obandażować i poszedł dalej. Mjr Smrokowski cofa grupę ze wzgórza, uporządkowuje. Ułani zajmują stanowiska na lewo, komandosi na prawo. Por. Cygielski widzi, że biją po jego placówce, którą dowodzi por. Duda. — Ludwik, co?... — woła po kolejnej serii moździerzowej. — W porządku — krzyczy Duda. Głos jego dźwięczy świeżo i donośnie. Już zbudził się ranek i odsłonił wspaniały widok: czołgi nasze na Widmie rozbijają niemieckie bunkry, bliżej — przebiegają grupki naszych żołnierzy ku nieprzyjacielowi. Rześkość w powietrzu, rześkość w tych młodych sercach. Ale nie wybiegajmy w przód, bo już weszliśmy w ranek 17 maja, a jeszcze na Widmie działy się sprawy nocne. Widma na Widmie Tam, na Widmie, przeleżał przez tę noc z 16 na 17 maja batalion 16. na zdobytych przez siebie pozycjach na Widmie środkowym. A na Widmo południowe, dawną swoją męczeńską drogą, poszedł 15. batalion, który z resztek sformował ponownie trzy kompanie po 60 żołnierzy. 288 0 godzinie 3 w nocy poszła dobrze nam znana kompania 2. pod dowództwem tegoż samego trzeciego z rzędu dowódcy, por. Miszkiela, który w pierwszym natarciu, pozbawiony łączności, mierzył azymut. Dowódca batalionu, ppłk Stoczkowski, sam idzie przy tej czołowej kompanii. Dowódca 8. kompanii tego 2. baonu 100. górskiego pułku, która broni południowego Widma, por. Fiirst, już słyszy, już powiadamia swoją artylerię. Ruszył do natarcia 1. pluton por. Matulewicza15, za nim w odstępie 50 kroków uderzył 2. pluton ppor. Ludwiga. Niemcy kładą ogień zaporowy — padają zabici: ppor. Ludwig, por. Ęjsmont (popularny „wujo", łagodzący najcięższe zatargi), wybite obsługi obu karabinów maszynowych, pada- zabity sanitariusz Borsuk i radiotelegrafista strz. Bia-łobrzeski, zostaje ciężko ranny ppłk Stoczkowski, z każdą chwilą przybywa więcej rannych, nie sposób posuwać się dalej, ale batalion utrzymał się na zajętych stanowiskach i całkowicie opanował swoją część Widma. Dochodzi godzina szósta, kiedy rannego dowódcę znoszą żołnierze na Drogę Saperów. Dowodzący natarciem płk Rudnicki kładzie rękę na czoło rannego: — Gdzie batalion, kochany? Ppłk Stoczkowski podaje dokładne położenie baonu. Kładą- go na łazik sanitarny. — Jeżeli będę żył, to dzięki wam — żegna się ppłk Stoczkowski z żołnierzami, którzy zaraz wrócą na linię — wytrzymajcie, trzeba przełamać... — Tak jest, panie pułkowniku — odpowiada kpr. Smater, ocierając pot z czoła (poległ następnie w akcji adriatyckiej). A pułkownika myśl — jak zwykle u rannych — odbiega daleko: — Dziś są moje urodziny... 1 wszyscy wiedzą: w tej chwili po stokroć pokrwawione głazy zaludniają przywołane postacie cywilów — tych sprzed września. Przed drugim generalnym natarciem -Widmo zdobyte i utrzymane Niemcy robią próbę odbicia Widma. Baon 16. musi ich powstrzymać. Dowódca 3. kompanii tego baonu nie ma ani jednego oficera, tylko w jednym z plutonów podchorążego (Krukowskiego). Wysyła jednak oddział szturmowy i odpiera Niemców. Ale główny atak idzie na stanowiska 2. kompanii. Początkowo we mgle i krzakach nie można było dojrzeć niemieckiej piechoty, tylko 15 Przypisek po bitwie: 18X44 pod S. Sofia, już raz ranny, biegnie ratować żołnierza, wyskoczył na minie; wysłany na leczenie do Anglii. 289 zbliżający się coraz bardziej ogień s^pandałów ostrzegał, że już blisko. Najgorętsze walki rozgorzał)- na odległości szturmowej. Doszło di) lego, że stojąc naprzeciw siebie w odległości 20 -30 ni cytuję za pisemnym meldunkiem dowódcy kompanii, ppor. Bębnowicza prze/ 10 minut obrzucali się granatami i ogniem tomsonów i s/majserów. a żadna ze stron nie ustępowała. Sytuacja stawała się krytyczna, brakowało gtanatów i amunicji. Moment jeszcze, a obrona załamałaby się. Na szczęście Niemcy nie wytrzymali, zaczęli się cofać i w tym momencie nadszedł z pomocą pluton 1. kompanii. Odwrót Niemców stał się zupełny, zostawili wielu zabitych i rannych. / naszej strony został ranny sierż. Stodulski. Moździerze por. Taboru, pr/j których wiadomość o przeciwnatarciu niemieckim poderwała dc gorączkowej akcji słaniającą się na nogach załogę, otrzymują od dowódcy I*5, pułku ułanów o godzinie 5.45 wiadomość: .,16. baon zdobył i oczyścił Widmo całkowicie". Poznali więc i Niemcy gorycz nacierania na obsadzone schrony. Nie udało im się ani z 15. ani z,Id. batalionem. Chociaż na Widmie zostały ich kąśliwe nie wyplenione bunkry, przegrali bitwę o to wzgórze definitywnie. Ale pozostawała druga połowa amfiteatru: Małe S. Angelo. za nim Duże S. Angelo. na lewo od nich 575, na prawo — Passo Corno. 1 znów to oni będą siedzieć za ścianami skalnymi, a my krwią broczyć. Bo oto już żołnierze 16. baonu, oehłaniając z. gorączki bojowej, widzą idący przez ich pozycję 17. batalion. — Idzie natarcie na S. Angelo, przydusić ogniem Passo Corno telefonuje do moździerzy por. Tabora dowódca 15, pułku ułanów ...choćby kosztem amunicji przewidzianej na ognie obronne. Zaczyna się drugie generalne natarcie 12. S. Angelo -Góra Anioła Śmierci Impet 17. batalionu -wzięli Małe S. Angelo A mjr Baczkowski przekazał swemu batalionowi odprawę u płk. Rud-nickiego krótko i po swojemu. Było to tak: siedział przy swoim składaku pod krzaczkiem na połud-mowo-wschodnim skłonie 706: oficerowie jego baonu naokoło leżąc lub klęcząc. Dowódca baonu podaje kolejność marszu kompanii i każe wysuwać się: niech każdy obejrzy w terenie kierunek swego marszu. A jakie będą sygnały umowne'.' pyta jeden z dowódców kompanii. Poruszył się mjr Baczkowski na swoim kamyku, dziabnął coś po szu- irowisku nierozłącznym kijaszkiem. Cóż podniósł spłowiałe oczy sygnał będzie jeden: dwa gwizdki. To będzie znaczyło: naprzód! Tak oto uprościły się kilkudniowe rozważania o metodach natarcia. Po (xlprawie podchodzą na szczyt widzą wzgórze kamieniste i nagie. Tędy pójdą. Wraeaią do oddziałów. Batalion nie był w akcji, ale widział jej straszliwe skutki. To nie jesi żołnierz pierwszego natarcia romantyk. Milczą, Straszliwa, głucha zawziętość ciąży jak głaz. Ppor. Drobniak z 2. kompanii rozmawia z. celowniczymi. Na pewno pójdzie dobrze, bo żaden się nie cofnie mówi Mrz. Rapiej. To nie są próżne słowa: *trz. Rapiej poległ. Tego ranka 17 maja. kiedy koledzy ich odparli niemieckie natarcie, oni już czekali. Stacje radiowe wzięte były za pyski, jak się bierze za pyski psy przed akcją, jak się koniom owija głowy, by nie zarżały. Stacje tyły tylko na nasłuchu, ale nie miały prawa nadawać. Dowódcy patrzyli na zegarki. O godzinie 6.(X) nasza artyleria poczyna ostrzeliwanie artylerii niemieckiej, które trwać miało 25 minut. 291 I I równocześnie od Baczkowskiego po linii idzie rozkaz: „Pogotowie". Nakładają, dopinają oporządzenie. I zaraz potem — pierwsze dwa gwizdy, które odtąd towarzyszyć im będą całą bitwę. 6.10 — tarasami szarż aż do ostatniego strzelca spada komenda: „Marsz!" Poranek jest bardzo mglisty. Stojące w mgle krzewy nagle ożyły — wysypuje się z nich mrowie żołnierzy. Drużyna za drużyną od razu w biegu formuje się za swymi dowódcami. Biegną tak, że dowódcy muszą wstrzymywać, aby natarcie nie rozciągnęło się zbytnio. Błogosławiona mgła skryła ich na razie przed Niemcami, pozwoliła oderwać się od podstawy wyjściowej. Biegną nie poprzedzani przez ścieżkowców, nie poprzedzani przez grupy szturmowe. Nie posuwają się skokami, ale w ciągłości — falą. 6.40 — dopadli szczytu Widma, tam gdzie ciężko dyszy po walce 16. baon. Zdumiał się sam Baczkowski: preliminował na wejście na Widmo 45 minut — starczyło trzydziestu. Obudziła się niemiecka artyleria — strzela po Widmie; pada pierwszy ranny, ppor. Korzeniowski z 1. kompanii. Odłamki szpetnie mu wbiły strzępy munduru w opłucną. — Prędzej przechodźcie — krzyczą ci z szesnastego. A tu własna artyleria, wierna umowie z mjr. Baczkowskim, bije tuż przed nimi. Wspięły się wszystkie cztery kompanie — poszły za tym ogniem, czy w ten ogień. W czole biegnie na prawo 4. kompania kpt. Michalewskiego, na lewo 3. — kpt. Królaka, między tymi kompaniami zastępca dowódcy baonu, kpt. Kwiatkowski. O 150 m za nimi — za czwartą — kompania 2. kpt. Leśkiewicza, za trzecią — kompania 1. kpt. Niedzielskiego,- między nimi mjr Baczkowski ze swoim gwizdkiem i kijaszkiem, z tyłu dr Gibel ze, swoim personelem. Teraz nagle ujrzeli łyse Małe S. Angelo. Przypadli. Było przed nimi znacznie wklęsłe siodło, podnoszące się na prawo właśnie na Małe S. Angelo. A przez przełęcz widać było odległe o jakieś 400 m Duże S. Angelo, a na nim — budowle olbrzymów, głazy ogromnych bunkrów wieloosobowych. Przypadli. Piersi grają jak miechy. I tylko słychać po linii głosy dowódców: „Pluton — na moją komendę". Nagle Duże S. Angelo zadrżało. To nasza artyleria doszła do niego. Artylerio, sroga matko, czuła opiekunko! Idziesz swymi obserwatorami z żołnierzem, tkwisz w jego rozprawie ich okiem, uchem swoich radiotelegrafistów. Ubezwładniasz wpierw działa wroga, potem tram- 292 bujesz plac przed własnym atakiem. Kiedy się atak uda, zamurowujesz, zahipotekowujesz zdobyte pozycje. Jeśli, się nie uda — wyskakujesz przed walczących, jak rozsrożona kokosz w obronie piskląt, kładziesz się ogniem zaporowym, osłaniasz. Góry tu wszędzie... Artyleria musi udawać moździerze. Dwie baterie strzelają górną grupą kątów (60—80 stopni). Granaty niesione wprawną ręką ładowniczych błysnęły naoliwionym czerepem, schowały się w lufach i sekundę potem jęknęły głucho, dopchnięte dobijakami. Łuski jęknęły i znikły za zatrzaśniętymi zamkami. „Krąg!... Bęben!,.." — rozdarli się działonowi. Ruchy rąk — tyle razy ćwiczone, pewne, mechaniczne; oczy wrażone w ocznik kątomierza, światełka punktów ustalenia zgrabnie nasuwające się na krzyże przedmiot-ników. Chwilka — i bańki poziomicy, zgrywane powoli i dokładnie, pobiegły w przód i z wolna wracając uwięzły między kreskami. Celowniczowie sprawdzają celowniki, uprzednio nastawione. Gotowe! Szarpnięte spusty — działa skoczyły, rzygnąwszy ogniem i dymem. Olbrzymie głazy poczęły się odwalać z niemieckich bunkrów, jak łuska na ciele jakiegoś gigantycznego lewiatana. Kurz powstał, który się zmieszał ze mgłą i przesłonił powietrze. Chciałby mjr Baczkowski w tym kurzu sprawić i wyrównać atak, ale nie może. Michalewskiemu poszczególne plutony spływają za Widmo — on sam biegnie na przedzie, przy nim kpt. Kwiatkowski. Kró-lakowi kompania, czując, że kompania Michalewskiego wwiązuje się w walkę — skręca samorzutnie ku niej w prawo i zamiast na Duże S. Angelo biegnie wzdłuż sk'łonu siodła na Małe S. Angelo. 0 godzinie 6.45, tzn. w ciągu 5 minut, są już na wejściu z siodełka na Małe S. Angelo. Myśli ich — nie na wielki postawione koturn Jak stopą badać skałę, gdzie wczepić pazury: 1 że oczy zalewa mgła słonego potu. I że blisko szczyt góry, że blisko szczyt góry. Jan Rostworowski Szczyt góry już jest! Już kpr. Tomaszko prowadzi 11 jeńców. Jeńcy trzęsą się ze strachu. Nie oczekiwali tego natarcia, siedząc jako czujki; polska artyleria nie dała dobiec posiłkom ze schronów wyczekiwania, nasi wyciągali ich za uszy* Młodego, płaczącego chłopca nasz oficer uspokaja, głaszcze po twarzy (kpr. Tomaszko odprowadził, wrócił do walki, zginął). Cekaemiarze 17. baonu już pośpiesznie ustawiają cekaem — jeden pada trafiony kulą w czoło, drugi pada ranny w głowę rykoszetem odłamka, który strzaskał zamek cekaemu. Dowódca plutonu cekaemów ppor. Puszko, który obsadził już stanowiska, wychyla się, chcąc zorientować się w kierunku, w jakim ma strze- 293 lać, i pada od kuli strzelca wyborowego. Od kuli strzelca wyborowego pada ppor. Wargocki z 3. kompanii w chwili, gdy chciał do schronu niemieckiego wrzucić granat, pada wraz z nim jego goniec. — Czy przenieść „Klimek 2" (tai. „ogień").' pyta dowódca dy-onu. — Nie — odpowiada mjr Baezkowski - za kilka minut i tak sam się według rozkładu przeniesie. Rozmach natarcia jest tak wielki, że kompanie Miehalewskiego i Kro laka przeskakują dolinkę, przedzielającą Małe S. Angolo od Dużego S. Angelo, pod ogniem własnej artylerii, wpadają na skłon Dużego S. Angelo, dopierają do pierwszych bunkrów. Pada zabity zastępca dowódcy baonu, kpt. Kwiatkowsk), talent wojskowy, wiecznie zagłębiony w dziełach o wojskowości. Pada ciężko ranny dowódca 4. kompanii, kpt. Michalewski. — Idźcie naprzód... Naprzód! woła niecierpliwił' do chcących go ratować. Przeszli, a on został. Co myślał w chwili konania'.' Zostawi! 1 września żonę w Warszawie z sześciomiesięcznym Krzysiem. Tak mu ten synek przyszedł — w zapłacie za długie lata biedy, harowania nad książka w starych koszarach Blocha. Żona pisała co dzień do obozu. Z/erata ich tęsknota. (Po bitwie znaleziono jego trupa z pogryzionymi rękami. Czy tak cierpiał? Nikt nie wie). Pada zabity oficer łączności, ppor. Budyński; dowlókł bęben .0 \\\. ale aparaty nie doszły - ci, którzy je nieśli, s<| ranni. Wszyscy <>m są ofiarami niemieckich strzelców wyborowych, którzy poznają oficerów po lornetkach i mapnikach. Kula przebija ścięgno w ręku kpt. Królaka. Potężny, gruby, jowialny Królak, srynny z dowcipów przy kieliszku, opatruje rękę i rycząc jak tur idzie dalej. Ogień naszej artylerii, który opuścił Małe S. Angelo, jeszcze chwilę bił na prawo od niego po siodełku i trzymał kompanie l.eśkiewicza i Nie-dzielskiego. Ale już zeszedł z siodełka. — Jasiu! — woła ppor. Drobniak do swego dowódcy, kpt. Leśkie-wicza — musimy naprzód!... — Naprzód! —woła Leśkiewicz, dowódca 2. kompanii. — Naprzód! — powtarza kpt. Niedzielsfci, dowódca 1. kompanii. — Naprzód! — idzie komenda aż do drużyny. Dwa gwizdki, ustalone przez mjr. Baczkowskiego, rozlegają się wszędzie. Kpt. Niedzielski ogląda się — strz. Pod'\/.ski, krawiec w cywilu. uszy odstające, cienki jak zapałka, przyzost-.. — Wyrywaj! — krzyczy kapitan. Podaliriski skoczył jak oszalały, przeskoczył dwa tarasy naraz; jeszcze biegł, kiedy w miejsce, gdzie siedział, rąbnął pocisk. 294 Trzeba czascfn dech /tąpać; ale wówczas poczynają grać nerwy. Strasznie chce się palić. Pchor. Żeńczak siedzi o 10 m od kpt. Nied/ielskiego. o taras niżej. Czy masz papierosa'1 krzyczy kapitan. Mam. Ale trudno życie oddać za papierosa. Czy jest koło ciebie miejsce? Podchorąży posuwa się. pokazuje, że jest. W paru susach przypadł do niego kapitan. Jeszcze nie zdążył wziąć papierosa, gdy w jego dawne miejsce padł pocisk. Obie kompanie, jak pchnięte szpadą, wskakują na Małe S. Angelo. Po dnxlze ranny Niemiec wbił w nich oczy pełne przerażenia. Podbiega go opatrzyć niestrudzony sanitariusz Nowiński. Niemiec w tej chwili wbija sobie nóż w gardło. Kompanie spływają na prawo, atakują bunkry. Jest to wyścig z ułamkami sekund: przeciwnik prędzej rzuci granat, przeciwnik prędzej odda serię czy ja ? Dowódca 3. plutonu kompanii kpt. Niedzielskiego, ppor. Szczerepa. strzela do bunkra z piąta. Trzy niewybuchy! Zapominał zakładać zapalnik... czwarty strzał wybuch, piąty i szósty — znów to samo, znów niewybuch, sickimy i ósmy — wybuch! Ubezwładnił bunkier, pokance-rował sobie twarz i rękę. Strz. Bednarski jest już pod samym bunkrem, trafiony, pada do tyłu: idący za nim kpr. Pukacz rzuca granat przez głowę padającego do schronu; granat, rzucony zbyt wysoko, odbija się o strop bunkra, rozrywa martwego Bednarskiego1. Widzi kpt. Niedzielski, że pokotem kładą się jego najlepsi żołnierze. Pada zabity jego zastępca, ppor. Sulik. pada zabity dowódca 1. plutonu, ppor. Wargocki. Na Widmie leży już z 50 zabitych, drugie tyle rannych. Znowu powtarza się to. co było w pierwszym natarciu: moździerze nasze były zbyt daleko, nie mogły celnie i skutecznie ubezwładnić brom maszynowej nieprzyjaciela; obserwator ich nie korzystał z doskonałego środka wskazywania celów przez piechotę — rakiet białych, strzelanych w kierunku celu. pocisków smugowych z karabinu piechoty lub elkaemu i pocisków dymnych z moździerzy piechoty (M-2). Niemcy zaś robią to po mistrzowsku; kładą na dolinę i wschodni slok wzgórza S. Angelo silny ogień moździerzy, do którego niebawem przyłącza się ich artyleria. , Wparci pod Niemców, siedząc pod skałami — trwają. 1 Przypisek po bitwie: Strz. Bednarski odsyłał pół żołdu matce / rodzeństwem w Teheranie. Kompania uchwaliła z tzw. końcówek pozostałych przj wypłacie żołdu posyłać drugi żołd matce. Kpr. Pukacz, rann\ pod Monte Cassino. zeszedł tylko na wyraźny rozkaz. Po raz drugi był ranny vv akcji adriatyckiej. 295 Natarcie na Duże S. Arigelo 2. kompania kpt. Leśkiewicza, spływając z Małego S. Angelo na prawo stokiem zasłoniętym od ognia z Dużego S. Angelo. obeszła jednak tymczasem Duże S. Angelo i zaczęła atakować jego bunkry od północnego zachodu. Strz. Suliński uszkadza jeden bunkier z piąta, zostaje ranny, uszkadza drugi (bunkry tu są tak duże, że nie można powiedzieć, że je zniszczył), kiedy wystrzelał całą amunicję z piąta, chwyta leżący elkaem i strzela z niego do szczelin bunkra, z którego strzelają Niemcy. Zostaje ranny ponownie. Bo Niemcy, dopuściwszy tak blisko, że poszczególni nasi żołnierze okazali się między ich stanowiskami, otwierają gwałtowny ogień. To już nie dwie linie żołnierzy walczą ze sobą, ale wszyscy ze wszystkimi. Strz. G. leży pod samym bunkrem — nie widzi go Niemiec. Ale i on nie widzi żadnego otworu w kupie kamieni, stanowiących bunkier. Wy-czołgiwuje się na wierzch bunkra. Jest tam mały otwór, przez który ledwo przeciśnie się granat. G. odbezpiecza granat, wpycha go w otwór i szybkim kopnięciem obcasa wtłacza go do wnętrza bunkra. Umilkł jeszcze jeden niemiecki elkaem. Ktoś obok przeraźliwym i coraz bardziej słabnącym głosem woła: „Ratunku!" G. podskakuje pod sąsiedni bunkier. Rannego żołnierza ciągnie ręka w niemieckim mundurze w niewielki otwór schronu; ranny broni się ostatkiem sił. Seria z tomsona po ręce, granat do środka, a potem „kamycków ze dwadzieścia sztuk" i przykamienowana, poraniona obsługa schronu zamilkła na zawsze. Śmiertelnie blada, pokrwawiona głowa strz. Kluczykowskiego podnosi się między bunkrami. Sierż. Piłk. Kainińskiego. No co? pylą Kamiński. Nic. dobrze, panie pułkowniku. Bo co mogą powiedzieć? Sam widzi: po 5 6 rannych na pluton. Kierunek w prawo na Widmo mówi Kamiński, Ale żołnierza ciągnie ziemia jak magnes nieprzeparty. Zalegli. Doskakuje mjr Żyehoń. Będąc w batalionie na stażu, pełni faktycznie funkcje zastępcy dowódcy batalionu. Nacierać! woła mjr Żyehoń. Kpt. Czecbowski, dowódca 2. kompanii, nie może podnieść swoich żołnierzy. Pluł. Nowakowski w najwyższym uniesieniu załadowuje karabin, przykłada strzelcowi do czoła: To niech pan strzela mówi ponuro strzelce wszystko jedno c/y tu. czy tam być zastrzelonym. Ppor. Bieniasz, dowódca 3. kompanii, podrywa się i pada ranny. Woła: Moim zastępcą plutonowy Zawadzki. Ale nikt się nie zgłasza... Wtedy próbuje: Najstarszy z kompanii, do mnie!... Nikt nie reaguje... Por. Straszyński. dowódca 4 kompanii, też woła na próżno. Ostatecznie trudno się dziwie są jak na patelni i strzelcy wyborowi koszą. Wreszcie z obu kompanii podnosi się za oficerami jakichś 15 -arzel-eów. Nasza artyleria, wspierając natarcie 13. baonu, kładzie ogień na Duże S Angelo. spędzając zaawansowaną grupkę 17. baonu, która pierzcha i wpada w popłochu na tych piętnastu 13, baonu, którzy odważyli się oderwać od ziemi. Oficerowie oglądają mc już i tych piętnastu nie ma. Sam tylko No w akowski patrzy na kamieniska i spazmatycznie woła: Co za wojsko, co za wojsko! Nie idzie za dowódcą! Uspokój się. chroń się mówi kpt. Czechowski. Ostatecznie rozumie: ci żołnierze są z batalionu wyrżniętego w pierwszym natarciu. Potem przez pięć dni siedzieli w tym stromym wąwozie, nie mając koców, zwisając na głazach, bez ciepłej sirawy. z bardzo małą ilością wody, a teraz przy podchodzeniu potracili po pięciu, sześciu w plutonie. Wszystkiemu jest kres. 2l)X Krwawa łaźnia Podczas kiedy 13. baon nie dochodzi, podczas kiedy kompania 2. baonu 17. /aawanturowała się pod same bunkry i śpiewa Jeszcze I't>lskti. na Małym S. Angelo skupiła się reszta kompanii tego baonu po odpłynięciu z Dużego S. Angelo. Niemcy między nimi i ich czołową kompanią kładą ogień zagradzający wszystkimi środkami ogniowymi. Pociski z nebelwerfera dują gęste wybuchy kłębów czarnego dymu. Jakaś pelotka niemiecka strzela poziomo na rozprysk wybuchy wykwitają w powietrzu, rażą z góry. trudno się schronić przed nimi. Kpt. Niedzielski ma wszędzie ze sobą swego pocztowego. Błahuta Wprosił się jako goniec bojowy z rakietnicą. Kiedy posuwali się naprzód, a w dolinie miedzy Małym i Dużym S. Angelo leżał gęsty dym. powietrze pełne było kurzu, żołnierze migali jak sylwety Błahut. kiedy po skoku gubi) dowódcę biegafjak niańka za dzieckiem, wołając płaczliwie: ..Panie kapitanie!" Spostrzegłszy zaś. wyrywał do lego samego dołka, choćby chwila była najmniej sposobna. — [Lż. draniu! — gromił kapitan, ale rad był. kiedy chłopak przypadał do niego. Ciągle ze sobą... Gospodarował pod namiotem z największą pieczołowitością... A tu: taki ..pistolet"!... Leżą kapitan i pocztowy za glazkiem i zipnąć nawet nie mogą. Szmaj-ser i granatnik, i strzelec wyborowy czuwają nad niedużym kamieniem, /.a którym, widzieli, skrył się żołnierz /. mapnikiem i lornetą, a więc oficer. Za kamieniem jest tak płyciutko, że kule karabinowe idą o parę cali nad ich ciałami. Kapitan chciał sprawdzić ostrożnie podniósł rękę tuż nad samą głową, był tam już brzeg kamienia, wepchnął na kamień puste okrągłe blaszane pudełko po półsetce papierosów; pudełko w jednej chwili stoczyło się. przebite kilku kulami. Snadź hełm wystawał jednak —bo rykoszetem odbita od niego kula strzelca wyborowego uderza kapitana w kolano, które puchnie. Błahut. który poprawiając zdrętwiałe ciało przypodniósl się nieco otrzymał krychę przez bok pod ramieniem. Tak jak na tym stanowisku, tak na innych. Dowódca V kompanii, kpt. Królak. którego zostawiliśmy z jedną raną ręki. dowodząc dalej otrzymał jeszcze drugie trafienie w tę samą rękę. Kiedy kompania Leśkiewicza cofała się po raz. pierwszy. Królak wyprostował się na całą wysokość: Z rozkazu dowódcy baonu: wracać! Trzebaż taki rozkaz wydawać stojąci Królak nadto podniósł tę ranną rękę i dostał w nią po raz trzeci. Janek! Dam ci swoją amunicję, wracaj krzyczy do kpt. l.eśkie-wicza. Zabrali magazynki wrócili. Przedzieliła ich nawala. 1 wtedy kpt. 299 Królak zostaje ranny po raz czwarty. Raził go pocisk moździerzowy padł z pękniętymi dwiema kiszkami, przestrzeloną przepona brzuszna i płucami. Widzi, a tu mu kiszki pełzna spod pasa głównego. Dobiegł sanitariusz, pierwsza rzecz odciął mu zegarek złoty z lej trzykrotnie rannej ręki. Jak wyżyję, oddasz... zastrzega się gruby Królak. który w ulać i na tamtym świecie będzie optymista. Chłopak teraz widzi wywalone kiszki. Ja nie mogę opatrzyć, ja nie mam takich opatrunków mówi z przerażeniem. Spór rozstrzyga kolejny pocisk, który trafia sanitariusza. Królak stara się sobie władować wywalone wnętrzności. Starszy strzelec Górny przemyśliwa o zegarku niemieckiego kapitana • Dwie są rzeczy, których namiętnie pragnął żołnierz. Ci strasi po-wstawiać zęby. A ci młodsi mieć zegarek. Zegarek na ręku to paszport ..lepszości". przepustka do względów ..Pestek", szacunek u sierżanta szefa, który spokojniej może rozrządzić wozem, jeśli kierowca ma zegarek, wzięcie u oficerów, świadomość, kiedy się kończy służbę co tu gadać zegarek, to jakby ślepemu wstawi! oczy. Kiedy do tej normalnej hossy na zegarki dołączyło się podniecenie bitwa, wytworzył się sport szukania zegarków na pobojowisku. Sl. strz. Górny z 17. baonu przy ataku porannym na Duże S. Angelo wojował nie o tę tam Ojczyznę, ale o zegarki. Fajnie wojował. Czołgał się sam w przód, objuczony wiązką granatów, dopełzał bunkra, wrzucał granat. Niemcy wychodzili, poddając się. Gromy zabierał zegarki i pełzł ku następnemu bunkrowi: idący za nim o 20 kroków pluton zabierał jeńców. Takim oto sposobem zdobył cztery bunkry, aż Irzeba się było cofać pod przeciwuderzeniem ku Małemu S. Angelo. Wybrał Górny na S. Angelo za skałą miejsce sposobne, rozsiadł się. rozłożył 7 zdobytych zegarków, wydobył „churchilla" (scyzoryk), otwiera werki. liczy kamienie gorsze kładzie w prawą, lepsze w lewą kieszeń. Te! Górny... krzyczą do niego inni widzisz ten bunkier? A bo co? podnosi Górny głowę. Wielki bunkier, który mu wskazują koledzy, odległy o 200 m, to ten potwór silnie obsadzony, który zniweczył ich uderzenie, który zabił zastępcę dowódcy baonu, kpt. Kwiat-kowskiego i kpt. Michalewskiegp, i innych. 300 — Tam siedzi dowódca kompanii niemieckiej. A ty wiesz, jaki zegarek może mieć dowódca kompanii? Złoty! Pewnikiem longin (lon-giny i omegi cieszą się największą wziętością.) Taki, jak ma nasz Król (kpt. Królak). Mocno Górnemu zasiadł w głowie ten bunkier... Kpt. Michalak biegnie po pomoc Niemcy na hymn narodowy, śpiewany przez resztki kompanii 2. -zareagowali przeciwuderzeniem. Wówczas, na rozkaz swego dowódcy, kompania odpływa po raz drugi. Mjr Baczkowski leży na Małym S. Angelo w jednym -z wgłębień pomiędzy skałami. Stacja radiowa, którą ma przy sobie, gwałtuje: „Przyślijcie amunicję do piąta,* chcemy rozbijać schrony, przyślijcie granaty ręczne... Niech 16. da dwie kompanie, a wykurzymy ich..." Potem już żądania ześrodkowują się na myśli nie o ataku, lecz o obronie: „Prosimy o magazynki do tomsonów". I wreszcie, coraz rozpaczliwsze: „Bryndza... bryndza..." (według kodu: brak amunicji). „Czy nacierają czołgi? Czy idzie szesnasty?" I tak już ciągle tylko — „bryndza... bryndza... co mamy robić?". Niemcy mają zaskładowane zapasy amunicji w każdym bunkrze, skąd zasilają się. Myśmy tego, mając nowo zajęty teren, nie mogli zrobić. Mogliśmy wprawdzie zaskładować na linii 14. baonu, zawsze byłoby bliżej; ale nie zrobiono tego. „Bryndza... bryndza..." huczy stacja radiowa, aż wreszcie milknie. Dowódca baonu jest bezsilny. Choćby tam na linii 14. i była amunicja, któż ją doniesie przez tę nawałę. Konieczne jest uderzenie nowymi siłami i stłumienie bunkrów. Wówczas kpt. Michalak, adiutant baonu, ofiarowuje się iść po pomoc. Pierwszego wieczoru mego przyjazdu do Włoch ciemną nocą w zble-kautowanej Mottoli napytałem bezradny jeep, którego właściciel poszukiwał narzeczonej, przybyłej tym samjm co i ja statkiem. Jeździliśmy dosyć długo po okolicach. Kpt. Michalak, on to był bowiem, był pierwszym żołnierzem z łinii, której jeszcze nie znałem. Jechał opętane sześć godzin, by przed świtaniem ruszyć z powrotem. Kiedy potem w szpitalu rozmawiałem z amputowanym, kiedy już dowiedziałem się o przebiegu jego wyprawy, powiedział mi z uśmiechem: — Przecież się znamy... Pamięta pan. jak jeździliśmy dookoła Mottoli? 301 Śmierć płk. Kurka Kpt Miehulak więc biegł po pomoc. 7. meldunkiem, że wychodzi natarcie niemieckie, że amunicji nie ma. że łączność zerwana. Szukać mjr. Stańczyka, dowódcy 16. baonu. Tymczasem już od Drogi Polskich Saperów. /. miejsca dowództwa 5. brygady, udał się na plac boju dowódca tej brygady, płk Kurek, aby wykonać rozkaz konsolidacji na S. Angelo. Wysoka smukła postać pułkownika dobrze była znana każdemu „Żubrowi" i z Iraku, i z ćwiczeń wysokogórskich na Libanie, i z odcinka nad Biaggio. i z pierwszego natarcia, kiedy znajdował się wśród nich. Ranny nad Wartą jako dowódca 28. Pułku Strzelców Kaniowskich, niewola niemiecka, ucieczka na Węgry. Francja. Ojciec Bocheński mi mówił, że w czasie francuskiego ..ratuj się, kto może", uwagę jego w tłumie znędzniałym, oberwanym i popychającym się zwróciły wyczyszczone na glanc długie buty. Kiedy spojrzał od nich w górę, ujrzał spokojna. doskonale wygoloną twarz polskiego pułkownika. To był płk Kurek. Pójdziemy tam. gdzie się biją powiedział ze spokojnym uśmiechem. I istotnie, znalazł się w Anglii. Cichy, spokojny, zakochany w muzyce, wyrozumiały dla innych, twardy dla siebie, skromny aż do przesady. Płk Kurek wyruszył między godziną 8 i 9 w towarzystwie mjr. Har-caja (szefa oddz. op. Kresowej, który był przy płk. Rudnickim). aby poprowadzić natarcie na miejscu. Miał jeszcze przy sobie dwu łącznościowców poruczników Wołczackiego i Parchamowicza. radiotelegrafistę szer. Becka, telefonistę i pocztowego. Szli z rzadka ostrzeliwaną ścieżką na pozycje 14. baonu, s/Ii dalej szukać mjr. Stańczyka. Batalion 16. zajęty byt wyduszaniem pozostałych na Widmie bunkrów niemieckich, które wciąż były czynne, i należało ruszyć go w przód. Zwłaszcza, że już dotarł kpt. Miehalak. szukający Stań-czyka. i melduje o sytuacji. Spotykają ppłk. Kamińskiego. który idzie z niewidka grupka żołnierzy, wysforowawszy się daleko przed swój batalion. Ppłk Kamiński. idący za czołową kompanią !., wstrzymał mc. czekając aż zalegające 2.. 3. i 4. dociągną: przegląda bunkry poniemieckie, przynosi z nich czekoladę i papierosy, które rozdaje. Pułkowniku mówi płk Kurek do ppłk Kaniińskiego trzynasty musi pomóc i iść w przód, bo c/ubek siedemnastego odcięty i wyduszą. Kamiński uśmiecha się swoim dobrym uśmiechem. Ten czterd/iesto-kilkuletni rezerwista, który nigdy nie będąc oficerem służby stałej do szedł do stanowiska dowódcy batalionu i stopnia podpułkownika, zachował jakiś rozbrajający chłopczyński uśmiech 302 /a słaby mam batalion na to zadanie uśmiecha się ale rozkaz, to rozkaz; siadani i piszę Pchnął kartkę z rozkazem do tyłu, >am .pobiegł dołączyć do swojej czołowej kompanii. Kurek ze swoim otoczeniem też ruszył. Prowadził kpt. Miehalak. Posuwają się coraz wolniej, bo ogień iesi coraz większy. Po godzinie już są po tamtej stronie Widma. Poczynają wchodzić na Małe S. Angelo, na którym ma stanowisko mjr Baczkowski. Pada na nich koncentracja ogni ciężkich moździerzy (to Niemcy przygotowują natarcie, które odrzuciło śpiewających hymn). Krzaki się skończyły, trzeba przesuwać się po nagich głazach skokami. Mtchałak wysforował się powiadomić Bacz.kowskiego. Ledwo odbiegł z dziesięć kroków zapadł pod silnym ogniem. Zapadł w ule i Kurek ze swoimi. Płk Kurek padł niekorzystnie na lewo, o cztery kroki od Harcaja. Panie pułkowniku, tutaj... wskazuje mjr Harcaj. Istotnie miejsce idealne dwa ogromne głazy, przedzielone wąską luka. Szczupły płk Kurek padł w tę lukę n.i tym skoku przynajmniej jest bezpieczny. Mjr Harcaj leż) tuż za rum Silny huk. Kurz. Zasypany Harcaj usiłuje rozeznać, co z pułkownikiem. Widzi z ulgą jego podeszwy leżące w niezmienionej pozycji. Tymczasem por. Wołczacki woła: ..Pułkownik zabity!" Istotnie: pocisk moździerza przyszedł na wprost i trafił w głowę. „Pamiętajcie, żeście Polakami" Harcaj biegnie do Stańczyka powiadomić płk. Rudnickiego o sytuacji; szpandał prowadzi go cały czai. Miehalak biegnie do Baczkowskiego. Miejsce jest otwarte, obserwowane. Co się podniesie, to dostaje ogień z niemieckich moździerzyków piechoty. Ta zabawa przesuwania się co jakiś czas o ułamek terenu, trwa cztery godziny i nie może skończyć się dobrze. Kiedy usiłuje przeskoczyć ścieżkę, aby ukryć się za inną skalą, dostaje pierwszą serię w łydkę, drugą serię w kolano i udo. trzecią gd> już padł — odłamkami kamieni w twarz i ręce, i bokiem pwisku w pachw inę. A radiotelegrafista Beck? Radiotelegrafista Beck po śmierci płk. Kurka ruszył za mjr Harcajem i zgubił go w tej piekielnej drodze... Aż. nagle... kiedy już mjr Harcaj dotarł do mjr. Stańczyka. słyszy, że oficer łącznościowiec 16. baonu, por. Deihołos, odbiera radiowe meldunki Becka spod bunkrów, spod których wycofał się kpt. Leśkiewicz. Została tam garść najbardziej wysuniętych do przodu żołnierzy, którzy nie mogli się ruszyć Cudem jakimś dotarł do nich Beck (jednak te ..1K" na ple- 303 11III cach mniej ulegają rozbiciu) i poczyna bombardować meldunkami, żądającymi amunicji. A z amunicją jest źle. Gdy dla Karpackiej pociąg z 10 łazików z przy-czepkami pod dowództwem kpt. Nowaka czterokrotnie się cofa, to tu w tym samym czasie zostają rozbite dwa łaziki z amunicją z przyczepka-mi. Nie ma' co — trzeba nadrabiać muskułami. Dowódca nosicieli, por. Milata, twardy góral jak i jego wódz, mjr Stańczyk, zakasał rękawy, sam nosi, chłopców popędza. Ppłk Święcicki, tzw. popularnie „Żenią", będący na stażu przy 16. batalionie, jak przy 13. był mjr Żychoń, dwukrotnie pod ogniem chodzi do płk. Rudnickiego i z powrotem dźwiga skrzynki z amunicją. Dźwiga skrzynki i przydzielony do Kresowej kapitan angielski Hils. „Żenią" sapie jak miech kowalski, Hilsowi każdy pieg napęczniał, jakby chciał wyskoczyć z oblicza. Por. Deihołos, otrzymując rozpaczliwe meldunki Becka, łże, że amunicja już idzie (bo kiedyż to dojdzie i jak!), napomina: — Trzymajcie się, pamiętajcie, żeście Polakami. Tam widać najbliżsi żołnierze nasłuchują, co radio mówi. I Deihołos słyszy, jak Beck mu odpowiada służbiście: „Tak jest!", jak potem woła: „Pamiętajcie, żeście Polakami!" Przez cały czas słychać jego głos, nawołujący, pokrzepiający. „Ten chłopak faktycznie dowodził przez cały czas od swojej stacji" — mówi ze wzruszeniem por. Deihołos. Radiotelegrafista 16. baonu — Józef Beck. Ppłk Kamiński i jego zastępca giną z tym samym okrzykiem Ppłk Kamiński tymczasem dobiegł do swojej czołowej kompanii 1. Trudno właściwie tych trzydziestu kilku ludzi nazywać kompanią. Ogarnął wzrokiem tę garść. Kpr. Wilk słyszał, jak mówił: — Ziemię będę gryzł, a zadanie wypełnię. — Chłopaki, do przodu! — krzyknął na kompanię, która doszła właśnie tam, gdzie się kończyły krzaki. Nie oglądając się, czy i kto za nim idzie, wypadł na puste głazowisko. Ppłk Władysław Kamiński, kawaler Virtuti Militari, czterokrotnego Krzyża Walecznych, Krzyża Niepodległości z Mieczami, a więc wszystkich możliwych odznaczeń bojowych5. 5 Przypisek po bitwie: Nagrodzony pośmiertnie Virtuti Militari IV klasy. 304 Ppłk Kamiński wysforował się przed czołową 1. kompanię. Haraburda, jego pocztowy, mówi, że dał mu przedtem kartkę do mjr. Życho-nia, żeby objął komendę. Czy to była ta kartka, którą pisał po rozmowie z Kurkiem, nie wiem, bo Żychoń nie żyje. Teraz zbyty trosk o ewentualne dowództwo po nim, wyszedł z tych krzaków, aby „spełnić zadanie albo ziemię gryźć" — Panie pułkowniku, grzeją!... — krzyczy rozpaczliwie Haraburda. — Nic, bracie, dojdziemy... Kpr. Haraburda, gospodarz spod Augustowa wyskoczył desperacko za swoim dowódcą. Opowiada tak: Zarazże w tym czasie pan pułkownik dostał serię w pierś. „Haraburda!" — woła. Podbiegłem i w czasie tego rąbnęło mnie w hełm. Pomyślałem: „kamień" i biegłem dalej. Potem zobaczyłem w hełmie dziurę od kuli. Podbiegł też kpr. Wilk. Niesiemy pana pułkownika za skałę. Trzymam jego głowę, a głowa coraz bledsza. Ruszyły się usta. Pochylam się słyszeć, bo pociski mocno huczą, a pan pułkownik coś cicho gada: — „Haraburda — mówi — to za Polskę". I znowuż: „Za Polskę..." I już całkiem cicho, że tylko wiunęło na mnie" domyśleniem z tego ruszania warg: „Za Polskę..." „Połóż głowę, już się skończył" — mówi strz. Maluch. I kiedy umierający kończył życie krwawą koronką, odmawianą do Polski, stary żołnierz Marciszonok, który chodził za nim jak niańka, który powlókł się za nim, nie zmuszany, do bitwy, przypadł do trupa: — Kab ty zhorieł — krzyczał stary, trzęsąc się — jaż ciabie kazau. sztob ty nia chadziu... Marciszonok dostał szoku; trzeba go było odstawić w dół, gdzie długo się leczył w szpitalu. Stańczyk, na którego 16. batalionie teraz znów zawiśnie ciężar sytuacji, posyła, otrzymawszy wieść o śmierci Kamińskiego, gońca Żura-kowskiego do zastępcy pułkownika, mjr. Żychonia, aby objął komendę. Goniec wraca, melduje, że kiedy doniósł rozkaz, major się poderwał, by iść naprzód, i padł od kuli strzelca wyborowego. Żurakowski przypadł do niego. Żychoń spojrzał przytomnie i surowo. „Za Polskę", powiedział wyraźnie i skonał. 11 — Monte Cassino 305 Niewyraźna sytuacja Teraz do tych resztek zaległych trzech kompanii 13. baonu przekrada się por. Jaźwiński. dowódcą tyczności 13. z rozkazem zastępcy poległego płk. Kurka. ppłk. Machriowskiego: — Z rozkazu ppłk. M Lichnowskiego obejmujesz batalion wobec śmierci Kamińskiego i Żychonia mówi do kpt. Czechowskiego. Ale czym tu dowodzić'.' 1. kompanii w ogóle nie ma — była z Kamiń-skim. A reszta... Idzie do ppłk. Machnowskiego. którego znajduje ze Stańczykiem. - Czym pan kapitan rozporządza'.' Właściwie niczym. Zbiorę ze dwudziestu swoich i może co z noszowych... — Niech odpoczną godzinkę. Szesnasty rusza na S. Angelo. Tam pójdziecie. Kpt. Czechów ski wraca, mówi to swojemu „wojsku". Zza głazu wysuwa głowę ppor. Bor/ęeki Marcelek. z czato pójdziemy'.' Jeszcze raz poszli do ppłk. Machnowskiego. Pozwolił zostać na miejscu, bo co miał zrobić. Dowiedziawszy się. że /ostają, żołnierze z punktu poczynają reagować na rozkazy. To, co się nazywa batalionem 13., robi „jeża". Tak tkwią do końca. aż. do rozkazu odejścia z powrotem do jaru. A jednak 1. kompania 13. baonu po śmierci ppłk. Kamińskiego, nie speszona wiadomością o śmierci mjr. Żychonia, nie oglądając się na to. że tamte trzy kompanie zaległy idzie na to puste kamienisko, chce iść naprzód. Prowadzi ją kpt. Buyko i jego zastępca, por. Janiewicz. W tym samym czasie właśnie wycofuje się kompania kpt. Leśkiewicza. — Widzę, że na nas ktoś od naszej strony rzucił granat — mówi ppor. Drobmak ale to nasi, bo granat angielski obronny. Spostrzegam garłacz; tak. to idzie 13 baon. Leśkiewicz prosi Buykę o granaty, proponuje wspólne natarcie. Kpt. Buyko odwraca się do swoich, by wydać odpowiednie rozkazy, i pada zabity. Por. Janiewicz obejmuje komendę i pada ranny." Powstaje zamieszenie. Jakiś radiotelegrafista nadaje żądanie ognia artylerii własnej na S. Angelo. Człowieku, czyś zwariował krzyczy kpt. Leśkiewicz — przecież as wybiją. "Nie na S. Angelo. ale za S. Angelo! — usiłuje skorygować niefor-unny radiotelegrafista. Ale już jest za późno, już kładzie się własny ogień. pada od niego strzelec z kompanii Leśkiewicza i jakiś strzelec z osieroconej 3. kompanii Królaka. Wszystko pierzcha. Tymczasem — jak przy przypływie i odpływie, kiedy już na zmyty brzeg nabiega nowa fala, a jeszcze w odwrotnym kierunku spływają strumyczki wody — pod prąd nadbiega sześciu ludzi. Tylu zostało z grupy ostatniej, odwodowej. Przed dwoma godzinami — ten oddział 13. baonu liczył 50 ludzi (pluton rozpoznawczy, pluton pelot, pionierzy). W małym wklęśnięciu na kamieniach w tym stromym jarze, gdzie 13. baon wyczekiwał na ponowne natarcie, kończąc odprawę ppłk Kamiń-ski zwrócił się do dowódcy tego oddziału, ppor. Bujnowskiego: — To mój ostatni i jedyny odwód - zajrzał mu głęboko w oczy. Bujnowski podrzucił czuprynę niemal chłopięcym ruchem. Tak więc, ten oddział ruszył ostatni. Zaraz po ruszeniu dostali się w ogień, padł ranny ppor, Gajdaczek jedyny poza Bujnowskim oficer w oddziale. Jeszcze przed 706, gdy już gęsto w tiddzialc padają zabici i ranni, do-skakuje mjr Żychoń i każe iść nie po osi dwu kompanii Czechowskiego, ale za 1. kompanią Buyki — na wprost. Ogień się wzmaga. Jedni ranni, inni zalegli. Bujnowskiernu pozostało pięciu: plutonowy Jaszcza7, kpr. Bicz. st. strz. Bąbol, strz. pchor. Ła-komski, strz. Kruzel. Do młodego dowódcy — nic wie jak, nie wie przez kogo powiedziane dobiega słowo: „pułkownik". Bez czasownika, ale waży ołowiem za całe zdanie. I widzi przez lornetką: na Duże S. Angelo pną się żołnierze!... To Buyko! Tych sześciu skacze z Widma w dolinę — przez spokojne trupy Hindusów, teraz znów smolące pozapalanymi mundurami. Strzelają w nich. Pada pchor. Łakomski, rażony z cekaemu w nogi. — Jaszcza! Bicz!... — nawołuje Bujnowski. Skaczą dalej, byle zdążyć na to natarcie. Już pną się na Duże S. Angelo. Gdzież atak'.' Trup pod bunkrem wr siedzącej pozyji. podparty ręką. To Buyko!'.' Są ludzie pod kamieniami... To pomieszane resztki żołnierzy Buyki i Leśkiewicza. Dowódca „grupy odwodowej" melduje się kpt. Leśkiewiczowi z czterema ludźmi. Kapitan Leśkiewicz patrzy na niego martwymi oczami. On już „tam" był... Raniony ponownie 3.YU.1944. 306 Ranny 16.VI1.1944. 307 — Granaty'.' — pyta za niego Leśkiewicz-dowódca, Leśkiewicz-auto-mat. — Po jednym... — Tu nie ma co robić — mówi Leśkiewicz-człowiek. I już Bujnowski widzi: odchodzą stokiem w dół z rojem żołnierzy — kpt. Leśkiewicz ze swymi, ppor. Poseł z odziedziczonymi po poległym Buyce. Pchor. Wadowski (poległ potem nad Senio), przyskakuje do ppor. Bujnowskiego, głos mu się rwie: — Panie poruczniku... prosić... kapitana... zostać. Bujnowski patrzy niezdecydowany. Jedni już daleko w dole za Leśkie-wiczem i Posłem, inni go dopiero mijają. Poszedł świeży wiatr — chwycił go w płuca, które poczynały równiej pracować. Zobaczył: siedzą w martwej przestrzeni, której broń maszynowa nie sięgnie — można trwać. Zobaczył: ciche stoi zbocze — nikogo na nim nie ma. Niemcy tędy przejdą. Skoczył — pistolet w jednej, granat w drugiej ręce: — Kto cofnie się, kula w łeb! I zaraz zdziwił się swemu głosowi — jakby to krzyczał ktoś obcy: zupełnie jak w kiepskim filmie albo w czytankach. A ci przebiegający obok, posłusznie stanęli. Garną się. Zacukał się — że oni tacy, a on tak ostro. — Koledzy! — (chciał powiedzieć: „i tu, i tam taka sama śmierć" znów się na siebie rozeźlił) — przy schodzeniu jeszcze gorzej. Znów ma 40 ludzi. Między nimi — Beck, radiotelegrafista. Zamknął ppor. Bujnowski cekaemami siodełka z obu stron. Szpandał niemiecki przed nim o jakie 100 m. Prosi nieustannie przez Becka ppor. Bujnowski o pomoc — nikogo nie widzi nie tylko na Dużym, ale i na Małym S. Angelo, jest przekonany, że sam pozycję trzyma. Przez radio mu mówią: — Pomoc nadchodzi z trzech kierunków. Trzymajcie się. Przez radio mu mówią: — Czołgi połączyły się (?). Trzymajcie się. Przychodzi nawała — własna. Przesunął ją w przód. Potem jeszcze raz przychodzi nawała — własna. Znów — przez Becka przesunął ją w przód. Odmierzają się godziny. 308 Waży ciężko dowództwo Kresowej. Przez minioną dobę, bo wczoraj wszak 16. batalionem. poczęło natarcie, bez żadnej przerwy, pchało jeden za drugim każdy rozporządzalny oddział, aż wreszcie inicjatywa natarcia „długo i głęboko szukała — nie znalazła''. Nie znalazła — odwodów. Ale wiadomo, że tych odwodów nie mają również Niemcy. Istotnie, jeniec z 3. kompanii 1. baonu, 3. pułku spadochronowego, schwytany tego dnia po południu przez 2. BSK (tak wyczerpany, że mdlał i musiano go cucić wodą), stwierdził, że 2. i'3. kompanie są połączone razem i w kupie liczą dwudziestu kilku ludzi. W dowództwie więc Kresowej zapada decyzja. Kpt. Pawlak zostaje wysłany do Pratta, do Acąuafondata, do Vitticuso, aż za Volturno, do Capriati, odległego o 40 km, tam wszędzie, gdzie tylko jest jaki żołnierz, ażeby z oddziałów tyłowych tam zakwaterowanych stworzyć odwody. W rejonie Vitticuso wzięto kompanię sztabową 112 ludzi, uzbierano 100 kierowców, przeważnie z pepanców, 31 chłopa wyciągnięto z dwu plutonów carrierów i usztyftowano półbatalion z 245 szeregowych i 11 oficerów. Oficerowie — skąd kogo się dało: np. jednym z dowódców kompanii został gospodarz kasyna dywizyjnego pierwszego rzutu, por. Chałupnik, gospodarz kasyna drugiego rzutu, ppor. Pasek, objął pluton itd. Tym wszystkim dowodził kpt. Szamocki (zastępca rtm. Garbacki). W rejonie Aąuafondaty z pocztowych, kierowców, kucharzy, pod dowództwem oficerów i podoficerów z czołówki naprawczej, jednym słowem z 12 różnych oddziałów artylerii i piechoty w ciągu półtorej godziny postawiono półbatalion kpt. Kuźniewicza. Wreszcie trzeci półbatalion pod dowództwem mjr. Małeckiegp dał pułk artylerii przeciwlotniczej. Zebrało się około 800 chłopa. Dowódcy nie znali swoich żołnierzy, niejeden z tych żołnierzy nie potrafił zaostrzyć granatu obronnego. Ale duch był — porządny, wszyscy poszli ochotniczo. A równocześnie do oddziałów gospodarczych niemieckich w Roca-secca przyszedł rozkaz (który potem nam wpadł w ręce): „Wszyscy na linię!" Żadnej z wyczerpanych stron nie stać na knock-out. * Będziemy rozgrywali na punkty. Płk Rudnicki i jego przeciwnik, płk Glasl, dowódca 100. wysokogórskiego pułku, słaniają się i ciężko dyszą. 309 Nasi w niewoli Na miejscu, gdzie odcięci żołnierze Leśkiewieza śpiewali hymn narodowy, leżą zabici, leżą ranni. Leży ranny pchor. Dawidowicz, maturzysta z „Barbary". Strzelał do jakiegoś na wpół wysuniętego Niemca, Niemiec się schował. Narychtował się dobrze, czekał, Niemiec znowu się wysunął i dostał. Ale równocześnie dostał granatem Dawidowicz. Koledzy go ściągnęli za głaz, st. sierż. Czapiński krzyczał: „Dawidowicz, nie martw się, my cię pomścimy". Potem już było tak gorąco, że nikt się nie ruszył, śpiewali Jeszcze Polska. Potem cofali się, a kolega z „Barbary", pchor. Czerkawski, z rozpaczą wołał: ..Edek, my cię nie możemy wziąć" i ciągle się oglądał. Potem Dawidowicz został sam w nomumhmdzie. Tuż nad nim walił szpandał. Co jakiś czas przychodziła nawała naszej artylerii i szpandał milkł. Po czym znów terkotał, jakby chciał powiedzieć: „Aha — nic mi nie zrobiliście!" Dawidowicz jednak myślał jakoś spełzać. Już się zabierał do tego, kiedy nad kamieniem ujrzał wlepione w siebie oczy. Były to oczy żołnierza niemieckiego. W ten sposób znalazł się w niewoli. Niebawem przyprowadzili wziętych do niewoli w bunkrze podchorążych Nowaka i Jeziorę, których odesłali przy mule w dół. Wkrótce na ścieżce ukazuje się sanitariusz niemiecki, niosący chorągiew Czerwonego Krzyża i prowadzący dwu rannych Niemców i wziętego do niewoli młodziutkiego pchor. Dedeszkę. Poprowadzono ich nieco w tył. Z bunkra wyjrzał oficer spadochroniarz. — Polski? — Tak, Polak... — Papiere? Kiedy Dawidowicz miał iść do natarcia, szef sierż. Ostaszewski dobrotliwie tłumaczył: — Weź pan ze sobą tę maturę. Zginie pan, to nie szkoda, że i ona zginie. A będzie pan żył, to się przyda. Nie wiadomo, jak się obróci... Istotnie, obróciło się nieoczekiwanie. I Dawidowicz pokazał Niemcowi maturę z „Barbary". Posłano ich w tył. Uszedłszy jakich 30 kroków, konwojent zażądał płaszcza iperytowego. Dawidowicz nie dawał. Usłyszawszy sprzeczkę, oficer wysunął się ze schronu i wrzasnął, każąc, aby Dawidowicz niezwłocznie oddał Niemcowi płaszcz. Stańczyka mot de Cambronne Kiedy więc część 17. baonu pierzchła, a część uwięzia, kiedy 13. baon, z wyjątkiem jednej kompanii, nie ruszył, a ta jedna kompania w większości się cofnęła, kiedy zginął ppłk Kamiński, który usiłował dojść Małym S. Angelo. odciętym ogniem nieprzyjaciela od Widma, na wysokość 17. baonu —- podporządkował płk Rudnicki to natarcie mjr. Stańczy-kowi, którego 16. batalion wraz z grupą mjr. Smrokowskiego przedstawiał jeszcze jedyny jaki taki aktyw. Bogiem a prawdą trudno jest myśleć o porządnym natarciu przy kompletnym pomieszaniu i wykrwawieniu oddziałów. Mjr Stańczyk skrzykuje co najbliższych, natarcie wychodzi o 15.45. n;t miejsce batalionu 16. przesuwa się 18. Mjr Stańczyk ma przy sobie por. Deihołosa. Nie kryją się, walą laską, grożą pistoletem. Za Stańczykiem wyciągnęli już 17 bębnów kabla. Jest wszędzie. Jest silne zadymienie pociskami artyleryjskimi. Nic nie widać. Arty-lerzyści mogą strzelać tylko według mapy. Nic nie wiadomo, jakieś odgłosy walki. To 17. się bije? Już wkraczają na to tragiczne kamienisko. gdzie poległ Kamiiiski i tylu innych. Przystrzelane cekaemy niemieckie tak prują, że idące w czole na jednej wysokości kompanie kapitanów Kowalewskiego i Machnicy przyległy i nikt głowy podnieść nie śmie. Czyżby miała powtórzyć się tragedia 13. baonu, który nie ruszył? (O tej samej godzinie ppłk Fanslau. nie mogąc poderwać 1. kompanii 5. baonu, pada zabity na 593.) Cóż tu pistolet pomoże? Przecież żołnierze 13. mówili - „Wszystko jedno, i tak śmierć i tak..." Żołnierze widzą nagle, że ich major odwraca się do nich nie z rewolwerem, tylko z roześmianą twarzą, i krzyczy: Dobry znak. chłopcy! My leżelim, a pan major stojał opowiadał mi jeden z żołnierzy zaraz potem — to pewno coś zobaczył. Każdemu ciekawość: czołgi nasze idą? Niemcy poddają się?... A pan major podniósł wysoko but i krzyczy: „Dobry znak. chłopcy! W gówno wdepłem!" To my roześmiali się tylko i poszli. Kużden jeden pomyślał —•• jak stary takie szpasy odwala, to pewno nie już taki ostatni koniec. 8 Kiedy w bitwie pod Waterloo zaproponowano dowódcy otoczonego korpusu gwardii, generałowi Cambronne, poddać się, Cambronne. jak głoszą wszystkie wypisy dla młodzieży, miał odpowiedzieć: „Gwardia umiera, ale nie poddaje 1 310 W istocie rzeczy stary wiarus odparł krótko: Mercie (gówno). I po bitwie o Monte Cassino zostanie „słowo Stańczyka". 311 Nasi w niewoli Na miejscu, gdzie odcięci żołnierze Leśkiewicza śpiewali hymn narodowy, leżą zabici, leżą ranni. Leży ranny pchor. Dawidowicz, maturzysta z „Barbary". Strzelał do jakiegoś na wpół wysuniętego Niemca, Niemiec się schował. Narychtował się dobrze, czekał, Niemiec znowu się wysunął i dostał. Ale równocześnie dostał granatem Dawidowicz. Koledzy go ściągnęli za głaz, st. sierż. Czapiński krzyczał: „Dawidowicz, nie martw się, my cię pomścimy". Potem już było tak gorąco, że nikt się nie ruszył, śpiewali Jeszcze Polska. Potem cofali się, a kolega z „Barbary", pchor. Czerkawski, z rozpaczą wołał: „Edek, my cię nie możemy wziąć" i ciągle się oglądał. Potem Dawidowicz został sam w nomanslanckie. Tuż nad nim walił szpandał. Co jakiś czas przychodziła nawała naszej artylerii i szpandał milkł. Po czym znów terkotał, jakby chciał powiedzieć: „Aha — nic mi nie zrobiliście!" Dawidowicz jednak myślał jakoś spełzać. Już się zabierał do tego, kiedy nad kamieniem ujrzał wlepione w siebie oczy. Były to oczy żołnierza niemieckiego. W ten sposób znalazł się w niewoli. Niebawem przyprowadzili wziętych do niewoli w bunkrze podchorążych Nowaka i Jeziorę, których odesłali przy mule w dół. Wkrótce na ścieżce ukazuje się sanitariusz niemiecki, niosący chorągiew Czerwonego Krzyża i prowadzący dwu rannych Niemców i wziętego do niewoli młodziutkiego pchor. Dedeszkę. Poprowadzono ich nieco w tył. Z bunkra wyjrzał oficer spadochroniarz. — Polski? — Tak, Polak... — Papiere? Kiedy Dawidowicz miał iść do natarcia, szef sierż. Ostaszewski dobrotliwie tłumaczył: — Weź pan ze sobą tę maturę. Zginie pan, to nie szkoda, że i ona zginie. A będzie pan żył, to się przyda. Nie wiadomo, jak się obróci... Istotnie, obróciło się nieoczekiwanie. I Dawidowicz pokazał Niemcowi maturę z „Barbary". Posłano ich w tył. Uszedłszy jakich 30 kroków, konwojent zażądał płaszcza iperytowego. Dawidowicz nie dawał. Usłyszawszy sprzeczkę, oficer wysunął się ze schronu i wrzasnął, każąc, aby Dawidowicz niezwłocznie oddał Niemcowi płaszcz. Stańczyka mat de Cambronne 310 Kiedy więc część 17. baonu pierzchła, a część uwięzia, kiedy 13. baon, z wyjątkiem jednej kompanii, nie ruszył, a ta jedna kompania w większości się cofnęła, kiedy zginął ppłk Kamiński, który usiłował dojść Małym S. Angelo, odciętym ogniem nieprzyjaciela od Widma, na wysokość 17. baonu - podporządkował płk Rudnicki to natarcie mjr. Stańczy-kowi, którego 16. batalion wraz z grupą mjr. Smrokowskiego przedstawiał jeszcze jedyny jaki taki aktyw. Bogiem a prawdą trudno jest myśleć o porządnym natarciu przy kompletnym pomieszaniu i wykrwawieniu oddziałów. Mjr Stańczyk skrzykuje co najbliższych, natarcie wychodzi o 15.45. na miejsce batalionu 16. przesuwa się 18. Mjr Stańczyk ma przy sobie por. Deihołosa. Nie kryją się, walą laską, grożą pistoletem. Za Stańczykiem wyciągnęli już 17 bębnów kabla. Jest wszędzie. Jest silne zadymienie pociskami artyleryjskimi. Nic nie widać. Arty-lerzyści mogą strzelać tylko według mapy. Nic nie wiadomo, jakieś odgłosy walki. To 17. się bije? Już wkraczają na to tragiczne kamienisko. gdzie poległ Kamiriski i tylu innych. Przystrzelane cekaemy niemieckie tak prują, że idące w czole na jednej wysokości kompanie kapitanów Kowalewskiego i Machnicy przyległy i nikt głowy podnieść nie śmie. Czyżby miała powtórzyć się tragedia 13. baonu, który nie ruszył? (O tej samej godzinie ppłk Fanslau. nie mogąc poderwać 1. kompanii 5. baonu, pada zabity na 593.) Cóż tu pistolet pomoże? Przecież żołnierze 13. mówili - „Wszystko jedno, i tak śmierć i tak..." Żołnierze widzą nagle, że ich major odwraca się do nich nie z rewolwerem, tylko z roześmianą twarzą, i krzyczy: — Dobry znak. chłopcy! My leżelim, a pan major stojał opowiadał mi jeden z żołnierzy zaraz potem — to pewno coś zobaczył. Każdemu ciekawość: czołgi nasze idą? Niemcy poddają się?... A pan major podniósł wysoko but i krzyczy: .,Dobry znak. chłopcy! W gówno wdepłemP' To my roześmiali się tylko i poszli. Kużden jeden pomyślał — jak stary takie szpasy odwala, to pewno nie już taki ostatni koniec. 8 Kiedy w bitwie pod Waterloo zaproponowano dowódcy otoczonego korpusu gwardii, generałowi Cambronne, poddać się, Cambronne, jak głoszą wszystkie wypisy dla młodzieży, miat odpowiedzieć: „Gwardia umiera, ale nie poddaje W istocie rzeczy stary wiarus odparł krótko: Merck (gówno). 1 po bitwie o Monte Cassino zostanie „słowo Stańczyka". 311 „Czy kula wyszła mi głową?" Poszedł 16., począł wdrapywać się na Małe S. Angelo. Od tyłu, z prawa w skos posuwają się skokami żołnierze Smrokowskiego przez rozbite dzisiejszego rana stanowiska niemieckie. Ppor. Bujnowski (doczekał się wreszcie!) daje im znaki, aby się uchylili. Widać, jak mjr Smrokow-ski krzyczy, by przesuwać się do niego, iść ściekiem, który jest w martwym polu. Przeszli ściekiem — wychylają się znowu. Niemcy walą do nich całą potęgą ognia. Strz. Bończoszek unieszkodliwia jeden szpandał, ale inne walą i widać z Małego S. Angelo, jak coraz to któryś osuwa się trafiony. Między innymi zostają ranni ppor. Zemanek i st. sierż. Gra-bowski. Plut. pchor. Jedwab obejmuje pluton. Sierż. Szablowski widzi rannego kpt. Królaka, który wciąż leży nie opatrzony z wnętrznościami na wierzchu. Sierż. Szablowski wychyla się, by iść po Królaka, i otrzymuje od strzelca wyborowego postrzał w kąt oka i nosa. — Zobacz, czy kula nie wyszła mi tyłem głowy? — obraca się, zaniepokojony, do Jedwabia. — Kretynie, jakbyś miał dziurę, to byś nie żył — odpowiada Jedwab, przejęty spadłym na niego dowodzeniem. Ta nawała pada i na żołnierzy ppor. Bujnowskiego. „Za wzgórze!" — krzyczy Bujnowski. Zostawiając za sobą wachlarz rannych, zbiegają za Małe S. Angelo. Z tych 45 uciułanych — zostało 15. Z tych 50 pierwotnej grupy odwodowej, z tych 4, z którymi dotarł do kpt. Leśkiewicza — dwóch: kpr. Bicz i st. strz. Bąbol. Jakiż można jeszcze wysiłek wydobyć? Od tyłu idzie samotnie sierż. Hamuda: szuka ciała poległego ppłk. Kamińskiego (a więc to znaczyło owo trwożne szumiące słowo: „pułkownik"). Resztka ppor. Bujnowskiego otrzymuje rozkaz wycofania się: ma ubezpieczać na Widmie lewe skrzydło 13. baonu. Dalsze losy Jurka Jasińskiego Na lewo, w tył w skos schodzi z Widma 18. batalion. Już wyszli z krzaków na nie osłonioną dolinkę. Zatrzymali się. — Jak ci? — pyta Jurka Jasińskiego strz. Soból. — Dobrze — odpowiada chłopak, poprawiając zrolowany płaszcz, który parzy. — Dobrze? Nie wierzę. Pokaż puls. Strz. Soból widzi, jak pod ogniem kurczą się ludzie dorośli, i namacuje 312 puls delikatnej chłopięcej ręki. W kompanii tych siedemnastolatków otacza szorstka żałość. Puls tętni normalnie. — Prawda, że się nie boisz — mówi po ojcowsku Soból, jak kiedy się chwali dziecko, że się nie boi zimnej wody. bo też i nie ma czego się bać. Niemcy strzelają do nich z Dużego S. Angelo dwoma cekaemami bezprzestannymi długimi seriami. Te cekaemy strzelają ponad głową 16. baonu, który chce przyjść z pomocą kolegom, chce stłumić te cekaemy i nie może. I 18. baon idzie pod ten ogień. Smukły ppor. Przybylski sadzi susami jak jeleń: — „Chłopcy! Za mną!" Pierwszy skoczył strz. Zalewski — szczęśliwie! Jurek Jasiński chce skakać za Zalewskim. Doskoczył do strz. Nącia, chce na chwilę nabrać tchu za dużym kamieniem przed decydującym przebiegiem. Ledwo zdążył klęknąć, trzymając w prawej ręce tomsona, a w lewej amunicję do piąta, kiedy seria z broni maszynowej przeszyła mu głowę.9 n Obok niego padają ranni kpr. Sosna, strz. Olechnowicz, Czerniawski, Biernacki. Wzdłuż kabla Natarcie zaległo. Musiało zaleć. Nic nie pomaga rzucanie większych ilości żołnierza, jeśli nie są ubezwładnione punkty ogniowe nieprzyjaciela przez grupy szturmowe i artylerię własną. W liczbie innych artylerzystów idzie na Małe S. Angelo kpt. Ciun-dziewicki. Wraz z podchorążym Sztayerem i radiotelegrafistą bombardierem Waniewskim ruszył szukać 13. batalionu, do którego był przydzielony. Przy zalegających resztkach 2., 3. i 4. kompanii tego baonu nie miał co popasać, szedł szukać kompanii 1., nie mógł jej znaleźć, trafił na 18. baon. Ppłk Domoń oświadczył, że ma artylerzystę, szedł dalej. 9 Przypisek po bitwie: Drużyna Jurka Jasińskiego napisała po bitwie list do szkoły kadetów w „Barbarze", z której poległy wyszedł. W prostych słowach wyrażają żal za tym zjawiskiem młodości, które przesunęło się koło ich twardego żołnierskiego życia. Wszyscyśmy go wprost polubili, taki byl zabawny i wesoły, na podziw stale przygrywał iprzygwizdvwal... Takim sposobem nas opuścił nasz najdroższy kolega, Jurek Jasiński. Składamy mu hołd najwyższy i czcimy w pamięci, że rozkwitł jako kwiat majowy, lecz zwiądł w jednej minucie od kuli szwabskiej... Z wielkim smutkiem i boleścią podpisuje się calu drużyna (podpisy). 313 Kiedy mi; lak idzie samotnie, widzi się pracę łącznościowców. Bombardier-Zamojć iak pająk nieustannie poprawia wciąż rwaną pociskami linię, kursując od telefonicznego punktu kontrolnego na 706 do por. Mioduszewskiego obserwatora wysuniętego na Widmie. Napatacza się pluł. Lagodziński. łącznościowiec 16. baonu. Za jego cierpliwym snuciem dojdzie kpt. Ciundziewicki. Pluł. Łagodziński podczas pvac\ do-staje postrzał w plecy, ale pracy nie przerywa: odnajduje miejsce przerwane, nakłada złącze, wraca do kompanii. Tu oczekują go już / niecierpliwością: łączność z baonem przerwana. Łagodziński nic nie mówi o swoich ranach; chwiejąc się idzie na linię. Z tej wyprawy już nic wraca; zemdlonego, znajdują nad ranem niedaleko dowództwa baonu. Ale uszkodzenie było naprawione. Kablem położonym przez Łagodzińskiego posuwa się również por. Godlewski, lekarz 16. baonu, który dąży z punktem opatrunkowym tuż za nacierającymi kompaniami. Któż zliczy, ilu ludzi zawdzięcza życie jego natychmiastowej pomocy. Oto dwaj żołnierze zsuwając się na plecach kamienną rynną ściągają ciężko rannego por. Grzenię z kompanii 1. kpt. Machnicy. Krew tryska strugami z poszarpanych tętnic. Tylko natychmiastowa transfuzja może uratować rannego. Doktor tymczasem tu, na miejscu, w krzakach, pod gradem pocisków, dokonuje zabiegu podwiązania tętnicy. Kabel telefoniczny w bitwie to jak szlak wytyczony w puszczy: tu nie ma min, tu jest ktoś na początku i na końcu. Kablem tym posuwa się i adiutant baonu i na kablu tym spotyka kpt. Ciundziewickiego. Kpt. Ciundziewicki dochodzi na stanowiska na Małym S. Angelo. Równocześnie dochodzi kpt. Bieganowski z kompaniami 4. i 2. Został wezwany przez mjr. Stańczyka z tyłu, gdzie kierował zaopatrzeniem, aby poprowadzić natarcie. Ale jak tu prowadzić natarcie z żołnierzem, który bił się całą poprzednią noc. Bieganowski nie może dobudzić się kpt. Łempickiego. Melduje Stańczykowi. Nie ma co! Mjr Stańczyk decyduje się odłożyć natarcie na jutro skoro świt. Na Małym S. Angelo wielkie zgęszczenie. Są tam resztki czterech kompanii 17. baonu, dwie 18., w prawo niżej komandosi i ułani przydzieleni do nich. Kpt. Ciundziewicki zajął grzbiecik z obserwacją na drogę nr 6. Tłumi moździerze na S. Lucia i Piedimonte. Rozplanowuje ognie na noc. Trzeba zapewnić jako tako spokojną i obronną noc. Amunicję nosi. kto może. 314 „Rozkaz wypełnię" Już ma się ku zmierzchowi i obie strony korzystają z trwającej jeszcze widoczności, i prowadzą intensywny ogień. Dołek, w którym leży mjr Baczkowski z radiotelegrafistą, jest szezs-gólnie ostrzeliwany. Zrywają się. biegną do skalistego grzbiecika. Ale i tam źle: — Panie majorze, on tu specjalnie siecze — mówi jakiś samotny biedak, zaległy między trupami. Major przypada do ziemi. Leży między trzema zabitymi a tym czwartym, który go ostrzegł. Komandosi nie jedli od wczoraj, cały dzień nie mieli wody. Z dwu plutonów po 26 ludzi zostało im w jednym 18, a w drugim 12. W przydzielonym szwadronie ułanów nie jest lepiej. 1 ci, co pozostali w szeregach, są poobtłukiwani, głodni, a nade wszystko dręczy ich straszne pragnienie. Co prawda, przeszli już niejedno. Ten choćby ranny Szablowski, który kazał szukać, czy mu kula tyłem głowy wyszła, jechał od granicy francuskiej z kolegą do Madrytu na hamulcu, umieszczonym pod stale czynnym klozetem. Ten jeden wreszcie spadł — jest teraz w Hiszpanii w domu obłąkanych. Szablowski dotrwał; stał na madryckim peronie i łzy żłobiły mu bruzdy w kale, pokrywającym twarz. Obok 17. dostał wodę. Ale tylko dla swoich!... Jedwab cały dzień przechowywał manierkę z wodą — wiedział, że będzie gorzej. Pod wieczór w dołku znalazł trzech leżących od pierwszego natarcia, już po-bandażowanych, ale konających z pragnienia. Wypili mu całą manierkę. — Od 36 godzin bez żywności i wody, duże straty, kres sił — melduje radiem mjr Smrokowski. — Ogólna sytuacja wymaga dania ostatniego wysiłku. Wytrwać! -odpowiada płk Rudnicki — Zrozumiałem. Rozkaz wypełnię! Starszy strzelec Górny zdobył zegarek A przecież — jeszcze i teraz — korci niektórych przygoda. Do por, Cygielskiego podpełza dwóch strzelców z 17.: — Panie poruczniku — szepczą, wskazując na odległy o 30 m bunkier — w tym bunkrze został ranny Niemiec, ma fajny szmajser, przydałby się. Popełzli. Jednego ranny Niemiec zabił, drugi Niemca wykończył, szmajser zabrał. 315 I Górny, amator zegarków, stowarzysza się z drugim takim samym, st. strz. Kwietniem z komandosów. Kwietniowi, Bogiem a prawdą, nie potrzeba nijakiego zegarka, bo ma, i to nie byle jaki. To było nad Garigliano. Kwiecień, jako że odsiedział w Hiszpanii dwa lata obozu, musi się odruszać za cały czas bezruchu. Łaził po patrolach i został ranny. Akurat przyjechał gen. Sosnkowski, pyta, jak tam poszło. Kwiecień jest chłop cwany, więc odpowiada politycznie: — Trzydzieści papierosów zniszczyło; dobrze, że nie mam zegarka^ boby zgnietło... Tak zamajtlował starego, że — cóż robić — uśmiechnął się tylko i powiada: — Będziecie mieli zegarek. Generał Sosnkowski tak po leguńsku i po regulaminowemu mówi „wy". Bo ci nasi oficerowie to tam zwykle mówią „ty". Po rodzinnemu: jak są zadowoleni, to dodadzą „bracie", a jak źli, to dodają „synu" i jeszcze dokładniej określą jaki synu. Tak czy owak — ale generał zegarek przysłał. Omegę. Werk na 16 kamieni. Ale zegarki zbierać — to coś jak zbierać skalpy. — Dowódca kompanii tam siedzi... — kusi Górny — pewno złoty zegarek... To tak, jakby powiedział, że jest do zdarcia skalp rudy i kędzierzawy. Podkradli się z dwu stron. Kogo pierwszego zobaczą, kiepski jego los, a drugiego — szczęście i "zegarek. Czujny bunkier zabił Górnego. I zaraz potem Kwiecień wrzucił granat, wywlókł załogę do niewoli i, co za szansa! — ze zdobytych dwu zegarków jeden był złoty Longine... Jak u Króla, nie angielskiego, tylko tego z dużej litery — dowódcy 4. kompanii. Zabrał Kwiecień zmarłemu Górnemu jego siedem lepszych i gorszych zegarków z prawej i lewej kieszeni, wrócił do 17. baonu i mówi: — Te siedem zegarków proszę rozdzielić w plutonie, bo to są zegarki śp. Górnego. Noc Zapada noc, a z nią nadzieja wstępuje w serca rannych. Por. Korzeniowski z przebitymi płucami leży od 7 rano na stoku Widma. O 50 m od niego jest bunkier niemiecki i nikt nie może zbliżyć się do rannego. Jest to jeden z tych nie doczyszczonych bunkrów, zupełnie 316 niewidoczny w terenie. Por. Korzeniowski ma sposobność obserwować przez cały dzień ich taktykę. Wystrzeliwują samotnych przechodzących, a gdy tylko idzie jakiś oddziałek — siedzą cicho. Wiedzą, że za kamieniem leży ranny, który chciałby wezwać sanitariuszy i od czasu do czasu, jak memento, puszczają ponad kamieniem serię. Wieczorem wyszli zgarbieni i poczęli dawać susy w stronę swoich. Wówczas Korzeniowskiego zabrali sanitariusze. Rannego kpt. Michalaka, co to wracał od płk. Kurka do mjr. Bacz-kowskiego, podjęli po czterech godzinach broczenia z urwanej nogi ułani 15. pułku. Z mapy zrobili chorągiew. Było tak skalisto, że rannego nie mogło nieść dwóch jednocześnie, kolejno więc znosili go na plecach. Leżał potem w szpitalu bez przytomności, przetoczono w niego pięć i pół butli „Bristol". Amputacja się udała. Szczęśliwy posiadacz złotego zegarka, kpt. Królak — wciąż leży na eksponowanym miejscu ze swoją straszliwą raną. Szablowski zapłacił otrzymaniem postrzału za chęć przyjścia mu z pomocą. Był czas, że pod-czołgał się oficer informacyjny baonu, por. Paliświat. Ale cóż mógł zrobić... Tyle, że powiedział, co z bitwą. Królaka nie opuszcza zwykły mu jowialny humor: — Michalakowi nogę urwało? Będę adiutantem, będzie porządek. Przyślij po mnie. A sam — cichutko nosem do góry leży — żeby ciekawych świata ki-szeczek nie gniewać. Montecassiński Florian Szary. I znowu sam — w nomanslandzie. Była godzina 22. kiedy pokazały się cienie. Na szczęście — swoi. Kpr. Mazurek przyszedł zaciągnąć placówkę. — Przyślijcie po mnie... A potem jeszcze — czołga się por. Dzienniak, oficer łącznikowy brygady, przysłany, aby zbadać sytuację. — Przyślijcie po mnie... Dzienniak dał wszystko, co jeszcze mu zostało nie rozdane; pięć mandarynek i cytrynę. — Opchnąłem to wszystko — opowiadał później ze skruchą kpt. Królak. O pierwszej w nocy przychodzi skierowany przez Mazurka niezmordowany sanitariusz Nowiński. Złapał po drodze drugiego sanitariusza. Noszy nie ma, idą do 14. po nosze. Godziny mijają, ziąb chwyta — niemoc, słodycz w ustach, mdłość. Po trzech godzinach wracają z noszami i kpt. Leśkiewiczem. Jest czwarta, już szarzeje. Pada sześć pocisków moź- 317 lllll dzierzowych już w połowie Widma, porzucają nosze i kryją się. Zjawia się dr Jańczyk z 18. Tyle już widział ran, a przecież łzy mu płyną po twarzy jak groch. Schyla się do noszy, sam niesie wraz z jakimś drugim. Jeszcze dwie serie po nich biją. Królakowi krew idzie nosem i ustami. Donieśli na wysunięty punkt opatrunkowy czołgów. Dr Dudek daje zastrzyk. Kiedy po operacji ocknął się kpt. Królak w szpitalu, zażądał ku przerażeniu personelu stanowczym głosem whisky. Ktoś nierozsądny mu tę whisky wszmuglował. Królak opchnął whisky, tak jak w swoim czasie pięć mandarynek z cytryną, i począł się szybko poprawiać. I ręka trzy razy trafiona mu się wygoiła. I złoty zegarek mu oddali. W czepku się chłop rodził. Tylko koledzy powiadają, że mu tłumik w brzuchu zepsuło, bo jeszcze głośniej przy bufecie kasynowym go słychać. — Edward, jak u was traktują Niemców' - Dobrze. Chce jeszcze coś powiedzieć, ale nie ma jak. Wychodzi / powrotem w bitwę, która zabiła jego brata. — Staraj się nie dać wywieźć do lazaretu rzuca szybko. _ Zapada noc z 17 na 18 maja. I po tamtej stronie pod wieczór ranni dochodzą do głosu. Rannego Dawidowicza umieścili w jednym z tych schronów wycze-ciwania na przeciwskłonie, Nowak i Jezioro odesłani zostali w dół, deszko poszedł pomagać zbierać z pobojowiska rannych Polaków, Niemcy poszli na stanowiska. Dawidowicz siedział sam i nasłuchiwał odgłosów przetaczającej się walki. W pewnej chwili zachrzęścił szuter. Do schronu wpadł żołnierz niemiecki — młodziutki chłopak. Rzucił się na tapczan przy ścianie, twarzą w dół i zakrył ją rękami. Po chwili spod rąk zasłaniających twarz poczęło dochodzić chlipanie. Podchorążak Dawidowicz, rówieśnik, wziął Niemca za ramię: — Co ci'.' Drugi chłopak podniósł dziecinną twarz. Rzadkie piegi, perkaty nos i skurcz płaczu robiły ją jeszcze bardziej dziecinną. — Wiesz, brata mi zabili dzisiaj — powiedział, bezwiednie przechodząc na „ty". Powiedział to z takim zaufaniem, z takim wylaniem, jak tylko młodość może powiedzieć młodości, jakby był pewien, że ta wiadomość będzie równie przygnębiająca dla Dawidowicza. Chłopcy siedli obok siebie na tapczanie i przeczekiwali szalejącą bitwę. Znali już swoje imiona. Gdyby nie ten zabity brat, ta rana Dawidowicza, ten świat pełen goryczy, graliby może w „zielone". Znowu zachrzęścił szuter. Zasapani sanitariusze niemieccy wynoszą rannego podchorążego Żurawickiego. Źurawicki. z przejechanym serią ramieniem, z niezgasłą gorączką bojową w oczach, mówi: — Ja już sobie z góry wziąłem odpłatę... Młody Niemczyk zakrzątał się po bunkrze, markując, że ma tu jakąś funkcję. Wziął od sanitariusza wody. I, dając, pilnie pytał: 318 dzierzowych już w połowie Widma, porzucają nosze i kryją się. Zjawia się dr Jańczyk z 18. Tyle już widział ran, a przecież łzy mu płyną po twarzy jak groch. Schyla się do noszy, sam niesie wraz z jakimś drugim. Jeszcze dwie serie po nich biją. Królakowi krew idzie nosem i ustami. Donieśli na wysunięty punkt opatrunkowy czołgów. Dr Dudek daje zastrzyk. Kiedy po operacji ocknął się kpt. Królak w szpitalu, zażądał ku przerażeniu personelu stanowczym głosem whisky. Ktoś nierozsądny mu tę whisky wszmuglował. Królak opchnął whisky, tak jak w swoim czasie pięć mandarynek z cytryną, i począł się szybko poprawiać. 1 ręka trzy razy trafiona mu się wygoiła. I złoty zegarek mu oddali. W czepku się chłop rodził. Tylko koledzy powiadają, że mu tłumik w brzuchu zepsuło, bo jeszcze głośniej przy bufecie kasynowym go słychać. I po tamtej stronie pod wieczór ranni dochodzą do głosu. Rannego Dawidowicza umieścili w jednym z tych schronów wyczekiwania na przeciwskłonie, Nowak i Jezioro odesłani zostali w dół, Dedeszko poszedł pomagać zbierać z pobojowiska rannych Polaków, Niemcy poszli na stanowiska. Dawidowicz sied/iał sam i nasłuchiwał odgłosów przetaczającej się walki. W pewnej chwili zaehrzęścił szuter. Do schronu wpadł żołnierz niemiecki — młodziutki chłopak. Rzucił się na tapczan przy ścianie, twarzą w dół i zakrył ją rękami. Po chwili spod rąk zasłaniających twarz poczęło dochodzić chlipanie. Podchorążak Dawidowicz, rówieśnik, wziął Niemca za ramię: — Co ci? Drugi chłopak podniósł dziecinną twarz. Rzadkie piegi, perkaty nos i skurcz płaczu robiły ją jeszcze bardziej dziecinną. — Wiesz, brata mi zabili dzisiaj — powiedział, bezwiednie przechodząc na „ty". Powiedział to z takim zaufaniem, z takim wylaniem, jak tylko młodość może powiedzieć młodości, jakby był pewien, że ta wiadomość będzie równie przygnębiająca dla Dawidowicza. Chłopcy siedli obok siebie na tapczanie i przeczekiwali szalejącą bit- ę. Znali już swoje imiona. Gdyby nie ten zabity brat, ta rana Dawi-iowicza, ten świat pełen goryczy, graliby może w „zielone". Znowu zaehrzęścił szuter. Zasapani sanitariusze niemieccy wynoszą rannego podchorążego Żurawickiego. Żurawicki. z przejechanym serią ramieniem, z niezgasłą gorączką bojową w oczach, mówi: — Ja już sobie z góry wziąłem odpłatę... Młody Niemczyk zakrzątał się po bunkrze, markując, że ma tu jakąś funkcję. Wziął od sanitariusza wody. I, dając, pilnie pytał: 318 - Edward, jak u was traktują Niemców? — Dobrze. Chce jeszcze coś powiedzieć, ale nie ma jak. Wychodzi / powrotem w bitwę, która zabiła jego brata. — Staraj się nie dać wywieźć do lazaretu rzuca szybko. , Zapada noc z 17 na 18 maja. 13. Góra Ofiarna - 593 Patrol ppor. Jędrzejewskiego Kto by o tej godzinie szóstej rano 17 maja, kiedy 16. batalion ostatecznie umocnił się na Widmie, a 17. batalion inaugurował na odcinku Kresowej drugie generalne natarcie, był w sztabie Karpackiej, a nie zajrzałby do operacyjnego — mógłby sądzić, że nic się nie dzieje, że ten okres „międzynatarcia" trwa nadal. Wprawdzie usilna kanonada, rozpoczęta wczoraj wieczorem, trwała całą noc, ale tak się do niej ucho przyzwyczaiło, że nie przeszkadzało to słuchać kapeli słowiczych. W taki, pomyśleć, ognia powiew W ten huk i pomruk wdarł się słowik I wiedzie, ciągnie w inne światy Przęsło liryczne —pizzicato. ppor. Kobrzyński, ranny w bitwie o Monte Cassino Rano blask goreje od kobierców makowych, podchodzących ze wszystkich stron do gaju, w którym zamaskowało się dowództwo Karpackiej. Huk kanonady jednak coraz bardziej się natęża, chociaż przed dowództwem po dawnemu ustawiona wielka tablica z napisem: „Proszę zachować ciszę!" Wstaje dzień walki, dzień walki, która, wiemy to wszyscy, musi fć ostatnią dla Korpusu i skończyć się zwycięstwem albo klęską. Bo nie będziemy już mieli ani plutonu w odwodzie. Walka ta i w Karpackiej zaczęła się już w nocy. Nie zaczęła się gene-alnym uderzeniem, lecz tak jak i w Kresowej — natężonym patrolo-vaniem. Rzekłbyś — tensja tych dni była tak silna, że walka musiała się wywiązać sama. Jak w Kresowej wczoraj mjr Stańczyk, tak w Karpackiej dzisiejszej nocy dowódca 4. baonu, ppłk Fanslau, otrzymał rozkaz spatrolowania 593, które wobec sukcesów 16. BS na lewym skrzydle niemieckim może zostało opuszczone przez Niemców. Patrol w składzie 30 ludzi prowadził ppor. Jędrzejewski. Nabrali granatów — nawet do worków (ranni znoszeni przez stanowiska 4. baonu 320 r w pierwszym natarciu spiekłymi wargami upominali: „Więcej granatów, to ich będziecie mieli"). Wyciągnęli się skalną ścieżyną gęsiego w zupełnej ciemności. Przy domku wysuniętego punktu opatrunkowego montuje się patrol ostatecznie. Dołącza obserwator artyleryjski ppor. Figiel z radiooperatorem Herlingiem-Grudzińskim. Ppor. Figiel, chłopski syn, niski krępy blondyn, mówiący z chłopska, student akademii górniczej. Roboty przymusowe w Niemczech, sabotaż, ucieczka przez Jugosławię, kontuzjowany jako kanonier w Libii. Gustaw Herling-Grudziński, student polonistyki, młody krytyk literacki, współpracownik pisma konspiracyjnego w kraju. Czas ruszać. Jeszcze ostatnie słowa. W ciemności słychać ciepły głos ppłk. Fanslaua, wypytujący ppor. Jędrzejewskiego o jakiś dawny list. Ten list — to pretekst. Chodzi o to, aby dać, jak się daje łyk wody do manierki — haust spokoju z tego biednego, pooranego pociskami domku, który wydaje się przystanią i zaciszem. Artylerzysta, mjr Stojewski, niski, z długim nosem, bardzo lubiany przez żołnierzy za zawsze dobry humor, dyndając wielkim długim pistoletem, który mu się bełta przy udzie, podchodzi do Grudzińskiego i gładzi go po twarzy: — Nie wiem, chłopcze, czy wrócisz — mówi po swojemu, z lwowska — ale pamiętaj, ile od ciebie zależy... Już wychodzą bezszelestnie, jak duchy — mają nogi owinięte szmatami. Przy wyjściu stoi Fanslau. Tego po ramieniu poklepie, innego pogładzi po twarzy. Tak troskliwy baca dotyka owiec w kierdelu, wypuszczanym za ciemna jeszcze z koliby na żleb. Są cali, krew w nich szybko krąży. Jeszcze jeden przystanek — „domek doktora". Tam przed wyruszeniem coś się psuje w stacji radiowej. Głucha rozpacz. W tej małej szkatułce leży jedyna możność wywołania ogni zaporowych, ratunku. Linie telefoniczne to wątpliwa sprawa. Wiadomo z pierwszego natarcia, że telefoniści giną masowo, a kable rwą się jak pajęczyna w rozpryskach pocisków. Mimo to jakiś kresowy głos w ciemności monotonnie skamle: — Panie poruczniku, proszą pozwolić ciongnonć linia... Już uszli 70 m do straszliwej bramki, którą znają z opowiadań uczestników pierwszego natarcia, do bramki, przy której stróżowała śmierć, przez którą przed pięciu dniami przeganiał por. Pańczyszyn żołnierzy kijem hokejowym. Już przekraczają linię naszej obrony, już są „na' Szlampie", gdzie po dawnemu waruje 2. kompania 3. baonu. Za linią stoi nieprzenikniona cisza i noc. A przecież wiadomo, że linia niemiecka zalega o 70 m, bo z niej dolatują czasem ręczne granaty trzonkowe, że o 25 kroków w zagłębieniu bywa niemiecki podsłuch. 321 Patrol dzieli się na trzy grupy: Pierwszą prowadzi plut. Gołębicki. Drugą strz. Wejman. Zdegradowany z plutonowego w epoce ostrej walki z wypadkami za katastrofę wozu, którego był komendantem, mimo to powszechnie szanowany, pełnił stale funkcje plutonowego. Odznaczony Krzyżem Zasługi z Mieczami za Gazalę, odznaczony Krzyżem Walecznych za Sangro. Trzecią grupę, lewoskrzydłową, prowadził kpr. Żarlikowski. Jest to zajadły patrolowiec, po raz pierwszy za Libię, po raz drugi za patrolowanie nad Sangro nagrodzony Krzyżami Walecznych. Poprzedniej nocy wychodził na wywiad i spenetrował drogę, Chrzęści szuter, nakruszony przez ogień armatni tylu natarć — po tym chrzęszczącym szuterze idzie się, jakby się stąpało po kontaktach łączących z ogniami czyhającymi tuż. Ludzie są w tej ciemności bezcie-leśni, niewidzialni. Tylko te stopy! Zniżają się ku ziemi z powolnością zwolnionego filmu. Czasem nagle trafiają na coś miękkiego; wówczas z dołu tryska, rośnie pod twarz jakiś makabryczny kwiat, bijący o nozdrza aż zmaterializowanym kielichem fetoru. Do stóp przyłącza się tchawica. Serce tłucze się, że nie staje tchu; wydaje im się, że ciężki >.>ddech, który wyrzucają płuca, nie może nie być słyszany przez Niemców. Ręka czasem dotknie obok idącego kolegi. By się upewnić, że poza tą nocą jest realny świat. Jest coś, co ostrym szarpnięciem również przypomina ten świat niebezpieczeństw realnych i natychmiastowych. To koncertina, drut kolczasty, rzucony luźnymi spiralami uczepił się kolan. . I kiedy znieruchomieli, myśląc, jak wybrnąć — świetlna seria szpan-dała leci o dwa kroki. Jednym susem przesadzają koncertmę, jednym susem wpadają w dołek, w którym siaduje podsłuch niemiecki. Niemców w dotku nie ma. Polacy wpadli w niego w ostatnim ułamku sekundy, bo po serii świetlnej poszły długie serie szpandała. Spadochroniarze — bo to oni przecie obsadzają ten odcinek nic są zupełnie pewni, w którą stronę skierować ogień. Puszczają rakieu, które krótkim blaskiem zalewają ziemię. Ostre światło tańczy cieniami po głazach — w tym ruchu cieni trudno rozróżnić przywarte ciała. Wówczas — wysoko na niebie — zapala się rakieta na spadochronie. W mosiężnym patronie nad substancją rakietową upchany muślin. Otwiera się parasolik, jak parasolik dla lalek. Piękne świecące cacko wisi na śliczniutkim białym muślinie i świeci silnym, równym, białym światłem, które jest nieruchome, które ledwo dostrzegalnie posuwa się w dół. Na niebie jest jakowaś hosanna ludziom dobrej woli, zda się aniołki wraz przylecą i poczną trzepotać skrzydełkami, a na ziemi — zagląda wytropionym. 322 Już o kilka metrów zza głazów pokazały się sylwetki Niemców. Mają już na muszce leżących, mają już dystans do nich w poczuciu dłoni, zaciskającej granat. ~ Ale nim zdążyli — już poleciały nasze granaty. Drgnęły Niemcom ręce — rzucili za długo. Teren tu schronny. byle o parę kroków granat chybił, już odłamki, uwięzione po głazach, nie sięgną. Zaczyna się walka jako chłop chłopa grzmoci w karczmie. Granatami. Drugimi, nieustającymi seriami broni maszynowej. Sąsiednie dwie grupy strzelają jak opętane. Pobudziły się artylerie — ich i nasza — nie wiedzą dobrze, co i jak; ppor. Figiel nie może prosić o ogień na niemieckie bunkry, bo są za blisko. Walą więc działa daleko, aż w dolinę Lin, haratają się wzajemnie baterie — „wy za waszych, to my za naszych, wy w nas, to my w was...". Idą warkliwe porachunki artyleryjskie, ale od tego tym tu piechurom nie lżej. Widzą swoje wybuchy, widzą sylwetki nieprzyjaciół, strzelają, nie zdążą ładować. Nie ma już strachu, serce pracuje równo, wszystko wiadomo. I już amunicji poczyna być brak. Przekleństwo broni maszynowej. Elkaemista kpr. Czernkowski podskoczył do sąsiedniej grupy — może dostanie magazynek? Stary zaniedbywany przyjaciel — karabin piechoty — dochodzi do głosu. Strz. Kozłowski wie, że od niego dużo zależy, nim nie odezwie się broń maszynowa, więc nie ma czasu na maskowanie się. Grunt — dobrze mierzyć, celnie trafiać. Unosi się, strzela, stojąc za głazem. Nagle leci w dół. Podbiega kpr. Żarlikowski: — Emil. co ci ? Pochyla się nad Kozłowskim; gorący strumień krwi. tryskający z siłą. zalewa mu twarz. Kozłowski ma przebite gardło. Jeden chwyt — dokumenty z zanadrza zabitego, żeby zaś Niemcy nie rozpoznali. Drugi — jego nie wyrzuconych 6 granatów: skarb bezcenny. Kpr. Żarlikowski próbuje iść ze swymi ludźmi do przodu. Spotykają biegnących granaty, tym razem rzucone dokładnie, i seria szpandała z flanki. Uskakują więc za załamanie. Przycupują, oszczędzając granaty. Co będzie'? Ppor. Figiel krzyczy: — Ogień zaporowy! Radiooperator Grudziński działał cały czas jak w transie. Pamięta, że otwierał stację (która poczęła reagować), że łapał jakieś dalekie głosy, że przechodził na nadawanie w eter... że potem konstatował, że spada ogień... że jak przez mgłę sobie uświadamiał; „Pewno jednak złapali moje wołanie"... pamięta, że posuwał się w trop ża ppor. Figlem... że działał... Ale cały ten okres zanurzony jest w jego pamięci w czarnym morzu nierozeznania. Od czasu, kiedy mu pamięć dopisuje — wie, że leżał w rozpadlinie 323 na boku, antena obok na głazach, aby nie zdradzać położenia. Pod bokiem czuł coś miękkiego i dobrze mu z tym było. Szła nawała i starał się ograniczać ruchy do minimum. Tuż za nim padł pocisk, rozprysnął się literą „V", dosięgną} jego sąsiadów na prawo i lewo. Posłyszał z prawej gardłowe „Jezu!", z lewej po chwili: — Co z Wejmanem? I czyjąś odpowiedź: — Mózg na skale. A to tymczasem Niemcy, oceniwszy, że przeciwnik jest już „zrobiony" dostatecznie, wybiegli swoim obyczajem ze schronu za przeciwstokiem do krótkiego przeciwuderzenia. A już szarzeje. Sześć sylwetek niemieckich obchodzi nasze pozycje. Są o 10—15 m. Źarlikowski wygarnia cały magazynek tomsona, z grupy lecą w Niemców dwa granaty. Dwóch padło, reszta wsiąkła w teren. Grupa sąsiednia na prawo rąbie frontalny atak Niemców. Wyskakuje dwóch czerwonych diabłów, to nasi cekaemiarze cali we krwi, stawiają cekaem nad głową — wstrzymali, atak niemiecki załamał się i tu. Cekaemiarze — eks-plutonowy Wejman i strz. Sornek, który przyszedł do nas z niemieckiego Africa-Corps, krzyczą: — Rąbnęliśmy Niemca! Istotnie, zwisa ciało Niemca zza bunkra. Roznamiętnieni — wychylają się, bije w nich seria. Wejman leci w dół, bijąc bezwładnie głową o skałę, Sornek łapie się za przestrzelone ramię. Ppor. Jędrzejewski, który właśnie strzelał z tomsona, biegnie do Wej-mana. Sornek (zwariował chłop!) z nagła usiłuje strzelić obcasami, zestawiając okręcone szmatami buty: — Panie poruczniku, melduję, że mam przebitą rękę; czy mam się wycofać? Czaszka Wejmana otwarta, widać mózg. Ppor. Jędrzejewski bandażuje przy pomocy kpr. Czemkowskiego, który wrócił z wyprawy po amunicję z pustymi rękoma. Niemieckie przeciwuderzenie odparte. Rozpoczyna się ponowny ogień artyleryjski gdzieś z północy. Jedna ze stacji radiowych artyleryjskich „Raba 1" (pracuje zespół 7 naszych stacji radiowych artyleryjskich pod wspólnym pseudonimem „Raba") wykryła źródło ognia i nie może się z „Rabą" — centralną stacją połączyć: zbyt nerwowo obie strony — nadawcza i odbiorcza — manipulują pokrętką częstotliwości i ciągle się mijają w eterze. Herling-Grudzińskiemu udaje się swoją ..Rabą 6" złapać zarówno stację nadającą, jak odbierającą centralę. Teraz „Raba 1" przedyktowuje mu swój meldunek słowo po słowie i niebawem na niemiecki punkt ogniowy idzie lawina polskiego ognia. Ale ogień zaporowy własny poczyna padać tymczasem i na nasze stanowiska. Żołnierze groźnie ustosunkowują się do obserwatora. Dobrze, że 324 podciągnął artylerzysta, por. Kupiec z radiooperatorem Dzimidzikiem. Przez niego dobry odbiór. Ppor. Figiel żąda, żeby zaprzestano ognia. — A z czyjego rozkazu wstrzymać ogień? — pyta artyleria. — Wszystko jedno — woła zdesperowany Figiel — „strachy na Hanni-balu" (tzn. „artyleria ostrzeliwuje własne pozycje na 593"). — Sprawdzić kratkę — odpowiadają artylerzyści — to nie my... Figiel blady — czyżby źle prowadził ogień? Ze strony niemieckiej odzywa się Klasztor. Już nie ma obawy, że będzie bił po swoich. Plut. Gołębicki rzuca granat dymny i osłania nim na chwilę nasze stanowiska. Korzysta z tego kpr. Źarlikowski, by podbiec do Czemkowskiego, który sam nie może sobie dać rady z Wejmanem, bo ppor. Jędrzejewski wrócił do dowodzenia. Wejman jest serdecznym przyjacielem Żarlikow-skiego. Chwytają bezwładnego za głowę i nogi. Ale jakże nieść to ciążące ciało przez głazy i zapadliny? Zasłona dymna, którą przez chwilę zawiesił granat Gołębickiego, poczyna znikać. — Cofać się! — woła ppor. Jędrzejewski. Czernkowski macha ręką, chwyta swój elkaem i wyskakuje ze składaka (schron ułożony z kamieni), w którym obaj parali się z Wejmanem. Źarlikowski rzuca spojrzenie na rannego. Wejman dyszy ciężko, rzęzi. Może z tym rzężeniem wyniesie, uchowa tlejące życie przyjaciela. Wytknął głowę ze składaka. Wszędzie widać wyskakujących Niemców. Opatrunek, założony przez ppor. Jędrzejewskiego, przesiąka obficie krwią. Czasu nie ma... Źarlikowski, przypadły do ziemi za płytkim murkiem składaka, nakłada po prostu nowy opatrunek na tamten dawny — inaczej by zobaczył wywalony mózg. Ściąga z rannego oporządzenie, rozrywa koszulę, wylewa nań wodę z jego manierki. Wytknął głowę ze składaka — gdzie nasi? Krzyczą do niego z bunkra, położonego w tył w skos o 25 m. Klęcząc przygięty (bo taka jest właśnie wysokość otaczającej ścianki składaka), rozwala kamienie ścianki od strony swoich. Zabiera nie wystrzelany magazynek rannego. Kładzie się na brzuchu, wciąga rannego na siebie. Będzie się czołgać jak ślimak z muszlą na grzbiecie. Kładzie swój tom-son ręką jak najdalej przed siebie. Teraz sam się podciągnie: — Stasiu, trzymaj się... Ale Wejman bezwładnie spada na boki. Wówczas Źarlikowski kładzie się na wznak, wciąga rannego na siebie; będzie mógł w ten sposób nogami odpychać się o kamienie i przesuwać się piędź po piędzi, równocześnie rękami trzymając rannego. Krwawa głowa, socząc krwią po twarzy Żarlikowskiego, lata na strony i charczy. Co każde przesunięcie 15 cm Źarlikowski przesuwa dalej swój tomson. Co kilka przesunięć spycha rannego sobie między nogi, by złapać więcej tchu przygniecioną przeponą brzuszną. 325 Ile to czasu trwa'.' Żarlikowski ani wówczas nie wiedział, ani teraz powiedzieć nie może. Poza straszliwym wysiłkiem fizycznym, cała wyostrzona jego uwaga skierowana była na jedno: Niemców wprawdzie trzyma w szachu strzałami nasz bunkier, do którego się czołga, nie mogą więc zrobić wypadu; ale w miarę cofania się, wycofuje się spod zakrycia składaka i będzie rozstrzelany. Istotnie, kiedy odczołgał się o jakie 15 m od tego składaka, kiedy już. mu pozostaje nie więcej niż 10 m do swoich, staje się widoczny dla niemieckiego bunkra. Jest już zupełnie jasno; idzie tu seria szpandała. Oczy mu przesłania mgła; stara się ją przebić, by widzieć skąd idzie śmierć. Pełznąc tyłem na plecach, nie widzi swoich i nie jest w stanie oglądać się. Strz. Jakubcewicz kieruje jego ruchami, jak się kieruje idącym do tyłu niezdarnym ślepym ciężarowcem: — W prawo... W lewo... Rannemu spadają bandaże - oczy i usta Żarlikowskiego zalewa krew i biała masa. To mózg!... „Trupa mam na sobie — przelatuje przez myśl Żarlikowskiemu. Ale Wejman wciąż charczy. A może będzie żył? Żarlikowski szuka nogami kolejnego kamienia dla odepchnięcia się. Poczyna się gęste rumowisko — teren wznosi się ku temu naszemu bunkrowi. Usiłuje wypchać się w górę. Nowa seria poszła po nim tuż — żar oblał ciało; wyprysnął spod rannego, stoczył się obok za głaz. A schron tuż. Ale jak wrócić zza głazu pod ten szpandał i jak ciągnąć'' I zrozpaczony chłopak — przez ten mózg zamulający usta, przez krew zalewającą oczy — woła do schronu, do dowódcy: — Panie poruczniku, czy on może żyć? Dowódca jest w stosunkowo bezpiecznym miejscu, nie ma krwi na oczach — niech on osądzi. — Zostaw go! — słyszy odpowiedź. Jeszcze wyciąga rękę do przyjaciela, namacuje jego dłoń. Ale jest to kostniejąca dłoń trupa.1 Wtedy Żarlikowski robi skok — jest między swymi.2 Dopadłszy bunkra dopiero wyjaśnia sobie, skąd starczyło kolegom amunicji na tak gęste przyduszanie Niemców w czasie jego czołgania się; oto ppor. Jędrzejewski znalazł w schronie, którego dopadli, sczerniałego trupa naszego żołnierza, który tam leżał od pierwszego natarcia przy ciężkim karabinie maszynowym. Taśma na szczęście była załadowana. 1 Przypisek po bitwie: Nazajutrz po śmierci Wejmana przyszła wiadomość, że dowódca dywizji przywrócił mu stopień plutonowego przed bitwą, nie zdążono mu jednak tego zakomunikować. Pośmiertnie został awansowany na sierżanta. 2 Ranny następnie w kampanii adriatyckiej. 326 Cekaem zacina się; pomaga gorączkowo ppor. Figiel. Niemcy mimo to ponownie ruszają do przeciwuderzenia. Padają, ale przesuwają się kótkimi skokami. Ppor. Figiel żąda przez radio ognia zaporowego na lewe skrzydło 593. Otrzymuje go natychmiast; Niemcy zostają przytłumieni. Ppor. Figiel patrzy tępo i ociera pot z czoła: tam. gdzie teraz położył ogień, pozostał ranny jego przyjaciel... Chwilowo względny spokój, nim do stanowisk ogniowych niemieckich dojdzie wiadomość, że już znowu mają gdzie strzelać. Po linii głosowo idzie pytanie: „Jakie straty?" Trzech zabitych i siedmiu rannych stracił patrol ppor. Jędrzejew-skiego. Jak należało oczekiwać — już moździerze niemieckie kładą ogień. Przywarowani tuż Niemcy rozpoczynają strzelanie z garłaczy. Granat z gar-łacza wpada do składaka ppor. Jędrzejewskiego. Z gęstego d>mu widać tylko wyciągnięte ręce i krzyk: .,0 Jezu!..." Dym odsłania ciężko rannego radiooperatora piechoty. To ósmy ranny... Zastępuje go inny. Pyta dowództwo o rozkazy. Ale rozkaz jest stale jeden: — Utrzymać stanowisko! Tak zaczął się dla Karpackiej dzień drugiego natarcia. Karpacka rozpoczyna natarcie Rzecz ciekawa: koło godziny 4 rano już patrol ppor. Jędrzejewskiego spływa krwią, a jeszcze o 5.20 dowództwo Korpusu ustami mjr. dypl. Chomiuka zapytuje, czy czasem nieprzyjaciel nie odszedł z 593. Dzień ten rozpoczyna się mnóstwem tatarskich optymistycznych wieści o wycofywaniu się Niemców, którym ulegają też w równej, a może i w większej mierze Anglicy. Coś jak nasz wrzesień w miniaturze, kiedy do ostatniego dnia udało się kamuflować Niemcom swoje zamiary. Przyszły historyk bitwy o Monte Cassino, rozporządzający dostępem do archiwów niemieckich, będzie miał ciekawe zadanie: wyświetlić, czemu zawdzięczają Niemcy te nasze złudzenia. O 9 rano tego dnia 17 maja, kiedy Klasztor wszystkimi środkami ogniowymi działa na wypad Jędrzejewskiego. 1AC.HQ (Tactical Head-ąuarters) donosi, że na Klasztorze powiewa biała flaga. O godzinie 9.31 RAF, mający meldunki z samolotów wywiadowczych, donosi, że na Kiasztor/e Niemcy rzucają broń i uciekają. Wobec tego czujemy się butnie. Dowódca Korpusu rozkazuje oświadczyć jeńcom w Klasztorze, że 327 zostaną rozstrzelani, jeżeli nie wskażą miejsc, w których ewentualnie zostały złożone bomby zegarowe. Dowódca Karpackiej poleca: „Sprawdzić, czy na Klasztorze powiewają białe flagi. Jeśli są — nie respektować, bo ogień z Klasztoru trwa. Niemcy są zupełnie zgnębieni". Zaś bataliony 4. i 6. otrzymują rozkaz: „Nacierać".3 I kiedy batalion rusza, na podstawie wyjściowej pada ppor. Tchórzew-ski, tobruczanin. Umierając, podniósł głowę i, słysząc narastającą kanonadę, widząc wyruszający batalion, uśmiechnął się do kolegów: — Może się opłaci... Z tą śmiercią-symbolem, jak z wiatykiem na drogę ruszył do walki batalion 4. Natarcie otwarły wydzielone z 1. kompanii dwie grupy szturmowe. Grupa por. Ulaneckiego na prawo i grupa ppor. Wilkosza na lewo. Lekkie grupy zbrojne w broń pierwszej potrzeby. Już Wilkosz doszedł patrolu Jędrzejewskiego. — Romek! Gdzie bunkry? — Nacieraj z lewej — odpowiada Jędrzejewski — bo z prawej masz szpandały. Daj piąta, będę wspierał. Otrzymuje piąta; daje kilkanaście strzałów do bunkrów z Niemcami; rozwalają się bunkry; Jędrzejewski widzi, jak rozpryskują się kamienie, z których je zbudowano. Wilkosz przelazł koncertinę, otrzymuje ogień szpandałów. Ulanecki tymczasem atakuje bunkry. Przeszedłszy pierwsze dwa — poległ z granatami w ręku na szczycie trzeciego, otrzymując sześć kul w pierś. Ulanecki, tobruczanin, kawaler Krzyża Walecznych. Wilkosz kontynuuje. Na czwartym bunkrze otrzymuje cztery pociski w pierś i w brzuch. Wilkosz, jako strzelec jeszcze nagrodzony za Tobruk Krzyżem Walecznych. Przy Wilkoszu ginie pchor. Dubicki. Mając kategorię „D" był pisarzem kampanijnym i wprosił się do akcji. Przecinając koncertinę przed bunkrem wykutym w skale, dostał granatem w głowę. Nawet przydzieleni saperzy walczą jako piechota: Bandecki i Kule-sza coraz to podnoszą się i ciskają granaty, 'aż padają zabici; kpr. Ba-licki, saper, oraz saper Nester są ranni. Bezpośrednio za tymi dwoma lekkimi grupami idą ciężkie grupy wsparcia: ppor. Sowy za Wilkoszem, ppor. Czopika za Ulaneckim. Między nimi — dowódca 1. kompanii, por. Baran, ze swym pocztem. Chwilkę tylko trwa łączność. Baran melduje do tyłu: „Trzy bunkry nasze!" Przy czwartym bunkrze ranny w twarz. Odepchnął żołnierza, chcącego go opatrzyć, biegł na piąty bunkier. Dostał w ramię. Biegnie Walka 6. baonu — w rozdziale następnym (Druga walka d Gardziel). 328 dalej z granatem w ręku. Przy piątym bunkrze rzuca granat i pada oa serii w plecy z Klasztoru. Z Klasztoru, w którym „Niemcy rzucają broń i uciekają". Por. Baran — 34 lata — profesor łaciny, który Owidiusza zwykł nosić w plecaku. W kampanii wrześniowej przez trzy tygodnie marszów nie zdjął butów; został mu odcisk z tych czasów. Postanowił sobie — wyciąć go aż w Polsce. Owidiusza ktoś zabrał. Ci żołnierze — jak tamci Sułkowskiego — „walili się w rowy przydrożne" wyzuci z wszystkiego prócz goryczy przemierzonych szlaków. Równocześnie zostaje ranny ppor. Sowa. Więc kiedy już nie staje w kompanii Tchórzewskiego, Barana, Wilkosza, Sowy — ppor. Czo-pikdaje głos: żeby wiedzieli, że jest, kto dowodzi, że atak — trwa... Na cyplu, wysunięty w przód, leży strz. Pokora, odprysk wybitej grupy szturmowej Ulaneckiego. Ma stąd wgląd w dół na groty, może przytłumiać młyńce hcmdgranatów, idące z dołu. Pokora walczy samotnie, przebiegle. Wciąż słychać jego głos: — Granatów!... St. strz. pchor. Szafrański kursuje ku Pokorze z naręczami granatów. Wręczywszy, sam strzela, wraca z raną twarzy; przez jej rozcięcie bieleją zęby. — Bolciu, schodź! — daje rozkaz Czopik. Podniósł głowę. Pokazuje, że to nie z powodu rany wrócił, że po granaty. Skacze objuczony z powrotem. Uderza go seria w pierś. Zginął. Samotny Pokora widzi, że z granatami kuso, że żaden nie powinien przepadać. Wychyla się przez koncertinę nad grotą, by mieć wgląd. Dostaje kulą w łeb i zawisa martwym ciałem na drutach. Ostatni oficer, ppor. Czopik, zasypany niebawem przez pocisk, zaciągnięty do schronu — po godzinie wraca do akcji. Ale teraz już tylko trwają obronnie na wzgórzu prawie zajętym. Prawie — bo ani nie są rozczyszczone groty, ani nie oczyszczony od Niemców szczyt 593. Ciężko ranny kapral leży o dwa kroki od stanowiska ppor. Czopika. Nasz elkaem strzela tuż ponad nim. Ranny jęczy przeraźliwie, żeby zmienić kierunek ognia, żeby go ewakuować, bo krew upływa. Nie sposób do niego się podsunąć, tak żywy ogień idzie z trzech stanowisk niemieckich, pozostałych na szczycie. Dwa z tych stanowisk są ruchome; w pewnych chwilach Niemcy wysuwają się zza skalnej ściany, skąd mają zejście do swoich, i rażą ogniem. Trzecie stanowisko na cyplu jest stałe i to stanowisko zlewa wzgórze nieustannym potokiem pocisków. 329 Stanowisko jest wżarte w głaz, trudno je zidentyfikować. Strzelec Rygiel labiryntami głazów podczołgał się. Zidentyfikował. Gdy Niemiec się schował, narychtował się /. clkaemem. Gdy się znów pokazał - ubił bestię. Drgnęli żołnierze Czopika, podsunęli się o jakie 10 kroków. Zebrali się w sobie Niemcy - poszedł zwiększony ogień moździerzowy. Przy piacie strzelającym stromym torem do grot pod dowództwem kpr. pchor. Redlarskiego leży trzech żołnierzy. Z grot pada wiązka granatów (sześć granatów uwiązanych wianuszkiem na jednym trzonku). Ginie celowniczy kpr. .lermak i dwu z obsługi. Niemcy widać oceniają, że nieprzyjaciel jest dostatecznie ..zrobiony". Plutonowy Gul melduje ppor. Czopikowi, że ich grupki pną się spod Al-banety pod górę. A tu ppor. Czopik. ostatni oficer kompanii, zasypany przez pocisk, na godzinę wychodzi z akcji. Ale już idzie pomoc, którą prowadzi zastępca dowódcy batalionu, mjr Melik Somchjanc, pękaty Ormianin. Pcha idącą za nim 4. kompanię w lewo. celem odcięcia nieprzyjaciela na 593 od 569 i wzięcia go w dwa ognie. Droga-tej kompanii to droga, na której śmierć znalazł w poprzednim natarciu mjr Rojek-Rawicz. Grudziński przekonał się juA, że ta miękkość pod nim, którą bardzo chwalił to trup Ale miejsce jest dogodne, więc radiowiec go nie zmienia. Widzi dobiegający atak 4. kompanii, który rozwija się nieco dołem w stronę 569. Przypada oficer kompanii, który zalega przy Grudzińskim (to był zastępca dowódcy 4. kompanii, por. Olechnowicz, który nad San-gro otrzymał pierwsze we Włoszech Virtuti). Ppor. Figiel czuje teraz całą swoją przydatność; kieruje chwilami ogniem całej AD (artylerii dywizyjnej). Tylko wzrok, którym śledzi wybuchy, należy do niego. Jego usta i jego słuch — to Grudziński. Grudziński ma całą głowę ściśniętą hełmem, słuchawkami, laryngo-grafem (przyrząd, który ściska krtań, pozwalając, wobec huku, panującego w powietrzu, nadawać meldunki drganiem muskułów krtani) — przez co źle słyszy. Więc żujący cały czas flegmatycznie gumę Olechnowicz powtarza mu komendy Figla (ta twarz żująca gumę, pochylona tuż obok, daje mu duże wsparcie moralne). — Idziemy! — woła Olechnowicz na żołnierzy, widząc, że jego dowódca dociągi ął. Grudziński widzi: wysoki szatyn oficer stoi na skale i machając długimi ramionami — dowodzi. Pociski padają wokoło i te dobre pięć minut wydają się Grudzińskiemu, patrzącemu z przykrycia, wiecznością; ale kpt. Taradaj, dowódca 4. kompanii, on to jest bowiem, zdaje się na pociski nie zważać: kieruje natarciem na dolną grupę bunkrów. Dostał w nogi! Pada... Podrywa się! Wielki chłop, dobry cel dla strzelców wyboro- 330 wych. Dostaje w serce. Został na 593, zbywając trzytygodniowego ka-pitaństwa i zostawiając młodą żonę Wisię. w której się kochał całą potęgą młodości. Meldują od przodu, że Olechnowicz jest ciężko ranny. I że kompania zdobyła dwa bunkry. Ppor. Jędrzejewski daje głos: żeby wiedzieli, źe jest, kto dowodzi. Płk Ludwik Heilman, 40-letni Bawarczyk o niebieskich oczach i ciemnych blond włosach, dowódca 3. pułku spadochroniarzy, obsadzającego 593, 569 i Albanetę, weteran wielu kampanii, szczycący się Liśćmi do Krzyża Żelaznego, ma ciężką robotę. Prawda, że odparł trzy kolejne uderzenia polskie, ale też prawdą jest, że wszystkie jego uderzenia zostały krwawo odparte. Obie strony trwają w miejscu w straszliwym zmaganiu, jak dwaj zapaśnicy, których wysiłek poznasz jeno po drganiu mięśni. — Piekło to trwa już- całą noc — mówi pułkownik do korespondenta wojennego i idzie do swoich ludzi „powstrzymujących", jak malowniczo pisze korespondent, „wściekłe ataki polskich hord, które, mimo silnego ognia cekaemów, pchają się bez przerwy naprzód". Bo wówczas — jest to godzina 10.45 — każe gen. Duch 2. brygadzie zasilić natarcie 3. kompanią 4. batalionu. Jej dowódca, kapitan, doskonale notowany szkoleniowiec, przyległ za głazem w miejscu wyczekiwania kompanii. Podbiega do niego mjr Somchjanc, krótki, pękaty, zapalczywy Ormianin z kijem w ręku: — Niech pan rusza! - Panie majorze — odpowiada kapitan, — niech pan robi, co chce, ja już. meldowałem, że jestem chory, iść nie mogę. Czas nagli, ogień idzie, na rozprawy nie ma czasu. Zastępca kapitana, potulny, cichy, łagodny Maksio Cichowicz, instruktor rolny w cywilu, podrywa się z ziemi i prowadzi kompanię. Idzie na bunkry z tym samym jasnym, dobrym uśmiechem, z jakim przeszedł przez życie spełniając obowiązek do końca. Z jasną, pełną zacisznego spokoju twarzą — znoszono nazajutrz jego trupa. Za to dowódca plutonu jego kompanii, ppor. Chmielewski, został znaleziony w postawie znamionującej wolę walki do końca: z urwaną prawą kiścią i zawleczką od granatu w lewej; właśnie gdy ją oderwał, dostał serię w pierś i nie wyrzucony granat eksplodował mu w ręku. I on walczył we wrześniu... Radiostacje piechoty jedna za drugą meldują o zgonach lub ranieniu dowódców i o przejmowaniu dowodzenia. 331 Stanowisko jest wżarte w głaz, trudno je zidentyfikować. Strzelec Rygiel labiryntami głazów podczołgał się. Zidentyfikował. Gdy Niemiec się schował, narychtował się z elkaemem. Gdy się znów pokazał - ubił bestię. Drgnęli żołnierze Czopika, podsunęli się o jakie 10 kroków. Zebrali się w sobie Niemcy - poszedł zwiększony ogień moździerzowy. Przy piacie strzelającym stromym torem do grot pod dowództwem kpr. pchor. Redlarskiego leży trzech żołnierzy. Z grot pada wiązka granatów (sześć granatów uwiązanych wianuszkiem na jednym trzonku). Ginie celowniczy kpr. .lermak i dwu z obsługi. Niemcy widać oceniają, że nieprzyjaciel jest dostatecznie „zrobiony". Plutonowy Gul melduje ppor. Czopikowi, że ich grupki pną się spod Al-banety pod górę. A tu ppor. Czopik. ostatni oficer kompanii, zasypany przez pocisk, na godzinę wychodzi z akcji. Ale już idzie pomoc, którą prowadzi zastępca dowódcy batalionu, mjr Melik Somchjanc. pękaty Ormianin. Pcha idącą za nim 4. kompanię w lewo, celem odcięcia nieprzyjaciela na 593 od 569 i wzięcia go w dwa ognie. Droga-tej kompanii to droga, na której śmierć znalazł w poprzednim natarciu mjr Rojek-Rawicz. Grudziński przekonał się jirt, że ta miękkość pod nim, którą bardzo se chwalił to trup Ale miejsce jest dogodne, więc radiowiec go nie zmienia. Widzi dobiegający atak 4. kompanii, który rozwija się nieco dołem w stronę 569. Przypada oficer kompanii, który zalega przy Grudzińskim (to był zastępca dowódcy 4. kompanii, por. Olechnowicz, który nad San-gro otrzymał pierwsze we Włoszech Virtuti). Ppor. Figiel czuje teraz całą swoją przydatność; kieruje chwilami ogniem całej AD (artylerii dywizyjnej). Tylko wzrok, którym śledzi wybuchy, należy do niego. Jego usta i jego słuch — to Grudziński. Grudziński ma całą głowę ściśniętą hełmem, słuchawkami, laryngo-grafem (przyrząd, który ściska krtań, pozwalając, wobec huku, panującego w powietrzu, nadawać meldunki drganiem muskułów krtani) — przez co źle słyszy. Więc żujący cały czas flegmatycznie gumę Olechnowicz powtarza mu komendy Figla (ta twarz żująca gumę, pochylona tuż obok, daje mu duże wsparcie moralne). — Idziemy! — woła Olechnowicz na żołnierzy, widząc, że jego dowódca dociągnął. Grudziński widzi: wysoki szatyn oficer stoi na skale i machając długimi ramionami — dowodzi. Pociski padają wokoło i te dobre pięć minut wydają się Grudzińskiemu, patrzącemu z przykrycia, wiecznością; ale kpt. Taradaj, dowódca 4. kompanii, on to jest bowiem, zdaje się na pociski nie zważać: kieruje natarciem na dolną grupę bunkrów. Dostał w nogi! Pada... Podrywa się! Wielki chłop, dobry cel dla strzelców wyboro- 330 wych. Dostaje w serce. Został na 593, zbywając trzytygodniowego ka-pitaństwa i zostawiając młodą żonę Wisię. w której się kochał całą potęgą młodości. Meldują od przodu, że Olechnowicz jest ciężko ranny. I że kompania zdobyła dwa bunkry. Ppor. Jędrzejewski daje głos: żeby wiedzieli, że jest, kto dowodzi. Płk Ludwik Heilman, 40-letni Bawarczyk o niebieskich oczach i ciemnych blond włosach, dowódca 3. pułku spadochroniarzy, obsadzającego 593, 569 i Albanetę, weteran wielu kampanii, szczycący się Liśćmi do Krzyża Żelaznego, ma ciężką robotę. Prawda, że odparł trzy kolejne uderzenia polskie, ale też prawdą jest, że wszystkie jego uderzenia zostały krwawo odparte. Obie strony trwają w miejscu w straszliwym zmaganiu, jak dwaj zapaśnicy, których wysiłek poznasz jeno po drganiu mięśni. — Piekło to trwa jw całą noc — mówi pułkownik do korespondenta wojennego i idzie do swoich ludzi „powstrzymujących", jak malowniczo pisze korespondent, „wściekłe ataki polskich hord, które, mimo silnego ognia cekaemów, pchają się bez przerwy naprzód". Bo wówczas — jest to godzina 10.45 każe gen. Duch 2. brygadzie zasilić natarcie 3. kompanią 4. batalionu. Jej dowódca, kapitan, doskonale notowany szkoleniowiec, przyległ za głazem w miejscu wyczekiwania kompanii. Podbiega do niego mjr Somchjanc, krótki, pękaty, zapalczywy Ormianin z kijem w ręku: — Niech pan rusza! Panie majorze — odpowiada kapitan, — niech pan robi, co chce. ja już meldowałem, że jestem chory, iść nie mogę. Czas nagli, ogień idzie, na rozprawy nie ma czasu. Zastępca kapitana, potulny, cichy, łagodny Maksio Cichowicz, instruktor rolny w cywilu, podrywa się z ziemi i prowadzi kompanię. Idzie na bunkry z tym samym jasnym, dobrym uśmiechem, z jakim przeszedł przez życie spełniając obowiązek do końca. Z jasną, pełną zacisznego spokoju twarzą — znoszono nazajutrz jego trupa. Za to dowódca plutonu jego kompanii, ppor. Chmielewski, został znaleziony w postawie znamionującej wolę walki do końca: z urwaną prawą kiścią i zawleczką od granatu w lewej; właśnie gdy ją oderwał, dostał serię w pierś i nie wyrzucony granat eksplodował mu w ręku. I on walczył we wrześniu... Radiostacje piechoty jedna za drugą meldują o zgonach lub ranieniu dowódców i o przejmowaniu dowodzenia. 331 I I 'i ' i Wszystko się rzuca na szale Mjr Melik Somchjanc proponuje „wobec całkowitego rozpoznania — dalsze działanie pod osłoną nocy". To słowo „całkowite rozpoznanie" nusi mieć przy całej dobroduszności — nieco ironii. Bo przecie ta cała bitwa rozpoczęła się pod znakiem rozpoznania i obaw, że nieprzyjaciel się oderwie. Istotnie — polegli: Ulanecki, Wilkosz, Taradaj, Tchórzewski, Cicho-wicz, Chmielewski; ranni: Sowa, Olechnowicz, Czopik rozeznali chyba bezbłędnie, że nieprzyjaciel stawia opór. Ale równocześnie przychodzi wiadomość, że 6. baon jest o 150 m oddalony od szwadronu czołgów, że zbliża się chwila naszego ataku na Albanetę. Trzeba więc za wszelką cenę stłumić ognie na 593 i 569. Trzeba sjęgnąć do żelaznych zapasów. O północy, kiedy planowano akcję, dowódca Karpackiej zastrzegł sobie, że 5. baon wyruszy... na Monte Cassino „tylko na jego wyraźny rozkaz". Więc 5. baon spokojnie przygotowywał się do właściwego zadania: przejścia przez 4. baon po opanowaniu przezeń pierwszych przedmiotów natarcia i uderzenia na Klasztor. Baon był w ruchu, podciągając — kompania za kompanią — do podstaw startu. Jest godzina 12.00, kiedy baon otrzymuje rozkaz: wzmocnić natarcie 4. baonu jedną kompanią. Dowódca baonu, ppłk Piłat, zasępił się: wyrywają ząb trzonowy jednostce powiązanej, jaką jest batalion. Jego batalion — jedyny odwód już nie dywizji, ale całego Korpusu. Jako czołowa idzie 1. kompania por. Irlika. Niech ona rusza. 1. baon zostaje jedynym odwodem, 1. baon po walkach Kromkaya, Maślony i Musiała mający 4 oficerów i 80 żołnierzy. Pójść ma też pluton rozpoznawczy z por. Leśniakiem i por. Łabazie-wiczem. Wszystko się rzuca na szalę. Dowódca Karpackiej prosi dowódcę Korpusu o interwencję u 8. armii, aby bez przerwy bombardowano Klasztor, bo nadszedł decydujący moment i chodzi literalnie o minuty. Anglicy odmawiają ze względu na bezpieczeństwo własnej 10. brygady grenadierów gwardii, która jest za blisko Klasztoru. „Moi ludzie są jeszcze bliżej!— replikuje gen. Duch. — Niech wasi chociaż artylerią działają." Gen. Duch prosi Kresową o atak na 575, co odciąży ogień na 593. Ale wówczas słabe ataki Kresowej na 575 zostają zaniechane na rzecz wychodzącego właśnie natarcia na S. Angelo. Gen. Duch mobilizuje więc wszystkie własne siły: „Zwycięstwo zależy od wkroczena czołgów na Albanetę" — radiuje 332 r do kpt. Drelicharza (w rozdziale następnym zobaczymy, jak beznadziejnie i jak uparcie starał się wedrzeć kpt. Drelicharz na Albanetę). „Wspierać czynnie ogniowo" — nakazuje 12. Pułkowi Ułanów Podolskich, flankującemu prawe skrzydło ataku. „Wspierać czynnie ogniowo" — nakazuje dwóm wywindowanym ciężkim pepancom. Ułani dotąd siedzieli w ukryciach; z ukryć tych nie mogli prowadzić ognia, co rozzuchwaliło Niemców. — Halo, chłopoki! — wyskoczył jeden z nich, wydzierając się po polsku —jo jestem z Gdyni, chodźta do nas, tu dobrze... Nie skończył. Seria naszego brena zwaliła go z nóg. Otrzymawszy rozkaz, ułani wyszli z bunkrów, prowadzą ogień na otwartej przestrzeni. Niezwłocznie poszły na nich nawały moździerzowe. Dowódcy szwadronów, rtm. Rędziejowski i por. Dziekoński, sami kierują ogniem naszej artylerii. — Mirek, strzelają! — krzyczy Rędziejowski. — Mierzymy kąty. I już — obaj we wzroku i w słuchu, z busolami w rękach. Słyszą odpalenie... Wzrokowo uchwytują kierunek — na jakiś krzaczek, skałę, wykrot. Przezierniki busoli, skierowane na ten punkt wybrany, wskazują kąt odchylenia od północy. Artylerzysta gdzieś w tyle ma taką samą mapę jak oni, a na niej ma naniesione punkty, z których mówią. Wykreśla kąt Rędziejowskiego, kąt Dziekońskiego — na skrzyżowaniu tych dwu linii stoi niemiecki moździerz. I zaraz w to miejsce idą nasze pociski. I moździerz milknie. Ale są dziesiątki innych. Busola do oka... busola do oka... busola do oka... iska się ziemię z moździerzy w jarach (artyleria ma na ten cel baterie strzelające górną grupą kątów), iska się ziemię z moździerzy w krzakach pod S. Lucia — jak pies zwykł wygryzać pchły w kudłach. Busola do oka... — pocisk pada o metr od rtm. Rędziejowskiego, właśnie kiedy ma przeziernik przy oku; odłamek uderza w łuk kostny nad oczodołem, lewe oko zaniewidziało. Zalany krwią, rtm. Rędziejowski gramoli się na czworakach, ścierają mu krew zalewającą oczy, dźwiga się, widzi prawym. — Kąt 217 — słychać po chwili głos: to jednooki dowódca wcina dalej kąty. Pepance już wystrzelały po 100 sztuk na działo. Obecnie „na chame-go", jak się wyraził do mnie jeden z podoficerów, w biały dzień, dociągają jeszcze 200 sztuk. Żywo w pamięci wszystkich stoi pierwsze natarcie, kiedy każda z grup osiągających siodełko między 593 i 569 dochodziła już bez amunicji i amunicji tej nie można było dostarczyć. V 333 I w tym natarciu pociąg 10 łazików z przyczepkami z amunicją moździerzową, prowadzony osobiście przez kpt. Nowaka (asystent prof. Szyszko-Bohusza. znany automobilista, inwalida tamtej wojny) '— usiłuje po czterykroć na próżno wedrzeć się Drogą Saperów ku Albanecie. ale za każdym razem okazuje się. że Albaneta jest wciąż jeszcze nie zdobyta. Główny ciężar zadania spoczywa na rękach ludzkich. Toteż specjalna grupa nosicieli pod komendą mjr. Firczyka, złożona z całkowitej 4. kompanii 4. baonu (innego kpt. Nowaka), pepancernia-ków. pelotkarzy itd. wychodzi ze skóry.4 1. kompania 5. baonu wielkim zrywem w ciągu 20 minut dochodzi już do ..domku doktora'". Piersi grają jak miechy. Kto wziął puszkę konserw ponad porcję patrolową, to dawno w drodze wyrzucił. Mocno dokuczają hełmy, pod którymi głowa spływa w pocie. Słabsi nie nadążyli, teraz dociągają, starają się znaleźć swoje drużyny. Przed ..domkiem" leżą zwały zabitych. Ciężko ranni, przyniesieni tutaj z. pierwszej linii, umierają podczas opatrywania. Smród gnijących ciał miesza się z wyziewami lekarstw. Jest 12.25. Do „domku doktora" wszedł po rozkazy por. Kiedrow-ski (ofic. inf. 5. baonu) — w piwnicy znajduje się dowództwo 4. baonu. do którego została przydzielona kompania. Straszliwa to lekcja przed atakiem. Dowódca kompanii, por. Irlik, łapiąc dech siedzi na ścieżce. „Na szczęście" na „domek doktora" bije artyleria. Żołnierze więc nie mają czasu kontemplować i wpełzają za skały, do lejów, za resztki drzew. Krótka odprawa dowódców plutonów i kompania rusza ku bramce pod 593. 1 już w marszu zostają ciężko ranni por. Filipczuk i pchor. Szwaglis, zabity strz. Piwowarczyk, ranni kpr. Martyński i strzelcy Mar-czyk i Świetliński. Sanitariusze pracują z całym poświęceniem. St. strz. 1 Przypisek po.bitwie: Dla żywienia ataku na 593 samego tylko 4. baonu doniesiono w ciągu 25 godzin od 8 rano 17 maja do 9 rano 19 maja: Ponad 70 000 szt. naboi do tomsona ok. 1470 kg „ 50 (XX)....., elkaemów i kb. ,.1520 ., 200 skrzyń grań. obronnych a 12 sztuk ,. 2700 „ 30 .. amun. do moźdź. piech. „ 1000 ,. 20 .. .. do piąta .. 520 ., Amunicja do cekaemow (niezależnie od donoszonej przez kompanię CK.M) .. 1000 .. Wody „1400 „ Benzyny 500 flaszek .. 500 .. Razem 10 (dziesięć) ton. 334 Tracz siedem razy zeszedł z noszami w dół, coraz wracając w to piekło. Ciężko ranny zostaje kpr. Wolański. sanitariusze go znoszą,, pocisk zabija Wolańskiego i sanitariuszy. Por. Leśniak. dowódca spieszonego plutonu carricrów (50 procent to podoficerowie), już oczekuje na nadciągającą kompanię w górze od „domku doktora", przed zakrętem w lewo na Monte Cassino. Anglicy wprawdzie nie zgodzili się bombardować Klasztoru z powietrza, ale artyleria 78. dywizji bije weń jak opętana; 1400 pocisków w czasie tego naszego natarcia położyli na klasztorze. Śmierć ppłk. Fanslaua i mjr. Stojewskiego W „domku doktora" ppłk Fanslau (bohaterski wrzesień, praca konspiracyjna w Kraju, ucieczka, obozy, aresztowania. Strzaskany kręgosłup pod Gazalą osiem miesięcy w gipsie). - Panie pułkowniku, niech pan zostanie. — Sam muszę poderwać batalion do szturmu. Chwycił maływłoski karabin, zdobycz, spod Gazaii. — Bubionok, daj naboje. „Bubionok" — tak nazywa pułkownik Bubienia. swego gońca poderwał się. — Zostań! Stary jesteś... — Pan pułkownik jeszcze starszy. Pułkownik, przeganiając podciągającą alejką i krwawiącą 1. kompanię 5. baonu, dobiega do bramki. — Leśniaczku mówi jowialnie, podchodząc w towarzystwie oficera wywiadowczego, ppor. Skowrońskiego lięd/.iesz nacierał na prawym skrzydle tej kompanii 5. baonu. Podstawa: ten grzebień Zdaje się, że ppłk Fanslau popełniał ten sam błąd w ocenie terenu co i Amerykanie: 593 nie było górą w kształcie kopicy. jakby się mogło zdawać z. mapy, tylko spadało stromym urwiskiem ku Alhinecie. Tam, gdzie skierowywał pluton Leśniaka, to był ten spad, to była owa „szczelina nie rozeznana na mapie", o której czytałem w sprawozdaniu amerykańskim i na której wybito amerykańską kompanię. Tam. rozpoczynający 11 maja baon 2., uwzględniając doświadczenia amerykańskie, skierował grupę obchodową Sionka i trudno zrozumieć. dlaczego baon 4. nie wykorzystał tych doświadczeń, dlaczego wrócił do poprzednich błędów, nie dając od Ulaneckiego w prawo żadnej gru- 335 py, która by obeszła urwisko i zaszła groty od tyłu. Dopiero w tym ostatnim natarciu tego dnia błąd ten usiłowano naprawić. Kompania 1. baonu 5. już nadciąga, krwawiąc. Ppłk Fanslau odbywa z Irlikiem, Leśniakiem i Czopikiem krótką odprawę: — Czopiczku, ilu ci jeszcze ludzi z kompanii zostało? — Dziewięciu. — Natychmiast rozpoczynacie szturm — mówi Fanslau. Por. Irlik tłumaczy, że całość kompanii jeszcze nie dociągnęła, mieli przy podchodzeniu duże straty; prosi o zwłokę. — Jest rozkaz dowódcy dywizji, aby nacierać natychmiast — rąbie ppłk Fanslau — czy pan porucznik nie chce go wykonać? — Jakie pan ma rakiety? — zwraca się do ppor. Skowrońskiego. — Zielone. — To będzie znak szturmu. Niech pan przygotuje rakietnicę. — Dowódcy drużyn do mnie! — woła por. Leśniak. Już są przy nim: plut. Streit, st. sierż. Wolski, kpr. Wiśniewski, kpr. pchor. Depowski. — Złożyć plecaki! A już — strzeliła zielona rakieta. Bunkry o 50 m. Dobiegają. Niemcy przy pomocy zapalników naciskowych wysadzają pole minowe. Ginie 10 ludzi — między nimi zastępca, por. Łabaziewicz, kpr. Charkot, st. sierż. Wolski. Por. Leśniak oddaje trzy serie z tomiganu. Czuje, że jeśli nie będzie strzelał, to chyba zwariuje w tej okropności, która się dookoła dzieje, w tej ziemi eksplodującej, która mu połknęła trzecią część żołnierzy. — Za wysoko! — koryguje z tyłu jego strzelanie pchor. Streit. I bezpośrednio po tym wykrzykuje: „Jestem ranny!". Od drużyny Streita na lewo walczy 1. kompania 5. baonu. Pchor. Terlecki kieruje elkaemem strz. Mikuły na szpandał, niszczy go. Inny szpandał zabija Mikułę. Strz. Ślebzak wysforował się naprzód; nawołuje innych na swoją wysokość; granat urwał mu nogę. — Ratujcie! Krew spływa! — Biegnijcie — woła Fanslau. Dobiega pchor. Bieniowski i st. strz. Tracz. Bieniowski rozcina spodnie, robi zacisk kablem, ale nic to już nie pomoże: po dwu godzinach skonał. Trup kpr. Skomorowskiego, rzucającego przed chwilą granaty, zwisa znad krawędzi głazu. Lutek Skomorowski, wesoły, silny chłopak. Przed wymarszem wyśpiewywał Liii Marlen. Potem, prócz 10 magazynków do tomsona wwalił sobie na plecy worek z 800 nabojami luzem. Pluton 2. zbiesił się czy oszalał: rzuca się głową w przód na skraj ur- 336 ¦•Ł, Mjr Baczkowski (12) Mjr Stańczyk (12) Kpt. Michalewski (12) Płk Kurek (12) Por. Wołczacki (12) Pchor. Jedwab (12) Sierż. Szablowski (12) Ppor. Bujnowski (12) Mjr Niedzielski (12) Kpt. Buyko (12) Kpt. Michalak (12) Strz. Blahut (12) ¦ił»i Jeńcy z S. Angelo (-12) Pogrzeb pik. Kurka (12) Strz. Czerniawski (12) Ppor. Dedeszko (12) Por. Grzerua (12 " PaTrol ppor. Jędrzejewskiego wyrusza do akc,i (.13) Moździerz 3. DSK wspiera natarcie (13) Natarcie na 593 ;13) Trap Niemca z poprzednich walk na 593 (13 i I ¦ Fen żołnierz nie zdażyl rzucić granatu (13) — z lewej Kpr. Grocholewski, ranny pod 593 (13) — z prawej Żołnierz 3. DSK przed następnym skokiem (13) ¦ Bunkry niemieckie na 593, (13 Mjr Somchjanc na 593 (13) Pik Fanslau (13) Por. lrlik(13) Ppor. Czopik (13) Plut. Żarlikowski (13) Mjr Stojewski-Rybczyński (13) Ppor. Jędrzejewski (13) Pchor. Dubicki (131 Ppor. Cieślewicz (13) Grzebanie zabitych koło „domku doktora (13 Jeszcze jeden fragment cmentarzyka (13) Jeden z pierwszych prowizorycznych grobów 1 strz. Bubień, goniec (13 Por. Olechnowicz (13) Plut. Wejman (13) Kpt. Taradaj (13) Kpr.pchor. Czech (13) Por. Wilkosz (13) Ppor. Tchorzeu Pchor. Szafrański (13) Por. Ulanecki (13) Ppor. Cichowicz (13) Plut. Wolski (13) 13 St. ul. Wasylkiewicz (13) , i,: Rtm. Redziejowski (13) hm Grupa jeńców, spadochroniarzy z 593 i 569 (13) Jeńcy niemieccy (13) Ppor. Sowa (13) słnierze 6. baonu 3. DSK w Dużej Misce przed akcją forsowania Gardzieli (14) tolg nożycowy pod Gardzielą służył jako WPO (14) ¦*> t %, Plut. r\ i 'loro Strz. M.ii I Kpt. Ciundziewicki Plut. pchor. Biec I Rozbite działko w rumach Klasztoru .11) — z lewej Czołg z gąsienicą zerwaną przez miny w Gardzieli (14) — z prawe) Pik Gliński (w okularach) dca 4. pułku pancernego wizytuje zgrupowanie czołgów w Gardzieli (14) wiska. Strzelcy Jarosz i Reisfeld5 przeszli koncertinę i obrzucają Niemców granatami. Znowu — jak w pierwszym natarciu — młyńce trzon-kowych granatów, rzucane z grot w górę. Popłoch. Sytuację opanowuje por. Irlik. „Tu przepaść!" — woła i skierowuje drugi pluton w bok. — Cieślewicz (1. plut.) dołączył — woła por. Irlik do ppor. Babicza (3. plut.) — ruszamy do szturmu. Kpr. Szyszkowski, z pocztu por. Irlika, cyrkuluje omal na czworakach do dowódców plutonów. St. strz. Dobrowolski, dziennikarz, krzyczy jak opętany wciąż o nowe granaty i rzuca je z postawy stojącej. Granat eksplodował mu na chlebaku, umocowanym na plecach. Dobrowolski uszedł śmierci, ale nie ranom. Walczy dalej — siłą go ściągnąć muszą na punkt opatrunkowy. St. strz. Noworolski rzucił swoje radio rozbite i strzelał po kolei ze wszystkich broni, jakie tylko znalazł. Podchorążowie Drożdż i Terlecki leżą przytuleni do siebie na wale i tylko poznać, że żyją, po podnoszeniu się rąk, którymi ciskają granaty. St. strz. Iwaniuk uplatany w koncertinę zawisł z karabinem w dłoni, z workiem zawierającym prowiant dla plutonu, którego mimo rozkazu nie chciał porzucić. — Podchorąży, ratuj! — woła do Bieniowskiego. Pchor. Bieniowski zwlekł już całe ciało, tylko jeszcze głowa zostawała zaczepiona o druty. Zwleka spodnie — całe podbrzusze wywalone. Iwaniuk, z głową na kon-certinie, odkorkował manierkę, ale już nie doniósł jej do ust. Zmarł. Pyskaty, silny jak tur strz. Michalewski, z Polesia, wysunął się najbardziej w przód i tam padł ranny6. Natarcie, posunąwszy się 20 kroków, znalazło się przed załomkiem, zza którego wychynąć się nie mogło, bo tu biły bezpośrednie ognie Klasztoru. Jeszcze chciał się wychylić dowódca plutonu, ppor. Cieślewicz, strzelcy Kowalewicz i Mikuło — i wszyscy padli ranni. Tu, na tej dróżce, w poprzednim natarciu z plutonu liczącego 17 ludzi został jeden tylko nie raniony. Sytuację po swojemu najlepiej określił strz. Zasłonka, który ze strz. Michalewskim nosił granaty: — Zasłonka! kryj się!... — woła pchor. Drożdż. — Niechby raz w ten durny łeb strzeliły — replikuje rozgoryczony Zasłonka — to by się cłek nie mencył — (co mówiąc poszedł po następne skrzynie i przyturgał pod górkę). Przyszedł ogień zaporowy artyleryjski — kompania 1. zaległa. Żadne rozkazy poderwać jej nie mogą. 5 Reisfeld, Żyd, zginął potem w Apeninach. Znaleziono przy nim medalik i list pożegnalny do żony katoliczki w Palestynie. 6 Przypisek po bitwie: Powrócił ze szpitala do kompanii dopiero na akcję pod Anconą i w dniu powrotu został zabity. Kompania już wtedy miała spośród rannych pod Cassino czterech zabitych po powrocie ze szpitala i kupę po raz drugi rannych. Monte Oissino 337 I — Leśniak, widzisz ten bunkier'.' Masz go zdobyć! Leśniak ogląda się ¦— ppłk Fanslau stoi za nim; przy nim artylerzysta mjr Stojewski. — Skacz na bunkier! krzyczy Leśniak do pchor. Rozpędzika — będziemy ci podawać granaty. ,,Żaby skaczą!" wydzierają się swoim kodowym językiem radiotelegrafiści. Istotnie. Niemcy idą do przeciwuderzenia. Ppor. Figiel kładzie zasłonę dymną, ale jest silny wiatr i zwiewa. — O, Niemiec! ppłk Fanslau chwyta swój karabinek ściągnę go. Niemiec znika. — Rozpędzik na bunkrze, panie pułkowniku -— woła Leśniak i w tej chwili słyszy za sobą: „Jezus!" przechodzące w przeciągły jęk i chryp. Obraca się —¦ to trafiony w serce ppłk Fanslau robi skręt o 180 stopni. Leśniak chwyta go w ramiona. — Jasiu — woła Leśniak do ostatniego swego dowódcy drużyny --zamelduj majorowi (Somchjancowi, p.m.), by objął dowództwo batalionu. Ppor. Figiel kładzie powtórną zasłonę dymną ¦- wiatr znowu zwiewa. Mjr Stojewski wstaje, chce poderwać zaległą kompanię i pada. dostawszy ze szpandała w tył głowy w chwili, kiedy odwrócony nawoływał żołnierzy. „Zginął Józku" powiadamia przez radio por. Kupiec, łącznik artyleryjski. „Józku" ¦-¦ tak go powszechnie nazywali. Centrala mjr. Janasiewicza w „domku doktora" w dole nie wierzy: — Powtórzyć. — Zginął „Baca". Nie wierzą. ---- Powtórzyć pełne nazwisko. I wówczas por. Kupiec, nie bacząc na niemieckie podsłuchy, mówi to, co jest: że poległ na polu walki major artylerii Józef Stojewski-Rybczyń-ski, który poszedł na ochotnika, spełniając zadanie ponad obowiązek, i objął komendę po poległym dowódcy piechoty. Ranny o 14.00, dowodzący dalej przez cały czas swymi ułanami rtm. Rędziejowski poza dowodzeniem jeszcze opatruje innych. Sanitariuszy większość wybita lub ranna, więc ranni żołnierze przybiegają do niego z sąsiednich bunkrów po opatrunek. Jest coś wzruszającego, coś dziecinnego w tych młodych, silnych ciałach, które nagle robią się bezwolne i pokorne i garną się o ratunek. Ale i z rotmistrzem jest źle: mózg został wstrząśnięty, targają nim wymioty; z probówki samoczynnej z morfiną (z tych otrzymanych przez, płk. Szymańskiego) robi sam sobie zastrzyk, trzyma się, ale o 21.00 kapituluje. 338 I Ułani Czech i Wasylkiewicz, cały dzień nieustannie naprawiający linie pod ogniem, sprowadzają go w dół. W drodze złapała ich nawała; ułani kładą rannego w lekkie zagłębienie; widzi, że Czech własnym ciałem kładzie mu się przed głazem, że Wasylkiewicz pokrywa go swym ciałem wzdłuż. — Co robicie? — Panie rotmistrzu, pan rotmistrz już raz ranny — mówi Czech. — Sami się chrońcie. — Pan rotmistrz potrzebniejszy — upiera się Wasylkiewicz. Cztery natarcia z rzędu odparte. Przychodzi taki czas. właściwy każdemu kryzysowi, kiedy decyduje krańcowy wysiłek woli ludzkiej. W meldunkach i rozkazach, biegających z dołu w górę, z góry na dół, drga to wznoszenie się, to opadanie tej woli zwycięstwa jak strzałka w manometrze. 16.00 — Brygada każe wysłać dwie kompanie 5. baonu. „593 musi być zdobyte". 16.30 — Do „domku doktora", do dowództwa 5. baonu, przychodzi oficer informacyjny 4. baonu: „Major Somchjanc nie widzi możności kontynuowania natarcia. Żołnierz jest przygnębiony, jego morale wyczerpane" . Ppłk Piłat dochodzi do wniosku, że na 593 natarcia wykonać nie można. A że nie ma łączności, więc wysyła (jest już godzina 17.20) do brygady por. Kiedrowskiego z propozycją: „593 wiązać, nacierać na Albanetę przez Głowę Węża". O 18.00 por. Kiedrowski jest w brygadzie. Brygada mając meldunki, że 6. baon na Głowie Węża posunął się naprzód, tylko dręczy go ogień w plecy z pozostawionych w tyle nie rozczyszczonych bunkrów, zgadza się na tę koncepcję i decyduje się posłać jedną kompanię 5. baonu na Głowę Węża. Por. Kiedrowski. otrzymawszy wpisanie rozkazu w swoim notesie, w drodze powrotnej przekazuje go 3. kompanii, która niezwłocznie zaczyna się przeorganizowywać w grupy szturmowe. 5. batalion czeka swego wielkiego dnia. Dowódca jego moździerzy, ppor. Rzepczyński, otrzymawszy transport amunicji moździerzowej na całą brygadę, wiedząc, jak bataliony 4. i 6. są skrwawione, wysyła na własną odpowiedzialność całą tę amunicję na stanowiska wchodzącego w grę batalionu. Jest noc, księżyc ma wzejść dopiero. Cztery natarcia z rzędu odparte. Krwawa Góra paruje jak stos ofiarny. Żołnierze rozbitych, pokrwawionych oddziałów leżą pod jej czub- 339 *iftif. _ a a. 2P - II l&Ii-i i kiem, a na szczycie trzy silne niemieckie bunkry, otoczone drutami, obłożone polami minowymi, z wkopanymi pozycyjnymi miotaczami ognia, z jarem wstrzelanych moździerzy na dolinie S. Lucia, z całym zapleczem ognia wszystkich galerii, z rezerwami w pieczarach na prze-ciwstokach. Kontrolują z tego szczytu każde poruszenie. Żołnierze patrolu, który rozpoczął dzisiejszą walkę, poczynają prosić ppor. Jędrzejewskiego, by pozwolił im zejść. Ppor. Jędrzejewski nie rozporządza ani jedną stacją radiową piechoty. Grudziński, radiotelegrafista ppor. Figla, który wciąż od rana leży w tym samym miejscu na trupie, łączy się na polecenie ppor. Jędrzejewskiego i otrzymuje rozkaz: „Trwać!" Natomiast sam Grudziński zostaje wezwany do „domku doktora". Tam mu każą — wracać. Po ciało Stojewskiego. Wraca z noszowymi, by im wskazać miejsce. Księżyc wzeszedł, niesamowicie jest na Górze Ofiarnej. Ciała martwe grodzą drogę, ranni jęczą w każdej wnęce, ziemia grozi, powietrze grozi, zaciera się granica między rzeczywistością a urojeniem, noszowi tulą się do Grudzińskiego, jeden, widząc silnie świecący fosforyzowany zegarek, który wyleciał z jakiejś rozbitej stacji radiowej, pyta, czy może go wziąć — bo tu wszystko zdaje się czyhać na zgubę ludzką. Z rowu pełnego trupów podnosi się zaklęśnięty w nich Maślaniec, radiotelegrafista artyleryjski, i wskazuje widoczny z daleka biały koc, owijający trupa Stojewskiego. Martwe oczy zdają się patrzyć poprzez zasłonę z koca uważnie na Grudzińskiego, tak jak zeszłej nocy, kiedy mu zmarły mówił: — Nie wiem, chłopcze, czy wrócisz, ale pamiętaj, ile od ciebie zależy. Radiotelegrafista Grudziński, wróciwszy z ciałem Stojewskiego pod „domek doktora", nie znalazł dla siebie osłoniętego miejsca. Siadł zrezygnowany pod ścianą — 16 godzin w ogniu, rozbita czaszka Wejmana, dzień cały na trupie, gorączkowe i długo bezskuteczne nawiązywanie łączności z artylerią, aby oddalić śmierć, idącą od niej, troska ciągła o ten filigranowy dwumetrowy maszcik anteny, położony między głazami, zagrażany migającymi butami... I ten pocisk, wybuchający za nim w kształt litery „V", zabijający na prawo i lewo... Grudziński siedział zdrewniały, cuchnący trupim jadem, umazany krwią i sadzą pod ścianą przepełnionego „domku", a ogień artyleryjski chodził i „szukał, kogo by pożarł". „Obramowują" — pomyślał leniwie. — Raz z przodu, raz z tyłu... Raz z lewa, raz z prawa... Nagle pocisk rąbnął w ścianę, pod którą siedział — zasypało go szutrem. W zmartwiałym Grudzińskim wybuchnął wielki nabój życia. Ta biologiczna żywotność spoczywa w nas jak wielki eksplozyw w kruchej 340 powłoce. Jednym susem był przy schronie, do którego już go raz nie wpuszczono. Pociski padały. Łomotał. Jakiś sierżant wewnątrz dostał szału: „Uduszę!..." — krzyczał. Grudziński rzucił się do „domku'\ do którego też go nie wpuszczono. Włamał się, wszedł, miotając najstraszliwsze obelgi. Nikt ze stłoczonych nie reagował. Nikt się nie dziwił. Trwali w tym domku, chroniącym od rozpryskow przynajmniej, a noc huczała. W tym „domku doktora" ppłk Piłat, dowódca całości po śmierci ppłk. Fanslaua, usiłuje rozmotać splątane nici. Brak mu elementów. Jest jak prządka — wczoraj oto założono wianek przędzy, wszystko wiadomo, gdzie zmontowane współdopełniające się plany ogni artyleryjskich, zaopatrzenie, współdziałanie moździerzy, linie ewakuacyjne, odwody, łączność w górę, łączność w dół — a oto przędza splątana, nie wiadomo skąd się jaka nitka poczyna, gdzie kończy, gdzie i jakie po?y, dzierzgiwały się supły. Trudno snuć przędzę w tym ciemnym, zatłoczonym, nabrzmiałym jękami „domku", w którym raz po raz gaśnie lampa pod grzmotem eksplozji nebelwerfera. Na ścieżkę kładzie się nieustający ogień, idzie po niej tylko korowód potępieńczych duchów — ciężko rannych, z których upływa krew i którzy nic nie mają do wyboru. 12.00. Kpr. pchor. Szyszkowski, obserwator przy dowódcy 5. baonu słyszy nagle od wejścia głos: — Do dowódcy!... Poskoczyli ku przybyszowi. Jak doszedł? Kpr. Dąbrowski (to ten, który dziś tak zaciekle walczył na granaty) stoi oparty o ścianę, patrząc błędnym wzrokiem: — Sytuacja beznadziejna... Osłabł. Dano mu wody. — Tylko dwudziestu żołnierzy walczących zostało... Granatów trzeba,. Ppłk Piłat każe mu zostać. „Domek" szczeliną wysadzonych drzwi poczyna odmawiać dalszą koronkę rannych. Znieśli ciężko rannego por. Filipczuka. Dowlókł się, ranny w szyję, por. Cieślewicz. Ppłk Piłat mota splątaną nić, stara się związać w deseń. Podnosi głowę: — A gdzie kapral Dąbrowski? Ale kaprala już nie ma. Wyśliznął się w pękającą odłamkami noc i poszedł w bitwę, która jest jak tęgie wino. Ppłk Piłat mota... Lampa gaśnie... I znowu... Noc się wlecze — niewiele w niej wiadomo. Ale to już pewne: zacznie się, kiedy spełznie ta ciemność przeklęta i płuca złapią pierwszy brzask. i kiem, a na szczycie trzy silne niemieckie bunkry, otoczone drutami, obłożone polami minowymi, z wkopanymi pozycyjnymi miotaczami ognia, z jarem wstrzelanych moździerzy na dolinie S. Lucia, z całym zapleczem ognia wszystkich galerii, z rezerwami w pieczarach na prze-ciwstokach. Kontrolują z tego szczytu każde poruszenie. Żołnierze patrolu, który rozpoczął dzisiejszą walkę, poczynają prosić ppor. Jędrzejewskiego, by pozwolił im zejść. Ppor. Jędrzejewski nie rozporządza ani jedną stacją radiową piechoty. Grudziński, radiotelegrafista ppor. Figla, który wciąż od rana leży w tym samym miejscu na trupie, łączy się na polecenie ppor. Jędrzejewskiego i otrzymuje rozkaz: „Trwać!" Natomiast sam Grudziński zostaje wezwany do „domku doktora". Tam mu każą — wracać. Po ciało Stojewskiego. Wraca z noszowymi, by im wskazać miejsce. Księżyc wzeszedł, niesamowicie jest na Górze Ofiarnej. Ciała martwe grodzą drogę, ranni jęczą w każdej wnęce, ziemia grozi, powietrze grozi, zaciera się granica między rzeczywistością a urojeniem, noszowi tulą się do Grudzińskiego, jeden, widząc silnie świecący fosforyzowany zegarek, który wyleciał z jakiejś rozbitej stacji radiowej, pyta, czy może go wziąć — bo tu wszystko zdaje się czyhać na zgubę ludzką. Z rowu pełnego trupów podnosi się zaklęśnięty w nich Maślaniec, radiotelegrafista artyleryjski, i wskazuje widoczny z daleka biały koc, owijający trupa Stojewskiego. Martwe oczy zdają się patrzyć poprzez zasłonę z koca uważnie na Grudzińskiego, tak jak zeszłej nocy, kiedy mu zmarły mówił: — Nie wiem, chłopcze, czy wrócisz, ale pamiętaj, ile od ciebie zależy. Radiotelegrafista Grudziński, wróciwszy z ciałem Stojewskiego pod „domek doktora", nie znalazł dla siebie osłoniętego miejsca. Siadł zrezygnowany pod ścianą — 16 godzin w ogniu, rozbita czaszka Wejmana, dzień cały na trupie, gorączkowe i długo bezskuteczne nawiązywanie łączności z artylerią, aby oddalić śmierć, idącą od niej, troska ciągła o ten filigranowy dwumetrowy maszcik anteny, położony między głazami, zagrażany migającymi butami... I ten pocisk, wybuchający za nim w kształt litery „V", zabijający na prawo i lewo.,. Grudziński siedział zdrewniały, cuchnący trupim jadem, umazany krwią i sadzą pod ścianą przepełnionego „domku", a ogień artyleryjski chodził i „szukał, kogo by pożarł". „Obramowują" — pomyślał leniwie. — Raz z przodu, raz z tyłu... Raz z lewa, raz z prawa... Nagle pocisk rąbnął w ścianę, pod którą siedział — zasypało go szutrem. W zmartwiałym Grudzińskim wybuchnął wielki nabój życia. Ta biologiczna żywotność spoczywa w nas jak wielki eksplozyw w kruchej 340 powłoce. Jednym susem był przy schronie, do którego już go raz nie wpuszczono. Pociski padały. Łomotał. Jakiś sierżant wewnątrz dostał szału: „Uduszę!..." — krzyczał. Grudziński rzucił się do „domku", do którego też go nie wpuszczono. Włamał się, wszedł, miotając najstraszliwsze obelgi. Nikt ze stłoczonych nie reagował. Nikt się nie dziwił. Trwali w tym domku, chroniącym od rozprysków przynajmniej, a noc huczała. W tym „domku doktora" ppłk Piłat, dowódca całości po śmierci ppłk. Fanslaua, usiłuje rozmotać splątane nici. Brak mu elementów. Jest jak prządka — wczoraj oto założono wianek przędzy, wszystko wiadomo, gdzie zmontowane współdopełniające się plany ogni artyleryjskich, zaopatrzenie, współdziałanie moździerzy, linie ewakuacyjne, odwody, łączność w górę, łączność w dół — a oto przędza splątana, nie wiadomo skąd się jaka nitka poczyna, gdzie kończy, gdzie i jakie poza-dzierzgiwały się supły. Trudno snuć przędzę w tym ciemnym, zatłoczonym, nabrzmiałym jękami „domku", w którym raz po raz gaśnie lampa pod grzmotem eksplozji nebelwerfera. Na ścieżkę kładzie się nieustający ogień, idzie po niej tylko korowód potępieńczych duchów — ciężko rannych, z których upływa krew i którzy nic nie mają do wyboru. 12.00. Kpr. pchor. Szyszkowski, obserwator przy dowódcy 5. baonu, słyszy nagle od wejścia głos: — Do dowódcy!... Poskoczyli ku przybyszowi. Jak doszedł? Kpr. Dąbrowski (to ten, który dziś tak zaciekle walczył na granaty) stoi oparty o ścianę, patrząc błędnym wzrokiem: — Sytuacja beznadziejna... Osłabł. Dano mu wody. — Tylko dwudziestu żołnierzy walczących zostało... Granatów trzeba... Ppłk Piłat każe mu zostać. „Domek" szczeliną wysadzonych drzwi poczyna odmawiać dalszą koronkę rannych. Znieśli ciężko rannego por. Filipczuka. Dowlókł się, ranny w szyję, por. Cieślewicz. Ppłk Piłat mota splątaną nić, stara się związać w deseń. Podnosi głowę: — A gdzie kapral Dąbrowski? Ale kaprala już nie ma. Wyśliznął się w pękającą odłamkami noc i poszedł w bitwę, która jest jak tęgie wino. Ppłk Piłat mota... Lampa gaśnie... I znowu... Noc się wlecze — niewiele w niej wiadomo. Ale to już pewne: zacznie się, kiedy spełznie ta ciemność przeklęta i płuca złapią pierwszy brzask. W tym rozmierzonym czasem do-re-mi-fa-sol-la-si-do piechoty granym z północy ku południowi, od jednej nieruchomej ściany kawalerii ku drugiej, wściekłą fugą w samym środku klawiatury uderzy — natarcie czołgów. 14. Druga walka o Gardziel Gama ataku Podczas kiedy Kresowa i Karpacka walczyły o S. Angelo i 593, usiłując zdobyć dwa koncentryczne kręgi obrony niemieckiej, jakież natarcie skierowano na spięcie tych dwu kręgów — na Gardziel? Ranek 17 maja zdawał się być rankiem pomyślnym. Przez całą już noc siedział 16. baon na zdawałoby się opanowanym Widmie. I jak wprawna ręka wirtuoza biegnie po klawiaturze od wiolinu do basów, tak od północy do południa miała się rozpalić akcja naszego ataku: O godzinie 7.05 baon 17. ma wejść na S. Angelo, najbardziej północny odcinek naszego czynnego frontu. Dalej do Monte Cairo, trwają obronnie Poznański i Karpacki pułki kawalerii. O godzinie 7.10 bardziej na południe baon 15., który w nocy opanował południową część Widma, miai uderzać na 575. O godzinie 7.15 baony 13. i 16., mające uderzać za baonem 17., zajmują pozycje wyjściowe. O godzinie 7.20 jeszcze dalej na południe, przez sam skraj południowy Widma skutecznie uderzy, forsując to wzgórze, 3. szwadron 4. pułku czołgów. O tejże porze szwadron 2. tegoż pułku, kpt. Drelicharza, biorąc się bardziej na południe, będzie forsował groźną Gardziel, na której poległa w nocy z 11 na 12 maja załoga czołgu ppor. Białeckiego, na którą bezskutecznie nacierał w dniu 14 maja tenże sam kpt. Drelicharz. O godzinie 8.30, jeszcze bardziej na południe, już pod Klasztor, wyruszy na 593 (szlakiem pierwszego natarcia ppłk. Brzóski) 4. baon ppłk. Fanslaua. (Dalej — już na skrajnym południowym skrzydle — trwać będzie obronnie 12. pułk ułanów.) Wreszcie o godzinie 9.00, kiedy 593 będzie zaangażowane walką z baonem 4., 575 — z baonem 15., a Albaneta — z czołgami, uderzy zboczem wschodnim na tę dolinę (drogą, którą w pierwszym natarciu szedł baon 1. ppłk. Raczkowskiego) — baon 6. mjr. dypl. Różyckiego. 342 Gawęda czołgów Jasno i przejrzyście. Działa grały całą noc. Całą noc grało też bronią maszynową mrowisko bunkrów na północ, poruszone atakiem 16. baonu. Na 593 coś perkocze — to walczy oddział ppor. Jędrzejewskiego. Jasno, świetliście, rzekłbyś, cicho, bo ucho przyzwyczaiło się już do tych armatnich grzmotów. Znowu czołgi idą na Gardziel. Czołowy pluton ~ to pluton 4. ppor. Piłatowicza; tego Piłatowicza. który w kampanii wrześniowej jako podchorążak piątego dnia wojny objął dowództwo nad kompanią w 51. pułku i dowodząc tą kompanią przekroczył granicę węgierską 21 września. Kryptonim plutonu: ,,Olga 4". Pierwszy idzie czołg samego dowódcy. Za nim — czołg kpr. pchor. Szabłowskiego (woła się go: „Olga 4 Adam"). Osłania ich pluton piechoty ppor. Łoziczinoka. Za tymi dwoma czołgami - pancerny stuart z saperami pod dowództwem pchor. Niepokojczyckiego. Wiele było saperskiego rozmyślania po pierwszym nieudanym forsowaniu Gardzieli, jak tu podwieźć saperów, niebożęta, kaczuchny nurkujące i potrzebujące osłony. Kręcili głowami a deliberowali polni ludzie (sapera poznasz po lekkim kroku, lasce ze szpikulcem, po tym, że ma wyraz czujny, jaki miewają myśliwi); uradzili, że dobrze będzie dać saperom pancerny wehikuł, niech jadą tuż za czołgiem, przed którym mają rozminowywać drogę, niech wypadają na chwilę ciszy i chronią się natychmiast, kiedy nieprzyjaciel poczyna strzelać. Za Stuartem z saperami jedzie trzeci i ostatni wóz plutonu („Olga 4 — Barbara") kpr. pchor. Adamiaka. Za plutonem ppor. Piłatowicza 3 czołgi plutonu ppor. Żołnierczy-ka. który po nim objął ppor. Hopko („Olga 2"). Jako trzeci i ostatni idzie ze swym plutonem („Olga 3") ppor. Biał-kiewicz. Osłania ich pluton piechoty por. Mazura. Natarcie czołgów odbywa się w grupie mjr. Palucha, zastępcy mjr. Różyckiego. który podąża z 6. baonem. Mjr Paluch rozporządza dwoma wymienionymi plutonami 4. kompanii, której dowódca, por. Leligdo-wicz. dowodzi nimi osobiście. Ale na razie piechota mjr. Palucha, podwożona na czołgach, zesko- 343 czyła przy pierwszej gardzieli o 500 m przed następną gardzielą (przy Albanecie), a czołgi ruszyły do przodu. Podjechali ku gardzieli, stoją za garbkiem tak, że nie mają obstrzału kotliny Albanety. Wysypali się saperzy ze Stuarta, poszli w przód. I niezwłocznie odezwała się niemiecka broń małokalibrowa. Gama przetoczyła się o jedną oktawę dalej na południe... W dowództwie Karpackiej dywizji jest loszek-schron, a w nim szereg głośników. Ten pierwszy podaje rozmowy radiowe piechoty dywizyjnej. Ten drugi — rozmowy Kresowej dywizji. Ten trzeci — rozmowy właśnie w szwadronie kpt. Drelicharza. Ten czwarty — w sąsiednim schronie — podsłuchuje Niemców (którzy zresztą hulają po wszystkich sieciach). Zawieszona przy głośnikach grupka ludzi słyszy komendy, strzały, warkoty motorów, jęki umierających. Niesamowity, wstrząsający film o realizmie napiętym do krańcowej wytrzymałości nerwów ludzkich. — Antoś — słychać, jak Drelicharz monituje Piłatowicza, którego pluton forsuje Gardziel — nie za odważnie! Piłatowicz już ma trzy czołgi ustawione w rząd, chciałby wjeżdżać, ale rozumie, że wyskoczy na minie. — Ja sam nie wiem, co za cholera z tymi saperami się stała — krzyczy w głośnik z ośmiu, czterech nawiało. Pozbieram.1 — Antoś, nie pchaj się... — Gardziel opanowana - melduje nieco przedwcześnie pchor. Sza-błowski, który czubkiem czołgu tknął początku garbka — tylko zbierzcie tam tych żebraków. Piłatowicz: ~ Doskonale. Możecie tam podduć tym trepom. Uwaga! Drelicharz: — Saperzy pod czołgami. Żebyście ich nie rozjechali. Edziuniu — zwraca się do stojącego w tyle za nim ze swym czołgiem por. E. Budzianowskiego (który na innej częstotliwości trzyma łączność 1 Nie mogłem nie podać tych rozmów czołgów, tak pełne są dynamicznego napięcia. Czytelnik jednak powinien czytać tego rodzaju ustępy książki jak obrazki rodzajowe, malujące nastroje, a nie jako obiektywne sprawozdania. Ktoś nie znający wojska ani emulacji poszczególnych broni, ani tego, jak zawsze poszczególne bronie współdziałające mają do siebie podczas akcji pełno żalów, aby po akcji czuć się tym bliżej — mógłby z tych soczystych rozmów, toczonych w akcji, wysnuć wnioski zupełnie mylne co do zachowania się saperów. — Nie miałem racji, krzycząc na tych chłopaków — mówił do mnie na dwa tygodnie przed swoją śmiercią kpt. Drelicharz. — Ucałowaliśmy się z Drelicharzem, wyjaśniliśmy wszystko i współpracujemy w doskonałej zgodzie — mówił do mnie dowódca saperów, płk Skąpski. A kiedy por. Czekalski, dowódca saperów w tej akcji przy czołgach, pokazywał mi miejsce na Gardzieli, gdzie przy nim padł pocisk, na piersi jego ujrzałem Virtuti Militari. Za tę właśnie akcję... 344 z dowódcą 4. pułku pancernego, ppłk. Glińskim, i jego zastępcą, kpt. Iwanowskim) — cieszę się, że tak klawo trzymasz łączność; ściskam łapkę. Piłatowicz: — Na prawo o 200 metrów dwa bunkry. Nie strzelają. Czy to nie nasi? Kpt. Drelicharz jest wierny swojej zasadzie z 14 maja („raz po Niemcach, raz po swoich i wszystko się zaraz wyjaśniło"): — Dulnij im jeden, będziesz wiedział. (Słychać strzały.) Piłatowicz: — Nie strzelają... Drelicharz: — Fajno! To i ty nie strzelaj (p.m.: były to bunkry opuszczone z poprzedniego natarcia). Jakoś z saperami nie idzie, bo słychać glos Drelicharza: — Wsadzić saperów na czołg, dowieźć. Spóźniają się dziady! Niech ich krew zaleje. Tymczasem okazało się. że saperzy cofnęli się do stojącego w tyle plutonu ppor. Hopki. — Napieprz tych żebraków! Powiedz, że tu bezpieczniej. Hopko: — Schowali się pod moim czołgiem. Drelicharz: — Rusz. Wyskoczą zaraz. Po czym do Piłatowicza: — Antoś mówię ci, za bardzo się nie rozkrochmalaj z amunicją; więcej z działa, a mniej z cekaemów, bo będą ci potrzebne (p.m.: widać liczy się z tym, że Niemcy będą z bunkrów kraszonych przez działa czołgów wyskakiwać i uciekać). — Piechota niech dociągnie na wysokość twego czołgu — radiuje do stojącego w tyle czołgu łączności por. Budzianowskiego. Okazuje się, że Stuart, który przywiózł saperów, stoi próżny na wysokości plutonu Hopki, a kierowca jego uchyla się od jechania po piechotę, jako przydzielony do saperów. — Podjedź do Stuarta — rozstrzyga po Salomonowemu kpt. Drelicharz — weźcie koła i po łbie kierowcę. Ja tu przecie siedzę bez piechoty jak durny. Czas się zbliża. Lada chwila odezwie się dalsza oktawa gamy — wyjdzie na Albanetę baon Różyckiego. — Nie walić do bunkrów — monituje Piłatowicza Drelicharz - bo je wykorzysta nasza piechota. Nastrój optymistyczny panuje i w dowództwie dywizji. Ktoś w jej głośniku wydaje polecenie: — A jak ruszą (baon Różyckiego, p.m.), to Piłatem w mordę (baon 5. mjr. Piłata ma po osiągnięciu celu natarcia przez mjr. Różyckiego przejść przez niego i uderzać na Klasztor). — Kiedy ja wjadę na Albanetę — woła Drelicharz do stojącego za nimi Hopki — ostrogą po koniu! (ciągle im się zdaje, że dosiadają nie czołgów, lecz ogierów). 345 Pan szanowny załatwi, tylko bez krzyków, bo powiedzą;, że robimy też wojnę w eterze. Coś piechoty dociągnęło, saperzy poczuli się nieco pewniej, znowu podejmują próbę. — ..Olga 4"! Skręcicie za saperami w dół. Ppor. Piłatowicz przekazuje rozkaz do plutonu: ..Olga 4 Adam"! Krok w krok za saperami, żeby chłopaki mieli bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo!'.1... Już się zerwał grad ognia ze szpandałów. Dwaj saperzy padają ranni. - Zadym, Antoś, bo saperów cekaemy podciachują. Ale Antoś nie odpowiada. Zemocjonowany znów rozpoczynającą się rzezią saperów, rozpoczął ogień wszystkimi środkami ogniowymi, został ranny odrzutem działa i stracił przytomność. Antoś... Antoś... Obsługa nakłada ipalrunek swemu dowódcy, wlewa mu do ust herbaty z rumem i dalej prowadzi ogień. Kpt. Drelicharz widzi, że czołg Piłatowicza strzela, nic nie rozumie, stara się nawiązać łączność: — Ktoś dostał? Jakiś angielski radiota nie może zestroić sieci i woła, i woła. i woła: — Fuli dog... fuli a- er "V Q- O. 3 K O ti. > BN~ 2 H 2. ff § F. § I ^ cie dalej. Tuż przy bunkrze, rażony serią szpandała. ciężko ranny, woła: ..Chłopcy, naprzód!", traci przytomność. (Za czyn ten odznaczony Krzyżem Virtuti Militari klasy V.) Pluton, już bez żadnego dowódcy, naciera dalej, likwiduje jeden z bunkrów, zdobycie okupując szczodrze krwią; Zostaje ich pięciu. I w 3, plutonie, który zdobywa bunkier, pada zabity jego dowódca, ppor. Babi uch. Dowództwo obejmuje kpr. pchor. Siwek. Podrywa pluton do dalszej akcji, lecz trafiony w plecy odłamkiem pocisku moździerza pada ranny. Sanitariusz Sołomoniuk spieszy z pomocą, której Siwek nie przyjmuje; podrywa się do dalszej walki, pada zemdlony. Teraz dopiero sanitariusz, mimo iż jest widoczny, a pociski padają gęsto, opatruje rannego pchor. Siwka, rozstawia nosze i układa go na nich. Pocisk moździerza pada w sam środek noszy, rozrywając rannego i zabijając sanitariusza. Zginął pchor. Siwek, sławny goniec pustyni, uczestnik walk spod Tobruku. nieustraszony żołnierz o Polskę nigdy nie widzianą, do której dążył ?. dalekiego Charbina. — Piechota zalega — radiuje Drelicharz do czołowego plutonu ppor. Hopki — niech nawiążą łączność; co im konnego będę posyłał? We względnie bezpiecznym wnętrzu czołgu trudno jest mieć pojęcie o tragedii gońców, rozstrzeliwanych po drodze jeden po drugim, saperów, nie osłoniętych niczym. Ale kpt. Drelicharz jest zły - na dobitek wszystkiego jednemu z trzech czołowych wozów rozbito chłodnicę i musiał kazać mu wycofać się. Ppor. Piłatowicz, zjechawszy, dopiero zrozumiał, co to za kulę ognia puszczono mu w dół wozu. Znalazł stopionych siedem płyt gąsienicy. Potężnych, grubych, stalowych płyt, którymi czołgiści zwykli wzmacniać grubość pancerza. Cud, że jakoś odjechał te paręset metrów wstecz na trzymającym jakoś pobrzeżu gąsienicy. Okazało się, że to był pierwszy raz spotkany w walce wynalazek niemiecki ofenror. podobny do amerykańskiej bazooki. Jest to rura półtorametrowa z pociskiem, naładowana substancją, która za przyciśnięciem wyzwalacza elektrycznego zmienia się w masę roztopionego metalu, mającą wielką początkową szybkość. Szybkość ta jest większa od szybkości drgania drobinek stali w pancerzu, jak mnie pouczono, co wiernie, acz nie rozumiejąc wiele, powtarzam, i dlatego przechodzi przez ściankę czołgu jak przez masło. Z rury tej strzela żołnierz uzbrojony w hełm azbestowy z takąż zasłoną na uszy i azbestowe rękawice. Ochłonąwszy po obejrzeniu sprawki tego cudactwa. które lekko mogło 354 spalić całą załogę, ppor. Piłatowicz melduje, że zjeżdżając skonstatował w dolince na prawo od ruin jakiś grubszy pepanc. Ledwo zdążył kpt. Drelicharz wydać rozkaz, aby strzelać na prawo od murów, kiedy już brygada, stroskana tym. że kompania Brzozowskiego zaległa, naciska o wydatniejszą pomoc. — Naprzód iść'.' — replikuje kpt. Drelicharz powiedz im, że tu od rana stoję, na miny nie polezę. Strzelać'? Strzelam oszczędnie, co mam mieć „bryndzę"? Ludzie Palucha gdzie'? Pochowali się... Na piechotę polecę ich szukać'? Frajerów w wojsku polskim nie ma... Kpt. Drelicharz ma rację. Dla plutonu Hopki istotnie wkrótce amunicja się skończy: — Strzelać nie za często instruuje swój pluton ppor. Hopko — tak; pik-tra-ta-ta. pik-tra-ta-ta. Punkt dowodzenia mjr. Różyckiego od zaległej kompanii por. Brzozowskiego o jakie 900 m. Dowiedziawszy się* co się dzieje za skłonem, wysyła kompanię 1. kapitana- Bitki wprost na budynki Albanety. Kompania przechodzi przez plutony kompanii 4., współdziałającej na Gardzieli z atakiem czołgów. Żołnierze tej kompanii, podzieleni na małe grupy, mając zadanie raczej bierne, nie opłacili tak wielkiego haraczu. Zaraz w początku raniło sanitariusza Polagoszkę i celowniczego Szwendra. Mały Władzio Szwender, chłopak, który nigdy nie wyobrażał sobie, że ktoś może tak bezlitośnie polować na jego życie, trzymał się bezradnie za szyję, z której cienką strugą tryskała krew wreszcie przemówił z jakąś dziecięcą krzywdą w głosie: — Patrz, Kostek, i mnie trafili, co ja im zrobiłem? Tam ciężko ranny padł dowódca 2. plutonu, ppor. Mazur, adwokat. Cichy i spokojny. Dwukrotnie ranny w czasie kampanii wrześniowej. Ranny w pierś i ramię, wychyla się. by dać ostatnie rozkazy, pocisk strąca mu hełm. pada zemdlony. Ujrzawszy bunkry, kpt. Bitko woła; „Saperzy naprzód!" Dwa przydzielone do kompanii patrole szturmowy i ścieżkowy — po trzech saperów każdy, są zaopatrzone w środki do rozbijania bunkrów i rozbrajania min. Oba patrole poderwały się. Do bunkrów było około 300 kroków... — zabity dowódca¦ pierwszego patrolu, kpr. Ślinko; pozostali... zabierają jego materiał, idą dalej; zabity saper Terensowicz; ostatni z patrolu, Mieczkowski. przylgnął w terenie do świtu. Drugi patrol kpr. Laguny rozbraja pułapki. Kompania rusza do natarcia na nie rozbrojone bunkry. Pluton pierwszy otrzymuje ogień w twarz. Pada ciężko ranny jego dowódca, ppor. Wilanowski. Sierżant Barski daje głos; 355 żeby wiedzieli, że jest, kto dowodzi, że natarcie trwa... Pada, tracąc nogę, kpr. Kuprian, niestrudzony sanitariusz, który wielu już wyniósł spod ognia, nie dokończył mu robić opatrunku: pada, rażony serią szpandała w serce. Plutonowy Drozdowicz daje głos... Strzelają właśnie wolne od polskiego natarcia zachodnie zbocza 593, strzela 575, strzela Albaneta, strzela jar moździerzy za Albanetą. Pada ranny idący z plutonem 2. dowódca kompanii, kpt. Bitko. Ostatni z oficerów (ppor. Mahorowski ranny przy dochodzeniu na start) — ppor. Pękalski daje głos: żeby wiedzieli w tej masakrze, że natarcie trwa, że jest, kto dowodzi. Pierwszy pluton, straciwszy dwu kolejnych dowódców — chce pomścić kolegów. Są pod bunkrem. Minęli drugą kompanię. Pluton drugi i trzeci dociągnęły na wysokość pierwszego. Strzelec Prystupiuk kieruje tomson w strzelnicę bunkra — nie zdążył — zawisł na krzaku. ... Wytłukują trzy bunkry. Walczą. Czołgają się między krzakami. Wyszukują sposobu, by zniszczyć najbliższy bunkier. Strzelec Magierowski, celowniczy rkm, chce ulżyć kolegom. Kieruje lufę w strzelnicę. Bunkier zamilkł. Sąsiednie bunkry wykryły go. Kierują na niego lawinę krzyżowego ognia. Pada ciężko ranny. Powoli kona. Pociesza go ostatni sanitariusz kompanii, Kąkol. Umiera świadomie. Żal mu młodego życia. Umiera z ostatnimi słowami: „Jaki piękny jest świat, a jaka straszna śmierć". Zginął z nim razem strz. Maryszka. Otrzymuje w pierś równocześnie dwie serie: z 593 i z Albanety. Ginie — zaraz po nich — z modlitwą na ustach strz. Barabas, najmłodszy żołnierz kompanii. Obok niego pada ciężko ranny strz. Matys; skonał leżąc nie opatrzony przez całą noc. Pada każdy śmiałek, który by chciał podnieść głowę. Z kompanii pozostaje kilkunastu całych żołnierzy. Kompania zalega. Saperzy Laguny, nie mając saperskiego zadania, podczołgują się i obkładają kamieniami rannych. Ranny dwukrotnie dowódca kompanii czołowej, por. Brzozowski, dowleka się tymczasem do dowódcy baonu: — Wystrzelają wszystkich, panie majorze! Mjr Różycki wie, że wyjścia nief ma. Cofający się — giną. Raczej wzmocnić atak — niemałośmy już bunkrów zniszczyli, każdy zniszczony bunkier 356 to zmniejszony ogień... Czołgi może wreszcie włamią się w dolinę... Wtedy Niemcom śmierć. I mjr Różycki pcha w dolinę 3. kompanię — ostatnią, którą rozporządza. Pada ciężko ranny serią ze szpandała dowódca kompanii, por. Tarno- wiecki. Ppor. Regowski daje głos: żeby wiedzieli w tej masie walącego się na nich ognia, że jest, kto dowodzi, że natarcie trwa. Widzi mjr Różycki, że ciężko. Gdyby żar jego wzywań o pomoc czołgów zmienił się w energię cieplną, przewodniki by spłonęły. Straty czołgów A pomocy czołgów wciąż nie ma. Dowódca 2. szwadronu, forsującego Gardziel, kpt Drelicharz, wychodzi z siebie. — Mięciu — woła do ppor. Hopki, stojącego z trzema wozami w przo-dzie — rusz pół metra do przodu ip.m.: żeby saper mógł tuż pod czołgiem grzebać). — Mięciu, posuwajcie się po metrze za saperami. Ale wyjście przed czołg dla sapera — to śmierć. Nikt nie może żądać od żołnierza śmierci pewnej i całkowicie niepożytecznej.6 Krwawi serce kpt. Drelicharza. Rozumiecie? Ze swoich wspaniałych fortec ruchomych, których nie ugryzie broń maszynowa bunkrów, których nie ugryzą szalejące w wąwozie za Albanetą moździerze niemieckie, jest w stanie, wjechawszy swoim szwadronem, który liczy jeszcze 10 czołgów, 10 dział o pociskach rozwalających najtęższy bunkier, zniszczyć od razu cały opór wroga, zniszczyć dokładniej, niżby to zrobiła własna artyleria, bo działa czołgów strzelają pociskami z opóźnioną eksplozją; pocisk wchodzi w ścianę bunkra, dopiero wybucha i rozwala; pocisk artyleryjski (pisałem już, że w bitwie o Monte Cassino artyleria niemal nie posiłkowała się pociskami ze zwłoką) uderza i rozpryskuje się po 6 Czołg, stojący 20 m za garbkiem, cofnął się nagle, zostawiając czterech iowujących saperów bez przykrycia; momentalnie wszyscy czterej zostali - ™ rtk7f judri. san. Gawrial i saper o nie- rozmin ranni nowującycn sapciuw utz. H.^ (dowódca, kpr. Wołodkowicz, sap. Olszcvski, sap. Gawriał i saper i r>a*urólnri Snowodowało 'o wymówienie współpracy wiadomym mi' nazwisku). Spowodowało por. Czekalskiego. przez 357 I wierzchu. A zresztą artyleria nasza w ogóle nie może bić na skłon Alba-nety, na którym pomieszane są w szachownice stanowiska nasze i niemieckie — ich w bunkrach, nasze pożal się Boże — za kamykami. Krwawi serce brygady. — Czy nie można bez saperów, kosztem jednego, dwu czołgów, które stracą gąsienice na minach, posunąć się w przód? — radiuje szef sztabu brygady, kpt. Hanuś. Czołg, wpadając na minę. traci gąsienicę, jest unieruchomiony, ale załoga pozostaje nie naruszona. Ale przecie jego śladem już następny czołg nie przejdzie, będzie musiał objeżdżać, a tam nowe miny7; przecież ich cały pas meldował ppor. Piłatowicz. — Postaram się zrobić, co będę mógł — słyszę poważny głos kpt. Dre-licharza. — Poczekam jeszcze trochę. Ale piechota ginie. Czekać widać nie można. Czołgi wolniutko ruszają. Nagle pod jednym z nich widzi kpt. Drelicharz błysk. — „Olga raz — Adam", czy na minieście wylecieli? Ale czołg rusza. Dzięki Bogu! Znowu błysk. Słyszę w słuchawce jęk głuchy, przejmujący. Po chwili głos z któregoś czołgu, wzywający sanitarki. Ale sanitarka, niestety, jest zbędna. Przedni strz. Woźniak zabiły w jakiś tajemniczy sposób. Czołg się zapalił, ale załoga nie wyskoczyła, ugasiła ogień i spokojnie się wycofała. Dowódca plutonu melduje piat używany przez aliantów jako broń przeciwpancerna. Ale podobno nie był to piat. tylko ofenror, który już raz tak skutecznie ugryzł czołg ppor. Piłatowicza. Walka dwóch pozostałych na Gardzieli czołgów trwa, Ale trudno walczyć z mimikrowym wzgórzem. Piechota ma wskazywać wytropione bunkry dymnymi pociskami. Strzelają — nieco Panu Bogu w okno. Brak amunicji. Nim dojdzie, brygada wskazuje przez radio, aby wziąć amunicję ze stojącego w tyle czołgu, rozbitego w tamtym natarciu. Ładujący amunicję do czołgów kpr. pehor. Linkę i kierowca Bąk zostają ranni. Teraz drugi czołg zostaje wyprowadzony z akcji — rozbito mu chłodnicę. Drełicharz każe wycofywać się i tej drugiej z rzędu trójce czołgów. Szlak Przypisek po bitwie: Różnych na to próbowano sposobów, by czołg samodzielnie mógł walczyć z minami, nie nadużywając saperów. Więc np. używano tzw. skorpiona — czołgu o ramie bijącej mechanicznie w ziemię przed sobą: bijąca poprzeczka ramy r- to łańcuchy wagi 300 kg. Ale podobno eksplozje rozbijanych min ogłuszały załogę i robiły i¦¦ niezdolną do pracy. Wobec tego Amerykanie we Francji po zęli używać do rozbrajania min czołgów ze wzmocnioną podłogą, zaopatrz' .tych w hak z tyłu; czołg rozbraja minę. która mu zrywa gąsienicę, czołg tylny go wyciąga za hak do naprawy, a tymczasem takiż inny staje na jego miejsce. Ale my takich czołgów nie mieliśmy. 358 odwrotu jest wąsko wytaśmowany — kpt. Drelicharz kieruje cofaniem się przez radio: — „Olga raz"! Stój!... Stóóój!... W lewo! Kpt. Drelicharz robi obrachunek: w nocy z 11 na 12 maja zepchnięto w przepaść jeden czołg; 14 maja, przy owym improwizowanym natarciu, stracił dwa czołgi; dzisiaj jeden czołg wyleciał na minie, czołg Piłatowicza ma spaloną z ofenrora gąsienicę, w pięciu czołgach uszkodzone gąsienice — pozostaje mu zdolnych do akcji 6 czołgów. Ale jak użyć i tych sześciu czołgów, kiedy droga zaminowana? Strzelcy wyborowi A więc — 6. batalion nie otrzyma pomocy... . Ppor. Błahut, który się zapędził pod 593, stracił łączność. Zginęli dwaj kolejni gońcy. Już ich ośmiu pozostało z plutonu. Prowadzi walkę tym, co mu zostało amunicją do karabinu ręcznego. Jego trzej strzelcy wyborowi, szeregowi Robak, Wierszyło i Woda walczą według wypracowanej adhoc techniki. Zobaczywszy wychylającego się z bunkra Niemca, dają mu swobodnie wypuścić serię, następnie, kiedy szwab się chowa, przycelowują się starannie i czyhają. Żaden ich inny cel przez ten czas nie znęci, wiszą oczami na szarym zwale kamieni między zielonymi krzakami. Aż w pewnej chwili, kiedy wychyla się żądło, a nad nim oczy niemieckie — nasz strzelec wyborowy słucha jeszcze, czy moździerze dosyć głośno strzelają; jeśli panuje względna cisza, Niemcowi i ta seria uchodzi bezkarnie — polski strzelec wyborowy nie chce zdradzać się hukiem wystrzału. Nadchodzi jednak czas, kiedy moździerze walą stokrotnym echem, wtedy trzaska cichutkie pyk!... — zabity płaz z dziurką w hełmie bije nogami o ściany schronu. Mimo zachowywanych ostrożności, mimo strzelania tylko w czasie huku, strzelec wyborowy po trzecim strzale ma nakierowane na swoje stanowisko lufy niemieckie, nie może się wychylać i musi przepełzać na inne miejsce. Tó zaciekłe chłopskie polowanie na zasiadkę daje obfite żniwo. Rekord bije strz. Robak, który dochodzi do stu strzałów ze swego karabinu z lunetą. Krwawe to żniwo. Kilkanaście razy wychodzą po trzy pary sanitariuszy niemieckich. Rozpalone lufy polskie milkną — państwem mimikry brnie uroczysty krzykliwy karnawał, łopoczący czerwonymi krzyżami na wielkich flagach, niesionych z przodu i z tyłu. K...a mać! — woła ze zdumieniem jeden ze strzelców; pomiędzy flagą 359 przednią a flagą tylną idzie pięciu Niemców, chowając szmajsery w no-sidłach; rozzuchwalili się i mają czelność dosyłać uzupełnienia swoim przerzedzonym przez strzelców wyborowych załogom. Jak przezorny gospodarz na wyjątkową okazję chowa ostatnią butelkę, tak i pluton ppor. Błahuta pielęgnował parę magazynków do tomsona; przydały się: na polu legło nowych siedem trupów niemieckich. Patrzą teraz gorliwie chłopcy, patrzą ostro. Dopatrzyli noszowych ze znakami Czerwonego Krzyża, którzy donosili granaty. Nie będą już ich donosić, skurwiele, nigdy! Tam, w dole, atakujące czołgi odprowadzają głodnym wzrokiem promenujących szwabów; sanitariusze doszli do kupy zeschłych liści — po chwili wynieśli rannego. A więc tam musi być bunkier! Działo czołgu wali w te liście — bezpośrednio po strzale wypryska w górę hełm. Bunkier — rozbity! Liście, którymi maskowano bunkry — zwiędły. Kanonada idzie po zżółkłych liściach. Strzelcy wyborowi też pracują gorliwie, ale i ich tropią. Z przebiegłością kłusowniczą zmieniają co trzy strzały stanowisko. Robak buszuje w krzaku półtora metra szerokim. Strz. Woda pożałował okazji, strzelił ze swego stanowiska po raz czwarty; a już leżała na jego stanowisku muszka niemieckiego karabinu: strz. Woda został ciężko ranny. Już siedmiu pozostało tylko z plutonu. Wierszyło ze zdumieniem ogląda posiekany na miazgę chlebak i sweter; był odsłonięty od strony ruin Albanety, skąd do niego strzelano; pochłonięty walką nie zauważył tego. Pozostałe plutony również krwawią. Prawda o saperach 0 godzinie 13 nadciąga z dwoma drużynami saperów 3. DSK ppor. Cho-micki, aby zmienić oddział por. Czekalskiego. Dowództwo Korpusu poddaje saperów rozkazom kpt. Drelicharza, upoważniając go do użycia w razie potrzeby „najbardziej drastycznych środków". Jest jasne, co to znaczy. Ppor. Chomicki jest z grupy saperów szturmowych. Dowódcą tej grupy jest kpt. Turowski. Kpt. Turowski walczył jeszcze w armii Kleeberga, uciekł raz z oflagu, przyłapany na granicy węgierskiej — uciekł po raz drugi z więzienia gestapo, w czerwcu 1940 znów poszedł na Węgry, w Tobruku otrzymał Krzyż Walecznych. Jak widzimy, Niemcy już stosowali dosyć „środków drastycznych" 1 podniet naszym saperom nie trzeba. 360 Ppor. Chomicki zostawia 16 swoich ludzi pod jednym z czołgów, a sam ze st. sap. M oleckim udaje się na rozpoznanie. Przed garbkiem Gardzieli natyka się na por. Czekalskiego, który ma już zaledwie 8 ludzi (stracił jednego zabitego i 7 rannych). Przez telefon, umieszczony na zewnątrz czołgu, melduje się kpt. Dre- licharzowi: „Oczyszczać drogę z min? Tak jest, panie kapitanie. Zaraz osobiście rozpoznam sytuację". Podczołguje się do trzech pierwszych szermanów. Rozeznaje: Przy pierwszym mignięciu się jego hełmu plunęły na drogę pod czołgiem z lewej strony ze skłonu Gardzieli dwa cekaemy niemieckie, a z prawej jeden i nadto szereg pojedynczych strzałów, zapewne strzelcy wyborowi. Wciągnął głowę pod czołg, jak żółw wciąga głowę w pancerz. „Ależ to każdej miny pilnuje jeden cekaem" — pomyślał. Dopełzł do czołgu, pod którym siedział por. Czekalski ze swymi żołnierzami. Por. Czekalski już wycofuje swoich ludzi w tył, udziela ostatnich informacji... Saper Gac, leżący pomiędzy nimi, zostaje w tym momencie ranny odłamkiem w płuca. W tejże chwili — dalej cytuję meldunek ppor. Chomickiego — usłyszałem kilka mocnych nieparlamentarnych wyrazów: „Gdzie są saperzy? Dowódca saperów — do mnie!". Wyskoczyłem spod czołgu i zobaczyłem kpt. Iwanow-skiego (byt bez dystynkcji)8 i odpowiednio zakląwszy zapytałem się o stopień i zwróciłem uwagę, że w saperach do szeregowego nikt w ten sposób się nie odzywa, a cóż dopiero do oficera, choćby tylko podporucznika. Zadano mi pytanie, dlaczego nie pracujemy, odpowiedziałem, że praca jest niemożliwa. Zrobiono mi zarzut, że tchórzymy. Zaproponowałem wobec tego kpt. Iwanowskiemu podejście do miejsca pracy, podprowadziłem go tak, by ewentualnie swoją porcję z cekaemu oberwał. Momentalnie rozległy się strzały, niemniej szybko kpt. Iwanowski upadł i już na ziemi bardzo szybko zmienił zdanie, że rzeczywiście saperzy pracować nie mogą... Nadszedł ppłk Bobiński (zastępca dowódcy 2. brygady pancernej, p.m.), wydał mi rozkaz, abym przerwał pracę, bo niemożliwa, kazał mi pozostać na noc dla osłony czołgów: czołgiści bowiem muszą iść spać, ponieważ jutro będą potrzebni. „Jestem tylko z trzema czołgami" 8 Kpt. Iwanowski był w kombinezonie. 361 O godzinie 15.03 szwadron kpt. Drelicharza otrzymuje rozkaz: zjeżdżać po polach minowych w dolinę Albanety. — „Olga 4... Barbara"! Być gotowym na mój rozkaz — radiuje do plutonu ppor. Białkiewicza. Na tragicznej górce-garbku, po plutonie Pilatowicza („Antosia"). po plutonie Hopki („Mięcia") stoi teraz trzeci z rzędu pluton kompanii kpt. Drelicharza. — W lewo, za górkę! — pada komenda kpt. Drelicharza. Białkiewicz: — Na lewo dwie duże płachty. Jedna: biała flaga, a druga: z Czerwonym Krzyżem. Drelicharz: — Kiwnąć im, niech podejdą (p. m.: strzelcy wyborowi ppor. Błahuta pracują...). Machnij ręką, zrób przyjacielski ruch... Białkiewicz: — Jak otworzyłem klapę, to jakiś s... syn dulnął do mnie. Drelicharz: — Idą? Białkiewicz: — Zatrzymali się, nie wiedzą co robić... (po chwili): Te szwaby opatrują i wcale nie mają ochoty iść do nas. Co robić? — Idą do nas — z uciechą konstatuje kpt. Drelicharz — dajcie znać naszym, żeby nie strzelali. Białkiewicz: — Ale piechota szwabska wycofuje się. — I na pół błagalnie: — Do nich bić chyba można? Wobec tej wiadomości kpt. Drelicharz przerywa sielankowe intermezzo : — Być gotowym do ruchu. „Olga 3": naprzód! „Olga 6": dać maksimum ognia. Zjeżdżać w lewo w dół do Albanety. A więc „Olga 6" ubezpiecza ogniem zjeżdżającą „Olgę 3". „Olga 6" jest to czołg zastępcy dowódcy szwadronu, utrzymujący łączność od szwadronu w górę; ponieważ jednak miał pełny stan amunicji, więc go dowódca szwadronu pchnął do akcji. Czołgi ruszyły. Kłęby kurzu i dymu przesłoniły niemieckich sanitariuszy. Białkiewicz: — Przede mną o dziesięć metrów pas min. Drelicharz: — A w lewo? Białkiewicz: — Na całej szerokości. Półtora metra przed nami. A wyjść rozbrajać nie można, bo walą jak cholera. Jakaś piechota!... Drelicharz: — Idzie ppłk Bobiński, spytam się, co to za piechota. Białkiewicz: — Szwaby! (słychać w głośniku serię cekaemu). Zdaje się, że dwóch utrupiłem. (Słychać wystrzały armatnie.) Melduję, że rozwaliłem bunkier z cekaemem i ze Szwabami. Teraz ppor. Białkiewicz poczyna rozmawiać ze swoim plutonem, od którego ma meldunki, że amunicja się kończy. — Oddać te pięć ostatnich sztuk w prawo i zjeżdżać. Dobra! Teraz w tę chałupę (p. m.: są to ciągle te same ruiny w dolinie Albanety, w których Niemcy uparcie siedzą). Dobra! Teraz granatami dulnij. — „Olga 3 — Barbara" pyta: Czy dulnąć w lewo na górkę? Coś wygląda mi na bunkier. 362 Białkiewicz: Strzelaj krótkimi seriami uważaj, bo lufę zapalisz {p.m.: lufy cekaemów nagrzały się w intensywnym strzelaniu). Godzina 16. Gen. Duch (do którego 3. dywizji Karpackiej jest przydzielony szwadron kpt. Drelicharza) przez radio: — Dobrze pracujecie. Wydobądźcie maksimum wysiłku, 6. baon ponosi bardzo ciężkie straty; musicie mu pomóc, choćbyście mieli szarżować (p. m.: to się montuje ostatnie natarcie na 593, zakończone śmiercią ppłk. Fanslaua i mjr. Stojewskiego). — Rozkaz, panie generale. Jest to już 10 godzin walki w rozgrzanych czołgach. Ktoś w dowództwie czołgów wisi zapewne ciekawie na głośniku, śledząc przebieg tego filmu, pełnego dramatycznego napięcia. Urwało mu się z tymi sanffariuszami, więc radiuje: „Baca 16" pyta, co z jeńcami? „Baca" — oznacza „dowódca", 16 — oznacza „kpt. Iwanowski". który pełniąc funkcję zastępcy dowódcy pułku pancernego i dowodząc do 11 maja zgrupowaniem czołgów na Żbiku i Gardzieli (2. i 3. szwadron 4. pułku pancernego) właśnie przekonał się o niemożliwości dla saperów rozminowywania drogi. Drelicharz: — „Baca 16" tu z nami... O kogo pytasz, durniu? — Pytam w imieniu „Bacy 16" wolno, z godnością cedzi ciekawski — co z jeńcami? Drelicharz: Nie rozumiem. Ci. co szli / Czerwortym Krzyżeito... Drelicharz (niecierpliwie): Poszli w dół. Nie mam czasu jeździć /a nimi. bo mam innych przed sobą... Koło godziny 18 siły załóg czołgowych są na wyczerpaniu. Dwanaście już godzin walczą; w każdym prawie czołgu krew. Wnętrze czołgu, rozpalone, przepełnione gazami spalinowymi z cekaemów, jest czymś tak okropnym, że załogi dawno popodnosiły klapy. Ranni wzięci z czołgów, czując zeschły zupełnie język i podniebienie, kiedy im w drodze do szpitala podsuwano wodę oddawali każdy łyk; w szpitalu oddawali pierwszy kęs strawy. Młody, dźwięczny, wibrujący radością walki głos kpt. Drelicharza brzmi teraz ochryple: — „Olga 3": strzelać oszczędnie! Godzina 17.50. - Mam tylko cztery czołgi. Dowódca 1. szwadronu, por. Bortnowski, stojący z czołgami w S. Mi-chele, otrzymuje rozkaz wyruszyć z dziewięciu czołgami na zmianę Drelicharza. Ale kiedy dojdzie? Przez Drogę Polskich Saperów? Godzina 17.57. Jestem tylko z trzema czołgami (kpt. Drelicharz zamyka przegrzane radio i wyłącza się na parę minut z sieci). 363 Godzina 17,59. — Mam karabiny unieszkodliwione (p. m.: z przegrzania) —• radiuje do swoich wozów ppor. Białkiewicz — tak, że wy tam dujcie jakoś... Eter niesie coraz cięższe wieści. Słuchają zemocjonowani ludzie po sztabach brygad, dywizji, korpusu, w artylerii, w czołgach... fecoute... Repondez!... — krzyczą coś Francuzi. Fuli dog... fuli dog... fuli dog... — nie przestaje dostrajać swego radia cierpliwy Anglik. Godzina 18.10. — Mam znów jednego rannego z obsługi — radiuje Drelicharz, który włączył się na nowo do sieci — będę musiał zejść na noc z Gardzieli. A batalion 6., uwięziony na skłonie Albanety, topnieje... I wówczas — ppor. Chomicki ponownie otrzymuje rozkaz: „Oczyścić drogę dla czołgów!" a Białe rękawiczki Kiedy kompania saperów w późnych dniach września 1939 r. otrzymała pod leśniczówką Edwardówka rozkaz pomaszerowania pod Niemców 12 km wstecz i osłaniania odwrotu jako piechota9 — wiedzieli, co to znaczy. Oficerowie z wozów wyjęli odświętne mundury z bagietkami, ogolili się. nałożyli białe rękawiczki i poszli... Białych rękawiczek nie było, ale rozkaz był tak samo niedwuznaczny. Ppor. Chomicki objął komendę nad przysłaną mu świeżą drużyną; uprzedził wyraźnie, jaka jest sytuacja. Zgłosili się na ochotnika drużynowy kpr. Kucharczyk, jego zastępca st. strz. Molecki (w którego już szyły cekaemy, gdy usiłował wyjść przed czołg), sap. Piersa i sap. Popławski, sanitariusz plutonu. Działo się to w dole, pozostałym tu po wykopanym w czasie poprzednich walk cekaemie niemieckim. Kucharczyk i Piersa wyczołgali się ze schronu w stronę min i natychmiast Kucharczyk został ranny. Sanitariusz Popławski i kpr. Molecki skoczyli mu na pomoc i Niemcy, widząc znaki Czerwonego Krzyża, pozwolili rannego zabrać. Równocześnie pociskiem artyleryjskim zostali ranni st. sap.ą Czajkowski i sap. Bejnar. Mając trzech rannych zaraz w pierwszej chwili, ppor. Chomicki10 wycofał się, meldując o tym swemu dowódcy, kpt. Turowskiemu. — Musimy jednak coś zrobić - mówi kpt. Turowski. Młodzi oficerowie saperscy poczęli radzić, co poczną z tą przeklętą Gardzielą w nocy. bo już było na zmierzchaniu. 9 Jerzy Łużyc Wrześniowym szlakiem. 10 Ranny 18.VII. 1944. 364 3. szwadron pancerny na wspinaczce Kiedy 2. szwadron pancerny pod dowództwem kpt. Drelicharza walczył przez dzień cały bezskutecznie o wdarcie się w kotlinę Albanety, oto co się działo z bratnim 3. szwadronem tegoż 4. pułku pancernego. Szwadronowi przypadła rola bardziej może karkołomna niż forsowanie Gardzieli. Miał się wspiąć po Widmie od Gardzieli na prawo, trasą, którą w pierwszym natarciu penetrowali saperzy. Szwadron 3. wyruszył do tego zadania równocześnie ze szwadronem kpt. Drelicharza. forsującym Gardziel. Jako czołowy szedł pluton trzeci ppor. Kochanowskiego. Jeszcze w S. Michele rzucono o ten zaszczyt kości. Wolno było generałowi Duchowi i generałowi Sulikowi ciągnąć z rąk generała Andersa supełki o to, która dywizja uderzy na Klasztor, wolno było trzem podporucznikom: Białeckiemu, Besserowi i Kochanowskiemu ciągnąć trzy zapałki. Te dwie upalone miały pozostać w tyle — wyciągnęli je Białecki i Besser. Tę z łebkiem, oznaczającą pójście w przód wyciągnął ppor. Kochanowski, dla którego bitwa o Monte Cassino zakończyła się tylko ranieniem11. Białecki zginął w pierwszym natarciu. Besser wciąż jeszcze nie rezygnował, ofiarowywał Kochanowskiemu półroczną gażę za odstąpienie niebezpiecznego zadania. — Nie ma tak dobrze - odpowiedział ppor. Kochanowski, wchodząc do czołgu. Na Widmo, trasą, po której wchodził przed pięciu dniami poległy Grunberg, wchodzi ośmiu saperów pod dowództwem ppor. Kawałkow-skiego.12 Bunkry na południowym Widmie są wciąż jeszcze obsadzone przez Niemców, mimo że środek Widma i jego północna część są zajęte przez nas. Saperów osłania pluton ppor. Kochanowskiego. Jego podkomendny. pchor. Kornreich relacjonuje: Około godziny 9.30 rusza nasz pluton. Idę na czele, przed czołgiem, za mną saperzy, którzy mają nam rozminować drogę. Wdrapujemy się na skarpę kamienną tuż koło wraka czołgu ppor. Białeckiego. Kadłub czarny, z wyrwaną podłogą, bez wózków i gąsienic zieje do nas czeluścią spalonego wnętrza, gmatwaniną przewodów, powykręcanych skrofulicznie prętów. Obok leży wieża z działem zarytym w ziemię. W czołgu de tej chwili leżą spalone szczątki kierowcy, przedniego strzelca i celowniczego. Powoli, metr po metrze posuwamy się wzdłuż podnóża Widma. Mój celowniczy sieje po bunkrach, saperzy czołgają się parę metrów przed nami i kłują zawzięcie bagnetami grunt. Po jakich 150 metrach stop! jest mina. Trzech sa- Przypisek po bitwie: Mniej szczęśliwie poszło w Apeninach — amputowano ™ ISmy 17.Y.1944, ranny 28.VIII.1944, zab.ty 5.1.1945. 365 perów z pchor. Tarasewiczem zakłada gorączkowo kotwiczkę. W tej chwili odzywają się z krzaków ze wszystkich stron szpandały i szmajsery. Jeden z saperów ranny, inni nie mogą wytknąć nosa spod czołgu. Wyskakuję z wieży, zachęcamy chłopców do roboty razem z pchor. Tarasewiczem. Kotwiczka założona, włazimy pod czołg, wtulamy głowy w skałę — szarpnięcia linki, huk... grad kamieni wali po pancerzu. Posuwamy się dalej, telefon zewnętrzny urwało mi, kabel wisi smętnie z tyłu pancerza. Wobec tego zostaję już z podchorążym i czołgamy się dalej. Nad naszymi głowami mój kaem strzela jak najęty po krzakach — widocznie coś widzi. My tu z dołu nie widzimy absolutnie nic. Przechodzimy dalszych 200 m. Wreszcie znaleźliśmy jakieś bardziej dogodne na oko wejście pod górę. Trzeci już saper jest ranny, a pchor. Tarasewicz też obrywa w rękę. lecz zostaje z nami. Zaczyna się wspinaczka. Czołgi na jedynce, na pełnym gazie prą powoli do przodu. Mimo woli podziwiam szermana. Wzniesienie około 40 stopni. Głazy ruchome o średnicy około 2 m, drzewa — wszystko to nic, czołg idzie jak w dym, zatacza się jak pijany, wyje na wysokich obrotach, miele wściekle kamienie rolkami — ale idzie. Ogień broni maszynowej coraz silniejszy. Wymacały nas moździerze. Krótki, długi, znów długi — wreszcie jest! Rąbie przed nami 4 do 5 m. Dwóch ostatnich saperów wzywa pomocy. Podchorąży Tarasewicz, sam ranny po raz drugi (na szczęście znów lekko), znosi na plecach jednego z nich pod czołg, drugiego sam dociągam. Czołg ppor. Kochanowskiego staje koło mojego: trzeci za nami. Pięciu saperów spośrtkl tych ośmiu zostało rannych. Ale potwierdzaj;) wywiad kolegów swoich sprzed pięciu dni: nie ma min przeciwczołgowych. Niemcom do głowy nie przychodzi czekać czołgów z tej strony; pełno tylko rozsiali ..potykaczy" pułapek na ludzi. Ppor. Kochanowskiemu jest pilno. Wychodzi z czołgu, idzie sam pod górę na Widmo. Rezultat tej penetracji jest niewesoły: zbocze wznosi się pod katem 30 stopni, są miejsca pod kątem 45 stopni. Teren idzie skalistymi tarasami, które mieli powysadzać saperzy, ale co okazało się nie do osiągnięcia pod ogniem szpandałów. Wyszukiwać w tych tarasach swoiste brody. tzn. hardziej połogie wejścia, jest trudno, bo wszystko porasta dosyć gruby lasek. Rozważania porucznika przerywa solidna seria szmajsera. Szmajsery jak psy. niech no jeden zaszczeka, już ujada cała sfora. To ta sfora przed chwilą poszarpała saperów ppor. Kawałkowskiego. Porucznik sadzi przez wykroty i tarasy wielkimi susami w dół bez oglądania się na pułapki, zlany potem. Dopada rodzimego czołgu: to nie jest wcale przyjemnie być miękkociałym. nieopancerzonym stworzeniem, na które sobie polują: ledwo wpadł, przybiegła za nim sfora pocisków; bębnią po stalowym pudle, starają się ugryźć, jak ogary dzika. Nie ma co robić trzeba ruszać. Kilkanaście razy wspinają się i osuwają dwa przednie czołgi plutonu na pierwszym tarasie, niemal u startu. Już znikły, za nimi jedzie ppor. Kochanowski, za nim „nadto już ciekawy", jak mówią u nas dowódca szwadronu kpt. Dzięciołowski z jednym wozem z pocztu, dowodzonym przez ppor. Faita, podchorążego broni pancernej jeszcze z. Polski. 366 Z trzaskiem kładzie się las pod gąsienicami widnieje tam teraz wymoszczona na Widmo droga. Rzecz ciekawa, wzdłuż całej tej drogi idzie sznur lejów, jakby troskliwy planista chciał ją pięknie obsadzić i przygotował doły. Planistą był Polifemus bitwy o Monte Cassino — we wszystko zaglądający szczyt Cairo, którego obserwator przekazał ogniom niemieckim posuwające się pod górę czołgi. A bunkry niemieckie tuż. a główne państwo bunkrów niemieckich narychtowanych dla obstrzału Widma wzdłuż za górką. Nie słyszałeś eekaemów. kiedy było zamknięte radio'.' pyta z podnieceniem ppor. Kochanowski. Nie odradiowuje kpt. Dzięciotowski. Ja słyszę... ty może siedzisz w martwym polu. Ppor. Kochanowski decyduje się /robić rozpoznanie. Znalazła się przy czołgach garstka piechoty 15. baonu pod dowództwem por. Sommera. Por. Wilhelm Sommer. asystent warszawskiego „Zoo". przedarł się z Kopenhagi (gdzie go wojna zastała z ekipą koni tresowanych) na X września do Wilna i zgłosił się do armii. Był to czas rozpaczy i węszenia dywersji, zły czas dla człowieka nazywającego się Sommer i w dodatku Wilhelm. Dowiedział się potem, że dowódca pułku kazał podchorążemu jego kompanii mieć baczenie. ..Proszę niieć przy nim zawsze odbezpieczony pistolet w kieszeni." Dlaczego mi jeszcze dali to imię biadał por. Sommer. Miał kompleks na punkcie swej niemieckości. Kompleks niesłuszny, skoro na miesiąc przed bitwą otrzymał drugą gwiazdkę. Nie spodziewał się jej. „Ja przekonani..." powiedział, kiedy go powiadomiono o awansie. Przyszedł dzień, że miał przekonać. Prowadził mię ppor, Kochanowski krzakami, przez które poszli z Sommerem rozpoznać teren. Ten porucznik mówił ppor. Kochanowski, nie znając nazwiska por. Sommera dzielnie poczynał. Szedł na lewo. ja bardziej na prawo. On chwilę wcześniej wysunął się z krzaków: okazało się. że dwaj Niemcy podkradli się i zabili go ręcznym granatem. A więc stawiają opór. Prędzej do czołgów!... Ach! - prędzej się dorwać do nich tym wiernym czołgiem, który kpi z ognia, który pcha się pod górę. Czołg czołgiem, ale przeszkody przeszkodami; nieraz zwaliwszy grubsze drzewo trzeba się cofnąć, wyskoczyć ze stalowej skorupy i odwłóczyć pień. Las lasem, ale skała skałą: dwa pierwsze czołgi definitywnie nie mogą pokonać tarasu już niedaleko szczytu. Nic nie poradzi od kpt. Dzięciołówskiego przychodzi rozkaz: „Poniechać zadania". Kpt. Dzięciołowski czołgisla z bitwy pod Kutnem, obrońca Warszawy, który następnie zbiec potrafił z niemieckiego oflagu — nie dawałby 367 zbyt lekko podobnego rozkazu. Ppor. Kochanowski zabiera się już do przekazania rozkazu swym czołgom, kiedy następuje bunt załogi. Pchor. Starostecki absolutnie nie może zrozumieć. Jak to?... Cofać się, kiedy są już pod szczytem ? Pchor. Starostecki wyskakuje pod ogniem, myszkuje w terenie, wraca: — Przejdziemy! Poprowadzę... Ppor. Kochanowski posłuchał swego podchorążego: czołg jego zamiast w dół — buksuje, rzęzi; udało mu się złapać second wind i przebrnąć taras. I zaraz słychać w głośniku komendę: — Lep w lewo!... A jest w co lepić — salwę po salwie. Wokoło — mrowisko bunkrów. Zaszyci za kilkumetrowe głazy, w swoich cyklopowych budowlach, rozporządzając wielką siłą broni maszynowej, oczekują polskiej piechoty, której już tylokrotnie wyprawili rzeź. Nagle — na szczycie wzgórza-Widma ukazuje się czołg-widmo, dla którego ich bunkry będą domkami z kart, a ich szpandały strzałami, skierowanymi przez liliputów na Guliwera. Trudno sobie wyobrazić większy szok. Z najbliższego bunkra leci na czołg ppor. Kochanowskiego Niemiec i z dziesięciu kroków strzela ze szmajsera — biedak, któremu się rozum pomącił; ppor. Kochanowski kładzie go ze smithwessona, ręcznego pistoletu. Pchor. Starostecki pod ogniem wysiadł z czołgu i z granatem w ręku wyciągnął dwu Niemców, którzy z małego bunkra prowadzili ogień na czołgi. Strzelec działa, który dotąd przy wspinaczce czołgu tylko niebo widział, rozbija dwa bunkry z taką łatwością, jak kiedy kucharka rozbija jajka. Krwawy tu się obiad skuchmarzy... — Uwaga, pcham się pod górę — radiuje rozochocony kpt. Dzięcio-łowski. Maria Teresa ustanowiła specjalny order za nieposłuchanie rozkazu uwieńczone powodzeniem. Zapewne kapitan chętnie by przedstawił do niego pchor. Starosteckiego. A czołg ppor. Kochanowskiego rusza dalej. Z następnego wzniesienia u szczytu odsłania mu się dalszy widok na nabunkrzone połacie Widma. Siedzą po nich krety niemieckie i strachliwymi oczami patrzą na grozę, która do nich się wspięła. W legendzie ludowej do człowieka, który się schronił nocną porą na chór kościoła, wspina się upiór, stawiając coraz wyżej trumny wywlekane z podziemi kościelnych. Tak polski czołg mściciel, upiór dla piechoty, zdawał się wspinać po ciałach poległych towarzyszy, aby wziąć odwet straszliwy. Plunął raz — poleciały głazy i fragmenty bunkrów. Pluje raz po raz: w powietrze wylatują jakieś belki, kamienie, siatka stalowa, raz widać wyraźnie wyrzucone ciało ludzkie. I jak przebiśniegi 368 pewnego słonecznego ranka nagle przeprują powłokę śnieżną, tak kamienną powłokę przepruły zewsząd ukazujące się na kijach, na karabinach, na wyciorach zawieszone chusty, koszule, gacie. Dali nasi nasamprzód znak: podchodźcie. W mig przy czołgach było jedenastu. Posadzili ich na silnikach, miejsca więcej nie ma — a tu cała góra do niewoli się kwapi. Nawali się ich tu kilkadziesiąt chłopa, okrążą czołgi i zrobią „kęsim". „Stać!" — plunęło działo. „Nie-trzeba-nam-was-nie-trzeba" — zagdakały cekaemy. Pochowały się głowy, chusty, odezwały się z tamtej strony szpandały. Ppor. Kochanowskiemu, siedzącemu w otwartej wieży, kula gruchocze lornetkę, przez którą patrzy, i rani w udo siedzącego na klapie Niemca. Psiakrew — żebyż to choć trochę piechoty. Można by jeńców brać, a brać. Radiują: „Dajcie piechoty, bo musimy jeńców pilnować przez otwarte klapy". „Zadaniem piechoty jest niezwłocznie wykorzystać efekt natarcia czołgów — pisze gen. Guderian, niemiecki ojciec taktyki pancernej — i uzupełnić osiągnięty wynik walką aż do momentu całkowitego opanowania zdobytego terenu" (Die Pcmzertruppen und ihr Zusammenwirken mit den anderen Wafferi). Ale piechoty ani słychu, ani widu. Nie ma rady. Trzeba tych jedenastu skierować w dół bez eskorty — na słowo honoru. Uczciwe szwa-by — zameldowały się na dole naszym w komplecie. A tam na dole tymczasem odgrywa się ostatni akt dziejów upalonych zapałek. Ppor. Besser, nie uzyskawszy tej szansy, aby się wspinać na Widmo, stoi pod nim w pogotowiu i ogniem wspiera działanie plutonu ppor. Kochanowskiego. W pewnej chwili, a jest to już godzina 16 (Kochanowski właśnie opanował szczyt, piechoty nie ma, wieczór ciągnie, coś trzeba zdecydować z nocą) — kpt. Dzięciołowski zjeżdża ku Besserowi, który z pchor. Ma-kochinem wyszedł z czołgu. Na czołgu kpt. Dzięciołowskiego st. strz. Tomborski wyrzuca wystrzelane skrzynki z amunicją (bo i czołg dowódcy nie tracił czasu); nagle rozlega się huk, jęk, w następnej chwili, kiedy rozsiał się dym, widzi już wszystkich trzech rannych; wciągnąć się zdążyli pod czołg, ale ppor. Besser, pancerniak jeszcze z kampanii wrześniowej, z rozwalonym żołądkiem, już kona. Było to niemal w tymże samym miejscu, do którego przed pięciu dniami doczołgał się konający Białecki — drugi, który wyciągnął gwarantującą większe bezpieczeństwo opaloną zapałkę. — Zameldować „Bacy 16": zabity dowódca czołgu, przysłać zastępcę — podaje przez radio kpt. Dzięciołowski. Monte Cassi 369 I Słowa komendy, środki techniczne się zmieniają — treść zostaje ta sama. Bo kiedy ongiś padał towarzysz pancerny, namiestnik wołał „szlu-suj!" i szarża szła. Istotnie, po czterech minutach słychać odpowiedź: — Sanitarka wysłana, dowódca zaraz będzie. Tymczasem na górze, na Widmie, problem w miarę zbliżania się wieczoru zaostrza się. Oferta niemieckiego poddawania się z braku piechoty została odrzucona, sytuacja na środkowym i północnym Widmie też się pogorszyła. Opór niemiecki wobec czołgów się usztywnił. Godzina 14.30 — pluton Kochanowskiego zauważył w dolinie jakiś ruch i prosi o wysłanie piechoty na rozpoznanie na Widmo i 575. Uprzedza, że jeśli do godziny 16.00 piechota nie obsadzi stanowisk, to pluton będzie się musiał wycofać. Nocą czołg bez osłony jest jak bezbronne ślepe szczenię. Lada batiar z byle czym może się podkraść — np. przylepić do pancerza gdziekolwiek kulę materiału plastykowego, który rozwala bez reszty, trzasnąć czołg z ofenrora albo faustpatrona, albo po prostu rzucić wiązkę granatów pod gąsienicę. Ale przecie te czołgi na Widmie to ogromny atut. Niemcy ostatecznie umocnili się na Dużym S. Angelo, trzeba się od nich zabezpieczyć. O godzinie 15.15 płk Rudnicki radiuje: — Wziąć za wszelką cenę 575. Niemal w terminie prekluzyjnym wyznaczonym przez czołgi, o godzinie 16.30 zdołano zebrać jakichś piechurów, starszych panów ponad czterdziestkę, którzy się potracili oddziałom. O godzinie 16.30 rakieta zielona Niemców strzeliła na ich przedpolu. Coś się szykuje... Płk Rudnicki choćby kosztem ryzyka stara się usztywnić sytuację: — Za żadną cenę nie wolno opuszczać stanowisk. Piechota nadchodzi i jeśli nie będzie przed zmrokiem, to na pewno po zmroku, i was osłoni. Nie można się cofać, czy rozumiecie? — Tak jest. Łatwo odpowiedzieć „tak jest", trudniej jest ginąć, najtrudniej — jednostronnym wysiłkiem woli utrzymać sytuację. Niemcy zorientowali się dokładnie i z Cifalco, z Passo Corno, Biaggio bije po plutonie ppor. Kochanowskiego ciężka artyleria. Ukryte tuż w Mortar Wadi jadowite moździerze przerzucają stromym łukiem granaty; szkody bezpośredniej przynieść nie mogą, chybaby który granat pod samym czołgiem eksplodował i zapalił; ale poczyna się palić najprzód sucha trawa, a potem krzaki otaczające czołgi. Poza tym nieprzyjaciel orientuje się, co to za klęska by była pozwolić 370 pozostać czołgom na górze do jutrzejszej rozgrywki. Ppor. Kochanowski odkrywa, że dalsze bunkry zaroiły się Niemcami. A tu amunicji wciąż nie donoszą. O godzinie 18.25 melduje kpt. Dzięciołowskiemu: Szkopy z przodu, z tyłu (pozostawione nie porozbijane bunkry. p.m.) i z lewa. ..Zupy pomidorowej" (amunicji, p.m.) dotąd nie otrzymałem; proszę, by starsi „Bacowie" zastanowili się nad sytuacją. Godzina 18.35. Melduję w waszej sprawie bezskutecznie komunikuje kpt. Dzięciołowski. Będę interweniował. - Prosimy o granaty ręczne obronne odpowiada ppor. Kochanowski, to jest teraz jedyna broń. Obecni przy nasłuchu radiowym patrzą po spbie. Granaty obronne?... Sami w tych ciemnościach chcą ubezpieczać swe czołgi? Ni stąd ni z owad dwóch, trzech, pięciu wreszcie piechurów wypada z krzaków w prawo i daje szczupaka pod czołgi. „Podesłali nam piechotę" —- pierwsza myśl radosna. Niestety, to są chłopcy, którzy błąkają się od trzech dni wśród bunkrów szwarjskich jakimś cudem udało im się przekraść przez Niemców. Amunicji mają okrutnie mało. poza tym są półżywi ze zmęczenia. Brak osłony czołgów widać rozważyło sobie dowództwo, bo o godzinie 18.40 słychać w radio głos kpt. Dzięciołowskiego: — „Celina 5", z rozkazu „Bacy Palety" macie się wycofać. Więcej nic ale głos dowódcy szwadronu zdradza ulgę. Czołgi podbierają biednych piechurów i metr po metrze zsuwają się raczej niż zjeżdżają w dół. • Zmierzcha dzień i zmierzcha druga bitwa o Gardziel O godzinie 18.54, po dłuższej przerwie spowodowanej przegrzaniem radia, słychać głos Drelichami. Jakże inny! Głuchy głos jak ze studni: — Stoję tam, gdzie stałem. Otrzymałem rozkaz wycofania się (i nagle, aż niemal dziecinnie i z rozpaczą) „Ster"! Co mam robić? „Ster" to kryptonim szefa sztabu. Drelicharz otrzymał rozkaz wycofania się na rzecz idącego z dziewięciu czołgami por. Bortnowskiego. Już raz... Pod Gazalą... Kiedy Drelicharz zrobił już całą robotę, został ranny... Właśnie wtedy Bortnowski również objął jego pluton airrierów... I dokończył... Za niego... Kpt. Drelicharz wierzy, że czołgi jutro wjadą w dolinę Albanety. o którą dzień cały walczył. I ma ustąpić? 371 Szef sztabu zapytuje wyżej. Po paru minutach słychać jego poważny, stanowczy głos: — Dowódca komunikuje, że pan podlega jemu. a nie swoim przełożonym. Dowódca tylko może ocenić sytuację. Pan musi wypocząć, by być gotowym na jutro. Drelicharz: - Zrozumcie... to moja ambicja... Szef sztabu: — Stefan (p.m.: Bortnowski) przyjdzie was zmienić. Drelicharz: Proszę, bym mógł zostać. (Z nagłym wybuchem): — Jak nie będę miał czołgów, to sam pójdę do Albanety, na piechotę!!... Szef sztabu, kpt. Hanuś — też tobruczanin — widać rozumie, .lakieś rozmowy szef sztabu brygady porozumiewa się wyżej. [ nagle: — Dobrze, podporządkuj Stefana. Na to pada schrypłym głosem jedno słowo: — Dziękuję. I po chwili (a jest to już godzina 19.08) znowu głos ciepły, ludzki: — ,,Baca 16" — mówi do swego dowódcy ja i szwadron mamy jedną prośbę: przyślijcie herbaty albo wody. Niech Bortnowski przełączy się na naszą częstotliwość (p.m.: znaczy, że Bortnowski ma mu się podporządkować). Nie uratowano 6. baonu, nie zdobyto Albanety. Za ciemna już ppor. Błahut wycofuje się na wysokość okopanej kompanii. Zastaje resztki pozostałych plutonów, obejmuje komendę nad całością kompanii. Jest ich dwudziestu dwóch. O godzinie 19.25 gen. Duch radiuje do dowódcy 2., dziś skrwawionej brygady: „Noc dzisiejsza musi być nocą. w której dokona się okrążenie Niemców". Tymczasem noc niesie nie ulgę. lecz wzmocnienie napięcia nerwowego. Artyleria niemiecka nie daje spocząć. Przytuelni w nie obwarowanym terenie do skał. nie wiedzą, czy doczekają świtu. O godzinie 22 ginie wraz ze swoim radiotelegrafistą, strz. Kraszewskim, ostatni oficer w 1. kompanii ppor. Pękalski. Kompanią dowodzi jej szef, sierż. Masło. Poprzednicy nasi walczyli i zostawili nam grzbiet Castellone. na którym zaparliśmy się przed rozpoczęciem natarcia. Myśmy po pierwszym natarciu wAvindowali i ustawili czołgi, które już nie zeszły. Te czołgi nie zdobyły Albanety, ale pod ich lufami nie wyszło na 6. baon ani jedno przeciwnatarcie niemieckie. Teraz, po tym dniu pierwszym drugiego natarcia, czołgi stoją w samej Gardzieli, piechota czuwa na stoku Albanety. na Widmie, na Małym S. Angelo. Wolno trzeba się dobierać do gardła bestii. Ale jej coraz ciaśniej. 15. Kryzys Bilans? Góra Ofiarna — 593 - paruje jak stos hekatomby po naszych czterech uderzeniach. Na jej szczycie siedzą silnie umocnieni Niemcy. Góra Anioła Śmierci — S. Angelo - pokryta przemieszanymi ciałami zabitych i rannych Niemców i Polaków z wszelakich oddziałów. Na jej szczycie siedzą silnie umocnieni Niemcy. Przełęcz somosierrska bitwy o Monte Cassino Gardziel — nie rozminowana ostatecznie. Na zboczach Albanety za nią siedzą silnie umocnieni Niemcy. Po dawnemu grozi ogniem 569. Po dawnemu grozi ogniem 593. Po dawnemu obserwator z Monte Cairo wgląda w nasze stanowiska. Po dawnemu do jego dyspozycji stoją baterie niemieckie w Biaggio, Belmonte. Terelle. z punktami obserwacyjnymi na Cifalco. I po dawnemu wznosi się butnie Klasztor. Z czym na to uderzać? 248 oficerów jest zabitych lub rannych. Zabitych lub rannych jest około tysiąca podoficerów (cyfry dla Kresowej, którymi rozporządzam, wynoszą 503). Poległi lub ranni: zastępca dowódcy dywizji, dwu dowódców brygad, pięciu dowódców batalionów, ponadto trzech majorów. Przychodzi trzeci kryzys walki — kryzys cięższy niż ten, kiedy należało opanowywać sytuację po pierwszym natarciu, po zepchnięciu nas przez nieprzyjaciela do podstaw wyjściowych, cięższy niż ten. kiedy należało po raz drugi rzucać żołnierza na ten piekielny teren, który ten żołnierz już poznał. Ten trzeci kryzys pchnięcia po raz trzeci do natarcia na ten sam teren — kładł się stokroć jeszcze większym brzemieniem na dowódcę Korpusu. Niech będą. jakie chcą, sztaby, oddziały operacyjne _- straszliwa i samotna odpowiedzialność od wieków, jak istnieje wojna, zawsze obarcza wodza, i tylko wodza. Jak musiał widzieć ten wódz swoje siły? Tam. na S. Angelo — zaległy resztki batalionów 13., 14.. 15.. 16.. 17., 18., komandosi, ułani — wszystko to już bardzo skrwawione. Poza 373 .1 17. baonem, komandosami i ułanami, pozostałe bataliony miały już za sobą pierwsze natarcie. Tam, na Gardzieli —- czołgi cofnęły się o 150 m, ubezpieczyły się własnymi załogami. Tam, na Głowie Węża — w przednim ugrupowaniu 6. baonu znajduje się 80 ludzi i jeden żywy oficer; w trzech kompaniach tego batalionu, które brały udział w bitwie, zabici lub ranni zostali wszyscy dowódcy tych kompanii, zostało całych tylko dwu dowódców plutonów. Tam, na 593 — jakieś odrzucone resztki 4. baonu, w którym na 19 oficerów biorących udział w akcji trzech jego kompanii zginęło 10, rannych zostało czterech. I znowu, po raz trzeci, pozycję musi trzymać 3. batalion, ten batalion, w którym z walk pozycyjnych uprzednich tylko jeden dowódca kompanii i dwóch dowódców plutonów wyszło cało. Po tej wojnie wyjdzie chyba z języka polskiego wyrażenie „zdziesiątkować" jako malujące grozę. Zdziesiątkowanie uważaliby sobie za wielką szansę życiową więźniowie Oświęcimia i te tutaj leżące pokotem ofiary bitwy. Świeże odwody? Pułki ułanów Karpackich i Poznańskich przesłaniają rozległy odcinek. Nie można ich zdjąć z tego terenu (zresztą szwadron 15. Pułku Ułanów Poznańskich już był użyty). Został jeden jedyny 5. batalion bez 1. kompanii, która dziś walczyła. 1. batalion... złożony z czterech oficerów i 80 żołnierzy, ma ruszyć na miejsce 5. baonu, skoro tylko te pozostałe kompanie 5. baonu ruszą. 2. batalion — ten nie .,rozbity", lecz ..wybity" 2. batalion melduje gołębiem: zorganizował jedną kompanię w stanie trzech oficerów i 48 szeregowych i oddaje ją do dyspozycji. Ciężko waży dowódca Korpusu. Intuicją wodza, poczuciem żołnierza wie, że u nieprzyjaciela nie jest lepiej. Jak rolnik po niebie poznaje pogodę, jak rybak po kolorze morza obecność ryb, tak żołnierz po oznakach nieuchwytnych, sobie wiadomych wie. co się dzieje z partnerem. Dowódca Korpusu liczy: Jednak została wyłamana połowa obwodu amfiteatru. Wyeliminowano ognie Widma, wyeliminowano ognie S. Angelo, przytłumiono ognie Al-banety, odnaleziono drogę dla czołgów przez południowe Widmo, skąd stłumią one 575 i wykończą Albanetę. Wprawdzie resztki Niemców bronią się jeszcze na tych przedmiotach, ale walczą tam oni już tylko o życie na miejscu (mjr Somchjanc mówił mi, że pod koniec natarcia lufy niemieckiej broni małokalibrowej były tak wytarte, że siła pocisku była bardzo słaba), ale już nie są w stanie wzajemnie się wspierać. Diabelski system ogni flankowych został złamany. 16. batalion patrzy na drogę nr 6, na tyły nieprzyjaciela, na S. Lucia i zagraża przełamaniem wąskie- 374 go grzbietu 575 i odcięciem Klasztoru. 13. korpus brytyjski, który w tamtym natarciu 3000 ludzi położył na przeprawie, wziął teraz 30 dział, \300 jeńców, 200 trupów niemieckich zebrał na pobojowisku, piechota V8. dywizji zdołała posunąć się aż pod tor kolejowy naprzeciwko tak n^s gnębiącego jaru moździerzy, a grupy czołgów na tym samym kierunku osiągnęły drogę nr 6. Lada moment oddziały niemieckie w rejonie wzgórza klasztornego i miasta Cassina mogą być odcięte. W nocy z 17 na 18 maja dwa wojska leżały naprzeciw siebie na masywie omdlewając z śmiertelnego wyczerpania. (Jeżeli jedna ze stron straci wiarę w dalsze powodzenie, czy też zdobędzie się na jeszcze jedno, nawet słabe pchnięcie — może to zadecydować o zwycięstwie lub klęsce. W podobnych sytuacjach najtwardsza nawet wola może się załamać.) Jest to najgroźniejszy w kryzysach bitew — kryzys woli ludzkiej. W takich właśnie chwilach wpływ dowódcy wyższego decyduje o zwycięstwie lub klęsce. Trzeba, znając stan duszy bezpośrednich aktorów dramatu, stan ich bezgranicznego wyczerpania fizycznego i psychicznego, umieć podnieść do życia innych, wskrzesić zamierającą wolę i wiarę dowódców. Trzeba ją wskrzesić tak, aby ci, co przed chwilą sami ulegli potężnemu naciskowi ludzkiego dramatu, mogli ponownie narzucić swą wolę i wiarę swoim podkomendnym. Trzeba pamiętać o tym, że kryzys woli ludzkiej, woli dowódców, to stały i nieodłączny towarzysz bitewny. Im wyższy szczebel dowodzenia, im dalej dowódca przebywa od bezpośredniego pola walki, im lepiej pracuje jego sztab, który umie wyłowić dla swojego dowódcy z napływających meldunków to, co jest istotne dla bitwy, odróżnić prawdę od wrażeń — tym łatwiej ten kryzys przezwyciężyć, tym później ten kryzys woli nadchodzi. Kryzysy bitewne występują prawie równocześnie u obu walczących stron, jeżeli żołnierze walczący są pełnowartościowi, a dowódcy obu stron mają równie silną wolę w dążeniu do zwycięstwa. Napływały meldunki od dowódców — niektóre przedstawiające, że to już kres możliwości ludzkich, że dla uratowania wojska najrozsąd-niej jest się wycofać; inny dowódca mówił, że już nie ma komu nawet iść na patrol, chyba że on sam pójdzie z bagnetem. Kryzys bitwy osiągnął najwyższy szczyt. I gen. Anders, skoro tylko walka w dniu 17 maja poczęła zacichać. telefonuje: O godzinie 17.45 — do dowódcy Kresowej: że nieprzyjaciel w nocy będzie się przebijał z Klasztoru, że wobec tego na S. Angelo należy zorganizować obronę i odwód do przeciwuderzeń. O godzinie 18.05 — do dowódcy Karpackiej: że zapewne nieprzyjaciel w nocy wycofa się z Klasztoru. O godzinie 19.55 — do dowódcy natarcia Kresowej, płk. Rudnickiego: że nieprzyjaciel będzie odchodził z Klasztoru, że należy na to się przygotować, że pożądany jest wypad na 575. 375 Kiedy płk Rudnicki opowiada o tej rozmowie, głos jego zdradza wzruszenie. Tam jego żołnierze zalegają tak ciasno małą przestrzeń, że łatwo / ich może zniszczyć ogień nieprzyjaciela. Skrwawili się, są to resztki ba-/ talionów, resztki kompanii, resztki plutonów. Jakże pięknie tej nocy \j. batalion zmiótł Widmo, jakże wspaniale dziś rano żołnierze 17. jednym chlustem wpadli na S. Angelo. I rozwiązania nie ma, i nie ma sił. / — Panie generale — melduje płk Rudnicki — Angelo nie zdobyte, brakuje pięćdziesięciu metrów do czubka. Straty ogromne, wszystko wyczerpane, nie mam czym już działać. Szyki pomieszane, zagęszczenie niesamowite, nie wiem, co będzie, gdy świt nastanie. Jest kryzys. — Klimek, nie przejmuj się, sytuacja ogólna bardzo dobra. Przesilenie bitwy już minęło. Tylko wytrwać. Ja wiem, że ty to zmajstrujesz. Zrozum, to tylko kryzys normalny, trzeba wytrwać. Wiem, że to zrobisz. W namiocie sytuacyjnym oddziału operacyjnego Korpusu tej nocy z 17 na 18 maja mają służbę kpt. Drzewieniecki i por. Łomnicki. A nadto — angielski oficer łącznikowy, ppłk Griffith-Jones. Wieczór dla naszych głębszych linii nie jest dziś spokojny. Gdzieś w niewidocznej ciemni suną widać niemieckie samoloty, bo artyleria nasza nagle przycupia się i milknie, natomiast peloty lekkie i ciężkie dostają szału. Te pierwsze zasnuwają przestrzeń korowodami świetlnych pocisków, które płyną uroczyście jak lampiony na procesji buddyjskiej. Te drugie strzelają pociskami, których tor jest niewidoczny, ale które rozłupują się w górze, wyzwalając blask. Całe niebo mieni się błyskami tych setek pękających pocisków i wygląda jak postaw złotogłowiu haftowanego brylantami, wzdłuż którego ktoś przesuwa pochodnię. Ale samoloty niemieckie nie myślą bombardować — inne mają tej decydującej nocy zadanie. To tu, to tam spływają grupami po cztery wielkie flary niemieckie, rozświetlając teren jak w dzień. Badają przedpole? Obawiają się, że my coś przedsiębierzemy? Czy też może sami coś przedsięwezmą? Ależ czyż starczy im po tej walce fajeru na inicjatywę? 12. pułk ułanów donosi, że na wzgórzach 445 i 450 ryczą megafony nieprzyjacielskie, po niemiecku, żeby trzymać się, żeby nie ustępować. Ale oficerowie operacyjni nie mają czasu na przyglądanie się iluminacjom. Tu, wśród czterech ścian obwieszonych mapami o ogromnej skali, rzekłbyś, pulsuje mózg Korpusu. Oficerowie ci mają za zadanie zbierać i sprawdzać wiadomości, meldować je w ciągu nocy przełożonym, rozpowszechniać wśród tych wszystkich, którym to jest potrzebne. Każda wiadomość jest sprawdzana przez porównanie meldunków piechoty, artylerii, czołgów, sąsiadów, lotnictwa i podsłuchów radiowych. 376 Meldunki z placu boju nie są ścisłe w żadnej armii świata. Tak potężne uczucia jak strach, wściekłość, triumf, żądza zabijania spaczają obrazy i sytuacje, które widzi walczący żołnierz lub dowódca. Zadaniem sztabów jest przesiać to wszystko, porównać, wyłonić możliwie najdokładniej prawdę i przedstawić dowódcy sytuację najbardziej zbliżoną do rzeczywistej. Dlatego sprawdzenie i ustalenie podanego z dołu faktu wymaga nieraz kilkudziesięciu rozmów telefonicznych lub radiowych. Oddział operacyjny ma kilka aparatów telefonicznych, radiostacje do dywizji i sąsiadów, i do przełożonych. Ponadto jest przystawka radiowa do sekcji podsłuchowej, która łapie rozmowy radiowe walczących oddziałów. Oficer operacyjny może słuchać rozmowy jakiegoś baonu z brygadą, rozmowy dwóch załóg czołgowych, meldunków obserwatorów artyleryjskich itp. Podsłuch własnych rozmów jest kierowany na oddziały, gdzie się toczy najgorętsza walka i zachodzą najważniejsze dla bitwy zdarzenia. (Oddział informacyjny mai podobną sekcję, która zajmuje się podsłuchem rozmów radiowych nieprzyjaciela.) Oficer łącznikowy angielski ma stale informować 8. armię. O szóstej rano ma dać ogólne zestawienie sytuacji, o siódmej rano uzupełnienia. Szklą się celofanem kolorowe płaszczyzny map. Na celofanie — ciągle rysowane dermatognifem, ciągle ścierane i uzupełniane sytuacje. Pamiętam pobożne zdumienie, z jakim będąc dzieckiem patrzyłem na rysunek krawiecki: jakieś kółka, szprychy, pogmatwane linie —> a z tego ma być dla mnie ubranie. Na pierwszy rzut oka taka mapa przypomina pracownię krawiecką, w której kroi się kurtkę — dla nieprzyjaciela. Idą wiadomości — ziarno i plewy, a czasem i kąkol. Żebyż to można było postawić młynek tej trwożnej nocy. kręcić korbkę i młynek sam by odsiewał ziarno od plewy. Jak zwykle, prynie rzeka pocieszających wersji: Por. Grabowski. oficer łącznikowy przy 4. brytyjskiej dywizji donosi, że rzekomo Francuzi przeszli linię Adolfa Hitlera (linia Hitlera jest dalszym odgałęzieniem linii Gustawa, a przecież my dotąd bezskutecznie tę linię Gustawa gryziemy). Major Rankowicz z oddziału informacyjnego podaje uzyskaną z podsłuchu część instrukcji dla załogi Klasztoru: ..zniszczyć sprzęt, którego nie można wycofać". Major Kwiatkowski. oficer łącznikowy przy 13. korpusie podaje, że Brytyjczycy mają dzień dobry, małe straty. Już nie pamiętam, kto jeszcze melduje, że batalion w Klasztorze otrzymał rozkaz wycofania się dwoma dróżkami górskimi do Roccasecca, że ciężki sprzęt kazano im zostawić, lżejszy zabrać. Ale cóż. kiedy meldunki z linii mówią co innego: Godzina 01.50 — szef sztabu 2. brygady: „Nieprzyjaciel zachowuje się normalnie, tak jak w każdą inną noc poprzednią". Godzina 02.00 ~ Niemcy atakują na wzgórzu 593. Rozpoczyna się 377 walka na granaty, z podpełzaniem. „chytralska" walka, jak ją określił mjr Somchjanc. który zażądał z dołu flaszek z benzyną na kijach, z lontami i pakułami (jakoż niestrudzony mjr Firczyk dostarczył mu 500 kg). Paląca się benzyna, wlewając się w szczeliny, wykurza zatajonych Niemców. Jakoś to nie wygląda na „niszczenie sprzętu i wycofywanie się dwoma dróżkami górskimi na Roccasecca". Oficerowie operacyjni przypominają sobie te ciągłe wersje między pierwszym a drugim natarciem o wycofywaniu się Niemców. A tymczasem — jakże zacięty stawili opór... Godzina 03.08 — 2. batalion: ..Czujki zostały obrzucone granatami jak normalnie".. Godzina 04.30 - dowódca 12. Pułku Ułanów Podolskich podaje ocenę sytuacji: ..Przesłona jest. Aby rozpoznać, konieczny jest wypad", ale wypadu uczynić nie może. bo jest zbyt słaby. Godzina 05.00 — kpt. Knapik podaje z 2. brygady: ..Patrole stwierdziły nieprzyjaciela. Ogień jego jest o tej samej sile co zawsze, 6. baon wycofał się około 200 metrów w tył od zajmowanych stanowisk". Godzina 05.45 — wiadomość z podsłuchu: czołgi na Albanecie ruszyły i dwa zostały unieruchomione. Piechota wspiera czołgi ogniem. Podpułkownik Griffith-Jones z rozpaczą spojrzał na zegarek. Za kwadrans ma dać swej armii ogólne zestawienie sytuacji. Całą noc oczekiwał jakiejś pomyślniejszej wieści, że ta sytuacja się przełamie. Co powie? Znowu meldunek. Może jednak będzie jakaś pomyślniejsza wiadomość: Godzina 05.47 — 12. Pułk Ułanów Podolskich melduje przez 1. brygadę, że patrol z 3. szwadronu, który wrócił o godzinie 05.20. otrzymał ogień moździerzy nieprzyjacielskich z Klasztoru, drugi szwadron został obrzucony granatami jak zwykle. Jak meldować? — radzi się ppłk Griffith. Spojrzeli po sobie... No, cóż... Nieprzyjaciel wciąż się trzyma. Ale on też musi być u kresu. No, cóż... Nie udało się knock-outem, to się będzie walczyć na punkty... Trzeba by stworzyć improwizowane oddziały... I ppłk Griffith o godzinie 6.00 melduje o stałym oporze nieprzyjaciela. Jest już jasno. Bywają takie obrzydliwe ranki, że światło nie gra po ścianach, tylko wypełnia wnętrze jakimś jasnym mżeniem bez cieni. Ogromne mapy po ścianach, pełne dynamiki wczoraj, zwisają w tym równym mżeniu jak rekwizyty teatralne na drugi dzień po przedstawieniu — wczoraj w blasku kinkietów kroczyli w nich. jakże wspaniali, rycerze, a dziś widać, że te zbroje to posrebrzany papier, a te miecze — to drzewo. Nagle uchyla się płachta namiotu i wchodzi generał Anders. 378 — No. i cóż tu u was słychać? Chcieliby meldować jak najmniej defetystycznie. — Ale, rzecz prosta, w granicach prawdy. W granicach prawdy — w tym sęk. I meldunek ich brzmi coś jak ta depesza: „Ciotce lepiej. Jutro pogrzeb". — Z której godziny te wiadomości? — pyta generał Anders. — Ranne. — To niemożliwe, tak było o drugiej, trzeciej godzinie rano. W tej chwili Niemców już nie ma. Niech pan jeszcze raz zapyta — mówi generał Anders. Kpt. Drzewieniecki porozumiewa się telefonicznie z dywizjami. Otrzymane wiadomości pokrywają się z poprzednio złożonym meldunkiem. A ja wam mówię, że to nieprawda. Niemców już tam nie ma, Drzewieniecki. zakładam się z tobą na jeden do dziesięciu, że bitwę już wygraliśmy. Niemcy pobici wycofali się — spokojnie mówi generał. 0 godzinie 6.35 kpt. Drzewieniecki skończył sprawdzanie: Dowódca 2. brygady dementuje pogłoskę, jakoby czołgi zajęły Alba- netę. Trzymają ją po dawnemu Niemcy. Dowódca 6. baonu melduje, że strzelają dwa cekaemy nieprzyjacielskie. Ocenia, że nieprzyjaciel jest raczej na miejscu. Panie pułkowniku - mówi z lekkim zniecierpliwieniem gen. Anders. czując skierowane do siebie milczące pytanie Griffitha — niech mi pan wierzy: byłem w kilku bitwach w życiu... W każdym razie dostatecznie, żeby zrozumieć, że to koniec. Griffith szeptem pylą Łomnickiego. co ma meldować. Zbliża się godzina siódma, o której ma nakazane złożenie uzupełnień i poprawek. Wiadomości są po dawnemu złe. a tymczasem gen. Anders... — Zamelduj, że sytuacja jest ciężka, ale że dowódca Korpusu ocenia ją pomyślnie. 1 nagle — ta noc. to wieczne czuwanie, ta ciągła niepewność, ta odpowiedzialność, te straty najbliższych, ten nowy rozpoczynający się dzień - - to wszystko już staje się zbyt ciężkie. Oficerowie poczynają się nerwowo śmiać, poczynają opowiadać sobie dykteryjki. Odprężają się jak w tamtą ciężką noc załamania ataku w 5. dywizji, kiedy tak wielkim powodzeniem cieszyła się jakaś głupia anegdotka z „rym-cym-cym". I wtedy... I wtedy dzwonią naraz wszystkie trzy aparaty telefoniczne: ..Wzgórze 569 opanowane dość swobodnie". „Patrol szturmowy wyszedł w kierunku na Klasztor". „Albaneta powoli oczyszczana przez 6. baon". „Elementy 5. baonu schodzą przez 593 {p.m.: w kierunku na 569 i 476). druga część idzie w kierunku Klasztoru". „Jeden pluton Bortnowskiego dołączył do Drelicharza". „Saperzy zostali wysłani, poszedł Turowski". 379 Gen. Anders ze swoim charakterystycznym uśmiechem obraca w palcach srebrną cygarniczkę. Oficerowie — milczą. — Mając w sobie krew walijską — szepce Griffith do por. Łomnic-kiego — poczynam wierzyć, że to generał Anders swoim fluidem wyczarował zwycięstwo. Może ppłk Griffith-Jones nie był tego poranka 18 maja tak daleko od prawdy... Godzina 7.55 przynosi całkiem urzędowe potwierdzenie; dowódca 5. baonu melduje, że o godzinie 7.12 wszedł na wzgórze 593. Zwycięstwo! Po druidach odziedziczyli Walijczycy wiarę w gusła, wiedźmy, zamawiania i skłonność do mistycyzmu. Nie chcąc, śladem przesądnego Walijczyka, wyjaśniać biegu zdarzeń w sposób nadnaturalny musimy stwierdzić, że o godzinie 22.00 dnia poprzedzającego kryzysową noc nasz podsłuch przechwycił rozkazy niemieckie zapowiadające wycofanie się nocą z Klasztoru, które zostanie osłonięte demonstracją lotniczą. Istotnie, o zapowiadanej porze demonstracja nastąpiła. Gen. Anders miał więc poważne dane, aby spać spokojnie. Czy trudno jednak dziwić się oficerom operacyjnego oddziału, skoro tyle doniesień w tej bitwie się nie sprawdzało? Jednak gen. Anders spytany przeze mnie, na czym bazował swą niezachwianą pewność, odpow iedztał: — Wiedziałem, że skoro Niemcy zaraz nie przeciwuderzali, to znaczy, że wygraliśmy. 16. Zwycięstwo Jak wyglądało zwycięstwo? Jak to zwycięstwo objawiło się w terenie'? Obawiam się. że przyszłe .,24 obrazki" będą wyobrażały „bohaterskiego żołnierza", jak schwyciwszy za lufę karabinu, kolbą miażdży czaszki ostatnich obrońców Klasztoru.1 A jakże to było w istocie z tym pierwszym meldunkiem o „elementach 5. baonu, które posuwają się w kierunku Klasztoru'"? Ranek 18 maja. Na urwisku 593 stanął ppłk Piłat - potężna nieuhel-miona jeeo postać rysuje się leżącym żołnierzom 1. kompanii na tle nieba. ~ Panie pułkowniku! Strzelają... — Nacierać! huczy ppłk Piłat. Ruszyli w dół za groty. W każdej akcji, w każdym oddziale powtarzają się te same nazwiska. Znów kpr. Dąbrowski, który wczoraj wyrzucał dwie skrzynki granatów, a potem był gońcem do „domku doktora" — rzuca do groty butelkę z benzyną, znowu strzelcy Jarosz i Reisfeld podążają tuż za nim. Ale Niemców już nie ma. Przed bunkrem leży trup poległego wczoraj strz. Dobrowolskiego. na trupie pistolet parabellum — łakoma rzecz --¦ połączony drucikiem z pułapką. W głębi groty dwu rannych Niemców, pozostawionych przez kolegów. Jeden z nich zakneblowany. — Auf! — krzyczy Jarosz i składa się z tomiganu. Niemiec się kurczy. Dobiegają inni. Któryś Niemcowi daje wody. Reisfeld pomaga mu się podnieść. Niemiec — przeszedłszy w ciągu minuty drogę między wycelowanym tomiganem a wodą i pomocą, poczyna szlochać i całuje Reisfelda w rękę. — Widzisz, skurwysynu, małoś to Żydów zabił! — mówi Żyd Reisfeld i daje mu papierosa. 1 Taki rysunek, wyobrażający pięcie się na mury Klasztoru, zamieściła „Polska Walcząca". Zaś rtm. Strumph-Wojtkiewicz w „fachowym" artykule pouczał, że zdobywcy pięli się na mury Klasztoru po drabinach. 381 3. kompania (dwukrotnie wzywana dla przedłużenia wysiłku 1. kompanii i dwukrotnie odwoływana) dociąga. Jej dowódca, por. Puzon, melduje się ppłk. Piłatowi. Ppłk Piłat ma rozkaz dowódcy brygady, aby na Albanecie wesprzeć czołgi Drelicharza. Na to działanie wyznacza mjr. Tarkowskiego. 3. kompania rusza więc na Albanetę, mając jako obserwatora artyleryjskiego pchor. Lintnera, któremu towarzyszy pchor. Grudziński. Przed kompanię wysforował się patrol pionierski pod dowództwem kpr. Fortuny. Za nimi grupa szturmowa pod dowództwem ppor. Ło-zińskiego. Dochodzą do zależysk 3. kompanii 6. baonu. Panuje martwa i groźna cisza. Wypełznięty spod głazu następca rannego por. Tarno-wieckiego. ppor. Regowski. informuje, że mają przed sobą przestrzeń tylko na odległość 15 m. Na skraju tej przestrzeni leży żołnierz z wybitym okiem i coś bełkoce... Patrol Fortuny z wolna wsuwa się w krzaki i poczyna przepruwać się ku Gardzieli. Czołgista z otwartej klapy czołgu woła, aby pomogli rozbrajać teren ku ruinom Albanety. Nim to uczynią — przychodzi silna nawała. Przeczekawszy tę nawałkę. poczyna gros kompanii 3. posuwać się drogą, którą przeszedł patrol Fortuny. Idący natykają się na ofiarę nawały — trup radiotelegrafisty 5. baonu siedzi nieruchomo na głazie, oparty o skałę, trzymając słuchawki przy uszach. To jeszcze jeden uczeń z „Barbary", Metropolit. Jedynak, pilnie kolekcjonujący listy od mamusi z Afryki. Chciał nawiązać łączność z baonem, kiedy go trafiły dwa odłamki; w głowę i w pierś. Mas Albaneta jest tuż — na przeciwstoku walczył Błahut. Lada chwila powjta ich broń małokalibrowa... Ale szpandałów i szmajserów wcale nie słychać. Pchor. Lintner daje pchor. Grudzińskiemu lornetę — czyżby widać było na Klasztorze białą Hagę? Nagle ze składaka wyskakuje mjr Chwastek: — Niemcy się wycofali! Klasztor wolny... Biegną śmielej, na przeciwstoku spotykają kie. Jeszcze trzech zabitych! Jeszcze teraz!... Tak było — na złość łatwym wypisom dla młodzieży. I ku chwale istotnego żołnierskiego trudu. ich moździerze niemiec- Oczyszczanie terenu Białą flagę widzą i oddziały na 593 i te, które właśnie weszły na 569. Podniecenie ogarnia oddziały i sztaby. O godzinie 07.55. równocześnie z urzędowym potwierdzeniem do- 382 wódcy 3. baonu, że wszedł na 593, przychodzi wiadomość, że angielska 1. brygada gwardii ze swoich pozycji w mieście Cassino poczyna wchodzić na stoki Klasztoru od południa i od wschodu. Jak to? Do „naszego" Klasztoru? Poczyna się gorączkowe liczenie: — Jak daleko mają Anglicy? — Są na 193. Muszą zejść z górki na poziom miasta, tzn. około 100 metrów i potem 400 metrów się drapać na Klasztor, położony na wysokości 516 metrów. — A my? — A my musimy zejść z 593 na 569, z 569 na 476... — To ciągłe schodzenie... — Nie ma innej rady. Z 476 musimy zejść na 444, z 444 na... — Jeszcze w dół? — Z 444 już pójdą nasi w górę, na 489 i stamtąd na 516, na Klasztor. — To ile razem metrów do przejścia ? — 1500. — A Anglicy? — 1200. — Psiakrew! Oni lubią wszelakie competitions. Już się pewno drapią. Lornetki nie odrywają się od góry klasztornej: coraz czyjeś zmęczone oko sygnalizuje, że już widzi Union Juck. Coraz to ktoś robi wrzask, że jak wiatr powiał, to się odwinął na chwilę czerwony kolor. Ale to majta się ciągle owa biała szmata (o ile tam rzeczywiście była). I, naturalnie, już płynie kochana Dzika Lipa. Jest to rzeka, odgrywająca w bitwie o Monte Cassino nie mniejszą rolę niż rzeki Rapido i Liri. Mianowicie z 1. brygady gwardii donoszą, że w Klasztorze ma się znajdować około 500 Niemców, którzy oczekują na poddanie się. Naturalnie — na Klasztor kopnęli się przede wszystkim ułani, byiu im najbliżej, najporęczmej i nie mieli obiektów pośrednich do zajmowania i kontrolowania, jak bataliony piechoty. Patrol 3. szwadronu tak śpieszył, że przeszedł nie spostrzegając Niemców koło dużego bunkra. Dwunastu tam siedzących Niemców oddziału przesłonowego, mającego ubezpieczać odwrót, zobaczywszy przez szczelinę orzełki, wolało się nie zdradzać. Wszyscy oni miarkowali trafić do niewoii do Anglików. Dopiero patrol 2. szwadronu ich powyciągał. W swoich maskowniczych w łaty kombinezonach wyglądali jak jakieś wielkie brązowo-zielone jaszczurki wyciągane ze szczeliny skalnej. Od dwu dni nie mieli wody. Wymizerowany feldfebel, ich dowódca, z parotygodnio- 383 wym zarostem na bladej twarzy, po której biegały nerwowe tiki. stanąwszy przed dowódcą szwadronu, powitał go okrzykiem: — O verfluchter Krieg! Jego przeciwnik z pozycji na vis a vis, por. Dziekoński, autor smętnych meldunków o dwutygodniowych brodach ułańskich, mógł być akurat w tej chwili innego zdania: patrol jego szwadronu już wkraczał do Klasztoru. Tymczasem dołem poszły szerokim wachlarzem patrole z kilku batalionów piechoty. Ppor. Biliński2 z 3. kompanii 5. batalionu pierwszy trafił ze swym patrolem na patrol angielski, który już był nabrzmiały w jeńców. — Od was tak zmykali! — krzyczą tomnies, którzy również są w różowych humorach. Obustronny entuzjazm, obdzielanie się papierosami i konserwami. Jeńcy "trzęsą się z przerażenia, proszą, żeby ich nie wydawać Polakom. Por. Leśniak (dowódca plutonu rozpoznawczego 4. baonu, ten, który w ramiona złapał trafionego w serce ppłk. Fanslaua) wziął do niewoli dowódcę batalionu i komendanta Klasztoru, kpt. Beyera. Ponieważ kursowała powszechna plotka, że por. Leśniak kazał się Niemcowi prowadzić przez pole minowe, a por. Leśniak poległ, więc stwierdzam, że to, co tu podaję, wziąłem z jego ust zaraz po bitwie. Por. Leśniak wyprawił się samotrzeć z kapralem i żołnierzem. Szli przekontrolować punkty oporu na 445 i 430. Pole minowe, odgradzające te punkty oporu, wynosiło na szerokość około 100 m, w głąb około 300 — ułożone z min „T" z zapalnikami naciskowymi i zrywowymi oraz z min „S" i „Sch." (Schuhnunen — tzw. „potykacze" urywające nogę). Szli więc ostrożnie, tym bardziej że liczyć się należało z możliwością odpalenia pola minowego ze schronu (jak tego doświadczył dnia wczorajszego jego pluton przy ataku na 593). W pewnej chwili kapral krzyknął: — Panie poruczniku, tam się coś rusza w środku. Zawołali: Ruuó!..., ale schron milczał. Kapral przeciągnął po nim serią tomigana. W schronie poczęto wołać po angielsku. — Stój, człowieku! — krzyknął por. Leśniak na kaprala, ale już ten pociągnął seryjkę po raz drugi. — Kiedy to pewnikiem Niemcy, panie poruczniku. Ja ich tylko chcę oduczyć gadać po angielsku. Tstotnie, z bunkra wyszło 11 spadochroniarzy z kpt. Beyerem na czele. iNależało zaniechać zadania i odprowadzić to bractwo. Pochód otwierał kapral z tomiganem; potem szli gęsiego Niemcy, a na końcu porucznik i strzelec. 2 Ranny 6.III.1944 (nad Sangro). Powtórzyła się historia, jak z śp. płk. Jastrzębskim i jego adiutantem, który go poprzedzał. Kapral przeszedł, a idący za nim kpt. Beyer i jeszcze jeden Niemiec wylecieli na minie. Wszystko rozpierzchło się. Por. Leśniak krzyknął ostro, żeby stali na miejscach, i wszystko stanęło. Rzuceni w bok od osi marszu, leżeli kpt. Beyer i podporucznik, niemiecki obserwator artyleryjski z pourywanymi nogami. Por. Leśniak wezwał jeńców, aby podnieśli rannych, ale ochotnika nie było. Widać wiedzieli, jak gęsto jest minowany teren na boki od ścieżki. Wówczas porucznik wyznaczył czterech, znowu wybuchł poty-kacz, wszyscy czterej zostali mniej lub więcej ranni. W ten sposób pozostałych 5 Niemców i 3 Polaków częściowo zniosło, częściowo sprowadziło sześciu rannych. W drodze jeszcze musieli na jakiś czas zaniechać dźwigania, aby przeczekać krótką serię artyleryjską. Jeńców prowadzą i inni. 2. kompania 4. baonu prowadzi piętnastu. Idą gęsiego ścieżką pełną trupiego zaduchu, wymijając trupy pozostawione na niej przez znoszących rannych noszowych, którzy nagle zorientowali się, że nie ma co dźwigać. Jeńcy idą gęsiego z rękoma na karkach. — Po co to komu potrzebne! — mówię. Przede mną stoi oficer łącznikowy z misji angielskiej. Oficerowie łącznikowi angielscy bywają bojowi, ale bywają i misyjni. Oficer mówi po polsku. — Tak jest — zwraca się do mnie z ożywieniem — ja też to powiadam: po co to żywcem brać... — Ależ ja mówię, że niepotrzebnie im każą ręce na plecy zakładać - powiadam. Oficerowie misyjni bardzo są nam życzliwi, bardzo podzielają nasze poglądy, noszą nasze orzełki. No trudno — nie trafił. Prowadzą następną grupę jeńców.3 Ci już nie mają rąk na karku. Żołnierz przede mną schyla się po kamień. Powstrzymany za rękę. ma twarz czarną i złą: jest w nim jeszcze skręcona sprężyna ataku; kiedy 7 Niemców z podniesionymi rękami. Dg. artyleria poczęła obkładać teren i naszym nie śpieszyło się wyłazić zza ka Wreszcie posłano ich w dół ze Stachem Zylińskrm mówiącym po niemiecku — Pokażę krótszą drogę — powiedział oficer niemiecki. Skierował wszystkich na Onofrio i... stracił na minie nogę. Już o godzinie 17 patrol pchor. Dąbrowskiego z 5. baonu w składzie trzech, bobrując między Klasztorem i miastem Cassino, natknął się na wysypująca się z bunkra grupę przesłonową 17 Niemców, którzy... nic nie wiedzieli. — No i cóż teraz będzie, kochasie? — z przekąsem zapytał niemiecki podporucznik i zajęło wiele czasu, zanim Niemcom się wytłumaczyło, że to oni sa jeńcami. 385 384 ten werk wyjdzie i nie będzie znowu podkręcany, ten sam żołnierz będzie jeńcom oddawał ostatnie papierosy. Miała czego ręka sięgać po kamień. Z góry na dół niosą sznur rannych. Z twarzy tych ciężko rannych wyciśnięte wszystko, co ziemskie. Twarz została uporządkowana, jak izba przed wniesieniem się nowego gospodarza. Jak tam ściany odarte z czasowych dywaników zaskakują surowością pierwotnej konstrukcji, tak i te twarze, zbyte uśmiechu, mściwości, pożądania, smutku i radości, zbyte bólu nawet — widnieją surowym sklepieniem czół, wiązaniem szczęk, zarysem nosa, wpadem oczodołów. Ci lżej ranni za to mają szeroko rozwarte chciwe oczy; chłoną wszystkimi fibrami duszy widok, który oglądają po raz ostatni — chcąc zabrać najpełniejsze wspomnienie wielkiej chwili swego życia. W „domku doktora" Do „domku doktora" trzeba wchodzić przez gęstą zasłonę fetoru. Jeszcze niedawno spokojnie gospodarował na nim ..kolon" Antonio. dzierżawca Klasztoru. Antonio stracił syna w dalekiej Libii, w tym jakimś odległym i nieuchwytnym nieszczęściu, które się nazywało wojna i tkwiło gdzieś za morzami. Teraz na placyku przed jego domkiem, wzdłuż drogi, pod ścianami, pod studnią, przy jakiejś klitce gospodarczej trupy, trupy, trupy. Teraz się rozumie rysunki nekromanckie Kościałkowskiego. żołnierza-malarza. uczestnika bitwy. Znowu ..24 obrazki" będą pisać o „zastygłej w rysach woli zwycięstwa", o „anielskim uśmiechu", o „cisa rozlanej na twarzach tych. którzy dobrze spełnili swój obowiązek". Nie. proszę państwa. Trupy są wzdęte, sine. żółte intensywną, nieludzką sinością i żółtością. głowy są rozpuchłe w jedną kulę. jak wielkie fioletowe bakłażany. W próg „domku" wchodzi się jak po trzęsawisku, po grubym podkładzie krwawych bandaży. Wnętrze jest ciemne, rozświetlone wielką wyrwą od pocisku w ścianie. W tym półmroku pełno cichych ludzi: nie wiem. co to za ludzie potłuczeńcy, zszokowani, pobłądzeni, zagubieni, do lekkich opatrunków, gońcy, tacy. którzy zaszli po kubek wody lub papierosa. „Domek" jest jakby wielką poczekalnią tego ruchu od pobojowiska głównego, odległego o 400 m. Każdego, kto przekracza wysoki próg do ciemnego wnętrza, ogarnia wielka intensywność cierpienia. nagromadzonego pod ścianami. Wierzę w materializowanie się fluidów. Zdaje mi się, że gdyby tu wprost ze szczęśliwości dalekich tyłów przywieźć helikopterem nie uprzedzonego człowieka, wprowadzić go z zawiązanymi oczami i z zatkniętymi nozdrzami, zwodząc, że właśnie go się wprowadź;! do ustronnej zacisznej restauracji w górach dla turystów stanąłby nagle wryty i zbladł: uderzyłby o niego fluid miejsca. 386 W drugiej izbie dalej — lekarze obu nacierających baonów. Lekarz 4. baonu — kpt. dr Puszkiewicz. Przed wojną — w szpitalu wojskowym w Grodnie. Lekarz 6. baonu — dr Blutreich. Muł, który mu przed natarciem miał donieść medykamenty, został rozszarpany przez pocisk wraz z całym ekwipunkiem — musiał pospiesznie znowu zmobilizować wszystko, co trzeba. Doktor Blutreich, czterdziestokilkuletni lekarz uzdrowiskowy z Za-leszczyk, w pierwszej fazie bitwy wyskakuje do swego walczącego batalionu, za przeciwskłon Głowy Węża, tam, gdzie walczy kompania Brzozowskiego, gdzie zaawanturował się pluton Błahuta, aby nieść pomoc na miejscu. Jeszcze pojęcia nie miał o tej przemożnej fali krwi, która się piętrzy, o lawinie rannych, która runie na niego, której nie trzeba będzie szukać. Kapelanowi batalionu, księdzu Lisowskiemu, przed samym pierwszym natarciem urwało dolną szczękę i język i batalion nie otrzymał nowego kapelana. A rozrządzenie trupami — to była obszerna gospodarka księdzowska. Doktor Blutreich nosi wiee trupy, zabiera strzępki bohaterskiego Jarnutowskiego, elkaemisty, który poświęceniem swego życia ocalił los tylu kolegów. Razem pochował 40 trupów (potem mu zarzucano, że zrobił to niefachowo i nieumiejętnie). Biegnąc tak przez głazy pod ogniem, ruszając się, kiedv innym wolno było przylegnąć, czy pamiętał, starszy pan czerwoną swoją limuzynę, dostojne popukiwania i poklepywania z natychmiastowym inkasem honorarium i bezfrasobliwe kuracje winogronowe'.' Potem — tak lunęli ranni, że ani ruszyć się z „domku" nie było można. Znoszono ich. przychodzili, przypełzali gęstymi falami. To jego batalion! To jego pacjenci, przyjaciele, znajomi! To jego partnerzy od brydża. Wszyscy dowódcy kompanii po kolei, potem wszyscy ich następcy. Ale ci towarzysze z pogaduszek w bufecie kasynowym, ci strzelcy aż do ostatniego gońca, to nie ranni byli. to święci. Żadnych narzekań, ani jednego żądania, żadnych pytań, ciągłe odsuwanie się z broczącym opatrunkiem na rzecz ciężej rannych — dusze, spalające się jeszcze w czystym ogniu samoofiary. Kto tylko mógł, starał się nie korzystać z noszy, iść do tyłu, kuleć, podpierać się, pełznąć, wlec się o własnych siłach, byle tylko oszczędzić większą ilość noszy dla kolegów. Oficerowie uważali, że oni nie mogą być znoszeni, póki nie zniosą ich żołnierzy. __Panie poruczniku — mówi dr Blutreich do dowódcy 3. kompanii. por. Tarnowieckiego — z pańską roztrzaskaną nogą absolutnie mus> pan być zniesiony. Po chwili już nie widzi por. Tarnowieckiego. Objąwszy za szyję rannego dowódcę kompanii, por. Brzozowskiego — poskakał na jednej nodze w dół. 387 Wreszcie pociski, które poczynają obkładać „domek", kurz sypiący się z pułapu po bliskich detonacjach, nawał rannych, ścisk chroniących się do „domku", zlewają się w jedną niepamięć naprężonego wysiłku, lunatycznego cięcia, wstrzykiwania, bandażowania. Pocisk przebija ścianę (pod którą siedzi zmartwiały Grudziński), zasypuje doktora, ciężko rani sanitariusza. Huk narasta — „domek" zdaje się płynąć w huku i w jęku, wszystko jest poza realnymi wymiarami i poza materialnym światem. Przez przymgloną pamięć doktora, którą zaludniają wspomnienia zatarte i widmowe, przebija jeden wyrazisty i ludzki moment: w pewnej chwili tego straszliwego huku wchodzi jakiś major z młodym chłopczyną. żołnierzem. Doktor pamięta: major mu coś tłumaczył, że chłopak nie jest ranny, że jest tylko zszokowany, że niech przyjdzie do siebie, że niech te młodziaki nie giną. Major poszedł, chłopak siedział pod ścianą. Nad ranem spowiadał go kapelan 4. batalionu, ks. Szawerna, spowiadał zdrowym uchem, bo w drugim mu tej eksplodującej nocy pękł bębenek... — A już, o teraz... — mówi doktor, wlepiając we mnie oczy. Oczy są wielkie, piwne i przywierają do mnie tak intensywnie, jakby ocknęły się po niewidzeniu nocnym. Oczy ludzkie, jak latarnie auta, mają spojrzenia do różnych celów. Doktor pracował te wszystkie dni światłem postojowym — tyle mu trzeba było oczu, aby obciąć brzegi rany. Teraz te wielkie patrzące we mnie oczy zapaliły największe światła drogowe — patrzą w sens istnienia i w zamglone buzowanie się prawd przed nim. — A już. o teraz... — mówi doktor — rano poczęli wołać, że idą patrole... na wolny Klasztor... Wyskoczyliśmy patrzeć i ten chłopak z nami. Rąbnęło i nam nic, a tylko on... O, tam jego trup leży. Przy tym zawiniętym w koc trupie Fanslaua. A tam, gdzie leży chłopak, już nabrzmiewa coraz większy ruch, już poocykali się ludzie, że to koniec, już klecą mrówki rozburzone mrowisko. Niosą rannego Niemca. Półuniesiony w noszach, czarny, o krogulczym nosie, kręci głową na wszystkie strony, jakby czekał ciosu, czy kamienia; sprawia wrażenie wyliniałego kondora. A potem — znowu paczka jeńców. Są wynędzniali, uważni i zdyscyplinowani. Dają im wodę. Woda — to skarb. Woda — to zabijane muły, to wystrzeliwani noszowi; każdy jej litr — to nie doniesiony magazynek szmajsera. Pierwszy, który otrzymuje manierkę, zestawia nogi służbiście i pyta — ile może odpić. Z wodą wstępuje otucha. Inny prostuje się: czy może zdjąć hełm? Pod hełmem ma krychę krwawą na czole. Nasi żołnierze milczącym kołem otaczają jeńców. Któryś ze złą i obojętną miną, z pogardliwym uśmieszkiem, daje papierosa — najbliższy Niemiec chwyta skwapliwie. Dający ubezpieczał się szorstkością wobec kolegów, ale nikt z nich go nie gromi. Pierwsze lody zostały przełamane — 388 zewsząd wyciągają się papierosy, wszystkie ręce podają wodę. Jest w tym wdzięczność jakaś dla Niemców, że już są w niewoli, uznanie dla siebie. ale jest w tym i - po prostu serce ludzkie. Miękki to naród. Polacy, zbyt mało pamiętliwy. Ale niech będzie, jak chce lepiej żyć w takim narodzie. Niosą kpt. Beyera. Od 1939 r. miał tylko dwa tygodnie urlopu, od 27 lutego był w Klasztorze, odparł tamten szturm aliantów, odparł pierwsze nasze natarcie. Dr Blutreich uciął mu kozikiem zwisającą na skórce nogę. — To na niemieckiej minie'.' — Nie na niemieckiej, na włoskiej; gdyby na niemieckiej, lo już bym nie żył... — Co on mówi'! — Chwali miny niemieckie... Zamilkli. Obracają w głowie. — Księdza by wołał, a on... propagarttię ktoś mruknął. Jak zabiegi szpitalne zmywają brud. tak spokojna atmosfera zmywa potem ten (//-///.Zostaje to. co jest dzielnego i żołnierskiego, ale z czasem zanika, co jest z tresowanej bestii. Córka moja w czasie kampanii wrześniowej miała pacjenta z pogruchotanymi nogami, pasierba Baldura von Schirach, późniejszego gifuleitera Wiednia. Kiedy Niemcy przyszli do Chełma, gdzie stal szpital, została przy swoich żołnierzach i doglądała leżącego na sali wraz z nimi Niemca. Kiedy opuszczała szpital po sześciu tygodniach, spytała go. po raz pierwszy, na temat pozasłużbowy: Że... on jest dopiero po maturze, jak i ona. Że... musi przecie czuć podobnie i. po prostu, po ludzku... Więc... czy nie żałuje tego. co zrobili w Polsce'.' (a już nastąpiły masowe rozstrzeliwania w Poznańskiem, a już w tym tu Chełmie rozstrzelano 360 chorych w szpitalu dla obłąkanych, a z nimi czterdzieścioro przechowujących się w szpitalu pogubionych przez uciekinierów dzieci). Dziewiętnastoletni chłopak, świetnie ułożony, władający w perfekcji francuskim i angielskim, sześć tygodni leżący na wyciągu — nie odpowiedział od razu, na twarzy odbiła mu się przykrość. Przecież ta siostra dzień i noc dbała o niego, może będzie żył dzięki jej staraniom. Podniósł głowę: Mnie jest bardzo przykro, że musze siostrę dotknąć, ale nie. nic nie żałuję. A potem - już w Tel-Awiw spotkałem lekarza Żyda z tego szpitala. Opowiedział mi. że rannego długo nie można było ewakuować. Cierpiał bardzo. Kiedy wreszcie przybyła pitni Baldur von Schirach i miała go zabierać, dziękował doktorowi i prosił, aby pozwolił się pocałować. 389 — Jestem Żydem... .....Wie pan doktor, kiedy się lak cierpi i leży tyle czasu samotnie, to się wiele przemyśli. Kapitan Beyer leżał potem w szpitalu w Campobasso. Trzymał dobrą żołnierską postawę. Kiedy leżący obok ranny równocześnie z nim niemiecki podporucznik począł pochopnie zeznawać naszemu oficerowi informacyjnemu. Beyer warknął: Ma pan pamiętać, że jest oficerem i gaduła zamilkł. Kiedy Aviedzający szpital gen. Duch wyraził uznanie dla twardości załogi Klasztoru, amputowany Beyer wyprostował się w łóżku na baczność: — Dunkę, Herr General powiedział, prostując ręce wzdłuż kołdry. Ale odmył się w nim człowiek. Mówił, że clić Polen uaren sehr schnekiig. Kiedy przy serii armatniej niosący uskoczyli się skryć, on leżąc na ścieżce modlił się do Boga. by go dobiły pociski niemieckie — zwierzał się towarzyszowi sali ppor. Pęskiemu. Ale kiedy rana poczęła się goić. pisał przez Czerwony Krzyż list do domu. podkreślając ausgezeichnete Polnische Verpjlegung (świetną polską pielęgnację). I może rad był jednak, że niemiecki Bóg nie wysłuchał jego prośby. Ale jeden z jego podoficerów zmarł, nie zgodziwszy się na transfuzję, bo mu nie chciano zagwarantować, czy przetaczana krew nie jest ah\ żydowska. Na 593 - Górze Ofiarnej Artyleria niemiecka zorientowała się, że koło ..domku doktora" rojno. że ruch jest na ścieżce i bije na „domek", i bije na ścieżkę. Gdzieś nieco w dole kapelan 5. baonu. ks. Maszkiewicz, odprawiając mszę. został przy ołtarzu uderzony kamieniem w głowę. Tu wyżej nie noszą rannych już spłynęli. Niosą trupy. — Kogo niesiecie? — Wachmistrz Fęski. Ten, którego przecięło w pół. gdy skoczył po pomoc dla śp. Scazighiiio. Co trup — to znany fragment walki, który zamilkł. Jakby wielki organ rozbito i jakby teraz uprzątano odłamki piszczałek, z których każda miała swoje miejsce w tej wielkiej fudze, którą grały góry przez 7 dni. To gospodarstwo trupami jest mniej uważne niż rannymi. Przy seni artyleryjskiej noszowi je porzucają i już nie wracają często, albo biorą inne trupy. Zmarli grodzą ścieżkę, trzeba ich obchodzić. Zmarli mnożą się coraz bardziej, narasta ich królestwo. Od bramki, przez którą wchodzili w śmierć, leżą ich wieńce. To już nie ci, których porzucili noszowi, to ci, którzy tu leżą, jak padli. Głowami ku 593 — jak znaki wskaźnikowe. Pusto jest na drodze, znaczonej tymi drogowskazami poległych; rzadki sznureczek jakiejś kompanii żołnierzy 5. batalionu, pnących się pod górę dla zajęcia stanowisk wsiąkł; może gdzieś przeczekują ogień. Ogień przeniósł się znowu w dół na „domek doktora". 593 — Góra Ofiarna, jest cicha. Nim ją uprzątną, daje świadectwo złożonej ofierze. To już pozycje Szlampa. To już drzewko obdarte na ziemi niczyjej, do którego doczołgiwały się patrole. Trup radiotelegrafisty z ręką na po-krętce „38" — świeży trup — w skurczu mięśni żal jakby człowieka, któremu przerwano ważną czynność. Trup strz. Szapiry jak żywy, skręcony w sobie, gęstą czupryną na głazie. Żyd. Chory na czerwonkę, nie zgodził się zostać. Przy podchodzeniu, w ogniu, dręczony skurczami, musiał ciągle odbiegać na stronę, nie mógł się kryć, może by wyżył inaczej. Leży, jeden z jedenastu Żydów poległych w bitwie o Monte Cassino. 593 zaścielają trzy warstwy trupów: tych naszych poprzedników zetla-łych, tych z pierwszego natarcia rozkładających się i tych z wczorajszego dnia. Głowa Hindusa oderwana od ciała, zasuszona, z zachowaną skórą i włosami, szczerzy zęby. Wyryte przez pociski piszczele świecą biało. Szkielety oderwanych rąk wyglądają swymi chrupkimi kostkami jakieś pomniejszone, jak jakieś makabryczne porte-bonhew, zasuszone łapki królicze, które noszą ludzie przy sobie „na szczęście". Przecięty wpół Genio Barglewicz, maturzysta z „Barbary", przybyły do szeregu przed samym natarciem, choć leży tu od 12 maja. jest tak wykrwiony. że twarz ma nie zmienioną. Przewieszony przez koncertinę trup z dziurą od kuli karabinowej w hełmie to Pokora, najdalej wysunięty bojownik wybitej grupy szturmowej. Te resztki ofiarne — wyniesione nad panoramą gór, gardzieli i dolin. Stoję już nad urwiskiem, nad którym urywały się ataki, na które leciały z dołu młyńce trzonkowych granatów z gYot, w których najprzód my wydusiliśmy Niemców, a potem oni pluton Siemka. — Teraz rozumiem ciągłe żądania „Karpat" (ognia zaporowego) mówił dowódca artylerii 3. DSK, płk Łakiński. — Skłaniam głowę przed wysiłkiem piechoty. Pode mną Albaneta — muchołapka otoczona nabunkrzonymi wzgórzami. Pośrodku — ruiny domku Massaria Albaneta. A tu — Gardziel 391 wiodąca na Albanetę. To z niej wczoraj z zapartym oddechem słuchaliśmy odgłosów walki Drelicharza. Ale czołgi już w samej Albanecie. Stoją wyglądając jak pudełeczka z kartonów. Nie strzelają. Cisza panuje na Albanecie. Ale w 593 — biją. Góra jest pusta, a przecież wiadomo, że po dziurach siedzą istoty ludzkie. Biją z tych ciemnozielonych gór, plamionych pustaciami głazowisk. Cairo zwisa nad całym terenem i po dawnemu patrzy na robaka ludzkiego, pełznącego po górze. Cudowny to wynalazek: lornetka. Jest jak wejście kuchennymi schodami do krajobrazu. Jak przeciętny dom wita gościa nic nie mówiącą nudną i zamiecioną poprawnością, tak krajobraz prezentuje mu nic nie mówiącą obłość wzgórz, szeroko maźnięte spady wąwozów i zamglone perspektywy dalsze. I jak dopiero gość, który wejdzie nieoczekiwanie tylnym wejściem, widzi wysiedzianą kanapę i stolik bez jednej nogi, tak obserwator wdziera się przez lornetę w szczegóły krajobrazu. Te szare plamy — to nie zwykłe kamieniska: zieją w nich wyraźnie widoczne szczeliny bunkrów. To coś, co burowieje, to nie wykrot — to ciało ludzkie. Te czarne punkty, nagromadzone w Gardzieli?... Te czarne punkty?... Tak, to tellerminy, usunięte tu przez saperów. A to coś już na przeciw-skłonie Widma, spływającym ku Albanecie? To coś na skłonie Widma? Już z tamtej strony, z niemieckiej? Moździerz? — nie, nie może być, moździerze stały po jarach. Pepanc? Ręka kręci pierścienie lornety. Nie — to czołg. Wywrócony czołg. Czołgów Niemcy nie mieli. Na Widmo południowe szedł wczoraj 3. szwadron 4. pułku pancernego. Ale sam słyszałem wczoraj wieczorem w głośniku, jak kpt. Dzięcio-łowski kazał plutonowi ppor. Kochanowskiego zjeżdżać na noc z powrotem. Skądże więc ten zwalony czołg, który zleciał tu ze szczytu Widma? Niestety, moja lornetka to zwykły zeiss, znaleziony w niemieckim bunkrze po pierwszym natarciu, a nie lampa Aladyna: nie mogę przez nią zobaczyć, gdzie w chwili obecnej znajduje się ppor. Kochanowski, czy żyje... Odwracam szkła z terenu, gdzie teraz walczy jeszcze Kresowa, prowadzę szkła z Cairo, przez S. Angelo (czy też na jego czubku jeszcze trzymają się Niemcy?), przez 575, jar za Albanetą, w szkłach ukazuje się prześwit na dalekie perspektywy doliny Liri i nagle, kiedy lornetkę coraz bardziej prowadzę na południe — coś wskakuje pełną masą w pole widzenia: w szkłach mam lej przy leju z burą wodą. Uciekam z lornetą w góry, widzę splątane ciemne rusztowania? — wpatruję się — nie, to drzewa, dęby odarte z kory, z poobcinanymi konarami — cały las dębów. Szkła idą w górę, pną się pionowo, bardzo stromo, jakąś górą. Coś jak budynek? Nie, mur wzdłuż całej góry — wyżej patrzę: okna powywalane, wielkie potrzaskane ściany... 392 Odrywam szkła od oczu — no. naturalnie. Klasztor. Jedyny pozostały fragment ściany północnej świeci w słońcu bielą, jak ofiara Marsowi. Kontemplując pobojowisko, zapomniałem o Klasztorze, o sensacji dnia. Marne świadectwo na reportera. Idę szybko szczytem 593 w jego kierunku. Idę po linii wczorajszego natarcia 4. baonu. Przed siodełkiem schodzącym ku 569 znowu więcej trupów. Hindus? Nie, to zwęglony trup szeregowego Bobonia z resztkami spalonego munduru. Trup jest nagi. Zwęglił go ogień ciężkiego pozycyjnego miotacza, na który Boboń darł się z granatem w ręku*. Cztery takie mieli Niemcy wmurowane. Na siodełku nie ma już trupów polskich. Ci z 2. baonu, którzy tu zapędziwszy się padli w pierwszym natarciu, zostali przez Niemców uprzątnięci. Zrzucano ich trupy z 20-metrowego urwiska, którym sterczy 569 nad drogą idącą z Albanety do Klasztoru. Z góry widać ze 30 trupów z „Polandami". Tu zostało też zrzucone ciało śp. mjr. Rawicza-Rojka. Jest przerwa w niemieckim strzelaniu i nagle teren się zaludnia żołnierzami, których korci wyłazić ze schronów. Ale bo też ciekawość idzie za ciekawością, nowość za nowością. Bo naokoło po wzgórzach — wszędzie myszkują patrole i znoszą nowości, chwalą się znaleziskami. Ze wzgórza 450 prowadzi nasz żołnierz Niemca. Jakiś ostatni Mo-hikanin z Klasztoru. Zainteresowanie ogólne zmienia się w wybuchy śmiechu, kiedy doprowadzony Niemiec z uradowaną gębą prosi niezaprzeczalnie mazurską niemczyzną: „Bitte ein papiros". Bo to strz. Podgórski, włożywszy niemiecki hełm i płaszcz, udawał jeńca wojennego, prowadzonego przez plut. Denisa. Prędko do żołnierza wraca niefrasobliwość, byle się odjadł, napił i widział, że jego wysiłek się nie zmarnował. Wówczas powstawać poczynają legendy. Feluś Golonka, felietonista „Gońca Karpackiego", tak oto debiutował jako historyk bitwy o Monte Cassino w najbliższym numerze: Dla obcisłości historycznej muszę dodać, że te szwaby, co bronili Klasztoru, to byli sołdaty przez samego Hitlera przebierane jak w ulęgałkach. Same spadochronowe komendosy i cyrkowce po górach oblatane. Nawet Goebbels ich różnych sztuczek wyuczył — choć sam kuternoga, a Góring ich samolotami woził i w fachu kształcił. I co widziem!! U nas lipy ni ma. Jak się chłopaki zawzięły, to cało ferajne przybocznom Hitlera wykurzyli i tak naparzali jak w kaczy kuper — aż bańki szli. '* Pośmiertne Virtuti Militari. 393 ! W zdobytym Klasztorze Z 569 zejście nie jest pozbawione emocji. TSa Klasztor przeszedł już patrol saperski, rozbrajający teren i taśmujący ścieżkę, ale inną drogą. Przedtem jeszcze doszedł ów właśnie patrol ułański z trzynastu ułanów pod dowództwem ppor. Gurbiela. Szli jak słonie po butelkach w cyrku — dołami po wybuchtych pociskach i głazami, na których widać było. że min nie ma. W Klasztorze, w podwórcu powitał ich święty bez głowy i uroczysta cisza. W kwadrans wszedł następny patrol 1. szwadronu z 18 ułanami pod dowództwem por. Hrynkiewicza. O godzinie 10.40 strzelili czerwoną rakietę — na znak. Zaraz potem, zdaje się z Albanety, pojawił się z nieodłącznym pudlem Pitrem ppłk Bobiński. Ułani zatknęli swój proporczyk, na co się irytowała piechota: — „Nam tu każą patrolować, po minach łazić, szwabów z bunkrów wyciągać, a ułany poleciały i zakładają proporczyk. Na to oni pierwsze chojraki — proporczyk zatknąć. Cóż to, oni zdobyli Klasztor, czy piechota?" Zresztą, gdyby się chciało określić, jaka mianowicie piechota, to by się też nie doszło do ładu. Nie tylko każda z dywizji była przekonana, że odegrała decydującą rolę, ale każdy batalion. I do pewnego stopnia nie tylko obie dywizje, ale każdy batalion miał rację: wobec powiązania ogni, stłumienie jednego punktu oporu decydowało o upadku innych. Toteż sformułowałem sobie teorię, którą wyłożyłem mjr. Somchjancowi w nieco uproszczony sposób: — Co należało zrobić, aby pobić Niemców'.' — Inwazję. — Co należało uczynić, aby umożliwić inwazję'? — Otworzyć drogę do Włoch północnych, z których można bombardować skutecznie przemysł wojenny w Austrii. A więc zdobyć Klasztor. — Co należało zrobić, aby zdobyć Klasztor'? — Unieszkodliwić 593. — Kto zdobył 593'? — 4. batalion. — Kto dowodził batalionem po śmierci ppłk. Fanslaua'? — Major Melik Somchjanc. — Kto więc wygrał wojnę światową'? Zdaje się jasne. I jasne jest, że proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich zawisł pierwszy na Klasztorze, na który od miesięcy były zwrócone oczy świata. 1 dlatego pewno lornetkowiczom, nastawionym na to. czy pierwsza na Klasztorze ukaże się flaga nasza, czy angielska, troił się przed oczyma Union Jack, który był — ułańskim proporczykiem. Ułani pobobrowali. znaleźli w piwnicach trzech rannych spadochroniarzy opatrzonych przez wycofujących się kolegów, pobrali jakichś 394 książek a pamiątek, nic nie znaleźli do jedzenia5 i poszli. Odeszli saperzy trasować nowe ścieżki. Odszedł ogień armatni, chodzący na szerokiej połaci od Albanety aż pod obie Miski. Na zboczach 593 i 569 gnieździły stanowiska nowo przybyłe oddziały. Poraniony, do tła zniszczony, po raz piąty w dziejach Klasztor czekał na rozpoczęcie nowej dziejowej karty. Odpoczywając w trupim lesie dębów-symboli nad zatęchłą wodą lejów w jakimś Boklinowskim krajobrazie, czułem silne wzruszenie na myśl, że asystuję chwili, kiedy skończył się jeden, zacznie się drugi, może kilkuwiekowy okres. Tak było, kiedy w VI wieku do tła ten Klasztor zburzyli Longobardzi. Tak było, kiedy w IX wieku ponownie go zrównali z ziemią Saraceni, zaproszeni przez zdradzieckiego chrześcijańskiego pana, Docibila. księcia Gaety. Tak było, kiedy ledwo odbudowujący się Klasztor spłonął całkowicie w 896 roku, a wraz z nim spłonął oryginał Reguły św. Benedykta. Tak było, kiedy po trzęsieniu ziemi w 1349 zostały tylko gruzy. Ale przecież od tej daty, przez pięć z górą stuleci trwał, aż nasza pod nim stanęła noga. Na górze, kędy stała świątynia Apollina i Wenery, nad rzymską Via Cassilina, którą od zamierzchłych czasów szły ludy, mając z jednej strony na zachód o pół mili stary amfiteatr, z drugiej strony, tam gdzie teraz tor kolejowy — willę Terencjusza Varrona, w której ongiś odprawiał swe orgie Marek Antoniusz — w 529 roku założył swój klasztor pustelnik z Subiaco. św. Benedykt. Tam na górze, u schyłku takiej epoki jak ta, poczęło bić ciepło nowego życia, które ogarnęło świat. „Benedyktyńska praca." Nauka, wiara, ideał, cele nadrzędne, wieczne. Świat był tego spragniony i garnął się do światła płynącego ze Świętej Góry. Karol Wielki w VIII stuleciu unifikując Imperium, które miało powstać na miejsce dawnego Rzymskiego, zwrócił się do Rzymu o mszał łaciński, który kazał skopiować i wprowadzić w kościołach jako kit cementujący i równocześnie przysłał z Akwizgranu do ówczesnego tu opata Teodemara o Regułę św. Benedykta, by począł tworzyć klasztory benedyktyńskie wszędzie, jako czynniki postępu, promotorów nowej epoki, twórców nowego życia. Klasztor stał się wielkim ośrodkiem duchowym istotnego New Deal. istotnego Neue Ordnung, istotnego ciągu „setletek". Dante go opiewał. Wieki się składały na jego dostojność. W bibliotece klasztornej, liczącej 80 000 tomów specjalnie dobranych, znaleźć można było przed tą wojną 12 000 manuskryptów, 40000 kronik. 5 W Klasztorze znalazłem w jednym z porzuconych niemieckich pism karykaturę zafrasowanego żołnierza angielskiego, kióry mówi: — Wozu haben wir diesen verfluchten P'...z befreit, wenn es Mer nichts zu ten gibt'! (czegośmy oswobodzili tę dziurę, w której nie ma nic do jedzenia'?). essen 395 W kronikach były takie, jak Tacyt. Apulejusz, Varro, w manuskryptach komentarze pisane w VI wieku do listu do Rzymian, wizja mnicha Alberico. która podobno natchnęła Dantego, manuskrypt Boskiej komedii odpisywany w XIV wieku z uwagami na marginesach, najwcześniejszy pisany po włosku dokument tzw. Taranteriski z 819 roku i tyle innych. Siła duchowa Klasztoru promieniowała na najdalsze zakątki świata. Benedyktyni byli pierwszymi apostołami Anglii, Niemiec, Danii, Skandynawii, Pomorza i Polski. Nasz patron, św. Wojciech, to benedyktyn. Mnisi z Monte Cassino bodaj w 1006 roku założyli klasztor w Górach Świętokrzyskich, a Kazimierz Odnowicie] w 1041 założył Opactwo Tynieckie pod Krakowem, którego opat był pierwszym biskupem krakowskim. Zakon benedyktynów miał poważny wpływ na Kościół, czynnik, który formował nowe dzieje świata. Dał Kościołowi 25 papieży i tysiące biskupów. W XI wieku papieże Stefan IX i Wiktor III wychodzą z opatów na Monte Cassino, w XII wieku z opata tutejszego wychodzi papież Gelasius II, w XII wieku tu pokój zawiera papież Grzegorz IX z Fryderykiem II. Teraz — znów Klasztor leży, starty w proch. Ongiś turyści wygodnie wjeżdżali na górę kolejką linową, której pokręcone pociskami słupy i transformatory sterczą niby metalowe konary dębów, gdy dęby obnażone i obcięte przypominają drewniane transformatory. Droga kołowa spiralą pnie się na górę. To z pierwszych spirali zrzucano zawzięte szturmy tamtych natarć. Kręcąca się droga liczy 9200 m. A w linii powietrznej niecałe 500 m dzieli Klasztor od miasta rozpusty, bo 7500 mieszkańców liczące miasto Cassino na drodze między Rzymem i Neapolem słynęło w całych Włoszech z wyrafinowanej rozpusty, współzawodniczącej z afrykańskimi portami Śródziemnego Morza. Turysta międzynarodowy wjeżdżał koleją linową po odpuszczenie grzechów, by zdążyć na wieczór do hotelu Continental czy Rosa. Dziś hotel Continental, w którym były umieszczone dwa czołgi, dziś hotel Rosa, w którym był silny punkt oporu — leżą w gruzach, a do tego, co było klasztorem, należy piąć się przez zsuwające się w dół rumowisko. Wlazłszy przez wybity mur, zostaje się zatrzymanym przez świętego bez głowy, jedynego milczącego stróża tych miejsc. Znalazłszy się za dwupiętrową ścianą północną, dającą z dołu złudzenie, że jednak coś tam stoi na tej górze, przybysz wkracza w wielki stos miałkiego rumowiska, pyłu z murów, utłuczonego dokładnie przez te wszystkie bombardowania. Trudno się zorientować co do konturów byłego Klasztoru — jest się na górze usypiska. Wówczas stąpa się — aby vy$ej. A usypisko jest rozległe i mające wielkie perspektywy. To tu rr> le były owe trzy wielkie podwórce, połączone arkadami — w środkowym podwórcu miała być znakomita woda. Przydałaby się. Patrzę pod nogi. szukam śladu. Spud nóg unosi się tylko słodki, tak znany przez te dni zapaszek. Jakiś tu musi 396 być pod moimi nogami trupek pogodzony z losem, który cichutko przypomina się o pochówek. Tu — odsłania się obszerny widok. W beadekerze czytam: „Z Loggia del Paradiso oglądać można wspaniały krajobraz". Ale Loggia del Para-diso (rajski balkon) — to obecnie kupa szutru, a wspaniały krajobraz przecwałowały cztery rumaki Apokalipsy. Na lewo ruiny zamku z czasów Hohenstaufów — to na bramę tych ruin były naryglowane stąd cekaemy. zamykające wyjście kompanii angielskiej. Pod zamkiem prosto jak strzelił „szalona mila" — kędy leciało na łeb na szyję zaopatrzenie alianckie pod ogniem z klasztornej góry. To tędy przeleciał tort od mamy z Wisconsin, przesłany przez sierżanta Hopkinsa por. Morrisowi, to tu na zakręcie siedział obserwator artyleryjski, kapitan angielski, mój rozmówca w hotelu York. Dziwnego ściśnie-nia serca doznaję, przypomniawszy, jak słuchałem ich opowiadań z napięciem tak świeżym, z jakim mały chłopak słucha bajki o Szklanej Górze, z której spadali szturmujący rycerze, i o smoku, który z niej ział ogniem. I o tym, jak teraz Janek-Sierota ma zamiar tego dokonać. Bo oto — stało się... Miasto rozpusty leży spalone ogniem, rzekłbyś, tłuczkiem je rozbijano w apokaliptycznym moździerzu. Pola dookoła miasta, pola wtedy zalane wodą, pod którą eksplodowały miny, szczerbiąc brnących żołnierzy 36. amerykańskiej dywizji, są całe pokryte trądem głębokich lejów. Za nimi ciemnieje góra Trocchio, z której śp. płk Jastrzębski ważył szansę tego wydzierania się na Szklaną Górę, na której wyleciał na minie. Na prawo — Wzgórze Kata, do którego dobrnęło kilkunastu żołnierzy z batalionu hinduskiego, na którym bronili się, otrzymując zaopatrzenie ze spadochronów. Dalej za nim — dolina Liri, zamknięta na horyzoncie górami Aurunci. Biała wstęga szosy nr 6. Zatrzymał się na niej łazik. Widzę, jak wysiedli żołnierze angielscy, jak jeden z nich wydobył chustkę i ściera pył czy pot z twarzy. I nagle uprzytamniam sobie z całą wyrazistością, jak dokładny wgląd stąd mieli Niemcy na tę dolinę, wiodącą do Rzymu, jak konieczne obustronnie były ofiary włoskiego Verdun. Już natychmiast wysłali Angłicy buldożery dla równania terenu, mosty Bayleya i 180 ciężarowców z szutrem; wleją się teraz w dolinę Liri. Na Rzym!... Usypisko idzie jeszcze wyżej. Już tylko czuciem odgaduję, że zapewne posuwam się schodami rezerwowanymi ongi tylko dla osób koronowanych. Na miejscu wyniesionym i płaskim — szczątki posągów. To w prochu leżą posągi dobrodziejów Klasztoru, otaczające ten podwórzec, dobrodziejów ciągnących się przez długie wieki — od chrześcijańskich władców Longobardów poczynając, od Karola Wielkiego, poprzez Me-dyceuszów, których grobowce gdzieś tu muszą być zawalone w tym pyle. Orientuję się, że tam, wyżej, na najwyższym wyniesieniu Klasztoru — 397 I i grób Świętego. W pewnym miejscu szczelina odsłania wgląd w częściowo nie zawalone wnętrze kaplicy, w której pochowany jest św. Benedykt. Kolumna, wzięta ze świątyni Apollina i Wenery, wcielona ku chwale nowego chrześcijańskiego porządku, leży u tej szczeliny potrzaskana przez Hunów, poprzedzających nową epokę — pospołu z krzyżami i posągami świętych. Gdzie byli obrońcy? W piwnicach, jak krety. Po zejściu w dół widzi się jakiś dawny pewno próg, tu pewno była zawalona posadzka. Trzeba by skakać ze dwa metry w dół, gdyby pod ten dawny próg nie podpłynęła rzeka usypiska i pustych puszek po konserwach. Już tu szli ułani — jakoś nie widać innej drogi w podziemia — nie ma się co bać. Chrzęstem puszek w półciemni idzie się w dół. Tam już pełno gości z jakichś nieokreślonych oddziałów, bobrujących po pustych izbach, które, zdaje się, były sypialniami mnichów. Wszędzie szczątki liturgiczne, fragmenty ornatów, rzeźb, posągów, obrazów, emblematów chrześcijańskich: baranków, oczu Opatrzności, gołąbków z różdżkami oliwnymi — pomieszane z blaszankami konserw, pasami żołnierskimi, łuskami od nabojów. W jakiejś resztce kaplicy jakiś fragment chóru. Pyzate putti (aniołki) pozrywane. Dowiedziałem się potem, że poszły na upiększenie niemieckiego kasyna oficerskiego gdzieś na tyłach. W sypialniach ojców na leżach umościli sobie spadochroniarze łoża z orantów. Wszy ich żarły na złotogłowiach. W skrzyniach dębowych, wpuszczonych w boazerie pod ścianami — poszukiwaczy skarbów spotyka zawód: złożone są w nich trupy ostatnich poległych, których nie zdążono pochować. Ktoś chciwie sięga po ogromny alpinistyczny plecak: na Widmie był wypadek, że ze schronu uciekał Niemiec z takim plecakiem; padł ustrzelony, a z plecaka sypały się cukierki i czekolada — chciał wyewakuować, co można, z podręcznego składu. Ale poszukiwacz cofa się gwałtownie: w plecak są upchnięte pokrwawione szczątki ludzkie. Na ścianie wyłaniającej się z wnętrza, na którą pada światło wybitym otworem, hieratyczne anioły nadnaturalnej wielkości, malowane ul fresco późną bizantyńską modą, wznoszą się nudno i świątobliwie. Aby nie było wątpliwości, pod jednym aniołem podpisane: Amor Dei (miłość Boga), pod drugim: Charitas (miłosierdzie), pod trzecim: Humilitas (pokora). I Miłość Boga, i Miłosierdzie, i Pokora są pokancerowane, a innych cnót wymalowanych na ścianie nawet nie odczytasz. Na to wszystko z niesłychanym poczuciem wyższości patrzy wymalowany również na ścianie wielki szwab-spadochroniarz, rozkraczony na górze klasztornej. Jeden but jego jest tak wielki jak cały deptany Klasztor. U dołu góry gruby Churchill pracowicie brnie przez morze, ciągnąc, jak Guliwer, swoje lilipucie okręty. Zostawiłbym ten malunek niemiecki jako signum. I między nim a tymi 398 dobroczynnymi, poutrącanymi cnotami wymalowałbym na ścianie gotykiem benedyktyńskich inkunabułów ten ustęp z rozdziału O milczeniu w Regule św. Benedykta: Założyłem straż ustom moim, zaniemkilem i poniżony jestem i zamilczałem dobrego. W dali migoce mdłe światełko. Światełko jest równe — tak nie świeci latarka elektryczna. Lampka przed świętym obrazkiem? Posuwam się w półciemności. Sklepienia tu narastają wielometrową grubością, łuki ciężkie i niskie noszą na sobie cały gmach klasztorny. We wnęce pod jakąś resztką ołtarza zapalone dwie świece woskowe, błyszczy złoto ornatów. Czy może dotarł już któryś z naszych kapelanów z kamieniem mszalnym i Hostią, czyżby w tych splugawionych katakumbach można było odprawiać bezkrwawą ofiarę? Ale ofiara jest krwawa. To trzej ranni spadochroniarze leżą na złotogłowiu ornatów. Odchodzący koledzy postawili przy nich chleb, wodę, konserwy — jak do grobowców kładziono przy zmarłych na drogę na drugi brzeg Styksu owsiane placki i pieniążek dla Charona. Pieniążki jednak dla Charona, odprowadzającego do klatki dla jeńców, tzn. zegarki, mają na rękach. Ułani, którzy tu byli, nie trudnią się obdzieraniem rannych. — Nic wam nie trzeba? Z ornatów patrzą blade zhisteryzowane twarze trzech młodych chłopców o podłużnych germańskich głowach, o wąskich cynicznych ustach. Kiedy wchodzi ktoś nowy, rzucają krótkie, niespokojne rozpoznawcze spojrzenie. — Nie, mamy wszystko. Patrol, który nas znalazł, dał nam papierosów i obiecał przysłać noszowych. Rozglądam się — podnoszę numer „Munchener Illustrierte Zeitung". Tytuł reportażu wielkimi literami woła: Cassino — Hetdenlied deutschen Soldatentums (Cassino, pieśń bohaterstwa niemieckiego żołnierza). Kupa rozkazów dziennych. Zajmie się nimi „dwójka". Długie szeregi nakazów, zakazów, drobiazgowego administrowania wojną: 6—d. Beseitigung des Wortes ..Katastrophe": Gem. Weisung des Rekhsministers fur Volkserkldrung soli das Wort Katastropheneinsatz durch buftkriegseinsatz ersetzt (usunięcie słowa „katastrofa"). 7—b. Postverkehr. — Ls ist verboten: a) In Pdckchen Zundholzer zu verpacken (nie można rodzinom z frontu przesyłać zapałek). b) Reichsgeld aus Deutschland anzufordern (żądać przysyłania z domu waluty niemieckiej). c) Lduse wegen der damit verbundenen Fleckfiebergefahr in Briefen mich Hause zu schicken (wszy nie wkładać do listów przesyłanych do rodzin, bo to grozi zaniesieniem tyfusu plamistego). 399 Naturalnie chodziło nie tyle o zapobieżenie przesyłaniu bakterii tyfusowych, ile depresyjnych.6 Ale nie tylko skromne podarunki żołnierskie w postaci zapałek i Lie-besandenken w postaci wszy szły do Niemiec. W rozkazie z dnia 24 kwietnia gen. Heydrich zdaje sprawozdanie z delegacji, którą wysłał do marszałka Reichu, Góringa, z podziękowaniem za Liście i Miecze do jego Krzyża Żelaznego. Delegacja zawiozła i stąd prezent dla łupieżcy całej Europy, cenną figurę z ołtarza w Klasztorze Monte Cassino. Przemawiając do delegacji marszałek Goring oświadczył, że „jest dumny z dywizji, najlepszej z niemieckich i najlepszej w świecie"7. Marszałek nie wiedział owego dnia. że przemawia na cześć żołnierza polskiego. Jak nie wiedział gen. Dietrich. przemawiając przez radio 28 marca 1944 r., po odparciu wszystkich trzech natarć alianckich. „Jeśli Cassino jest godne imienia włoskich Termopil. to porównanie to tyczy tylko morale jego obrońców, ale nie sięga dalej". A przecież — padły niemieckie Termopile. Do Klasztoru zbliża się tłumny pochód. Kpt. Rogulski (Kwat. Gł.) z rozkazu gen. Andersa prowadzi ekipę, która ma zatknąć sztandary polski i angielski na górze klasztornej. Za nimi barwny korowód czterdziestu korespondentów alianckich i jednego polskiego8. Turyści przyjechali zwiedzać Samo-Sierra. Pytają, czy nie można kupić polskich kości. I, szybko obejrzawszy, chcą nowej wzniosłości I nowego oglądać jadą bohatera. Jeszcze widzą, jak czako płynie t prądem rzeki I słyszą okrzyk „Honor" stłumiony przez fale 6 W instrukcji dla „oficerów wychowania narodowosocjalistycznego", która wpadła w ręce Kresowej (przy rozkazie niemieckim z dnia 26.IV. 1944) czytamy. „Specjalnie tyczy oficera wychowania narodowosocjalistycznego, jeżeli od żołnierzy przychodzą skargi lub wiadomości, nasuwające podejrzenie o niewłaściwym zachowaniu się w kraju krewnych w myśl zasad narodowosocjalistycznych. Tu otwiera się dla oficera wychowania narodowosocjalistycznego szerokie pole do popisu". 7 „Jeszcze raz proszę was, koledzy piloci, spadochroniarze, siły lądowe i personel łączności Luftwaffe — zaklinał Goring przed polskim natarciem na Monte Cassino w rozkazie z dnia 15 kwietnia — żebyście nie zapominali, że teraz wszystko zależy od waszego poświęcenia i odwagi. Z błogosławieństwem Bożym będziemy walczyć w tej ostatniej i najcięższej bitwie." 8 Mówię w znaczeniu ścisłym — to znaczy korespondent Ministerstwa Obrony Narodowej, uposażony w legitymację ułatwiającą pełnienie swego zawodu. Takich korespondentów było pono kilkunastu mianowanych przez Londyn, ale we Włoszech i na Klasztorze znalazł się tylko Zdzisław Bau. Ja całą swoją pracę pełniłem wobec Londynu właściwie nielegalnie i na gapę, bo mi stale odmawiano uprawnień. Właściwie więc cała ta książka się nie liczy i jest, po prostu, nadużyciem. 400 SUSk Mas Albaneta (14) Grupa jeńców niemieckich (14) .,;•—- ¦ Ppor. Bialkiewicz (1 Por. Budzianowski (14) Mjr Turowski (14) Por. Brzozo\Vski (14) Pchor. Kornreich (14) j^Bl*^ Por. Bortnowski w zgrupowaniu w S. Michele oczekuje na polecenie wjazdu do akcji (14) Czołgi podwożą do Gardzieli saperów i piechotę (14] Por. Czekalski (14) Plut. pchor. Niepokojczycki (14) U :^% $^^w St, panc. Bak (14) Sap. Bejnar (14) Por. Kochanowski (14) Ppor. Regowski (14) Ppor. Mahorowski (14) Ppor. Linkę (14) 14) Kpt. Dziędołowski (14) Polegli na trasie walk 3. DSK (15) - z lewej Noszowych z woda nie powstrzymywały kule (15) - ^ prawej Ten zabity noszowy nie doniósł wody na linię (15) Jr/I Zbieranie rannych i zabitych na odcinku walk 3. DSK (15) Żołnierze włoscy przydzieleni do transportu przygotowują kolejnego zabitego do znoszenia w Soł (15) Znoszenie rannych z Gardzieli. Na pierwszym planie rozbrojone miny (15) Identyfikowanie zabitych (15) Nosze z poległymi żołnierzami polskimi w oczekiwaniu na transport (15) Na zdobytych stanowiskach niemieckich (15) Łuski z pocisków czołgowych w Gardzieli (15) Kpt. Knapik (15) Kpt. Drzewiemecki (15) Mir Fircwk (15) Zwożenie rannych i zabitych Drogą Polskich Saperów (15) Jeszcze jeden prowizoryczny cmentarzyk (15) Grzebanie żołnierzy 3. DSK (15) Pancerniacy przy grobie kpt. Iwanowskiego w S. Yittore (15) Melchior Wańkowicz rozmawia z żołnierzami 3. DSK na zdobytym wzgórzu 593 (16) Polska flaga zawisła pierwsza na Klasztorze (16) Hejnał Mariacki odegrany na ruinach Klasztoru (161 — z lewei Fragment ruin Klasztoru 16} — z prawe) Najlepiej zachowana część Klasztoru (16) r:" V ' Fragment zburzonych murów klasztornych (16) Por. Puzon — jeden ze zdobywców Klasztoru (16) "4t, H ^ , I Tak wyglądałv — w maju — drzewa wokói Klasztoru (16) — z lewej W klasztornych podziemiach (16) — z prawej Kielichy mszalne i księgi, znalezione i zabezpieczone przez żołnierzy polskich w Klasztorze (16) Więc stanąwszy na brzegu wołają „Wspaniale!" „Jakże zginął wspaniale! Pokój mu na wieki!" I teraz do Włoch jadą... Lechoń Przy wchodzeniu w rejon, który ostrzeliwała artyleria (przecież Kresowa wciąż jeszcze walczy i teren jest przez cały dzień, acz z różnym natężeniem ostrzeliwany) — spotkał korespondentów gospodarz terenu, dowódca 2. brygady, której to wielki dzień dzisiaj, ppłk dypl. Szymań-ski. Ppłk Szymański ustawia kolumnę dziennikarską i zapowiada, że mają ruszać trójkami, trójka od trójki co 20 m. — A to zdjąć — sięga ręką po gaugles (żółte okulary chroniące przed światłem) najbliższego grubawego Amerykanina — zdjąć; Cairo widzi i pojedynczy cekaem zmiecie każdego, kto schyli się po rękawiczkę9. Przez zebrany korespondencki tłum przechodzi dreszcz emocji. Gros ich pracy, to praca agencyjna. Przykuci do sztabów i swoich kabli, rzadko mogą sobie pozwolić na luksus ruszenia w teren. Życie ich, wbrew temu, co by się zdawało, jest niezwykle monotonne. Quote-unquote-dash-undash-bistop — jednostajny szelest umownego kablowego języka, umownych wojskowych terminów, kablowanych w kilkuset odmienionych wariantach. A tu... „pojedynczy cekaem zmiecie każdego"... Ppłk Szymański nieco sobie zażartował, ale spełnił dobry uczynek: dzieciom swoim przekażą, że byli w takim ogniu, w którym... rękawicz-kę... Zresztą to, co tu mówię, odnosi się raczej do amerykańskich niż do angielskich korespondentów. Ci ostatni to przeważnie byli wojskowi, nieraz wyższego stopnia, doskonale orientujący się w zagadnieniach wojskowych. Właściwie należałoby ich oprowadzać po polach bitew oddzielnie. Amerykanie wymagają przesady i „lipy", i idiotycznych szcze- 9 Rękawiczkę nie rękawiczkę, ale istotnie zostali ostrzelani, zwłaszcza w drodze powrotnej, pod wieczór bowiem ogień stawał się intensywniejszy. Schodząc po nich, musiałem raz po raz „pikować". Trafiwszy na oddziałek dziesięciu saperów, szedłem z nimi na razie. Pociski bramowały ze wszystkich stron, tak że wreszcie pogubiliśmy się. Ich dowódca, potem spotkany, mówił, że trzech zostało lekko ranionych. Idąc sam, po jakimś wybuchu, zobaczyłem ku mnie idącą w tym księżycowym krajobrazie samotną postać przysypaną ziemią. Postać podniosła ręce: „Nareszcie człowiek!". Okazało się, że to popularna postać w Korpusie adiutanta kwatermistrza, tźw. Zygmusia, por. Wierskiego, który dosyć niebacznie wypuścił się na zwiedzanie w dziedziny, jak się okazało, jeszcze aktywnego Marsa. Tak, jak mię witał, mógł witać tylko zaginiony Livingstone Stanleya ratującego go w obie-żach Czarnego Lądu. W dalszej drodze napytaliśmy mjr. Starkiewicza i już nadal „pikowaliśmy" pod jego fachowym kierownictwem. 14 — Monte Cassino 401 I I gotów, Anglicy są zadowoleni, kiedy ich informować z tłumikiem („było raczej ciężko" — mówią o wybitym batalionie, idącym na Wzgórze Kata). Polacy nieraz chcieliby ich naśladować, ale to struganie hrabiego Horeszki jest dosyć żałosne. Każdy naród ma swój styl. Mamy swój język — giętki, emocjonalny, dostosowany do naszego ducha. Tyrady patetyczne, tak na miejscu u Włochów, gaskonady, które mają cały swój blask u Francuzów, są tak na miejscu dla tych narodów jak kwiecistość dla Arabów. U nas — wydałyby się zabójczą frazeologią. Dlaczegoż równie śmiesznym nie ma być robienie z ciepłego rolnego języka polskiego, pachnącego wzruszeniem, emocjonalnym smutkiem i pobożną grozą — flegmatycznego lorda? Zasapana, windowała się ekipa dziennikarska pod górę, od czasu do czasu „przypikowując". Trupy już były w znacznym stopniu uprzątnięte lub ponakrywane pledami, ranni zniesieni, ale na głazach widniała krew wzdłuż całej drogi. Śladem tej krwi mogliby dojść bez przewodników. Podchodząc już bliżej Klasztoru, poczęli spotykać żołnierzy — tych z nocnej i z wczorajszej walki. Młody chłopak siedzi na głazie; paruje z niego zmęczenie i napięcie chwil, które przeżył. Obskoczyli go z notatnikami. "— Korespondenci zagraniczni — objaśnia chłopaka por. Łomnicki, towarzyszący prasowej ekipie — chcą, żebyś opowiedział im coś o wojnie. Siedzący na głazie poruszył niechętnie ramieniem: — Wojna, jak wojna... — odpowiedział nietowarzysko. — Co on mówi, co on mówi? — pytają jeden przez drugiego Amerykanie. — Gdzie on mieszka w Polsce? Czy on sam osobiście zabił Niemca? Czy ma rodzeństwo? Co ón by teraz chciał zjeść? Amerykanie pamiętają, że mają dać swoim czytelnikom to, co się nazywa human interest (drobne ludzkie zainteresowania), a co, wobec patosu zdarzeń, byłoby dla polskiego czytelnika zwykłą brechta. I dla angielskiego. Bo oto angielski korespondent — były wojskowy — klepie żołnierza po ramieniu: — Ja rozumiem tego chłopaka. Chodźmy, moi panowie. Amerykańscy korespondenci, very disappointed, chowają eversharpy i poczynają sapać pod górę. Wszedłszy do. Klasztoru rozbiegają się po zakamarkach, ciągnąc książki z biblioteki klasztornej, sztychy, dewocjonalia. Jakiś typ z brodą i garbatym nosem wtłoczył kielich mszalny w kieszeń spodni. Mówiono mi potem, że jeden z korespondentów napisał kredą w poprzek obrazu Chrystusa „Heil Hitler" i sfotografował, ale ja tego nie widziałem. Dowiaduję się od naszych oficerów, że o 10.20 przyszło od dowódcy 8. armii do dowódcy Polskiego Korpusu „powinszowanie z powodu zwycięstwa". Gen. Leese winszuje i stwierdza, że „Korpus Polski przez 402 swoje działanie zrobił ogromną rzecz dla wygrania całej bitwy" (cytuję z „melsytu").10 Tymczasem poczynają zatykać flagę. Trzaskają aparaty. I podczas kiedy Amerykanie gorączkowo dopytują się, ile ma cali kwadratowych powierzchni Natykana flaga, jak się nazywa ów szeregowiec, najmęż-niejszy z mężnych, pierwszy zatykający sztandar po bohaterskim boju, w jakim mieszka mieście, na jakiej ulicy i pod jakim numerem domu, i czy jest żonaty, i ile ma brothers, i ile ma sisters, i czy mu się podobają Włochy, i ilu zabił Niemców, i czy lubi pieapple (placek z jabłkami, narodowy przysmak Amerykanów) — ppłk Szymański, widząc wznoszącą się flagę, przypomina sobie zapewne rozmowę z trzeciej godziny nad ranem tej nocy ze swoim dowódcą dywizji, kiedy już otrzymywał instrukcje o zawieszeniu flagi, podczas gdy 569 było jeszcze całkowicie przez Niemców zajęte, gdy zajęte było 476 i kiedy do zwycięstwa wydawało się — tak daleko. Przy polskiej fladze zawieszamy ^flagę angielską.11 Szumią sztandary na wietrze ponad ruiną, U stóp, w dolinie Rapido, gdzie rzeki wstążka I siatka dróg się rozbiega senną równiną, Wieść będzie szlak patetyczny, jak szkolna książka. Iść będzie droga urwista przez krew i ogień Pomiędzy życiem i zgonem, piekłem i Bogiem. A. Międzyrzecki, żotn. 2. Korp. 10 Przypisek po bitwie: W kilka dni później Sir Oliver Leese przysłał list do dowódcy Korpusu, w którym przekazuje wyrazy osobistego uznania za wspaniałe rezultaty, osiągnięte w obecnej bitwie, a w szczególności za zdobycie góry klasztornej. Pewny jestem — pisze — że ten pamiętny czyn przejdzie do historii, jako wspaniale osiągnięcie oręża polskiego. Dalej gen. Leese stwierdza: Dzielność polskich oddziałów w tych zażartych walkach oraz sposób, w jaki wytrzymywały one ciężki ogień moździerzowy i artylerii oraz uporczywe przeciwnatarcia, były dla mnie rewelacją. Gen. Leese prosi, aby gen. Anders zaakceptował noszenie przez Polski Korpus na ramieniu tarczy Krzyżowców 8. armii. 11 „Na ruinach fortecy Monte Cassino, którą Niemcy ogłaszali przed całym światem za nie do zdobycia, powiewa dumnie chorągiew polska. Obok niej kazałem wywiesić chorągiew brytyjską jako znak wspólnego wspaniałego wysiłku całej 8. armii". (Rozk. gen. Andersa z 20 maja.) „Nasza przewaga nad Anglikami, Amerykanami i ich najemnikami została dowiedziona." (Rozkaz przed polskim natarciem gen. von Senger und Etter-ling, dowódcy 14. korpusu, w skład którego wchodziła dywizja spadochroniarska.) Czy Albaneta się broni? I 17. Pękła linia Gustawa!. Noc na S. Angelo W ten dzień „zwycięstwa", kiedy rozwinęła się turystyka na górę klasztorną, na odcinku Kresowej trwała walka jak za poprzednich dni. W tę noc kryzysu, w której wola dowódcy Korpusu siłowała się z niepomyślnymi warunkami, ciężkie godziny przeżywał w swoim schroni-ku wkutym w skałę dowódca natarcia Kresowej, płk Rudnicki. Zwijał się w sobie — przeżywał najcięższą noc swego życia. Tam, na Widmie, na Małym S. Angelo, na stokach dużego S. Angelo, na jakże małej przestrzeni, zalegały wepchnięte, głowa przy głowie, wszystkie rozporządzalne formacje. Nie było wolnego kamyka, dołka, przysłony. Wzgórza dyszały ciepło — były jednym wielkim żywym organizmem, który pociski nieprzyjacielskie mogą poryć krwawymi kanałami, stłam-sić na miazgę. Po tych zaklęsłych w ciemnościach wzgórzach biegają błędne ogniki jęków. Sanitariusze, potykając się, po omacku, idą za milknącymi głosami, nasłuchują, kluczą zwodzeni przez jęk inny i zamiast żywych znajdują trupy. W ciemności pełnią się jakieś akcje. Jakieś cienie ewakuują rannych, inne pną się "z amunicją, z żywnością, z wodą. Cienie są wplecione w jakąś przejmującą grę z ciągłymi niespodziewanymi ześrodkowaniami nieprzyjacielskich ogni artyleryjskich i moździerzy. Ale żołnierz nie czeka na żywność, ani nawet na wodę. Poprzylepiany do skał, zasypia natychmiast bez względu na ogień. Nadludzkim wysiłkiem woli nie śpią oficerowie: do rana muszą uporządkować oddziały, nawiązać łączność między wszystkimi kompaniami. Uniesienie bitewne opadło, ukazało się zmęczenie, jak dno szlamiste, kiedy woda odpłynie. Przewieszeni między snem i czuwaniem organizują senne wojsko. Płk Rudnicki mało może. Bliskie patrole nie przynoszą nowych wiadomości. Nie może wykonywać ruchów w czołowych jednostkach, aby nie stracić czucia z Niemcami. Na lewym jego skrzydle, tam gdzie Gardziel, czołgi cofnęły się nieco i umościły się na sen. Sześć grupek elkaemów mjr. Palucha wynurzyło się już za ciemna, na jadło — i znowu wsiąkli w teren. Czołgi ubezpieczają się same kierowcami własnych łazików, wystawiając na każdy pluton jeden posterunek alarmowy cekaemów. 404 Teraz ppor. Chomicki poczyna wykonywać powzięty na naradzie z kpt. Turowskim swój saperski plan. Trzeba do rana przeczyścić dalszą drogę dla czołgów, o którą wczoraj walczył przez 12 godzin bezskutecznie kpt. Drelicharz. Ppor. Chomicki zorganizował pięć czwórek saperskich, posunął się z trzema pod Gardziel, z pozostałymi dwoma pozostając w łączności radiowej. Grupy elkaemówe mjr. Palucha, okazuje się, wbrew natrzą-saniom się pancerniaków, są nie tylko do kolacji; osłaniają te pierwsze trzy czwórki. Czwórki wychyliły się za garbek -*- cisza. Mój Boże! co też tu min... Ciężkie tellerminy. Mark-IV. Grzybkowe. Usunęli ich sto sztuk na odległość 75 m od Gardzieli po płaskowyżu Albanety w stronę ruin, w pasie szerokim na 7 m. Nagle od strony nieprzyjaciela, bardzo blisko, rozległy się jakieś kroki. Na ciche pytania nikt nie odpowiadał; kroki zamilkły, saperzy poczęli pracować dalej. Już są o 80 — 100 m od ruin, pas min już najwidoczniej się skończył, droga gładka! Znowu zachrzęściły kroki jakiegoś patrolu — nie wiadomo, swój czy nieprzyjacielski. Saperzy są bez broni, mają tylko granaty odporne, których nie mogą rzucać w otwartym miejscu, boby ich samych poraziły. Cofnęli się. Ppor. Chomicki melduje kpt. Drelicharzowi, że rozczyś-cili 100-metrową ścieżkę 7-metrowej szerokości, że dalej sprawdzili 150 m, nie znajdując już więcej min. — To i dobra — mówi kpt. Drelicharz — możemy ruszać. — Ale natychmiast — prosi ppor. Chomicki. Wraca z tajemniczej Albanety, pełnej szmerów, stąpań, obawia się, że te nieznane stąpające istoty znowu położą miny na rozczyszczony szlak. Jest 4.30. Ledwo szarzeje. Świecąca w pomroce łysa głowa Drelicha-rza pokrywa się ciemnym konturem — nałożył hełm. Widać, jak załogi nakładają hełmy. W ciemności, w której rozmawiali szeptem, zaambalował czołg Mać-kowiaka. Już ryczą motory całego plutonu ppor. Białkiewicza. Góry naokoło i zaczajeni po nich swoi i obcy wiedzą: rozpoczyna się dzień bitwy, 18 maja. Ruszył pluton. Przeszli garbek Gardzieli. Znikli za garbkiem, gdy nagle rozległ się huk eksplozji i blask wstał zza garbka. Skoczył patrzeć, kto żyw: idący w czołe czołg Maćkowiaka wyleciał na minie i pali się. Kierowca porwał za gaśnicę i zgasił. Jadący z tyłu ppor. Białkiewicz, chcąc ominąć, zboczył z 7-metro-wego pasa i również wpadł na minę. Albaneta się broni?!... 405 Siedem salto mortale Wtedy 3. szwadron czołgów kpt. Dzieciołowskiego wspiął się wczorajszą drogą — bokiem, przez szczyt Widma. Pluton ppor. Kochanowskiego szedł znów do gromionych wczoraj bunkrów, jak idzie niedźwiedź do raz już napytanej pasieki. Całą noc myślała załoga o widoku ściskającym serce: o wielkich stokach 575, Widma, S. Angelo, zasianych bunkrami — bezbronnymi... I o zejściu na Albanetę, kość pacierzową obrony, do której dobijał się na próżno przez cały dzień wczorajszy Drelicharz, którą forsował w tamtym natarciu batalion Raczkowskiego, we wczorajszym natarciu batalion Ró-życkiego, na której ogni stłumienie czekały obie dywizje, Korpus cały. I na której dziś — znowu to samo: wyleciały dwa czołgi. Jest taki pasjans, który się układa — do trzech razy sztuka. Zostawia się na stole za każdym razem to, co już jest ułożone od asów, resztę kart tasuje się ponownie i dokłada. Ppor. Kochanowski kładł dziś po raz drugi pasjansa. Już sporo kart leżało wyłożonych z poprzedniego dnia: już droga nie była zaminowana, już szlak był przetasowany, przejazdy wiadome, Abunkry, wygniecione wczoraj po drodze, nie dokuczały, trup ustrzelonego wczoraj ze smith-wessona Niemca leżał jak drogowskaz, wytwarzając atmosferę pewności i zadomowienia. Nawet przyszła jakaś nasza piechota. Słońce dopiero wstawało — kawał dnia miało się przed sobą i kadłuby czołgów pełne były pocisków. Oto już szczyt — dalej droga wczoraj nie zbadana. Czołgi ruszyły naprzód. Przebiwszy się przez frędzle krzaków posuwający się w pierwszym czołgu ppor. Kochanowski zobaczył w dole — ruiny Albanety. Niedosięgły, zaczarowany płaskowyż leżał jak na dłoni — na łasce dział plutonu ppor. Kochanowskiego. I jak jeździec poprawia się w siodle, tak ppor. Kochanowski ruszył czołgiem jeszcze piędź naprzód, by zwiększyć pole widzenia. Okazało się, że obserwował Albanetę z zamaskowanego bunkra. Kiedy ruszył — bunkier się zawalił, czołg jego poleciał „przez głowę", potem się przekręcił i począł skulgiwać przez bok; naliczyliśmy po bitwie, oglądając go na miejscu, że zrobił 7 dalszych salto mortale. Lufa przy pierwszym koziołku urwała się z imadła, ciężkie pociski wysypały się, wszystko poczęło latać pospołu z bezwładnymi ciałami ludzkimi, nadziewanymi na metalowe uchwyty, bijącymi głowami o stalowe ściany. Załogi pozostałych czołgów wyskoczyły jak jeden człowiek — ratować. Z otwartej klapy znieruchomiałego o kilkadziesiąt metrów czołgu poczęli się wysuwać szkarłatni od krwi ludzie: ppor. Kochanowski, 406 pchor. Starostecki, kpr. Piwiński, st. strz. Orlik, kpr. Kojro, strz. Fras. Większość z nich miała połamane żebra, ale wszyscy wylizali się w szpitalu. A tu Niemcy się ocknęli i widząc dobre cele — strzelają tak, że wrócić do czołgów trudno. Któraś załoga dopadła swego i tłumi szkopów. Kierowca kpt. Dzieciołowskiego (który jechał za plutonem jak i wczoraj) woła zza kamienia: „Panie kapitanie, proszę dać ognia, bo nie mogę dojść". Pasjans ppor. Kochanowskiego nie wyszedł i przy drugim kładzeniu... Kpt. Drelicharz wjeżdża na Albanetę Bo okazało się, że — jednak — wyjdzie Drelicharzowi. Kiedy mu wyleciały te dwa czołgi, ponownie wysunęli się saperzy. Ppor. Chomicki wzywa dwie pozostałe czwórki odwodowe pchor. Goła-szewskiego i st. sap. Moleckiego. Czwórki zrobiły objazd dookoła unieruchomionych czołgów, przeszukały jeszcze raz całą ścieżkę i doprowadziły ją do samych ruin. Pchor. Gołaszewski wykrył przed samym czołgiem Maćkowiaka jeszcze trzy miny. Czyżby aż tak niedokładna była robota saperów? Czy też, co prawdopodobniejsze, ktoś w tym krótkim okresie czasu musiał położyć te kilka min (było to w pobliżu słyszanych przez saperów kroków) albo po prostu przesunął taśmę. A może miny te były schowane pod drugimi — gómą rozbrojono, dolna była głęboko pod kamieniami. W dzień taką znaleziono. Czołgi znowu poszły — nie było reakcji. Kpt. Drelicharz dojechawszy do ruin wysiadł z czołgu. Ruiny — stary dom, w którym ongiś św. Loyola pisał konstytucję swego zakonu, którego nie odebrała Klasztorowi sekularyzacja w 1870 roku i w którym przed pół rokiem jeszcze mieszkał dzierżawca Klasztoru „kolon" Pitiglio (wszyscy tu w krąg dzierżawcy to byli Pitigliowie lub Catenowie), domek, z którego wczoraj jeszcze strzelali Niemcy — stał pusty, niemy, rozbity, zawalony resztkami sprzętu, niby nikomu niepotrzebnym śmieciem, jak stolik do gry, na którym skończono partię i teraz stoi opuszczony, pokryty niedopałkami i niedopi-tymi filiżankami. Cmentarzyk niemiecki pod domkiem — jak bite karty jednego partnera. Z drugiej strony płaskowyżu Albanety, o który odbywała się gra, tuż za garbkiem Gardzieli, ściągnięte na bok ciała naszych żołnierzy (i tam, w najbliższych dniach, wyrósł nasz cmentarzyk). 6. baon wypuszcza gołębia meldunkowego. Rzecz prosta — już tylko „dla fasonu". Gołąb na bloczku meldunkowym ma tylko jedną literę tekstu — najkrótszy meldunek w dziejach. Por. Drabćzyński pobił na 407 I głowę 2000 lat cytowane lakoniczne doniesienie Cezara spod Żeli. Jest to wydrapana ołówkiem gruba litera „V".1 Na niebie stały gęste białe obłoki, turyści poczęli pokazywać się na 593 i pohukiwać. To wtedy z 593 widziałem przez szkła lornety ów wywrócony czołg por. Kochanowskiego, którego obecności nie umiałem sobie wytłumaczyć. To wtedy, gdybym nie poszedł na Klasztor, ujrzeć mógłbym żałosny dramat, który znienacka, w tej atmosferze ukończonej gry, spadł na czołgi. Śmiertelna odprawa Kpt. Drelicharz poszedł na Klasztor, a tymczasem na Albanetę dociągnął por. Bortnowski ze swymi czołgami, nadjechał zastępca dowódcy 4. pułku pancernego, kpt. Iwanowski, który dowodził szwadronami kpt. Drelicharza i kpt. Dzięciołowskiego w tej akcji, siedmioma działami na ciągnikach (S-P) i saperami. Kpt. Iwanowski to stary pancerniak — od 1934 r. W kampanii wrześniowej dowodził kompanią 4. batalionu czołgów, we Francji pod Maczkiem, wyróżnia się pod Montbard jako dowódca operujących w pierwszej linii czołgów; opiekując się w Maroko swymi żołnierzami, z nimi zostaje uwięziony, z nimi ucieka i doprowadza ich do Anglii. Gdy wrócił kpt. Drelicharz, kpt. Iwanowski zarządził odprawę, pokojową odprawę na przyjemny temat: jak należy wycofać czołgi na kwatery. A wówczas już ten ogień niemiecki na południowy odcinek frontu się nasilał. Kpt. Iwanowski więc siadł między dwoma czołgami unieruchomionymi tego ranka. Opodal stał jeden z czołgów 1. szwadronu, na którym siedział pchor. Szkoda, dalej jedno z dział S-P. Iwanowski w trakcie rozprawy — opowiadał mi kpt. Drelicharz — podniósł się, aby coś powiedzieć do Szkody. Nagle rąbnęło mnie coś w głowę, równocześnie zobaczyłem, że Iwanowski się wali, posłyszałem, że coś krzyknął Bortnow- 1 O tym ewenemencie tak potem opowiadał w „Gońcu Karpackim" Feluś Golonka, który do każdego zdarzenia musiał wsadzić swoje trzy grosze: Jeden mój koleżka, co za łoncznika pracuje, mnie obświadomił, że gołomb z tom wiadomościom do sztabu przyleciał. O krótki włos, to bym faceta ciężko znieważył — żeby mnie za frajera nie trzymał. Od kiedyż to drobiem sie depesze posyła? Ale sie zaraz wyjaśniło, że som takie chytre gołembie, co z letka tresowane za listonoszów latajom — zwykłe i polecone listy rozwożom. Toteż nie bardzo bende zdziwionem o wiele mnie rano przed namiotem kogut zapieje, że ponieważ mnie paczkie od narzeczonej z Egiptu przytaskał. ski, i zobaczyłem wszędzie naokoło krew. Pchor. Szkoda spadł z czołgu z ręką urwaną, pod działem S-P wił się ranny żołnierz. Doktor Dudek, sam ranny w rękę, opatruje. Do Bortnowskiego podbiegł kapelan, ks. Studziński. Ranny Bortnowski, ten rywal spod Gazali, ma dwadzieścia osiem lat. Urodził się w Kałudze, pracował w organizacji konspiracyjnej w Kraju cały 1940 i cały 1941 rok. W Libii dekorowany orderem Virtuti Militari i Military Cross. — Cóż, panie Adamie, skończyło się — mówi do ks. Studzińskiego. Dominikanina, ks. Studzińskiego, nazywają ci przekorni chłopcy „panem Adamem". Kiedy kładziono go na nosze, patrzył na czołgi, wyciągnięte długą linią na drodze ku Mas Albanecie. — Niech Władek opiekuje się mymi czołgami, niech weźmie... Zaczął się modlić: — Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Odwieziony wraz z ciężko rannym kpt. Drelicharzem, swoim rywalem we współzawodnictwie na polu walki, zmarł. Kpt. Drelicharz wylizał się, otrzymał od losu odroczenie do listopada, kiedy poległ. Teraz dopiero mógł pójść 4. pułk pancerny na kwaterę. Licząc zabitych 5 oficerów i 10 strzelców, rannych 8 oficerów i 26 strzelców, wystrzelawszy 5000 pocisków armatnich, 300000 z broni małokalibrowej, wyrzuciwszy 60 ręcznych granatów, wystrzeliwszy 70 sztuk amunicji pistoletowej, mając 4 działa zniszczone od wystrzelanych pocisków, a wszystkie prawie cekaemy do wymiany. I kiedy do sanitarnego whitea ładują ostatnie ofiary Ałbanety, naokoło „poczyna się odbywać zwycięstwo", równie mało „bohaterskie" jak na Klasztorze. Przeszedł już z patrolem plut. Denis, poszedł potem mjr Różycki z ostatnim pozostałym plutonem ppor. Piaskowskiego. Przeszli na Albanetę, poszli na 575, na 447, na 505. Z drugim patrolem idzie mjr Paluch („wolę iść z nimi, bo ludzie są mało odporni" — tłumaczy mi). Poczyna ostrzeliwać artyleria, wysyłają piekło meldunków, przyłącza się niemiecka i już zgodnie kropią obie do zwycięzców na 505, a potem na 447. Zwycięzcy wyrywają w tył. Jest 15.30. Koło godziny 16 wreszcie jakieś dwa plutony Kresowej poczynają posuwać się na 575. Wyskakuje kilkudziesięciu Niemców i owe dwa plutony pierzchają. Na to wszystko patrzą z klasztornego wzgórza zgodnie zawieszone — polski sztandar i Union Jack. Co się dzieje, u Boga Ojca? Kresowa walczy o czubek S. Angelo A dzieje się — na odcinku Kresowej. Pułkownik niemieckiego sztabu generalnego, Heckel, w opracowaniu bitwy o Monte Cassino informuje, że po zdobyciu przez aliantów silnych przyczółków za rzeką Gari, dowództwo niemieckie już 14 maja zarządziło wycofanie się. Wbrew temu rozkazowi jednak dywizja spadochronowa ociągała się z opuszczeniem Klasztoru; dywizja zamierzała opóźnić akcję czołgową w dolinie Liri i ułatwić tym samym zadanie zbliżającej się w przyspieszonym marszu z rejonu Rzymu 90. dywizji grenadierów pancernych; dywizja ta miała wcisnąć się w nadwerężony silnie sektor obrony i zorganizować się w szyku obronnym. Zamiar ten jednak udał się tylko w nieznacznym stopniu, ponieważ nacisk polski na odcinek górski wzrastał coraz bardziej; Niemcom groziło udanie się głębokiego włomu lub przełomu polskiego na Albanetę względnie S. Angelo i tym samym odcięcie ich sił zamkniętych w Klasztorze i osadzonych na przylegających wzgórzach. Wobec tego 4. pułk spadochronowy drogą radiową, a 3. pułk spadochronowy na piśmie — otrzymują rozkaz ewakuacji. Równocześnie obsada stanowisk S. Angelo — Monte Cairo pozostała bez zmian. Zamierzano trzymać jak najdłużej ten skrócony odcinek. Grupa bojowa „Ruffin", na której spoczywała obrona S. Angelo, meldowała już w dniu 17 maja kilkakrotnie, że nie będzie w stanie wytrzymać rosnących w zawziętości natarć polskich, o ile nie zostaną doprowadzone świeże siły z dywizji (spadochronowej, p. m.). W dolinie Liri czołgi alianckie posunęły się już znacznie naprzód, jednak Niemcom szło o to, aby pozostać jak najdłużej na swych stanowiskach w odcinku górskim i osłabić nas walką w górach do tego stopnia, abyśmy stracili siłę przebojową {Durchschlagskraft) przy uderzeniu na linię Hitlera (Piedimonte). Dlatego to przez cały dzień 18 maja, kiedy już od rana tego dnia na Klasztorze powiewał sztandar polski, tu na odcinku Kresowej miała trwać walka. Sprawozdawca niemiecki podkreśla brak odwodów. Dywizja niemiecka obsadzająca odcinek nie rozporządzała już odwodami odcinkowymi {Abschnittsreserveri). Jedynie baony dysponowały jeszcze drobnymi odwodami lokalnymi, które w żadnym wypadku nie przekraczały siły jednego plutonu. Sieć przewodów niemieckich do stanowisk odwodowych została niemal w zupełności rozbita ogniem polskiej artylerii. Z amunicją też mieli Niemcy kłopot; zapas przygotowany na bitwę się skończył, działanie ognia mogło być podciągane jedynie z bieżących dostaw, a tych było za mało; Niemcy łatali potrzebę noszowymi, ale zważywszy, że wydajność jednego noszowego przy trzygodzinnej drodze wynosiła 410 jeden pocisk 10-centymetrowy — trudno było tą drogą zapewnić dostateczny przypływ. Niemcy pocieszali się jednak, że pozostając nadal na tych samych stanowiskach mają w dalszym ciągu możność dobrego strzelania z obserwacji. I zdecydowali się kontynuować walkę. Ranek był chłodny, większość żołnierzy nie miała płaszczy ani nawet swetrów. Nieznośne pragnienie dręczy od wczoraj rano. Lekarz komandosów, dr Świtalski, za pracę na polach minowych nad Garigliano dekorowany Krzyżem Walecznych, ranny lekko i ze skręconą nogą, przydźwiguje dwa galony wody, wlokąc za sobą na sznurku dwa bochenki i trzy beefy. Mjr Smrokowski z nabożeństwem rozmierza wodę kieliszkami swoim zarówno jak „nie zaprowiantowanym". Z boku patrzy pożądliwie podporucznik piechoty, który wczoraj odmówił pchor. Jedwabiowi wody, bo „to dla naszej kompanii". Jedwab z królewską miną daje mu kieliszek: „Masz, opij się". Są, widać, nieoczekiwani sąsiedzi, którzy również marzną i również skręcają się z pragnienia. Ze schronu na S. Angelo idzie dwu Niemców z wielką chorągwią Czerwonego Krzyża. Tłumaczą ppor. Snopkowi z 17. baonu, że mają wielu rannych w schronie, że*do swoich już się nie dostaną. I po chwili oczom żołnierzy ukazuje się oryginalny pochód: ogromny Niemiec z wielką rudą brodą kroczy na czele, a za nim posuwa się pochód dwudziestu trzech pokrwawionych kalek; wloką jedni drugich, dwóch niosą na noszach. Nie ma nic cięższego, jak patrzeć na takie pochody poranionych żołnierzy. Zabity — skończył swoje; ranny pojedynczy — czeka na swój los; ale te zorganizowane pochody ludzi ledwo żywych, ledwo się wlokących, ta samopomoc, to meldowanie się, to już dno nędzy i dno tragizmu. Przeszli, przekusztykali. Część poumiera, część poamputują, część wyżyje — dla nich się wojna skończyła. Ale nie dla tych, co pozostali. Na prawo — wielki wąwóz, oddzielający S. Angelo od Passo Corno i wychodzący na dolinę S. Lucia. Od tej doliny przez wąwóz grupki Niemców przesuwają się skokami na Passo Corno. Jest bardzo daleko, ale przez lornetkę jasno widać, że przeciągają na Passo Corno moździerze. Polska nawała ich przychwyciła. Padają ranni, zabici toczą się ze stromego zbocza. I znowu nie widać nic. Radiooperator uł. Katkowski, który słynie jako dobry strzelec, pożyczył karabin z lunetą od któregoś z komandosów. Samym dołem pęknięcia wąwozu posuwają się drobne figurki ludzkie. Są odległe na 700 m, ale widać, że to patrol radiowy niesie radiostację. Położył Katkowski karabin na głaz — wszyscy patrzą. Wziął niosącego stację na skrzyżowanie nitek w lornecie, naddał poprawkę; położył na cynglu średni człon wskazującego palca, odetchnął parę razy głęboko, 411 I Brzydki, dziobaty Sawczuk rwał się, kiedy batalion trwał na pozycjach, a przed nim toczyła się walka. — Nasi jęczą pod Widmem — mówił i biegł w ogień, wynosił rannych. — Uważajcie, Sawczuk... — Ja tylko proszę Boga, żeby duszę'moją uratował — mówi ponuro Sawczuk. Modlitwy Sawczuka, który nie marzy o reparacjach wojennych, o odszkodowaniach, i tylko prosi Boga, „aby duszę jego uratował", odbijają się o głuche uszy świata, który uważa, że „Bóg jest po stronie liczniejszych batalionów". W tym natarciu kompanii 14. baonu Sawczuk wysunął się przed kolegów, przyległ o 10 m od niemieckiego schronu, rzucił dwa granaty, dał serię z tomsona i skoczył na bunkier. Seria ze szmajsera przecina mu szyję. Giną w ataku 14. baonu strzelcy Guła i Mauer, ginie młodziutki ppor. Bednarski, zostaje ranny ppor. Król, sierż. Czajkowski i wielu szeregowych. Wyskakuje z bunkra- ratować rannych sierż. Szczepański i pada. Do konającego podbiega mjr Baczkowski. — Panie majorze, koniecznie trzeba się utrzymać — mówi Szczepański i umiera. Kpt. Pawulski z 18. baonu ze swoją pomniejszoną kompanijką w tym ataku dochodzi jednym skokiem omal i jednym plutonem (gdy inne unieruchomione ogniem zaporowym) aż do owego czubka S. Angelo, na który wczoraj jeszcze skarżył się gen. Andersowi płk Rudnicki, że go nie trzyma w ręku. Kpt. Baczkowski, ten sam, który z punktu obserwacyjnego na 706 polował przedwczoraj pojedynczym działem na bunkry niemieckie, przeprowadziwszy jako dyspozytor artylerii przygotowanie artyleryjskie natarcia zdał resztę na kpt. Różyckiego i poszedł piechotą. Złapał ich ogień boczny z Passo Corno i ogień na wprost — z bunkrów. — Granat zapalający! — krzyknął przed bunkrem ppor. Chałupa, wyciągając rękę do tyłu; strzelec stojący za nim podał; Chałupa rzucił i nie trafił — to kosztuje życie: ścięła go seria. Stojący,tuż za nim kpt. Baczkowski zostaje ranny w szyję. Kpt. Pawulski z sześciu ocalałymi cofa się. Cofa się od „czubka", od którego był o 20 m daleko — o 150 m w dół. Kpt. Baczkowski, ranny, został. Miano go za zabitego. Ale po półtorej godzinie się zjawił. Miał perypetie z dwoma Niemcami, którzy go chcieli wziąć do niewoli i których zabił. Dowódcy najprzód go opłakali. Potem mu chcieli dać dwa tygodnie paki. Wreszcie rozmyślili się i dali mu Virtuti Militari. A potem — samotny obrońca Przemyśla zginął w Apeninach. 414 „Czubka" wciąż nie ma, a przecież już cały świat wie, że Polacy wzięli Monte Cassino, już spokojni są bliscy, już rodziny są pewne, że walka ustała. Czubka S. Angelo wciąż nie mamy, a przecież naokoło idzie ku zwycięstwu i Niemcy na tym „czubku" trzymają się jak ostatni śnieg na szczycie. Ppor. Strojnowski z 15. baonu, mając ze sobą jeszcze ppor. Konopackie-go (poległego 6 lipca, kiedy wyskoczył z carriera, by ratować rannego kaprala), schodzi z patrolem na drogę nr 6, starając się nawiązać łączność z Brytyjczykami. Zejście w dół, za drugą ścianę nie zdobytego amfiteatru, to jakby zejście w inny świat. Oczom, które od tygodni uderzały w masyw górski, położyła się zielona łagodna równina. Jest godzina 17.30, ma się ku wieczorowi, słońce kładzie się na tej zieloności ukośnie, drogą jadą czołgi; elkaemy patrolu jeszcze się podnoszą jak rozdęte szyje okularników, ale już z czołgu wychodzą ludzie i już w tej szmaragdowej jasności nie trzeba im podawać hasła: „Black", jak podawała instrukcja, nie trzeba czekać na odzew: „Button", bo wszak widać jasno, że to Anglicy. I ppor. Strojnowski wraca z kartką wyrwaną z notesu, na której bladym ołówkiem stoi wypisany, zdaje się, końcowy akt tej długiej, trwającej od tygodnia bitwy. Z radia w czołgu idzie przez baon — brygadę — dywizję — korpus umowny szyfr „słońce świeci", co znaczy: „nawiązana łączność z 4. brytyjską dywizją". Ale „czubka" — nie ma!... Już wieczór, a natarcie strącone o 150 m w dół. W miarę jak ma chować się słońce, jak zwykle, wstają mary, zwiększają się obawy. Np. ppor. Hess z 14. baonu relacjonuje: W czasie natarcia naszego zostałem zaalarmowany przez dowódcę kompanii, że na naszych tyłach został wysadzony desant. Wiadomość pochodziła z baonu. Reakcją moją na tę wiadomość było ściągnięcie jednego elkaemu i połowy strzelców ze stanowisk (w czasie każdej akcji cały pluton leżał na stanowiskach) i ubezpieczenie się od tyłu. W niespełna 10 minut otrzymuję drugą alarmującą wiadomość: „Chować się natychmiast do ziemianek, bo rozpocznie się silny skoncentrowany ogień na 706". Bytem tym zaskoczony. Nie podawałem tej wiadomości plutonowi, nie chcąc, by powstały jakieś komentarze. Zameldowałem dowódcy kompanii, że podobne alarmy przeszkadzają mi w normalnym pełnieniu obowiązków. Po tamtej stronie, niemieckiej, zapewne też nie jest wiele lepiej. Odprowadzony w tył Dawidowicz, opatrzony prowizorycznie, oczekuje w bunkrze od wczoraj na lekarza i decyzję o swoim losie, W bunkrze nie ma nikogo. Jego kolegów jeńców posłano do tyłu, Niemcy poszli na stanowiska bojowe. Koło bunkra trwa cały dzień ruch. Dawidowicz czuje, że walka 415 Brzydki, dziobaty Sawczuk rwał się, kiedy batalion trwał na pozycjach, a przed nim toczyła się walka. — Nasi jęczą pod Widmem — mówił i biegł w ogień, wynosił rannych. — Uważajcie, Sawczuk... — Ja tylko proszę Boga, żeby duszę 'moją uratował — mówi ponuro Sawczuk. Modlitwy Sawczuka, który nie marzy o reparacjach wojennych, o odszkodowaniach, i tylko prosi Boga, „aby duszę jego uratował", odbijają się o głuche uszy świata, który uważa, że „Bóg jest po stronie liczniejszych batalionów". W tym natarciu kompanii 14. baonu Sawczuk wysunął się przed kolegów, przyległ o 10 m od niemieckiego schronu, rzucił dwa granaty, dał serię z tomsona i skoczył na bunkier. Seria ze szmajsera przecina mu szyję. Giną w ataku 14. baonu strzelcy Guła i Mauer, ginie młodziutki ppor. Bednarski, zostaje ranny ppor. Król, sierż. Czajkowski i wielu szeregowych. Wyskakuje z bunkra- ratować rannych sierż. Szczepański i pada. Do konającego podbiega mjr Baczkowski. — Panie majorze, koniecznie trzeba się utrzymać — mówi Szczepański i umiera. Kpt. Pawulski z 18. baonu ze swoją pomniejszoną kompanijką w tym ataku dochodzi jednym skokiem omal i jednym plutonem (gdy inne unieruchomione ogniem zaporowym) aż do owego czubka S. Angelo, na który wczoraj jeszcze skarżył się gen. Andersowi płk Rudnicki, że go nie trzyma w ręku. Kpt. Baczkowski, ten sam, który z punktu obserwacyjnego na 706 polował przedwczoraj pojedynczym działem na bunkry niemieckie, przeprowadziwszy jako dyspozytor artylerii przygotowanie artyleryjskie natarcia zdał resztę na kpt. Różyckiego i poszedł piechotą. Złapał ich ogień boczny z Passo Corno i ogień na wprost — z bunkrów. — Granat zapalający! — krzyknął przed bunkrem ppor. Chałupa, wyciągając rękę do tyłu; strzelec stojący za nim podał; Chałupa rzucił i nie trafił — to kosztuje życie: ścięła go seria. Stojący tuż za nim kpt. Baczkowski zostaje ranny w szyję. Kpt. Pawulski z sześciu ocalałymi cofa się. Cofa się od „czubka", od którego był o 20 m daleko — o 150 m w dół. Kpt. Baczkowski, ranny, został. Miano go za zabitego. Ale po półtorej godzinie się zjawił. Miał perypetie z dwoma Niemcami, którzy go chcieli wziąć do niewoli i których zabił. Dowódcy najprzód go opłakali. Potem mu chcieli dać dwa tygodnie paki. Wreszcie rozmyślili się i dali mu Virtuti Militari. A potem — samotny obrońca Przemyśla zginął w Apeninach. 414 „Czubka" wciąż nie ma, a przecież już cały świat wie, że Polacy wzięli Monte Cassino, już spokojni są bliscy, już rodziny są pewne, że walka ustała. Czubka S. Angelo wciąż nie mamy, a przecież naokoło idzie ku zwycięstwu i Niemcy na tym „czubku" trzymają się jak ostatni śnieg na szczycie. Ppor. Strojnowski z 15. baonu, mając ze sobą jeszcze ppor. Konopackie-go (poległego 6 lipca, kiedy wyskoczył z carriera, by ratować rannego kaprala), schodzi z patrolem na drogę nr 6, starając się nawiązać łączność z Brytyjczykami. Zejście w dół, za drugą ścianę nie zdobytego amfiteatru, to jakby zejście w inny świat. Oczom, które od tygodni uderzały w masyw górski, położyła się zielona łagodna równina. Jest godzina 17.30, ma się ku wieczorowi, słońce kładzie się na tej zieloności ukośnie, drogą jadą czołgi; elkaemy patrolu jeszcze się podnoszą jak rozdęte szyje okularników, ale już z czołgu wychodzą ludzie i już w tej szmaragdowej jasności nie trzeba im podawać hasła: „Black", jak podawała instrukcja, nie trzeba czekać na odzew: „Butfon", bo wszak widać jasno, że to Anglicy. I ppor. Strojnowski wraca z kartką wyrwaną z notesu, na której bladym ołówkiem stoi wypisany, zdaje się, końcowy akt tej długiej, trwającej od tygodnia bitwy. Z radia w czołgu idzie przez baon — brygadę — dywizję — korpus umowny szyfr „słońce świeci", co znaczy: „nawiązana łączność z 4. brytyjską dywizją". Ale „czubka" — nie ma!... Już wieczór, a natarcie strącone o 150 m w dół. W miarę jak ma chować się słońce, jak zwykle, wstają mary, zwiększają się obawy. Np. ppor. Hess z 14. baonu relacjonuje: W czasie natarcia naszego zostałem zaalarmowany przez dowódcę kompanii, że na naszych tyłach został wysadzony desant. Wiadomość pochodziła z baonu. Reakcją moją na tę wiadomość było ściągnięcie jednego elkaemu i połowy strzelców ze stanowisk (w czasie każdej akcji cały pluton leżał na stanowiskach) i ubezpieczenie się od tyłu. W niespełna 10 minut otrzymuję drugą alarmującą wiadomość: „Chować się natychmiast do ziemianek, bo rozpocznie się silny skoncentrowany ogień na 706". Byłem tym zaskoczony. Nie podawałem tej wiadomości plutonowi, nie chcąc, by powstały jakieś komentarze. Zameldowałem dowódcy kompanii, że podobne alarmy przeszkadzają mi w normalnym pełnieniu obowiązków. Po tamtej stronie, niemieckiej, zapewne też nie jest wiele lepiej. Odprowadzony w tył Dawidowicz, opatrzony prowizorycznie, oczekuje w bunkrze od wczoraj na lekarza i decyzję o swoim losie: W bunkrze nie ma nikogo. Jego kolegów jeńców posłano do tyłu, Niemcy poszli na stanowiska bojowe. Koło bunkra trwa cały dzień ruch. Dawidowicz czuje, że walka 415 I i I musi się zakończyć naszym zwycięstwem, i siedzi jak mysz pod miotłą, obawiając się, by go nie odprowadzili na tyły do lazaretu. Do bunkra wchodzi siedmiu Niemców. Jedni mają kolory zielone i szarotki (5. górska dywizja), inni żółte naszywki — to spadochroniarze. Najwidoczniej i u nich jest pomieszanie wszystkich zdolnych do walki z porozbijanych oddziałów. — Tyś Polak? — pyta go któryś z nich. — Toś bardzo głupi, jeżeli walczysz z nami. Niemiec jest zabawnie egocentryczny, mitteleuropski, i zapewne by powiedział, że nic nie wie o Oświęcimiu. Znów idzie potężna polska nawała. Lignina leżąca wielkimi stosami u wejścia do bunkra poczyna się palić, Niemcy rzucają się gasić. Dawidowicz jest znowu sam. Wsuwa się wczorajszy chłopaczek, któremu zabito brata. Kręci się po schronie: — Edward, napisz mi kartkę... Dawidowicz nie rozumie. — Jakbyś chciał, to wiedziałbyś, co napisać... I Dawidowicz wydaje „zaświadczenie". Jedno z tych zaświadczeń, 0 jakie skamlali Niemcy w ostatnich miesiącach pobytu w Polsce. Że okaziciel zaopiekował się nim dał mu pić. Przybłąkuje się nasz chłopak z 18. baonu, prowadząc rannego kolegę. Siedzieli jako jeńcy w bunkrze niernieckim. Kiedy pluton czołgów ppor. Kochanowskiego począł ostrzeliwać zbocza, pocisk czołgu zabił w tym bunkrze czterech Niemców. Zjawił się wreszcie niemiecki lekarz. Pooglądał rany Dawidowicza 1 tego drugiego i mówi z zakłopotaniem: — Wieczorem chyba uda mi się przysłać po was samochód. Bo już mi dziś dwa rozbili. Oj, nie musi być słodko i po tej stronie. Pod wieczór wwala się dwóch pijanych Niemców: — Ja nie wierzę, żeby 6. kompania się poddała — mówi jeden. Drugi coś mruczy i ciągnie z zewnątrz niedopaloną ligninę. Namościli ją sobie i położyli się spać. A jak tu wygląda zwycięstwo? A tymczasem płk Rudnicki telefonuje do mjr. Stańczyka. Że S. Angelo nie uchwycone, że kpt. Iwanowski poległ. — Ilu ludzi może pan dać? 16. baon świtaniem dopiero ściągnięty został z pola walki do jaru C. Mjr Stańczyk już go przesiewał, liczył i przeliczał. Tak po powrocie 416 z morza przelicza rybak na sznurze pourywane haczyki i konstatuje, że nie ma co zapuścić w toń. Więc mjr Stańczyk szybko odrzuca tę dawno obróconą w mózgu cyfrę: — Pięćdziesięciu siedmiu. Płk Rudnicki ani tłumaczy, ani prosi, ani rozkazuje, ani wyjaśnia. Mówi po prostu: — Dam przewodnika do Gnatowskiego. Niebawem przewodnik z 14. baonu przyszedł. Stańczyk woła sierż. Pietrkiewicza: — Doprowadzi pan kompanię do kpt. Kowalewskiego, który znajduje się przy mjr. Gnatowskim. — Doprowadzę kompanię do kpt. Kowalewskiego, który jest przy majorze Gnatowskim — powtarza regulaminowo sierż. Pietrkiewicz (poległ 6 lipca). Major spojrzał na sierżanta: — Sytuacja jest niewyraźna. Macie się trzymać. — Sytuacja jest niewyraźna. Mamy się trzymać. Tak jest, panie majorze. — Dobrze, żeście przyszli — mówi mjr Gnatowski. — Dwa natarcia się załamały. Trzeba jednak zająć szczyt. Kpt. Kowalewski się uśmiecha: — Znam drogę. Dzisiaj już byłem pod „czubkiem". — Działa się rozkalibrowały — mówi, przebandażowując ranę na szyi kpt. Bączkowski, który właśnie powrócił spod bunkrów — trudno oznaczać cele; wezmę w lewo i będę ogień stopniowo przenosił. Dziś rano wypychał ppłk Piłat zwiad, który szedł nader niechętnie i miał stwierdzić... że Niemcy opuścili Klasztor. Teraz to samo musi robić kpt. Kowalewski. Ma wysłać dwa silne oficerskie patrole. Ochotników nie ma, więc ze spisów plutonowych wybiera się dwa patrole po dziesięciu.ludzi. Każdy zbrojny w piat, dwa elkaemy, reszta ma tomsony. Pierwszym patrolem dowodzi pchor. Krakowski, drugim pchor. Dziadkiewicz. Kpt. Kowalewski wskazuje Kru-kowskiemu, który pierwszy ruszy, kierunek: sam szczyt S. Angelo. Podnosi do oczu dwie dłonie: o tyle w lewo ma osiągnąć szczyt Dziadkiewicz; będzie to stanowiło w terenie 100 m różnicy. Ruszył Krakowski2 — ma ze sobą radiostację i rakiety. Ruszył za nim w 5 minut Dziadkiewicz3 — też zaopatrzony w rakiety. 2 Poległ w natarciu pod Villanova. 3 Mianowany podporucznikiem, odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, ranny na linii Gotów, poległ nad" rzeką Senio w ostatniej walce włoskiej 2. Polskiego Korpusu. 417 Jest godzina 23. Na linii komandosów i 17. batalionu mówią im: — Życzymy szczęścia, ale... dwa natarcia odparte. Niemcy płaskim torem posyłają oślepiające białe rakiety. Co to znaczy? Bardzo, bardzo powoli oba patrole przechodzą swoje pozycje, wchodzą w teren. Tam już tylko ranni. Jęczą, straszą zasadzkami, minami. Żebyż choć ci Niemcy strzelali, ale od ich strony najzupełniejsza cisza, która jeży włosy na głowie. Tymczasem wtedy już u Niemców zągądł rozkaz wycofania się z S. An-gelo. Kalkulacja niemiecka na bronienie się przez dłuższy czas na odcinku S. Angelo — Cairo zawiodła. „Zawziętość bowiem polskich ataków wykazała — referował pod wrażeniem bitwy o S. Angelo płk Heckel — że wbrew oczekiwaniom siła ich natarcia nie tylko nie popuściła, lecz przeciwnie, zdawała się przybierać na mocy." Płk Heckel obliczał, że w czasie bitwy o Monte Cassino największe straty poniósł 2. baon 100. pułku wysokogórskiego, tego właśnie, który bronił S. Angelo. Wycofującym się z S. Angelo (o czym jeszcze w tej chwili nie wiemy) Niemcom jeszcze udaje się zostawić obsadę na Passo Corno i Cairo. Tak oto po kawałku wyrywa się teren z niemieckiej paszczy. Ale nie bądźmy mądrzy tym, cośmy się później dowiedzieli, i wróćmy do akcji. Patrole posuwają się żółwim krokiem. Kpt. Kowalewski ma ich ciągle na radiu i pcha, po prostu jakby fizycznie kogoś wypychał: — Musicie sprowokować ogień nieprzyjaciela. Wówczas obaj podchorążowie idą parę kroków w przód, nałażą na ubezpieczenie, ubezpieczenie wypycha się dziesięć kroków dalej i znowuż pcha przez radio dowódca kompanii i znowuż dowódcy patroli nałażą na ubezpieczenie i tak w koło Wojtek w tej nocy milczącej. Meldują: — Wianki trupów. — Dobrze, ale posuwajcie się. Meldują ledwo słyszalnym szeptem: . — Już przestajemy meldować, bo Niemcy mogą głos posłyszeć. — Dobrze, ale pamiętajcie, że macie sprowokować ogień. I potem już cisza. Toczą się godziny nocne i nic nie wiadomo. Wreszcie koło 4 rano zniecierpliwiony kpt. Kowalewski poczyna sam podchodzić. I nagle — błysk dwu białych rakiet, strzelonych w kształt litery „V". Jest godzina 4.15. „Czubek" — zajęty. Dociąga kpt. Kowalewski, dociąga po 20 minutach z wojskiem rtm. Różycki, potem zaraz zjawia się jakiś major, a potem już poczynają nałazić turyści — czereda źrzałych chłopów z wąsami, polujących na zegarki. Wtedy wreszcie swego czasu doczekał i pchor. Dawidowicz. Kiedy Niemcy strzelili poziomo tymi białymi oślepiającymi rakietami, które tak speszyły nasze patrole — byli to ostatni Mohikanie, mający na celu przybić nas do ziemi i osłonić odwrót. Dawidowicz, Dedeszko, tamci dwaj z drugiego bunkra — strzelali znalezionymi zielonymi rakietami, żeby dać znać, że S. Angelo wolne, ale nic nie pomagało. Pozgromadzali broń, amunicję, granaty — teraz oni są panami, a ranni Niemcy ich jeńcami. O świcie idzie Dedeszko w stronę polską (Niemcy, gdyby jeszcze byli, nic mu nie zrobią, bo przywykli, że kręcił się nosząc rannych). Mija parę godzin — dopiero ze szczytu na przeciwskłonie ukazuje się ppor. Walczak z batalionu Dawidowicza i macha ręką, by podejść. Kiedy wreszcie nasi żołnierze zeszli po czterech rannych Niemców, ci wyjaśnili, że był rozkaz: „Trzymać S. Angelo do zapadnięcia zmroku". Odprężenie idzie od czubka S. Angelo aż do najdalszych pozycji w dół. Zbieranie pamiątek, które w danej chwili wydają się niezmiernie ważne. Najwięcej tu szarotek dywizji wysokogórskiej, więc orzełki spadochroniarskie są w większej cenie. Kształtne, płaskie i duże galalitowe pudełka z maścią leczniczą, bardzo szczelnie się zakręcające, doskonałe na masło. Lornetki zeissowskie sześciokrotne, lekkie. Pistolety — zwłaszcza nasze polskie visy. No i zegarki. U komandosów rekord na zegarki biją kpr. Brau-liński, eks-marynarz, i st. strz. Prokopski. Można u nich kupić za 1000 li-rów (dwa i pół funta) najlepszy zegarek. Brauliński potem poległ pod Anconą. Niemiecki kapitan w stanie rozkładu ma na ręku wielki zenith. Obchodzą go z pożądliwością ze wszystkich stron. Boją się min. Gdybyż kotwiczkę saperską!... Z dom idzie po pobojowisku płk Rudnicki, dowódca natarcia. Pułkownik wie, że to bobrowanie żołnierskie — to upojenie zwycięstwem. O 7.10 patrole 15. baonu spotkały się na 575 z patrolami Karpackiej. „Żubry" i „Świerki" podali sobie ręce. Groźne, niezwyciężone bunkry są rozwalone, ciche, dostępne każdemu. Ciała walczących jeszcze leżą, jak je walka złapała, jeszcze nie zdążono narzucić ich kocami. — Tu padł pułkownik Kurek, panie pułkowniku. — Tu podpułkownik Kamiński. Pułkownik posuwa się coraz dalej i widzi twarze, które przesuwały się przed nim w różnych okolicznościach życia. Widzi, gdzie dochodziło 419 do walki wręcz. Widzi przestrzeń kilku kroków między pasem trupów polskich i niemieckich. Widzi — trup naszego żołnierza, trzymającego w zaciśniętej pięści karabin, którego bagnet tkwi w brzuchu Niemca. Obok Niemca — szmajser. Tu walczono wręcz. Dalej — wianek dziewięciu trupów naszych żołnierzy, rozłożonych jak obwarzanek w kółko, w środku koła lej granatu ciężkiej artylerii. W bunkrze, do którego się wpełza na czworakach — dwa trupy: nasz i niemiecki. Nikt już nie powie, co tu się odbyło. Dalej na przeciwstoku duża płachta. Pułkownik podnosi jej rąbek i widzi 32 trupy niemieckie. U dołu przeciwstoku — trup karpatczyka. Skąd się tu wziął? Czyżby N iemcy zabili prowadzonego jeńca ? W dolinie za S. Angelo, przy niemieckim punkcie opatrunkowym 56 opatrzonych trupów niemieckich. To ranni, którzy tu zmarli. Czterysta trupów niemieckich zebraliśmy na odcinku Kresowej po drugim natarciu4. Pułkownik znowu oparł się o skałę, tak jak w ten dzień kryzysu, kiedy widziałem go na Drodze Saperów po załamanym pierwszym natarciu. Czy myśli o zabitym nieboraku, który rośnym świtem rzucij babie pielącej w ogrodzie — pierwsze pieniądze na walkę? Czy o pyzatych motocyklistach gen. Schranka, wysypiających się w śpiworach na wrześniowej Vergmigungsreise'! Skwitował się z gen. Schrankiem. Uczciwie. Po żołniersku. Dając pełną zapłatę. Po schronach tu i ówdzie wyciągają jeszcze Niemców... Jedenastu takich w dół prowadzi jakiś kapral. — Skąd jesteście, synu? — Kapral Marciniak, 1. kompania 17. batalionu. 1. kompania? Niedzielskiego?... Ach tak — ruszyło ich przedwczoraj 5 oficerów i 80 szeregowych, został cały jeden oficer i 26 szeregowych. Właśnie już schodzi 17. batalion — to znaczy 5 oficerów, 50 szeregowych i 17 sanitariuszy. 17 sanitariuszy... 17. batalionu, który poszedł do natarcia, 17 maja, miał przed sobą 17. batalion niemiecki i w którym ubyło w czasie walki 17 oficerów (8 zabitych), 7 rannych, dwu odeszło do rejonu wyczekiwania dla organizowania ludzi) 4 25 maja na wzgórzu 553 żołnierze Kresowej wzięli ostatnich Niemców z 2. baonu 100. pułku, który bronił S. Angelo. Z baonu tego, według zeznań jeńców, zostało przy życiu tylko 27 Niemców. 420 17 podchorążych na ogólną liczbę 20 (15 padło, dwu dostało się do niewoli). A przecież 17. batalion — to dopiero szóste miejsce strat w tej krwawej bitwie o Monte Cassino. Schodzą komandosi — zostało całych dwudziestu czterech. Schodzą ułani 15. Pułku Ułanów Poznańskich — zostało ich całych czternastu. Z Kresowej idzie meldunek. Dowódca dywizji pisze do dowódcy Korpusu: mp. dn. 19 maja 1944 r. Tajne Melduję Panu Generałowi wykonanie zadania przez 5. Kresową Dywizję Piechoty: linia Gustawa została przełamana; Niemcy na grzbiecie Monte Cassino odcięci; styczność z 13. bryt. korp. nawiązana; grzbiet Castellone utrzymany. * I zaraz tę „tajność" niosą w świat depesze. Przed atakiem na Passo Corno Powtarza się tu, na odcinku Kresowej, to, co wczoraj na odcinku Karpackiej: Niemcy ostrzeliwują zawzięcie opuszczony teren. Po pierwsze — bo liczą na ruch nie zorganizowany. Po drugie — bo walka przenosi się coraz bardziej na północ, a więc na tereny Kresowej. Przecież Niemcy wciąż siedzą na Passo Corno, tym najpółnocniejszym odcinku naszego frontu. — Siedzą jeszcze na Passo Corno... — mówią jakby z jakimś osłupieniem żołnierze. — Zdawało się: byle wziąć Klasztor^ Tymczasem całe 24 godziny potem trzeba się było krwawić o S. Angelo. Wzfęliśmy S. Angelo i znowu powiadają o tym Passo Corno. I mocno powiadają. Bura glina pryska na stokach rytych pociskami. Droga Saperów jest ostrzeliwana jak za najgorętszych walk. Saperzy, mający już wracać, ponoszą ciężkie ofiary. Na zakręcie pod Żbikiem, tam, gdzie kilka dni temu zostawiłem łazika idąc do czołgów, trafiło w łazik w pełnym biegu — miazga tylko została. Niby to wszystko jedno kiedy umrzeć. A jednak zauważyłem, że żołnierzowi strasznie niepilno jest umierać — po akcji. Ociągają się tak patrole, kiedy już trzeba stwierdzić tylko, że to — koniec. Bo" to niby głupio — odwalić kitę przed samym odjazdem do chałupy. 421 do walki wręcz. Widzi przestrzeń kilku kroków między pasem trupów polskich i niemieckich. Widzi — trup naszego żołnierza, trzymającego w zaciśniętej pięści karabin, którego bagnet tkwi w brzuchu Niemca. Obok Niemca — szmajser. Tu walczono wręcz. Dalej — wianek dziewięciu trupów naszych żołnierzy, rozłożonych jak obwarzanek w kółko, w środku koła lej granatu ciężkiej artylerii. W bunkrze, do którego się wpełza na czworakach — dwa trupy: nasz i niemiecki. Nikt już nie powie, co tu się odbyło. Dalej na przeciwstoku duża płachta. Pułkownik podnosi jej rąbek i widzi 32 trupy niemieckie. U dołu przeciwstoku — trup karpatczyka. Skąd się tu wziął? Czyżby N iemcy zabili prowadzonego jeńca ? W dolinie za S. Angelo, przy niemieckim punkcie opatrunkowym 56 opatrzonych trupów niemieckich. To ranni, którzy tu zmarli. Czterysta trupów niemieckich zebraliśmy na odcinku Kresowej po drugim natarciu4. Pułkownik znowu oparł się o skałę, tak jak w ten dzień kryzysu, kiedy widziałem go na Drodze Saperów po załamanym pierwszym natarciu. Czy myśli o zabitym nieboraku, który rośnym świtem rzucij babie pielącej w ogrodzie — pierwsze pieniądze na walkę? Czy o pyzatych motocyklistach gen. Schranka, wysypiających się w śpiworach na wrześniowej Vergnugungsreise'! Skwitował się z gen. Schrankiem. Uczciwie. Po żołniersku. Dając pełną zapłatę. Po schronach tu i ówdzie wyciągają jeszcze Niemców... Jedenastu takich w dół prowadzi jakiś kapral. — Skąd jesteście, synu? ' — Kapral Marciniak, 1. kompania 17. batalionu. 1. kompania? Niedzielskiego?... Ach tak — ruszyło ich przedwczoraj 5 oficerów i 80 szeregowych, został cały jeden oficer i 26 szeregowych. Właśnie już schodzi 17. batalion — to znaczy 5 oficerów, 50 szeregowych i 17 sanitariuszy. 17 sanitariuszy... 17. batalionu, który poszedł do natarcia, 17 maja, miał przed sobą 17. batalion niemiecki i w którym ubyło w czasie walki 17 oficerów (8 zabitych), 7 rannych, dwu odeszło do rejonu wyczekiwania dla organizowania ludzi) 4 25 maja na wzgórzu 553 żołnierze Kresowej wzięli ostatnich Niemców z 2. baonu 100. pułku, który bronił S. Angelo. Z baonu tego, według zeznań jeńców, zostało przy życiu tylko 27 Niemców. 420 17 podchorążych na ogólną liczbę 20 (15 padło, dwu dostało się do niewoli). A przecież 17. batalion — to dopiero szóste miejsce strat w tej krwawej bitwie o Monte Cassino. Schodzą komandosi — zostało całych dwudziestu czterech. Schodzą ułani 15. Pułku Ułanów Poznańskich — zostało ich całych czternastu. Z Kresowej idzie meldunek. Dowódca dywizji pisze do dowódcy Korpusu: mp. dn. 19 maja 1944 r. Tajne Melduję Panu Generałowi wykonanie zadania przez 5. Kresową Dywizję Piechoty: linia Gustawa została przełamana; Niemcy na grzbiecie Monte Cassino odcięci; styczność z 13. bryt. korp. nawiązana; grzbiet Castellone utrzymany. I zaraz tę „tajność" niosą w świat depesze. Przed atakiem na Passo Corno Powtarza się tu, na odcinku Kresowej, to, co wczoraj na odcinku Karpackiej: Niemcy ostrzeliwują zawzięcie opuszczony teren. Po pierwsze — bo liczą na ruch nie zorganizowany. Po drugie — bo walka przenosi się coraz bardziej na północ, a więc na tereny Kresowej. Przecież Niemcy wciąż siedzą na Passo Corno, tym najpółnocniejszym odcinku naszego frontu. — Siedzą jeszcze na Passo Corno... — mówią jakby z jakimś osłupieniem żołnierze. — Zdawało się: byle wziąć Klasztor, Tymczasem całe 24 godziny potem trzeba się było krwawić o S. Angelo. Wzięliśmy S. Angelo i znowu powiadają o tym Passo Corno. I mocno powiadają. Bura glina pryska na stokach rytych pociskami. Droga Saperów jest ostrzeliwana jak za najgorętszych walk. Saperzy, mający już wracać, ponoszą ciężkie ofiary. Na zakręcie pod Żbikiem, tam, gdzie kilka dni temu zostawiłem łazika idąc do czołgów, trafiło w łazik w pełnym biegu — miazga tylko została. Niby to wszystko jedno kiedy umrzeć. A jednak zauważyłem, że żołnierzowi strasznie niepilno jest umierać — po akcji. Ociągają się tak patrole, kiedy już trzeba stwierdzić tylko, że to — koniec. Bo"to niby głupio — odwalić kitę przed samym odjazdem do chałupy. 421 No, z tym odjazdem „do chałupy" — gruba przesada. Ale choćby te kantyny w Acquafondata, te signoriny w S. Michele, ta Ymca w Campobasso. Wojna, no to wojna. Ale tak ginąć jak ci saperzy — pakując rzeczy... Tymczasem — właśnie — wojna. Już teraz w najbardziej północnym kącie. A w najbardziej północnym kącie dowództwo 6. brygady. To nie to, co dowództwo 5. brygady. Nie w schronie kutym w skale, tylko w domu murowanym. Z tarasem kamiennym oplecionym winem, na którym pełzają trzy kilkutygodniowe szczeniaki: Matkę pocisk zabił w pobliskim miasteczku-widmie Cairo. Żołnierze je przynieśli, pięknie nazwali: pieski Cairo i Cifalco i suczkę — Maiola (wzgórze obok). Pieskom trzeba było mleka, a z mlekiem skondensowanym krucho. Tedy brygada zażądała trzech dodatkowych racji żołnierskich dla czółki „P.M.". Co się wykładało „psy myśliwskie" z dużą w stosunku do posikujących kundeliansów przesadą. Przed bitwą namnożyło się tych ekstra czółek i kwatermistrzostwo wolało się nie przyznawać do ignorancji. Dla czółki „P.M." — dobrze, naturalnie. Przy czym tak szczęśliwie się złożyło, że żaden z kundli nie palił i przez wdzięczność oddawały opiekunom cały przydział papierosowy. Bukolicznie więc wita gromada: po tarasie oplecionym winem łażą szczeniaki, na dachu nad tarasem pełza dopiero urodzony kodak, popiskując cieniutkim głosem. Wilgotna mgiełka przytłacza, naokoło słychać eksplozje pocisków, żołnierze przez te dni tyle widzieli śmierci, że to drobne życie zwierzaczka, które zapaliło się nagle i pełga nikle w tej kanonadzie, wydaje się wszystkim cudowną i wzruszającą sprawą. Skupili się na tarasie, patrzą w górę, radzi by jakoś zdjąć z daszku ten ciepły kłębuszek i napoić mlekiem czółki „P.M.". Gospodarz, płk Nowina-Sawicki, szeroko znany z tego, że ma doskonały krupnik, którego korespondentom nie daje, oprowadza po swoim obejściu równie gościnnie, jak oprowadzał mnie pewien Anglik na Cyprze po swoim ogrodzie, pokazując, z którego drzewa warto jeść owoce, a z którego nie. U pułkownika to brzmi inaczej: po tej części tarasu warto chodzić, a po tej, gdzie stoi ławeczka, nie należy, bo ustrzelą. Pół tarasu bowiem jest zakryte jeszcze linią drzew, a już z ławeczki widać szczyt Cifalco, a na Cifalco siedzi bardzo psotny Niemiec z nożycową lornetą, powiększającą dwudziestokrotnie, i lubi wtrącać się do rozmowy na ławeczce. Pułkownik, uświadomiwszy co do Drzewa Złego i Drzewa Dobrego i zakazawszy z onegoż złego pożywać owocu, niknie w domu, a na chrzęszczącej ścieżce prowadzącej z dołu, która wygląda jak płynący potok kamieni, pokazuje się ułan z palmą (a więc karpatczyk), prowadzący rannego w rękę Niemca. Siadamy sobie z Niemcem na ławeczce, niby Gerwazy z Protazym, i aczkolwiek pułkownik nie domyśla się wychylić z kusztyczkiem krup-niczku, ucinamy sobie pogawędkę na temat wielce ulubiony przez nich 422 wszystkich (z wyjątkiem spadochroniarzy) — że jak to fajnie się złożyło, że dla niego wojna już jest vorbei. Z wolna przy Niemcu tworzy się cercle, no i co państwo powiecie? — idzie pocisk. Pocisk, to pocisk. Mało to durnych pocisków lata. — A jak u was z jedzeniem ? Idzie drugi pocisk, bliżej. Niemiec niespokojnie się poruszył ruchem charakterystycznym dla żołnierza, który był w ogniu. Ślepy kociak na daszku nad tarasem się przestraszył; idzie po krawędzi miękkimi łapkami i miauczy przeraźliwie. Trzeci pocisk łupnął tak blisko, że dom się zatrząsł. Kociak spadł na kamienie tarasu i drgał w agonii. Brudne, nie ogolone twarze żołnierskie mają w oczach ten żal połączony z niemym pytaniem, z jakim wrażliwe dzieci patrzą na walczące o życie światełko dogasającego knota. Chronimy się dadomu. Zmierzch się zrobił i zapalono jaskrawą żarówkę wielkości orzecha na kablu od akumulatora samochodowego. Koło domu wybucha jeszcze jeden i jeszcze jeden pocisk. — Daję kredyt na osiem — mówi pułkownik. Zwykle tak jest. że nieprzyjaciel daje serię z kilku pocisków i przenosi się z ogniem. Zjawia się/dowódca 17. batalionu, mjr Baczkowski, który właśnie sprowadził swoich ludzi z pola walki i rozlokował. Major jeszcze nie zdołał umyć się ani ogolić. Jest ze swoim nieodstępnym kijkiem, którym pomachiwał — „naprzód!" i ze swoim gwizdkiem, który miał tylko jeden sygnał — natarcia. Nawała pocisków wzmaga się, dawno przeszedł kredyt pułkownika, ktoś liczący w kącie mówi, że już idzie dwudziesty pocisk, ściany drgają, pęd powietrza uderza o drzwi i major — mówi o swoim batalionie. O tych poległych ośmiu oficerach, którzy zginęli, wszyscy o trzy, pięć metrów od niemieckich bunkrów. O tej bliskości do wroga, kiedy rakiety strzelane przez Niemców spadały majorowi na głowę, kiedy żołnierze poczęli śpiewać Jeszcze Polska. O tym, jak na niego uwziął się strzelec wyborowy, drzazgi kamienne odłupywały się, głowę miał w krwi... I znowu — kto ranny. Przecież to batalion 6. brygady. Wchodzi mjr Harcaj. — Pan był przy śmierci Kurka? — pyta pułkownik. I znów idzie zwięzła opowieść. I te opowiadania ludzi prosto z pola walki przy huku dział; te opowiadania, w których po raz pierwszy pada słowo „zabity" przy nazwiskach, których śmierć i jej szczegóły zastygną w nieomylny kanon czytanek... — Wymacali definitywnie — mruczy pułkownik, kiedy liczący anonsuje trzydziesty pocisk — od trzech tygodni, jak tu jesteśmy, takiego ognia nie było. Żołnierz wnosi rozpalony odłamek, który padł pod drzwiami. Kucharzowi wpadł kamień od rozprysku w kocioł. — Ale nie wywrócił kotła? — pytają z niepokojem. 423 Okazuje się, że nie, bo wjeżdża wonny gulasz. Mjr Baczkowski chwali obrus, którym pokryto stół; ma zaraz po obiedzie wracać do swego dołka. Dom nie ma umocnionego dachu, więc w tych warunkach spożywanie gulaszu jest jakąś uroczystą pospólną komunią. Zaraz po nim wyjeżdżają mapy na stół. Płk Nowina-Sawicki bierze w rękę dermatograf: — Proszę o opinię artyleryjską — mówi do artylerzysty płk. Obtuło-wicza — jeśli Niemcy do jutra nie wycofają się. Płk Obtułowicz, dowódca 11. pułku artylerii lekkiej w kampanii wrześniowej, który 13 września pod Krzywczą miał swój piękny dzień, a potem doprowadził swoje działa z gen. Sosnkowskim aż do końca, aż do lasów brzuchowickich, daje odpowiedź przypominającą „chodzi czapla po desce". — Amunicja już jest przebrana; należy jeszcze uzyskać skoncentrowany ogień w jak najkrótszym czasie, a potem natrzeć. — Skoncentrowany? — Łn krótszy, tym intensywniejszy. — Pięć, siedem minut? — Za krótki czas, by byli dosyć podrobieni. — Więc piętnaście. Po innych kątach też pracują. Jest strasznie przyjemnie patrzeć na ten fason, jak przy kolejnym wybuchu nikt nie przerywa, nie ogląda się, nie zmienia natężenia głosu. „Widzisz — mówię sobie — ten by cię irytował, że kłóci się w brydżu, tamten, że jest biurokratą, inny, że jest nieuczynny. Zapewne też są tacy. Ale pamiętaj chwilę, kiedy ci dano oglądać Polaków bez tej błony życia codziennego." Nawała wreszcie cichnie. Jakieś sczerniałe, z gorączką w oczach po-ruczniki, podkarmione przygodnie, strzelają obcasami i wychodzą w noc. Dzwoni telefon. — „Dewiza"? — pyta płk Nowina-Sawicki. — To ja... — podrywa się mjr Baczkowski. Tak, to kryptonim jego batalionu. Mjr Baczkowski kwapi się do wyjścia. — No, to pan major będzie dobrze spać? — Tylko krótko... w skałce... — uśmiecha się. Wychodzi pomachując kijkiem. Wchodzi szef sztabu 6. brygady, mjr Florkowski. Wraca z 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Gama rozbrzmiewająca na tej 4-kilometrowej klawiaturze naszego frontu zamilkła przedwczoraj na 593, wczoraj wieczorem na S. Angelo, dziś przetoczyła się na violin, na północ, ku stanowiskom pułków ułańskich. — Czy pan uwierzy? — uśmiecha się pułkownik, wskazując na swego 424 szefa sztabu — poważny człowiek, oficer sztabowy... chciał iść z akcją, nie zgadzałem się; prosił, żeby „chociaż troszeczkę"... jak dzieci, których nie można zdjąć z kozła. „Poważny człowiek" macha zawzięcie głową, prawdopodobnie coś chce protestować, ale ma usta pełne gulaszu. A więc — ułani atakują... 18. Rozsadzamy linię Hitlera Niepokojąca cisza Kiedy płk Rudnicki oglądał pobojowisko na S. Angelo, cisza stała dokoła. Zależą poległych, którymi znaczyliśmy zwycięstwo, wspinając się coraz dalej, na północ, doszły tu, do stóp Passo Corno. 516 m — pierwszy stopień: góra klasztorna — oczyszczone od nieprzyjaciela. 567 — drugi stopień: Albaneta — oczyszczone. 575 — trzeci stopień — oczyszczone. 585 — czwarty stopień: to właśnie pobojowisko na S. Angelo, na którym pułkownik stoi obecnie — oczyszczone. Pułkownik minął trupa śp. ppor. Krupskiego, ostatniego poległego oficera, inżyniera z czołówki naprawczej, który tu przyprowadził swój lud warsztatowy z ostatnią pomocą. Dalej — już był spad ku rozległemu wąwozowi, przedzielającemu od Passo Corno i kluczowych jego szczytów: 893 i 912. Passo Corno, zębate strzelnicami, silne skalistą kawerną, z której pluły bezpiecznie niemieckie moździerze — milczało. Zbocza jego, flankujące oba natarcia ogniem — pylony wiecznie czujne, wiecznie groźne — zdawały się tak nieme jak i pozostałe rzędy amfiteatru. Pułkownik przesunął wzrok wyżej: jednooki Polifemus — Cairo — wisiał nad terenem, tajemniczy jak zawsze, milczący jak zawsze. Czy siedzi na nim obserwator przy nożycowej lornecie, niby organista przy klawiaturze organów, grający piekielną fugę przez miniony tydzień? Kiedy stanowiska moździerzy — piszczałki organów — rozwalone, kiedy łańcuchy bunkrów — rejestrów organowych — wyzute z obrońców, z dźwięku bojowego, który nimi płynął? Tam, uczepiona o szczyt Cairo na równi z linią Gustawa, spływa ku Piedimonte nie ruszona jeszcze linia Hitlera. A może „pękło oczko" w punkcie Cairo i ta druga linia spruła się sama przez się? Wzrok pułkownika poszedł w prawo, pobiegł grzbietem Castellone, 426 gdzie siedział 15. Pułk Ułanów Poznańskich, zszedł ku miasteczku Cairo, gdzie warował Karpacki Pułk Ułanów. Niechby sprawdzili — tę ciszę. I obydwa pułki otrzymują zadanie wykonania wypadów, każdy jednym szwadronem. Karpaccy ułani - napięta cięciwa Pułk 15. ułanów uczestniczył szwadronem w uderzeniu na S. Angelo, i szwadron mocno się skrwawił. Pułk Ułanów Karpackich, wysunięty na najbardziej skrajne skrzydło Korpusu i jego biernego odcinka, demonstrował jedynie. Zbiorowisko młodych żołnierzy, które nasłuchiwało biernie kanonady i nadchodzących wiadomości, że koledzy krwawią i walczą ostatkiem sił, aż do gospodarczych półbaonów włącznie — musiało spęcznieć w niewyżytą gorączkę. Pułk był z Libii jeszcze i miał się za weterana. Zaczęło się to od koni. W kronikach pułku jeszcze się tułają fotografie ułanów na siwkach. Rekruci przebywający we Włoszech patrzą na te egzotyczne siwki jak chłopcy, którym pokazują ryciny wyobrażające rzekomą gwardię kacyka afrykańskiego na strusiach. Potem szybko siwki poszły w kąt — jeden jakiś został dla dowódcy pułku, mjr. Bobińskiego, który na nim się uwijał... po pozycjach w Tobruku. Bo do Tobruku przybył spieszony Pułk Ułanów Karpackich jako pierwszy polski oddział i przejął zadanie obrony 6-kilometrowego odcinka. Potem był wypad na Twin Pimples, wypad rtm. Smodlibowskiego1, w którym szwadron rotmistrza miał pierwszego zabitego i 23 rannych, trwanie 6-tygodniowe w skalistych żłobkach pod ogniem włoskich pozycji na Medauar. pościg na Akromę. Zamiast siwków przyszły „pełzaki" — carriery. W bezmiernych piaskach pustyhi nawigowały wedle gwiazd, jak korwety na morzu, przecinając linie komunikacyjne. Kiedy cały Korpus organizował się w Palestynie, do której też została ściągnięta Brygada Karpacka, pułk został w Afryce, patrolował drogę pustynną El-Alamein — Kair, strzegł w czasie bitwy pod El-Alamein delty Nilu. Pułk liczący wielki procent inteligentów, mający najdłuższe i najściślejsze 1 Późniejszego dowódcy 10. pułku huzarów. 427 ze wszystkich oddziałów Korpusu relacje z Anglikami, wyniósł z tych metamorfoz i samotnych ścieżek swoisty charakter, w którym nie było miejsca na drill pruskiego typu, w którym nic jeszcze nie zdążyło, dzięki ciągłym zmianom, zakrzepnąć w rutynę. Bo i tu, we Włoszech znowuż, kiedy samochody pancerne, te konie pustyni, znalazły się nad zaśnieżoną rzeką Sangro, kiedy wyrósł naokoło nich krajobraz górzysty, kiedy wypadły 200-kilometrowe szybkie marsze w deszczu, śniegu i błocie po krętych górskich wirażach (np. przejazd pierwszego szwadronu do Aquaviva) — wszystko od dowódcy aż do ostatniego kierowcy musiało przestawiać swoją pustynną mentalność i nagiąć do nowego terenu. Pułk był jak łuk hartowany w ogniu. Wypadki w kraju, przeszłość pułku, a zwłaszcza tydzień bitwy toczącej się obok, naciągnęły cięciwę tego łuku do ostatniej skali wytrzymałości. Przychodził czas, kiedy cięciwa miała się zwolnić. „Wielki dzień" pułku Noc jest czarna jak sadza i łupana wybuchami. Potykając się o teren. którego nie widać, idę z dwoma przewodnikami przysłanymi po mnie z pułku Karpackiego. Świst pocisków, smolistość nocy, niewiadomość odległości, ani kiedy koniec wędrówki, niewiadomość nawet, w którą się idzie stronę świata, gdzie Niemcy, gdzie swoi, co daleko, co blisko — stwarza poczucie niewyrftiemości bez początku i końca, zaziemskości. nierealności. Aż kiedy pada kolejny pocisk — krótki blask pokazuje realne drzewa, a kiedy gaśnie blask — głosy z jakichś potajemnych wykrotów nawołujące, kto idzie, wskazują, że zbocza są naszpikowane żywymi ludźmi. Dowództwo pułku mieści się w tym samym murowańcu jakiegoś „kolona" (farmera), w którym je odwiedzałem na dzień przed bitwą. W pokoju, w którym na ścianach zastygły spłoszone półnagie girlsy powycinane z ilustracji — paruje „Wielki dzień" pnłku. Z terenu natarcia przyszedł dowódca — mjr Stanisław Zakrzewski. Łazi jak senna mucha „oferma" Bocheński, posiekany na wczorajszym patrolu odłamkami granatu ręcznego. W chwilę potem wsuwa się kapelan, ks. Malinowski, którego też nosiło po natarciu, i zastępca dowódcy, rtm. Paciorek, którego brat poległ w tym samym pułku przed tygodniam t 2 Sam rtm. Paciorek, już jako major, zginął następnie w wypadku samochodowym. 428 Gość, wynurzony z czarciego terenu nocnych niejasności, zachłystuje się, co tu gadać, haustem tęgiej żołnierskiej polskości. — Słuchaj — mówi mjr Zakrzewski — trafiasz na dzień, który zapewne stanie się świętem pułku. Wszyscy mówią: ci oficerowie, pochyleni nad stołem, ta mapa, która na nim leży, te pociski na zewnątrz dające ramy rozmowie. — Bo widzisz — mówi mjr Zakrzewski — odwaliliśmy pieszą Somo-sierrę. Szwadron 3. Stryjewskiego poszedł do natarcia na bunkry niemieckie, siedzące podwójną koroną na szczycie 893, na szczycie 912 w poprzek dwu i półkilometrowej drogi marszu po stokach Castellone, nacierając nie prostopadle, ale równolegle do naszych pozycji obronnych, posuwając się terenem, w którym trzeba było pokonywać jeden za drugim trzymetrowe tarasy; 800 metrów wynosi różnica poziomu od miejsca startu do szczytu, na którym zdobyliśmy bunkry; przeszli 1500 metrów pod ogniem bocznym cekaemów i moździerzy z podnóża Monte Cairo oraz artylerii niemieckiej, bijącej ogniem rozpryskowym z dalszych stanowisk. Przecie to już linia Hitlera, której nikt nie atakował, wszystkie więc jej ognie zbieraliśmy dzisiaj my tylko. Przodek mjr. Zakrzewskiego brał udział w szarży pod Somosierrą. Major walczył we wrześniu pod Suchowolą. Obracamy i smakujemy dźwięk nowy: Passo Corno, jeszcze obcy, już może — tym co przyjdą — bliski na zawsze, swój, najbardziej polski? Zdobyli bunkry, umacniane cementem. Wzięli całą ich załogę, pozostałych przy życiu dwudziestu trzech. Zniszczyli 4. kompanię samodzielnego batalionu górskiego. Sami stracili 18 zabitych, 18 ciężko rannych, 27 lżej. Ani jednego nie ma bez krychy odłamkiem albo kamieniem. W pewnej chwili walczyli kamieniami. Utrzymali się. I znowu — i bez końca — idą opowiadania. Jak żołnierze ranni wracali w ogień, jak szwadron wziął pęd, że mdleli ułani forsując tarasy, a inni polewali ich wodą z manierek. Jak junacy, stanowiący jedną trzecią szwadronu, którzy niedawno przyszli jako uzupełnienie, meldowali się w pełnym ogniu przepisowo, trzaskając obcasami, jak drugi szwadron wypierał dech z siebie, donosząc amunicję, jak ułan Miarkowski, kadet z „Barbary", już ciężko ranny, gdy nie mógł z braku sił odrzucić granatu, naczołgał się na niego, rozszarpanym ciałem ratując kolegów.3 Pięćdziesieciodwuletni kpr. Wiatr, który mnie przyprowadził, zgłasza, się po porcję „atramentu" jako nagrodę. Stary, meldując się, zadziera przepisowo brodę do góry. Major mu nalewa kubek wina. Kpr. Wiatr to maskota pułku. Stary osadnik wojskowy — ręce zdatne do wszystkiego — ojciec żołnierzy, filozof chłopski, mówiący swoistym językiem, autorytet pułku, nagrodzony w 1938 r. Krzyżem Zasługi. 3 Czytałem o tym piśmienną relację świadka, łącznościowca ułana Tadeusza Hassa. 429 — I od 1938 roku tym dycham — mówi do mnie, kiedy silniejszy wybuch zatrząsł oknami — i jestem zatrudniony w te machinę wojenno* Teraz — idą nosze po rannych. Na zdobytych stanowiskach nasi chłopcy, którzy natarcie poczęli w koszulkach, pookrywali się przed zimnem nocy płaszczami niemieckimi. Żywność mają niemiecką, ale amunicję dostarczają im teraz koledzy niezmiernym wysiłkiem, wciągając ją po linach na trzypiętrowe tarasy. Poprzedzające patrole Czas iść spać i nam. Kulejący Bocheński sprowadza mnie do piwnic, gdzie mieszczą się legowiska. Pó zakamarkach pod niskimi stropami, na jakichś przymurkach tulą się skręcone niewygodnie ciała ułanów. Za to mają bezpieczeństwo niemal gwarantowane. Poraniony Bocheński mocując się z butem, daje z siebie wydusić, jak rozeznał teren obecnego natarcia. Przed kilku dniami przeszedł w biały dzień bardzo daleko, zostawiwszy za sobą, jak się okazało, stanowiska Niemców, z którymi się wzajemnie nie zauważył. Wracając, spostrzegł domek, który chciał rozeznać, i wysunął się ku niemu z ułanem Radzikiem. Przed domkiem spostrzegli Niemca w piżamie, który, ujrzawszy dwóch polskich żołnierzy z orzełkami na czapkach i w pełnym oporządzeniu, uśmiechnął się przyjaźnie: — Nach Hause? — zapytał. Było to hasło, które niemiecka radiostacja „Wanda" zalecała naszym żołnierzom podawać przy przechodzeniu, i Niemcy byli odpowiednio pouczeni. — Nie d-do d-domu — odpowiedział sze-pleniący i z lekka jąkający się Bocheński — ale wy jesteście zgubieni, poddajcie się. Szwab roześmiał się, machnął ręką i wskoczył do domku, z którego poszła seria. Bocheński, uskoczywszy za załom, począł nawoływać: — R-y-y-dzik! — Dein Rydzik ist erledigt — krzyczeli dosyć życzliwie informujący Niemcy. — A dlaczegoście nie strzelili do tego Niemca? — W p-piżamie? — dziwił się Bocheński. Powiadają o tym legendarnej odwagi oficerze (Coetąuidan, Narvik, Krzyż Walecznych za kampanię francuską, przeszmuglowanie się na dnie okrętu do Syrii, Tobruk, spalenie samodwa wieży strażniczej za Przypisek po bitwie: Poległ w bitwie o Anconę. 430 pozycjami włoskimi, wyniesienie wraz z Erdmanem pod ogniem ciała poległego Pieniążka), że jeszcze nigdy nie wystrzelił. — To po co, u diabła, nosisz pistolet? — pytali koledzy. — Dla p-propagandy. Wreszcie uporał się z nogawką i ogląda ją smętnie pod światło. Nogawka jest na sito podziurawiona odłamkami ręcznego granatu. To mu się zdarzyło przed trzema dniami, kiedy ponawiał wywiad. — W cz-czym ja pojadę? — martwi się Bocheński, który wybiera się do Korpusu — b-będą myśleli, że naumyślnie p-podziurkowałem sobie spodnie ołówkiem.5 A nazajutrz po tym patrolu Bocheńskiego, przedwczoraj, 18 maja. rozpoznawał samoczwart por. Lickindorf. Kiedy byli już blisko domku, z którego zabito Rydzika, ujrzeli płaszcz niemiecki, leżący na ziemi, a przy nim wbity w ziemię nóż. — Ostrożnie — mówi kpr.« Łabędzki — to może być pułapka. Ukląkł, ziemię dziobie dokoła. Kpr. Łabędzki, rzeźbiarz, współpracownik prof. Szyszko-Bohusza, szkolony „minowiec" pociesza się zawsze, że rozbrajając prawą ręką — ją najwyżej utraci. „Cały skarb dla mnie to lewa ręka, którą nakierowuję dłutko; prawa tylko uderza młotkiem, na to dosyć mieć sprotezowaną rękę." — Panie poruczniku — woła — to Niemiec na własnej minie wyleciał. Podnosi płaszcz podbity skrzepami krwi. W tej chwili terknął raz, krótko — szmajser. — Panie poruczniku — wołają żołnierze, którzy przyzostali w tyle, widzą, że por. Lickindorf chce uskoczyć — miny! Spojrzał i zgorzał — stał w polu minowym; wokoło kwitły sobie spokojnie „skaczące S-miny" — miny szrapnelowe. Ostrożnie i z godnością począł porucznik stąpać do tyłu. Niemcy milczeli. Ta krótka seryjka musiała być jakimś sygnałem, ale jakim? 5 Zginął w bitwie o Anconę. Szedł spiesznie przed swymi, czyszcząc drogę z min. Miał rękę na temblaku, bo właśnie wrócił nie wygojony ze szpitala po ranie, otrzymanej przy przeprawie nad Mussone. Spieszył bardzo. Kiedy w chwilę potem na innej bocznej drodze otrzymaliśmy tę wiadomość z wysokiej wieży stag-hounda od ppor. Tarnowskiego,' trudno było uwierzyć, taki był jasny dzień, takie oczywiste zwycięstwo, takie naręcza kwiatów, którymi ludność zarzucała wozy. Na drugi dzień grzebaliśmy go w Loreto. Pułk był w pościgu i kilka tylko było osób. Brat, dominikanin, nie zdążył z Rzymu. Trzeba było spieszyć — był upał, w trumnie skleconej pospiesznie leżały zebrane porwane członki. Biskup Gawlina szerokim krzyżem przeżegnał grób, wykopany w rzędzie innych grobów żołnierskich. Leży w nim jeden z najtęższych intelektów, który sformowała już całkowicie Polska Niepodległa. Powtarzał, że „żaden porządny człowiek nie może przeżyć tej wojny". 431 Porucznik począł wycinać kąty, aby móc określić położenie. Nagle seria szpandała z domku uderzyła mu o 20 cm pod nogi. Niemcy widać zniecierpliwili się czekając, może zdecydowali, że dalej nie pójdzie, może wzięli go za obserwatora artyleryjskiego, dość, że nie poczekali, aż patrol posunie się dalej w kotlinkę, gdzieby go na pewno zniszczyli. Porucznik uskoczył między jakiś głaz i pień i strzelił zieloną rakietę w stronę szpandała. Zielona rakieta miała być znakiem dla swoich, aby wywołali w to miejsce ogień artylerii. Ale swoi rakietę przegapili, a zirytowani Niemcy położyli na miejsce, z którego strzeliła rakieta, 22 granaty z moździerzy. W środku tej nawały parzyć poczęło porucznika straszliwie. Skonstatował, że siedzi w wielkim kopcu mrowiska dużych czerwonych mrówek. Wyskoczył jak oparzony i dołączył do swoich ułanów, którzy szykowali się po nawale wracać po korpulentne ciało. Niezwłocznie po jego powrocie wyruszył wypad por. Piątkowskiego w 40 ułanów. Niemcy otworzyli ogień i por. Piątkowski wypad bez strat wycofał. — Takie były fakty poprzedzające natarcie Stryjewskiego — mówią mi w ciemności senne głosy na ostatnim ziewnięciu. I po chwili w murowańcu, wtrząsanym strzałami, zapanowuje niepodzielnie młody, zdrowy sen; na zewnątrz tylko nie śpią warty i turkucie turlikają dziwnymi, bijącymi echem po górach poświstywaniami. Rozpoczęcie dzisiejszej walki Rano wraca z terenu dowódca natarcia rtm. Stryjewski, który nie zeszedł, nim wszyscy jego ranni nie zostali „zewakuowani" ze stromych tarasów zbocza. Postawiono przed nim jadło i butelkę wina. Rtm. Stryjewski je i opowiada. Nieraz widziałem ich schodzących wprost z bitwy, kiedy im podawano posiłek. Wszyscy jedzą, jakby ładowali cekaemy albo wydawali komendę. Jest w tym świadomość spełniania kolejnej potrzebnej czynności — ale ci ludzie jeszcze nie są przebudzeni do życia i jego spraw. Do tego potrzebny pierwszy sen. Rotmistrz, jak oni wszyscy wracający „stamtąd", ma wyostrzoną twarz, pociemniałe rysy i żarzący wzrok. W tym swoim „alluarze", jak w skafandrze, wracają ku nam na powierzchnię, z głębin, w których ocierali się o niebyt. Rtm. Stryjewski otrzymuje dowodzenie szwadronem zaraz po To-bruku. 432 W książce podaję, gdzie mogę, antecedensy tych dziwnych żołnierzy najfantastyczniejszego wojska tej wojny. Ot — choćby rtm. Stryjewski i jego koledzy. Po dziesięciu latach od ukończenia podchorążówki zetknął się z kolegami jednego rocznika: On sam — walczy we wrześniu pod gen. Grzmot-Skotnickim, po jego śmierci pod płk. Jastrzębskim dociera do gen. Kleeberga. w czerwcu 1940 r. przechodzi granicę. Rtm. Paciorek, zastępca dowódcy pułku, jest w natarciu 24 września 1939 r. pod Tomaszowem, walczy do 29 września, pod znaki narodowe dostaje się przez Japonię. Rtm. Sokołowski, dowódca 2. szwadronu, który wczoraj żywił bitwę szwadronu rtm. Stryjewskiego, dowodził we wrześniu szwadronem 5. pułku ułanów — szedł przez ZSRR do Korpusu. Rtm. Gierycz jest teraz dowódcą szwadronu czołgów. Piękna zbiórka rocznika. Rtm. Stryjewski opowiada swoje głębinowe sprawy. Za tydzień już je będzie opowiadać inaczej. Fakty będą te same, ale fakty te będą wyważone w jego umyśle i odczuciu, ponaświetlane blaskiem i cieniem, sam on weźmie ich właściwą miarę, ich styl, ich smak, ich wartość, ich perspektywę. Te opowiadania na gorąco — są dwuwymiarowe, szkicowe jak cwt/uis, a nie kolorowe jak akwarela. Mówi się, że tego „trzasnęło", a ów „dostał", a jeszcze inny „wyrwał do przodu" i ci, o których się mówi. są jeszcze pionkami akcji, by jutro, po śnie, już zbudzić się do wiecznego życia we wspomnieniu, jako ludzie najbliżsi. Szwadron zbudzono do zadania po jego całonocnej służbie. Było ich 70. Mieli 2 moździerze dwucalowe, 4 cekaemy i 8 elkaemów. Kilometr szli do stanowisk 2. szwadronu; tam już zaraz zaczynał się nomanskmd. Rozkazy były godzinowe, więc nie mogli odpocząć, tylko zaraz ruszyli dalej. To była godzina 13.30. W pierwszym rzucie natarcia poszła grupa por. Lickindorfa z zadaniem rozpoznania i zajęcia podstawy wyjściowej do natarcia. Grupa stanowiła pluton wsparcia pod dowództwem wachm. Gawrycha i pluton kombinowany z podporucznikami Kurowskim i Mro-czkowskim. Tuż za tą grupą szedł dowódca szwadronu z pocztem, obserwatorem artyleryjskim 6. PAL-u, pchor. Zawistowskim, i środkami Łączności. Zamykał por. Popiel i ppor. Tomaszewski z plutonem cekaemów, granatnikami z plutonu wsparcia i resztą szwadronu. Monte Cassi 433 \ Porucznik począł wycinać kąty, aby móc określić położenie. Nagle seria szpandała z domku uderzyła mu o 20 cm pod nogi. Niemcy widać zniecierpliwili się czekając, może zdecydowali, że dalej nie pójdzie, może wzięli go za obserwatora artyleryjskiego, dość, że nie poczekali, aż patrol posunie się dalej w kotlinkę, gdzieby go na pewno zniszczyli. Porucznik uskoczył między jakiś głaz i pień i strzelił zieloną rakietę w stronę szpandała. Zielona rakieta miała być znakiem dla swoich, aby wywołali w to miejsce ogień artylerii. Ale swoi rakietę przegapili, a zirytowani Niemcy położyli na miejsce, z którego strzeliła rakieta, 22 granaty z moździerzy. W środku tej nawały parzyć poczęło porucznika straszliwie. Skonstatował, że siedzi w wielkim kopcu mrowiska dużych czerwonych mrówek. Wyskoczył jak oparzony i dołączył do swoich ułanów, którzy szykowali się po nawale wracać po korpulentne ciało. Niezwłocznie po jego powrocie wyruszył wypad por. Piątkowskiego w 40 ułanów. Niemcy otworzyli ogień i por. Piątkowski wypad bez strat wycofał. — Takie były fakty poprzedzające natarcie Stryjewskiego — mówią mi w ciemności senne głosy na ostatnim ziewnięciu. I po chwili w murowańcu, wtrząsanym strzałami, zapanowuje niepodzielnie młody, zdrowy sen; na zewnątrz tylko nie śpią warty i turkucie turlikają dziwnymi, bijącymi echem po górach poświstywaniami. Rozpoczęcie dzisiejszej walki Rano wraca z terenu dowódca natarcia rtm. Stryjewski, który nie zeszedł, nim wszyscy jego ranni nie zostali „zewakuowani" ze stromych tarasów zbocza. Postawiono przed nim jadło i butelkę wina. Rtm. Stryjewski je i opowiada. Nieraz widziałem ich schodzących wprost z bitwy, kiedy im podawano posiłek. Wszyscy jedzą, jakby ładowali cekaemy albo wydawali komendę. Jest w tym świadomość spełniania kolejnej potrzebnej czynności — ale ci ludzie jeszcze nie są przebudzeni do życia i jego spraw. Do tego potrzebny pierwszy sen. Rotmistrz, jak oni wszyscy wracający „stamtąd", ma wyostrzoną twarz, pociemniałe rysy i żarzący wzrok. W tym swoim „alluarze", jak w skafandrze, wracają ku nam na powierzchnię, z głębin, w których ocierali się o niebyt. Rtm. Stryjewski otrzymuje dowodzenie szwadronem zaraz po To-bruku. 432 W książce podaję, gdzie mogę, antecedensy tych dziwnych żołnierzy najfantastyczniejszego wojska tej wojny. Ot — choćby rtm. Stryjewski i jego koledzy. Po dziesięciu latach od ukończenia podchorążówki zetknął się z kolegami jednego rocznika: On sam — walczy we wrześniu pod gen. Grzmot-Skotnickim, po jego śmierci pod płk. Jastrzębskim dociera do gen. Kleeberga, w czerwcu 1940 r. przechodzi granicę. Rtm. Paciorek, zastępca dowódcy pułku, jest w natarciu 24 września 1939 r. pod Tomaszowem, walczy do 29 września, pod znaki narodowe dostaje się przez Japonię. Rtm. Sokołowski, dowódca 2. szwadronu, który wczoraj żywił bitwę szwadronu rtm. Stryjewskiego, dowodził we wrześniu szwadronem 5. pułku ułanów — szedł przez ZSRR do Korpusu. Rtm. Gierycz jest teraz dowódcą szwadronu czołgów. Piękna zbiórka rocznika. Rtm. Stryjewski opowiada swoje głębinowe sprawy. Za tydzień już je będzie opowiadać inaczej. Fakty będą te same, ale fakty te będą wyważone w jego umyśle i odczuciu, ponaświetlane blaskiem i cieniem, sam on weźmie ich właściwą miarę, ich styl, ich smak, ich wartość, ich perspektywę. Te opowiadania na gorąco — są dwuwymiarowe, szkicowe jak cwc/uis, a nie kolorowe jak akwarela. Mówi się, że tego „trzasnęło", a ów ,,dostał", a jeszcze inny „wyrwał do przodu" i ci, o których się mówi. są jeszcze pionkami akcji, by jutro, po śnie, już zbudzić się do wiecznego życia we wspomnieniu, jako ludzie najbliżsi. Szwadron zbudzono do zadania po jego całonocnej służbie. Było ich 70. Mieli 2 moździerze dwucalowe, 4 cekaemy i 8 elkaemów. Kilometr szli do stanowisk 2. szwadronu; tam już zaraz zaczynał się nomanshnd. Rozkazy były godzinowe, więc nie mogli odpocząć, tylko zaraz ruszyli dalej. To była godzina 13.30. W pierwszym rzucie natarcia poszła grupa por. Lickindorfa z zadaniem rozpoznania i zajęcia podstawy wyjściowej do natarcia. Grupa stanowiła pluton wsparcia pod dowództwem wachm. Gawrycha i pluton kombinowany z podporucznikami Kurowskim i Mro-czkowskim. Tuż za tą grupą szedł dowódca szwadronu z pocztem, obserwatorem artyleryjskim 6. PAL-u. pchor. Zawistowskim, i środkami łączności. Zamykał por. Popiel i ppor. Tomaszewski z plutonem cekaemów, granatnikami z plutonu wsparcia i resztą szwadronu. Monte Cassino 433 Szli — nie wiedząc, czy idą na spacer, czy na walkę. Wszak mieli sprawdzić tę ciszę, która uderzyła płk. Rudnickiego. Pomimo ostrzeliwania patroli Bocheńskiego i Lickindorfa, pomimo cofnięcia się wypadu Piątkow-skiego. chciało się wierzyć, że Niemcy już się wycofali, że ich nie ma (inaczej trudno zrozumieć tę defiladę długim frontem w dzień przed ogniem niemieckim zamiast podciągnięcia wojska nocą do podstawy wyjściowej). Księdza Malinowskiego obarczono ogromną nagą narodową, zszytą pospiesznie z kawałków flag Czerwonego Krzyża, i nabijano się swoim zwyczajem okrutnie z wszędobylskiego kapelana, jak będzie tą flagą wojował, kiedy go Niemcy opadną. Por. Lickindorf, który wczoraj jeszcze rozpoznawał teren i zebrał ognie, nie żywił żadnych złudzeń. Zaraz za 2. szwadronem wpadli pod obstrzał. Spiął swój oddział jak szkapę ostrogą — przesadzili kilkaset metrów do najbliższego zakrytego miejsca takim tempem, że koszule żołnierzy były mokre na wskroś. - Ależ lecieliście jak diabli! — woła nadbiegający w ślad za swymi dowódca szwadronu do por. Lickindorfa, który zrzucił koszulę, spodnie i świeci torsem i białymi majteczkami. Ogień niemiecki już się zbudził. — Odeślij flagę jako pierwszy meldunek do pułku — mówi rtm. Stry-jewski do kapelana. Mjr Zakrzewski jednak zamiast symbolicznej flagi otrzymuje przepisowy meldunek. Są Niemcy... Tym lepiej! I nakazuje kontynuować natarcie. — Gdzie jesteśmy'.' — łapie oddech obserwator artyleryjski, pchor. Za- wistowski. — Gdzie jesteśmy'? - zastanawia się nagi do pasa Lickindorf. Trudno tak od razu^powiedzieć — kto by tam liczył warstwice, lecąc na złamanie karku. Wcinają pospiesznie kąt. — Prędzej, nie ma czasu! — woła teraz rtm. Stryjewski — piętnastka pewno już dochodzi (bo przecież operację miał podjąć szwadron 15. pułku ułanów i szwadron Karpackiego). Lickindorf — krępy, czerwony byczek — rzuca się głową w przód do dalszego ataku. Bierze kpr. Łabędzkiego i uł. Łomnickiego i we trójkę (jako znający już teren z patrolowania) wysforowują się naprzód. Od prawej biją moździerze, na wprost strzela cekaem. Granat przecina Lickindorfowi tętnicę w udzie, Łomnickiego rani w twarz, zadaje Łabędzkiemu ranę szarpaną... lewej ręki. — Jak będę rzeźbił? — mówi z głuchą rozpaczą do podbiegających z opatrunkami. I zaraz znowu uderza mu do głowy mocne wino bitwy; rwie się do przodu, bo ..kto będzie miny rozbrajał?" Ale do przodu miał siły biec tylko Łomnicki, z twarzą zalaną krwią; dnia tego został ranny ponownie, w nogę. 434 — Bye, bye!... macha ręką znoszony w dół Lickindorf6 do biegnącego do ataku ze swymi ludźmi rtm. Stryjewskiego. Ksiądz kapelan — trudno, cóż robić — zbliża się do czerwonego od krwi Lickindorfa z nabożną miną, chcąc go opatrzyć na dalszą drogę życia. ycia. — Księże — widzisz, co te s...syny zrobiły! — krzyczy Lickindorf. Ksiądz widzi, że kandydat na trupa ,jna jeszcze w sobie ikrę", z ulgą zostawia obowiązki duszpasterskie kapłanom na punktach opatrunkowych i wyrywa w przód, jak sztubak, któremu udało się z lekcji łaciny czmychnąć do parku miejskiego. Natarcie na pierwszą linię bunkrów Po Lickindorfie dowodzenie obejmuje ppor. Kurowski, który idzie na lewo. gdy rtm. Stryjewski, mając przy sobie ppor. Mroczkowskiego, wyrównuje na prawo. Popiel ze swymi tuż za nim. Nie jest to prawidłowo, że dowódca natarcia z pocztem idzie na czele, ale fajnie! Droga idzie zboczem Castellone, prawie prostopadle spadającym w głęboki jar. Po tamtej stronie jaru szpandały przejeżdżają po tej defiladzie. Ułani, będący jak na talerzu, czują, że tylko szybkość przebiegu skróci straty. Coraz muszą się wspinać na trzymetrowe tarasy, które we Włoszech buduje rolnik, aby wyzyskać poletka. Jedni ciągną drugich. Piersi rzężą. Woda wzięta w manierkach idzie nie do picia, ale do polewania mdlejących. W zawierusze ognia rtm. Stryjewski, krzycząc rozkazy do ucha obserwatora, usiłuje paraliżować środki ogniowe nieprzyjaciela ogniem własnej artylerii. 6. PAL reaguje jak najczulszy instrument. Walka artyleryjska dochodzi do zenitu, grzmot targa górami, jakby je z miejsc chciał zruszyć. Ppor. Kurowskf. następca Lickindorfa, trenowany w chodzeniu, nigdy nie mogący usiedzieć w miejscu — fruwa w przód, za nim, sapiąc jak miech kowalski, wachm. Gawrych. dalej plutonowy Chadukiewicz 6 Wlali mu dwie butle krwi. pojechał na urlop, pokuliwując jeszcze wychodził sobie na tej nodze pozostałej Tereskę Giedroyciównę i pobrali się. To było po walce nad Adriatykiem, pod Numaną. Znalazły się kury pieczone i wino — ubogie odprężenie żołnierskie. — No, Kajku — mówił do ppor. Nowakowskiego ppor. Kurowski — ja wykituję jutro, a ty po mnie. Istotnie, poległ nazajutrz i możemy sobie wyobrazić, z. jakim sercem jechał ppor. Nowakowski na niebezpieczne zadanie, które otrzymał. Żyje jednak cały i zdrów i stąd wniosek, nieraz dający się stwierdzić, że przeczucia sprawdzają się tylko wtedy... kiedy się sprawdzają. 435 i kpr. Domagała, reszta wojska w tyle. Niemcy widać skupili całą uwagę na podciągające dwa plutony, bo przeoczyli tych biegnących samotrzeć. I kiedy ppor. Kurowski z dumą zatknął na szczycie laskę hinduską otrzymaną od Hindusów w Tobruku (..wierzę, że przynosi mi szczęście" — opowiadał) — posłyszał, już pod sobą. strzały dwoi szpandałów z doskonale zamaskowanego bunkra nr 1, który wyminął. Szpandały położyły z miejsca czterech, raniły pięciu. A bunkier jest tak skryty, że wciąż nie wiadomo, skąd idzie ogień. Targnął się ze swymi ppor. Kurowski z głośnym ,.hurra" w niewiadome i zaraz zaległ. Ale z dołu już dociągali inni. Pierwszy rozeznał bunkier ułan Kuc i począł weń strzelać z karabinu. Ułan Angielski podczołgał się pod bunkier, ale granat, wybuchający tuż przed nim, ogłuszył go na chwilę. Niemcy w bunkrze nr 1 są jak kot. którego z dwu stron biorą psy. Kot wiruje na ogonie, nastawia pazury, aż wreszcie groźne kły zmiażdżą mu kręgosłup. Ppor. Kurowski wTzasnął ponownie ..hurra!" i wpadł ze swymi podoficerami na bunkier nr 1 od tyłu. Zasapany Gawrych odmachnął się, rzucił granat, wstrzymali się, czekając na efekt; granat okazał się niewybuchem. Skoczyli z drugiej strony przez zabitego Rytelewskiego i zamroczonego Angielskiego ułani Cebula i Maciejuk, padł zabity Cebula, padł ranny Maciejuk. ale podrywa się, zabija jednego Niemca: wpadają ułani Dubis i Mickowski, wybijają obsługę, biegną na następny schron, pada ciężko ranny Mickowski; Dubis i ponownie ranny Maciejuk nacierają dalej. Niemcy chcą uciekać ze schronu nr 2, ale wachm. Gawrych odsapał się i z tomiganu skutecznie praży wypełzających — nie ma ratunku, nie ma wyjścia! Dubis i Maciejuk znajdują w schronie dwu Niemców na brzuchu i w drgawkach. Obracają ich na plecy — ale nie ma rany, to szok nerwowy. Celowniczy niemiecki podnosi ręce w górę i woła do nadbiegającego ppor. Kurowskiego: Bitte nicht schiessen! („Proszę nie strzelać!...") — Panie poruczniku! — mówi szept z ziemi — proszę wyjąć... z kieszeni... To — adres matki. — Niech pan porucznik idzie naprzód — mówi umierający Mickowski, kadet z „Barbary" —ja sobie dam radę. Istotnie — stanął przed Bogiem. Jeden bunkier oczyścił Kurowski, z drugiego uciekła załoga w dół na przeciwstok, ale na tym szczycie drogę grodziły jeszcze dalsze cztery bunkry, mniej więcej co 50 m. 436 Ułan Angielski, przyszedłszy do siebie, ze szmajsera strzela z boku. nie dopuszczając Niemców zbiegłych w dół do przeciwuderzenia. Pociski idą powietrzem gęsto, ale trudno coś. dojrzeć, więc Angielski dwukrotnie podrywa się do strzału do pozycji stojącej. Pchor. Barański (operuje moździerzykiem piechoty i ma przydzielonego Angielskiego) klęczy obok z granatem w ręku i woła: — Nie wychylaj się!... Angielski podrywa się do strzału po raz trzeci i pada przecięty serią. Grymas ściął jego twarz. Barański przypada do niego. Ale Angielski już nie żyje. Tymczasem do tych środkowych bunkrów (nr 3 i 4), które milczały. nie mając obstrzału na Kurowskiego, już dobiega rtm. Stryjewski z ppor. Mroczkowskim. Bunkry milczą. Mroczkowski, którego widziałem w szpitalu, mówił, że sądzili, że bunkry są puste. Podbiegli do nich na 5 m. ich wojsko było za nimi o 30 m. — Nagle, widzę — opowiada ppor. Mroczkowski — ruszył, złodziej. w otworze bunkra głową: duży nos, blada twarz... pomyślałem: piętnastka? Ale w tej chwili zobaczyłem niemiecki hełm. I w tej chwili — z bunkra poszła seria. Przylgnęli Stryjewski i Mroczkowski do ziemi — padło za nimi ich wojsko — sytuacja była dramatyczna: rzecz działa się na stoku stromym na 50 stopni, który koronowały bunkry; mowy nie było o złażeniu pod tym ogniem szpandałów i szmajserów z góry: z trzech bunkrów na wprost i z dwu bunkrów na prawo. — Florek! — krzyczy Stryjewski do dochodzącego jeszcze ze swoją grupą por. Popielą —jeśli ich nie... to... Jeśli... co będzie, jest wyrażone tak lapidarnym skrótem wojskowym. że go się nie poważam oddać. Ma jednak oznaczać, że jeśli Niemców się nie wyrzuci natychmiast, to z ułanów żywa noga nie ujdzie. „Florek", onże por. Popiel, znalazłszy się na emigracji, opowiadał o polskim pepancowym kb., który był naszą specjalnością. Generał Si-korski się tym interesował. Alianci biadali, że nie mają modelu. — Zrobi się — oświadczył zadufany w sobie „Florek". 1 co powie^ cie? Wrócił do majątku ojca w Kieleckiem, wygrzebał ten długaśny karabin, przeturgał przez pół Polski i przeniósł na stronę węgierską. Teraz, kiedy krzyczał do niego, nadrywając płuca, oprymowany rotmistrz, dociągał dopiero do szczytu tego cholernego stoku, a na tym szczycie szalały trzy mniejsze bunkry z cekaemami niemieckimi i jedno bunkrzysko z piętnastu Szwabami (nr 5). „Największy moczymorda pułku" rzucił celowniczego Ziołę z sekcją elkaemu do dziury, by jako tako krył Niemców, i skoczył uchylając się nieco w dół od ognia bunkra głównego (nr 5) na lewo ku rotmistrzowi, rachując uderzyć na bunkry od strony zdobytych bunkrów nr I i nr 2. Biegli z nim kaprale Błaszczyk i Kuligowski. i ułani Piotrowski i Kuc. 437 I I Jeśli natychmiast nie stłumią dokuczliwego najbliższego stanowiska — rotmistrz i jego grupa, lepiąca się do skały, będą straceni. I ubezpieczeni ogniem kb. przez ułana Kuca, dobiegają, rzucają granaty do bunkra nr 3, sami go zajmują. Ludzie Stryjewskiego, zwolnieni chwilę spod ognia, podrywają się naprzód. Stryjewski i Mroczkowski wystrzelali pełne ładunki swych pistoletów; Niemcy wyrzucili ogromną liczbę granatów z cztery i półse-kundowym opóźnieniem (niebieskie główki), więc żołnierze mieli czas uskakiwać. Ppor. Mroczkowski odrzucił wystrzelony pistolet i chwycił tomsona. W tej chwili został ranny w łokieć. Ręka mu krwawi okropnie, rtm. Stryjewski każe mu się wycofać, Mroczkowski nie chce. Ppor. Mroczkowski jest to najmłodszy oficer pułku, nieco nonszalancki i „bimbający na wszystko". Między różnymi modami jest i taka właśnie, żeby odstawiać cywila, łaskawie chwilowo wspomagającego tę nieco nudną ciocię — ojczyznę, skoro jest w niebezpieczeństwie. Rtm. 'Stryjewski więc się żachnął na te tu znów fochy, którymi mu zajmować się nie czas, i krzyknął ostro, że nie ma ludzi, aby odnosić bohatera, kiedy zemdleje z upływu krwi. I wówczas Hamlet w mundurze rąbnął obcasami, stanął na baczność, zasalutował przepisowo i odmeldował się, jakby to były dawne dobre czasy „pogrzebu zapałki" i „zamiatania schodów szczoteczką do zębów". — Panie rotmistrzu, melduję swoje odejście na punkt opatrunkowy po wykonaniu zadania. Wśród tego całego ognia, zabitych, rannych i niepewności, czy nie będzie koniec z nimi wszystkimi zaraz w następnej chwili... O fasonie kawaleryjski! — pięknieś tam kwitł na tym Passo Corno pod kulami. Kryzys To wtedy dowódca natarcia traci łączność i prawie cały swój poczet. Pocisk moździerza rozbił aparat telefoniczny, a seria karabinu maszynowego zabiła jego obsługę. Pchor. Zawistowski istnieje jeszcze krótką chwilę z radiostacją. — Kośba w prawo... schody co 50... od prawego baterią... — słychać jego głos. — Tu... — nie kończy meldunku radiooperator, st. uł. Lis. Trafiony pociskiem artyleryjskim, umiera, kurczowo trzymając się za pas od ra- 438 diostacji. Przy nim leżą trupy wachm. Maciołka z łączności i uł. Ryszki. Nie istnieje łączność z dowództwem. Bohaterski pchor. Zawistowski — zabity. Nie ma kto kierować artylerią. Rtm. Stryjewski wpadł do schronu 2., z którego uciekli Niemcy. Por. Popiel siedział w sąsiednim schronie. Z drugiego rzutu z kilku ułanami przebija się przez ogień zaporowy ppor. Tomaszewski, charbińczyk. Ścieg, poczęty w Charbinie, tu się w deseń wynurza. Bo ppor. Tomaszewski, tak jak i ppor. Świderski w 12. pułku ułanów — nigdy nie widział Polski. Wojna zastała ich w Charbinie. Byli bez wskazówek — ci synowie zesłańców albo Polaków, których zagnała pod Ocean Spokojny walka o byt. Jakieś wraże ręce już siódmego dnia wojny wypuściły bezpłatne dodatki, że Warszawa padła. Nie byli prasowcami — drukowali zaprzeczenia, kolportowali. Jakieś wraże wojska naszły nie znaną im Polskę. Nie byli żołnierzami — ćwiczyli, stworzyli oddział, wykształcili czterdziestów kierowców. Tajnie. Konsulat polski mówił. — Transportować was — za drogo (a już okazało się, że jechać trzeba do Francji). Starszy pan sprzedał dubeltówkę i psa; inni —- co mogli. Konsulat mówił: — Kto wam żony utrzyma! Żona ppor. Tomaszewskiego złożyła pisemne oświadczenie, że zrzeka się dla siebie i dziecka roszczeń na wypadek śmierci męża. Inne też. Jechali grupkami po kilku — pod skośnymi oczkami japońskich szpicli, w trzasku ich aparatów fotograficznych. Na pokładzie — już francuskiego statku — czuli się wojskiem. Nie znali obyczaju wojskowego. Nie wiedzieli, czy w polskim wojsku modlitwę mówi się „na baczność", zdecydowali mówić ,.na baczność". Wracająca urzędniczka konsulatu zwróciła im uwagę, że wieczorem mówi się „Pod Twoją Obronę...", a nie „Wszystkie nasze dzienne sprawy...". Nauczyła ich słów i melodii. W Egipcie — powiedziano im, że się spóźnili: Francja pobita. W Syrii — powiedziano im, że się spóźnili: gen. Dentz się poddaje. Goniąc tę Polskę, wszędzie przybywali za późno. Poszli do lotnictwa, do marynarki, do armii lądowej. Goniąc za Polską samolotami, torpedowcami i wozami pancernymi słyszeli wciąż, że się spóźnili, i po wielekroć znowu im to powtórzą. Ppor. Tomaszewski już to wie — że trzeba iść przez te głosy. Ppor. Tomaszewski przebija się przez nie, jak przebił się teraz przez ogień zaporowy — usadowił się na grzbieciku z elkaemami i tomsonami i otworzył ogień. 439 Obaj dowódcy teraz z przerażeniem skonstatowali, że gonią resztką amunicji. Skądże można było wziąć dosyć amunicji na taką wspinaczkę, by nastarczyła takiej walce ogniowej. W schronie Stryjewskiego, w którym zasiadł z trzema żołnierzami, zostało tylko kilkadziesiąt sztuk amunicji dla elkaemu i... jeden tylko — niemiecki — granat. A Niemcy zbiegli w dół, w nieckę oddzielającą linię zdobytych bunkrów od 893. Była tam nowa linia bunkrów. Ze stanowisk tych co chwila wypełzali żołnierze i usiłowali wrzucić do bunkra Stryjewskiego granat ręczny. Bunkier ten, jak i pozostałe pięć zdobytych bunkrów, miał strzelnicę zwróconą w kierunku natarcia, która teraz już była niepotrzebna, i wejście od strony drugiej linii niemieckiej. Do tego wejścia starano się wrzucić granat, nad tym wejściem czuwał strzelec wyborowy. Kpr. Kuźniar nie chce zmarnować tego niemieckiego granatu. Coraz wstaje, mierzy, przymierza — musi trafić! Niemcy z bunkra widzą te manewry i trzymają go na muszce szmajsera. Zupełnie jak dwie bestie, które warczą, czają się na siebie — zaraz nastąpi skok. Wyskoczył Kuźniar ze schronu z ostatnim granatem (rzucać z otworu bunkra było nieporęcznie), wzniósł rękę. Równocześnie trzasnęła seria. Granat Kuźniara zatoczył łuk i trafił, ale i sam Kuźniar padł z przebitą szyją, barkiem i klatką piersiową. Uł. Gancewski wyskoczył po Kuźniara, gdy go wciągał, został trafiony w hełm granatem pepanc, wystrzelonym z pistoletu granatnika. Pocisk zerwał mu hełm z głowy, a on runął na wznak. — Zabity! — przemknęło przez myśl Stryjewskiemu. Ale widzi: hełm tylko wgięty, a Gancewski poderwał się znów i wciągnął Kuźniara do reszty. — Czy trafiłem, czy trafiłem? — pyta nerwowo Kuźniar. Bełkocze. Trzęsie go. — Trzymaj mnie za ręce, trzymaj mnie za ręce — prosi Gancewskiego. Od prawej strony krzyczy ze swego bunkra Popiel ostrzegając, że Niemiec z granatem pełznie pod schron. Nawet sanitariusz Gancewski chwyta za broń. Amunicji — nie ma. Nie ma — łączności. Jest kulminacja kryzysu. 893-zdobyte! Por. Popiel znalazł w swoim schronie nr 3 dużo niemieckich granatów, ale ułani nie umieli się z nimi obchodzić. — Szczęściem — mówi por. Popiel (a rozmowa odbywa się w dziwny sposób: to mówię-z rtm. Stryjewskim, który poczyna „żydy wozić na tapczanie", to telefonuję do por. Popielą, który jest przy szwadronie) — 440 szczęściem mój ojciec, acz ziemianin z zawodu, miał jednak zacięcie pirotechniczne i naprzywoził z tamtej wojny różnych granatów do domu. Stąd właśnie, a nie z wyszkolenia umiałem się z nimi obchodzić. Własnymi swoimi granatami zostali Niemcy wyparci z jeszcze jednego stanowiska (nr 4). Uł. Kuc ma przestrzelony kark o milimetr od kręgu. ale nie pozwala się odesłać. Celowniczy Zioła, osłaniający swoim elkaemem. ma zabitego pomocnika, sam jest ciężko ranny i ostatkiem sił strzela do przeciwnika. Jasne, że za parę chwil jego elkaern zmilknie. Por. Popiel ze swoją grupką rzucają granaty do bunkra nr 4, z którego Niemcy uciekają za murek, przedłużający główny bunkier nr 5. Popiel ze swymi ułanami przeskakuje do opuszczonego bunkra nr 4. Przebiegając grzbiecikiem niecki pod ogniem z drugiej linii i pod ogniem bunkra nr 6, oglądają się jak ścigana zwierzyna, kierując ogień na każde poruszenie wychylających się Niemców. Bunkier nr 6 piekielnie też flankuje ogniem, a ciężko ranny Zioła już całkiem zesłabł; chce jego elkaemu użyć ułan Freit. ale na próżno: elkaem jest rozbity nieprzyjacielskim pociskiem. Cały ciężar spada na drugi elkaem — uł. Ziubryniewicza. Jego bren pojedynkuje się ze szpandatem Niemca. Wreszcie w Niemca przy którymś jego wychyleniu się wygarnął Ziubry-niewicz, wygarnął z drugiej strony por. Popiel, wygarnął jego goniec Piotrowski — bunkier nr 6 zamilkł. Jeden bunkier zdobył przy początku walki ppor. Kurowski. jeden rtm. Stryjewski, a trzy już zdobyli oni. Z sześciu więc bunkrów na szczycie wzgórza został ten jeden ogromny, na 15 żołnierzy. — Ogarnęła nas jak gdyby furia bojowa — -mówi por. Popiel (co za fantastyczna sceneria: półrozbity murowaniec, Stryjewski kiwający się na swoim tapczanie i ten rozmówca z drugiej strony linii telefonicznej, przeżywający raz jeszcze walkę w wartkim opowiadaniu, którego nie zdąży zapisać ręka). — Brakowało granatów, więc kpr. Kuligowski porwał dwa kamienie i zawołał: „Krzykiem ich, panie poruczniku, krzykiem!". Ryknęliśmy straszliwie „hurra!". Kuligowski rzucił swoje dwa kamienie, a ja ostatni granat. Niemcy, mając przecięty odwrót do drugiej linii bunkrów, uciekali już tylnym wyjściem w stronę Monte Cairo. Kuligowski podskoczył w dół, porwał pozostawiony przy skoku na bunkry cekaem, ustalił na podstawie i dał serię, która zdążyła jeszcze dogonić Niemców, uciekających po odkrytym stoku. Padł jeden... drugi... trzeci... czwarty... piąty... szósty... siódmy... Jeden z uciekających zatrzymał się pod tym ogniem, zawrócił, poszedł pod ogień ku .rannemu koledze. Krzyknąłem „nie strzelać". Opatrzył bez przeszkód z naszej strony rannego, zaciągnął go do dołka i znikł w krzakach. 441 I Pierwsza linia umocnień była zlikwidowana. Siedmiu pozostałych zdolnych do walki ludzi ppor. Kur&wskiego na lewym skrzydle też umocniło się ostatecznie. Kpr. Sokołowski, kpr. Dni-bik i st. uł. Fijałkowski zbudowali schron z kamieni. Żołnierze niezwłocznie kryją ogniem Niemców, strzelając z cekaemu bez podstawy, zanim ją doniesiono; pchor. Barański obsługiwał moździe-rzyk piechoty, pchor. Mazur zwijał się przy cekaemach, uł. Rypniewski, wątły chłopak, wynosi rannych w dół. gdzie ich od niego zabierają sztafety. Opowiadanie przerywa ukazanie się kpr. Wiatra. który na pasku od spodni wnosi rozłamany na pół 155-milimetrowy „kuferek". Wczoraj w pewnym momencie rąbnęło straszliwie blisko przy nas, przejęła ogromna jasność i coś posypało się na głowę. Kiedyśmy powstali, stary coś mruczał, coś kalkulował, coś mu się nie widziało. Okazało się, że nie mógł zrozumieć, co się stało, wybrał się na to miejsce, odmierzył odległość od miejsca, gdzieśmy byli, do pocisku (50 kroków) i przyniósł pocisk. Eksperci orzekli, że nieprawidłowo wybuchł i tylko się rozłamał. Po wojnie przyłożę się do składki na pomnik Nieznanego Sabotażysty i stale palącą się przed nim świeczkę. Naturalnie, wędruje w Wiatrowe godne ręce kubek „atramentu", a ja spostrzegam, że zająwszy się tym intermezzo dałem rotmistrzowi zasnąć. Tymczasem więc pytam księdza. Umierający i żywiący bitwę Kiedy na szczycie trwała walka, kapelan przecyrkulowat kilka razy między szczytem a placykiem będącym w martwej przestrzeni, nosząc w największym ogniu rannych. Trzech rannych zniósł na plecach, omijając tarasy znalezioną ścieżyną. Znoszenie rannych po stromym stoku — to znów straszliwe zadanie. Prawie co krok jeden z niosących padał na ziemię i wówczas wszyscy musieli padać, aby ranny się nie zwalił. Kiedy ściemniało, nie wiedziałeś, czy nie stąpniesz na minowe żądło. Sam jeden st. uł. Szima8, mający przedziwną intuicję, rozbroił tego dnia około 90 min. Żołnierze opowiadają o nim cuda. W pewnej chwili noszowi chcieli postawić nosze z rannym na ziemi już pochylili się, kiedy Szima krzyknął: „Zaczekajcie!", nurknął pod nosze i wyciągnął dwa zapalniki niemieckie z wąsami. Ksiądz dwoi się i troi, nie wiedząc, czy nosić rannych, czy udzielać ostatnich namaszczeń. Ranny następnie d „ukrotnie w akcji adriatyckiej. W spokojnych czasach koledzy, pokpiwając sobie z kapelana-pistoleta, który jak salamandra lubi włazić w ogień, powiadają, że odciążył się od obowiązków kapłańskich, nauczywszy sanitariuszy udzielać ostatnich namaszczeń. Ale słuchając opowiadań jego bezpośrednio po bitwie, kiedy leżą jeszcze nie zebrane trupy, kiedy jeszcze nie wszyscy zeszli, nie pamiętam o żartach, myśląc o tym misterium, które odbywało się na jakimś skrytym od pocisków poletku, będącym stacyjką zborną i przeładunkową. Pierwsi poczęli schodzić „lżej ranni". Ranny w nogi. oparty o plecy rannego w pierś, ranny w pierś, opierający się o tego, który ma strzaskaną rękę. Krwawa samopomoc, baczna na jedno — by nie odciągać zdrowych. Potem — „ciężsi". Wśród piekielnego ognia ułani ostrożnie spuszczają z tarasów kolegów. nie bacząc na eksplodujące pociski. Młodziutki ułan, z którego ucieka życie, stara się uśmiechnąć do księdza: — Wykruszyłem się... — Ego te absoho ab omnibuspeccatis mis... — rozpina nad nim kapelan schron, którego już żaden szmąjser, żaden szpandał, żaden nebelwerfer. ani mortar, ani żadna handgranata, ani żadna siła piekielna nie zmoże. — A może jeszcze wrócę... — stara się chłopak cichym szeptem przebić przez balsamującą za żywa łacinę — mam jeszcze pomścić dwóch braci zamordo... Ksiądz czujnie pochylił się nad nim. Ale już nie było po co. Kpr. Kuźniar, który za życie własne sprzedał ostatni granat, opatrywany przez księdza też pyta, póki może: — Czy wrócę?... Bo zesłany w dół — zaniemówił (nerw językowy przebity). Milcząc zmarł. Nie może ksiądz nadążyć z tą krwawą robotą. Więc kpr. Michalski, wracający z patrolu, przyłącza się, pomaga. Dwóch ułanów znosi rannego. Złożyli w żłobku. — Wytrzymasz? — Wytrzymam. Wrócili na pozycję. Ranny podniósł głowę, wciągnął powietrze bitewne, huk strzałów, jęknął, wytoczył się ze żłobka, stanął na kolana, zachwiał się, podebrał tomigan i poszedł — z powrotem... Słońce już pada ukośnie. — Za wiele ich ginie!... — ze szlochem prawie woła kpr. Michalski, pokazując rękami w krwi dal, w której grzmi. — Proszę księdza, za wiele ubyło! — woła do kapelana tonem usprawiedliwienia i biegnie na linię. Zginął. 443 442 O żołnierze! — piszę o waszych upadkach, załamaniach i trwogach, panikach, i ucieczkach, tropię blagę, nie chcę poniżyć was pustą chwalbą, chcę — i nie umiem — wydobyć wasz chropowaty, ludzki wysiłek. O żołnierze! dlaczego każde słowo jest małe, podłe i wyświechtane, dlaczego nic nie jestem zdolny tylko notować fakty, kiedy nie śmiem, nie jestem godzien, podejść do śmierci bladego chłopca, do rannego czołgającego się z powrotem ku bitwie, do Kuźniara z przebitym językiem, do Michalskiego wracającego po śmierć, do Miarkowskiego tłumiącego własnym ciałem granat i powiedzieć im i za nich, że przez ich śmierć niewolnicy rozbitej Polski, wygnańcy, poniżeńcy — niezłomni będą w godności ludzkiej. Że ich śmierć to nie zdobycie takiego czy innego Passo Corno, zniszczenie iluś tam Niemców — to ponowny niezniszczalny wkład w historię narodu, to doniesienie amunicji bojowej na placówki oporu i... może... to długie lata, kiedy cieplej będzie śpiewać każda matka przy kolebce dziecięcej. Furia bojowa 3. szwadronu udzieliła się 2.. donoszącemu amunicję. Zdarzały się wypadki, że niektórzy ułani chwytali skrzynkę z amunicją na dole i donosili ją aż na samą górę, nie zdejmując ani razu z pleców. Taki człowiek dochodził na górę półżywy. Kiedy opuszczali głęboki jar, czatował u jego wylotu od strony Monte Cairo wyborowy strzelec. Oni szli zupełnie bez broni. Tam poległ — już uprzednio ranny i mimo to dalej niosący amunicję — kadet z ..Barbary", ułan Kujbieda. tam wielu zostało rannych lekko i ciężko. Dzięki nim — przełamał się kryzys na nasze zwycięstwo. Walka z drugą linią bunkrów Wibruje magia bitwy w spartym powietrzu opowiadań — widzę, że z tapczana wparł się we mnie żarzący wzrok Stryjewskiego. Nie może spać — musi to wyrzucić z siebie. Skułam się nad swoim blokiem. Ani na chwilę nie opuszcza mnie w pracy myśl, że jedne moje oczy, że jedne moje uszy, jedno moje czucie — widzieć musi. słyszeć musi i czuć za wszystkich bliskich tych chłopców, za bliskich ich bliskich, za dzieci ich dzieci, za całe w przód pokolenia. W takiej chwili pisarz czuje całą swoją bezsiłę i czuje równocześnie kolumnę duchów nie narodzonych, wspierającą się o jego ramiona. — No więc, panie rotmistrzu, no więc'? Wyparliście ich z sześciu bunkrów pierwszej linii, ci z wielkiego bunkra na prawo czmychnęli w stronę Cairo, postradawszy siedmiu od kul Kuligowskiego, a ci, któ- 444 rzy pozostali żywi z pozostałych pięciu bunkrów, zbiegli do swoich kolegów w dół niecki, oddzielającej od 893. — Przed nami o 40 metrów w niecce zasiedli Niemcy w sześciu potężnych bunkrach, zdolnych opierać się ogniom artyleryjskim. Bunkry były zestawione Z dwu szeregów beczek nalanych cementem tak, że jedna beczka kryla styk dwu innych. Ponieważ bunkry były kryte i rzucać granatami byto trudno, Niemcy z szaleńczą odwagą wybiegali z bunkrów i, stojąc, rzucali swoje granaty trzonkowe. Szczęściem nie mieli pozycji wygodnej: rzucając z dołu w górę, ale zrozumieliśmy, że jeden granat, który wpadnie w bunkier, zlikwiduje całą załogę. A bunkry nasze były odwrócone do Niemców tyłem, więc świeciły dużymi wchodami. Wach. Gawrych chwyci! przytomnie jeden taki granat, który padł między dwu rannych, i zdołał odrzucić. Kpr. Najdowiczowi to się nie udało — i zginął. Siły nasze były słabe, amunicji już nie byto. Niemcy to zauważyli, obsady bunkrów wyskoczyły do przeciwuderzenia, podczołgali się na 50 metrów i załamali się. Ale na to poszły ostatnie nasze zapasy. I nagle wołają: .Jest amunicja!..." ...Oglądam się i widzę dwu małych chłopaków, dzieci prawie, ułanów drugiego szwadronu, którzy podczołgali się pod nasze stanowiska i podrzucili przyniesioną z dołu amunicję. Roiło się od tych chłopaków, odtąd i przypływ amunicji był świetny. Kierował tą akcją na miejscu wachm. Wolnik9, gajowy, kuty w leśnych obieżach na cztery kopyta, wnosi amunicję, podrzuca; zziajany, spocony, czuje się w swoim żywiole. St. uł. Starnawski. pozostawiony na dawnym miejscu postoju szwadronu. na wiadomość, że łączność zmilkła, samorzutnie chwycił zapasowy aparat telefoniczny i biegł trzy'kilometry na pole walki. Łączność z artylerią została znowu nawiązana. ...Trudno wyobrazić sobie ten pęd. tę pomoc, tę chęć. Mój goniec Rozpę-dowski znosił rannych, powracał z amunicją. „Spocznij", mówię, widząc, że chłopak jest blady jak płótno. - „Jeszcze raz..." Poszedł i zemdlał. Nie tylko amunicja nadeszła. Nadszedł nowy cekaem kpr. Durlika. Szala się przeważa, już nie o to chodzi, aby się obronić, ale aby Niemcom nie dać się wycofać. Wszystko zależy od tego, czy się ich obłoży porządnym ogniem. Wszystko zależy od ustawienia broni maszynowej. Tymczasem od strony nieprzyjaciela bije piekielny ogień. Pod tym ogniem trzeba było cekaem Durlika wwindować do schronu nr 3 (do którego, jako mającego najlepszy obstrzał, wrócił z bunkra nr 4 por. Popiel) ustawić i zmontować go na podstawkę. Kiedy pierwszy raz wysunęli lufę cekaemu z tylnego otworu schronu nr 3, okazało się, że serie biją za wysoko i że, aby je zniżyć, należy cekaem podnieść do góry. A na to czyha strzelec wyborowy i jego koledzy z granatami. Pierwszy przy tych usiłowaniach pada kpr. Durlik, wtedy wychyla się ułan Zubek, ustawiając karabin, ale i on zostaje ranny. Z kolei 9 Pod Rimini zdobył jako dowódca plutonu samochodów pancernych wzgórze Monte Giore. wytłukując kupę Niemców. Ciężko ranny pod Bolonią. 445 w O żołnierze! — piszę o waszych upadkach, załamaniach i trwogach, panikach, i ucieczkach, tropię blagę, nie chcę poniżyć was pustą chwalbą. chcę — i nie umiem — wydobyć wasz chropowaty, ludzki wysiłek. O żołnierze! dlaczego każde słowo jest małe, podłe i wyświechtane, dlaczego nic nie jestem zdolny tylko notować fakty, kiedy nie śmiem, nie jestem godzien, podejść do śmierci bladego chłopca, do rannego czołgającego się z powrotem ku bitwie, do Kuźniara z przebitym językiem, do Michalskiego wracającego po śmierć, do Miarkowskiego tłumiącego własnym ciałem granat i powiedzieć im i za nich, że przez ich śmierć niewolnicy rozbitej Polski, wygnańcy, poniżeńcy — niezłomni będą w godności ludzkiej. Że ich śmierć to nie zdobycie takiego czy innego Passo Como, zniszczenie iluś tam Niemców — to ponowny niezniszczalny wkład w historię narodu, to doniesienie amunicji bojowej na placówki oporu i... może... to długie lata, kiedy cieplej będzie śpiewać każda matka przy kolebce dziecięcej. Furia bojowa 3. szwadronu udzieliła się 2., donoszącemu amunicję. Zdarzały się wypadki, że niektórzy ułani chwytali skrzynkę z amunicją na dole i donosili ją aż na samą górę. nie zdejmując ani razu z pleców. Taki człowiek dochodził na górę półżywy. Kiedy opuszczali głęboki jar, czatował u jego wylotu od strony Monte Cairo wyborowy strzelec. Oni szli zupełnie bez broni. Tam poległ — już uprzednio ranny i mimo to dalej niosący amunicję — kadet z ..Barbary", ułan Kujbieda. tam wielu zostało rannych lekko i ciężko. Dzięki nim — przełamał się kryzys na nasze zwycięstwo. Walka z drugą linią bunkrów Wibruje magia bitwy w spartym powietrzu opowiadań — widzę, że z tapczana wparł się we mnie żarzący wzrok Stryjewskiego. Nie może spać — musi to wyrzucić z siebie. Skułam się nad swoim blokiem. Ani na chwilę nie opuszcza mnie w pracy myśl, że jedne moje oczy. że jedne moje uszy, jedno moje czucie — widzieć musi. słyszeć musi i czuć za wszystkich bliskich tych chłopców, za bliskich ich bliskich, za dzieci ich dzieci, za całe w przód pokolenia. W takiej chwili pisarz czuje całą swoją bezsiłę i czuje równocześnie kolumnę duchów nie narodzonych, wspierającą się o jego ramiona. — No więc, panie rotmistrzu, no więc'? Wyparliście ich z sześciu bunkrów pierwszej linii, ci z wielkiego bunkra na prawo czmychnęli w stronę Cairo. postradawszy siedmiu od kul Kuligowskiego, a ci. któ- 444 rzy pozostali żywi z pozostałych pięciu bunkrów, zbiegli do swoich kolegów w dół niecki, oddzielającej od 893. — Przed nami o 40 metrów w niecce zasiedli Niemcy w sześciu potężnych bunkrach, zdolnych opierać się ogniom artyleryjskim. Bunkry były zestawione z dwu szeregów beczek nalanych cementem tak, że jedna beczka kryla styk dwu innych. Ponieważ bunkry były kryte i rzucać granatami byto trudno, Niemcy z szaleńczą odwagą wybiegali z bunkrów i, stojąc, rzucali swoje granaty trzonkowe. Szczęściem nie mieli pozycji wygodnej: rzucając z dołu w górę, ale zrozumieliśmy, że jeden granat, który wpadnie w bunkier, zlikwiduje całą załogę. A bunkry nasze były odwrócone do Niemców tyłem, więc świeciły dużymi wchodami. Wach. Gawrych chwyci! przytomnie jeden taki granat, który padł między dwu rannych, i zdołał odrzucić. Kpr. Najdowiczowi to się nie udało — i zginął. Siły nasze były słabe, amunicji już nie było. Niemcy to zauważyli, obsady bunkrów wyskoczyły do przeciwuderzenia, podczołgali się na 50 metrów i załamali się. Ale na to poszfy ostatnie nasze zapasy. I nagle wołają: „Jest amunicja!..." ...Oglądam się i widzę dwu małych chłopaków, dzieci prawie, ułanów drugiego szwadronu, którzy podczołgali się pod nasze stanowiska i podrzucili przyniesioną z dołu amunicję. Roiło się od tych chłopaków, odtąd i przypływ amunicji byt świetny. Kierował tą akcją na miejscu wachm. Wolnik9, gajowy, kuty w leśnych obieżach na cztery kopyta, wnosi amunicję, podrzuca; zziajany, spocony, czuje się w swoim żywiole. St. uł. Starnawski. pozostawiony na dawnym miejscu postoju szwadronu, na wiadomość, że łączność zmilkła, samorzutnie chwycił zapasowy aparat telefoniczny i biegł trzy'kilometry na pole walki. Łączność z artylerią została znowu nawiązana. ...Trudno wyobrazić sobie ten pęd, tę pomoc, tę chęć. Mój goniec Rozpę-dowski znosił rannych, powracał z amunicją. „Spocznij", mówię, widząc, że chłopak jest blady jak płótno. — .Jeszcze raz..." Poszedł i zemdlał. Nie tylko amunicja nadeszła. Nadszedł nowy cekaem kpr. Durlika. Szala się przeważa, już nie o to chodzi, aby się obronić, ale aby Niemcom nie dać się wycofać. Wszystko zależy od tego, czy się ich obłoży porządnym ogniem. Wszystko zależy od ustawienia broni maszynowej. Tymczasem od strony nieprzyjaciela bije piekielny ogień. Pod tym ogniem trzeba było cekaem Durlika wwindować do schronu nr 3 (do którego, jako mającego najlepszy obstrzał, wrócił z bunkra nr 4 por. Popiel) ustawić i zmontować go na podstawkę. Kiedy pierwszy raz wysunęli lufę cekaemu z tylnego otworu schronu nr 3, okazało się, że serie biją za wysoko i że, aby je zniżyć, należy cekaem podnieść do góry. A na to czyha strzelec wyborowy i jego koledzy z granatami. Pierwszy przy tych usiłowaniach pada kpr. Durlik, wtedy wychyla się ułan Zubek, ustawiając karabin, ale i on zostaje ranny. Z kolei 9 Pod Rimini zdobył jako dowódca plutonu samochodów pancernych wzgórze Monte Giore. wyttukując kupę Niemców. Ciężko ranny pod Bolonią. 445 I' — Nein... nein... nein... odpowiadał każdy indywidualnie. Z trzema tomsonistami odesłano jeńców w dół. O stanowisku dowódcy baonu alpejskiego powiadomiono artylerię. Po 10 minutach kochane działa zaczęły prać w to miejsce. Ale i 893 pokrył się wybuchami niemieckimi. Noc zapadła i każdy z nas z przerażeniem konstatował, że się trzęsie. Obawialiśmy się, aby ktoś nie pomyślał, że to ze strachu, ale w chwilę później stwierdziliśmy, że wszyscy dokoła trzęsą się tak samo. Nie było ani jednego oficera szwadronu, który by nie był ranny, obtłuczony, draśnięty. Wszyscy żołnierze na linii mieli spodnie we krwi. — Kiedy będzie czas na takie rzeczy — rzuca ktoś uwagę — szwadron mógłby otrzymać przywilej noszenia czerwonych spodni. Mjr Zakrzewski słysząc tę kanonadę posyła pluton moździerzy pod dowództwem por. Witowskiego. Bardzo świeży to moździerzowcy ci zmotoryzowani ułani; przeszkolili się na moździerzach w ciągu tygodnia. Bo kto bić się ma ochotę. Zwycięży i na piechotę. Por. Witowski szedł z pierwszą grupą, za nim drugą grupę prowadził por. Wierzbowski. Szarzało... Nie powinni już tak dokładnie trafiać... Idą gęsiego. Świsnęła kula karabinowa — weszli w rejon strzelca wyborowego. Druga... Trzecia... Trzeci za por. Witowskim, uł. Szczepański — padł. Przyskoczył por. Witowski z opatrunkiem — kula weszła pod ucho, wyszła za nosem — jak tu bandażować? Widząc, co się dzieje, uchyla się por. Wierzbowski ze swymi ludźmi W bok od rejonu strzelca wyborowego, ale dostają się pod ogień moździerzy. Dobiegłszy do żołnierzy 3. szwadronu, których mieli wesprzeć, kręcą się pod obstrzałem, próżno szukając przykrycia, bo już wszystkie lepsze miejsca są pozajmowane. Padają zabici kpr. Rogalka i ułan Ma-tuszek (trzy tygodnie po ślubie), kilku zostaje rannych. Dociągają sekcyjkami po czterech ludzie Witowskiego. St. wachm. Pod-wysocki, zawsze pełen inicjatywy (strzelał w Tobruku ze zdobycznej armaty), organizuje ewakuację rannych „samowystarczalną", tzn., że sami się znoszą i sprowadzają. Mjr Zakrzewski w pewnym fragmencie walki, kiedy jako jedyna łączność pozostawały mu własne nogi, udał się na pole walki. — Na połowie drogi — przyznaje — byłem szalenie zmęczony, choć 448 szedłem bez ciężaru. I pomyśleć — wzdycha — że w Persji wyszedłem 3000 metrów nad poziom morza. Z majorem przyszedł patrol techniczny z całym sprzętem i nowa radiostacja. Jeńcy niemieccy, schodzący w dół, nie rozeznali go. — Salutować dowódcę pułku! — zaskrzeczał major, poznańczyk (powstaniec wielkopolski z 1918 r. ze szwadronu nadgoplańskiego), berlińskim akcentem, którym zawsze płoszył Niemców — cóż to. nie uczą was rozeznawać nieprzyjacielskich stopni ? Dwudziestosześcioletni Offiziersaspirant Keck, Westfalczyk. zameldował się tak wspaniale, że podbił serce żołnierskie majora. Nie chcąc posiłkować się niemieckim, spytał, jakim językiem włada jeniec. — Lateinisch und altgrechisch. Rozczulony tym intelektualistycznym wyczynem poliglota Bocheński, który tu dokusztykał na ochotnika, ofiarował Keckowi tabliczkę czekolady. — Mamy zakaz przyjmowania podarków w niewoli prężył się Westfalczyk. Jeden z jeńców poprosił o papierosa. Koledzy go zakrzyczeli. że mają dosyć własnych i że mu dadzą (p. m.: ode mnie też nie chcieli brać papierosów ranni spadochroniarze, pozostawieni w schronie). — Chyba już rozumiecie, że przegracie! — pytają Polacy. -* Za Fryderyka Wielkiego też źle było i wygraliśmy. Wbity slogan!... — Czy walczyliśmy z komandosami? — Bo co? — pytają Polacy. — Nigdy jeszcze nie spotykaliśmy takiej furii w ataku. Na lewo walczyli Ułani Poznańscy Na lewo w tej akcji brali udział Ułani Poznańscy. W pewnej nawet chwili, już po zlikwidowaniu stanowisk niemieckich, obejmuje dowództwo nad całością dowódca 15. Pułku Ułanów Poznańskich, mjr Kiedacz, o czym sam osobiście komunikuje, udawszy się o godzinie 18.10 na odcinek 3. szwadronu Ułanów Karpackich. Los chciał, że główny wysiłek spadł na barki Karpatczyków, co mjr Kiedacz lojalnie w meldunku z dn. 23 maja podkreślił." " „3. szwadron Pułku Ułanów Karpackich pod dtwem rtm. Stryjewskiego Stanisława wykonał wypad całkiem samodzielnie. Wspaniałym szturmem i walka wręcz w b. trudnych warunkach zdobył silnie umocnione stanowiska npla. biorąc wielu jeńców; wykazując najwyższe zalety żołnierskie i wspaniałą umiejętność, i upór w walce. 449 Tym niemniej na lewym skrzydle natarcia 1. szwadron 15. Pułku Ułanów Poznańskich spełnił swoje zadanie w sposób najlepszy, na jaki mógł się zdobyć ten pułk kawalerii o składzie najmłodszych, najbardziej dobranych pod względem kondycji fizycznej żołnierzy i o najtwardszej w całym korpusie dyscyplinie. Pułk trwał na swoim Castellone, ongiś wyrwanym z paszczy niemieckiej przez francuskie natarcie. Poznańscy ułani objęli odcinek w dniu 3 maja 1944 roku. Stanowiska ułanów szły wieńcem po zboczu i szczycie niedostępnego skalistego wzgórza, większość ich była rozłożona na pozbawionym osłony łysym grzbiecie, gdzie ułani pokładli się pomiędzy kupami kamieni, z których ułożyli swe schrony. Dojść do tych stanowisk znaczyło piąć się 400 do 500 m pod stromą górę. A dojść i przywieźć amunicję trzeba było co dzień, a raczej co noc, bo w dzień jakikolwiek ruch był zupełnie wykluczony. Każdy pojedynczy żołnierz, który wychylał się w dzień ze schronu, ściągał ogień niemieckich moździerzy i artylerii, kierowanej z panujących nad całą okolicą wzgórz Passo Corno, 912, a przede wszystkim z potężnego masywu góry Cairo. Stanowiska ułańskie w dzień i w nocy były pod ogniem niemieckich moździerzy i artylerii. Obserwacja niemiecka była tak dokładna, że gdy pocisk niemiecki rozwalał schron, trzeba było odbudowywać go, względnie budować nowy bardzo ostrożnie, po kilka kamieni na noc, by Niemcy nie zauważyli poważniejszych zmian w terenie i nie skierowali nań natychmiast celnego ognia swych moździerzy. Wśród stanowisk ułani najlepsze miejsce oddali na punkt obserwacyjny. Tu długie dnie spędzał z ułanami obserwator lwowskiego PAL-u, którego równie celny jak ceniony w pułku ogień uciszył niejeden niemiecki moździerz. Dzień upływał na męczącym bezruchu, noce na wytężonej pracy. W nocy trzeba było zejść po muły, doprowadzić je, przeładować, donieść na własnych barkach prowiant i amunicję na sam szczyt, do najbardziej wysuniętych stanowisk. W takich warunkach nie mogło być mowy o rozpoczęciu ognia. Długie tygodnie poprzestać trzeba było na suchym prowiancie, zimnej wodzie i... oczekiwaniu na to, gdzie padnie następny niemiecki pocisk. W tym trwaniu zginął 4 maja por. Kokosiński od bocznego ognia znienacka niemieckich dział na ciągnikach, które zajechały na stanowiska Nowozelandczyków na prawo i otworzyły ogień. Kiedy zaczęło się nasze pierwsze natarcie — pułk demonstrował. W drugim natarciu wziął udział szwadronem wydzielonym, ponosząc krwawe straty. Inne szwadrony — trwały przez oba natarcia. Przez 17, 18, 19 maja Oglądając pole walki stwierdzam, że 3. szwadron Pułku Ułanów Karpackich, działając samodzielnie, miał najtrudniejsze warunki do wykonania zadania i natrafił na najsilniejszy opór, który przełamał samodzielnie swym brawurowym natarciem." 450 szedł tak ciężki ogień niemiecki, że ułani tkwili jak liszki przez całe dnie w rurach-składakach, nie wystawiając głowy. Tylko posterunki obserwacyjne z bronią maszynową i dociągniętym kablem widziały dymiące S. Angelo, które wyglądało jak wieś w spokojnej Polsce, zasnuta, bywało, dymami ze wszystkich pieców. Wreszcie przyszedł i dla nich dzień, to był właśnie ów dzień 19 maja, w którym rozegrała się „szarża karpatczyków". 15. Pułk Ułanów Poznańskich otrzymał zadanie wykonać wypad na południowo-wschodni stok wzgórza 893 (p. m.: na które od północnego wschodu nacierali karpatczycy) i stwierdzić w jakiej sile nieprzyjaciel obsadza południowo-wschodnie stoki albo Passo Corno. Wiadomości o nieprzyjacielu były, ale dosyć mętne. Na dwa dni przed wypadem na 1. szwadron rtm. Żielińskiego wyszedł dezerter niemiecki, już przebrany w cywilne tyrolskie ubranie, dźwigając dwa wyładowane plecaki. Osobnik, widać dla kurażu, był mocno pijany. Ujrzawszy placówkę ułańską, rozpoznawszy orzełki, rozkraczył się i zawołał ze szczerym zdumieniem: — O!Polen!?... Pokiwał się na nogach i zapytał z pijacką determinacją: — Wann uerden Sie mich hdngen? Sławetny wojak, przynależny do 2. kompanii 4. pułku Hochgebirgsjager, pełnił w niej zaszczytną funkcję fryzjera, jak świadczył znaleziony przy nim neseser z przyborami i listą należności klientów. Fryzjer był oblatany: znaleziono przy nim- mapę Rosji z czerwonymi krychami aż po Stalingrad i polską dwuzłotówkę. Przyprowadzony do dowództwa pułku, przywitał się fajnym Heil Hitler! — Spytajcie go, czy chce dostać po mordzie? — poinformował się mjr Bieliński. Tedy się ustatkował i sypał: że przed ułanami stoi baon w sile trzech przerzedzonych kompanii po 60 ludzi (wielkie straty ponieśli od naszej artylerii), za nim w odwodzie stoi kompania karabinów maszynowych, a Monte Cairo obsadzili spadochroniarze. Nieprzyjaciel — z dawna już, od Francuzów — leżał w gęstym paździerzu min, który ciemnymi nocami coraz intensywniał i narastał. Teraz należało przez ten teren iść. Precyzyjna machina zaczyna działać. 10.30 — telefon niesie rozkazy do szwadronów. 11.00 — odprawa. 11.30 — mjr Kiedacz, dowódca pułku, podchodzi na p.o. wzgórza Castellone, by osobiście kierować akcją. 12.30 — 1. szwadron gotów do wypadu, 2. szwadron podciągnie na jego miejsce. Przygotowani noszowi. 451 13.30 — 1. szwadron ruszył. O tejże godzinie co karpatczycy. Pierwszy — pluton por. Kobeckiego, za nim wraz z pocztem dowódca szwadronu, rtm. Zieliński, z obserwatorem 6. PAL-u, ppor. Płodowskim. następny szedł pluton por. Mielżyńskiego i wreszcie pluton 3. por. Ruszla, który miał polec w tej akcji. Szybko mijają zwoje kolczastego drutu własnej koncertiny. Już za nią — ten inny świat, wypatrywany długo z ich skalnego gniazda. Schodzą w dół po kamienistym stoku, na którym nigdy nie stanęła noga polskiego patrolu. Co, ten teren? Na chwilę przyjmuje ich w swoją osłonę dębowy las na stoku Castellone. Za lasem już blisko dolina. Teraz schodzą bezpańskimi tarasami, które zasiała zbożna nieobecna ręka. Przesuwają się przedwojenną ścieżyną. która poczęła zarastać i zanikać. Ostrożnie, ale szybko przeszukując, czy nie ma min, idzie po niej pluton za plutonem. Min nie ma, ognia na nich nie kładą, raźniej poczynają się czuć w tym nomanslandzie. Wierny ogień 6. PAL-u ogania teren przed nimi. Zieleń gra w słońcu — chroni od obserwacji nieprzyjacielskiej. Jest lekko na sercu, w powietrzu, w terenie. Wszak to już wczoraj Klasztor padł, wszak dziś rano wykończyliśmy S. Angelo, wszak nacierają dwa bratnie pułki! Przeszli stare pole minowe, przedrylowane ofiarami kolegów. Jest godzina 14.10. Z prawa ukazuje się patrol — karpatczycy. Prężą się jak na ćwiczeniach (emulacja o fason!), meldując poznańczykom, że w domku (który ostrzelał śp. Bocheńskiego i Lickindorfa) odległym o 600 m jest cekaem niemiecki. A już doparli do stóp zbocza, na którym czekają Niemcy. Stanęli, by złapać dech. Zadarli głowy. Warstwice powiedzą, że z wąwozu na poziomie 400 m trzeba się piąć na 893 m szczytu. Ale żadna z warstwie nie powie, jaki to trud ogromny piąć się po 60-stopniowym stoku bez żadnej ścieżki, z głazu na głaz, z pełnym obciążeniem, z niepewnością w każdej sekundzie, kiedy i skąd Niemcy otworzą ogień. Rozkaz poderwał — zmienili ugrupowanie na „trójkąt w tył". Rozwinęli wachlarz plutonów, rzekłbyś — orzeł roztacza skrzydła, nim dziobem uderzy. Poszedł pluton Kobeckiego na prawo — ten nie ma cekaemu, bo przecie nawiązuje z Karpackim. Przeszukał sygnalizowany domek — już w nim Niemców nie ma. Poszedł pluton Mielżyńskiego środkiem z jednym cekaemem. Poszedł pluton Ruszla w lewo — z cekaemem i z drugim jeszcze oficerem zastępcą, ppor. Marmarossem, bo przecie od lewa będą stanowić wiszące, najbardziej zagrożone skrzydło. Szli teraz w górę terenem zmiędlonym przez artylerię wszystkich wyznań i wszelkich natarć. Kamyczki pokruszone zgrzytały pod nogami jak ziarna na cepisku. Szczyt milczy, a wspinaczka połączona z emocją, że oto rzygnie ogniem — przecina dech. 452 Jeszcze ten żleb, którym się posuwają, ich chr.oni. ten wąski, pęknięty w czeluść ziemi żleb. który idzie niemal pod sam szczyt. Jeszcze ten rzadki deszcz, siąpem słapający ziemię, osłania ich niby welonem lekkiej gazy. Ale żleb urywa się na 50 m przed szczytem, na 20—30 m przed niemieckimi bunkrami. Pną się nim. szaleńcy, którym pilno pod lufy cekaemów, pod rozpryski ręcznych granatów. Podsadzają się, dźwigając słabszych. Wylewają z manierek racje wody na głowy mdlejących. Aż wreszcie żleb się skończył i uderzył w nich ogień prosto w twarz. Przypyrgli za głazy pierwszym odruchem. Rotmistrz Zieliński poderwał. Ostry głos rozkazu w takiej chwili to jakby iniekcja potężnego stymulatywu. który w jednej sekundzie przepłynie ciało i dobiega do czubków palców. Dopadają pierwszego bunkra, wybijają załogę. W drugim poddaje się trzech struchlałych Niemców. Zdobyczny szpandał, kiedy jeszcze nie dociągnął żaden polski cekaem. jakże się przydaje. St. ul. Marszałek i uł. Jaworski odwracają go do tyłu już grzmi po dalszych niemieckich stanowiskach. Już na te stanowiska wykonuje skok przez głazy pluton por. Ruszla. Ze zdobytego bunkra wywlekają pięciu jeńców. Biegną do dalszych, częściowo wybijają załogi granatami, bagnetem. Reszta Niemców załamuje się. Ostrzeliwują się gęsto, wycofują się z całego stoku. Na prawo słychać odgłosy niezwykle intensywnej strzelaniny. To karpatczycy gryzą swoje bunkry. Piersi grają jak miechy — ułani rozglądają się po zdobytym niemieckim gospodarstwie. Schrony solidne, zażywne. W jednym z nich podłoga z desek — porozrzucane damskie napierśniki, pończochy, dessous. Dziewięć bunkrów zdobytych, wiele szmajserów, dwa szpandały. Dziesięć trupów niemieckich świadczy o zwycięstwie, ośmiu jeńców niemieckich już sprowadzają w dół. A tam — na stoku — cena zwycięstwa: leżą zabici pchor. Łabanow i kpr. Krasnodębski. Kpr. Lizuraj i uł. Januszonok. ci, którzy na poprzednim odcinku otrzymali Krzyże Walecznych i dziś świecili przykładem idąc na czele, leżą ciężko ranni obok siebie, ścięci serią szpandała. Dalej leżą ranni ułani Unikowski. Tomas i Gosk. Wyczerpany ostatecznie dowódca plutonu, por. Ruszel. usiadł na głazie i z niego kieruje dalszymi skokami. Bo rzecz już dzieje się na prze-ciwskłonie i ci Niemcy, którzy uszli cało, zasiedli w bunkrach w dole i już otwierają ogień.' — Tadziu, idź moim szlakiem.....woła podbiegając ppor. Marmaross ja pójdę tędy. 453 Szlak tamten jest łatwiejszy. Ale Ruszel kręci głową; zaraz złapie dech i pójdzie. Marmaross biegnie do swoich, a tu Niemcy już się skonsolidowali i otwierają z dołu nawałę z broni maszynowej. — Panie poruczniku — podbiega ułan Krzywosz — pan porucznik Ruszel zabity. Istotnie — Ruszel pobiegł ostro w dół, przebył już trzy czwarte stoku. dobiegł o 70 m do tych dolnych bunkrów i padł. Jego półpluton zaległ, tym ostrzejszy ogień idzie na półpluton Marmarossa. Niemcy strzelają półwychyleni z bunkrów, bo to bunkry prowizoryczne i nie mają w tę stronę strzelnic. Widać żywe ciało nieprzyjaciela, które można zmiażdżyć. Marmaross mówił mi potem: — Taką jedną decyzję ma się chyba w życiu... Krzyknąłem: „Trzeci pluton za mną!" i pobiegłem w dół na bunkry. Dwunastu ludzi jego półplutonu (drugi półpluton był z Ruszlem) skoczyło za nim. W ogniu padają wszyscy trzej z obsługi cekaemów — biedaki, ciągnąc ciężki cekaem nie mogli tak łatwo jak inni wyzyskiwać przykrycia (między nimi zostaje zabity uł. Krzywosz, który przed chwilą meldował o śmierci por. Ruszla). Nie dobiegli jednak do bunkrów — musieli zaleć w głazach o 15 m przed nimi. Teraz i oni poczynają trzymać ogniem bunkry. Uł. Starowski zrąbał pierwszego podnoszącego się szwaba z cekaemu. Z dalszych bunkrów idzie wciąż silny ogień na oba półplutony. Marmaross dojrzał, że Ruszel, wystawiony na ten ogień, poruszył się. A więc żyje, tylko nie ma sił spełznąć w bezpieczniejsze miejsce. Marmaross się czołga do kolegi, naokoło którego grunt aż się gotuje. Już wczołguje się w żonę tego waru, już odpryski ranią go w twarz. 1 wtedy rozumie: martwe już dawno ciało Ruszla, podziurawione jak sito. wydaje się, że żyje, kiedy w kończyny trafiają pociski. Marmaross odczołguje się od swoich żołnierzy. On teraz dowodzi plutonem. Idzie już zmrok. Przydałby się cekaem, który utkwił w pół stoku w wianku ciał swojej obsługi. Jak raz doczołgał się uł. Pawłowski, który wynykał piat i trzy naboje do niego. Poznał troskę dowódcy. I, co tylko przebrnąwszy żonę strzałów, zawraca. — Gdzie? — Po cekaem. Patrzą z dołu. Już wywspinał się aż do cekaemu. Już go niesie w dół. Gładko idzie. Wtem ppor. Marmaross widzi: seria szpandała zbliża się do nóg Pawłowskiego. — Padnij! Padł za załom, jakby go ścięło. Ale za chwilę już poderwał się i biegnie w dół. Cały. Dobiegł, zasapany tak. że powietrze wypada, wpada w klatkę piersiową gamą nieskoordynowaną. Majdruje coś nieposłusznymi i majtającymi 454 się rękami — chce ustawiać cekaem; bulkoce coś nieposłusznym bulkotem piersi. Nabliżył się Marmaross i rozumie: — Panie poruczniku — dochodzi wreszcie do głosu Pawłowski. rybak i murarz spod Płocka — te śwaby nie umieją strzelać... Zda mu się, że już umocował na podstawce. Zerknął mazurskim mściwym oczkiem na przedpole: — Teraz pokażemy tym s... synom!... Starowski osłania ten cały cyrk elkaemem. Starowski strzela, aż grzmi, przygniata. Ppor. Marmaross bierze cekaem w posłuszne dłonie, narządza. Targnął się Pawłowski do piąta. Pyrgnął jeden nabój — chybił. Pyrgnął drugi — rozwalił lewy skrajny schron do imentu. Marmaross drugi ogniem przygniata. Niemiec nie może się wychylać, więc Starowski skacze zza swojego głazu, podbiega na dwa kroki, daje serię z elkaemu w samą strzelnicę. Ciemno. Deszcz. Ppor. Marmaross nie może zapomnieć o głównym zadaniu: osłaniania lewego skrzydła natarcia szwadronów obu pułków. Ściąga Starowskiego i innych, ubezpieczają się dwoma zdobytymi szmajserami. Dochodzi pół do dwunastej w nocy. Słychać kroki z góry. To pchor. Jodo dociąga z ośmiu ludźmi pozostałymi z półplutonu, który był z Ruszlem, i z gońcem wracającym od dowódcy pułku z rozkazem: „Uderzyć na trzecią linię bunkrów" (dwie pierwsze zdobyli karpatczycy przy częściowej pomocy poznańczyków). Poszli na to zadanie. Jodo ze swoimi, i zapanowała cisza. W pewnej chwili słychać od tyłu szept: — Panie poruczniku... To wachmistrz Heleniak, który dziś rozbił jeden schron, zabił jednego Niemca, ranił drugiego. — Panie poruczniku, przyniosłem pięć magazynków do elkaemu i szalik. Pewno się przyda. Istotnie — szalik się przydał; ziąb był okrutny i zęby szczękały ułanom tu tak samo jak ich karpackim kolegom. Ale pięć magazynków... O 12.30 posłyszeli kroki od czoła, od strony niemieckiej. Wynurzył się goniec od Jody. Z meldunkiem, że bunkier bez walki zajęty, że znaleźli w nim 8 szmajserów i szpandały. Mają iść więc w przód, kiedy goniec z pułku przychodzi z rozkazem wycofania się. O godzinie 3.00 szwadron pierwszy 15. Pułku Ułanów Poznańskich ściąga. Wachmistrz Heleniak z dwoma ułanami znoszą ciało por. Ruszla. 455 Niemcy odeszli, ale zły omam ziemi pozostał. Minięte za dnia polu minowe, teraz, po nocy i w deszcz, kiedy nie można było rozeznać ścieżki, znalazły się pod stopami części 2. szwadronu oraz patroli 4. szwadronu. Bierny bezduszny robot zadał wielokroć większe straty niż żywa ściana bunkrów niemieckich. Od wybuchu pierwszej miny zostali ranni por. Lech, plut. Islonek, uł. Retko. Leża ranni samotnie — por. Lech donośnie zabraniał zbliżać się sanitariuszom, nie chcąc ich narazić. Krew upływa, ciało drętwieje. Plut. Islonek chciał rozprężyć nogi, obrócił się, spowodował wybuch min połączonych — wszyscy trzej zostali ciężko ranni. Wkoło nich w ciemności poczynają się rozlegać serie wybuchów, a po każdym blasku rozlegają się jęki. Zabici kaprale Małkiewicz, Skrzyński i Wierzbicki, ułani Karkocha, Anchim, Anisimow. Ranni por. Lech. plut. Jelonek, kpr. Dendura, st. ułani Protasiewicz i Żygaluk, ułani Dużewicz. Kowalski, Koziura, Retko i Rutkowski. Dowódca 15. pułku ułanów; ówczesny zastępca, pisał do mnie: Sytuacja była tragiczna, gdyż nie było ludzi do ewakuacji, 1. i 2. szwadron po walce i dużym wysiłku były wprost niezdolne do użycia. Oficerowie 4. szwadronu z por. Ponikiewskim osobiście nosili w niesłychanie ciężkim terenie rannych na punkt opatrunkowy pułku. Z punktu opatrunkowego pułku zabrakło już noszowych mimo użycia wszystkich gońców, pocztowych i podoficerów dtwa. Muszę podkreślić ofiarność żołnierzy z 17. baonu piechoty. Jedna kompania tego baonu po zejściu z San Angeło leżała w dziurach pod m. p. dtwa pułku. Na moje wezwanie wyskoczyło natychmiast kilkunastu żołnierzy, aby nam pomóc w noszeniu rannych. Widać było, jak żołnierze ci są zmęczeni jeszcze bojem, kulejący, pobici. Te straty na minach były bolesnym zakończeniem zwycięskiej walki o Passo Corno. Ale nie były to ostatnie straty 15. pułku ułanów w bitwie o Monte Cassino. „Pojedziemy znów dalej w zakurzonych wozach!..." Koło godziny 22 przyszła na zdobyte stanowiska karpatczyków seria ciężkiej artylerii niemieckiej. Owo wsparcie moździerzowe — ludzie Witowskiego i Wierzbowskiego — akurat budowali stanowiska. Krótki 456 krzyk... Ale idą jeszcze dwie serie. Gdy zamilkło popełzli w poszukiwaniach. Kogo nie ma? Znaleźli nogę. Nasza, bo w angielskim spinaczu. A potem ciało gdzie indziej. Rozeznali resztki ul. Młodzianowskiego. Był to ostatni poległy w natarciu na Passo Corno. 18 zabitych, 18 ciężko rannych, 27 lżej rannych stracili w tej bitwie nacierający karpatczycy. Jeńców wzięto 23, trupów niemieckich naliczyli 30, ilość rannych Niemców nie jest znana. Ginął jako piechota element wysoce wyspecjalizowany, szkolony na sprzęcie. Celowości operacji nie przesądzam, bo książka jest reportażem, a nie oceną bitwy, po czemu musiałbym mieć i większe kwalifikacje, i zwłaszcza dotyk do wszystkich elementów decyzji i wykonania. W każdym razie sprawozdawca niemiecki, płk Heckel stwierdza, że w nocy z 21 na 22 maja Niemcy musieli wycofać się „gdy nieprzyjacielowi udało się wtargnąć do stanowisk na Passo Corno i zająć 892. 912 i 945, a dywizja dla braku rezerw nie-mogła wydać zarządzeń do odzyskania tych stanowisk". Pułk Ułanów Karpackich ruszył na dalsze walki. Z wiosny w wąwozach Cassino poszedł do akcji adriatyckiej, w Apeniny, na linię Gotów. Forsował przeprawy rzek Cesano, Misa. Metauro. Pełnym dźwiękiem w historii pułku brzmieć będą Monte Fredo, Loreto, Ancona, do której pierwsze wpadły staghoundy pułku, Pesaro, gdzie pułk brał udział w wyłamaniu linii Gotów, Senio, Sasso. Morelli, Bolonia. Żołnierz-poeta. uczestnik bitwy pod Monte Cassino, Janusz Wedow zwracał się do Wiosny Botticellego: Nie potrafisz nas wstrzymać w muzycznych wąwozach Zapachem róż, pejzażem "balladowej nocy. Pojedziemy znów dalej w zakurzonych wozach Po wiosnę, która czeka nas w gwiazdach północy. I tylko tak serdecznie, tak zwykle, najprościej Tych, którzy tu zostaną i nie pójdą z nami, Okryj jasnym swym niebem i obsyp różami — Bo byłaś dla nich wiosną idącej wolności... 19. Walka o Piedimonte Pierwsze utarczki W czasie, kiedy ułani karpaccy ruszali na 912, 19 maja o godzinie 15.50 resztki batalionu 18. pod majorem Osmakiewiczem przekraczały stanowiska 14. batalionu, gdzie dołączył się do nich rtm. Woliński z dwoma plutonami kompanii ochrony sztabu Korpusu, stwarzając grupę ppłk. Lachowicza. Szykowało się coś nowego. Piechota po zdobyciu Monte Cassino, według wszelkich norm ludzkich, nie powinna była być użyta do jakichkolwiek działań zaczepnych po tak olbrzymim wysiłku. Wyciągnięcie tych oddziałów na Piedimonte nastręczało duże trudności, gdyż baony miały 28 procent stanu bojowego. Dowódcy obu dywizji bronili się mocno przed posyłaniem na Piedimonte jakiejkolwiek piechoty. Sklecony w ten mozolny sposób oddział liczył 180 ludzi. Szli wąziutką wytaśmowaną ścieżyną. Siąpił deszcz, naokoło leżały nie pozbierane trupy. Na przeciwstoku S. Angelo, które zajęto dziś rano, złapały ich moździerze. Schodzili ku dolinie S. Lucia. Dolina S. Lucia, dolina nieznana, której żadne oko polskie nie widziało, a o której wieści powtarzały się w zeznaniach jeńców, w komunikatach, w słuchach: że przez nią idzie zaopatrzenie niemieckie, że na niej wytłuczono odwodowy batalion spadochroniarzy — leżała przed nimi zielona, pocięta białymi nitkami dróg i ścieżek, zasunięta między linie Gustawa i Hitlera; zaplecze pierwszej, przedpole drugiej. Te dwie linie, związane na północy, na prawo od posuwającej się grupy, na wiecznie czujnym Cairo (z którego i teraz obserwator niemiecki kieruje ogniem), na wysokości 1668 m — rozbiegały się w dół coraz niższymi górami ku dolinie Liri. Linia Gustawa spadała podwójnym rzędem umocnionych wzgórz przez Passo Corno. S. Angelo, 575, 593, 569 — ku Klasztorowi, który wisiał nad doliną Liri. Linia Hitlera z Cairo spadała w krótkim przebiegu (biorąc dolinę S. Lucia między siebie i linię Gustawa), przez 553 ku Piedimonte, które 458 jak i Klasztor leżało na ponownym odrożu gór, wpierających w dolinę Liri; z Piedimonte robiła zwrot w górę buta włoskiego, ku Rzymowi, flankując w dalszym ciągu — przez Aąuino, Ponte Corvo, S. Oliva, drogę aliantów. W ten sposób Piedimonte, stara średniowieczna forteca, a obecnie miasteczko górskie, było jakby stawem łokciowym jej zbrojnego ramienia. O godzinie 17.30 stacja radiowa grupy otrzymuje z „Betonu" (5. brygada) rozkaz: Wyprzedzić Anglików w zajęciu Piedimonte i zatknąć polską flagę. Wiemy już z dni między pierwszym i drugim natarciem, jak te nasze optymistyczne gorączki okazywały się najprzód przedwczesne, aby ostatecznie i na Klasztorze oraz 593, i na S. Angelo, a jak się potem okaże, na Passo Corno i na Piedimonte —* nieprzyjaciel odrywał się, jak chciał. W istocie rzeczy był tu inny bodziec: Korpus tak skrwawił się dwoma poprzednimi natarciami, że stawało pytanie, czy w ogóle istnieć jeszcze może jako jednostka. Ten Korpus teraz leżał wykrwawiony, zdawałoby się: do akcji niezdolny. Takaż była zapłata zwycięstwa, takiż miał być finał glorii? Teraz należało więc dowieść dobitnie, że Korpus istnieje, jest w pościgu i bije Niemców. Wobec takiego rozkazu o godzinie 18.15 wysyła mjr Osmakiewicz dwa patrole w łącznej sile 14 ludzi pod dowództwem ppor. Zajdziń-skiego z 4. kompanii (tego, co w pierwszym natarciu został przy mjr. Gnatowskim na Widmie, kiedy 18. batalion się wycofał). Poszedł zwiad ppor. Zajdzińskiego, pokryła go ciemność i cisza. Anglikom po zdobyciu Monte Cassino dalsza operacja też przedstawiała się raczej jako pościg. Czołgi ich poszły otwartą, zdawałoby się, drogą nr 6 na lotnisko Aąuino. Korpus Polski już został powiadomiony, że lotnisko zdobyte. Tymczasem okazało się, że silnie umocnieni Niemcy rozbili czołgi, należało wiadomość prostować. Okazało się, że Piedimonte flankuje ogniem, jak przedtem flankował Klasztor. Przerwać wysiłek, dać umocnić się Niemcom — byłaby to klęska dla 8. armii. I jej dowódca zażądał wykonania drugiej części zadania, poprzednio postawionego naszemu Korpusowi. Należy więc przygotować się do formalnego zdobywania miasta. O godzinie 19.20 przychodzi rozkaz telefoniczny z „Betonu", by do Piedimonte nikogo nie wysyłać, bo tam są Niemcy. 459 Natychmiast zostaje wysłany sierż. Celler z dwoma ludźmi, ażeby ppor. Zajdzińskiego odnalazł i ściągnął. Ale wkrótce z Piedimonte podrywa się gwałtowny ogień.1 Potem okazało się, że na skutek tego ognia sierż. Celler nie dotarł. Słychać wybuchy granatów ręcznych. Potem ogień przycicha i nic 0 patrolu ppor. Zajdzińskiego nie wiadomo. O godzinie 20.45 dociera st. strz. Marculewicz z jednym strzelcem z wieściami z tego patrolu. Niemcy przepuścili szperaczy i otworzyli ogień na gros patrolu. Patrol uskoczył do dwu domów przy ulicy. Po chwili posłyszeli głosy angielskie, wzywające ich do wyjścia. Ponieważ uprzedzano naszych żołnierzy, że mają ubiec Anglików, więc sądzili, że patrol angielski ostrzelał ich przez omyłkę. Dla pewności ppor. Zajdziński wysłał jednego żołnierza i tam go ujęli Niemcy, udający Anglików. W tym samym czasie już „Beton" był uwiadomiony, że w Piedimonte są Niemcy i odwołując rozkaz patrolowania powiadomił artylerię, która dała tak solidną nawałę, że Niemcom odechciało się zgrywać tommich i wypuścili z rąk pierwszego nieboraka; wrócił do swoich i poinformował, że domki są otoczone przez nieprzyjaciela. W tejże samej chwili przepuszczeni szperacze skonstatowali na prawo niemieckie moździerze i na lewo Niemców siedzących w domu. Ostrzelali ich z tomigana, zabijając jednego Niemca, rzuciti do wnętrza granat zapalający, który wzniecił pożar, i uciekli do swoich. Ppor, Zajdziński siedział nadal w domku odcięty.2 Trzech żołnierzy zgłosiło się wrócić do oddziału, jeden został w drodze ranny, a on, Marculewicz, składa tę relację. 1 ..Dywizja (spadochronowa, p.m.) dowiedziała się o fakcie natarcia na Piedimonte dopiero wtedy — pisze sprawozdawca niemiecki — gdy nieprzyjaciel wdarł się już do miejscowości." 2 Prawda o patrolu ppor. Zajdzińskiego wyjaśniła się dopiero po upadku Niemiec, kiedy ppor. Zajdziński z niewoli niemieckiej przedostał się do Anglii, skąd przysłał mi obszerną relację. Otrzymał rozkaz patrolem w sile 14 ludzi zająć Piedimonte, które prawdopodobnie jest wolne od nieprzyjaciela. Batalion miał podążyć w godzinę za nim. Musiał działać tak szybko, że nie zabrał radiotelegrafisty, bo ten nie miał już czasu zestrajać stacji. Patrol poszedł dwoma grupkami po siedmiu. Tę drugą prowadził pchor. Ludkowskt — obie grupy posuwały się w odległości 300 m, trzymając łączność wzrokową. Piedimonte stało ciche i puste. Ppor. Zajdziński wśliznął się ze swoją grupką na mały placyk, z którego rozchodziło się pięć uliczek. Poobsadzawszy ich wyloty, sam ze st. strz. Marculewiczem i dwoma szeregowcami począł zapuszczać się głębiej. Dopiero na przeciwnym końcu Piedimonte zobaczyli moździerze, których załoga pierzchła, ścigana naszym granatem i paru seriami. Dołącza pchor. Ludkowski, przed którym również pierzchło trzech Niemców. Istotnie, nie wyglądało na to, żeby Niemcy tego wieczora 19 maja mieli zamiar w Piedimonte się bronić. Ppor. Zajdziński wysyła st. strz. Marculewicza dla łączności z „podciąga- 460 St. strz. Marculewicz otrzymuje rozkaz wrócić w towarzystwie przydanego mti strz. Chomy z kompanii ochrony sztabu i przeprowadzić patrol do m. p. grupy. W pół godziny potem Choma, mając przestrzelony hełm, przyciąga ciężko rannego Marculewicza, mimo próśb rannego o pozostawienie go na miejscu. Artyleria niemiecka zmacała grupę i bije. Rozpoczyna się — sześciodniowa walka o Piedimonte. Kiedy pod wieczór 19 maja okazało się, że grupa ppłk. Lachowicza nie zajmie bez wystrzału Piedimonte, koło godziny 20 przyjechał do 3. szwadronu czołgów (kpt. Dzięciołowskiego, uzależnionego od Kresowej) — oficer łącznikowy od gen. Sulika z rozkazem: ruszyć od Alba-nety koło Klasztoru serpentynami w dół ku S. Luda. Ale jest to niemożliwe. Droga jest zaraz za Albanetą przerwana, w dalszych partiach zaminowana, saperzy nie obiecują jej przetrasować przed upływem 48 godzin. Wówczas — podciągnięto 6. pułk pancerny, nie biorący dotąd udziału w akcji, drogą okrężną spod S. Vittore, szosą nr 6, torem kolejowym, naokoło stacji kolejowej Cassino, następnie znów przez szosę nr 6, pół- jącym baonem" (nie wiedząc, że o 19.20 telefon brygady wstrzymuje baon na podstawie wiadomości od Anglików, że linia Hitlera trzyma się, flankuje ogniem i że w Piedimonte muszą być Niemcy). Niemcy nacierają: zostają odparci, ale patrol pchor. Ludkowskiego ma dwu zabitych. Ppor. Zajdziński broni się w domku, z którego właśnie jego szeregowy, wysunąwszy łeb, dostał się Niemcom udającym Anglików, aż ich nasza artyleria przepłoszyła. Wieczorem daje rozkaz cofania się, sam ze strz. Butrą osłania. Niemcy raz po raz strzelają rakiety i krzyczą: „Halt" i za każdym razem ci dwaj padają plackiem na ziemię. Ciuciubabka trwa całą noc. Gdy wzeszedł 20 maja — Niemcy widzieli ich jak na dłoni i zacieśnili pogoń. Wówczas padli od strony górnej szkarpy na pierwsze piętro domu, którego parter zajmowali Niemcy. Nasza artyleria niesamowicie bije. Butra, mimo że głowę i hełm owinął, pada trafiony w głowę odłamkiem, który przebił hełm i dwie derki. Zajdziński robi mu opatrunek, ale to nie pomaga; Butra jęczy i szepcze, że traci wzrok i widzi jak przez mgłę. Pod wieczór zdaje się zbliżać wyzwolenie: słychać głos por. W. Przybylskiego, który wzywa Niemców do poddania się. Ppor. Zajdziński musi czekać biernie — nie ma amunicji ani granatów. Głosy polskie milkną, druga noc zapada, Niemcy na parterze się ruszają, Butra jęczy głośno, Zajdziński musi go kneblować. Wody ani krzty (jest to noc z 20 na 21 maja —już na dole odparte natarcie szwadronów Ezmana i Jadwisiaka). Wyczerpany ppor. Zajdziński zasypia. Budzi się wleczony przez Niemców, którzy go za ramiona zrzucili w dół. Wzięty do niewoli, widział, jak do Piedimonte wkradał się oddział 100—150 Niemców, pytających eskortę, którędy iść. Odtąd już ten niemiecki oddział przesłonowy zaciekle w Piedimonte się bronił, aż się nie wycofały siły niemieckie. Ppor. Zajdziński wyraża zdanie, że setka ludzi idąca za jego patrolem zajęłaby i utrzymała Piedimonte, które wówczas jeszcze było niemal puste. Butra 26.VI.1945 przybył do Anglii z niewoli niemieckiej. 461 tora kilometra na zachód od Klasztoru, w rejon Ś. Scholastica, gdzie stanął w rozproszeniu, i od tego czasu ciężar operacji pod Piedimonte spoczął przede wszystkim na czołgach. Zadania grupy „B°b" Chodzi o przebijanie dalszej drogi na Rzym. Piedimonte jest pomniejszoną kopią Klasztoru i tak samo flankuje 13. korpus, który już wyprawił się w dolinę Liri z buldożerami dla wyrównania dróg, częściami Baileya dla przerzucania mostów, ciężarówkami ze żwirem, maszynami trambującymi — drogę do Rzymu. A tu tymczasem Piedimonte tak z boku obkłada ogniem, jak obkładał Klasztor. I Brytyjczycy walczący na wprost Aąuino ponieśli od tego ognia z linii Hitlera ciężkie straty. Niemcy — nie mieli rezygnować z dobrego punktu oporu. Piedimonte — pisze ich sprawozdawca — miało dla drugiej linii oporu to samo znaczenie, co Monte Cassino dla pierwszej. Było ono narożnym filarem zapory w dolinie Liri. Ważność tej miejscowości dla obrony polegała na dominującym znaczeniu tego punktu oporu w stosunku do natarć oczekiwanych wzdłuż Via Cassilina. Stosownie do przypisywanego mu przez dywizję znaczenia — Piedimonte miało być rozbudowane do rozmiarów silnego punktu oporu, który byłby w stanie bronić się w krąg i utrzymać się jeszcze przez czas dłuższy, nawet gdyby odcięto wszelkie połączenia do tyłu. Konieczne zaopatrzenie w amunicję i prowiant zostało na okres 14 dni dostarczone przez dywizję. Ponieważ liczono się z tym, że przy ofensywie npla jedno z głównych natarć pójdzie wzdłuż Via Cassilina, stanowiska pod względem punktu ciężkości i zasięgu działania nastawione były na południe (...) Pod względem ilości i rodzaju stanowisk plan rozbudowy przewidywał użycie jednej pepanc, wzmocnionej o jeden batalion piechoty, przy czym dla dalszej kompanii miały być urządzone stanowiska zapasowe celem ustanowienia odwodu dla przeciwnatarcia w schronach zabezpieczonych przed ostrzałem artylerii i nalotami bombowców (...) Stanowiska ogniowe broni piechoty urządzone zostały na wzór typowych stanowisk polowych, ponieważ jednak oczekiwano, że Piedimonte poddane zostanie szczególnie silnemu ogniowi artylerii i nalotom, ciężar robót nad rozbudową spoczywał na stworzeniu krytych stanowisk dla wojska, które zostały urządzone w odległości kilku metrów poza stanowiskami ogniowymi. Stanowiska te składały się częściowo z jaskiń, częściowo z piwnic domów, poddanych umocnieniu przez zabetonowanie. Dla obrony przeciwczołgowej przewidziano obok stanowisk dział pepanc również schrony pancerne z górnej części czołgów typu Panther, których działanie miało pójść w kierunku południowym i południowo-zachodnim. Do chwili rozpoczęcia ofensywy zdołano wykonać zaledwie 25 procent urządzeń i jedną kopułę pancerną typu Panther (...) Pól minowych, pomijając lokalne zabezpieczenia przez zaminowanie dróg dojazdowych, nie zakładano dla braku materiału i potrzebnej ilości pionie- 462 Ppłk Bobiński, zastępca gen. Rakowskiego, dowódcy brygady pancernej, otrzymuje zadanie: „Osłonić prawe skrzydło 13. korpusu z kierunku S. Lucia i Piedimonte. Opanować Piedimonte i rozpoznawać na Castrocello". Zaraz jednak okazuje się, że operując na prawym skrzydle Brytyjczyków, już pod samym Piedimonte, będzie miał do czynienia częściowo z terenem trudnym, górzystym, że od północo-wschodu (stamtąd, skąd zeszła grupa mjr. Osmakiewicza) można będzie wiązać ognie Piedimonte tylko piechotą, że piechota będzie potrzebna dla wchodzenia do miasta i dla ubezpieczenia czołgów. Wobec czego zostaje stworzona mieszana grupa pod rozkazami ppłk. Bobińskiego, tzw. grupa „Bob", która początkowo składała się z 6. pułku pancernego, grupy piechoty ppłk. Lachowicza, która już zajęła stanowiska, plutonu moździerzy ciężkich, 9 PAL-u (pułku artylerii lekkiej), baterii dział artylerii pepanc na gąsienicach i plutonu saperów. Przydzieleni obserwatorzy z 10. i 11. PAC-u mieli zapewnić wsparcie artylerii ciężkiej. Rankiem 20 maja 6. pułk pancerny ciągnie na swój nakazany rejon wyjściowy 1 km na wschód od S. Scholastica. Właściwsze wyrażenie byłoby: „przepycha się". I to mozolnie przepycha się. Na rzece Liri były do rozporządzenia tylko dwa mosty dla korpusu 13. i dwa dla korpusu kanadyjskiego. Cały więc ciężar kładł się na drogę nr 6. Przebiegi uzyskiwało się nie wcześniej jak w 6 godzin po zgłoszeniu. A i wówczas nieraz żandarmeria odstawiała kolumny na bok. Nikt nie ma wielkiego wyobrażenia, gdzie jadą, co będzie. Mijają jakieś „piętnastki" z jakąś naszą piechotą. — Czy wy z nami? Oficerowie piechoty rozkładają ręce nie wiedząc nic. A przecież na kursach naszych pancerniaków uczono, że dla zmontowania i zgrania natarcia należy poświęcić cztery dni, że normalnie wyjeżdżają przedtem dowódcy w teren. A przecież instrukcje każą nawet przedtem wspólnie popić w barze czołgistom i piechurom, aby znali swoje twarze przed akcją. Widać ćwiczenia to blaga, a ta tu wojna — prawda. Nikt tego południa 20 maja nie myśli, że może być i odwrotnie. Wysłany w przód dla rozpoznania „rejonu wyczekiwania" por. Fasz-czewski wraca z szefem sztabu grupy „Bob", kpt. Dowgiałłą, z rozkazem ppłk. Bobińskiego przesunięcia się więcej na zachód w rejon S. Scholastica. Scholastyka'? Ależ znajduje się ona pod bezpośrednią obserwacja z Piedimonte! Przecież wczoraj, na odprawie u gen. Rakowskiego, dowódcy brygady pancernej, ppłk Świetlicki z mapy wybrał punkt (współ- 463 rzędne 835200) zakryty od tej obserwacji i ppłk Bobiński go zaaprobował... Gdy wypełniając rozkaz, ppłk Świetlicki zbliża się do Scholastyki, widzi już, jak pierwsze pociski niemieckie grzęzną w jarach stoku górskiego. Jest jasne, że po dokładniejszym wstrzelaniu się nakryją S. Scho-lastica ogniem... Ppłk Bobiński, który po masakrze odprawy czołgowej na Albane-cie całą noc tam przebył, przyjechał na łaziku ze swoim czarnym pudlem Piterem w grupie rozpoznawczej Stuartów, poprzedzającej szer-many. Widzi: 8. dywizja hinduska, stanowiąca prawe skrajne skrzydło 13. korpusu, pozalegała rowy na równinie, ukrywając się od ognia z Piedimonte. Piedimonte wygląda jak głowa cukru; z tej ufortyfikowanej głowy cukru istotnie nieprzyjaciel panuje nad okolicą. Czołgi dociągnęły, stanęły za wzgórkiem na wąskim skrawku około 400 m otwartego terenu w odległości około dwu i pół km od umocnień Piedimonte i poczynają się maskować. Żołnierz jest silnie przemęczony, bo tej nocy oka nie zmrużył. — Nie łaźcie tak bez pojęcia — woła por. Faszczewski^— bo to Piedimonte. — Gdzie? — O, tam... Zatknęło ich: — To po cholerę mamy się tu maskować, panie poruczniku? I tak i tak siedzimy jak na patelni. Ale Niemcy zaczaili się. Nie pada ani jeden strzał. Jest godzina 9.45 dnia 20 maja. Ppłk Bobiński jedzie wąwozem prowadzącym do S. Lucia, odszukuje grupę piechoty, którą przejął po ppłk Lachowiczu. Jej dowódca, major Osmakiewicz, ocenia, że w Piedimonte powinno być około 20 Niemców; powiada, że wysłał patrol i spodziewa się zajęcia miasta. Ppłk Bobiński zżyma się w sobie: tak łatwo obiecują... a przecież te ,,zające"3, już teraz tak skrzętnie pochowane w terenie, mimo że Niemcy nie strzelają. — Bo jeżeli Piedimonte nie będzie zajęte — mówi sucho — to natrzemy za cztery godziny. — Panie pułkowniku — podchodzi kpt. Sławiński, oficer łączności 18. baonu — założę łączność drutową batalionu ze sztabem pana pułkownika. Jeńcy niemieccy z Klasztoru (16) Rysunki Niemców na ścianie w podziemiach 3 Nazwa, którą kawalerzyści nadają piechurom. 464 \ - Sf elle Spadochroniarze niemieccy wzięci do niewoli (16) Korespondenci wojenni przed wejściem do Klasztoru (16) Gen. Anders i gen. Duch ¦>*ł obchod?.ą pole walki koło Mas Albanety (16) tł **'¦¦¦¦•» MG $&** W'i Wierski (16) Plut. Denis (16) Ks. kap. Maszkiewicz (16) Pik Łakiński (16) Kpr. Fortuna (16) Ks. kap. Szawerru Na zdobytym S. Angelo (17) 1. baon 3. DSK po oczyszczeniu terenu wraca spod Klasztoru (17) Kpt. Rogulski (16) Por. Hrynkiewicz i wiecki (16; L Mjr Wierski (16) Plut. Denis (16) Ks. kap. Maszkiewicz (16 Ks. kap. Szawerna (16) Pik Łakiński (16) Kpr. Fortuna (16) terenu wraca spod Klasztoru 1. baon 3. DSK po oczyszczeniu Por. Tamowiecki (16) Por. Hrynkiewicz (16) or. dr Dudek 1.17) Kpr. Piwiński (17) Gen. Szyszko-Bohusz i kapelan 4. pułku pancernego ks. Studziński na Drodze Polskich Saperów (17) — z prawej Kpr. Kojro (17) Płk Obtułowicz (17) Odprawa kpt. Iwanowskiego pod Gardzielą przy czołgu por. Budzianowskie-go (17) — z lewej „Pięść" (Białkiewicza) i „Pazur" (Maćkowiaka) unieruchomione na minach w Gardzieli (17) — z prawej Czołg ppor. Kochanowskiego zakończył walkę osiadłszy na rozwalonym bunkrze ! 17) 1 Stąd „Pirat" i „Pazur" ostrzeliwały Mas Albanetę (17) Łuski pocisków czołgowych w Gardzieli.Ji?) Gen. Rakowski dekoruje Krzyżem Walecznych pchor. Szkodę, który straci) rękę w walkach o Monte Cassino (17) Grób artylerzysty z krzyżem z łusek armatnich (17) . Kpr. Drabik (17) Kpt. Kowalewski (17) Panc. Fras (17) St. wachm. Pddwysocki (18) St. panc. Orlik (17) Kpr. Szima (18) wy^ (18) St. ul. pchor. Jaczniakowski (18) St. sierż. Maćkowiak (17) Jeniec niemiecki wzięty do niewoli pod Monte Cassino (18) — z lewe] Atak przy zadymionym terenie ,18) — z prawej Pnor. Zaidziński Por. dr Godlewski Ppor. Tomaszewski z oddziałem na zajętym grzbiecie (18) Rtm. Stryjewski i dca Pułku Ułanów Karpackich mjr Zakrzewski omawiają zadania (18) Szczyt Cairo z polską flagą (18) "^*; -\ Znoszenie zabitych 1. baonu DSK (18) J* Rtm. Stryjewski (18) Por. Popiel (18) Ppor. Bocheński (18) Pchor. Barański (18) Kpr. Kuligowski (18) Kpr. Domagała (18) Kpr. Durlik (18) Por. Witowski (18) Piedimonte od strony drogi nr 6 (19) Zdjęcie lotnicze Piedimonte (19) — Po co? Mam radio. Radio dobre jest, gdy czołgi są w ruchu. Ale jeśli stoją na miejscu (jak stała choćby grupa por. Cybrucha), posiłkowanie się radiem pomaga nieprzyjacielowi ustalić ich położenie. Kpt. Sławiński poniechał pytań i postanowił kable pociągnąć. Ppłk Bobiński jedzie do Hindusów. Chce z nimi zgrać w czasie natarcie (okazuje się, że czołgi wysłano bez uzgodnienia akcji z Anglikami). Ppłk Świetlicki, uplasowawszy jako tako załogi pod czołgami na obserwowanej Schloastyce, pragnie odnaleźć ppłk. Bobińskiego, dowiedzieć się, dlaczego „rejon wyczekiwania" został tak fatalnie wybrany, omówić szczegóły akcji. Zabrawszy ze sobą mjr. Ostrowskiego, dowódca 3. dywizjonu 9 PAL-u, widzi, jak mu mignął na drodze nr 6 szybko jadący od Piedimonte ppłk Bobiński, który dał znać, aby jechali za nim. Nim zawrócili, znikł im z oczu i już go nie odnaleźli. W ten sposób odprawa z Brytyjczykami dowódcy polskiego natarcia odbyła się bez udziału dowódcy pancernego pułku, stanowiącego trzon tego natarcia, i bez przedstawiciela artylerii. Dowódca 21. hinduskiej bragady uskarża się na pepance niemieckie, ustawione za górą, na której wznosi się Piedimonte. Obawia się, że wychylenie się na oś ich strzałów spowoduje niepotrzebne straty. Toteż zgadza się na wspólną akcję, ale tylko do tej linii. Nie zgadza się również na branie udziału w zajmowaniu samego Piedimonte, bo „nie leży to w jego pasie działania". Za to daje wsparcie całej artylerii dywizyjnej, którą rozporządza, co bardzo nam się przyda: tak odskoczyliśmy od stanowisk artyleryjskich zajętych w bitwie o Monte Cassino, że nasze działa są na ostatnich celownikach. Ppłk Bobiński wreszcie przyjeżdża o godzinie 14 z brygadierem angielskim i oznajmia, że natarcie zostało oznaczone na 15.15. — Do godziny 15.30 — zauważa mjr Ostrowski, obecny przy rozmowie z brygadierem angielskim — będę mógł dać tylko ognie z obserwacji przez wysuniętego obserwatora w czołgu. Ppłk Świetlicki melduje, że zużycie paliwa w zbiornikach wynosi 60 procent i zaopatrzenie nie nadchodzi. — Ach, to wystarczy — replikuje obu oficerom ppłk Bobiński — natarcie będzie krótkie i rozstrzygające. I już — nie czekać, nie zwlekać... Czasu nie było. Kpt. Ezman, który łazikiem podpułkownika angielskiego pojechał do jego baonu, aby zapoznać się, gdzie leży piechota angielska, wrócił w ciągu kilkunastu minut meldując, że rozpoznania z braku czasu nie mógł przeprowadzić. — Hindusi ruszają do natarcia dopiero 23 maja o świcie — dziwuje się brytyjski oficer łącznikowy z 26. BLU, obecny przez cały czas bitwy przy naszych czołgach. W tej chwili idzie wzdłuż doliny rzeki Liri natarcie Kanadyjczyków z zadaniem uderzenia poza Aąuino i przecięcia Niem- 16 — Monte Cassino 465 I com drogi nr 6. My mamy do tego czasu tylko wiązać nieprzyjaciela. Po co wy Polacy tak się spieszycie i do czego? Istotnie. Natarcie Kanadyjczyków w tym dniu odbywało się w głębi doliny Liri, wiązanie więc ogni broni małokalibrowej z Piedimonte było bezcelowe. A ogni zza Piedimonte tak i owak nie wiązaliśmy. Tymczasem na gwałt ściąga się 9. PAL z jego stanowisk ogniowych na S. Michele. Na wąskiej przestrzeni między Klasztorem, Piedimonte, drogą nr 6 i poczynającym się masywem spływającym ku dolinie Liri — natłoczyły się jednostki 13. korpusu. Przybywające baterie 9. PAL-u nie mają gdzie stawać — wtłaczają się na Scholastykę, tam gdzie czołgi. Ładne towarzystwo dla jednych i dla drugich — na odsłoniętej przestrzeni, pod obserwacją. Baterie ustawiają się nad rowkiem, którym ścieka woda, na terenie podmokłym, pobitym przez bomby, kancerowatym w leje. Nie przyczynia im to zmartwienia. Wszak są w pościgu, wszak za kilka godzin z pewnością . ruszą dalej. Punkt dowodzenia, zwykle okopywany, umieścili w zwykłym leju. Działa, jak tylko dociągną — już strzelają; inne dochodzą tymczasem. Ale ledwo zdążył przybyć 9. PAL i począł zajmować stanowiska ogniowe — ruszyło o godzinie 15.15 natarcie czołgów, wspierane doraźnie zaledwie 3. dyonem, który dopiero co zdążył się rozwinąć. Nie ma on żadnych planów ogni prócz obserwatora por. Ruszczyca w czołgu, który prowadzi ogień wsparcia dyonu. — Słuchaj, Stasiu — mówi mjr Ostrowski do obserwatora artyleryjskiego, por. Rutkowskiego — musisz znaleźć te czołgi. I por. Rutkowski biegnie dogonić czołgi piechotą. Natarcie rozpoczęte zostaje również bez powiązania z uderzeniem naszej piechoty. — Co mam robić? — telefonuje do swej dywizji mjr Osmakiewicz. — Ppłk Bobiński nakazuje rozpocząć natarcie za 20 minut, a ja tylko dla przesunięcia na linię startu potrzebuję najmniej godziny. Ale dywizja nic im odpowiedzieć nie może: jest bezsilna wobec tej erupcji aktywności. 466 Natarcie czołgów - bez rozpoznania, bez wsparcia piechoty, bez przygotowania artyleryjskiego, bez dostatecznego paliwa Przybiegł z odprawy u ppłk. Bobińskiego kpt. Ezman, dowódca 2. szwadronu, zebrał na odprawę dowódców swoich plutonów: — W Piedimonte nikogo nie ma! I teraz ma ruszać. Nieco marudzi. — Stasiu, czas, Jadwisiak rusza — mówi ppłk Świetlicki. Spojrzeli sobie w oczy: — Rozkaz... Ruszam... — Dwa w przód! — pada rozkaz. Cały szwadron poszedł pełnym gazem, bezfrasobliwie, jak na ćwiczenia. Czołgi jadą wzdłuż drogi nr 6, defilując przed stanowiskami Piedimonte. Ponieważ jednak suponuje się, że w samym Piedimonte „nikogo nie ma", bądź jest słaba obrona i da sobie radę piechota (którą tymczasem w rzeczywistości uwiązali Niemcy walką u północno-wschodniego skraju Piedimonte) — więc wysiłek czołgów jest skierowany na wprost, z biegiem drogi na Rzym, na Aquino, w którym ongiś urodzi! się św. Tomasz, a obecnie jest lotnisko. Posuwają się dwa szwadrony czołgów na jednej osi natarcia: tuż przy drodze nr 6 szwadron 2. kpt. Ezmana. O kilkadziesiąt metrów od niego w prawo, bliżej Piedimonte, szwadron 1. por. Jadwisiaka. Szwadrony idą w szyku „dwa w przód", tzn. dwa plutony po dwa czołgi na równej wysokości, za nimi dowódca szwadronu z plutonem dowodzenia, a za nim dwa pozostałe plutony. Jakaś piechota przed nimi — więc na pewno Niemcy! Przecież ruszyli bez rozpoznania, bez pouczenia. Postrzelali się z Hindusami. Nasz czołg wyrżnął o 50 m przed siebie, cud, że żadnego Hindusa nie ubił. Pierwszy zorientował się ppor. Młotkowski: — „Pożar!" — (co znaczy w kodzie: „ogień na własne oddziały"). Szwadrony dochodzą do drogi polnej, wiodącej od drogi nr 6 do Piedimonte. Jest to ostatnia kresa, poza którą piechocie hinduskiej nie wolno się wysuwać, aby nie trafić pod ogień broni maszynowej z około szesnastu bunkrów i pilboksów zza Piedimonte, otoczonego pierścieniowym systemem obrony. Dowódca Hindusów melduje o stwierdzeniu broni pepanc. Zdawałoby się, że pepance nie są tak groźne dla piechoty jak dla czołgów, zdawałoby się, że jeśli dowódca brygady hinduskiej nie chce ryzykować za tę linię, to tym bardziej my. Tym bardziej że jak wyzyskamy nawet 467 I i % ewentualne powodzenie, nie mając piechoty, kiedy za dwie godziny będzie zmierzch? Czy ma się powtórzyć historia szwadronu kpt. Dzię-ciołowskiego sprzed trzech dni, kiedy ten szwadron, zająwszy świetne punkty ogniowe na Widmie, musiał zrezygnować z brania jeńców, co by opustoszyło wszystkie bunkry nieprzyjacielskie, bo nie miał piechoty, musiał zejść z tych stanowisk na noc, bo nie miał ochrony? Kiedy gen. Ellis pod Cambrai 20 listopada 1917 r. nie wyzyskał oszałamiającego sukcesu pierwszego debiutu czołgów na skutek nieskoordy-nowania z piechotą, to miał na swoje usprawiedliwienie eksperymentowanie. Ale od tego czasu nauczono się, co może czołg i czego nie może4. Rozkazy jednak były wyraźne i czołgi poszły dalej. „Przecież macie pancerze, idźcie naprzód" — woła po sieci czyjś głos. Ten szatański głos, wciągający w zgubę — jest niemiecki. Ale rozkaz jest — polski. Siedząc daleko w tyle na wysuniętej placówce pozostałej po walce o Monte Cassino ppor. Durlik (2. kompania 5. baonu strzelców), obserwując, co się robi, notuje w dzienniku kompanii: „Jadą same czołgi, bez piechoty. Ciekawe!" I istotnie: zaledwie przeszli zakreśloną przez brygadiera brytyjskiego kresę — pada strzał z pepanca niemieckiego, stojącego za czerwonym domkiem o 150 m, i trafia idący w przodzie czołg plut. Barana. Baran w kombinezonie oblepionym krwią i kawałkami ciała radiooperatora wyskoczył, ale wrócił — ratować załogę. Klapy kierowców zamknięte. Dolnym wyjściem wyczołgał się ranny zastępca kierowcy Jaremkiewicz, którego Baran odprowadził. Celowniczy — zabity. Kierowca, pancerny Lintner — już potem wylazł z palącego się czołgu; usłyszymy o nim. Pepance przenoszą ogień na następny czołg — kpt. Ezmana5. W tych warunkach to jest pewniak dla pepanców i zwykła rzeź czołgów. Lufa czołgu robi nagły obrót o 180 stopni, kpt. Ezman targnął się przez wieżyczkę, chcąc wyskoczyć, i skonał. Wyskoczył z wieżyczki kpr. pchor. Silberberg, unosząc teczkę z dokumentami wozu; szpandał go zabił. Kierowca kpr. Sienkiewicz wyskoczył popalony i skonał kilka kroków od czołgu. Kiedy po ukończonej walce o Piedimonte oglądaliśmy czołg śp. Ezmana, znaleźliśmy zwęglony trup przedniego strzelca, pochylony 4 „Należy w używaniu czołgów przestrzegać kolejności taktycznej" (Mjr A. G. de Willis Royal Tank Regiment). „Niemieckie dowództwo bardzo szczegółowo i z całą precyzją przygotowuje każde natarcie jednostek pancernych w połączeniu z innymi rodzajami broni." (Ppłk F. W. „Bellona", czerwiec 1943). 5 Przypisek po bitwie: Jak stwierdzono później, nieprzyjaciel posiadał w tym rejonie trzy samobieżne pepance i jedno działo na kołach jako ruchomy odwód wspierający stanowiska stałe. 468 nad dolną klapą, przez którą można wyjść z czołgu; nie zdołał jej otworzyć i spalił się. Trzeci z rzędu czołg, ppor. Hałuszczaka, zaczynał się dymić. Gdy czołg cofając się napotka na opór, którego przełamać nie może (kamień, gruby pień itd.) — spaliny przedostają się przez filtry do środka wieży, w której momentalnie robi się ciemno. Należy odczekać, aż dym wyjdzie, i wszystko jest w porządku. Ale skoro i na lewo, i na prawo paliły się dwa rozbite przez pepance czołgi, załoga ppor. Hałuszczaka mogła sądzić, że ten sam los spotyka ich czołg. A czołg trafiony przez pepanc — instrukcja nakazuje opuszczać niezwłocznie przed uplasowaniem następnego pocisku. I ten więc, trzeci czołg, wypadł z akcji. Reszta szwadronu nie wyjechała jeszcze zza skarpy. Stercząc tylko wieżycami ponad nią, ostrzeliwuje skutecznie czerwony domek. „Kto strzela do tego domu? — słychać na sieci. — Przestać strzelać." To znowu włączyli się Niemcy. Po akcji znaleziono tam rozbity pepanc z wybitą obsługą i 17 czołgami wymalowanymi na lufie oraz dokumenty, stwierdzające, że to działko miało w ewidencji tyle właśnie rozbitych czołgów. Niemcy wobec tego rzucają zasłonę dymną; por. Hoff widzi w pewnej chwili przez przerwy w dymie, jak mignęło zjeżdżające działo. Lada chwila, korzystając z zadymienia, podejdzie niemiecka piechota. Nie jest to miłe dla nie chronionych czołgów. Tymczasem przychodzi nieoczekiwany rozkaz ppłk. Bobińskiego: jechać dalej jeszcze wzdłuż drogi nr 6 celem rozpoznania stanowisk niemieckich. Por. Masztak, który objął komendę po śp. kpt. Ezmanie, daje to zadanie por. Hoffowi6. Ale Hoff... nie ma benzyny (!). Gasi silniki w przerwach, kiedy nie musi się ruszać, co przez regulamin walki jest najsurowiej zakazywane. Ale co ma robić? Czołgi zrobiły od S. Michele do S. Salomei opętane 35 mil, były nadto miotane na strony przez regulacje polskie i angielskie i wyruszyły do walki z tym, co miały w zbiornikach, nie mogąc uzupełnić paliwa, które nie nadeszło. Por. Masztak daje rozkaz ppor. Nowakowi. „Zrozumiałem, koniec" — słychać przez radio głos ppor. Nowaka. Trzydziestotonowe czołgi mają się poczuć rumakami kawaleryjskimi, a w najlepszym razie wywiadowczymi Stuartami i pomykać przez te zarośla, dowiedzieć się — czy nie ma czegoś ciekawego na wysokości Aąuino. Teren, przez który mają rozkaz iść — jest porosły krzakami, bez żadnej widoczności, wymarzony dla łowców czołgów. Miałem możność zapoznać się z wydawnictwem Oberkommando 6 Poległy następnie w akcji adriatyckiej. 469 des Heeres pt. Richtlinen Jur Panzemahbekampfimg (instrukcja o bliskim zwalczaniu czołgów), z którego przekonałem się, jak nieprzypadkowe, jak regulaminowe jest takie zwalczanie czołgów, z którym z reguły się liczyć należy. Niemcy wprowadzają dla takiego bliskiego zwalczania cały szereg specjalnych broni; Blendekorper — granaty oślepiające; Haft-H-3 (Hąft--Hohlladung) — ładunek 3 kg materiału wybuchowego, oparty na ogólnej zasadzie ładunków wydrążonych — przebija płyty pancerne do 140 mm grube, jest zaopatrzony w trójnóg z magnesem, co pozwala na przyczepienie ładunku do czołgu, tzw. „lepniaki"; Sprengbuchse (jedno-kilogramowe) — dwa naboje związane drutem i założone jak okulary na lufę działa niszczą ją całkowicie. Zapalniki do lontu używane w tym celu mają opóźnienie 10 sekund; ofenror — rodzaj amerykańskiej bazooki (która stopiła gąsienicę śp. por. Piłatowicza — pełno ich ,było w walce o Piedimonte); faustpatron — coś niby piat; gen. Andersowi ofiarowano taki nie wystrzelony faustpatron, znaleziony właśnie na tym terenie, zakrzaczonym, na który teraz czołgi wjeżdżają, a ja widziałem na tymże terenie taki faustpatron wystrzelony — naturalnie nie do wróbli. Poza tym instrukcja zaleca używanie przejętych od Rosjan „koktajli Moło-towa". Patrole „łowców czołgów" są dwuosobowe — niszczyciel (i jednocześnie dowódca) i strzelec ubezpieczający działają zwykle przeciw właśnie ostrzelanym czołgom (jak było w naszym wypadku), kiedy załogi pozamykają klapy i mają utrudnioną obserwację, a zadymiony teren pozwala zbliżyć się niepostrzeżenie. Te patrole poddawane są drugiemu i gruntownemu treningowi. Przyzwyczajają ich do „przejechania" przez pojazd gąsienicowy, gdy łowca jest ukryty w płytkiej szczelinie, skąd mu każą tyką podsuwać minę pod gąsienicę; w terenie odkrytym uczą ich oczekiwać do ostatniej chwili, by uskoczyć przed czołgiem, wykorzystując jego martwe pole obserwacji; przyzwyczajają ich do silnych detonacji. Zresztą ten system zwalczania czołgów nie jest ani żadną nowością (cytowana instrukcja jest z roku 1942), ani specjalnym sekretem niemieckim. „Specjalne oddziały niszczycieli — pisze gen. major Kalinowski w Borba s tankami — są w stanie odeprzeć każde masowe natarcie czołgów". Dodam: w terenie korzystnym, np. tak zakrzaczonym jak pod Piedimonte7. 7 Kiedy wojska poszły na odpoczynek, siedziałem w mieszanym towarzystwie w klubie oficerskim. — No cóż, należało rozpoznać — usiłował ktoś bronić decyzji wysłania czołgów. — W krzaczkach, przy stwierdzeniu łowców i pepanców, bez osłony piechoty? — Trudno... Rozpoznaje się tym, czym się rozporządza. — To jak pan, wnosząc się do nowego lokalu ma wbić gwóźdź i nie ma młotka, to go pan wbija ręką? 470 No, teraz, kiedy już to wszystko wiemy, jazda w nie spenetrowane krzaczki — zobaczyć: co też tam dzieje się na wysokości Aąuino. Wjeżdżają — tak jest gęsto, że o 3 m nic nie widać. W pewnym miejscu czołg por. Hoffa spostrzega czołgającą się parę łowców i niszczy ich. Ale inna para zdążyła się podczołgać z ofenrorem do innego czołgu — pchor. Podoskiego — i porazić mu kopułkę wentylacyjną, która stopiła się, jakby kto w masło wsadził rozpalone żelazo. Podoski nie daje załodze wyskoczyć. Łowca z kolei składa się do drugiego strzału do czołgu pchor. Jaworskiego, którego zbawił istny cud: rąbnął granat, strzelec czołgu odruchowo pocisnął pedał odpalenia, zabijając tę drugą parę łowców na ułamek chwili przed wypuszczeniem przez nich drugiego pocisku. Szwadron 1. por. Jadwisiaka, właśnie przez to, że posuwa się bliżej Piedimonte, jest mniej narażony na ogień, bo jest więcej kryty fałdą terenową. Szwadron posuwa się zmieniając szyk z „dwa w przód" na „trzy w przód". W eterze poczynają się krzyżować głosy swoje i obce — jak zwykle, kiedy rusza natarcie. Niemcy wyłażą ze skóry, chcąc rozgryźć nasze kody. — Co znaczy to?... — pytają się o jakiś znak kodowy, podając się za Polaków. — To, co wczoraj znaczyło... — odpowiada niepewnie radiooperator 6. pułku, st. strz. Binnicki. — A co znaczyło wczoraj? — pytają „na chamego" Niemcy, bo nic nie mają do stracenia. — Całujcie mnie w d... — odpowiada rozgniewany Binnicki, miarkując, że o mały włos dałby się nabrać. Posuwają się skokami, tzn., kiedy dwa ubezpieczają, trzeci idzie na- — Cywilne porównanie... — Logika ma te same prawa w wojsku i w cywilu. — Jednak niech pan sam pomyśli: zdecydował się pan oświadczyć i wpół oświadczyn się pan cofa, bo pannie płaszcz się uchylił i okazuje się, że ma krzywe nogi. — Ą czyż przed oświadczynami nie należy zrobić... głębokiego rozpoznania? — Parsknęliśmy śmiechem. — A jednak... A jednak czy zaistniałby w historii Aleksander Macedoński, gdyby nie wspaniały duch ryzyka? — Na dnie ryzykanckiego zwycięstwa Aleksandra zawsze odnajdujemy Arystotelesa, jego nauczyciela. — Bo to, moi panowie — podjął znów ktoś — mówi się: „nie honor się cofać..." A leźć honor, bo broń pancerna przejmuje tradycje kawalerii. Dobrze, tradycją kawalerii jest rozpoznanie, ale i odskoczenie. Tymczasem tu robi się tak: idź w przód, boś koń, nie cofaj się, boś czołg. — Honor... co to jest honor wojskowy? — zastanawiał się ktoś inny — jest to najbardziej celowe użycie ludzi i sprzętu z największymi choćby stratami, gdy się opłaca. 471 przód. Grzmią ze wszystkich dział na Piedimonte. W Pi .dimonte, w które strzela dwadzieścia kilka dział czołgowych, 7 pepanców S-P, cały 9. PAL i działa 11. PAC-u — powstaje sądny dzień. Niemcy są zaskoczeni tą „szarżą kawaleryjską", której nie oczekiwali, spodziewając się wpierw naszego rozpoznania. Ppłk Świetlicki — pragnie wykorzystać to stropienie się Niemców. — „Henryk raz" (krypt. por. Jadwisiaka), „Henryk raz..." słucham. — „Henryk^az" — melduje się por. Jadwisiak — słucham. — „Henryk raz!" Wysłać „sitwę" (pluton) na wsparcie „kwiatków" (piechoty) do „Belfortu" (Piedimonte). „Kwiatki" nie mogą się uporać z nieprzyjacielem. Por. Jadwisiak przekazuje rozkaz odwodowemu plutonowi ppor. Tymienieckiego. — Tymi, pomóż „kwiatkom w Belforcie". — Tymi8 — po chwili rozlega się ponownie w głośniku — daj znać, gdzie jesteś. — Uwaga! — wystawiam rękę w białej rękawicy — woła ppor. Ty-mieniecki (ma bia^ rękawicę po łokieć). — Przerwać rozmowę — woła, wtłaczając się w sieć, radiooperator dowódcy pułku, starszy pancerny Binnicki — to nieprzyjaciel. Ale rozkaz wejścia do miasta był autentyczny; pluton ppor. Tymie-nieckiego skręca ku Piedimonte. I wówczas okazuje się, że ryzykanckie przedsięwzięcie ma i swoje dobre strony. Bo panika ogarnia Niemców; z serpentyny pnącej się po zboczu i prowadzącej do miasta, z serpentyny zasnutej dymami, pośród płomieni roznieconych pożarów — wysuwa się pochód 32 Niemców, maszerujących do niewoli z flagami z przodu i z tyłu. Żołnierze ci, obdarci, pokrwawieni, brudni, obrośnięci, o oczach oszalałych, zszokowani, wyglądają, jakby z piekła wyszli; niosą na płaszczach trzech ciężko rannych towarzyszy; wszyscy inni idą z podniesionymi rękami. Byli to żołnierze pchniętej w ostatniej chwili kompanii 44. dyw. (Hoch und Deutschmeister), którą sprawozdawca niemiecki, płk Heckel, kwalifikuje jako składającą się „z przestarzałego materiału ludzkiego dawnej dywizji osłonowej, która nie była przewidziana do akcji na froncie; wedle pierwotnego założenia oddziały te zostały uformowane dla celów zabezpieczenia. Do poważnej bitwy ludzie ci nie dorośli ani pod względem fizycznym, ani też pod względem wyszkolenia i doświadczenia bojowego. Kompania ta otrzymała swoje uzupełnienie spośród Austriaków, głównie wiedeńczyków. Morale tej kompanii stało poniżej poziomu normalnego 1. dywizji spadochronowej. Oficerowie zauważyli, jak znaczne części 8 Wg opowiadania ppor. Tymienieckiego. 472 kompanii oddawały się nieprzyjacielowi bez walki, co było przyczyną pierwszego zajęcia Piedimonte". Czołgi oddają ich w ręce 5. Kent Rgt., same chcą jechać dalej, ale wysadzona droga wymaga dalekiego objazdu, żeby wejść do Piedimoijte. A tymczasem przedni czołg pchor. Gduli melduje, że idzie na resztkach paliwa. Paliwa nie uzupełniono; czołgi spaliły jego większą część na dojście do podstawy wyjściowej, a warunki zapchania dróg nie pozwoliły na podsunięcie rzutu zaopatrzenia. Więc poczęto z tym, co było w bakach. Otrzymawszy o tym meldunek, ppłk Świetlicki (który meldował bezskutecznie przy rozpoczęciu działania o braku paliwa) wydaje rozkaz dla plutonu ppor. Tymienieckiego: — Uważać zadanie za skończone; wracać do szwadronu. Pluton Tymienieckiego wraca i łączy się ze szwadronem Jadwisiaka. Niemcy otwierają wzmożony ogień, trwający przez dwie godziny. Któryś czołg podaje: „Z lewej pepance gdzieś od strony domku". 15 dział zwraca się w tamtą stronę i dwa razy tyle kaemów. Robi się jeden wielki huk, w którym trudno rozeznać pojedyncze strzały. Ogień niemieckich moździerzy również przybiera na sile, zadają straty angielskiej piechocie. Dla czołgów moździerze głupstwo, chodzi o zniszczenie tego piekielnego pepanca. Jego pociski z przeraźliwym turkotem, całe szczęście bez skutku, przelatują nad i obok czołgów, by zrywszy w paru miejscach rykoszetami ziemię przepaść gdzieś w stronie drogi nr 6. Jadwisiak odpowiada ze wszystkich dział, zapala domek, w którym był punkt ogniowy niemiecki; wyskakuje z niego dwu Niemców, jeden pada zaraz zabity naszym ogniem, drugi przypadł pod drzewo o 50 kroków od najbliższego czołgu pchor. Kisielewskiego — celowniczy nerwowo nie wytrzymał, nacisnął nogą omyłkowo guzik od działa, zamiast od cekaemu i odpalił z armaty. Niemiec prawdopodobnie stracił zainteresowanie do tego, co nastąpi, tym bardziej że but jego kołysał się na krzakach. Ten cholerny pepanc również milknie. Z góry, z miasta sypie się ogień szpandałów po angielskiej piechocie leżącej w lejach od pocisków obok plutonu Nóżki. Dwóch zostaje rannych. Podczołgują się koledzy i zakładają opatrunki. Cóż, kiedy są ukryci przed Niemcami tylko od strony północnej, a nie przed stanowiskami Niemców w mieście, którzy ich mają dosłownie jak na talerzu. Przecież nie pomoże najgłębszy rów, jeśli ktoś doń strzela z góry i z wysokości 300 do 350 m. Robi się masakra — opatrywani i opatrujący zostają dosłownie pocięci seriami, Oba czołgi Nóżki podjeżdżają, by ich zasłonić pancerzem od strony miasta. Dowódcy nie mogą się wychylić z wieżyczek. Cały bok z prawej strony w obu czołgach jest podrapany w różne wzorki i desenie. Karabin maszynowy dowódcy w jednym z nich zniszczony zupełnie, ale głowa cała, a kaem na wysokości wysuniętej głowy. Kochany ten pancerz! Byle tylko znów jakiś pepanc się nie pojawił. Podsuwa się kilku Anglików, by wyciągnąć 473 do tyłu leżących we krwi towarzyszy. A może jeszcze żyją? Pancerniacy chcą, by im wskazywała piechota cele. Tylko jak się dogadać. Nóżka mówi po angielsku wiec już ma swego „przewodnika ogniowego" po skałach stoku i kamieniczkach miasta. Doliński wyje: — Ki spik Frencz? Pół po francusku, pół po angielsku (cała to jego znajomość angielskiego). Po paru minutach zdzierania płuc daje spokój. — Szlag ich trafił, tych fakenów, nie rozumieją — rąb, Pietia (Janusik Piotr, junak przed rokiem, lat 18, obecnie celowniczy) od lewego okna po dwa w każde. — Odpalam! Sypie się tynk z niemieckich stanowisk, lecą cegły, a jednak głowy nie da rady wychylić z wieży na dłużej niż 5 sekund. Ktoś podpełza. Porucznik, Anglik. — Je parle francais. Jak zwykle u Anglików, trochę poczekaj cierpliwie, a będziesz załatwiony. Załatwili więc Polak z Anglikiem po francusku sprawę wskazywania niemieckich stanowisk. Język francuski okazał się nie tylko językiem dyplomatów... Na czołgu Lesiaka rozerwał się ciężki pocisk. Kawałki gąsienicy położone na chłodnicy dla wzmocnienia pancerza fruwały jak jakieś fantastyczne labry herbowe.. W tym czasie pluton ppor. Nowaka, któremu pepance niemieckie zapewne celowo dały się wysforować w przód, nie chcąc zdradzać się przedwczesną strzelaniną, poszedłszy sobie prostą drogą nr 6 zameldował, że osiągnął wysokość lotniska w Aąuino. Ale nie ma ani paliwa, ani piechoty. I zapada ciemność. Ppłk Świetlicki, który w ciągu dnia otrzymywał rozkazy od ppłk. Bo-bińskiego, aby udał się na jego punkt obserwacyjny, za trzecim takim wezwaniem oświadczył, że jest w natarciu z pułkiem i zamelduje się po natarciu. Sytuacja obecnie dla niego jest jasna. Piedimonte dzisiaj zdobyte nie będzie. Czołgi należy po zmroku wycofać. Uzyskuje na to zgodę ppłk. Bo-bińskiego, z tym, że ma pozostawić dwa plutony na osłonę piechoty. Rozkaz ten jest dlań niezrozumiały: w nocy czołgi piechoty nie osłonią. O godzinie 22 wszystkie czołgi otrzymują rozkaz: wycofać się na stanowiska wyjściowe. Oba szwadrony, straciwszy 6 czołgów zniszczonych całkowicie lub uszkodzonych, zostawiwszy wraki — wycofują się. „Z chwilą opamiętania się Niemców — konkluduje opis pierwszego dnia natarcia komisja pod kierunkiem płk. dypl. dr. St. Biegańskiego — przejawiły się następstwa niedostatecznego przygotowania uderzenia." 474 Groźny Panther To natarcie pierwszego dnia, rozpoczęte bez rozpoznania, bez celowego współdziałania artylerii, bez wsparcia piechoty, bez paliwa i bez określonego celu — zakończyłoby się o wiele większą rzezią, gdyby nie przypadek. Oto na przedpolu Piedimonte, już całkiem na równinie, w komorze stalowej wkopanej w ziemię stał Panther pozycyjny 75 mm, superlong — potwór o siedem i półmetrowej lufie. Miał on być pierwszym z drugiej linii tego rodzaju stanowisk niemieckiego Panther-Turm Bataillon, ale zdążono wbudować tylko to jedno stanowisko. Niemiecki sprawozdawca nawet przypisuje mu rozbicie siedemnastu czołgów angielskich w dniach poprzedzających nasze natarcie. Ale niemiecki sprawozdawca, ścisły w podawaniu ordres de bataille, bywa niedokładny w podawaniu przebiegów, co należy sobie tłumaczyć szybkim cofaniem się Niemców i niemożnością zebrania materiałów. Dla nas, zajmujących teren walRi, było to łatwiejsze. Otóż ani będąc w terenie w czasie bitwy bezpośrednio po rzekomej rzezi czołgów przez Panthera, ani objeżdżając pole walki po bitwie, żadnych rozbitych czołgów angielskich w promieniu donośności Panthera nie widziałem. Takie cmentarzysko znalazłem nieco dalej i było ono dziełem niemieckich czołgów „Mark-4" oraz niemieckich pepanców. Angielski pułk czołgów otrzymał rozkaz zajęcia lotniska. Tylko kilka czołgów dotarło do niego i po parominutowej walce musiało się wycofać, gdyż także działały bez współpracy z piechotą. Na jednej z polanek w drodze na lotnisko Niemcy przed samym naszym natarciem rozbili 18 szamanów angielskich. Tragiczny widok: na polanie szwadron czołgów w szyku rozwiniętym, w krzakach cztery niemieckie czołgi „Mark-4" oraz trzy działa pepanc — wszystkie martwe. Tak czy owak — nie rozpoznany Panther na naszym polu bitwy stał — ^v odległości jakich 400 m od defilujących przed jego lufami dwóch szwadronów. Z tej odległości mógł lokować każdy strzał w cel wielkości czapki. Otóż ten Panther — wyleciał w powietrze nie oddawszy strzału. Nie udaje mi się określić ścisłego czasu, kiedy to nastąpiło (prawdopodobnie około godziny 19) — najlepszy dowód, że to zniszczenie przyjęto post factum do wiadomości, że go nie zauważono. Zdaje się, że Panther cieszył się dobrym zdrowiem, kiedy czołgi odbywały przed nim śmiertelną defiladę w tamtą stronę i że wstrzymał się od strzelania ze względów taktycznych : chciał przepuścić maksymalną ilość czołgów i zamknąć jak w worku. W każdym razie nie miano z naszej strony żadnej wiadomości, że zagadnienie Panthera istnieje. Kto go rozbił? Nasza 6. bateria M-10 (na gąsienicach) twierdzi, że znalazła w komorze 475 amunicyjnej Panthera, która eksplodowała, dwa swoje pociski. Ale lufa ani wieżyczka Panthera nie były trafione, a komora wkopana na równi z ziemią (podczas gdy sam Panther stał już na płaszczyźnie pod Piedimonte na równej wysokości co stanowiska ogniowe naszej M-10) mogłaby być trafiona tylko przez pocisk o torze stromym, którego nie miała bateria M-10. Toteż najprawdopodobniej tę kolubrynę wysadzili sami Niemcy. Saper mjr Grajek widział w sąsiednim schronie Tesztki popalonego knotu. Mogłoby to świadczyć, że Niemcy dokonali wysadzenia. Nie widziałem, oglądając potem, najmniejszych śladów po zabitej załodze, podczas gdy widziałem liczne resztki po poległych w tych dniach załogach naszych czołgów. A przecież teren został w naszych rękach i trudno przypuścić, aby staranniej zebrano szczątki niemieckich niźli poległych kolegów. W ostatecznej więc konkluzji należy sobie powiedzieć, że według wszelkiego prawdopodobieństwa panika, która udzieliła się owym 32 jeńcom, a było to na odcinku Panthera, objęła również jego załogę.9 Został on spalony przez własną obsługę po wyjęciu zamka i przyrządów celowniczych. Gdyby nie ta panika, którą według wszelkiej sprawiedliwości należy przypisać naszemu nieobliczalnemu zaskoczeniu, losy walki o Piedimonte byłyby jeszcze smutniejsze. Działo to panowało nad wszystkimi podejściami do Piedimonte wzdłuż szosy nr 6 i było kluczowym stanowiskiem pepanc. Nawet dysponując bardzo ograniczonym czasem — pisze mjr Kołomiejscow w swoim Primienienije bronipojezdow — nie należy żadną miarą wprowadzać do walki czołgów bez odpowiedniego rozpoznania. Pośpiech w tym wypadku jest niedopuszczalny. Działania czołgów muszą być jak najdokładniej przygotowane i wszystko do tych działań zapewnione pod każdym względem. Pod każdym względem — celowości ataku, rozpoznania terenu, wsparcia piechoty, współdziałania artylerii, no i chyba... dostatecznej ilości paliwa. 9 Sprawozdanie niemieckie, które dostało się do rąk autora już w następnych fazach druku książki, zdaje się przywracać honor naszej artylerii. „Obrona przeciwpancerna Piedimonte nastawiona była na jeden czołg zabetonowany typu Panther, oraz na broń przeciwpancerną o krótkim zasięgu miejscowości — była dostatecznie wyposażona. Panther dał szczególnie dobre wyniki przez odstrzał 17 czołgów — angielskie nieudane włamywanie się w dolinę Liri w kierunku na Aąuino — zanim w dniu 21 maja rozbity został pełnym pociskiem artylerii." Ż przyjemnością kwitując niemieckiego sprawozdawcę, nie uważam jego orzeczenia za bezsporne. Sprawozdawca, płk Heckel, nie obserwował bezpośrednio bitwy, o ile można wnosić z jego sprawozdania, i zastrzega się, że pisał z pamięci, nie rozporządzając sprawozdaniami, i nie wyklucza pomyłek. (Die Bearbeitung erfolgte nur nach dem Gedachtnis, ohne schriftliche Unterlagen oder Aufzeichnungen. Irrtumer sind daher nicht ausgeschlossen.) I istotnie nawet data wysadzenia Panthera jest pomylona w jego sprawozdaniu, działo to bowiem było wysadzone o dzień wcześniej, a mianowicie 20 maja. 476 Ppłk Bobiński z ułanami w obleganym mieście Atak piechoty uderzającej na Piedimonte z drugiej strony, od północo--wschodu, nie był pomyślny mimo zaskoczenia Niemców i mimo niedostatecznego obsadzenia przez nich Piedimonte (liczono, że pozostała ich w mieście nieliczna garstka z 3, 4 cekaemami). Dwie kompanie 18. baonu i pluton kompanii ochrony sztabu, dowodzony przez ppor. Mazurkiewicza, odskakują pod rzęsistym ogniem o 150 m. Oglądając po wzięciu Piedimonte stalowe pilboksy, świetnie pomaskowane, mające doskonałe pola obstrzału na wszystkie dojścia, rozumiem, że tych kilka cekaemów mogło stanowić istotnie obronę nie do pokonania. W każdym razie nie do pokonania dla żołnierza przychodzącego po dwu tak krwawych natarciach i po tylu dniach walki. Dwa stalowe pilboksy (wieżyczki z.wycofanego Panzerkmftwagena Mark-1 ze szpandałem) wykryto nie uszkodzone w czwartym (!) dniu po zajęciu Piedimonte. Sterczały 30 cm nad powierzchnią, obłożone darnią. Tak zużyto wieżyczki, podczas gdy na podwoziach zmontowano działa szybkobieżne. O godzinie 19.10 przychodzi rozkaz ponownego natarcia. W tym natarciu oddział traci 3 zabitych i 7 rannych i odpływa ponownie, umacniając się prowizorycznie pod bliskim ogniem. — Niedługo już przyjdzie szwadron ułanów — uspokaja ppłk Bobiński czołgi, które meldują, że nie ma komu zwalczać łowców ani brać do niewoli jeńców. Istotnie — melduje się z 12. pułku ułanów por. Dziewicki z kombinowanym szwadronem 70 ludzi. W szwadronie tym, powybieranym z całego pułku spośród żołnierzy, którzy nie przebierali się ani myli od 1 do 19 maja, plutonami dowodzą por. Koczy, ppor. Tekliński i ppor. Śnie-chowski (a po jego ranieniu ppor. Świderski), 33 carrierami dowodzi ppor. Gurbiel. Przychodzi wiadomość, że piechota wdarła się do Piedimonte. „Ostatni czas, by uchwycić" — mówi ppłk Bobiński i rusza z przybyłym szwadronem do miasta. A więc prysły marzenia dzisiejsze, że pierwsi będą walczyć na sprzęcie, że im pierwszym dane będzie zakosztować wojny ułańskiej przed pułkami ułanów karpackich i poznańskich. Przeklęte góry! W przedzie idzie pluton ppor. Teklińskiego, za nim ppłk Bobiński z dowódcą szwadronu, za nimi plutony Śniechowskiego i Koczego. 477 Zmierzcha. Na lewo tleje wysadzony Panther. Idą spiralą prowadzącą w górę do miasta, przytuleni do zbocza. Tekliński ma rozkaz uważać, aby nie postrzelać się z własną piechotą. Wysforowuje się więc z kilku ułanami naprzód i niknie w szybko zapadającym zmroku. Po chwili odsyła ułana z dwoma Niemcami. Byli oni wysłani dla zabrania poległemu koledze dokumentów i do tego stopnia nie spodziewali się niczego, że jeden z nich został przychwycony w pozie przykucniętej, kiedy spłacał dług naturze (uł. Skibicki, odprowadziwszy jeńców, w drodze powrotnej natknął się na patrol niemiecki i został ranny czterema pociskami szmaj-sera; tak ta noc pomieszała w mieście obrońców i nacierających). Co działo się z ppor. Teklińskim? Oto ustęp z jego listu do mnie: Miasto położone jest na tarasach. Co chwila wspinamy się wyżej. Dalej, ze względu na zniszczenie tarasów, marsz po nocy jest coraz trudniejszy. Decydują się zostawić pluton pod tarasem, sam z plut. Dobrowolskim, ul. Ploszakiem i uł. Szymańskim postanawiam nawiązać łączność z piechotą, która według meldunku powinna być w mieście. Wspinając się ze swoją grupką z tarasu na taras, doszliśmy do szerokiej drogi asfaltowej, która doprowadziła nas do schodów prowadzących na placyk miasteczka, a następnie do kościoła. Widząc drzwi otwarte kościoła, stanąłem po prawej stronie ich, plut. Dobrowolski po lewej; reszta ludzi moich przy mnie. Wewnątrz posłyszałem szmer i kroki. Zacząłem dopytywać, czy jest tam ktoś z naszej piechoty. (Przed wymarszem por. Dziewicki specjalnie nakazał mi ostrożność mówiąc: „Nie postrzelajcie własnej piechoty, która jest w mieście".) W pewnym momencie podeszło do mnie dwóch ludzi. Zapytałem ich z bliska, czy są z naszej piechoty. Jako odpowiedź poszła w moim kierunku duża seria ze szmajsera. Odruchowo wystrzeliłem z pistoletu. Tuż pod moimi stopami zwalił się strzelający do nas Niemiec z krzykiem: „Kameraden, Kameraden!" Niemcy wystrzelili rakiety, tu i ówdzie odezwała się bezładna strzelanina i wybuchy granatów. Ponieważ słyszałem strzały z trzech kierunków za mną — skonstatowałem, że piechoty nie ma w miasteczku, a ja sam wszedłem z plutonem w środek ugrupowania npla. Bojąc się o resztę plutonu i o szwadron, który ubezpieczałem, zwołałem swoich trzech łudzi i na przełaj skacząc z tarasu na taras z pozbijanymi nogami — prawie przypadkiem wskoczyliśmy omal że nie na głowy stojącemu pod tarasem ppłk. Bobińskiemu i dowódcy szwadronu por. Dziewickiemu. Nie mogąc się doczekać wieści od ppor. Teklińskiego, ppłk Bobiński i por. Dziewicki decydują się iść dalej. Cisza panuje w średniowiecznym miasteczku. Już są niemal na szczycie, już dzieli ich jakie 20 m od kościoła, który dominuje nad Piedimonte, kiedy nagle wybucha niesamowita wrzawa; z prawej słychać okrzyki polskie, z lewej ogień szpandałów i szmajserów. Ułani się przycupili — nic nie wiadomo, do kogo strzelać, komu pomoc dawać. Ppor. Śniechowski rusza z dwoma ułanami wyjaśnić sytuację. Strzelanina trwa. Po 20 minutach, popędzany szmajserami, ppor. Śniechowski skacze ze skarpy na głowę. Wraz z nim Tekliński! Za pół godziny północ. Nic już nie wiadomo w tej strzelaninie i w tej ciemności. Ppor. Tekliriski pisze: Dowódca szwadronu wydał mi rozkaz nawiązania łączności z piechotą, podając, że prawdopodobnie (podkr. moje) ma być za jarem na wzgórzu. Udałem się we wskazanym kierunku z ułanami Grzeszczykiem iZalewskim. Po przejściu około 300 kroków zostałem ostrzelany z elkaemu i oświetlony rakietami. Odgłos strzałów wskazał mi miejsce naszej piechoty. Nie chcąc się narażać na straty, cofnąłem się i po męczącym marszu dotarłem do dowódcy kompanii, por. Przybylskiego. Ten oświadczył mi, że na kierunku, z którego szedłem, siedzą Niemcy — w ciągu dnia zabili względnie ranili 12 ludzi. Powiedziałem dowódcy kompanii, gdzie jesteśmy, i wróciłem do dowódcy szwadronu. Pluton Koczego obsadza serpentynę jako wysunięta placówka szwadronu. Dwa pozostałe plutony schodzą o 100 m poniżej i znajdują przypadkowo odkryty duży niemiecki schron, który opuściło owych 32 Niemców, wziętych przed kilku godzinami do niewoli. Ppor. Tekliński ze swym plutonem obsadza ten schron, ppor. Śniechowski usadawia się w prawo u wylotu jaru. W dowództwie 18. baonu tymczasem mjr Osmakiewicz rozmawia przez telefon z por. Przybylskim, który od początku siedzi z 2. kompanią i plutonem kompanii ochrony sztabu na stanowiskach bojowych pod miastem. Por. Przybylski stwierdza, że nic się nie zmieniło, że Niemcy obsadzają linię obrony. W tej chwili, przez tę wzgardzoną linię telefoniczną, odzywa się sztab grupy „Bob": „Przekazać do dowództwa jdywizji (p.m.: jak już pisałem, początkowo akcja była poddana dowództwu 5. Kresowej Dywizji Piechoty), że Piedimonte wzięte". — Ależ... — usiłuje replikować łącznościowiec kpt. Sławiński, który właśnie był świadkiem rozmowy z linią. — Przekazać... — ucina głos z tamtej strony. — Ależ... — Przekazać!... 478 479 Kpt, Sławiński rzuca rozpaczliwe spojrzenie na mjr. Osmakiewicza. Mjr Osmakiewicz wzrusza ramionami: — Ma pan wyraźny rozkaz, musi pan meldunek przekazać. — Co? — wykrzykuje odbierający telefon oficer operacyjny 5. KDP, kpt. Pawlak — Piedimonte wzięte? To niemożliwe! — Pewno, że niemożliwe — chętnie się zgadza kpt. Sławiński. Przydałby się w naszych instrukcjach wojskowych punkt, umieszczony w akcie konfederacji barskiej, która ślubując wierność Pułaskiemu zastrzegała, że „nieprzyjaciół nie zmyślonymi imprezami znosić będzie". Na podstawie tego meldunku gen. Leese, dowódca 8. armii, pospieszy! z depeszą gratulującą gen. Andersowi zdobycia Piedimonte. W istocie rzeczy wzięci jeńcy zeznali, że tej nocy był w Piedimonte osobiście dowódca pułku spadochroniarzy dla zmontowania natarcia. Sprawozdanie niemieckie oceniając ten pierwszy dzień walki o Piedimonte przyznaje, że „w dniu 20 maja nagłe wtargnięcie czołgów na Piedimonte doprowadziło do niespodziewanego sukcesu nieprzyjaciela przez zaskoczenie (Uberraschungserfolg)". Ale dywizja spadochronowa „nie oceniała (tego włamania) jeszcze zbyt poważnie, ponieważ wedle nadchodzących meldunków tylko słabe oddziały nieprzyjaciela przedostały się do miejscowości, a dywizja dysponowała jeszcze pierwszym baonem 4. pułku spadochroniarzy. Ten baon, pozostający w gotowości pod Castro-cielo, po wyposażeniu w znaczną ilość broni dla zwalczania czołgów z bliskiej odległości na wypadek oczekiwanej bitwy — otrzymał zadanie odebrać Piedimonte przy pomocy klinów szturmowych, z których jeden miał wyjść od zachodu, drugi zaś od północy". I tej nocy dowódca 1. pułku spadochronowego i ppłk Bobiński byli od siebie oddaleni w miasteczku o kilkadziesiąt, a może i kilkanaście metrów. Czołgi polskie tymczasem wracały na podstawę wyjściową. Dowódca każdego czołgu idzie przed nim, od czasu do czasu odsłaniając ogieniek żarzącego się papierosa. Kierowcom oczy z orbit wyłażą; leje co krok wielkie jak kratery.. Czołg ppor. Krompa wpada w taki lej. Trzeba go było wyciągać dwoma czołgami przez godzinę. Ktoś powie: „Kierowca ślepy?" Owszem — prawie ślepy jest kierowca Hryniewicz. Przy wyruszeniu do natarcia eksplodowało mu pod gąsienicami kilka leżących pocisków moździerzowych. Czołg nie uszkodzony, ale Hrynie-wiczowi poparzyło całą twarz. Nawet się nie poskarżył. Posmarował się maścią i jechał dalej. Po godzinie zamiast twarzy miał jeden wielki pęcherz, oczy całe zapuchnięte. Siłą go po natarciu odstawili do punktu opatrunkowego. 480 Na podstawie wyjściowej powraca im przykra świadomość, że przecież została ona równocześnie zajęta przez 9. PAL, który na tym terenie wybrał swe stanowiska ogniowe. Już pisałem, że od góry klasztornej do Piedimonte na wąskim paśmie między wieńcami masywu górskiego i drogą nr 6 był taki ścisk stanowisk naszych i 13. korpusu, że szpilki nie można było wetknąć. A nadto zastaje ich rozkaz: pogotowie szwadronów na godzinę 7 rano. Trzeba rozpakować i załadować przeciętnie około 100 pocisków na każdy czołg (np. 60 granatów, 30 pepanców, 10 dymnych), 125 galonów paliwa, wodę. Trzeba przeczyścić broń. Na sen nie zostaje więcej jak godzina. Szwadron Jadwisiaka w ogóle nie śpi. Czołgowi w plutonie ppor. Wróbla pocisk zerwał gąsienicę, a czołg wpadł w lej. Jechał po ten czołg „Rep" i zawróciłjx>d ogniem. Ppor. Wróbel się waha — wszak zrobił wszystko, co należało. W te cudowne dni dół często wywierał presję. Pancerni molestują: — Panie poruczniku, nie zostawim tak czołgu. Załogi dwu czołgów pracowały całą noc przy czołgu, trzecia załoga plutonu ppor. Wróbla ubezpieczała. Wyciągnęli ugrzęzły czołg innym czołgiem z leja, dopadając roboty między seriami, wymienili płytę gąsienicową, czyniąc huk wielki przy wbijaniu sworznia. Piechota — cofnęła się za wąwóz biegnący wzdłuż tamtej północno--wschodniej strony Piedimonte. Do bunkrów w Piedimonte — ledwo uchwytne odgłosy to zdradziły — wpełźli ponownie Niemcy10, ale zachowują absolutną ciszę, chcąc jeszcze raz Polaków zmistyfikować i wciągnąć do miasta. Kiedy im się to nie udaje, poczynają polskie rozmowy, żeby złudzić, że to Polacy, którzy weszli z tamtej strony. Wilk udaje babcię, ale Czerwony Kapturek raz tylko dał się oszukać. Żołnierze wpierają wzrok w ciemność i milczą. Na prowizorycznych stanowiskach artylerii oficerowie w wozie uszczelnionym kocami, z mapą przy latarce opracowują wykaz celi. Ale dlaczego to robią z goryczą w sercu? Przecież mają w ręku instrument wspaniały. Nie tylko 9. PAL, ale jeszcze 1. PAL, 4. PAL, 10. PAC, 11. PAC, których to obserwatorzy i jed- 10 Potem okazało się, że w tę milczącą noc Niemcy podciągnęli do Piedimonte dodatkową kompanię spadochroniarzy i wzmocnili środki ogniowe. Podchwycono też wiadomość, że w nocy nadejdzie do Piedimonte wzmocnienie „łowców czołgów". 481 Kpt. Sławiński rzuca rozpaczliwe spojrzenie na mjr. Osmakiewicza. Mjr Osmakiewicz wzrusza ramionami: — Ma pan wyraźny rozkaz, musi pan meldunek przekazać. — Co? — wykrzykuje odbierający telefon oficer operacyjny 5. KDP, kpt. Pawlak — Piedimonte wzięte? To niemożliwe! — Pewno, że niemożliwe — chętnie się zgadza kpt. Sławiński. Przydałby się w naszych instrukcjach wojskowych punkt, umieszczony w akcie konfederacji barskiej, która ślubując wierność Pułaskiemu zastrzegała, że „nieprzyjaciół nie zmyślonymi imprezami znosić będzie". Na podstawie tego meldunku gen. Leese, dowódca 8. armii, pospieszył z depeszą gratulującą gen. Andersowi zdobycia Piedimonte. W istocie rzeczy wzięci jeńcy zeznali, że tej nocy był w Piedimonte osobiście dowódca pułku spadochroniarzy dla zmontowania natarcia. Sprawozdanie niemieckie oceniając ten pierwszy dzień walki o Piedimonte przyznaje, że „w dniu 20 maja nagłe wtargnięcie czołgów na Piedimonte doprowadziło do niespodziewanego sukcesu nieprzyjaciela przez zaskoczenie (Uberraschungserfolg)". Ale dywizja spadochronowa „nie oceniała (tego włamania) jeszcze zbyt poważnie, ponieważ wedle nadchodzących meldunków tylko słabe oddziały nieprzyjaciela przedostały się do miejscowości, a dywizja dysponowała jeszcze pierwszym baonem 4. pułku spadochroniarzy. Ten baon, pozostający w gotowości pod Castro-cielo, po wyposażeniu w znaczną ilość broni dla zwalczania czołgów z bliskiej odległości na wypadek oczekiwanej bitwy — otrzymał zadanie odebrać Piedimonte przy pomocy klinów szturmowych, z których jeden miał wyjść od zachodu, drugi zaś od północy". I tej nocy dowódca 1. pułku spadochronowego i ppłk Bobiriski byli od siebie oddaleni w miasteczku o kilkadziesiąt, a może i kilkanaście metrów. Czołgi polskie tymczasem wracały na podstawę wyjściową. Dowódca każdego czołgu idzie przed nim, od czasu do czasu odsłaniając ogieniek żarzącego się papierosa. Kierowcom oczy z orbit wyłażą; leje co krok wielkie jak kratery. Czołg ppor. Krompa wpada w taki lej. Trzeba go było wyciągać dwoma czołgami przez godzinę. Ktoś powie: „Kierowca ślepy?" Owszem — prawie ślepy jest kierowca Hryniewicz. Przy wyruszeniu do natarcia eksplodowało mu pod gąsienicami kilka leżących pocisków moździerzowych. Czołg nie uszkodzony, ale Hrynie-wiczowi poparzyło całą twarz. Nawet się nie poskarżył. Posmarował się maścią i jechał dalej. Po godzinie zamiast twarzy miał jeden wielki pęcherz, oczy całe zapuchnięte. Siłą go po natarciu odstawili do punktu opatrunkowego. 480 Na podstawie wyjściowej powraca im przykra świadomość, że przecież została ona równocześnie zajęta przez 9. PAL, który na tym terenie wybrał swe stanowiska ogniowe. Już pisałem, że od góry klasztornej do Piedimonte na wąskim paśmie między wieńcami masywu górskiego i drogą nr 6 był taki ścisk stanowisk naszych i 13. korpusu, że szpilki nie można było wetknąć. A nadto zastaje ich rozkaz: pogotowie szwadronów na godzinę 7 rano. Trzeba rozpakować i załadować przeciętnie około 100 pocisków na każdy czołg (np. 60 granatów, 30 pepanców, 10 dymnych), 125 galonów paliwa, wodę. Trzeba przeczyścić broń. Na sen nie zostaje więcej jak godzina. Szwadron Jadwisiaka w ogóle nie śpi. Czołgowi w plutonie ppor. Wróbla pocisk zerwał gąsienicę, a czołg wpadł w lej. Jechał po ten czołg „Rep" i zawrócił pod ogniem. Ppor. Wróbel się waha — wszak zrbbił wszystko, co należało. W te cudowne dni dół często wywierał presję. Pancerni molestują: — Panie poruczniku, nie zostawim tak czołgu. Załogi dwu czołgów pracowały całą noc przy czołgu, trzecia załoga plutonu ppor. Wróbla ubezpieczała. Wyciągnęli ugrzęzły czołg innym czołgiem z leja, dopadając roboty między seriami, wymienili płytę gąsienicową, czyniąc huk wielki przy wbijaniu sworznia. Piechota — cofnęła się za wąwóz biegnący wzdłuż tamtej północno--wschodniej strony Piedimonte. Do bunkrów w Piedimonte — ledwo uchwytne odgłosy to zdradziły — wpełźli ponownie Niemcy10, ale zachowują absolutną ciszę, chcąc jeszcze raz Polaków zmistyfikować i wciągnąć do miasta. Kiedy im się to nie udaje, poczynają polskie rozmowy, żeby złudzić, że to Polacy, którzy weszli z tamtej strony. Wilk udaje babcię, ale Czerwony Kapturek raz tylko dał się oszukać. Żołnierze wpierają wzrok w ciemność i milczą. Na prowizorycznych stanowiskach artylerii oficerowie w wozie uszczelnionym kocami, z mapą przy latarce opracowują wykaz celi. Ale dlaczego to robią z goryczą w sercu? , Przecież mają w ręku instrument wspaniały. Nie tylko 9. PAL, ale jeszcze 1. PAL, 4. PAL, 10. PAC, 11. PAC, których to obserwatorzy i jed- 10 Potem okazało się, że w tę milczącą noc Niemcy podciągnęli do Piedimonte dodatkową kompanię spadochroniarzy i wzmocnili środki ogniowe. Podchwycono też wiadomość, że w nocy nadejdzie do Piedimonte wzmocnienie „łowców czołgów". 481 .-i f nocześnie oficerowie łącznikowi zameldowali się u dowódcy 3. dyonu 9, PAL-u jako przedstawiciele pułków wyznaczonych przez artylerię Korpusu dla wzmocnienia wsparcia. Plan obejmuje wieniec ogni od strony zachodniej, północnej i wschodniej — za Piedimonte. Tak silna więc potęga ognia — wyrzucona w nieznane, na cele domniemane niemal, nie rozpoznane, podczas gdy zakorzenionego w samym Piedimonte niemieckiego oporu nie ma tknąć nasz ogień. „Cofnijmy nieco piechotę na pas bezpieczeństwa własnej artylerii — przedkłada dowódca 3. dyonu, mjr Ostrowski — skończmy gniazda oporu w mieście." Cofnąć piechotę? Tracić czas? Kiedy do Korpusu już meldowano o zajęciu Piedimonte? Nie, na to się dowództwo „Bob" nie zgadza. Chi va piano, va sano spiesz się powoli — sprawdza się przysłowie włoskie. Bo okazało się, że nie chcąc sobie pozwolić na kilka godzin wycofania piechoty spowodowaliśmy jeszcze czterodniową walkę z dużymi ofiarami. Cóż dziwnego, że oficerowie, z góry skazani na brak obserwacji skutków swojego ognia, przygotowują to Fahrt ins Blaue bez wielkiego przekonania. Noc idzie wolno. Pogrom dowództwa 6. pułku pancernego Już wieczorem 20 maja poczęła się doszukiwać artyleria niemiecka tej natłoczonej Scholastyki, na której rzuty z amunicją czołgową i paliwem deptały sobie po piętach ze stanowiskami naszej artylerii. Dowództwo 6. pułku pancernego przycupnęło na polanie między dębami na skraju doliny Liri, między drogą nr 6, a ostatnim odrożem masywu górskiego Na tym odrożu nad ich głowami stał domek — Niemcy położyli za nim cztery... niewypały; zaraz potem pod drogą nr 6 położyli dwa pociski, które eksplodowały. Było jasne, że wzięli w widły. Ale nie było drogi uciekać. I nazajutrz, o godzinie 6.30 dnia 21 maja — przyszła ich artyleria i moździerze dużego kalibru na pewniaka, jak po swoje. — Panie pułkowniku — woła do dowódcy 6. pułku pancernego por. Czułowski — odsuniemy się, obkładają. — Zaraz, tylko się ogolę — odkrzykuje ppłk Świetlicki. Ogolił się. Nawała, zdawało się, że przetoczyła się dalej, na artylerię. Do podpułkownika podchodzi wiecznie krzątający się przy swoich obo- 482 wiązkach łącznościowiec 6. pułku pancernego, ppor. Kałucki; obaj poczynają coś omawiać. Skończyli. Ppor. Kałucki odchodzi Nowy świst. Dowódca pułku 6. pancernego, ppłk Świetlicki, pada ze zgruchotanymi nogami; w jednej z nich została całkiem urwana stopa, noga sterczy połamanymi kośćmi jak ułamany pień. Lekarz pułkowy, ppor. Rutana, nie zważając na trwającą nawałę obciął włókna, zatamował pod ogniem krwotok i uratował życie podpułkownikowi. Ksiądz kapelan Czorny asystuje lekarzowi i poczyna odmawiać „Wieczne odpoczywanie". — Ale kiedy ja się nie wybieram umierać, faroszku. — To tak tylko na wszelki wypadek — uspokaja kapelan. — Józek! Obejmij dowództwo! — woła ranny do zastępcy, mjr. Za-sadniego. — Okey\ — odzywa się z czeluści w leju koło samochodu głos. Brygada straciła ojca broni pancernej. Podoficer legionowy, w 1939 dowódca dywizjonu broni pancernej. Później w Anglii dowodził batalionem czołgów; w 1942 r. przyjechał do Iraku i począł szkolić tworzącą się broń pancerną. Starzy pancerniacy z Polski zgrupowali się w oddział broni pancernej. Sypnęli się chętni z innych broni. Tym tłumaczył stale i cierpliwie, że czołgi to specjalna broń, przynosząca w decydującym momencie ogromną siłę ognia, ale bardzo wlnerable, którą łatwo można zmarnować. Że ta kosztowna broń wymaga wielkiej precyzji, rozwagi, zgarnia i przygotowania. „Czołg, to 70 procent przygotowania i 30 pip-cent akcji." - Nawała, która poraziła ppłk. Świetlickiego, okrutnie zmasakrowała m.p. sztabu „Bob". Ppor. Kałucki padł tuż przy swoim- dowódcy. Żyjący jeszcze przez dwie godziny, zapobiegliwy po ostatnią godzinę życia, mając pełną świadomość, że umiera, cały czas mówi o radiu, daje wskazówki radiooperatorowi panc. Wagnerowi, jak zarządzić, by nadchodzący dzień walki nie zastał nas bez łączności. — Tak krzyczeli, żeby hełm nosić — uśmiechnął się „prywatnie", zakończywszy ostatnie dowodzenie — i nic nie pomogło. To były ostatnie jego słowa. W tejże nawale, trwającej z przerwami od godziny 6.20 do 7.16, ranni zostają podporucznicy Kondyjowski, Patorski i Chmaj oraz brytyjski oficer łącznikowy od sąsiedniej 119. brygady i kilkunastu pancernych. Ucichły nawały — już koło 8 wraca wesoły, uśmiechnięty ppor. Wróbel, melduje por. Jadwisiakowi, że czołg uratowany. Por. Jadwisiak mu winszuje. Jest jasno, cicho, obaj oficerowie są w wyśmienitych humorach. Może powodem tego jest uratowany czołg, postawa załóg, a może po prostu — młodość i podświadoma radość, że oto śmierć przeszła obok, że inni jej się nie wymigali, a oni — żyją. 483 Jadwisiak zaprasza Wróbla na herbatę. — Zaraz — odpowiada rześkim głosem Wróbel; skoczył jeszcze po coś do czołgu. I znów — nawała. Gdy minęła — widzą przy czołgu jęczącego ppor. Wróbla. Przy nim, w kałuży krwi, kpr. Błysk. Nogi Wróbla pogruchotane11. Rozbitych jest 8 samochodów; pułk pozostał z zupełnie zdezorganizowaną siecią łączności, bo przecie dowódca pułku przeważnie operuje z operation room, a nie z czołgu. kiem — roślina, w której w drobnym ułamku czasu ma wezbrać chlorofil, jakiemu normalnie dany bywa cały czas. I tu, w tym schronie — rozkwitł. Wie, jakie pociski lecą od nieprzyjaciela, kiedy wybuchną. Jest kilku nowicjuszy, poucza ich, patrzą w młodzika jak w tęczę. Promienieje z niego młodość, pewność, temperament. Znalazł w schronie po Niemcach medalik na łańcuszku — matce pośle, cieszy się. Ułani kolejno pełnią służbę obserwatorów przy elkaemach; trudno ich zmienić, bo lufy strzelców wyborowych wiszą nad schronem; kto raz wyjdzie, długo musi nieraz na zmianę czekać. Połosak umie wybierać chwilę, wyskoczyć z wodą, z żywnością, z amunicją. „Nie kręć się" mówią. „Stary żołnierz nie da się zabić" — odpowiada. I rzeczywiście jest starym żołnierzem. Ułani w opałach Dopiero kiedy dzień wzeszedł, zrozumieli ułani, że wgalopowali w trudną sytuację. Pluton Koczego siedzi w domku przy spirali idącej do miasta, por. Dziewicki niżej z resztą umieścił się w fantastycznym schro-nie-olbrzymie na 20 osób. Okazuje się, że siedzi się w tym schronie jak mysz w pułapce. Patro-liki wysłane od razu zalegają. Pyk... pyk... odzywają się karabiny strzelców wyborowych niemieckich, siedzących tuż nad głową. Olbrzym-schron, w którym siedzi por. Dziewicki, ma otwór wyjściowy w stronę Piedimonte (był przez Niemców pomyślany jako schron wyczekiwania), do którego Niemcy są wstrzelani ze swoich górujących stanowisk. Dwóch ułanów pada u wejścia od dwóch krótkich pyknięć karabinów niemieckich. Straszno i dziwnie siedzieć w tym pudełku-schronie, zawieszonym w huku i podmuchach śmierci. Godziny wtedy starczą za miesiące, dni za lata-; po wszystkim — inni wychodzą ludzie; i to jest urok wojny, trudny do zrozumienia — ten nagły przyrost w człowieku sumy życia, jak nagły wzrost rośliny poddanej fakirskiemu zabiegowi. Ot, choćby ten, najmłodszy w schronie, siedemnastolatek Połosak. Nie, nie czuł się dobrze pod Monte Cassino, kiedy rozwarło się piekło 11 maja. Do samego końca bitwy patrzył w jej pożogę szklanym wzro- 11 W angielskim szpitalu w Egipcie nic nie mogli pomóc. Pisał do Jadwisiaka o pistolet. Jadwisiak nie posłał. Wróbel poderżnął sobie żyły i zmarł. Za życia Wróbel, nauczyciel szkoły powszechnej, tęsknił do staruszki matki w Rzeszowie. Koledzy poniechali zwyczajnej licytacji — płacili po prostu horrendalne ceny za rzeczy pozostałe po zmarłym. Dla tej matki — w Rzeszowie... 484 Łączności z wysuniętym w przód plutonem ppor. Koczego nie ma. Kpr. Benc podejmuje się pójść na ochotnika; kpr. Benc opiekuje się młodym ułanem Krukowskim, który go kocha niemal jak ojca. Chłopak przeczuwa nieszczęście, co chwila wysuwa się z bunkra. Gdy,dowódca nie wraca — wyskoczył. Wrócił wołając, że o 50 m Benc leży ranny. Dosięgła go bestia zjadliwa, strzelec wyborowy. Sanitariusz Kuźnicki poprawił torbę, poszedł. Ogień niemiecki był tak intensywny, że nie było szans. Kuźnicki zabrał spod skarpy carriera i podsuwa się tylnym biegiem. — Tylko go nie najedźcie! — krzyczy ze schronu blady Krakowski. Kuźnicki już jest przy Bencu. Wysiłkiem, który w takich chwilach się zja^yia, wrzuca umierającego (zmarł potem w szpitalu) na carriera. Tymczasem rusza patrol, w nim Krakowski, który otrzymuje od strzelca wyborowego ciężki postrzał w nogę. Sanitariusz Kuźnicki opatruje opiekuna i pupila, idzie do schronu zameldować, że są ciężko ranni, że należy ich natychmiast ewakuować. Nie pomaga opaska Czerwonego Krzyża. Czyha bestia zjadliwa. Kuźnicki pada ze strzaskanym ramieniem. Bunkier pozostaje bez sanitariusza. W plutonie sąsiednim jest nie lepiej. Pluton obsadził się w domku o wywalonych oknach, nad którym górują Niemcy z odległości 20 m. Sekcyjny, kpr. Mazur, zmieniający posterunki, zmuszony jest raz po raz wyskakiwać pod ogień. Ale i w samym domku nie jest bezpiecznie: każdy nieostrożny ruch w wybitym oknie ściąga ogień. Kpr. Mazur jest zziajany, podniecony uganianiem się za swymi ludźmi. W pewnej chwili pocisk moździerza rąbnął w róg domu. Uł. Więc-kowski, straciwszy głowę, poskoczył do okna i chciał dać susa w stronę nieprzyjaciela. — K...wa mać!... — wczepił mu się w nogę Mazur — giń tu razem z kapralem. 485 w Ledwie go ściągnął, niemal równocześnie seria niemiecka poszła w okno. A więc wprowadzony nocą do miasta batalion spadochroniarzy działa. „Powtórzenie (polskiego, p.m.) natarcia tą samą metodą (wczorajszą, p.m) nie dałoby prawdopodobnie sukcesu" — stwierdza z zadowoleniem niemiecki sprawozdawca. Tego dnia 21 maja o godzinie 13 przyjeżdża oficer łącznikowy z Korpusu, kpt. dypl. Weiss, z upomnieniem, aby wobec silnego oporu nieprzyjaciela nie zdobywać miasta, lecz jedynie wiązać Niemców w Pie-dimonte i osłaniać północne skrzydło posuwającego się doliną Liri 13. korpusu. To ponowne ostrzeżenie Korpusu również ma pozostać bez rezultatu: od dwu już godzin trwa natarcie. Niemcy ze zdumieniem poczynają się zastanawiać, o co chodzi. Szef sztabu dywizji spadochronowej potem przyzna, że w pierwszym dniu polskiego natarcia dywizja odnosiła jeszcze wrażenie, że chodzi tu tylko o „próbę natarcia rozpoznawczego (um einenfeindlichen Aujkldntngsstoss), przy którym sam nieprzyjaciel nie oczekiwał sukcesu wtargnięcia do miejscowości" (bei dem der Fełnd selbst nicht den Erfolg eines Einbru-ches in den-Ort erwartet hatte). Natarcie tego drugiego dnia walki (21 maja) poczęło się w południe. Jest to wielki dzień 3. szwadronu. Osiem czołgów z samym dowódcą szwadronu kpt. Kuczuk-Pileckim ma uderzyć na Piedimonte, wypełniając lukę między ułanami i piechotą, zaś reszta pod dowództwem jego zastępcy, kpt. Michułki, ma to uderzenie wspierać natarciem wzdłuż drogi nr 6. Po wczorajszych doświadczeniach niejednemu ściska się serce. Pchor. Kunyk, który za kilka godzin polegnie, podbiega do pchor Niemczyno-wicza. Razem byli w podchorążówce, razem cały czas w szwadronie. Więc jakże... przecie człowiek na miesiąc nawet wyjeżdżając nie wyrusza bez pożegnania z przyjacielem. A pchor. Kunyk wie — że to na zawsze. — Serwus, Jaśku — już was na pewno nie zobaczę. Dowódca rozkazał wypełnić czołgi amunicją ponad etatową pojemność: po 131 pocisków działowych na czołg. Rejon ładowania przez cały czas jest obkładany ogniem; ręce latają chłopakom, jak na filmie przyspieszonym; w rezultacie półszwadron kpt. Kuczuka miał w ośmiu czołgach 1048 sztuk amunicji do dział i 61600 sztuk amunicji do cekaemów. Kapitan Kuczuk-Pilecki ustanawia, kto po nim będzie obejmować kolejno dowodzenie w razie wypadku: por. Jurawiecki, ppor. Glica, ppor. Jabłczyński. 486 Pozostaje zgrać się z ułanami. Nad mapą w ciasnym bunkrze pochyleni kpt. Kuczuk-Pilecki i por. Dziewicki, dowódca szwadronu ułanów. — Nacieramy! — mówi raźnym głosem Kuczuk. Por. Dziewicki, który widział już panikę, którego żołnierze posmakowali już gorzkiego smaku wojny, mówi: — Dobrze wam... w pancerzach... ale moi ludzie... Czy pan kapitan docenia obecność strzelców wyborowych? — Porozbijajmy wprzód ich stanowiska. Rada w radę — postanawiają władować (na szóstego) ppor. Tekliń-skiego, aby wskazywał cele i ustrzegł wysunięty w przód pluton Koczego od ostrzeliwania przez własne czołgi. Umówiono się poza tym, że po dojściu czołgów na miejsce i nawiązaniu kontaktu osobistego z dowódcą piechoty wstrzeliwać się będzie do celów wskazanych przez piechotę — czołg kapitana; pozostałe czołgi naprowadzają tylko w tym czasie działa na cel. Po wstrzelaniu się, kapitan poda celownik, po czym nastąpi wykonanie nawały ogniowej. Wzdłuż drogi nr 6 czołgi ponownie przerabiają dzień wczorajszy W małym żłobku kamiennym na samym czubku wzgórza 170, przeznaczonym dla obserwatora artyleryjskiego, siedział ppłk Bobiński, który dowodząc „lubi być pod obstrzałem" mjr Ostrowski, dowódca 3. dyonu artylerii 9. PAL-u, mającego dawać bezpośrednie wsparcie, i podchorąży z jego dyonu — łącznościowiec. Widok z tego gniazda — jak na starych sztychach z czasów napoleońskich, wyobrażających rozwijającą się batalię pod Wagram czy innym Waterloo. Na wprost, nieco na prawo — kopica Piedimonte. Tarasy dawnej fortecy, solidnie podmurowane przez średniowiecznych fortyfikatorów. Miasteczko jakby się „ustawiło" do takiego starego sztychu: żadnego ogrodu, żadnej pustaci, dach w dach, mur w mur, balkon w balkon, wieżyca w wieżycę, sklepione jeden dom nad drugim, galeria nad galerią, łuk nad łukiem, jak jedno gniazdo jaskółcze, sklecone z przedziwnym umiarem ludzkim, z jakim ludzie w innych krajach budować nie umieją, z instynktem, jaki mają ptaki, osy konstruujące papierowe gniazda, cierliki zawieszające dzwony podwodne, termity lepiące niesystematyczny, a tak harmonijny kształt naziemny. Z tej strony Piedimonte — jar, przez który strzelają do siebie ich bun- 487 kry, brzeżące dół miasta, i nasze prowizoryczne stanowiska z tej strony jaru. Na lewo — wielka zielona dolina rzeki Liri, otwarta przez skruszenie Klasztoru, bramowana teraz przez tę piedimoncką głowę cukru. Posuwają się po niej szerokim 10-kilometrowym zasięgiem 13. i kanadyjski korpusy. Z tamtej strony doliny ciemnieją góry Aurunzi — tam Francuzi; za górami Aurunzi wzdłuż morza wąskim paskiem usiłuje posuwać się 5. armia amerykańska aż ku przyczółkowi Anzio, który jest jeszcze izolowany. Skrawek tej doliny podchodzący pod „głowę cukru" jest iskany przez moździerze bijące zza Piedimonte, jako pies iska pchły zasiadłe w kudłach. Te pchły — to czarni żołnierze 21. brygady hinduskiej, którzy się wczepili w rowy i rowki i których trudno wypatrzyć najtęższą lornetką. Teraz o 12.30 pojawia się nowy czynnik na arenie — polskie czołgi. Zastępca kpt. Kuczuk-Pileckiego, kpt. Michulka, o potężnie wklęśniętym ciemieniu po bombie wrześniowej, prowadzi część czołgów śp. kpt. Ezmana — na Aąuino. Obserwator artyleryjski, por. Rutkowski, wreszcie dogonił czołgi, jak dogania wóz jeszcze jeden zbędny pasażer, który chce się „wkręcić". Nie mając czołgu dla obserwatora — radzi sobie sadowiąc się na miejsce strzelca przedniego. „Dobrze strzelam z cekaemu, przydam się" — śmieje się i zabiera się do zestrajania stacji. Pierwszy idzie pluton ppor. Bilińskiego12. „Mur" pchor. Kudrewicza na czele, czołgi samego ppor. Bilińskiego i ppor. Jabłońskiego za nim jako ubezpieczenie. „Mściciel" osiadł na głazach. Gąsienice buksują. Przejeżdżająca „Maczuga" na próżno próbuje go zepchnąć. Wówczas „Mściciel" odpala kilka strzałów, korpus jego obsunął się, gąsienice wparły się w ziemię, czołg ruszył. W tej przeprawie jednak traci klapę dolną, która oberwała się na kamieniach, i jedzie dalej otwarty od spodu. Czy i dziś powtórzy się wczorajsza rzeź czołgów? Z punktu obserwacyjnego widać: pluton już przeszedł drogę biegnącą od drogi nr 6 ku Piedimonte — tragiczną kresę, na której kończył się zasięg brytyjskiej piechoty, poczynał się zasięg niemieckich pepanców a W opowiadaniu por. Ludwika Bilińskiego, spisanym na dwa tygodnie przed jego śmiercią w obecności jego żony (w drugiej połowie marca 1945) znajdujemy m.in.: „W szyku »1 w przód« dochodzimy do rejonu, gdzie miały być stanowiska piechoty. Piechoty nie widać. Łączność z artylerią zerwana. Otrzymałem rozkaz posuwania się plutonem dalej naprzód, mimo że półszwadron kpt. Kuczuka cofał się". Uwaga: Kuczuk w tym czasie dojechał już po tej drodze wiodącej do Piedimonte do wyrwy i — po nawiązaniu łączności z naszą piechotą — cofał się, by zająć stanowiska z prawej strony Piedimonte. 488 ze stanowiska za Piedimonte, kresę, za którą wczoraj zguba spotkała czołgi Ezmana, Barana i Hałuszczaka. I dziś — czołowy „Mur" nie odjechał 150 m za drogę, kiedy widać, że wyskakują z niego ludzie. W ten nasilony ogień moździerzy? To w czołg wyrżnął pocisk czekającego pepanca z odległości około 600 m, z kierunku północno-wschodniego. Na szczęście trafił w miejsce, gdzie pancerz jest najgrubszy, tzn. w osłonę działa. Przebił ją, pancerz właściwy, odbił się wewnątrz o obsadę zamka i spadł na dno wieży między złożoną tam amunicję. Odłamki raniły pancernego Kowalskiego. Cekaem stopił się i częściowo zlepił z pancerzem wieży, radioaparat został strzaskany. Wiadomo, że jeśli pepanc uplasował pocisk w czołgu, to za nim niezwłocznie pójdzie następny. Załoga: st. panc. Szymczak, panc. Kowalski, pana Turkiewicz, wyskoczyła i przywarła pod czołgiem, ale jej dowódca, pchor. Kudrewicz, biegnie z meldunkiem do ppor. Bilińskiego. Na żywy cel podnosi się jazgot wszelkiej niemieckiej broni.-Biegnący człowiek, zrobiwszy 30 m, pada ciężko ranny — poszukiwano go na próżno dwa dni — skonał z upływu krwi. Lekarz mówi, że żyłby, gdyby otrzymał opatrunek. Janek Kudrewicz pochodził z Litwy — marzył, żeby zobaczyć Polskę, której nigdy nie widział. Jak i wczoraj — dramat rozwija się szybko. Widząc, że „Mur" został zniszczony, ppor. Biliński chce tłumić pe-pance: — Działo, granat — w prawo! Targnął się do wykonania ładowniczy, pchor. Kunyk, wprowadził granat do działa. Celowniczy, pancerny Ankutowicz, naprowadził działo. — Ognia! Działo nie odpaliło... W gorączce wyścigu o ułamki sekund z pojedynkującym się pepancem ładowniczy nie odciągnął iglicy dla ponownej próby odpalenia, nie odczekał przepisanych czterdziestu sekund, tylko chwycił za rączkę zamku, chcąc pocisk wyrzucić z działa. I w tym momencie przyszła na czołg zguba z dwu stron: własny pocisk wybuchnął przy otwartym zamku i równocześnie pocisk nieprzyjacielskiego pepanca, przebijając ściankę czołgu, przeszedł przez pierś kierowcy Kulikowskiego i wpadł w amunicję. W czołgu zapanowała ciemność (palili światło, które zniszczył pocisk pepanc). Płomienie własnego pocisku popaliły twarze i ręce. Ppor. Biliński wyskoczył z popatrzoną twarzą i z 17 odłamkami własnej radiostacji w nodze. Z punktu obserwatora artyleryjskiego widzimy pióropusz dymu i słyszymy detonacje. Chwytam lornetę: przez dym zdaje mi się; że widzę sylwety ludzkie. To skacze strz. Ankutowicz, ranny w nogi, z zamkniętymi oczyma, bo 489 r jąc na amunicję na dnie wieży, tak ułożoną, że wygląda jej dziwnie mało — to i wasz czołg strzelał? — Nie, panie kapitanie, to tylko tak starannie ułożyliśmy. Udobruchał się: — Cofnąć czołgi, zjechać w prawo na łąki — nadaje rozkaz przez radio. Są teraz jeszcze bliżej nas. „Mściciel" wjechał na duży głaz i nie może ruszyć. Utknął też czołg pchor. Domurata.14 Sześć pozostałych czołgów idzie. Rozrzuciły się szeroko, rzekłbyś — stoją nieruchomo. Ale coraz to któryś się posuwa, gdy inne strzelają. Idą nieuchronnie w kierunku Piedimonte, idą wyraźnie w kierunku głębokiego jaru na prawo Piedimonte, oddzielającego naszą piechotę od miasta. Nad jarem, w obrzeżu miasta, złe bunkry niemieckie. W samym jarze zadrzazgło stanowisko nieprzyjacielskich moździerzy. Moździerze niemieckie szaleją. Cała dolina gotuje się od wybuchów. Ciężko patrzeć. Mjr Ostrowski nie może kłaść ognia na Piedimonte, na którego skraju przypuszcza, że siedzi nasza piechota i ułani (w istocie rzeczy piechota była znacznie dalej). Stara się tłamsić moździerze za Piedimonte, ale co moździerzowi zrobi działo strzelające torem płaskim. Chyba rozprysk... Z przyjemnością patrzę na rozpryski pękające nad załomkami wzgórza za miastem — to tak, jakby kto wyflitowywał pluskwy z piernata. Nagle (spojrzałem na zegarek, była 15.15) podchorąży melduje: — W 9. PAL-u „pomidory". — Co? — woła mjr Ostrowski, wszak 9. PAL, to jego pułk macierzysty. — Tak jest — potwierdza podchorąży — „zupa pomidorowa". Mjr Ostrowski sam chwyta za słuchawkę: — Mówże, człowieku, powoli, bo nic zrozumieć nie mogę! Wyjaśnia się, że nawała przyszła i przeszła bez większych strat, Ranny został ppor. Romanowicz, ranni trzej ludzie z obsługi działa przeciwlotniczego. Trzy pociski wyrżnęły w punkt dowodzenia oficera ogniowego, ppor. Kolabińskiego, który ten punkt przed chwilą opuścił — miazga została z jego rzeczy i stolików topograficznych. Zapaliły się skrzynki z zapalnikami i amunicją małokalibrową, pięknie gorzały siatki maskownicze. Radiostacja została rozbita. Wiele w tym było niewybuchów niemieckich. Co było przyczyną tych niewybuchów? Może sabotaż? A może Niemcy, mając na uwadze pe-pance, strzelali bez zapalników (na uderzenie)? Albo nastawiali na duże i: Sprawozdawca niemiecki zaznacza, że polska broń pancerna nie działała już, podobnie, jak w dniu 20 maja, jako Stosskraft (siła przebojowa), lecz występowała raczej w charakterze artylerii wspierającej piechotę (Infantierie—Beg-leitnrtiilerie). 492 opóźnienie, tak że pocisk zarywając się głęboko w podmokły grunt Scholastyki gdzieś tam rozpukuje się intymnie w łonie ziemi? Wybuchł jeden taki o 40 cm od przycupniętego kanoniera Kaczora, który nie stracił ani piórka. Myśmy się skarżyli, że bunkrów niemieckich nie możemy ugryźć pociskami bez opóźnienia; Niemcy mogą narzekać, że strzelali z opóźnieniem; kapryśna to pani — wojenka, i trudno jej dogodzić. Powoli, bardzo powoli, jak się wydaje niecierpliwemu obserwatorowi, rozwija się akcja. Czołgi poruszają się po parę metrów w przód i znowu stoją i strzelają bez końca. „Magnat" wstrzelał się trzema pociskami do piętrowego domu, wiszącego wysoko nad jarem po prawej stronie miasta. Po pierwszym strzale „Magnata" działa wszelkich czołgów skierowały się na wskazany w ten sposób cel — jednak "nikt jeszcze nie strzelał. — 1500! — Prawy dolny róg domu! Po trzy: ognia! — pada komenda Kuczuka. Natychmiast poszła nawała doskonale położona na celu. Przyszła kolej na następny cel, bardziej w lewo: bunkier w domu wskazany przez piechotę. Na lewym skraju jaru, po stronie niemieckiej — piętrowy dom murowany. Nam, patrzącym z punktu obserwacyjnego, wydaje się, że z jego prawego dolnego rogu strzela szpandał. Ależ tak! Ci co w czołgach też to zauważyli lub im nadali ułani. Idzie krótka nawała — po trzy strzały z czołgu; z domu poczęło się długo kurzyć; za murek w lewo śmignęło kilka postaci; nie ma szpandała. Strzały moździerzowe już unieruchomiły trzy czołgi półszwadronu. Pancerza nie przebiją, ale chłodnicę uszkodzą, gąsienicę zerwą. Tak psy 'obskakując wilka starają się mu pogryźć pęcinę. Załogi unieruchomionych czołgów opuścić ich pod ogniem nie mogą. Czołgi tak zostały przez cztery następne dni bitwy, pełniąc rolę pilbok-sów, wspierających natarcie ogniem. Pozostałe pięć czołgów — jednak się posuwają z cierpliwością buldoga, który wziąwszy raz w paszczę szyję przeciwnika, szarpany za boki, bity, już jej nie wypuszcza i wciąga fałdy skóry ofiary, poprawia, uszczelnia chwyt powoli, centymetr po centymetrze. Już wspięły się pod miasto, już idą do początku serpentyny. Jeden z czołgów stanął nad bunkrem z ułanami, wystawił nad niego ziejącą ogniem lufę, Niemcy strzelają w niego gęsto; cierpieli to parę godzin ułani, wreszcie poczynają krzyczeć: „Zjeżdżaj, do cholery!" Celny pocisk niemiecki ich poparł: rąbnął w motor — czołg zsunął się ze skarpy, potem tłukł już nie na ruchu i nie nad ułańską głową. 493 Powyszczerbiał się szwadron Kuczuka-Pileckiego... O 18.00 szwadron 1. por. Jadwisiaka otrzymuje przez radio rozkaz: dwoma plutonami wesprzeć Kuczuka. — No, Tadziu — mówi por. Jadwisiak do swego zastępcy, por. Cy- brucha — jedziesz po Virtuti. Kpt. Łukjaniec ze sztabu „Bob" pilotuje por. Cybrucha na nowe m.p. grupy. Ppłk Bobiński każe o zmroku przesunąć czołgi na polankę pod Piedimonte, ustawić „na jeża" i czekać na rozkazy. A czołgi Kuczuka idą dalej. „Magnat", za nim „Morus" ppor. Jabł-czyńskiego, za czołgiem Jabfczyńskiego „Maczuga" por. Glicy i „Merkury" pchor. Średnickiego. Już są blisko domku, w którym zagnieździł się odcięty pluton Kocze-go. Uradowani ułani wyskoczyli na jego bezpieczną stronę, frontem ku czołgom, machają rękami, krzyczą do Koczego: — Panie poruczniku, czołgi idą! Ppor. Tekliński, ułański obserwator w czołgu Kuczuka, widzi nagle, jak w tę radość jego kolegów przypikował dwoma pepancami któryś z tylnych czołgów. Dym... słup kurzu... Kuczuk przez radio wymyśla niesfornym strzelcom. Kiedy kurz opada, ppor. Tekliński oddycha z ulgą: dach tylko zerwało, dom stał cały. „Magnat" Kuczuka przebija się przez zwaliska i gruzy do tego sfatygowanego i obdrapanego domku. Wyskakuje Koczy cały w kurzu, klnie na czym świat stoi. „Magnatowi" pilno dalej. Marsz jego wstrzymuje teraz jakiś pół-rozwalony dom — kpt. Kuczuk wykańcza go ze swego działa, rusza dalej, ale utyka, Przy domku piętrzył się zwał głazów i kamieni — droga zdawała się kończyć. Kapitan wyskoczył z czołgu i własnoręcznie począł odwalać co większe głazy; rzuciło się kilku z piechoty pomagać. Wszelkie takie antrepryzy ściągały niezwłoczny ogień; schroniwszy się od niego za ścianą, kapitan kieruje czołgiem; kierowca musi dokonywać skrętu niemal na miejscu (pole manewru nie wynosiło więcej niż 5 m), przy zamkniętych klapach, po głazach, które przechylają czołg, nad samym skrajem głębokiego jaru. Skręty — cofnięcia... skręty — cofnięcia... Nie sposób coś widzieć, jakoś manewrować w tym ślepym pudle! Pchor. Rodzynkiewicz, radiooperator „Magnata", wychylił się z wieży, chcąc się porozumieć ze stojącym przed domkiem kapitanem. Cichy samotny strzał — Rodzynkiewicz osuwa się z jękiem na dno czołgu, trafiony w głowę. — Nie strzelajcie po swoich! — woła Kuczuk-Pilecki. Nie rozumie, że w tym huku jest gdzieś tuż kąśliwa zaczajona bestia — szmajser, Ranny czołg zachowuje się jak mątwa: rzucili dymne granaty, w tym 494 mleczu dymu wywlekli rannego Rodzynkiewicza przez dolną klapę, kapitan ponownie siadł do wozu, ruszyli dalej. „Magnat*' wcisnął się wreszcie w ciasną uliczkę w lewo, za nim dąży wierny „Morus". Doszedłszy do skrętu — „Magnat" musi brać w prawo; skręt tam tak wąski, że bez saperów się nie obejdzie. Ale każdego tu sapera ubiją. Czy ma się znowu powtórzyć tragedia Albanety? Wysokie kamienne podmurowanie, osłaniające ruch ,,Magnata", zniżające się w miarę jego posuwania, zeszło wreszcie do poziomu jego rolek bieżnych. Na prawo gruzy rozwalonych budynków, na lewo skarpa, na wprost — droga, wysadzona silnym ładunkiem wybuchowym. Czołg jest odsłonięty. Czołg nie może ruszyć dalej. Co robić? Kapitan wygląda z wieży; pada cichy samotny.strzał; kąśliwa zatajona bestia czuwa; jej strzał przebija Kuczukowi hełm. Czołg reaguje jak ogromny ciężki potwór, którego rani stwór drobny i niewidoczny — poczyna ostrzeliwać podejrzane punkty wśród ruin kościoła, wnęki, okna, balkony i ganki. Jego kierowca usiłuje forsować wyrwę w drodze i zsuwa się na szkarpę w lewo, zawiesza się na prawej gąsienicy i brzuchem siada na szkarpie. Wszelkie próby cofnięcia czołgu powodują tylko jeszcze dalsze obsuwanie się go po szkarpie. Otwarcie klapy ratowniczej w podłodze niemożliwe. Wyjście przez wieżę — to pewna śmierć. Radiooperator zepsuty. Radiooperatora nie ma — ranny, został ewakuowany, łączności zatem radiowej z innymi czołgami nie ma. Droga dla innych czołgów do miasta — zamknięta. Obiit cwrus armatus, natum est fortalitium. Wówczas kapitan Kuczuk, pamiętając, że dowodzi i że nie może schodzić do roli dowódcy unieruchomionego czołgu, dokonuje niezwykłego wyczynu: jednym susem skacze z wieżyczki w dół, za skarpę kamienną, tak jakby tam, kilka metrów niżej, była woda amortyzująca skok, a nie rozwalone gąsienicami kamieniska. Załoga stojącego tuż za nim „Morusa" zataiła dech: kapitan padł jak długi na lewo, myśleli, że nie podniesie się. Ale nic! — z największym wysiłkiem podciągnął nogę, zgiął się, potem usiadł i wreszcie poczołgał się do domku z piechotą, odległego o kilka metrów. „Morus" prowadzi tymczasem ogień na miasto. W pewnej chwili ppor. Jabłczyński wali w skarpę naprzeciw czołgu, odległą o 25 m, gdzie była wyrwa, naprawiona workami z piaskiem oraz z góry założona głazami, tak jak gdyby chodziło tu tylko o poprawienie naruszonej drogi (następny skręt serpentyny) idącej górą do miasta. „Morus" posłał tam trzy pociski pepanc. Miał dobry instynkt: pociski, jak okazało się po zajęciu Piedimonte, zasypały znajdującą się tam załogę 495 niemiecką z trzech ludzi, wśród których tkwił ów szmajser — bestia kąśliwa i zatajona. Na nieszczęście — schron ten miał jeszcze jedno piętro w głąb, kute w skale, i jeszcze jedną strzelnicę, na wysokości poziomu dolnego odcinka drogi, pnącej się zakosami. I stamtąd strzelali jeszcze przez dwa dni, i nikt nie mógł ustalić — skąd. A to stąd strzelec wyborowy przebił hełm Kuczuka, stąd ustrzelił mjr. Tarkowslriego, pchor. Rodzynkiewicza i wielu innych. . A nasza artyleria nie może strzelać po tych kąśliwych bunkrach Pie-dimonte! Mjr Ostrowski coraz bardziej natomiast upewnia się, że miał słuszność, że wystrzeliwana w tym, pożal się Boże, „planie ogni" amunicja nikomu nie przynosi pożytku, a zużywa się w tempie przewidzianym na zdobycie Piedimonte „w ciągu dwu godzin" — za godzinę nie będzie amunicji na stanowiskach. Są nasze „kwiatki" w mieście, czy nie ma? Radiooperator „Morusa", pancerny Klim, wyraźnie widzi dwóch obserwatorów w oknie przeciwległej kamienicy. Skomplikowaną drogą udaje się ustalić po kilkunastu dopiero minutach, że w mieście przed czołgami nie ma naszej piechoty, i na domek poszły pociski. Źle jest z łącznością i piechotą. Do zewnętrznych telefonów czołgowych ani razu nikt się nie zbliżył; nikt nie wskazuje celów; załogi tkwią w całkowitej niepewności. Co jest z piechotą? „Następnego dnia zaskoczenie minęło — stwierdza komisja płk. Bie-gańskiego. — Niemcy poczęli obkładać nasze stanowiska silnym ogniem. Nie zrażony tym jednak dowódca zgrupowania postanowił na południu ponowne natarcie. Miało ono już tylko skromniejsze powodzenie." Co jest z piechotą? Aby dostać się do pozycji piechoty na północno-wschodniej stronie miasta, należy zrobić krąg przez dolinę S. Lucia. Prowadzi w nią od drogi nr 6 jedna z tych przecznic równoległych, dochodzących do gór. Wejście do doliny to rodzaj szerokiego wąwozu. Jedna jego ściana — to stoki 575 (przeciwstoki — licząc od strony poprzednich natarć); widać na nich ciemnozielony kwadrat winnicy, tej „Winnicy" wyznaczonej jako przedmiot drugiego natarcia dla Kresowej, do której jednak nigdyśmy nie mogli dotrzeć. Druga jego ściana — to owe wzgórza 170, oddzielające od pola ataku czołgów, wzgórza, na których był punkt obserwacyjny 496 ppłk. Bobińskiego. Tu, w ten wąwóz, przenosi się pogromione dziś rano m. p. grupy „Bob". W składaku kamiennym pod ścianą siedzi właśnie ppłk Bpbiński z przybyłym gen. Rakowskim, dowódcą brygady pancernej, i omawiają sytuację. Tu też na każdym kroku ślady pobytu Niemców. U podnóża 575 niezliczone ilości stanowisk moździerzowych; tu się widzi, skąd szła śmierć na nasze natarcia, śmierć wygodnie zatajona i dufna w sobie. Tu też ciągną się szeregi ich schronów wypoczynkowych. Nic im tu nikt nie mógł zrobić. Ale tuż za schronem było piekło — lej przy leju. Ze schronów tych widać nie można było się ruszyć długimi okresami. W jednym z nich, dużym schronie na parę dziesiątków osób, widzę ustawioną z niemiecką systematycznością — wystawę ekskrementów. Poszły na to wszelakie puszki od konserw, deseczki, kawałki tektury od opakowań, wierzchy menażek, galalitowe talerzyki; zwłaszcza te ostatnie dają groteskowe wrażenie. Dowództwo batalionu jest gdzieś, podobno, w ostatnich domkach S. Lucia, półtora do dwóch kilometrów w górę. Cała ta wojna jest jakaś mniej uporządkowana niż pod Cassino. Tam wiadomo było, kto, gdzie i w czym siedział, i kto, w co, czym strzelał. Tu — stworzyły się sytuacje nowe i wojna wygląda nieco na ciuciubabkę. Czasem nawet dosłownie — z tym udawaniem mowy angielskiej przy pierwszym naszym wniknięciu do miasta (19 maja), z tym wypytywaniem przez Niemca na sekundę przed jego śmiercią (20 maja), czy nie ma przed sobą — Włochów. Ot, i tutaj: droga ku S. Lucia jest taka, jaka powinna być droga w najszczęśliwszych śródziemnomorskich czasach, na takiej drodze pod Taranto wyrwał się Horacemu okrzyk: Angulus ridet!; pomiędzy kamiennymi murami, na których wygrzewają się jaszczurki, pomiędzy poskręcanymi oliwkami, na których grają cykady. Przypominają mi się takie pachnące w słońcu jak plaster miodu drogi na Balearach, na których przez kamienne mury smyrneńskie figi podają swoje kolczaste owoce, drogi na Cyprze, do których podchodzi maąuis — flora śródziemnomorska roślin karłowatych, zdrewniałych „krwiściągów", których pancerzem okryte, pleni się bujne kolorowe życie pachnących i barwnych roślin. Na takiej drodze na Sycylii nagle ci się pojawi skrzypiący wóz na dwu kołach, aż feeryczny w swoim bogactwie kolorów, i rzeźb, rzekłbyś, wyciągnął go ktoś z rekwizytorni starej włoskiej opera-buffo. Na takiej drodze pod Wezuwiuszem, kiedy język miałem zdrętwiały na kotek z pragnienia, pojawiła się nagle dziewczyna z koszem winogron na głowie... ... granat świsnął dziko i buchnął rudo przy drodze. Wiem, że będzie cztery albo sześć i skwapliwie włażę pod murek. Ciuciubabka maca wszędzie, chodzi po drogach, po domkach, po placykach w S. Lucia. 17 — Monte Cassino 497 I Po placykach w S. Lucia? Czy jakoś nie zanadto ta S. Lucia na prawo? Zaraz... jakiś łącznościowiec kazał mi posuwać się wzdłuż żółtego kabla, przeciągniętego do dowództwa batalionu. Gdzież jest żółty kabel? Już 0 dobre 200 ni poszedł przede mną w prawo, a ja, jak głupi, lezę w lewo 1 myślę o tej dziewczynie z winogronami. A przecież pozycje polska i niemiecka są nie pod kątem prostym, tylko na sztorc. Dobrze, że przyszła seria, bobym lazł i lazł, rozmarzony jak cielę. Szoruję w dół z wielkim zapałem, odnajduję żółty kabel i znowu poczynam sapać pod górę. Język wysechł jak wtedy pod Wezuwiuszem, tylko dziewczyny z winogronami nie spotykam, bo „płci tu wcale nie ma", jak zwierzał mi się kierowca w pustyni irackiej, nie znajdzie jej w dużym promieniu. Ani winogron. Ani tej tam figi smyrneńskiej... Dochodzę do pierwszych domków rozrzuconej S. Lucia i wspominam kierowcę, który szedł z góry z całą skrzynią prowiantu z niemieckiego składu. Ci chłopcy to swego rodzaju różdżkarze na wszystko, co się da zwędzić. Różdżkarzowi poczyna różdżka drżeć, wskazuje wodę, a taki tylko grdyką ruszy, wchodzi do najbardziej niepozornego domu i już ma co opychać. Próbuję i ja i szczęście mi sprzyja. W wymurowanej piwniczce przy domu znajduję (hear... hear... jak pokrzykują w parlamencie Anglicy, kiedy ktoś bardzo się oburzy na nieszlachetności rządu, po czym już z czystym sercem głosują votum zaufania), otóż hear... hear... znajduję, a pumpernikielek wcale grzeczny, tylko camembert do niego podawaj, a czekoladę, a kapustę w konserwie, a pasztet, a rybuchnę i... hear... hear... — cały szereg butli z wodą mineralną. „Bóg męstwo nagradza..." — szepnąłem jak Zagłoba, przytknąłem znaleziony kubek do ust — gul... gul... jak tu ma być dobrze, kiedy Bóg tym pludrom taką wodę taskać ze sobą pozwala. Poweselałem i począłem sobie imaginować, jakie bym też miał rozmówki z Niemcami, gdybym się tak na nich nadział, nie zawróciwszy w czas do żółtego kabla. Nazajutrz zrobiłem szeroką reklamę tej wycieczkowej restauracji. W parę dni ruszyła ze skrzyniami a mantelzakami wyprawa — obiecywali sobie wyładować całego łazika i wrócili z minami rzadkimi i z pretensjami: przecież cały dom, o którym mówiłem, jest gęsto zaminowany i postawione tabliczki: Mines, Minen, Miny, Casa minata i czort wie, jakie. W wiele czasu potem opowiadałem z ubolewaniem czołgistom o swoim gapiostwie: nie tylko zeszedłem ze ścieżki wytyczonej kablem, ale posilałem się w silnie zaminowanym domu i nie wiedziałem tego. Czołgiści spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem. A więc to oni sami zaminowali? Co za dranie niesamowite! Te przyziemne sprawy mniej obchodziły ich wodza. Oficer kwatermistrzostwa, kpt. dypl. Jarzykowski, dziś właśnie zameldował się płk. Bobińskiemu. 498 — Zaopatrzenie? — wzruszył ramionami pułkownik — nie mam czasu na tę sprawy; zechce pan poszukać właściwego oficera. — Co ja mam z tym robić? — obraca w zadumie kartkę kwatermistrz 5. KDP, mjr Jedziniak, na którego głowie początkowo leżało żywienie bitwy pod Piedimonte. — Ppłk Bobiński pisze: „Zaopatrzenie słabe". A w czym: w żywności? W amunicji? W wodzie? I ile tego trzeba? Dowództwo batalionu piechoty i dwu plutonów kompanii ochrony sztabu mieści się na samym końcu S. Lucia. Mjr Osmakiewicz, zastępca dowódcy 18. batalionu, i rtm. Woliński, dowódca kompanii ochrony sztabu, mówią, że od samego rana walka polega na wzajemnym wyszukiwaniu i ostrzeliwaniu celów. W Piedimonte wypatrzono jedno takie miejsce, w którym Niemcy przeskakiwali od bramy do bramy; zasadzono się i ustrzelono kilku. O godzinie 11 odparto natarcie kilkunastu Niemców na prawoskrzydłowy pluton kompanii ochrony sztabu. Kompania sztabowa ma jednego zabitego i trzech rannych, 18. baon — trzech rannych. To wzgórze nad nami jest ziemią niczyją. Postrzeliwują z niego Niemcy, chodzą nasze patrole. Właśnie czeka się powrotu wysłanego patrolu. Łudzę się, że zdążę na linię przed zmrokiem, i idę, trochę po omacku, w kierunku Piedimonte. Spotykam dwu rannych idących od linii, idzie już ku zmierzchowi, zawracam z nimi razem na punkt opatrunkowy. Jeden z rannych, rolnik z oszmiańskiego powiatu, ma postrzelone ramię. — Siedzimy my, znaczy się, za tako szkarpo, nic nie widno zza niej. Tak dowódca (słowo „dowódca" sterczy w tej śpiewnej oszmiańszczyźnie jak piorunochron na zabytkowym kościele) mówi: „Idźcia wy we czterech, postrzelajcie trochi". Nu tak my sunęli się, ja był pierwszy, tylko pokazał się i dostał. — A tamci? — A ci oni głupie sunonć się oposie tego? Uśmiechnąłem się do siebie, myśląc, w jaką piramidę ustawiona jest wojna: Okropny drive po krajach alianckich podatkowy, mobilizacyjny. Na tym — setki kilometrów przemysłu wojennego. Z tego — miliony ton shippingu, wyładowującego połacie składów we wszelkich znanych i nieznanych portach i zatokach. Ten shipping rozprowadzony po olbrzymich campach ćwiczebnych zalegających glob. Piramida ciągle się zwęża — przez wojska terytorialne w Palestynie i Egipcie, przez bazę na południu Włoch, przez warsztaty, pralnie, piekarnie, szpitale, przez rzuty drugie, rzuty pierwsze, przez sztaby korpusu, dywizji, brygad, przez sztab tej tu wydzielonej grupy „Bob" — coraz mniej ludzi, coraz węższa piramida, aż wreszcie przychodzi dowództwo batalionu, urzędujące w oborze pod drabinami zawieszonymi nad ko- 499 rytami, potem wreszcie już bardzo mało ludzi — na tym stanowisku za szkarpą, z którego nic nie widać, wreszcie tylko czterech tych, którzy mają „postrzelać" i na koniec jakiś jeden Sawczuk czy Ochrymczuk, który wytknął głowę — na szczycie drive'u, shippingu, sztabów i mów parlamentarnych. Schodząc ze stękaniem, widzimy żołnierza uznojonego, który ociera pot z twarzy. To „drucik", któremu kazano zabierać się z pozycji ze swoją „22" .15 „Drucik", z którym spotkaliśmy się w pierwszym natarciu, postawił swoją radiostację i dyszy ciężko. Oszmiańczuk, świecąc bandażami swego strzaskanego lewego ramienia, podchodzi do niego: — A może pan w życzenniu, cob ja pomog znosić ta skrzynka? Na batalionowym punkcie opatrunkowym brud, smród, nuda. Te miejsca — pełne patosu w czasie gorącej akcji, mierzchną, szarzeją i są nie do zniesienia razem ze swymi nie ogolonymi sanitariuszami, leżącymi pod ścianą, prowokacyjnymi noszami i sanitarnym odorkiem. Ks. kapelan mjr Mróz, który właśnie już po drugim natarciu przyjechał z Egiptu i którego miałem zaszczyt wziąć rano w jarze C i przywieźć w te jego pierwsze nawałki, leży pod ścianą z głową przewiązaną chustą — złapała go migrena. Jeszcze przychodzi silna nawała: w placyk niedaleko punktu rąbie ze 20 pocisków — i już droga w dół wycisza się i wypogadza na nowo. Do dowództwa baonu w S. Lucia wraca patrol: natknął się na 12 Niemców w ciuciubabce na ziemi niczyjej, jednego zabił, jednego ranił i wycofał się. Zapada zmierzch, w którym się pięknie palą na drodze nr 6, hen aż pod Klasztorem, dwa nasze wozy trafione pociskami. Załoga czołgu śp. Kudrewicza pod osłoną ciemności przekrada się do swego rannego czołgu i ściąga go z pola walki. 15 Po trzykroć feralna „22" usiłowała rozpocząć nadawanie i po trzykroć niezwłocznie przychodziła nawała. — Zabierz pan w dół to świństwo, chcemy żyć. — Panie majorze — tłumaczy za każdą nawałą coraz bardziej skonfundowanym głosem kpt. Sławiński — nadawanie nie może ściągać ognia. Kiedy jednak czwarta próba nadawania ściągnęła natychmiast nawałę, kpt. Sławiński, rutynowany łącznościowiec, nadaje meldunek, że stacja ściąga ogień (nonsens!), że ją odsyła w dół. ' — Więc co pan, ostatecznie, sądzi? — pytałem. Wzruszył ramionami: — Bo ja wiem...? Niemcy z nadawania wyznaczyć radiostacji nie mogli. Może widzieli, jak ją wnoszono, a potem, słysząc nadawanie, gasili. SOO Noc w Piedimonte Tymczasem w Piedimonte, w schronie zajętym przez ułanów, do którego dostał się po rekordowym susie kpt. Kuczuk-Pilecki, ma miejsce jego odprawa z dowódcą grupy. Ppłk Bobiński informuje, że w Piedimonte zidentyfikowano poza spadochroniarzami elementy 132. batalionu grenadierów pancernych, że wobec stwierdzonych przez nasz patrol myszkowań niemieckich w ziemi niczyjej na prawym skrzydle 18. baonu, nocą dociągnie 5. baon, aby wydłużyć linię obrony i zagęścić atak. Pancerni też zagęszczają atak. Czołgi por. Cybrucha, którego wysłano po Virtuti, stoją według rozkazu, na miejscu podsuniętym pod Piedimonte, na którym ustawiły się „na jeża". 0 21.30 podjeżdża w czołgu ppłk Bobiński: — „Roman 6" — rozkazuje przez radfb — meldować się za ostatnim czołgiem. Meldujący się por. Cybruch dowiaduje się, że mają tu spędzić noc, że rozkazy nadejdą. — Czołem! — Czołem, panie pułkowniku. Jak raz w chwili tego pożegnania zaświtało w głowie któremuś z pancernych... przestrzelać cekaem. — Z jednego z czołgów — opowiada pchor. Łabanowski — trysnęła fontanna czerwonych pocisków i cały sznurek koralików mknie ku Piedimonte. 1 ledwo Stuart ppłk. Bobińskiego ruszył, nadeszła odpowiedź — jęk żałosny całego stada pocisków, spadających na nas z wyżyn rozgwieżdżonego nieba. Zasłona nocy zostaje porwana słupami płomieni wybuchów. Czołgi w ich miłym sąsiedztwie kolebią się jak dziecinne kołyski, a przecież każdy ma ponad 30 ton. Podmuch rzucił por. Cybrucha na zawieszenie czołgu i srodze potłukł. Grupa czołgów por. Cybrucha nie ma łączności drutowej, nie może wzywać radiowej, bo nieprzyjaciel podsłuchuje i umiejscawia. Grupa czołgów por. Cybrucha jest głuchoniema w tej groźnej nocy. Ciągną łącznościowcy linie telefoniczne z dwu stron: z centrali telefonicznej grupy „Bob" pchor. Skaźnik ze st. szer. Wichrowskim, z trzema szeregowcami 11. baonu łączności — ci ciągną około 1 km równolegle do drogi nr 6, następnie przekradają się jarem wprost na Piedimonte; od strony S. Lucia kpr. Biesiada z trzema szeregowcami z 9. kompanii łączności. Który patrol wpierw zdąży? Kiedy nawała spadła na czołgi, oba te patrole były już w drodze. Wystrzały artyleryjskie i raz po raz 501 wypuszczane rakiety oświetlały teren do tego stopnia, że dalsze posuwanie się mogło odbywać się tylko skokami od leja do leja.16 Poczęła się ciągnąć noc. W górze na wysoko zaawansowanej spirali Piedimonte tkwi „Magnat" Kuczuka-Pileckiego, unieruchomiony na skarpie, przy czym jego położenie uniemożliwia użycie działa i cekaemów. „Morus" Jabłczyńskiego, zasłonięty do połowy skarpą kamienną, ma doskonałe pole ostrzału na miasto. Poniżej nich, na podwórzu domku Koczego „Maczuga" ppor. Glicy, zagrzebany, unieruchomiony na amen w usypisku gruzów, z możnością strzelania jedynie z broni wieżowej. Idzie noc, która lada chwila może pęknąć zagadką. Czołgi dostały po trzech strzelców na ochronę; strzelcy otrzymali cekaemy z czołgów, granaty ręczne, rakietnice, wleźli pod czołgi i ubezpieczają; w wieżach czuwa załoga na zmianę po dwóch. „Morus", pozostawiwszy ułanowi warującemu pod nim obserwację na lewo, ubezpiecza kierunek czołowy oraz prawy. Ppor. Jabłczyński, patrząc pod górę w wyniosłe miasto, które jakby spięło się do skoku nad jego czołgiem i zaraz zwali się na niego nocnym niebezpieczeństwem — nie widzi nic w absolutnej ciemności. Zbliża się. godzina 2 w nocy — czas, w którym każdy żołnierz jest najbardziej zmęczony i w którym najlepiej udają się zaskoczenia. Dowódca czołgu zdaje sobie z tego sprawę i — podczas gdy reszta załogi drzemie na swych siedzeniach, zmęczona całodzienną walką prowadzoną w stalowym zamkniętym pudle wśród spalin silników i dymu po odpaleniu działa i cekaemów — podwaja czujność. Siedząc na swym siodełku dowódcy, walcząc z sennością, stara się słuchem przebić ciemność. Wtem dochodzi go ostrożny, zawoalowany dźwięk, tak nikły, że nie jest pewny, czy się nie przesłyszał. Wświdrowuje się słuchem — ależ tak! Nie ma wątpliwości: ktoś niesłychanie ostrożnie usuwa gruz. Bardzo blisko. Ocenia odległość na 50 m. Budzi celowniczego, obaj teraz wiszą na nasłuchu. Serca im biją, w ustach sennie — otworzyli je bezwiednie, powiększając percepcję słuchową. Szmer z przerwami słychać ciągle, ale nie sposób jest ustalić dokładnie, skąd dochodzi. Wpierają oczy w ciemność. Nagle jedna wnęka drzwi — jedna z wielu czerniejących w przeciwległych ścianach kamienic — zbladła ledwo rozeznawalnym mdłym światełkiem. Celowniczy jedną nogą naciska guzik od działa — w środek wnęki pada granat z „Morusa"; celowniczy pociska drugi guzik od cekaemu 16 Patrol pchor. Skaźnika dotarł do m.p. por. Cybrucha dopiero o 4.00. Po zainstalowaniu na miejscu łącznicy telefonicznej okazało się, że linia już nie działa, wrócili kontrolować — okazało się, że jest porwana w sześciu miejscach przez pociski. Już dobrze światło, gdy od strony S. Lucia zjawił się patrol kpr. Biesiady ze swoją linią. Doprowadzono łączność aż do dwóch najbardziej skrajnych czołgów. 502 (rzekłbyś — tańczy w miejscu z uciechy śmiercionośnego jiga) — idzie seria na ludzi, którzy tam w ciemności salwują się na pewno ucieczką. „Maczuga" w tejże chwili daje strzał w lewo; załoga w blasku strzałów zobaczyła skradające się już blisko sylwetki: to Niemcy chcieli zaskoczyć czołgi napadem przed świtem; wykryci, w pośpiechu zgórowali z ofenrora i pierzchli, pozostawiając na wieży „Magnata" ślad niezatarty, niby piętno po dotknięciu szponów diabelskich. Czołgi niżej stojące, zaalarmowane odgłosami walki w mieście, strzelają. Niemcy strzelają, prysła groza nocy, ognie chodzą po zrębach i bastionach, aż znowu wszystko milknie i pogrąża się w ciemność i naprężone oczekiwanie. Czuwają i ustawione w dole „na jeża" czołgi por. Cybrucha. Ciemność zatarła kontury czołgów — pisze pchor. Łabanowski — napełniając całą przestrzeń misterium, pełnym chybotliwych cieni, pachnącym trawą i tętniącym życiem tajemniczych odgłosów nocy. Jesteśmy prawoskrzydłowi obok ciemnej masy gór, Niemców mamy się spodziewać ze wszystkich stron: i od płonącego Piedimonte, i ze skalistych tarasów groźnie milczącej góry, i z tych ponurych krzaków z tylu — zewsząd. Ale mdłe ciało też ma swoje prawa. Oczy kleją się, więc melduję wyjście z sieci i zasypiam na nadetacie amunicji do działa i cekaemów. Budzi mnie krzyk Miśka. „Stój, bo będę strzelał!". Zrywam się i wychylam głowę przez kopulkę dowódcy. Mroki nieprzeniknione, tylko świetliki błyskają swymi nikłymi migotliwymi światełkami. Sen ulatuje gdzieś momentalnie i wyraźnie słyszę ciche kroki. Czuję po prostu jak Misko (pchor. Pirożek, dowódca czołgu, p.m.) ściska w rękach tomsona, pewnie już ściąga palcem pierwszy opór języka spustowego, a ja kładę rękę na granacie, których cały szereg leży przygotowanych na wieży. Ciche stąpania słychać coraz bardziej —już nie mam wątpliwości, że ktoś zbliża się. Swoi czy Niemcy? Wstrzymuję oddech i słyszę ciche głosy rozmawiających... po polsku. Więc to nasi! Za chwilę zbliża się nasza piechota i pyta o naszego „Bacę". Miśku wskazuje drogę. To 5. batalion, który podszedł jak koty. Przeszli. Wsiąkli w noc. Poszli w przód, zaleć linię startu. — Bo jutro — nowy dzień walki o zawias linii Hitlera. 503 Trzeci dzień natarcia 5. baon, trzymający dotychczas zdobyte przedmioty, na których ustaliby się rezultaty drugiego zwydęskiego natarcia (to na nich ppor. Durlik dziwował się, obserwując natarde czołgów bez piechoty), dochodzi druga w nocy (22 maja). Z drogi nr 6 tą przecznicą w góry, na której wczoraj zgubiłem żółty kabel, donoszą sprzęt prawie 2 km do S. Lucia. Oficer łącznikowy 18. baonu ich nie odnalazł, przewodnik 12. pułku ułanów poprowadził jedną z kompanii złą trasą. Noc demna — błyszczy w niej dom płonący w Piedimonte. Drogowskazy — to podski nieprzyjadela, rozrywające się w rejonie stanowisk, na które dąży batalion. Na świt — obsadzili się w terenie, na którym leżały powalone drzewa, i niebawem przed każdym stanowiskiem wyrosło drzewo. Ppłk Bobiński z wieczora planował natarde na siódmą rano. Ppłk Piłat zwracał uwagę, że nie będzie miał do tej godziny rozpoznania. — Nie ma co rozpoznawać — sucho udał ppłk Bobiński. — W Piedimonte nie ma nikogo. Wielka sylweta ppłk. Piłata, przesuwająca się między stanowiskami, wygląda jak jedno strapienie. Nie ma żadnej łącznośd; radiostacja rozregulowała się przy podchodzeniu, a kabel jeszcze nie przeciągnięty. Przydzielony oficer artyleryjski Jest bez ognia": nie ma łączności, a zresztą jego nie podciągnięte baterie są na ostatnich celownikach. Moździerze są bez amunicji, której w nocy nie zdążono donieść. Zastępcę ppłk. Piłata, mjr. Tarkowskiego, który ruszył z drugą kompanią nie czekając na roztasowanie batalionu, spotyka w Piedimonte ogień. Kamienie rozprysków dzwonią po hełmach. Kompania się rozprasza. Kpr. Czaplicki dwukrotnie idzie do tyłu ich zbierać. Pośdągał ich — duszą się z ułanami czołowego plutonu ppor. Koczego w dwu domkach na spirali. Sam major Tarkowski dociera do schronu, w którym siedzą ułani. W schronie jest niesamowirie pełno — saperzy, piechurzy, załogi rozbitych czołgów. Odprawa. — Czy jest rakietnica? — pyta mjr Tarkowski. Sumitują się. Nie przynieśli. — To ja przyniosę — mówi ppor. Śniechowski, dowódca sąsiedniego plutonu — znaleźliśmy komplet po Niemcach. Przyniósł, dał podporucznikowi piechoty; ten otwiera torbę, manipuluje rakietnicą... 504 Huk... Blask... Pełno białego, gęstego dymu... Pewno wybuchy tellerminy, złożone w kąde schronu — przeszywa wszystkich myśl, Rzucają się do wyjścia. Ppor. Śniechowski unosi krwawą rękę — wybuch mu urwał z niej kawał mięsa. Kierowca unieruchomionego czołgu, Karaś, któremu w tym niesamowitym ścisku udało się zdobyć miejsce pod pryczą i zasnąć, wydaje niesamowite ryki. Wali ręką w blachę pryczy i krzyczy: „Ratunku! Gdzie wyjśde?..." Posłyszawszy wybuch przyśnił, że czołg jest trafiony, a on nie może znaleźć klapy. Pluton ppor. Śniechowskiego wydusił Niemców w upatrzonym bunkrze. Następne patrole mjr. Tarkowskiego doszły do stanowisk nieprzyja-rielskich o kilkanaście metrów. Ranni zostali kpr. Krzyżanowski, pchor. Rybarczyk, strz. Bakoszyński. Na 553 — na ziemię niczyją — znów goszły patrole 3. kompanii 5. baonu. Plut. Ważny, znany patrolowiec z 3. baonu SBSK z kampanii libijskiej (który zginął następnie w akcji nad Adriatykiem) podszedł skryde za-krzaczonym terenem do spostrzeżonych Niemców, obrzucił ich granatami, zabił dwóch i wziął pięciu jeńców. O godzinie 10 ppłk Bobiński oznajmia: — Będziemy naderać o 12.00. Czołgi wprowadzą piechotę do miasta. Dowódca baonu, ppłk Piłat, podkreśla trudnośri w przygotowaniu natarcia na wyznaczoną godzinę. Rozpoznanie nie skończone, łączność nie zorganizowana, moździerzom brak amunicji. Pułkownik Bobiński upiera się przy natardu, twierdząc, że nieprzyjadel w mieście jest słaby, że uprzedniej nocy był sam osobiście w mieśde z patrolem ułanów na rynku i tylko brak piechoty uniemożliwił mu utrzymanie miasta. W natardu czołgi mają wprowadzić piechotę do miasta. Po tych tarasach? Pogrom sztabu „Bob" śmierć mjr. Tarkowskiego Tymczasem o 11.30 powtarza się tragedia z dnia poprzedniego. Niemcy znowu zmacali m.p. grupy „Bob", lokującej się po wczorajszym rozgromię w tym wąwozie wiodącym do S. Luda (gdzie te schrony wypoczynkowe niemieckie na przeciwskłonie 575). Napad moździerzy w riągu pół godziny przyniósł kilka ześrodkowań. 13 rannych i 3 zabitych. I znów rozbita czołówka radiowa; z trzyosobowej obsługi radiostacji 18. baonu (założonej wbrew rozkazom /brew zasadzie, że organizacja łączności idzie z góry w dół) ranny jest jej dowódca, pchor. Chwalczewski, zabity jeden z obsługi (może ten wczoraj zesłany w dół radiotelegrafista 18. baonu?). I znowu jak wczoraj, na pół godziny przed wyznaczonym natarciem — grupa „Bob" pozbawiona łączności. Polifemus — szczyt Cairo — pilnie patrzy w teren, jak patrzył na Amerykanów, jak patrzył na Francuzów, jak patrzył na nasze pierwsze i na nasze drugie natarcie. Jak to zwykle na wojnie — z tragedią miesza się groteska. Bojowy kapelan 6. pułku, ks. Czorny, przed samą nawałą przykucnął pod jakimiś kwiatkami w kontemplacji nad cudami przyrody. Jak grzmotnęło, ks. kapelan schwycił... kwiatki w garść i poszorował do schronu, zapominając pasa, który się już nie odnalazł. Po bitwie podoficer mundurowy, człowiek solidny, ale i zaradny, spisał protokół, jako że pas został zgubiony podczas działania na stanowisku ogniowym, i wyfasował nowy. Ksiądz Czorny dożeglował do schronu, w którym urzędował z doktorem Rutaną. Bardzo sobie przypadli do smaku te dwa kumple — jeden od rannych, drugi od umierających — i właśnie w tej bitwie przeszli na „ty". Doktora Rutany nie ma w schronie. Jest trzeci dzień na nogach, wymiotuje ze zmęczenia, z nerwów, ale nie daje się oderwać od pracy. Ksiądz Czorny przysiadł w pieczarze. Obejrzał się — a przecie Rutana tu nie siedzi. Kapelan poderwał się — poszedł w nawałę. I w huku nadlatujących pocisków umierający słyszą cichy głos sączony do ucha: — Ofiaruj Jezusowi swe cierpienia w intencji, o którą walczyłeś, przeproś za swoje grzechy, mów: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu". Poruszają się zamierające wargi. Krótka formuła namaszczenia olejem świętym. I następny. Też same nawały uderzają w artylerię. Artyleria miała już wykryte trzy baterie niemieckie, z czego dwie — na zasięgu jej dział. Miała przygotowane ognie według planu wspierającego natarcie. Właśnie kiedy przyszła nawała — prowadzili ogień ubezwładniający przed natarciem, nie mogli więc bez rozkazu go zaprzestać; z sześciu ludzi obsługi przy dziale dwom tylko wolno było wskoczyć do schronu. Przetrzymali więc strzelając tę pierwszą nawałę — jakie 80 pocisków — bez strat. Jedynie łączność została porwana. Po upływie pół godziny przyszła następna nawała. Pocisk wyrżnął w samo działo — obłupił z tarczy, opon, hamulców, przyrządów celowni- 506 czych, zabił kan. Bandża, kan. Bobela ranił, a siedzący na siodełku celowniczego kpr. Żarniewicz nawet nie jest ranny. Obejrzał działo, podchodzi do ppor. Kolabińskiego, melduje, że działo rozbite. Ppor. Kolabiński melduje wyżej. — Nie można przerywać ognia — odpowiada mjr Stępniewski, zastępca dowódcy pułku — natarcie wychodzi. Więc — strzelają... Przychodzi trzecia nawała. Pocisk pada tuż przed działem, zapala siatkę maskowniczą, wysadził ładunek prochowy w ręku kan. Gostkow-skiego. Gdy dym opadł, ukazują się ciała zabitych: kan. Gostkowskiego, kan. Zareckiego, bomb. Szafrana. Naokoło po terenie rozsiały się pociski, ranni jęczą, m. in. bomb. Mayda, bomb. Suchorzyński, ciężko ranny kan. Jutowiec, kan. Mikita, kan. Wój-cik. Sanitariusz kan. Bednarek uwija się w tym ogniu z nadzwyczajną przytomnością. Nadchodzi nowy pocisk — drugie działo zostaje unieszkodliwione. W baterii ppor. Maczaraszwillego zostało jedno tylko działo. Jego dzia-łonowy, plut. Redliński, mając „nastawy" (kątomierza i celownika) baterii niemieckiej, na którą według rozkładu ogni już ukończył strzelanie, samorzutnie raz po raz powtarza ogień na śmiercionośną baterię. Teraz już idą tylko pojedyncze pociski. Jeden z nich rani znów nawiązującego łączność bomb. Wołkańca i ucina ppor. Kolabińskiemu, trzymającemu mikrofon przy uchu, kabel tuż przy słuchawce; ten chwyta zapasowy mikrofon, wkłada wtyczki i słyszy kątem ucha uwagę żołnierską: — A jednak trochę zbladł... Jest łączność, ale trudno się porozumieć z dowództwem dyonu. Więc jak w dym: — Proszę... „Prezesa". „Prezes", w cywilu leśniczy, obecnie kpr. Zajączkowski, kończący piąty krzyżyk i pracujący w kancelarii dyonu — jest niezmącenie równy, spokojny, służbista, z nieskazitelną precyzją oddający przez dwie trzymane w ręku słuchawki potrzebne rozkazy i meldunki. Gdy trzeba, gdy wszyscy pomęczeni — wyprawiał się z tomiganem przeprowadzać nadciągające kolumny. Teraz, w huku nawał, kiedy kto w Boga wierzy siedzi w schronie, kiedy chroni się do schronów każdy, komu to wypada, a czasem i poniektóry, komu to nie wypada — po bateriach mogą mieć pewność: na p.d. dyonu „Prezes" trwa. I przez kabel, którego chwile są wątłe jak chwile babiego lata, niezmiennie odzywa się jego spokojny głos: . — Kapral Zajączkowski przy aparacie. 507 ; Czołgi o 13.00 ruszyły, a tymczasem piechota stawia obiekcje. — Nie mamy dobrze rozeznanego terenu — telefonuje ppłk Piłat. — A co chcecie rozeznawać, kiedy strzelnice niemieckie macie o sto metrów? — paruje ppłk Bobiński. — "Radio się popsuło, telefonu nie możemy przeciągnąć, gońcy nie dochodzą... — A iluście tych gońców posłali? W gruncie rzeczy poszło dwu gońców, gdy nie dotarli w ogniu nieprzyjaciela, poszedł trzeci, a był przygotowany czwarty. Okazało się w następstwie, czego w chwili rozmowy jeszcze ppłk Piłat nie wiedział, że tak drugi goniec, kpr. Samborski, jak trzeci — kpr. Bar-toszek, dotarli do mjr. Tarkowskiego. Mjr Tarkowski, zastępca ppłk. Piłata, który jest wyznaczony na dowódcę natarcia i od nocy siedzi na serpentynach, meldował, że może nacierać dopiero jutro, po wykonaniu wstępnego zadania, po nawiązaniu łączności, zsynchronizowaniu moździerzy i wsparcia artyleryjskiego i rozpoznaniu przez saperów drogi, którą pójdą czołgi (już właśnie czołg pchor. Gduli, jadąc nie rozpoznanym terenem gęstą trawą wpadł w szczelinę i nie może się ruszyć). A przede wszystkim — rzecz najważniejsza: stwierdzenie za pomocą obserwacji i patroli ugrupowania nieprzyjaciela na stokach wzgórza i w mieście Piedjmonte. Ppłk Piłat podaje ten meldunek ppłk. Bobińskiemu. — Głupstwa! — wykrzykuje ppłk Bobiński — natarcie ma być bezwzględnie wykonane natychmiast. Wobec tego ppłk Piłat, gdy jeszcze jeden goniec zawodzi, wysyła do mjr. Tarkowskiego kpr. Bartoszka z rozkazem natarcia. Widząc jednak, że dwa czołgi zawisły i zatarasowały drogę innym, ubiera punkt 1. rozkazu w ostrożną formę: „1. Dca zgrupowania ppłk Bobiński ocenia, że w m. Piedimonte jest słaby npl, ukryty w schronach i nie wykazujący żadnej aktywności z obawy przed czołgami. Lecz z pewnością zdecyduje się on na walkę w mieście tam, gdzie nie będzie czołgów" (podkr. moje). Rozkaz ten, przejęty przez por. Faszczewskiego i natychmiast przez niego doręczony w mieście, dociera dopiero o 13.37. I wreszcie, w godzinę po wyjściu natarcia czołgów, rusza i natarcie piechoty o 14.00, bez wsparcia artylerii; strzela jedynie 9. PAL, ale kładzie ogień na wzgórzu, obawiając się w mieście razić swoich. Poszła do natarcia 2. kompania 5. baonu. Szwadronu ułanów nie można było w całości rzucić do natarcia. Schron, w którym siedział pluton ppor. Teklińskiego i dowództwo, był zaryglowany cekaemami niemieckimi. Obok umieszczony pluton ppor. Śnie-chowskiego (który po wypadku z rakietnicą zdał dowodzenie ppor. Świ-derskiemu), również przytłumiony wspierał natarcie jedynie z miejsca 508 ogniem. Pluton Koczego również dwoma sekcjami w sile 19 ludzi wspierał ogniem i nacierał tylko jedną sekcją. Natarcie 2. kompanii poszło trzema grupami szturmowymi: najbardziej aktywna grupa ppor. Durlika wdarła się w głąb miasta aż do wieży dominującej nad nim. W prawo od niego grupa pchor. Dudzińskiego, zdobywszy dwa bunkry, zabijając trzech Niemców, tracąc zabitych st. strz. Majewskiego i strz. Ostejko — ugrzęzła w połowie drogi. Grupa w lewo od ppor. Durlika, pod dowództwem ppor. Michalaka, natyka się wchodząc od południa do miasta na opór dwóch gniazd nieprzyjacielskich flankujących przedpole i na przeciwuderzenie wsparte z górnego tarasu granatami ręcznymi. Tracąc strzelca Smalucha, grupa zatrzymuje się, czekając na wsparcie. To wsparcie daje grupa odwodowa ppor. Kwita, która posuwając się górnym tarasem dąży do likwidacji oporu przed ppor. Michalakiem — grupa ta dostaje się w zasadzkę i ginie z niej ppor. Kwit, kpr. Kot, st. strz. Kukiełka i strz. Leszko. Natarcie frontowe się załamuje. Tymczasem 3. kompania uderzała na wzgórze 553 za Piedimonte, wiążąc znajdującego się na naszym skrzydle nieprzyjaciela. W Piedimonte gotuje się jak w garnku, miasto na górze w otoku ognia — nic nie wiadomo. O godzinie 17 patrol por. Rośka, donoszący amunicję owym dwóm będącym w akcji kompaniom, przeszedłszy skokami po bulgocącej od wybuchów dolinie, straciwszy zabitego strzelca Bosakowa, rannych strzelców Krausa i Iri (a już inni biorą ich ładunek i niosą) — dowiaduje się, że mjr Tarkowski poległ, że natarcie piechoty się załamało. A mjr Tarkowski poległ przy samym początku. Natarcie nasze tak się nabliżyło, że Niemcy już z tarasu strzelać nie mogli i tylko granatami rzucali. Ułan Kubrak (w akcji adriatyckiej postradał język i wszystkie zęby) — przytłumił ich nieco granatami. Wówczas mjr Tarkowski chce najrzeć saperów, którzy mieli przygotować drogę czołgom — stanął nie osłonięty, w battle-dressie (wszyscy inni byli w koszulkach) z baretkami, z lornetą, z mapnikiem, w okularach. — Panie majorze, chować się — wołają czołgiści, wołają ułani. Oni tu byli wczoraj, kiedy Kuczuk-Pileckiemu snajper przestrzelił hełm, oni tu przeżyli noc, łowiąc chrzęst łopat niemieckich na odległość 50 m, strzelając do mdłych świateł, pokazujących się na ułamki sekund, bijąc po sylwetach ofenrorzystów, podkradających się na odległość „rzymskiego miecza". — Nic mi nie będzie — m^wi człowiek nowy w tym świecie widm zatajonych, wrytych w ziemię (wszak mu mówiono, że „Niemców nie ma w Piedimonte"). Cichy samotny strzał. Kąśliwa zatajona bestia, zasypana w zawalonym schronie — czuwa. Padł dowódca natarcia z przestrzeloną głową. Dowiedziawszy się, że mjr Tarkowski poległ, dowódca 2. kompanii, por. Tumiłowicz, w ogniu szpandałów daje równie wspaniałego susa jak przedwczoraj ppor. Śniechowski i „obejmuje komendę nad całością". Tak się pisze następnie w meldunkach. W gruncie rzeczy w takich wypadkach tej „całości" nie ma. Ledwo się ludzie poderwali, dostali się w silny ogień bocznych czterech cekaemów. Po ustaniu akcji, kiedy się pozbierali, okazało się, że kompania por. Tumiłowicza straciła 7 zabitych i 14 rannych, którzy w nocy dołączyli do kompanii, bez ppor. Durlika, a część (kilkunastu) zaginionych. Co się z nimi stało? Piedimonte - Saragossa Pluton miał zdobyć basztę, której ogień panował nad miastem. Pod basztą jednak były liczne stanowiska niemieckie, należało je wpierw opanować. Ppor. Durlik rozdzielił pluton; na prawo skierował część ludzi pod dowództwem kpr. Kota, a sam tylko z czterema innymi obchodził z lewej bardziej na przełaj, chcąc zajść i zaskoczyć Niemców. Nie biegnąc zakosami tylko wspinając się z tarasu na taras, nie byli narażeni na ogień niemiecki, pilnujący serpentyn. Pierwszy, który się wydostawał na taras, wciągał drugiego, który z kolei ciągnął następnego. Kiedy się powyciągali przed kompleks połączonych ze sobą domów, sąsiadujących z klasztorem i basztą, spostrzegł się pierwszy szpandał i zaraz zleciało się całe stado, chcąc roznieść tych jedynych nacierających, którzy nagle znaleźli się u szczytu „głowy cukru". — Tu! — krzyknął strz. Iwanaszko — i wszyscy rzucili się ku dwom belkom zwisającym z poddasza. Biegli teraz długim korytarzem. — Nie strzelać nie widząc! — wołał biegnący przodem ppor. Durlik. W tej chwili jednak, gdy dobiegali, posłyszał ruch za drzwiami kończącymi korytarz i, niepomny własnych przestróg, puścił serię. Uderzyli o drzwi, wpadli — dwóch Niemców, ściętych serią przez drzwi, leżało na ziemi, dwaj inni uciekają. Durlik musi zmieniać magazynek, kpr. Lewicki strzela dwoma pojedynczymi strzałami, bo po każdym zacina mu się tomson, strzela pchor. Talaga, jeden Niemiec pada jak kłoda, drugi krzyczy: „Mein Gott.r i znika za murem. Gonią za nim. Zrozu- 510 mieli, że wpadli od tyłu na jakiś bunkier. Tylko nie dać się opamiętać załodze! Korytarzyk — komnatka — korytarzyk... Wypadają na galerię otaczającą podwórko przycupione przy baszcie. Na podwórku biegają zaalarmowani Niemcy w hełmach, bez hełmów, wrzeszcząc, strzelając. — Hdnde hoch! — krzyczy Durlik, ale to już są kpiny, proszę państwa; na zaawanturowaną piątkę lecą serie ze sztnajserów i granaty. Szmajsery strzelające z dołu mało szkodzą, bo chroni murek — parapet galerii. — Granat koło nogi! — krzyczy Durlik do strzelca Dodolaka. Chłopak odbiegł trzy kroki, padł, tak że detonujący granat tylko lekko go zranił, pyrgnął dalej, bo go ciągle obrzucali granatami, i znikł kolegom z oczu. (Okazało się potem, że dotarł do grupy Kota pod basztą; kpr. Kot, osaczony, poległ, a inni wraz z Dodolakiem wycofali się i dobili do batalionu.) Pozostała czwórka wskakuje w otwór baszty, do której przylega galeria. Durlik, wlazłszy pierwszy, poczuł suchy chrzęst pod nogami; gdy oczy nastawiły się na ciemność, skonstatował, że stoi na ogromnej stercie szkieletów; jak sparzeni ukropem, wyskoczyli z powrotem — pod ogień; Talaga dostał kulą, dał nieprzytomnego susa w dół, znikł z oczu (i ten zdołał dołączyć do Kota). Pozostali trzej wskoczyli do szkieletów równie szybko, jak wyskoczyli. Patrzą, gdzie są: w wieży, która od stuleci służyła klasztorowi na skład likwidowanych grobów, a teraz zapewne stanie się ich grobem. O tym, że można wystawić przez otwór baszty chusteczkę do nosa — żaden z tych chłopaków nawet nie pomyślał. Komora była okrągła, miała średnicy ze 6 m i metrowej grubości ściany. Okien nie było. Tylko w sklepieniu wisiała otwarta klapa żelazna. Instynktem, który szybciej się orientuje niż rozum, wdrapali się natychmiast po stosie piszczeli sięgającym stropu i zaśrubowali tę klapę. Natychmiast potem posłyszeli kroki nad sklepieniem i przekleństwa; oj leciałyby granaty, gdyby była klapa otwarta... Wobec tego Niemcy poczynają nacierać od jedynej strony dostępnej — od dziury wejściowej. Najprzód dali kilka tęgich serii, które nie mogły dosięgnąć usuniętych na boki, a potem poczęli pertraktacje: — Hdnde hoch wid heraus! Trzej chłopcy milczą. Rozumieją już, że to koniec. Ale jak nastąpi? — Wysadzą w powietrze? — Tam nad nami widzi się ich mieszkanie, co by sobie chałupę niszczyli. — A może nasi zdobędą miasto? — Gehen Sie nach Hause! — wołają Niemcy. Ale kto by im tam wierzył. Wtedy znowu poczynają strzelać w otwór. Mogą tak strzelać do koń- 511 zatajonych, wrytych w ziemię (wszak mu mówiono, że „Niemców nie ma w Piedimonte"). Cichy sam.otny strzał. Kąśliwa zatajona bestia, zasypana w zawalonym schronie — czuwa. Padł dowódca natarcia z przestrzeloną głową. Dowiedziawszy się, że mjr Tarkowski poległ, dowódca 2. kompanii, por. Tumiłowicz, w ogniu szpandałów daje równie wspaniałego susa jak przedwczoraj ppor. Śniechowski i „obejmuje komendę nad całością". Tak się pisze następnie w meldunkach. W gruncie rzeczy w takich wypadkach tej „całości" nie ma. Ledwo się ludzie poderwali, dostali się w silny ogień bocznych czterech cekaemów. Po ustaniu akcji, kiedy się pozbierali, okazało się, że kompania por. Tumiłowicza straciła 7 zabitych i 14 rannych, którzy w nocy dołączyli do kompanii, bez ppor. Durlika, a część (kilkunastu) zaginionych. Co się z nimi stało? Piedimonte - Saragossa Pluton miał zdobyć basztę, której ogień panował nad miastem. Pod basztą jednak były liczne stanowiska niemieckie, należało je wpierw opanować. Ppor. Durlik rozdzielił pluton; na prawo skierował część ludzi pod dowództwem kpr. Kota, a sam tylko z czterema innymi obchodził z lewej bardziej na przełaj, chcąc zajść i zaskoczyć Niemców. Nie biegnąc zakosami tylko wspinając się z tarasu na taras, nie byli narażeni na ogień niemiecki, pilnujący serpentyn. Pierwszy, który się wydostawał na taras, wciągał drugiego, który z kolei ciągnął następnego. Kiedy się powyciągali przed kompleks połączonych ze sobą domów, sąsiadujących z klasztorem i basztą, spostrzegł się pierwszy szpandał i zaraz zleciało się całe stado, chcąc roznieść tych jedynych nacierających, którzy nagle znaleźli się u szczytu „głowy cukru". — Tu! — krzyknął strz. Iwanaszko — i wszyscy rzucili się ku dwom belkom zwisającym z poddasza. Biegli teraz długim korytarzem. — Nie strzelać nie widząc! — wołał biegnący przodem ppor. Durlik. W tej chwili jednak, gdy dobiegali, posłyszał ruch za drzwiami kończącymi korytarz i, niepomny własnych przestróg, puścił serię. Uderzyli o drzwi, wpadli — dwóch Niemców, ściętych serią przez drzwi, leżało na ziemi, dwaj inni uciekają. Durlik musi zmieniać magazynek, kpr. Lewicki strzela dwoma pojedynczymi strzałami, bo po każdym zacina mu się tomson, strzela pchor. Talaga, jeden Niemiec pada jak kłoda, drugi krzyczy: „Mein GottT i znika za murem. Gonią za nim. Zrozu- 510 mieli, że wpadli od tyłu na jakiś bunkier. Tylko nie dać się opamiętać załodze! Korytarzyk — komnatka — korytarzyk... Wypadają na galerię otaczającą podwórko przycupione przy baszcie. Na podwórku biegają zaalarmowani Niemcy w hełmach, bez hełmów, wrzeszcząc, strzelając. — Hanek hoch! — krzyczy Durlik, ale to już są kpiny, proszę państwa; na zaawanturowaną piątkę lecą serie ze szmajserów i granaty. Szmajsery strzelające z dołu mało szkodzą, bo chroni murek — parapet galerii. — Granat koło nogi! — krzyczy Durlik do strzelca Dodolaka. Chłopak odbiegł trzy kroki, padł, tak że detonujący granat tylko lekko go zranił, pyrgnął dalej, bo go ciągle obrzucali granatami, i znikł kolegom z oczu. (Okazało się potem, że dotarł do grupy Kota pod basztą; kpr. Kot, osaczony, poległ, a inni wraz z Dodolakiem wycofali się i dobili do batalionu.) Pozostała czwórka wskakuje w otwór baszty, do której przylega galeria. Durlik, wlazłszy pierwszy, poczuł suchy chrzęst pod nogami; gdy oczy nastawiły się na ciemność, skonstatował, że stoi na ogromnej stercie szkieletów; jak sparzeni ukropem, wyskoczyli z powrotem — pod ogień; Talaga dostał kulą, dał nieprzytomnego susa w dół, znikł z oczu (i ten zdołał dołączyć do Kota). Pozostali trzej wskoczyli do szkieletów równie szybko, jak wyskoczyli. Patrzą, gdzie są: w wieży, która od stuleci służyła klasztorowi na skład likwidowanych grobów, a teraz zapewne stanie się ich grobem. O tym, że można wystawić przez otwór baszty chusteczkę do nosa — żaden z tych chłopaków nawet nie pomyślał. Komora była okrągła, miała średnicy ze 6 m i metrowej grubości ściany. Okien nie było. Tylko w sklepieniu wisiała otwarta klapa żelazna. Instynktem, który szybciej się orientuje niż rozum, wdrapali się natychmiast po stosie piszczeli sięgającym stropu i zaśrubowali tę klapę. Natychmiast potem posłyszeli kroki nad sklepieniem i przekleństwa; oj leciałyby granaty, gdyby była klapa otwarta... Wobec tego Niemcy poczynają nacierać od jedynej strony dostępnej — od dziury wejściowej. Najprzód dali kilka tęgich serii, które nie mogły dosięgnąć usuniętych na boki, a potem poczęli pertraktacje: — Hanek hoch und heraus! Trzej chłopcy milczą. Rozumieją już, że to koniec. Ale jak nastąpi? — Wysadzą w powietrze? — Tam nad nami widzi się ich mieszkanie, co by sobie chałupę niszczyli. — A może nasi zdobędą miasto? — Gehen Sie nach Hause! — wołają Niemcy. Ale kto by im tam wierzył. Wtedy znowu poczynają strzelać w otwór. Mogą tak strzelać do kori- 511 ca świata — byle odprysk nie skaleczył. Sami się widać orientują, bo strzały cichną. Iwanaszko słyszy szmer przy dziurze, zaraz potem widzi kolano, strzela, słychać jęk i stek okropnych przekleństw. Oblężeni barykadują dziurę szkieletami. Sterta szkieletów liczyła do dna kilka dobrych metrów, a na niej leżały straszliwie cuchnące ciała żołnierzy niemieckich. Świeższe z tych ciał kładą na wierzchu tak, by broniły ich od odprysków. Ale Niemcy teraz próbują granatów. Bóg jednak łaskaw, granaty spadają przez ażur szkieletów aż na sam dół i tam eksplodują, czyniąc okropny grzechot kościotrupów. Mijają godziny. Milczą Durlik, Lewicki, Iwanaszko. Każdy wie, co inni myślą. A tymczasem mjr Ostrowski już rozumie, że to nie pogromione artylerią Piedimonte krwawo odparło atak naszej piechoty. Chce kruszyć Niemców w mieście, ale posterunek dowodzenia 11. PAC-u tłumaczy się, że dowódca grupy artylerii wzbrania tego ognia, bo „Piedimonte zdobyte" i ogień by leżał na własnych oddziałach. Mjr Ostrowski na własną odpowiedzialność każe por. Żelazowskiemu strzelać na miasto z dwu ciężkich dział i clairem żarliwie tłumaczy, że meldunki nie są prawdziwe, że miasto nie jest zajęte. Zamknięci w baszcie chłopcy słyszą ciężkie uderzenia naszych dział. Więc chyba w mieście już nie ma naszych? Więc chyba — natarcie odparte. Niemcy gadają łażąc nad klapą. Słychać każde słowo. Uczucie bezsilne — myszy złapanej w myszołapce. Znów szlakiem śp. kpt. Ezmana Tymczasem zrąbany w pierwszym dniu 2. szwadron śp. kpt. Ezmana, obecnie pod dowództwem por. Masztaka, otrzymuje rozkaz około godziny 14 (równocześnie z akcją główną kpt. Kuczuk-Pileckiego) ruszyć do akcji w osiem wozów ponownie drogą przedwczorajszą, mając za zadanie ostrzelać zachodni skraj Piedimonte (według celów podawanych przez „Raka" i „Rybę") i uzyskać choćby wzrokową łączność z grupą Kuczuk — Cybruch, która jest tak wparta pod stanowiska niemieckie, że strzela do okien i pojedynczych żołnierzy (o tej akcji piszę dalej). — Brak nam amunicji — melduje por. Masztak. — Wykonać! Podwiozą... Stuarty „Lucyper", „Lala" i inne dowiozły amunicję w czasie akcji w biały dzień, ładując pociski w tubach, które rozwijano już w czołgach. Zaraz przy starcie zabity został ładujący amunicję. 512 I istotnie, chybkie stuarty bez wież, podwożące „bułeczki" szybkimi zygzakami przecinają pole, jak jaskółki powietrze. Kierowcy ppor. Gurbiela dowożący amunicję i żywność dokazują cudów ze swymi carrterami. Kierowca ułan Seniuta, jadąc przez dolinę obkładaną granatami moździerzowymi, zdaje się tańczyć jakiegoś kon-tredansa; kiedy go nawała przenosi, cofa się szybko do tyłu na nawałę; następna paczka pada przed nim, wtedy szarżują na nią, aby następną serię mieć już za ogonem. Równina gotuje się od pocisków moździerzowych jak woda, która poczyna wrzeć i na której wyskakują pierwsze bąble. Podjechawszy do czołgu, który mają załadować, młodzi chłopcy, podekscytowani radośnie przez niebezpieczeństwo, wyśpiewują pod ścianami czołgów: „bu-łecz-ki, świe-że bu-łecz-ki", skandując jak słyszeli w dzieciństwie w Warszawie: „Ar-bu-zy, jak ma-li-ny — ar-bu-zy". Z wnętrza czołgów idą obiekcje: „Kiedy deszcz pada!" Bo istotnie, te dokuczliwe granaty padają jak deszcz. Często improwizowani piekarze muszą uciekać od swoich „bułeczek" w najbliższy rów, gdzie ich czeka cercle towarzyski z siedzącym trupem hinduskim albo dyskurs sportowy o subtelnościach futbolowych z oficerem Anglikiem od Hindusów; młodzian z kwiatkiem (znak 8. dywizji) nudzi się szeregi godzin w swoim rowie jak pies i rad jest, że ma do kogo gębę otworzyć. Czołgi ruszają... ziemia aż gotuje się od wybuchów granatów moździerzowych. Jeszcze kawałek za drogą, jeszcze marny kawałek 15 m są zasłonięci od pepanców. Tu już pada pocisk artyleryjski przed samym czołgiem sierż. Woł-czeckiego; kierowca nie mógł już przyhamować, czołg wpadł w lej i został unieruchomiony. Dowódca plutonu, ppor. Nowak (uwiadomiony przez radio, że czołg jest „smutny") podjeżdża, załogi obu czołgów wysiadają w ogniu, zakładają linę, majdrują, ale na próżno — zębatka pogięta. I czołg Woł-czeckiego zaraz na wstępie akcji zostaje jako pilboks. Inne już zbliżają się za fałdę terenową o 15 m za drogą, za którą staną się widoczne pepancom. Dowódca czołgu, plut. pchor. Wiech, będąc już ranny w rękę, wyjeżdża za przełosnę — dwa pociski pepanc trafiają w wieżę. Krwawa głowa radiooperatora strzelca Kruka — wciśnięta w radiostację. Wiech — lewa ręka wisząca na kawałku skóry, z prawej wyrwany muskuł, pierś przebita odłamkami — spada w dół na strzelca Błaszczyka. Błaszczyk wypycha rannego dowódcę na zewnątrz. Kierowca i strzelec przedni wyłażą dolnym włazem. Pod silnym ogniem szpandałów wciągają rannego pod czołg, opatrują go. 513 — Chłopaki... — uśmiecha się szczęśliwie Wiech — wyciągnęliście., pić... — Panie podchorąży — łapie któryś za manierkę — ja przyniosę. W dwudziestoletnim Wiechu, który przed chwilą prosił o wodę, jak proszą chorzy chłopcy, którzy wiedzą, że otoczenie powinno im dogadzać, budzi się dowódca: — Nie, teraz ogień; weźcie tylko z czołgu dokumenty. Odnieśli go do budynku przy drodze; lekarz 6. pułku pancernego szedł z pierwszą linią; opatrzony przynajmniej należycie, po trzech godzinach skonał. Tymczasem przebijają czołg Hlawacza. Biją z dokładnością jak na strzelnicy. Czołg ppor. Hlawacza też jest trafiony w wieżę. Ppor. Hla-wacz jest ranny, załoga się uratowała. Ranny Hlawacz biegnie do tyłu, już jest za fałdą terenową, mija tam unieruchomiony ten pierwszy czołg Wołczeckiego. — Panie poruczniku — woła obsługa — prosimy tutaj, opatrzymy. Ale zszokowany Hlawacz nie słyszy i biegnie dalej. Kiedy czołgi nasze się ukazały za fałdą terenową, spostrzegli, że ktoś do nich pełznie trawą. Chwycili się za cekaemy, oczekując i tym razem pojawienia się łowców czołgów. Ale to był strz. Lintner, jeden z załogi plut. Barana, zniszczonego przedwczoraj, który czołga się już drugi dzień ten niespełna kilometr z nogą uwiązaną na patyku. Wyskoczyli ku niemu: — Pić... I zaraz potem: — Papierosa... Odnieśli go do sanitarki hinduskiej. Czołgi Wołczeckiego, Wiecha, Hlawacza — stracone. Trzy czołgi chronią się od morderczych pepanców w płyciutką kotlinkę, która niecałkowicie pokrywa ich wieżyczki. Nad głowami idą ostre gwizdy i miganie pocisków świetlnych pepanców. Są uwięzieni. Nadto otrzymują gdzieś z tyłu ogień jakiegoś wędrownego działa pepanc. A już podchodzą — tym razem naprawdę — łowcy z małymi strahlwer-ferami, działającymi na 50 m. Cekaemy czołgów przygważdżają ich po krzakach, ale wieczór idzie i wówczas podejdą bezkarnie. Pepance, widząc smugowe tory naszych cekaemów strzelających do łowców, przenoszą na nie ogień. Z meldunku sytuacyjnego por. Masztaka widać, że konieczna jest niezwłoczna pomoc. Pod osłoną ciemności rozpoczyna się akcja ratunkowa. Zostaje rzucony ostatni odwód w postaci czterech czołgów z resztek 1. szwadronu pod dowództwem por. Jadwisiaka. Por. Jadwisiak podsuwa się ku uwięzionym czołgom; następuje szarża na pepance; jeden zostaje rozbity, drugi, zasypany seriami cekaemów, przestaje strzelać. Teraz por. Jadwisiak daje po 8 dymnych z działa, za- 514 dymią teren i wyprowadza uwięzionych kolegów, osłaniając ich ogniem własnych dział. (Sierż. Wołczeckiemu gąsienica częściowo zsunęła się z rolek bieżnych; wycofuje się cztery kilometry tyłem, kalecząc niemiłosiernie rolki zębami gąsienic.) Cała ta wyprawa omal nie wyzwoliła Durlika z towarzyszami w szkieletowej baszcie. Kiedy już wszystkie domy leżały w ruinach, stała ona nie naruszona. Miała na zewnątrz wymalowanego na ścianie ogromnego anioła i żołnierzom było do tego strzelać nijako. Kiedy jednak i z baszty szedł ogień, przyszła i na nią kolej. Poszedł na nią ze świstem pocisk z działa czołgu „Mściciel". — Przestańcie pieprzyć w tego anioła! — woła nabożnie kpt. Mi-chułko. — A kiedy on w nas pieprzy, panie kapitanie. Więźniowie w wieży poczynają liczyć trafienia z mieszanym uczuciem : mogą oberwać, ale może również to działo wyłupie im wyjście na drugą stronę z tej myszołówki. W wieżę poczynają bić i owe dwa ciężkie działa PAC-u. Przy piątym strzale ze sklepienia padają kawały muru, grożąc zwiększeniem grona nieboszczyków w tym lokalu. Kiedy kurz opadł i wygrzebali się spod piszczeli, serca im zabiły żywiej — w murze widniała dziura. Niemcy z zewnątrz, którzy na żadną ze swych apostrof nie byli zaszczyceni odpowiedzią, pytają teraz, czy nie przysłać sanitariusza. Durlik replikuje dwoma małymi seryjkami/Lewicki usiłuje wleźć w dziurę, ale jest za wąska. Biorą się do jej rozszerzenia, ale muszą pracy zaniechać; dziura jest pod polską obserwacją i poruszając się w niej dostali piekielny ogień od kolegów, którzy przypuszczali zapewne, że to niemiecki obserwator. Zrezygnowani, cofnęli się. Wieczór już zapadał szybko. Ponowna szarża na miasto Wróćmy do akcji głównej: uderzenia frontalnego grupy 1. dywizji czołgów Kuczuk — Cybruch na Piedimonte. Jechali pełni nadziei: nocą przeszedł na pozycje 5. batalion; dziś im zabroniono strzelać po skrajach miasta; rzecz prosta — tam już są nasze „kwiatki" (jak mówi kod); teraz dopiero zacznie się walka z sensem — kiedy w każdy wykrot, wybity przez czołg wsiąknie niezwłocznie wnikliwa piechota. Jakże będą tej piechocie mościć drogę swym ogniem! Saperzy już wysadzili skarpę, poszerzając wejście w tym miejscu, gdzie wczoraj zsunął się „Magnat". Zahuczał „Morus" (Kuczuk wsiadł do niego) — wyjeżdża stromo na przełaj pod skarpę, gąsienice buksują po głazach. W warkocie piekielnym jego dowódca, ppor. Jabłczyński, mając uchyloną klapę, wysuwa się pod ogniem z wieży — to nie bagatela wymanewrować zwrot czołgu o 180 stopni na wąskiej dróżce tuż nad skarpą; nie chce zawi-snąć jak inni. W szybkim błyśnięciu oka przed kolejnym nurkiem w głąb czołgu ogarnia wyprostowaną postać majora Tarkowskiego. Więc jest piechota ! Czemu ten oficer błyska okularami i mapnikiem ? Pomagać! Silniki czołgu pracują na największych obrotach, hucząc ogłuszająco — jednak nawet zawarta w nich potworna siła kilkuset koni mechanicznych nie jest w stanie pociągnąć 30-tonowego potwora po stromym stoku. I już znowu nic i już znowu nie stać na żadną myśl, tylko straszliwe, rzekłbyś przedśmiertne, rzężenie czołgu. Zda się — ci miękkociali ludzie to organa wewnętrzne tęgopokrywca: jego skurcz — ich skurcz, jego ból — ich ból. Wtem na ścianach czołgu, po żebrach chłodnicy poszedł gęsty oleisty płyn — pot siódmy, czy piana?1" — Olej! — powiedział bezdźwięcznie w tym huku kierowca. Wiedzieli i tak: koniec! Kapitan każe wycofać „Morusa", by dać drogę innym. „Morus" Jabłczyriskiego, z którego wycieka olej, stoi o kilkadziesiąt metrów w bok na lewo od domku Koczego od dołu zasłonięty budynkiem piętrowym. Gość „Morusa", dowódca całości kpt. Kuczuk-Pi-lecki, zmieniony na twarzy, wysiada: chce iść w dół po następne czołgi — Niemcy strzelają. — Panie kapitanie — mówi ppor. Jabłczyński — znam dojście, niech pan kapitan zostanie. — Panie kapitanie — podrywa się pancerny Klim — ja ich „w tri miga" przyprowadzę. — Nie — mówi głucho dowódca — ja wczoraj zaprzepaściłem swój czołg... jestem gościem w waszym... Zresztą, jestem dowódcą, muszę jechać w przód, a wy nie możecie się ruszać, tu stąd będziecie ubezpieczać inne czołgi. Poszedł. Na wolne miejsce w czołgu wciąga ppor. Jabłczyński podoficera 5. baonu, przytulonego pod skarpą. Podoficer jeszcze nie wyszedł z szoku Przy obrocie wieży pękła uszczelka na przewodach olejowych. 516 po nagłej salwie czterech szpandałów. Pokazuje na budynek z charakterystycznym balkonem-galerią i cementową płytą; stamtąd ich prażyli; oni — piechociarze, bębnili swoją bronią małokalibrową po tym domu bez skutku; tyle, że strzelali do „uciekających" Niemców i dużo położyli. Poprawiły się humory w zaoliwionym „Morusie". Rąbnął raz, rąbnął drugi — inne czołgi pomogły. Brak było wskazywanych celów i jak któryś cel zmacał, to go sobie wyrywano z rąk. Nie upłynęła minuta, a wspomniany cel został dokładnie rozwalony. Co robić dalej? Chce się strzelać, a nie ma w co. W pewnym momencie ppor. Jabłczyński słyszy, jak ktoś z czołgu stojącego w dole (poniżej miasta) na sieci A określa cel: — W lewo, 500. Dom z czerwoną dachówką, na balkonie pepanc! Ognia! — Czerwona dachówka... balkon... Czy to nie do nas?... — H-r-m-m — przeciął wątpliwości huk nad głową. „Czerwona dachówka" zleciała na czołg i do środka wieży, zasypując gruzem załogę, powstał kurz tak gęsty, że aż dusiło. — Co się stało? — pyta załoga w czołgu. — Strzał własnego „kotka". W domu zostało rannych trzech naszych piechurów. Kapitan tymczasem w ogniu grających trzech szpandałów zeskoczył w dół po tarasach do grupy Cybrucha. Bo od dołu czołgi Cybrucha szły z sukursem. Pierwszy — pchor. Gduli. Spuścili zawadzający kosz, służący do wrzucania wystrzelanych łusek. Nagle celowniczy spostrzegł przebiegających Niemców, rąbnął z działka... Triumf — dwóch Niemców padło. Rozpacz — zaraz potem: odrzut działka uplatał je w spuszczony kosz; działo nie do użytku. Mimo to czołg, polegając na cekaemach, pcha się naprzód, trafia w szczelinę — ugrzązł. Obsada jednego niemieckiego bunkra zniszczona, ale dla pozostałych unieruchomiony czołg jest gratką. Załoga przez radio otrzymuje rozkaz opuścić go; wywlekli cekaem, zajęli pod czołgiem stanowiska obronne; Niemcy strzelają do nich bezustannie; mając pod sobą tylko murawę, nie mogą się obłożyć kamieniami; próbują się okopać — cienka warstwa murawy jest na litej skale; tulą się do gąsienic, ale za mała jest martwa przestrzeń, ale świszczące szczękliwe serie ścinają kąty, w których musi się znaleźć ciało. Za tymi czołgami poszły inne z grupy Cybrucha. Utknęły uszkodzone czołgi Kisielewskiego i Pirożka. Sam por. Cybruch wspina się aż do 517 „domku piechoty" i tam zostaje wyeliminowany z walki. Ściana okrążonego domku (nie wiadomo czy od naparcia czołgu, czy od pocisku) pada, przez otwartą klapę na głowę kierowcy Adamczyka wali się gruz. Por. Cybruch wyskakuje, by odgrzebywać rannego, i w tej chwili w czołg uderza pocisk tuż przy nim. Obserwujący walkę donieśli do szwadronu, że poległ, ale on — jak i wczoraj — wyszedł cało. Odnieśli rannego kierowcę do „domku", gdzie tłoczy się do 40 chłopa. Wszyscy są zdenerwowani śmiercią mjr. Tarkowskiego. Zostawmy ich — i idźmy za pozostałymi czołgami Cybrucha, które wspinały się nieco ku miastu i w pół zbocza natknęły się na przeszkodę: stromą skarpę obmurowaną kamieniem. Dróżka, którą dotąd jechali, rozchodzi się: w lewo w dół, w stronę szosy nr 6 i w prawo nad brzeg wąwozu o nawisłych 10-metrowych ścianach. Na tej dróżce w prawo stoi czołg pchor. Średnickiego, pierwszy z grupy Kuczuka. Z jeszcze całych czołgów grupy Cybrucha Doliński jest czołowym, szuka drogi. — Olek! — drze się do Średnickiego — co tam dalej? — Gówno! kawałek dróżki, ale tam czołgiem nie przejedziesz, bo za wąsko, wpieprzyć się można w dół. To samo w formie meldunku zostaje przekazane Cybruchowi. Jedzie w lewo na rozpoznanie Nóżka i Tymieniecki. Nóżka dostaje się w nawałę moździerzy. Jeden pocisk ekspkxiuje tuż przed crołgicm. uszkadza podmurowanie drogi i czołg Nóżki zawisa w icju. Kilka godzin pracy kosztowało całą załogę wyciągnięcie maszyny. Drogi na górę, zdawałoby się, nie ma. Nic nie zrobiły (tymczasem jeszcze) kapitanowi Kuczuk-Pileckiemu trzy strzelające szpandały. Zbiegłszy od unieruchomionego Jabłczyń-skiego ku zatrzymanym czołgom — przypadł do czołgu Dolińskiego: — Dlaczego stoicie? Co jest, do cholery, czegóż nie jedziecie? — Nie ma drogi, panie kapitanie. — Jest asfalt, autostrada! Czyj tamten czołg? — Średnickiego. — Ja pojadę z nim, a wy za mną. — Tak jest. Dialog ten był wykrzyczany całą siłą płuc, by można go było słyszeć mimo ognia artylerii nieprzyjaciela i własnych sąsiednich czołgów. Ruchu nie ma, ale walka ogniowa przybiera na sile. Niemcy ciężkimi moździerzami i artylerią starają się za wszelką cenę nie dopuścić czołgów wyżej do miasta. Dobrze, że działek pepanc w mieście nie było, boby wystrzelali je z góry jak kaczki. Kto by się spodziewał, iż na tę Szklaną Górę z naturalnymi przeszkodami pepanc, jakimi były stromo ucinane tarasy, będą się pruły 30-to- 518 nowe czołgi. Nie wiem, co było gorszym wrogiem: Niemcy, miny czy teren. Kuczuk czołgiem Średnickiego, tańczącym jakiś dziki taniec po rumowiskach i serpentynach, wjechał aż w uliczkę miasta i stanął pod 5-metrowej wysokości skarpą, obmurowaną, nad którą był przyklasz-torny ogródek. Sam klasztor o grubych murach to źródło ogniwa dwu kae-mów niemieckich. Następny, Doliński, z rozbitą jedną chłodnicą, wspina się do góry. Kierowca panc. Lewandowski robi cuda. Gdzie stok trochę łagodniejszy, wyłącza lewy silnik, jadąc tylko na prawym, gdzie bardziej stromo lub większe gruzy — próbuje na dwóch. Cała załoga w napięciu czeka, kiedy ten silnik lewy, pozbawiony wody, zatrze się i trzeba będzie stać w pół zbocza, tarasując drogę. Wtedy na pewno rzucą go w wąwóz, by zrobić przejście (bo ta droga wąziutka na samym skraju wąwozu). Zrzucą ich czołg, zniszczą ich narzędzie walki, a oni będą z pistolecikami wojować." Ale pistolecikiem muru nie ugryzie. Brr... lepiej nie myśleć. Czołg jednak zwierzę poczciwe, na pewno mądrzejsze od konia. Ani się nie zatarł, ani się nie stoczył. Miażdżył gąsienicami gruzy w proch, stojąc w jednym miejscu. Ubijał pył, wył oboma silnikami, zarzucał tyłem, to w lewo, to w prawo, ale lazł, pełzł, czołgał się. Za nim następne: Tymieniecki, Cybruch. Kierowcy nad przepaścią wąwozu robili skręty na milimetry, bo gwałtowniejszy skręt kosztuje życie pięciu ludzi. Pod domkiem z piechotą Tymieniecki wyprzedza Doliriskiego, który przystanął ze swym kulawym czołgiem. Pod skarpą kilku piechurów (te skarpy — wróg czołgów — to sprzymierzeniec piechoty i jej ochrona). Krzyczą wszyscy jeden przez drugiego. — Chowajcie łby! Majora nam zastrzelili. Pod murem — kałuża krwi. Czołg Tymienieckiego dojeżdża do serpentyny głównej drogi biegnącej do Piedimonte. Dzieli go od Jabłczyńskiego kilkadziesiąt metrów, od Kuczuka trzy skręty serpentyny. — „Walenty" w prawo! — ryczy głos w słuchawkach. — Zleci sk... syn — krzyczy piechota. Nie zleciał — zawisł. — „Walenty"! wyciągnijcie!... — Szkoda gadać. Trzeba do tego dwóch czołgów, miejsca, czasu i podania do Niemców, by nie strzelali. Doliński rusza. — Właduchna, jedź ostrożnie!... — Siewi... — Lekkuchno w prawo! Jeszcze ciut, a teraz prawy na siebie i cały gaz! 519 Przeszedł na przełaj i stanął 20 m za Kuczukiem. — „Henryk — Walenty 2 A" —jestem za wami. — Kto to? — „Walenty 4 A". — Nie pieprz, gadaj, kto. Hm... regulamin, tajemnica wojskowa, ale trzeba powiedzieć. — Ubezpieczaj z lewej — pada rozkaz. — Zrozumiałem. Czołgi unieruchomione w dole z przerażeniem widzą, że w ogródku, nad czołgiem Średnickiego, w którym jest dowódca, przebiegają sylwetki ludzkie. Załoga Średnickiego przez skarpę ich nie może widzieć. To nie „uciekający" Niemcy, jak zdawało się opowiadającemu podoficerowi, to łowcy czołgów, którzy dobiegli na piechotę, gdy ich własne szpandały przytłumiały ogniem, a teraz poprawiają stanowiska. Już ciskają granaty ręczne; odbezpieczywszy, rzucają je zza muru w górę, tak aby rozrywały się nad wieżyczką dowódcy, który jeden wychylał się. Czołgi z dołu widzą Niemca z ofenrorem, wychylającego się do pasa. Niemiec nie zdążył odpalić, bo celowniczy cieknącego olejem „Morusa", panc. Kossowicz, wygarnął do niego z działa z odległości 50 m (!) Dowódca „Morusa" uprzedza kapitana Kuczuka o grożącym mu niebezpieczeństwie. Klapa „Merkurego", w którym siedzi Kuczuk-Pilecki, zatrzaskuje się. W tym czasie jeden z załogi „Morusa" zastępuje uszczelkę na przewodzie olejowym inną, zrobioną z własnego pasa. Zapuszczają silniki: olej wycieka, ale już tylko sączy. Ppor. Jabłczyński melduje kpt. Kuczukowi, że „Morus" może ruszać. — „Tadeusz 1 A"! — odpowiada Kuczuk — zostańcie na miejscu i ubezpieczajcie nas dalej. Robicie bardzo dobrze! Dziękuję wam!... Sytuacja jednak nie przestawała być krytyczna. Wyawansowane czołgi Średnickiego (z Kuczukiem) i Dolińskiego nie mają żadnego ubezpieczenia przez piechotę, są odległe od skarpy o 2—3 m, do skarpy mogą znów bez przeszkód przekradać się Niemcy. Zwłaszcza że zapada zmrok. Niemcom też jednak jest niesłodko. Zastosowana w dniach 21 i 22 maja taktyka otoczenia miejscowości półkolem czołgów poza zasięgiem broni działającej na krótką odległość (tzn. łowców czołgów, p.m.) — pisze sprawozdawca niemiecki — która to taktyka wspierała 520 nader skutecznie posuwanie się piechoty nieprzyjaciela przez zmuszanie do milczenia i zwalczanie broni maszynowej i gniazd strzeleckich, w obliczu niemożności obrony Piedimonte przez jego załogę dla braku ciężkiej broni pepanc, spowodowała obrońcom Piedimonte ciężkie straty i groziła zajęciem miejscowości. Noc z 22 na 23 maja Na sieci radiowej nadany rozkaz: „Kotki zdrowe" (czołgi nie uszkodzone) mają odejść tam, skąd przyszły, gdzie dostaną „bułeczki" (amunicję) i „mleczko" (paliwo). Załogi czołgów unieruchomionych, które muszą pozostać bez ubezpieczenia, patrzą z troską na zapasy amunicji — pozostało im po 20—30 granatów, po kilka nabojów pepanc. — Co będzie z nami?... Dowódcy czołgów tłumaczą, że przyjdą rozkazy, że im dostarczą paliwa i amunicję, że doślą piechotę... Argumenty trafiają na ponure milczenie. Jak na ironię w tej chwili słyszę przez radio meldunek sytuacyjny: „Miasto w dwóch trzecich zdobyte przez piechotę i czołgi. Opór nieprzyjaciela słaby". Zgryźliwy śmiech. — K... a mać! Przecie przed nami kapitan! Stoi o 50 m, w najdalej wysuniętym czołgu, bez piechoty przy zapadającej nocy, z Niemcami czyhającymi na szkarpach nad nim. Kryzys przechodzi. Jasne! Trzeba „staremu" pomagać. Chybkie zsuwanie się po szutrze. To Doliński. Wyskoczył z czołgu, bo radio ma zepsute i nie ma wiadomości — pobiegł więc do „Morusa". — Chłodnicę mi przestrzelili, łączności nie mam. ubezpieczenia nie mam, jest tak ciemno, że nie widzę nawet czołgu kapitana. Co robić? Zamelduj to jemu, bo nas tu wykończą. — Sam on wie dobrze, co jest — mruczy Jabłczyński. Ale melduje: — „Tadeusz 1 do Tadeusza: memu kotkowi brak jest bułek i trochę mleka. Mój kotek musi mruczeć, gdyż inaczej katarynka nie będzie grać. Kotek pije stale mleko. Kotek Dolińskiego ma nawaloną katarynkę. Kwiatków własnych koło nas nie ma". Dziwnie w tę straszną nadciągającą noc brzmią meldunki nadawane dziecinnym gaworzeniem. Kapitan odpowiada: „Dalej wykonywać swe zadanie. Ja stąd się nie ruszę". Doliński myśli: czy jednak omknięty w mieście kapitan zna całą sytuację, którą on, Doliński, obserwując dolinę pod miastem, miał moż- 521 ność ocenić ze swego czołgu — że Masztak się wycofuje, że ma rozbite czołgi, że 5. baon spłynął i dookoła nas nie ma piechoty... Zrzucą z muru w otworzone klapy obu czołgów — jego i kapitana — po granacie i będzie koniec. Podpełzł do czołgu Kuczuka. Nie może się dostukać — telefonu zewnętrznego ten czołg nie ma. Wskakuje na czołg, otwiera klapę: — Panie kapitanie, Masztak wycofuje się do tyłu, stracił trzy czołgi. — Wiem o tym. — Piechoty nie ma koło nas; jesteśmy sami tu na górze we dwóch. — Piechotę przyślą. A dlaczego czołgi nie nadchodzą? — Przyjechał Kromp, Wasiak i Lesiak już przed dwoma godzinami, ale dostać się nie mogą, bo Cybruch zatarasował. — Ściągnąć nie można? — Nie. — Brać łopaty, robić objazd. Będziemy nacierać. — Późno, panie kapitanie; z góry nam coś rzucą. Doliński, mówiąc, instynktownie wtula głowę; mur nad nim wisi... W tej chwili — huk, blask, kula świetlna rosnąca w oczach, jakby słońce sunęło na człowieka, spada z tamtej strony czołgu. Dolińskiego zniosło z czołgu kapitana. Susem był przy swoim, wpadł do wieżyczki. Tam, w dole, wzdłuż drogi nr 6, ze „szlaku śp. Ezmana" ściąga z powrotem natarcie kpt. Masztaka, osłaniane przez por. Jadwisiaka. Do czołgu por. Jadwisiaka dowleka się ranny pchor. Smoleński z odległego o 800 m czołgu pchor. Gduli. Kiedy zostali pod tym nie okopanym czołgiem, raniło ich po kolei: pchor. Gdulę, pchor. Nędzę i panc. Rogosza. Umykając śmierci, pchor. Smoleński i kierowca Borecki wciągnęli ich, ciężko rannych (wszyscy trzej na inwalidztwie w Anglii), z powrotem do czołgu, w czasie tego został ranny Smoleński (trzeci podchorąży w jednym czołgu!). W chwili odpełzania Smoleńskiego jeden był tylko jeszcze cały — panc. Borecki, który czuwa przy cekaemie. Por. Jadwisiak wziął do czołgu rannego Smoleńskiego, aby wskazywał drogę (cóż było robić — nie trafiliby bez niego w tej ciemności i deszczu). W drodze spotkali ostatniego zdrowego członka załogi, Boreckiego, który nie mogąc sobie dać rady z krwią upływającą z rannych — biegł szukać pomocy. Dojechali do Gduli, założyli nosze specjalnie skonstruowane dla wyciągania z czołgu, wywlekali z niego rannych dwie godziny, poukładali na czołgu i, podtrzymując leżących, z wolna macając grunt pokryty lejami, wycofują się. Schodzą coraz płyciejącym jarem. Por. Jadwisiak, z pistoletem w ręku, prowadzi. Tuż przed nim gardłowy niezrozumiały okrzyk. Jadwisiak kocim wyczuciem zmacał lewą ręką elkaem skierowany mu do piersi, 522 a prawą przystawił pistolet do czoła napastnika, który krzyknął nieludzko. Szurgot kamieni — podrywa się cała kompania. To nie wypad niemiecki — to po prostu Hindusi zalegają po tych rowach. To nie wypad niemiecki — to Polacy się tłuką po nocy. Ucieszeni Hindusi w pięć minut narzucali tyle kamieni do lejów, że czołg ze swym bolesnym ładunkiem wyjechał z jaru. Cichną strzały. Czas zbilansować dzień. — Nie udało się... — mówi ppłk Bobiński. — No, dopiero tym natarciem zrobiliśmy rozpoznanie — replikuje ppłk Piłat. Jeniec wzięty tego dnia w mieście informuje, że w Piedimonte znajdują się dwie kompanie po 40 spadochroniarzy i oddział 20 ofenrorzystów, a na 553, naprzeciwko naszej piechoty, górskie oddziały austriackie.18 Kto widział siłę ogniową i umocnienia Piedimonte po jego zdobyciu, ten rozumie, że załoga stu ludzi w tym zawiasie linii Hitlera stanowiła siłę nie do pokonania bezpośrednim natarciem. Czołgi organizują obronę na noc. Niektóre z nich nie mają ostrzału wcale (np. czołg pchor. Jeny, który utkwił za domem, czołg pchor. Gduli o wybitej załodze, czołg „Magnat"), inne częściowo — (np. por. Cybrucha, zaszyty w rumowisko tak, że tylko strzelał cekaem pelot i cekaem wieżowy, albo czołgi stojące na przechyle, jak czołg ppor. Tymienieckiego). Załogi wymontowują cekaemy i budują stanowiska. O 24.00 robota skończona — na stanowiskach ustawiają cekaemy wymontowane z czołgów. Wówczas część załogi wyłazi ostrożnie z czołgów i krok za krokiem — idzie po amunicję. Skład amunicji jednak jest o dobre 100 m, na lada szmer reaguje nieprzyjaciel. Biorą więc amunicję z nie mogących strzelać czołgów — cicho, podawane łańcuchem, śmigają ciężkie „bułeczki". Nagle strzela zielona rakieta, zalała teren jaskrawym światłem. Ale nieprzyjaciel nie sądził, że coś się dzieje tak blisko. Nastawił oczy dalej i zobaczył skład, odległy o 100 m. Od razu go zapalili. Powtarzające się wybuchy dawały tyle blasku, że nie można się było ruszyć. Ale czołgi były już wyładowane amunicją. O pół do czwartej nad ranem skończyły się fajerwerki. Wtedy, bardzo cicho, biorą w zasmolone palce suchary, otwierają konserwy. Jedzą — jeśli chodzi o czołgi Kuczuka — pierwszy posiłek od dwu dni. 18 „Na skutek krótkiego czasu dla przygotowania natarcia — stwierdza komisja płk. Biegańskiego — ognie nie mogły być dostatecznie zgrane z ruchem piechoty." 523 W wieżach — po dwu z załogi czuwa, reszta ma prawo się zdrzemnąć. Wstaje świt. Zacznie się ogień. W każdym czołgu wszystkie pięć bladych, umorusanych i obrośniętych twarzy już czuwa. Nie wiedzieli wówczas jeszcze (o czym w następnym dniu miały się przekonać wylatując na minach czołgi Jabłczyńskiego i Wasiaka), że na tej drodze, po której dziś jeździli bez szwanku, Niemcy założyli tej nocy w czasie ogniowej dywersji pas min. Natarcie 23 maja, śmierć kpt. Kuczuka I rzeczywiście od samego świtu poczyna się nawała. Byle jak nocą sklecone bunkry ratuje to, że są one nad naszym skrajem szkarpy. Granat moździerzowy padający za bunkrem leci półtora piętra w dół i nie przynosi szkody. Ale z powodu ognia szpandałów nie można wytknąć głowy. W piechocie jest już pięciu rannych. Koło dziewiątej Niemcy spostrzegli odwody (ułanów) i przenieśli ogień moździerzowy w dół, ale bunkry trzymają pod grozą strzelców wyborowych. Ludzie w bunkrach drętwieją, nie śmią wytknąć głowy. Ppor. Tymieniecki postanawia coś radzić na te zjadliwe osy.19 Każe sobie podać z piechoty karabin z lunetą i wraz z jej dowódcą na miejscu, por. Bachmanem, i jeszcze jednym obserwatorem wczołguje się do dobrze zamaskowanego stanowiska w ruinach. Por. Bachman i strzelec-obserwator przez szczelinę w ruinach obserwują teren. Tymieniecki w tym nie bierze udziału — nie ma prawa męczyć wzroku. Chodzą oka lunet po krajobrazie połupanych ścian, po szarych szutro-wiskach, po fragmentach murków półzrujnowanych, kryjących tarasy, po balkonach smętnie zwisających w festonach pogiętych metalowych wiązadeł, po winklach narożnych okien o odłupanych pociskami framugach, po pieczarach wybitych pociskami w murach, ziejących czernią, po galeryjkach, na których ongiś suszyła się bielizna, a teraz śmierć siada, po wyłomie baszty, w której siedzi samotrzeć Durlik ze szkieletami, po załomkach ginących w nagłych zakrętach uliczek. — Jest! — woła po upływie pół godziny strzelec. — Gdzie? — pyta Tymieniecki, biorąc lornetę. — Tam, widzi pan porucznik tę szczelinę w murze odlećłą o 100 metrów? Porucznik widzi dokładnie szczelinę: jest ciemna ' nic w niej się nie rusza. 19 Powtarzam z relacji ppor. Tymienieckiego. 524 — Przecie tam nic nie ma! — Panie poruczniku, a teraz niech pan spojrzy. Istotnie, szczelina znów prześwituje. Karabin — cichutko — oparł się wylotem lufy na gzymsie; nie wystaje ani o piędź. Muszka narychtowała się dwa cale nad podstawą szczeliny. Oczekiwanie. W pewnej chwili szczelina znów ciemna. Spust! Szczelina — zajaśniała. (Po zajęciu Piedimonte znaleźliśmy tam trupa z przestrzeloną czaszką.) Teraz jeden obserwator obserwuje tylko szczelinę, a drugi teren. Po dwudziestu minutach woła: — Jest! Tym razem Tymieniecki bez lornetki widzi: różowy domek odległy 0 100 m; płachta na balkonie, okno narożne, a w nim — część twarzy z kołnierzem. Poszedł strzał — Niemiec się więcej nie pokazał (po zajęciu miasta nie można było zweryfikować strzału, bo różowy domek, balkon, płachta, okno narożne — wszystko to było rumowiskiem). Z tamtej strony też chodzą po nas oczy lunet; prawie bezpośrednio po strzale uderza trzask o kamienny brzeg szczeliny, z której strzelał Tymieniecki: pyłek i swąd, jakby kto skrzesał krzesiwo. Trzeba wyczołgiwać się z wykrytego stanowiska do prawoskrzydłowych bunkrów. Załogi tych bunkrów skarżą się, że są pod starym ostrzałem broni maszynowej z dalekiej odległości. Ppor. Tymieniecki lokuje się w dole, w którym już jest tylko miejsce dla obserwatora. Por. Bachman obserwuje z domu. Teraz lorneta błądzi po dalekim dystansie. Są to rudawe zbocza za Piedimonte, odległe o jakie 1000 m, w krążku lunety przesuwają się małe sektory widzenia: usypiska, kilkanaście oliwek, coś jak zamglona ścieżka... Luneta uczepiła się tej ścieżki, pnie się nią w górę i znów zjeżdża w dół, 1 znów z powrotem. Jest! Najwyraźniej — bunkier sklecony z bali. Tymieniecki nastawia celownik na 1000 m. Strzela świetlnym pociskiem w ambrazurę bunkra. — Za krótki!... — woła obserwator. — Gdzie upadł? — Pod samym oknem. Poprawka. — Siedzi!... — Człowiek! Tymieniecki chwyta za lornetkę: 525 Szwab wysunął się, zamachał drwiąco chustką, tak jak się macha na strzelnicy sygnalizując pudło, i znikł. — Lesiak, widziałeś? — Widziałem — krzyczy pchor. Lesiak z pobliskiego czołgu. — Granat — tysiąc jardów — schron — ognia!... Ruch w wieży czołgu — strzał. — Za krótki! Więcej, dwie podziałki. — Za długi! Mniej, pół (podziałki). — W celu! — Po dwa! Idą dwa strzały. Rozszedł się dym — kupa rumowiska. Odpłacili za kpiny. Na strzelający czołg zlatują się moździerze. I jak za atakującymi wilkami pojawia się krwiożercza Bagheera (pantera), tak niezwłocznie napytuje się jedno niemieckie działo ciężkiego kalibru. Po stronie polskiej — wszystko zaraz znika po dziurach. Sytuacja jest ponad nerwy ludzkie! Czwarty dzień krwawią się załogi czołgów, ułani, piechota — i końca temu nie widać. Kapitan Kuczuk-Pilecki postanawia, nie oglądając się na innych, na ogólne koncepcje, ponowić wysiłek samymi czołgami. Przecież jeszcze 100—200 m i będzie zajęte całe to zdruzgotane miasteczko. Przecież Tymieniecki strzelał do strzelców wyborowych, osadzonych o 100 m, przecież ofenrorzyści podchodzą czołgiem pod nas, przecież tuż... o murek... o szkarpę... przytaiło się bezsilne, łatwe do zmiażdżenia ciało ludzkie, operujące kąśliwą bronią. Tylko gąsienicą ruszyć!... I._ o 9.00 — kapitan każe ruszać; sam jedzie w wozie ppor. Krompa; już wjeżdża po serpentynach w to miejsce, w którym wczoraj dowodził z czołgu pchor. Średnickiego. Za Krompem pcha się pchor. Wasiak, wychowanek zawodowej szkoły podoficerskiej, śmiały ryzykant i kombinator. Wziął — hop! i na wprost!... Nie wzdłuż spirali, ale ze szkarpy na szkarpę — na przełaj. Ofenrorzysta, który na tej górnej szkarpie podkradł się na spotkanie czołgów, idących spiralą — rzucił się ostro w bok; doświadczony w tego rodzaju zapasach (miał przy sobie ewidencję stwierdzającą, że zniszczył 16 czołgów), wiedział, że uskoczywszy ostro i blisko w bok, znajdzie się poza ogniem czołgu i w ewidencji znajdzie się trofeum nr 17. — On tu skoczył — wskazywał mi po wszystkim Wasiak trupa z rozrzuconymi rękami, z odrzuconą ogromną, niezdarną jak broń prynuty-wów-robotów rurą ofenrora — takiego skrętu ani działo, ani cekaemy nie mogły zrobić. W mgnieniu oka nas porazi... Przed nami o 3—4 metry 526 był mur następnego tarasu; skręciłem lufę jak mogłem i rąbnąłem w mur; dostał rykoszetem. O ułamek sekundy przed śmiertelnym ciosem, który miał zadać. Objechał Wasiak trupa, doszedł tą wyższą szkarpą do zakrętu nowej spirali. Mozoli się nad jego sforsowaniem, kiedy wybuch wstrząsa stalowym pudłem, a tuż za nim — drugi. To czołg trafił na dwie miny talerzowe, jedna pod drugą, które eksplodując równocześnie zerwały gąsienicę; napięta trzytonowa taśma, zerwana jak struna, bęcła w drogę przed czołgiem i uderzyła niby potężna łapa śmiertelnie porażonego zwierza — w inną z kolei minę, która eksplodowała. Parzy ziemia w tym nabunkrzonym Piedimonte! Kapitan Kuczuk-Pilecki wzywa czołg Jabłczyńskiego (który z chłodnicą olejową poradził sobie paskiem od spodni) do windowania się w górę. Czołg Jabłczyńskiego, mający jako memento czołg Wasiaka, stara się iść ściśle śladem Krompa, aby nie wylecieć na minie. Unieruchomiony czołg Wasiaka przeszkadza. Melduje na sieci, że zamierza tep czołg ściągnąć do tyłu. — Jesteście pistolet — odpowiada dowódca. — Próbujcie. Ledwo „pistolet" zbliżył się do unieruchomionego czołgu, by założyć linę na hak holowniczy — kierowca zjechał kilka centymetrów ze śladu — trafia na minę, która mu zrywa gąsienicę. — „Tadeusz 1 A — melduje — mój kotek ma zranioną prawą łapkę, ugryzła go pluskwa; wszystkie pionki całe". Sytuacja staje się trudna: unieruchomione czołgi tarasują absolutnie drogę. A przed nimi — odcięty i sam — czołg dowódcy, który przecie w pojedynkę nie może atakować miasta. Po sieci słychać rozkaz dowództwa grupy: — „Tadeusz! wszystkie zdrowe kotki mają odejść z Belfortu (kryptonim Piedimonte) na dół, gdzie mają wykonać inne zadanie. Kotki, które iść nie mogą, zostawić na miejscu". Czołgi, które są na ruchu, już niestety nieliczne, poczynają zjeżdżać. Kierowca pchor. Jabłczyńskiego, pancerny Dysiewicz, dokonuje majstersztyku: bez jednej gąsienicy, po gęsto zaminowanej drodze wycofuje czołg dokładnie po tym samym śladzie, który uprzednio zostawił, o 100 m w dół. Odcięty czołg Krompa z kpt. Kuczukiem wewnątrz również usiłuje się wycofać. Jabłczyński, obserwujący te manewry, z przerażeniem widzi, że czołg już zawisł nad skarpą — ruszy piędź i runie w dół. — „Tadeusz", uwaga! — woła radiem — z prawej skarpa... stop! Dalej nie można, bo zlecicie. Patrzą i inni: — Tak, tak — woła ktoś rozgorączkowany na sieci A — pilnujcie go, bo zleci. 527 ft*/ .«- W ostatniej chwili, gdy czołg gąsienicą prawą zawisł nad skarpą tuż obok pierwszego unieruchomionego czołgu, kierowca go zatrzymał — za późno; gdy usiłował dać do przodu, tylko głębiej osiadł. Kapitan Kuczuk musi opuścić wóz, ale że wszystko dzieje się jak na patelni, żąda od najbliższego czołgu Jabłczyńskiego zasłony dymnej. Dwucalowe wyrzuty świec dymnych mają słaby zasięg, pociski dymne z działa lecą za daleko, załoga zaś krztusi się od dymu. Czołg ppor. Glicy pomaga zadymiać. Ostatecznie załodze czołgu udaje się ewakuować. Zastępca kpt. Kuczuka w dole ma przekazać rozkaz ppłk. Bobińskiego i bezskutecznie dobija się do rozmowy z kpt. Kuczukiem. Zastępczo zgłasza się i odbiera ppor. Jabłczyński: — Najstarszy „Baca" ponagla wykonanie poprzednio otrzymanego rozkazu (okazało się, że od Aąuino zajeżdżały pepance niemieckie i trzeba było dać im opór). Jabłczyński biegnie do Kuczuka, który właśnie wysiadł w kłębach dymu z czołgu. Kapitan jest półprzytomny ze zmęczenia. — Wycofać... będące na ruchu?... Liczą: Czołg pchor. Domurata — unieruchomiony pod miastem w początku akcji. Pchor. Sokół — czołg unieruchomiony pociskiem. Cybruch — rozbita deska rozdzielcza, nie może uruchomić silnika. Kromp — wisi na skale. „Magnat" kpt. Kuczuka — wisi. Lesiak — wisi. Tymieniecki — wisi. Glica — ugrzązł. Jena — ugrzązł. Wasiak — wyleciał na minie. Pchor. Gdula — ugrzązł w szczelinie, załoga wybita. Pchor. Kisielewski — lewarki nie działają, czołg nie może skręcać. Pchor. Pirożek — nawalony powrotnik: działo nie idzie do przodu. Pchor. Jurawiecki — czołg unieruchomiony pociskiem. Ppor. Jabłczyński — gąsienica zerwana na minie. 15 czołgów jest już więc załatwionych. Trzy jeszcze nie załatwione — sierż. pchor. Srednickiego, który niebawem runie w przepaść, oraz Do-lińskiego i Nóżki (oba z rozbitymi chłodnicami, lecz mimo to na ruchu) — otrzymują rozkaz wycofania się. Kpt. Kuczuk — a od śmierci już go dzielą kwadranse —jest komendantem tego cmentarza. Niemcy poczynają rzucać granaty zapalające, klapy więc w cofających się czołgach zamknięte — widoczność: żadna. Z trzech cofających się wozów czołg pchor. Srednickiego obrywa się, leci w wąwóz. Dowódca 528 ¦ > • . • Dziaio „Ferdynand" na przedpolu Piedimonte (19) Rozbity czołg kpt. Ezmana (19) Płk Bobiński obserwuje akcję pod Piedimonte (19) — z lewej Ofenror zabitego łowcy czołgów (19) — z prawej Czołg pchor. Srednickiego oberwany ze skarpy (19) Kpr. Szestak poległy pod swoim czołgiem v walce o Piedimonte (19) Wyciąganie jeńca z zawalonego bunkra (19) Niemieccy strzelcy wyborowi wzięci do niewoli w Piedimonte (191 Por. Tyrnieniecki rozbraja miny i.l9j i Zawieszenie proporczyka 6. pułku pancernego w Piedimonte (19) — z lewe) Rzeczy Niemców wyciągnięte ze zdobytego bunkra (19) — z prawej Pancerniacy z 6, pułku pancernego penetrują zdobyte Piedimonte (19) Cień. Rakowski wśród pancerniaków w Piedimonte (19) — z lewej Czolgiści i piechurzy dzielą się na ruinach miasta wrażeniami z walki (19) — z prawej „Magnat" i „Morus" zawieszone na tarasach zdobytego miasta (19) mmm Ppor. Doliński (19) Plut. Baran (19) Por. Koczy (19) Znoszenie rannych i zabitych (19) — z lewej Czołg pchor. Wasiaka, unieruchomiony przez miny (19) — z prawej Ppor. Patorski (19) Panc. Błaszczyk (19) Ppor. Jabłczyński (19) Pchor. Średnicki (19) Por. dr Rutana (19) Ppor. Glica (19) St. panc. Dżuman (19) Panc. Krynicki (19) Panc. Ankutowicz (19) Piechota 3. DSK schodzi z pozycji pod Monte Cassino (20) „Ostatni przegląd" — gen. Anders odwiedza groby poległych żołnierzy 2. Korpusu (20) Cmentarz Monte Cassino w dniu otwarcia 1 września 1945 r. (20) Fiagi siedmiu narodów, które zdobywały Monte Cassino ('20 Szwadron honorowy 2. brygady pancernej w czasie poświęcenia cmentarza (20) Polska flaga na tle cmentarza i ruin Klasztoru (20) Poczet sztandarowy 2. dywizji pancernej schodzi z cmentarza (20) Nabożeństwo prawosławne na cmentarzu Monte Cassino (20) Jeden z wielu grobów nieznanych żołnierzy (20) — z lewej Grób por. Białeckiego (20) — z prawej - Przed odsłonięciem pomnika 4. pułku pancernego w Gardzieli (20) Ks. biskup Gawlina, kapelan 2. Korpusu, poświęca pomnik 4. pułku pancernego (20) ¦ 1 -•**" I Pomniki 3. DSK na wzgórzu 593 i 5. KDP na wzgórzu 57 > 20) Fragment cmentarza na Monte Cassino z ogromnym Krzyżem Virtuti Mili- ranny w głowę. Działo przy koziołkowaniu urywa się z jarzma, miażdży strzelca czołgu, kpr. Antoniuka. Załoga czołgu Krompa, z którą wysiadł kapitan, schodzi piechotą. Kapitan chwilę przyzostał — jakaś litościwa ręka z któregoś czołgu dała mu kubek bulionu. — Och, jakie dobre... — mówi półprzytomnie. Wie, że ma chwalić, ganić, reagować, dawać rozkazy, poruszać się, świecić przykładem — ale to wszystko już robi tylko skorupa ziemska śmiertelnie zmęczonego człowieka. — Och! — woła widząc walący się w przepaść czołg Średnickiego, oddaje poczęty kubek, biegnie na brzeg wąwozu doganiając wycofującą się załogę czołgu (wąwozem do tyłu). Dalej przytaczam relację ppor. Jeny, napisaną na moją prośbę. Zaalarmowałem stojących w drzwiach domku (por. Cybrucha, ppor. Krompa, pchor. Wasiaka i innych członków załóg czołgów unieruchomionych pod domkiem), po czym skoczyłem ze st. strz. Dżumanem w dół jaru na ratunek. Dobiegając do czołgu, minąłem się z pchor. Średnickim, który krzyknął: ,,Ratuj ludzi. Gdzie jest punkt opatrunkowy?" Był ranny w głowę, która mocno krwawiła. Cały zalany krwią i zszokowany. Skierowałem go na górę, a sam pobiegłem za Dżumanem na dół. Czołg stal na wieży, wywrócony gąsienicami do góry, jedna klapa wieżyczki dowódcy otwarta. Przez otwór wystawały nogi kpr. Antoniuka. Pod czołgiem leżał panc. Święcicki, radiooperator „Merkurego", ranny w głowę, oblany krwią, zszokowany. Obaj kierowcy (główny — st. panc. Bo-ryczko, i zapasowy — st. panc. Matzenauer) byli jeszcze wewnątrz czołgu. Silnik już zgaszony. (Kiedy czołg zleciał, silnik jeszcze pracował. ,,Zgaś silnik!" — zawołał Matzenauer do Boryczki, gdy ten usiłował się wydostać, i Boryczko wisząc „do góry nogami" zaciągnął ciąglo gazu i w ten sposób zgasił silnik.) Dżuman próbuje dostać się do czołgu od spodu (przez wieżyczkę dowódcy). Bezskutecznie — przeszkadzają nogi Antoniuka, który jest nieruchomy. — Klapa na górze! — krzyczy Dżuman do kierowców. Kierowcy rzeczywiście otworzyli klapę bezpieczeństwa, wyskoczyli. Po czołgu posypały się serie pocisków szpandałów z bardzo bliskiej odległości. Kazałem im obu uciekać razem w dół. St. panc. Boryczko posłuchał i pobiegł wraz ze Święcickim, zaś Matzenauer uparł się, że musi ratować Antoniuka. Dżuman próbuje dostać się do czołgu przez klapę ratowniczą (w podłodze). Udaje mu się. On od wewnątrz, a my pod czołgiem — usiłujemy wydobyć Antoniuka. Jednak nawet o tym mowy nie ma, gdyż Antoniuk jest zgnieciony i przyciśnięty osadą zamka do sufitu wieży (zaś działo przyciśnięte całym ciężarem czołgu do ziemi!). 18 — Monte Cassino 529 Męczyliśmy się tak około 15 minut. Widząc jednak bezowocność wysiłków oraz że kpr. Antoniuk nie żyje, poleciłem Dżumanowi wyjść z czołgu. Wydostał się na zewnątrz i przywurowal koło nas na ziemi. Dosłownie nie można było wychylić nosa spoza czołgu, gdyż leciały serie pocisków szpandałów. Ponadto strzelał jakiś moździerz bardzo blisko, tak blisko, że nie mógł nas „dostać", lecz pociski rwały się około 100 m w doleP Mieliśmy przy sobie tylko pistolety. Dobyliśmy z czołgu tomson i granaty ręczne. Zdaję sobie sprawę, że bez zasłony dymnej stąd się nie wydostaniemy. Szukamy ręcznych granatów dymnych w „Merkurym". Nie ma! (wydane były w nocy piechocie). Z ,,górą" nie ma żadnej łączności. Od nich więc też spodziewać się zasłony nie możemy. Z czołgu cieknie paliwo (ropa) i kwas i akumulatorów na rozsypaną amunicję i proch. Zabezpieczamy amunicję (możliwość zapalenia przez kwas siarkowy!). Nadbiega Kuczuk. Melduję mu o sytuacji. Kuczuk obejrzał czołg i Antoniuka. — Biedny Adaś!... Świętej pamięci... Gdzie reszta załogi? — zapytał. Odpowiedziałem, że Średnicki jest na górze, zaś Boryczko i Święcicki uciekli w dól jaru, do piechoty. — Zapalimy papierosa! — mówi Kuczuk. Jest bardzo przygnębiony i smutny. Rozmawiał ze mną o walce w mieście około 20 minut. — Tu już nic nie pomożemy — mówi kapitan — a na górze na nas czekają ! Ja pierwszy, Matzenauer drugi, trzeci Dżuman, a ty ostatni I Uciekamy w dół jarem! — Panie kapitanie — staram się tłumaczyć — lepiej może albo pojedynczo, co jakiś czas, albo rozsypać się i każdy niech ucieka na własną rękę... — Panie kapitanie — miesza się do rozmowy sanitariusz z piechoty, który też tu dobiegł — poczekajmy, aż się ściemni. Bardzo strzelają. — Nie macie nic do gadania — energicznie replikuje kapitan — wykonać rozkaz! W kolejności ustalonej przez kapitana skoczyliśmy w dól. Zdołaliśmy odbiegnąć nie więcej niż jakieś 60 m w dól jaru — gdy usłyszałem odpalenie moździerza. 20 Po zdobyciu Piedimonte oglądaliśmy stanowisko moździerza w jarze, około 30 m w górę od miejsca, gdzie leżał „Merkury". Było to stanowisko małego moździerza, z rowem dobiegowym, który prowadził do schronu na 6—8 osób. Schron urządzony do spania — były prycze. Na stanowisku moździerz przewrócony, amunicja spalona oraz płaszcz i pas skórzany z poprzeczką, jaki noszą — podobno — „podchorążowie" niemieccy (aspiranci?). Na kołnierzu płaszcza była przyczepiona tabliczka z nazwiskiem: „Adolf Berg". 530 — Padnij!! — krzyknąłem i w tej samej chwili nastąpiła eksplozja w samym środku naszej grupy. Huk i gęsty dym. Gdy dym nieco rozwiał się, wszyscy leżeli na ziemi. Tylko jeden Dżuman czołgał się w górę po ścianie jaru. Widzę: ode mnie jakiś metr w przodzie kapitan. W lewo Matzenauer. Kapitan leżał zwinięty w przód, twarzą do ziemi. W pierwszej chwili nie mogłem go poznać. Myślałem, że to ten sanitariusz z piechoty, który był razem z nami pod czołgiem. Dopiero widząc zamszowe buciki na nogach i kaburę na pistolet przekonałem się, że to kapitan. Kuczuk nie ruszał się. Natomiast Matzenauer, za którym leżałem, mający poszarpaną odłamkami pocisku i odpryskami kamieni prawą stronę głowy i ciała, prosił o sanitariusza. Podczołgalem się pod ścianę jaru i wystawiłem na kiju beret: natychmiast poszła seria ze szpandała. — Daj spokój, Kazik — jęczał Matzenauer — ja i tak umrę, a ciebie niepotrzebnie zabiją. Powiedz matce, jak spotkasz... Podczołgalem się do kapitana. Usiłowałem go ściągnąć do siebie. Natychmiast poszła seria ze szpandała. Po chwili próbowałem jeszcze raz. To samo. Po kilku próbach zaniechałem tego, widząc, że to jest bezskuteczne. (Kapitan nie dawał znaku życia.) Matzenauer też skonał. Postanowiłem przywołać sanitariusza, który, jak sobie przypomniałem, był z nami pod czołgiem. Wróciliśmy z Dżumanem pod czołg. — Wy żyjecie? — wola sanitariusz zdumiony. — Tak, ale kapitan i Matzenauer zabici! — odpowiadam. — Czy możesz tam coś zrobić? — Jeżeli nie żyją, to nie ma sensu narażać się. Sanitariusz jest bardzo przejęty wypadkiem. Żal mu zwłaszcza kapitana, który tak niepotrzebnie zginął. Nie mogąc się przekonać, czy kapitan tam leży, wróciliśmy pod czołg z powrotem. Po upływie jakiegoś czasu pobiegliśmy i my: Dżuman wprost w górę, zaś ja w dół jaru. 'Dobiegiem do miejsca, gdzie leżał kapitan. Ciało było odwrócone na wznak. Pobiegłem w dół dalej i dobiegiem do placówki piechoty, gdzie spotkałem Boryczkę. Po drodze spotkałem patrol sanitarny, który szedł po zwłoki kapitana Kuczuka. Zwróciłem uwagę dowódcy patrolu, aby schował (odpiął) pistolet. W bunkrze przesiedziałem do zmierzchu, po czym wróciłem do miasta. Ppłk Bobiński, odprasowany, smukły, w berecie, z głową nie osłoniętą hełmem, z laseczką w ręku — szedł właśnie ku czołgom. Jeszcze w wąwozie, który go nie zakrywał od moździerzy, ale chronił przed bronią małokalibrową, spotkał Boryczkę i Święcickiego: 531 Męczyliśmy się tak około 15 minut. Widząc jednak bezowocność wysiłków oraz ze kpr. Antoniuk nie żyje, poleciłem Dżumanowi wyjść z czołgu. Wydostał się na zewnątrz i przywarował koło nas na ziemi. Dosłownie nie można było wychylić nosa spoza czołgu, gdyż leciały serie pocisków szpandałów. Ponadto strzelał jakiś moździerz bardzo blisko, tak blisko, że nie mógł nas „dostać", łecz pociski rwały się około 100 m w dole?0 Mieliśmy przy sobie tylko pistolety. Dobyliśmy z czołgu tomson i granaty ręczne. Zdaję sobie sprawę, że bez zasłony dymnej stąd się nie wydostaniemy. Szukamy ręcznych granatów dymnych w „Merkurym". Nie ma! (wydane były w nocy piechocie). Z ,,górą" nie ma żadnej łączności. Od nich więc też spodziewać się zasłony nie możemy. Z czołgu cieknie paliwo (ropa) i kwas ź akumulatorów na rozsypaną amunicję i proch. Zabezpieczamy amunicję (możliwość zapalenia przez m kwas siarkowy!). ¦ Nadbiega Kuczuk. Melduję mu o sytuacji. Kuczuk obejrzał czołg i Antoniuka. — Biedny Adaś!... Świętej pamięci... Gdzie reszta załogi? — zapytał. Odpowiedziałem, że Średnicki jest na górze, zaś Boryczko i Święcicki uciekli w dół jaru, do piechoty. — Zapalimy papierosa! — mówi Kuczuk. Jest bardzo przygnębiony i smutny. Rozmawiał ze mną o walce w mieście około 20 minut. — Tu już nic nie pomożemy — mówi kapitan — a na górze na nas czekają! Ja pierwszy, Matzenauer drugi, trzeci Dżuman, a ty ostatni! Uciekamy w dół jarem! — Panie kapitanie — staram się tłumaczyć — lepiej może albo poje-I dynczo, co jakiś czas, albo rozsypać się i każdy niech ucieka na własną rękę... — Panie kapitanie — miesza się do rozmowy sanitariusz z piechoty, który też tu dobiegł — poczekajmy, aż się ściemni. Bardzo strzelają. — Me macie nic do gadania — energicznie replikuje kapitan — wykonać rozkaz! W kolejności ustalonej przez kapitana skoczyliśmy w dól. Zdołaliśmy odbiegnąć nie więcej niż jakieś 60 m w dół jaru — gdy usłyszałem odpalenie moździerza. 20 Po zdobyciu Piedimonte oglądaliśmy stanowisko moździerza w jarze, około 30 m w górę od miejsca, gdzie leżał „Merkury". Było to stanowisko małego moździerza, z rowem dobiegowym, który prowadził do schronu na 6—8 osób. Schron urządzony do spania — były prycze. Na stanowisku moździerz przewrócony, amunicja spalona oraz płaszcz i pas skórzany z poprzeczką, jaki noszą — podobno — „podchorążowie" niemieccy (aspiranci?). Na kołnierzu płaszcza była przyczepiona tabliczka z nazwiskiem: ,Adolf Berg". 530 — Padnij!! — krzyknąłem i w tej samej chwili nastąpiła eksplozja w samym środku naszej grupy. . Huk i gęsty dym. Gdy dym nieco rozwiał się, wszyscy leżeli na ziemi. Tylko jeden Dżuman czołgał się w górę po ścianie jaru. Widzę: ode mnie jakiś metr w przodzie kapitan. W lewo Matzenauer. Kapitan leżał zwinięty w przód, twarzą do ziemi. W pierwszej chwili nie mogłem go poznać. Myślałem, że to ten sanitariusz z piechoty, który był razem z nami pod czołgiem. Dopiero widząc zamszowe buciki na nogach i kaburę na pistolet przekonałem się, że to kapitan. Kuczuk nie ruszał się. Natomiast Matzenauer, za którym leżałem, mający poszarpaną odłamkami pocisku i odpryskami kamieni prawą stronę głowy i ciała, prosił o sanitariusza. Podczolgałem się pod ścianę jaru i wystawiłem na kiju beret: natychmiast poszła seria ze szpandala. — Daj spokój, Kazik — jęczał Matzenauer — ja i tak umrę, a ciebie niepotrzebnie zabiją. Powiedz matce, jak spotkasz... Podczołgalem się do kapitana. Usiłowałem go ściągnąć do siebie. Natychmiast poszła seria ze szpandala. Po chwili próbowałem jeszcze raz. To samo. Po kilku próbach zaniechałem tego, widząc, że to jest bezskuteczne. (Kapitan nie dawał znaku życia.) Matzenauer też skonał. Postanowiłem przywołać sanitariusza, który, jak sobie przypomniałem, był z nami pod czołgiem. Wróciliśmy z Dżumanem pod czołg. — Wy żyjecie? — wola sanitariusz zdumiony. — Tak, ale kapitan i Matzenauer zabici!— odpowiadam. — Czy możesz tam coś zrobić? — Jeżeli nie żyją, to nie ma sensu narażać się. Sanitariusz jest bardzo przejęty wypadkiem. Żal mu zwłaszcza kapitana, który tak niepotrzebnie zginął. Nie mogąc się przekonać, czy kapitan tam leży, wróciliśmy pod czołg z powrotem. Po upływie jakiegoś czasu pobiegliśmy i my: Dżuman wprost w górę, zaś ja w dół jaru. 'Dobiegiem do miejsca, gdzie leżał kapitan. Ciało było odwrócone na wznak. Pobiegłem w dól dalej i dobiegłem do placówki piechoty, gdzie spotkałem Boryczkę. Po drodze spotkałem patrol sanitarny, który szedł po zwłoki kapitana Kuczuka. Zwróciłem uwagę dowódcy patrolu, aby schował (odpiął) pistolet. W bunkrze przesiedziałem do zmierzchu, po czym wróciłem do miasta. Ppłk Bobiński, odprasowany, smukły, w berecie, z głową nie osłoniętą hełmem, z laseczką w ręku — szedł właśnie ku czołgom. Jeszcze w wąwozie, który go nie zakrywał od moździerzy, ale chronił przed bronią małokalibrową, spotkał Boryczkę i Święcickiego: 531 r — Czołg spadł, panie pułkowniku — wołają pokrwawieni — jeden zabity, jeden ranny... próbują ich wyciągnąć... Ostrożnie, panie pułkowniku — wołają, widząc, że pułkownik ruszył naprzód do wyjścia z wąwozu. — Panie pułkowniku! Tam strzelcy wyborowi koszą!... Ppłk Bobiński, nie zważając na ogień moździerzowy, biegnie do miejsca katastrofy, po drodze mija konającego Matzenauera, któremu pykają krwawe bulki z nosa. Przy czołgu widzi pchor. Jenę i st. panc. Dżumana. pyta ppłk Bobiński, widząc, że Antoniuk I — A gdzie pan kapitan? nie żyje. — Biegł tamtędy — wskazują na tę odkrytą przestrzeń, którą co tylko przebył pułkownik — i tam padł. Podpułkownik wraca. Znajduje ciało — ciepłe; trudno uwierzyć, że to trup. Przeciąga pod strzałami ciało do dołka, ale przekonuje się, że kapitan nie żyje. Tak optymistycznie meldował, tak głos jego brzmiał dzielnie w głośniku, kiedy wśród największego ognia donosił, że idzie naprzód, że rozpoznaje źródła ognia, że je stłumi! Kapitan piechoty, były dowódca kompanii zamkowej, mający wielką ambicję stać się wzorowym oficerem nowej broni. Jadąc szukać polskich sztandarów z Litwy morzem, pochwycony przez Niemców, ucieka z ich niewoli do Holandii. W jego namiocie stał zawsze portret młodej i pięknej żony. Żołnierze „cmentarza" czołgowego widzą nagle, jak ppłk Bobiński idzie do nich. Otwarta przestrzeń, którą musi przejść, kłębi się od wybuchów granatów i jest pod obstrzałem broni małokalibrowej. Ppłk Bobiński spacerowym krokiem, nie schylając się i nie przypadając do ziemi, dochodzi do pierwszego „powieszonego" czołgu, przechodzi do domku, w którym jest por. Cybruch. Jest tam wielu zdenerwowanych ludzi, nikt nie pilnuje punktów ogniowych. —i Pamiętajcie, żeście się wdarli w linię Hitlera — mówi swoim zimnym tonem — i nie dajcie się stąd wykurzyć. A zobaczywszy ppor. Tymienieckiego, uprawiającego ten dirty business już od trzech dni, pyta ze zgorszeniem: — Pan nie ogolony? — Wody nie było, panie pułkowniku — odpowiada ppor. Tymieniecki i nie wie, czy reaguje na żart, czy na naganę. Ppłk Bobiriski osobiście robi rozdział celów, przydzielając je poszczególnym unieruchomionym czołgom-pilboksom, sprawdza stan amunicji, porządek ewakuacji rannych, wyznacza por. Cybrucha dowódcą całości, a więc unieruchomionych czołgów, piechoty w domku, ułanów w schronach, spieszonego plutonu pepanców i dwunastu saperów. 532 W trakcie tych zarządzeń pojawia się — w Imię Ojca, Syna i Ducha — ppor. Durlik z dwoma pozostałymi towarzyszami. Od rana polskie działa opukiwały ich basztę pojedynczymi strzałami. Ogień trwał całe przedpołudnie, potężniejąc nieustannie; piekło przeżywali w baszcie chwytanej konwulsjami, w tej swojej dziurze, prószącej odłamki na głowę. Wreszcie około godziny 14 dostają Volltreffera. Jeden z pocisków trafia w górną krawędź izby. Kamienie, trupy i szkielety walą się na nich. Ale kiedy ten grad opadł, zobaczyli, że dziura jest rozrzucona, a powietrze pełne dymu i kurzu. Teraz albo nigdy! Pyrgnęli w ten kurz, przeskoczyli ogień własnej artylerii i pognali w dół tempem, przy którym, jak mówił Durlik: „Ku-sociński, to pies". A tu ich zaraz wzięli w obroty: a gdzie stanowiska niemieckie, a ile, a jakie... Odpowiadają Durlik, Lewicki, Iwanaszko i coraz rzucają zdumione spojrzenia ńa siebie. Znów są między żołnierzami 4. kompanii rodzimego baonu! Wydaje się to tak nieprawdopodobne, że spojrzeniem szukają potwierdzenia jeden u drugiego... — Gdyby wam się nie udało utrzymać przednich stanowisk, wysadzić czołgi — mówi ppłk Bobiński. Po czym z tą swoją laseczką i w tym czarnym bereciku wyprawia się z powrotem. Grupa por. Cybrucha grzmi ze wszystkich posiadanych środków ogniowych, pragnąc na te chwile przytłumić ogień niemiecki. Wszystkich oczy są zwrócone na smukłą sylwetkę samotnego człowieka, który wchodzi na odkryty pas 100 metrów, na których zasadzili śię na niego strzelcy wyborowi. Wielu mówi, że nad wyraz deprymująco na nich działają bomby lotnicze, inni — że huczący czort nebelwerfer. Sądzę, że najciężej człowiek się czuje pod serią broni maszynowej, kierowaną na niego jako na widoczny dla nieprzyjaciela cel. Wyobrażam sobie jednak, że najgorsze uczucie — to być zwierzyną, na którą poluje strzelec wyborowy. Ppłk Bobiński idzie sobie równym krokiem, jakby nie słyszał cichych pojedynczych pyknięć za sobą, z których każde oznacza wymierzony do niego strzał, jakby nie słyszał karabinowych pocisków świszczących mu koło uszu. Ppłk Bobiński — to na równi ze śp. Adolfem Bocheńsktm jedna z postaci legendarnego męstwa osobistego w naszym Korpusie. W Tobruku w czasie walk pozycyjnych, podczas najgorętszego ognia, ten kawalerzysta z krwi i kości objeżdżał, prowokując ogień, stanowiska na „biah/m koniku", jak chce piosenka ułożona w czasach konika, wąsika, pałasza i „wiwat Polska nasza!". 533 ¦¦ i Nie wiem, po co to było potrzebne, ale są tacy, którzy mówią, że Polacy to lubią. Na Gardzieli podchodził na garbek, n,a którym broń małokalibrowa rozstrzeliwała saperów, by osobiście sprawdzić jej intensywność. W późniejszej akcji adriatyckiej był wszędzie tam, gdzie największy ogień. Niemcy już nauczyli się rozróżniać jego charakterystyczną sylwetkę. „Znowu przyszedł ten w berecie z pudlem" — komunikowali sobie radiem. W bitwie pod Loreto, kiedy Niemcy bardzo nasilili ogień, widziałem z punktu obserwacyjnego na polu, po którym chodziły pociski, dwie sylwetki — jedną w zielonym, drugą w czarnym berecie, spokojnie sobie siedzące i ugwarzające. Ze zdziwieniem potem skonstatowałem, że zielony beret należał do szefa sztabu Korpusu, płk. Wiśniowskiego (bo wówczas jeszcze był pułkownikiem), a czarny do płk. Bobiriskiego (bo wówczas już był pułkownikiem). Naturalnie poczęły się rodzić legendy. Oficerowie mnie zapewniali, że nie obawiają się być w ogniu z ppłk Bobińskim, który rzekomo ma instynkt wyczucia, kiedy naprawdę zbliża się niebezpieczeństwo. Jeden z nich mi opowiadał, jak ppłk Bobiński, stojąc ze swymi czołgami przy angielskich podczas względnie małego ostrzeliwania, kazał nagle w sposób bardzo gwałtowny natychmiast zjeżdżać i jak, ledwo to uskuteczniono, ogień zmasakrował wozy angielskie. Inny mi mówił, jak kazał natychmiast żołnierzom uciekać ze stogu, w którym zasiedli, i bezpośrednio potem w stóg padł pocisk. Zwycięzca 111 wygranych wyścigów z przeszkodami, który 11 razy miał połamane ręce, nogi i żebra (czasem w tych samych miejscach), kiedy go pytałem, co uważa za główny składnik odwagi, powiedział mi, że „ofensywną dyspozycję". Kiedy go jako malca pytano, czy nie obawia się ducha w ciemnym pokoju, naburmuszył się: — To ja go ugryzę — zadecydował. Siedzieliśmy przed wielkim lustrem i pułkownik stwierdził, że odwaga jest cechą ludzi szczupłych. Westchnąłem. Podpułkownik skrył się wreszcie za garbkiem. Patrzący odetchnęli z ulgą: tam już grożą tylko moździerze. Wlecze się ten dzień 23 maja bez końca. Od śmierci kapitana Kuczuka--Pileckiego nie przedsiębierzemy nic ani my, ani Niemcy. Ale idzie obustronny ogień, który nie pozwala głowy wychylić. Dym i kurz stale unosi się w powietrzu, upał, brak żywności, której dowieźć pod ogniem nie sposób, a nade wszystko, brak wody. Piechury starają się przekradać w pojedynkę i podrzucać paczki kolegom. Strzelec Grzywa źle rzucił paczkę dla strzelca Karpa. 534 Leży paczka, metr tylko od schronu, głodny Karp wytrzeszcza oczy i nijak jej nie może wyciągnąć. Nałożył bagnet na karabin, chce wbić ostrze w paczkę przypartą do kamienia i przyciągnąć — pchnął niezręcznie i tylko dalej odskoczyła. Męczył się Karp parę godzin: schytrzył się sprokurować kotwiczkę na sznurach od karabinu; tylko wytknął głowę — trrr!,.. leci seria szpandała pod nosem. Głodny Karp musiał czekać z paczką o metr odległą, aż zostanie zdobyta wraz z Piedimonte. Jego koledzy byli w tym samym położeniu przez dwa dni i trzy noce spędzone w Piedimonte: raz tylko żołnierze 5. baonu otrzymali prowiant, ani razu nic do picia. Pancernym pluton Stuartów por. Faszczewskiego podwiózł amunicję, wodę i żywność. Nieprzyjaciel, usłyszawszy huk gąsienic, położył zaporę ogniową. Cóż miał robić por. Faszczewski? Zdecydował się przebić. Zabito mu jednego żołnierza, raniono dwóch. A gdy wyładował amunicję — w tejże chwili, natychmiast zniszczył ją nieprzyjaciel ogniem. Z całego transportu zostały nie ruszone 4 bańki wody: gdy zmierzchło, doniósł je czołgom por. Faszczewski, adiutant pułku, rtm. Gromadzki i dwaj pancerni; dowlekli też krzynę żywności i papierosy, na które złożył się cały pułk. Podzielili się wodą z piechotą. Każdy w ciemności podchodził i z namaszczeniem nalewał dozwolony kubek. Tak na dożynkach podchodzą po należny kieliszek wódki; piją z namaszczeniem, z poczuciem, że ten właśnie kieliszek się należy; po czym usuwają się, robiąc miejsce innym. Woda. Życie. Obrządek. Od tego więc czasu, kiedy dnia 19 maja 18. batalion był przynaglony do spiesznego marszu, aby ubiec Anglików w zatykaniu sztandaru na Piedimonte, upłynęło 5 dni i 4 noce; od czasu, kiedy ppłk Bobiński chodził z ułanami po mieście — 3 dni i 3 noce walki, w czasie których mieliśmy dwa pogromy artyleryjskie m. p. dowództwa, dwukrotną rzeź czołgów w kierunku na Aąuino, masakrę czołgów w kierunku na Piedimonte, ciężkie kalectwo ppłk. Świetlickiego, załamanie natarcia mjr. Tar-kowskiego i jego śmierć, śmierć kapitanów Ezmana, Kuczuka-Pileckiego i tylu innych, i stratę większości czołgów. Komunikat niemiecki nazajutrz obwieszcza: Die polnischen Hilfs-gruppen bei Piedimonte geschlagen... Entwickelten sich schwere Panzer-kdmpfe, die unsere Truppen unter Abschuss zahlreicher Panzer zu ihren Gunsten entschieden. (Polskie wojska pomocnicze pobite pod Piedimonte... wywiązały się uporczywe walki z czołgami. Po zniszczeniu licznych czołgów, walka przeważyła się na naszą korzyść.) Pułk stracił w walce 27 czołgów zniszczonych i uszkodzonych. 535 I Nocne opały Załogi czołgów, powiadomione o słowach ppłk. Bobińskiego, odmówiły nie tylko ich spalenia, ale i przeniesienia się do schronów. Wczoraj, gdy zapadała noc i był rozkaz wstrzymania się — szemrali. Dziś, gdy takie zezwolenie nadeszło, odmówili. Po polsku. ' A noc przychodziła szybko. Odjechały stuarty i zaraz zrobiła się ogromna cisza na Piedimonte. Ani jednego strzału karabinowego. Tylko błyski dalekich odpałów angielskiej ciężkiej artylerii. Groza wisi w powietrzu. Po naszym „przedpolu" krążą patrole. Pożal się Boże — nazywać to przedpolem. Ot! — myszołapka... W rogu rozbitego domu siedzi dowódca całości na tym odcinku, por. Cy-bruch, i ppor. Tymieniecki. W tej izbie mieścił się kiedyś warsztat stelmacha. Między strużynami stoi kilkanaście skrzynek amunicji małokalibrowej. Uwiera cisza, uwiera ciemność, uwiera nie zdejmowane przez trzy dni ubranie; ciało poczyna domagać się swych praw. — Rozsznuruję but — mówi ppor. Tymieniecki w formie ni to twierdzenia, ni to pytania o aprobatę. Krążący patrol dotarł do czołgu Wasiaka z zerwaną gąsienicą — w środku czuwała załoga, pod czołgiem gnieździło się z cekaemem, to-miganami i granatami 9 piechurów, przysłanych na ubezpieczenie. Patrol z żalem oderwał się od promieniującego ciepłem ludzkim czołgu i podsunął się nieco w noc. „Krążenie" polegało na przeczołgiwaniu się co pół godziny na inny punkt obserwacyjny o kilka metrów. Nagle jeden z żołnierzy dostrzegł 5 sylwetek, skradających się w kierunku czołgu Wasiaka. — Kto tam? Odpowiedziało 5 rzuconych granatów i seria ze szmajsera. Najdalej wysunięte czołgi — Wasiak, Kromp, Jabłczyriski, otworzyły ogień z całej swojej broni. Od smug świetlnych robi się jasno jak w dzień. — Idź na stanowiska — mówi Cybruch. Co było dalej — opowiadał mi ppor. Tymieniecki zaraz po walce. Tymieniecki łapie dwie skrzynki z amunicją i wyskakuje w rozsznuro- wanym bucie. Wita go oślepiający błysk. To jednak jeden z łowców 536 i dotarł do czołgu Glicy, skorzystawszy z jasności w terenie odpalił, zgórował o dwa cale, stopił tylko wskaźnik wieżowy; ładunek ofenrora poszedł w nasz bunkier przy czołgu. Tymieniecki wpadł do jakiejś dziury, zgubił but; ze stanowiska przy czołgu rozległy się niesamowite ryki pięciu poranionych i zszokowanych. — Jezus! moja noga złamana. — O Jezu, Jezu! booli!! — Nie dotykać mojej głowy!... Ze swojej dziury Tymieniecki widzi, jak pięć sylwetek załogi wali się na pysk za taras w dół. Tymieniecki — w jednym bucie — biegnie do opuszczonego schronu; cekaem przewrócony, podstawa również. Strzelają rakiety — białe, czerwone, zielone. Obie strony, rwące się ku sobie, rozgarniają rakietami ciemność, rzekłbyś: człowiek pragnący wydostać się z black-out w jasne miejsce, rozgarniający kotary. W tej jasności trzy sylwetki niemieckie z tarasu odległego o jakie 30 m skaczą w dół, w stronę stanowisk polskich. Tymieniecki gorączkowo narządza cekaem: pchnięcie podstawy w ziemię, szarpnięcie taśmy, dwukrotne przepisowe targnięcie rączki zamkowej — seria za serią... A Glica, stojący z czołgiem tuż za nim w dole, wali granat za granatem w górną część miasta. Wszystko drży. Dwa ręczne granaty opisały łuk nad głową Tymienieckiego i eksplodowały padłszy w dół za taras. Ale nagle — ogłuszający huk! Granat rąbnął przy bunkrze; ścianka bunkra była rozwalona przez ofenror, trzepnęło Tymienieckiego po głowie (i teraz ma kawałek odłamka pod skórą na czaszce), gorzko w ustach... Wyłabudał się, obtrząchnął. Świadomość: Niemcy miedzy stanowiskami! Wprawdzie cała artyleria polska i niemiecka grzmi, ale gdzie Rzym, gdzie Krym... Tu, w tej żonie między pociskami, może się coś stać. — Rusinek! — woła ppor. Tymieniecki — w dół, za wał. Jedyny żołnierz odwodu, pancerny Rusinek, będący w pogotowiu pod czołgiem Glicy, wbiega ku schronowi. — Masz, strzelaj! — wskazuje mu Tymieniecki cekaem i biegnie; najpierw po but, a potem wzdłuż innych stanowisk. Czołg Lesiaka. Lesiak21 jedna młodość: uda jak kolumny, pierś jak bęben w jazzbandzie. Siedząc w czołgu, w jednej sekundzie spostrzegł na murze nad sobą sylwetki. Nim zdążył zareagować, posypały się na czołg granaty. Lesiak wali z działa i obu cekaemów — czołg, rzekłbyś, jak osaczone zwierzę, ryczy w strachu przed ofenrorem, zjeżył się, obnażył 21 Ciężko ranny w akcji adriatyckiej, odjechał jako inwalida do Anglii. 537 kły i wysunął pazury. Ale pod czołgiem — czy Lesiak w tej chwili pamięta? — zasiadł z niemieckim szpandałem pancerny Biłyk. Za dnia znalazł szpandał, dobrał amunicję, męczył ten szpandał, ucząc się go cały dzień, teraz, obłożony pod czołgiem kamieniami, mający dobre pole ostrzału — nie dopuści nikogo. W naszym skrajnym prawym bunkrze, zasiadłym już nad samym wąwozem, umieściła się piechota i prowadzi pojedynek z umieszczonym w wąwozie gniazdem moździerzy niemieckich i dwoma szpandałami. W pewnej chwili spostrzegli pięciu Niemców zsuwających się po zboczu i zmietli ich ogniem. Tu — ostatni punkt inspekcji ppor. Tymienieckiego. Wsuwa się do bunkra. Jego dowódca, plutonowy, ranny w prawą rękę, strzela z tomigana lewą. — Wytykaj w tył, to cię opatrzą. — W Tobruku byłem... — strzyknął w tył za siebie lekceważące słowa. Czołgi wyawansowane mają jednak tej nocy osłonę piechoty. Na lewo ubezpiecza półpluton pchor. Michniowskiego, na prawo pluton ppor. Hardzieją. Czołg Wasiaka, wysunięty naprzód najbardziej (ten, którego rozerwana gąsienica rozbiła pękającą dodatkowo minę), wytrzymał tej nocy między 2.30 i 4.00 kilka ataków, mając pod sobą obwarowaną kamieniami osłonę 9 ludzi — dwóch pancernych i 7 piechurów 4. kompanii 5. baonu: plutonowy Służewski (ranny tam pod czołgiem), kpr. Sikorski (ranny 17 maja, nie zgodził się na odesłanie w tył), pchor. Machowicz, siostrzeniec kpt. Ku-czuka-Pileckiego (ranny tam pod czołgiem), strzelcy Bubień, Tyszko (ranny tam pod czołgiem), Godowski, Suszczyński.22 Niemcy pokazywali się na skarpach tuż nad czołgiem, strzelali świetlnymi pociskami, po czym zapadła ciemność, a w niej najgorsze — podkradanie się łowców. Ale nic nie mogli przeciw ogniowi broni maszynowej tych dziewięciu, idącemu z najbliższej odległości spod czołgu. Tymieniecki wraca do punktu dowodzenia, do Cybrucha. Prowadzi go krzyk kierowcy śp. Kuczuka, który, trafiony w bunkrze podczas snu, doznał szoku, krzyczy, nie da się dotknąć. Cybruch maca rękami w ciemności. Sparta masa ludzka — tu mokro... i tu... to krew. U Cybrucha schroniło się 7 rannych. Wsącza się brzask, twarze powoli wychodzą z ciemności. Pchor. Machowicz ma otwarty policzek — widać całą szczękę. Ogień niemiecki znów przenosi się niżej, to znów niestrudzony por. Fa-szczewski pcha się z amunicją, z prowiantem — i z wodą!... Hardziej, Machowicz i Służewski polegli następnie w akcji adriatyckiej. 538 Jego stuarty podchodzą na 100 m do stanowisk; skradając się niosą wodę kolegom; wyciągają się spod czołgów ręce czarne, oczy załóg płoną gorączką. Rozpoczyna się piąty dzień walki. Por. Jadwisiak rozpoznaje 24 maja w samym Piedimonte był mdły. Strony prowadziły słaby ogień. Biłyk pojedynkuje się swoim szpandałem ze szpandałami nieprzyjaciela. Piechota próbuje swoich „dwójczyn", ale je przygniata riposta moździerzy niemieckich przeszło dwukrotnie większego kalibru. Jakże więc jest, ostatecznie, z tymi Niemcami? Anglicy doliną Liri posunęli się już znacznie w przód. i Gdzie i jakie stanowiska trzymają Niemcy? O godzinie 8.00 ppłk Bobiński wysyła pod dowództwem por. Jadwisiaka oddział rozpoznawczy: 10 czołgów i 10 carrierów obsadzonych dwoma plutonami kompanii ochrony sztabu. Piechury mają piąty, granaty, moździerze dwucalowe i rakietnice. Jedzie obserwator artyleryjski, jedzie sekcja saperów na carrierze, idą ponadto trzy działa na gąsienicach; z czołgów — zgrzebano co można: dwa czołgi plutonu dowodzenia 1. szwadronu (por. Strukowski), dwa czołgi plutonu 3. (ppor. Paciu-kanis) ż 2. szwadronu, pluton trzyczołgowy (por. Sym). Z czołgiem por. Jadwisiaka — osiem czołgów. Zadanie — toż samo, które miał por. Jadwisiak przed czterema dniami w pierwszy dzień natarcia: wziąć w cęgi Piedimonte przez zaatakowanie go od tyłu. Jeżeli jednak mostek przez jar na zachód od Piedimonte okaże się zniesiony — rozpoznawać w stronę Aąuino (zadanie kpt. Ezmana w pierwszym dniu), bo jest podejrzenie, że w tamtym kierunku są niemieckie działa samobieżne, a rozpoznawać tylko samą piechotą nie można na skutek ryglowania przejść przez stalowe pilboksy z bronią maszynową. Rozpoznanie więc czołgów i piechoty musi być równoczesne. Piechota będzie sygnalizowała rakietami: czerwonymi — pepance, zielonymi — bunkry, białymi — przeciwnatarcie niemieckie. No, chyba por. Jadwisiak ma dosyć tej wojny: 20 maja wypad wspólnie z kpt. Ezmanem, 22 maja — osłanianie półszwadronu Masztaka, dziś, 24 maja — to rozpoznanie. 539 w A przecież, kiedy w początku stadium bitwy o Monte Cassino wpadł odwiedzić żonę prowadzącą kantynę i zrobił skromną uwagę, że kantyna przydałaby się pancerniakom, pani urwała te zapędy: — My obsługujemy tylko frontowe oddziały. Nie zwracaj na to uwagi — uspokajała, gdy coś huknęło — to własna strzela. Teraz już od pięciu dni strzela — ta nie własna. Posuwają się czołgi znowu terenem, na którym w poprzednich dniach poniosły takie ofiary. Rozbite wraki poległych kolegów patrzą oczodołami wlotów pepancernych; oto domek, gdzie konał Wiech; oto „czerwony domek", spod którego zguba leciała na czołgi Ezmana, Barana, Hału-szczaka, Kudrewicza, Bilińskiego, Jabłczyriskiego. Ale pod domkiem milczenie. Dymy spowijają teren. Szeroko rozrzuconą tyralierą idą carriery z piechotą. Za nimi linia czołgów. Już doszli do feralnej drogi, na której zalega ostatnia linia hinduska. Carriery przeszły, już są między drogą a jarem; czołgi stanęły pośród Hindusów napluskwionych nad drogą. Hindusi protestują na próżno. Czy mają dla ich przyjemności cofać się w dopiero przebyte krzaki, skąd nie będą mieli pola widzenia, czy też powtórzyć -dzień 20 maja i pchać się pod piechotę? Jeden z Hindusów tak się roznamiętnia, że aż wskakuje na szermana dowódcy. Dobrze wymierzoną fangą spuszcza go por. Jadwisiak z czołgu (byty potem angielskie interwencje). Nagle z tych dymów padają dwa strzały pepanc; jeden z nich ścina kompletnie głowę strzelca Kairowicza, jadącego w ostatnim carrierze; przechylony trup bez głowy zdaje się dalej pełnić służbę. Kierowcy skręcają natychmiast swoje carriery w krzaki, nasrożone czołgi „uskromniają się", a to za fałdeczkę, a to za góreczkę. Ppor. Schmidt wysuwa się z dwoma strzelcami w kierunku Piedimonte, obserwuje — miasto milczy. W czołgach znów raźniej: jest piechota — łowcy nie groźni. Obie strony obserwują się w milczeniu. Jeśli obserwowaniem można nazwać wpatrywanie się w to, czego nie widać; bo i nasi poukrywali się nieźle. Wreszcie na stokach, na zachód od Piedimonte, w odległości 800 m jeden z kierowców wypatrzył — bunkier ? Inni patrzą: nie ma wątpliwości. Plutonowy Adamowicz podbiega do najbliższego czołgu. Idzie pierwszy pocisk — za blisko! Drugi — w celu! Trzeci — o włos za daleko... Czwarty — miazga z bunkra!... 540 Ci z carrierów pokazują czołgom znak „V". Zawsze tak jest; kiedy widać choć krzynkę wroga, kiedy się schwyta choć ździebko powodzenia, przybywa fantazji. Żołnierze kompanii ochrony sztabu wyskakują z carrierów i w szyku pieszym podsuwają się pod miasto. Niemcy otwierają ogień z bunkrów w rejonie „czerwonego domku"; bunkry te w pierwszym natarciu były puste i wówczas walczyły tylko szybko rzucone pepance na ciągnikach i ofenrorzyśfci. Ale dziś — nie ąą czołgi same i bez przykrycia. Niech żyje piechota! Ppor. Mazurkiewicz wysuwa się na domek samoczwart. Pada zabity strzelec Lechowski, kapralowi Popko pocisk szpandała przebija hełm, żłobi lekko rysę na czaszce i wychodzi przez drugą dziurę. — Panie poruczniku — melduje oszołomiony i zdenerwowany Popko — zdaje mi się, że jestem zabity. — Poczekaj, poczekaj — mówi z troską ppor. Mazurkiewicz, opatrując sobie draśniętą kulą szpandała rękę*— sprawdź dobrze. Popko sprawdził, bardzo się ucieszył; nie na długo — został ponownie ranny, w bok. Czołgi ustawiły się wianuszkiem poprzez ową dojazdową drogę. Pluton Syma wspiera piechotę, plutony Paciukanisa i Strukowskiego biją w Piedimonte. Najprzód idą trzy pepance w fundament, jedna podziałka więcej: trzy granaty walą w ścianę — dom się wali. Wtedy przechodzą do następnego. O godzinie 17.30 Niemcy, ratując się przed tym bezlitosnym „naparzaniem" — zadymili. Z pokrywy dymnej wyczołgał się kulejący zszokowany Niemiec. Płacze. Bełkoce. Wracał z meldunkiem do schronu wypoczynkowego — dwudziestu kamratów zastał zawalonych, jeden grób. Rzadko się zdarza żołnierzowi mieć takie namacalne świadectwo swej akcji. Zwykle widzi tylko straty. Cóż dziwnego, że pchor. Śląski, który się wprosił do akcji, za Boga nie chce opuścić tego spektaklu. Pchor. Śląski objął, chwilowo, bardzo chwilowo, dowództwo: jego wódz, por. Strukowski, zdjęty nagłą potrzebą wypyrgnął z czołgu i kucnął za nim. Pchor. Śląski otrzymuje pojedynczy strzał przeorywujący policzek, ale dalej dowodzi: ten Strukowski zaraz i tak dojdzie do siebie i każe oddać lejce.23 Ppor. Paciukanis też nie daje się oderwać od big show. Przyczyna odrywająca go od dowodzenia jest tej samej „bohaterskiej" 23 Następnie już nieraz „siadał na kozioł": w bitwie nad rzeką Metauro udało mu się rozbić Panther. 541 natury. W te dni pod Piedimonte ma miejsce niesłychana ilość zaburzeń żołądkowych. Lekarze przypuszczali, że muchy przylatujące z trupów powodowały biegunkę. Pisałem o księdzu kapelanie, o Niemcu branym do niewoli, ale ten motyw wiele częściej się powtarza. Paciukanis raz po raz musi „uzewnętrzać się" pod moździerzami. Za każdym razem naje się stracha i po chwili musi repetować. — Dołek, ja już tak więcej nie mogę — jęczy w głośnik do por. Jadwi-siaka. Por. Jadwisiak, powtarzając mi perypetie walki, w tym miejscu mówi ze skruchą: — Zawracał mi głowę tym bojowym meldunkiem, a tu huk, szum, robota, więc mu powiedziałem, żeby mnie w d... pocałował. — Kiedy ja... — To zjeżdżaj!... — Świnia jesteś! — odpowiada rozgoryczony Paciukanis. On tak o współczucie — Kiss me, my sergeant major F' A ten zaraz: „zjeżdżaj!!" Ciało poległego Lechowskiego leży o 20 m za „czerwonym domkiem", nie można się do niego zbliżyć. Strz. Duchnicki na ochotnika, wziąwszy ręcznik na drążek, zbliża się do bunkrów niemieckich. Z bunkra wychodzi feldfebel. Obie strony wymieniają wersalskie gęsta, z których jednak nie wynika, że sytuacja jest wyklarowana. Feldfebel zaprasza Duchnickiego „do domu", Duchnicki wskazuje na opaskę, na kierunek, w którym leży trup, na flagę, na orzełka. — O, Cebula, komm hier! Wezwany Cebula mówi po polsku i pomaga odnieść trupa do Polaków. — Ale teraz ty mnie odprowadź do „naszych". — Taki to i Cebula — rozgoryczają się żołnierze — Zwiebel i tyle. Swoim eksponowaniem się żołnierze kompanii ochrony sztabu sprowokowali ogień bunkrów, które się zdradzały jeden po drugim i natychmiast były przekazywane jako cele czołgom i artylerii. Niemieckie stanowiska — nawet najdalsze — są rozpoznane i ppłk Bo-biński odwołuje oddział por. Jadwisiaka na podstawę wyjściową. Nikomu do głowy nie przychodzi, że jest to ostatni dzień walki. 24 Kiedy z początkiem wojny kadra zawodowa angielska poczęła szkolić napływających cywilów, gazety wygłupiały się na szereg pouczeń, że podwładnemu należy okazywać serce, wówczas powstała popularna piosenka, w której kładący się do łóżeczka wojak prosi pana starszego sierżanta, aby go ucałował. 542 A tymczasem według niemieckiego sprawozdawcy, na skutek przełamania się brytyjskich sił pancernych na południe od Liri i na południe od Aąuino, już w dniu 22 maja była powzięta przez główne dowództwo niemieckie decyzja rozpoczęcia odwrotu na całym froncie i odwrót ten rozpoczęto już w nocy z 22 na 23 maja. (Przypuszczam, że i tu podał on datę za wczesną, jak to było chociażby z datą wysadzenia Panthera.) W zdobytym Piedimonte Noc z 24 na 25 maja jest poza kresem sił obu stron. Zwłaszcza oddziały piechoty i ułanów, walczące od 11 maja, są na wykończeniu.25 Miasto milczy. Ale jeden ze strzelców stanowiących ubezpieczenie nocne „Morusa" długo nie wraca. Gdy wreszcie wrócił, meldował, że musiał tkwić na miejscu, bo gdy tylko podniósł głowę, ktoś do niego strzelał, i to z bardzo bliska... Bestia kąśliwa? Ale skąd? Strzelec wskazuje rumowisko w szkarpie, odległe o 25 m. — Tam, bracie — mówi celowniczy „Morusa", Kossowicz — był strzelec wyborowy, o!... taki (zgina łokieć), aleśmy go w pierwszym dniu wykończyli. — A kto przestrzelił hełm naszego kapitana ? — A kto zabił tego majora z piechoty? — A kto zabił Kołodziejczaka i ranił Rodzynkiewicza? Prawda!... Strzelec się upiera, że to tam. I celowniczy (wszystko jedno, noc jest cicha, od 18 nie padł ze strony Niemców ani jeden strzał — trzeba wreszcie coś robić) kładzie na wskazane miejsce pięć pepanców. Zobaczymy, jaki to miało skutek. Koło godziny drugiej następuje luzowanie kompanii 5. i 18. batalionów oraz szwadronu 12. pułku ułanów, który schodzi mając dwu zabitych i osiemnastu rannych, czyli ponosząc w ciągu pięciu dni 30 procent strat. Bataliony 13. i 15., skrwawione tak śmiertelnie w pierwszym natarciu na Widmo, nie wycofane do tyłów, trwające pod ogniem, biorące udział w drugim natarciu, w którym tracą swoich dowódców — przychodzą na ich zmianę jako „świeże i wypoczęte odwody". 25 „Grupa »Bobx< zrezygnowała z dalszego natarcia z powodu braku sił oraz wyraźnego zarządzenia dowódcy Korpusu" — orzekła komisja płk. Biegań-skiego. 543 pp^m Te nieustanne zmiany powodują ciągłą stratę czasu i anulują sprężystość akcji; ppłk Bobiński nie zna swoich coraz to nowych podkomendnych, ci podkomendni nie znają terenu ani warunków walki. Wojsko jest nieprzytomne ze zmęczenia. Obie strony są jak spiłowani bokserzy, dociągający na punktach. Baon 13. ma rozkaz zdobywać skłon wysokości 400 m, najeżony bunkrami, stromy na 45 stopni. Na szczęście Niemców tam nie ma; dwaj ujęci Jugosłowianie bełkoczą ze strachu. Tak czy owak — wzgórze 553 jest zdobyte. Jest już godzina 6.00 dnia 25 maja. W pół godziny potem por. Masztak, następca poległego kpt. Ezmana, dowodząc kombinowaną grupą czołgów i carrierów udaje się na drogę Castrocielo, okrążającą Piedimonte, ażeby odciąć odwrót Niemców. W carrierach — nowe — dwa plutony, sformowane w Venafro na rozkaz mjr. Piórki, komendanta kwatery głównej, przez zastępcę dowódcy kompanii ochrony sztabu, por. Źehaluka. Podjechali ku stokom, dali na próbę do bunkrów kilka strzałów pięknie wyka 1 i browanych. Efekt nieoczekiwany: w ogromnym bunkrze-schronie wykwita biała płachta, a potem — wysypuje się z niego pstry pochód cywilów; niektórzy są ranni, kilku ma nogi pourywane; kobiety niosą dzieci. Żołnierze rozbiegają się po wzgórzu, przeszukują puste i zmartwiałe bunkry. W jednym z nich znajdują trupa żołnierza niemieckiego i trupa dziewczyny włoskiej, a obok — nie dopitą flaszkę. Zmuszona, czy wierna do końca — któż zgadnie? — Guerra non buona! — mówią przygodnym Yolupuckiem gestów do żołnierzy, wskazując na kupę gruzów, które przed tygodniem były ich miastem rodzinnym. W tym mieście... W tym mieście rozgrywa się ostatni akt. Nocą, jak duchy, wsunęli się żołnierze 15. batalionu „Wilków" pod dowództwem tegoż majora Gnatowskiego, który po pierwszym natarciu uznany był za martwego, gdy poszedł za Widmo w przód i czekał nocy, by wrócić... Przeszli w przód — już nie potrzebowały przednie unieruchomione czołgi Wasiaka, Krampa i Jabłczyńskiego zmieniać się w słuch, czekając na rąbniecie ofenrora. Przypylone wzgórze trupów czekało na zbadanie jego tajemnic. Zjawia się ppłk Bobiński. — Dostaje pan Virtuti Militari — rzuca do Tymienieckiego. Tymieniecki-żołnierz się prostuje. Tymieniecki-ziemianin, zakalcowaty rezerwista, już nieco pod starszego pana, po chwili nie wytrzymuje i rewanżuje się za przedwczoraj: — Już się ogoliłem, panie pułkowniku; dowieźli wodę. 544 Obaj ruszają do miasta. Ale patrole 15. batalionu meldowały, że miasto zaminowane. Saperów nie było. Pchor. Wasiak podchodzi do pierwszej z brzegu tellerminy, położonej na środku ulicy. Za nią inne. Niemcy minowali pospiesznie i nie zdążyli pomaskować. Albo może zostawiali miny na widoku, aby wywabić załogi z czołgów i mieć łatwy cel dla strzelców wyborowych? Mały krępy Wasiaczek ma taką minę podchodząc do czarnego wielkiego kręgu, jaką ma sztubak, który dnia poprzedniego dostał od kolegi po mordzie, obliczył się z siłami i dziś zbliża się do niego z mocnym postanowieniem: „Teraz ja ci mordę nabiję", ale i z niepewnością — czy aby znów sam nie dostanie wciery. Wczoraj takie właśnie świństwo unieruchomiło czołg Wasiaka, zerwało trzytonową gąsienicę: tak zdetonowało pod stalową podłogą, że potężna siła eksplozji zamroczyła go na chwilę. — Ee, to może ja dziś ciebie rozbroję! Ale nie wie jak... Krzyknął do załóg, aby się pochowały. Pochylił się nad czarnym talerzem. W środku czarnego talerza tkwi guzik. Chyba go rozkręcić? Ale czy to ten? I w którą stronę? Bierze guzik miedzy dwa palce — palce zmartwiałe jak patyki. Z dziur naokoło — szepty: — Wasiak, wariacie, rzuć to... Pół godziny majdrował; pot kroplisty lał się z jego pochylonego czoła na minę, jak z prysznicu. Udało się... Odrzucił z uciechą na stronę wczorajszego przeciwnika, któremu wyrwał zęby. Duch ofensywy, o którym mówił ppłk Bobiński. „To ja jego ugryzę." Poszli: Bobiński, Tymieniecki, Wasiak, Lesiak i pancerny Krynicki. Gęsiego. Teraz, już zamarły, już bezsilny — odsłania się system obrony niemieckiej. Pamiętam, że kiedy na dzień przed bitwą asystowałem przy przesłuchaniu dezertera niemieckiego w Pułku Ułanów Karpackich, gadał o jakimś Piedimonte, o którym nie miałem żadnego pojęcia, o jakichś Gefechtspunkte w tej miejscowości. Obecnie to wszystko widzę. Piedimonte, jako rygiel linii Hitlera ufortyfikowane pilboksami stalowymi, których nie mieliśmy na linii Gustawa. Dopiero wzgórze 553, ściśle łączące się z obroną Piedimonte, miało typowe bunkry stosowane w górach. Tu, w miasteczku, było wkopanych pięć małych stalowych dwuosobowych pilboksów z bronią maszynową, broniących podejść. Poza tym w piwnicach starych domów o grubych murach nieprzyjaciel urządził system gniazd oporu, poprzebijawszy mury piwnic, łącząc te gniazda przejściami i siecią telefoniczną. 545 Duży schron stalowy dla dowodzenia i wypoczynku posiadał peryskopy, połączenia telefoniczne pod ziemią z przełożonymi i sąsiadami oraz środki sygnalizacji świetlnej. Szkielet obrony pepanc dookoła Piedimonte składał się z dział pepanc 75 mm o długiej lufie wmontowanej w stalowe schrony, o ruchomych wieżycach wkopanych w ziemię „Mark-IV"; z ruchomych dział pepanc (S-P), z indywidualnych środków obrony pepanc (łowcy z ofenrorami, faustpatronami itp.). Sieć ogni broni ciężkiej składała się z artylerii (od 4 do 5 km na północ i północny wschód z obserwatorami w Piedimonte, na Monte Cairo i Passo Corno) oraz z moździerzy wewnątrz ośrodka, na północ i północny wschód od Piedimonte, z doskonałymi punktami obserwacyjnymi. Nadto — szeroko stosowane miny przeciwpancerne i przeciwludzkie. Okazało się, że rozbiliśmy im (względnie Panther mogli wysadzić sami) trzy działa pepanc, wmontowane w wieżyce stalowe. Wyroił się lud pancerny na zmilkłe pobojowisko. Lesiak mi opowiada z błyskiem oczu, jak się pojedynkował ze szpanda-łem. Robimy masę odkryć tragicznych i nieco komicznych. Tu, 8 m od miejsca, skąd strzelała kąśliwa bestia, która odebrała życie Tarkowskiemu i Kuczukowi, leży trup naszego żołnierza, strzelca Kozłow-skiego z 18. baonu — tak zwalił się w pędzie, gdy już dobiegał do bunkra. Kolano podane w przód, ręka wyciągnięta w przód — tak go ścięli w tym biegu. Jego zabójca, bunkier, zawalony przez trzy strzały z działa „Morusa" w dniu 21 maja, kąsał jeszcze przez dwa dni następne i nie można było zrozumieć, skąd strzały idą. Dopiero 24 maja skombinowano, że bunkier ma dwa piętra i strzela z dolnego, i pięciu strzałami zawalono go do reszty. Kąśliwa bestia gdzieś tam gnije pod tymi kamieniami. Trup Antoniuka, przywalony wieżą czołgu, widnieje na dnie wąwozu. Czołg leży gąsienicami w górę, jak przewrócony na wznak bezwładny żółw. Ofenrorzysta ustrzelony rykoszetem leży pod murkiem — ten siedemnasty czołg mu się nie udał. W górze miasta nie ma rozrzuconych trupów. Niemcy, lubiący porządek, w myśl zasady „Zostaw to miejsce w takim stanie, w jakim chciałbyś je zastać" ułożyli regularnie na placyku miejskim pościągane trupy. Jest tego ze 40 sztuk, razem z nie pościąganymi oblicza się ich zabitych na 60... Jeńców wzięliśmy tyluż. Rannych zabrali. Przy schronie dowództwa schron sanitarny. Tu cięli, zszywali, chlupała krew i konali ciężko ranni. Na ścianie rysunek uśmiechniętej dziewczyny i sentencja: Wenn Frauen lachen. lacht der Himmel. Przypominam, że w murowańcu dowództwa karpackich ułanów, 546 1 wstrząsanym przez strzały, też drżały na ścianach wycinanki, wyobrażające półnagie girlsy. Obchodząc pobojowisko pod El Alamein widziałem ciężki trzytonowiec, który zbierał trupy. Wysypała się z jego wnętrza ekipa murzynów-grabarzy: czarne gumowe płaszcze, czarne gumowe po pas buty, czarne gumowe rękawice, maski z jakąś substancją odwadniającą na twarzy. Jakieś Sindbadowe Gule, wygrzebujące trupy, jakieś niesamowite szerny. Właśnie do wnętrza czarnego kamionu ładowano towarzystwo sześciu trupów rajcujących w półstojących postawach w wykopie ciężkiego działa. Kiedy spojrzałem za pierwszym trupem, niknącym w czeluści ciężarowca, zobaczyłem, że całe to nekrofilskie wnętrze jest tapetowane kolorowymi wycinankami półnagich girls, mizdrzących się i plażujących. Żyć! Żyć, póki się da! I dlatego zapewne w tym Piedimonte, które było fortem śmierci, w miejscu stosunkowo zasłoniętym, zaimprowizowali Niemcy Heldenkeller — „Winiarnię bohaterów", której ściany zdobiły fotografie półnagich tancerek i która anonsowała „codzienny koncert". W górze też miasta rozstasował się 15. batalion, który nic już nie ma do roboty. Batalion „paruje". Jego dowódca, mjr Gnatowski, leży na usypisku, zdjął buty, zdjął skarpetki, umieścił nogi wysoko, świeci nagimi piętami w niebo, demonstrując, że wojna o Piedimonte skończona. Obok — znowuż go spotykam — płk Perkowicz, starszy pan, który jest „na stażu" i na ochotnika brał udział w bitwie o Monte Cassino. Spotkałem go w szóstej brygadzie, gdy była ostrzeliwana, wojsko widziało go w najgorętszych chwilach, najgorętszych miejscach. A kiedy wszystko już pod Cassinem ucichło, jeszcze staremu pułkownikowi się powiodło: przeszukując z mjr. Harcajem miasto Cassino, znaleźli (22 maja!) w piwnicy Niemca przebranego w angielski mundur, który obłożywszy się konserwami i butelkami z wodą mineralną czekał „byle do wiosny". Czułem się zmęczony. Siadłem przy pułkowniku. Pamiętam, odwiedzałem go w Polsce w jego osadzie — Buchonik się nazywała — pod Woropajewem. Pułkownik uważał, że jeśli się ma osadę nadzieloną za zasługi wojskowe, to należy ją uprawiać własnymi rękami. Zastałem go w koszuli rozchełstanej na piersi, z łopatą w ręku, jak pracował nad przeprowadzeniem tarasów na dzikim, porośniętym łozą zboczu, na którym miał być zaplanowany sad. Pułkownik patrzy przez pole trupów na zieleniejące 553 i jakoś dalej. Idę za jego wzrokiem — nie, nic nie szuka ani na Passo Corno, ani na Cairo. Wzrok jego zdaje się iść dalej. Nieraz łapię ten wzrok nad grobami poległych. Wzrok daleki. Czy ludzie siebie pytają: po co ta ofiara? Czy przymierzają swoje życie do ofiary poległych? Czy robią rachunek sumienia? Czy myślą o bliskich, których już nie zobaczą?... Pułkownik poczyna mówić. Jakże spamiętać. Mówi strzępkami. Mam 547 I wrażenie, że mówi do tych naszych zmarłych nie pozbieranych jeszcze po zboczach Piedimonte. Pułkownik patrzy w przestrzeń gdzieś przez zieleniejące 553. Mdły trupi zapaszek, nieodłączny towarzysz tych dni, uderzył lekko w nozdrza. Obejrzałem się. Siedzieliśmy pod dwoma niezdarnymi krzyżykami. Celowniczego „Morusa" Kossowicza korci sprawdzić, czy nie na próżno wypuścił ostatnie pięć pocisków pepanc, jakie wystrzelono w tej walce o Piedimonte. Dobrawszy towarzysza, poszedł do zwalisk na skarpie. Pełno było po drodze min, ale już się wszyscy tropnęli za Wa-siakiem, jak to rozbrajać. Rozbroili kilkadziesiąt sztuk tego, doszli do zwalisk. Zobaczyli deski przywalone usypiskiem — coś jak drzwi. Poczęli odwalać kamienie, ale poniechali, bo takie wejścia nieraz były minowane. Poszli dalej, znaleźli trupa niemieckiego w mundurze spadochroniarza, z maską na twarzy, z granatami za pasem, otoczonego sześciu rurami faustpatronów. Tymczasem z dołu — począł się ciąg „turystów". Przyjechali filmowcy angielscy (polscy zapewne byli zajęci uwiecznianiem jakiejś dekoracji, przemówienia czy nabożeństwa). Korespondenci czepili się Lesiaka, że muszą zrobić „wzięcie jeńców". Brudny, spocony Lesiak, któremu kosmyk włosów spada na czoło, stoi w swoim zaoliwionym kombinezonie i patrzy z zakłopotaniem na gestykulację cameramenów. Ale ci nie dają za wygraną. Akurat doszli do tego miejsca, gdzie sterczą deski. Ktoś im tłumaczy, że to był schron. Świetnie; niech Lesiak stanie z tomiganem nad tymi kamieniami i nastawi broń w dół tak, jakby wzywał kogoś do wyjścia. Koledzy pokpiwują, ale ppor. Tymieniecki woła, że przecie to jest propaganda naszej sprawy. Lesiak niechętnie staje na kamieniach, mści się na jakiejś szmacie, która pęta mu się pod nogami — chce ją nogą odrzucić. Ale Anglik wpada w zachwyt: niech się po nią schyli — będzie to wyglądało jak biała płachta, „którą wywiesza załoga bunkra". Zły jak cholera Lesiak pochyla się do tej nieszczęsnej szmaty, pancerniaki nabijają się na całego, kiedy nagle — słychać stłumiony głos z podziemi. Sceneria się zmienia. Lesiak krzyczy: Hande hochl i wycelowuje to-migan. Tymieniecki przyskakuje do bunkra i zaczyna odwalać głazy. Za nim inni. Robi się ścisk. Oszołomiony, ale nie tracący przytomności filmowiec drze się jak obdzierany ze skóry, by mu nie przesłaniali widoku, i już kręci ~ naprzód. 548 W jamie ukazuje się lisia twarz. Jej właściciel wtłoczył na nią uśmiech, jaki mają psie pyski, kiedy pies zawinił i czołga się na czterech łapach, ale merda ogonem markując uciechę. W oczach uśmiechniętego Niemca — obłędna trwoga. Wyciągnęli tego pierwszego — to Paul Minich, dowódca bunkra. Za nim jeszcze dwóch. Nurknęli nasi do bunkra — wyciągają precyzyjną broń małokalibrową, plecaki wyładowane amunicją, peryskop. Karabin z lunetą... Pancerni spojrzeli po sobie. I w dół — tam długo schła kałuża krwi śp. mjr. Tarkowskiego. I na ten nie uprzątnięty jeszcze trup Kołodziejczaka. I Rodzynkiewicz dostał z tej samej ręki... i to ten właśnie „snajper" przestrzelił hełm Kuczuka. Obejrzeli się na jeńców. Stali z podniesionymi rękami i prosili o wodę. Nie mieli jej od trzech dni. Gdy pierwszy strzał 20 maja zawalił ich schron, zeszli o piętro niżej, mieli tam strzelnicę. Dopiero dziś w nocy i tam ich zawaliło. To te pięć strzałów Kossowicza!... To więc tu ta bestia kąśliwa... Niemcy mówią szybko i dużo. Wyprostowani, wciąż proszą o wodę. Odpowiadają szybko, odpowiadają na wszystko, byle prędzej wody... — Komendant... tak, to ja — mówi ten pierwszy, niski. — Strzelec wyborowy? To ja — mówi ten wysoki. I znów służbiste pytanie, w którym drży skamlenie: — Czy można dostać wody? Oczy pancernych wpijają się w tego wysokiego spadochroniarza w czapce z daszkiem, z wystającymi zębami. — Ty... ścierwo — pada ciężkie słowo, napojone tak straszną nienawiścią, że morderca Tarkowskiego i innych zmilkł nagle. Jest chwila milczenia tak groźna, że umilkli nawet gadatliwi filmowcy, nie rozumiejący, co się tu dzieje. — Niech który skoczy po wodę — mówi kpt. Weiss, oficer łącznikowy Korpusu. W dole u wejścia na serpentynę stoi podpułkownik i major angielski i zadzierają łby w górę. Są z wojsk pancernych, przyjeżdżają studiować przebieg bezpośrednio po każdej akcji czołgów. — Niech pan patrzy — wskazuje major girlandę porozwieszanych czołgów — aż tam nawet są dwa. — Doszli tam, bo to Polacy — mówi podpułkownik i z głosu jego trudno dociec, czy kryje naganę, czy pochwałę — ale po co? W dowództwie Korpusu nie miałem czasu być ani razu przez całą bitwę. Ale opowiadał mi por. Lubomirski, że tego dnia 25 maja siedzieli sobie oficerowie przed namiotami, ciesząc się słonkiem i tym, że ta wielka 549 ciężka bitwa jest over. Jeszcze tam coś pod Piedimonte tylko się nie kończy. Na ścieżce ukazał się czarny pudel. — Piter już jest, to i Bobiński musi być gdzieś niedaleko — zwrócił por. Lubomirski potężnie unosione oblicze do gen. Andersa. Istotnie, już zbliżał się ppłk Bobiński. — Panie generale, melduję wykonanie zadania: linia Hitlera przełamana. 20. Dobijanie Zjazd z wojny A więc padła i linia Hitlera. W terenie pozostawało robić „drobne porządki". Poczęły się one zaraz po upadku linii Gustawa. Najprzód zwieziono rannych, potem zabrano się do znoszenia trupów, wreszcie do ewakuacji sprzętu. Wojnę o tę linię rozpoczynałem w łaziku Karpackich Ułanów i w tym łaziku miałem ją kończyć. Kiedy po ich natarciu i przespaniu się w piwnicy miałem odjeżdżać, zaprowadzili mnie na drugie piętro murowańca, pod dach. Szliśmy schodami, do których przypływały piętra śmiecia — nikt po nich nie ważył się chodzić w obawie poniemieckich pułapek. Szło się prosto na strych, gdzie przez szparę w oszalowanym oknie błyszczał świat. Z zajezgłego brońca wychybało nań oko ludzkie. Cairo obliwiał mroźnym lśnieniem sprężonego niebezpieczeństwa. I kiedyś wyszedł — czułeś, że ten jaśniejący klosz świeżego powietrza, nałożony na góry, jest wciąż jeszcze kloszem potwornej muchołapki, omkniętej działobitniami. Cały amfiteatr wszak był nasz, ale zza ściany odgradzającej od S. Lucia, z Belvedere, z Terelle szła śmierć na górskie przełomy obstukane, wymiarkowane przez Niemców po stokroć. Mnogi lud żołnierski wyległ na te przełomy czynić drobną owadzią sprawę. W jednym miejscu nas powstrzymali — poszerzali drogę. Odpadła skalna ściana od calizny, wzburzyła się mulą tropa spadłą grudą jak morze, zapełgały po niej kilofy i łopaty, stuknął łazik terenowym biegiem i począł się gramolić jak chrząszcz. Na Żbiku spotkał go fetor — ogromny, zbiorowy, rozległy. Cichy trupek na uboczu spod gruzów wzywa nieśmiałym mdłym głosem: „Ulituj się, człowieku. Weź mnie. Jestem tu". Zbiegłszy się w kupę, zapominają o prośbach, biją w niebo straszliwym ofertorium rozkładu. Cała łąka na lewo od drogi, na prawo od której w pamiętnym dniu po załamaniu pierwszego natarcia nawiedzałem czołgi — to trup przy trupie. Przemyślnie owinięte kocami, by nic już nie mówiły, by nie przypominały, by szykowały się na odejście wieczne, by już tylko sublimowały się na czytankowych Leonidasów — nie chcą, czepiają się zgniłym smrodem 551 ziemi, krzyczą skłóconymi głosami organów, które kiedyś pokornie, niewidzialnie pracowały, a teraz, wywalone, chwytają jaźń dzienną, jak chwyta przechodnia za nogi ginący trędowaciec. — Porucznik X. — mówi noszowy. Znałem tego wesołego chłopaka. Noszowy odsłania głowę zmarłego. Patrzy na mnie wzdęty fioletowy bakłażan. To nie resztki ludzkie. To nowy stwór, który stworzyła śmierć, który narodził się na krótkie istnienie, nim się rozpadnie, i mówi językiem dobitnym, żąda czegoś. Grozi ? Ostrzega ? Zaklina ? Nie znam języka zmarłych. Zarzucam koc na głowę Nieznanej Istoty. Pod kocami trwa głuchy raje trupów. Jestem u jego brzegu jak człowiek obcokrajowiec, który spala się w bezsilnym pragnieniu zdobycia klucza do obcej mowy. Siadam do łazika z żalem i z ulgą. Z ulgą niemal witam świst pocisku, widzę figurki ludzkie nalane gorącą krwią, chowające się za zbocze. Tam w dole na Drodze Saperów — szesnastu ich już miało wracać. Co za ulga! Żyją — mimo wszystko! Z radości — obtłuczone kolana, uderzone kamieniami rozprysków miejsca, ręce rozszarpane, rysy krwawiące, oczy popuchnięte poczynają boleć. One też się rozregulowały: krzyczą każde sobie sprawy nieważne, a zgiełkliwe — na ciepły prysznic, na miękki koc, na gorącą herbatę, na drzazgę, którą się wyciągnie, na opatrunek, który pieczenie ukoi, na jadło, na sen, na draństwo codzienne, na byczenie się w zwykłości po zlezieniu z bohaterskiego piedestału. Pobiegli po manele do wielkiego schronu wkutego w ścianie, obłożonego wieloraką warstwą worów. Jakże! Sobie by saper odpowiedniego schronu nie zbudował? Poszła nawała — przyzostali. Jeszcze aby trocha, za chwilę przestaną rąbać — starczy tego, by zejść te paręset metrów w dół. A tu w schronie — bajki! Może Niemiec się wygłupiać. ... Pocisk ciężkiej artylerii rąbnął w sam schron. Ze schronu — rumowisko; z ludzi, ze wszystkich szesnastu — miazga!... Podbiegł kpt. Pierewoz-Markiewicz, skądś najbliższy. Schylił się kogoś podnieść. Schwycił nogę — noga oddzieliła się w kolanie. Niepomny, podnosi się i wzywa ludzi na pomoc, wywijając tą broczącą nogą jak krwawą batutą. Straszliwy kapelmistrz epilogu bitwy pod chórem trupów. Wypełzłem. Powypełzali ludzie. Rozgospodarzyło się słońce, obłoki poczęły odwalać codzienne ceremonie na niebie, żuczki jakieś chrobotać się po zielonych źdźbłach, ptaszki piukać po poszatkowanych krzakach. Saperzy rozbrajający teren znów sznurkiem posunęli się po łączkach brzeżących drogi jak czarni siewcy, por. Wroński, ów niedotrup i niedoszły mój kompan na tamten świat, który przejął mnie z załomotanego w usypisku łazika na swój wehikuł — znów począł się krzątać koło odna- 552 lezionej przyczepy, leżącej kołami w górę, jak krząta się koło martwej liszki podsadzająca się pod nią mrówka. — Jedźmy — powiedziałem znów do swego łazika, który się wydobył. Chciało się bardzo jeść i — zabawna rzecz — człowiek począł się bać więcej niż kiedykolwiek. Że znów to niebo się rozedrze, ludzie znikną, przestanie się widzieć żuczki i słyszeć ptaki. — Okeyl — powiedział kierowca z niekłamaną frajdą w głosie. I już na dole raz jeszcze, dosyć śmiesznie, przychwyciła nas wojna. Tak jak zimą — już się człowiek wybrał na spacer do figury, a tu zimny wiatr poszedł. Gdy podjeżdżaliśmy do miasteczka Cairo, stary skład poalianckiej amunicji dopalał się. Od czasu do czasu coś w tym hukło na gruby kaliber, a bez przerwy' stał w powietrzu pyrkot drobnej amunicji. Kierowca spojrzał na mnie — droga szła przy składzie. Powiedział coś, co w każdym razie nie było westchnieniem do Boga, i przekrzywił „kapelusz" na ucho od strony składu. Przechyliłem hełm też (noszony zresztą zwykle w ręku z wdziękiem dziewczęcia idącego na jagody, bo człowiek w hełmie nagle czuje się, jakby mu wyrosła końska głowa). Przelecieliśmy. Z tamtej strony miasteczka wylazł z bunkra żandarm regulujący ruch i pokiwał głową: — O ten — wskazał na wywrócony łazik — może panowie myślą, że go trafiło? Przewrócił się z samego strachu. Lepiej tak na oślep nie latać. Z tym ojcowskim napomnieniem kończyłem wojnę na linii Gustawa, by ją nazajutrz, 21 maja, rozpocząć na linii Hitlera (rozdział poprzedni). Jeszcze skonstatowaliśmy, że nim dojechaliśmy do „Gdańska", padł nań pocisk, jeszcze „latająca bateria" zablokowała drogę. Ale to były końcowe igraszki. Natomiast w martwym dotąd kącie tego teatru wojny, po lożach, fotelach, krzesłach zajętego przez naszych chłopaków amfiteatru, pogramolić się mieli oni na Monte Cairo. Mając perspektywę takiej wspinaczki, powiedziałem sobie słowami krakowiaka: „Usiadł sobie wróbel, hej, na telegrafie, krowa krowie mówi: ja tak nie potrafię" i pojechałem patrzeć na walkę pod Piedimonte. A tymczasem tutaj „nie tak to już było łatwo", jak mówią w Wilnie, i przeciągnęło się o dzień dłużej niż w Piedimonte, dlatego i ten rozdział ma tu miejsce. Porażona bestia - jeszcze gryzie Na drugi dzień po tym moim ostatecznym zjeździe z terenu linii Gustawa i Kresowej dywizji, w dniu 21 maja, a więc już w drugim dniu nieszczęśliwej walki o Piedimonte — rtm. Hryniewicz, dowódca 3. szwadronu 15. Pułku Ułanów Poznańskich, otrzymuje rozkaz spenetrować, co też się dzieje 553 ¦ar na Passo Corno i u podnóża Cairo po przedwczorajszym uderzeniu karpackich ułanów i szwadronu rtm. Zielińskiego i jego pułku. O 23.00 wyrusza w 45 ludzi zaopatrzonych tylko w broń i amunicję. Mają 4 radiostacje, jedną linię telefoniczną z wczoraj, drugą ciągną dzisiaj — nie stracą się od mamy. Prowadzi jako przewodnik ppor. Marmaross — ten przedwczoraj przeznał to miejsce na własnej skórze. O świcie osiągają skrwawione przedwczoraj 893 — zastają tam marznącego ze swoim patrolem ppor. Skałeckiego, dającego baczenie, czy aby na 912 i 945 szwaby ponownie nie wsiąkają. Ppor. Skałecki ranny boleśnie i złośliwie, jego zastępca, plut. Przybylski (zginął następnie w akcji adriatyckiej) ranny w rękę. Mimo meldunków mjr Kiedacz kazał im siedzieć; po nocach terenem rozminowanym nie sposób było posyłać zmiany. Trzy patrole po 1 plus 5 (oficer i pięciu żołnierzy) poszły. Reszta czeka na umówione wsparcie artyleryjskie. O godzinie 5.25 (jest już 22 maja) oczekiwana nawała przychodzi. Strzelają 4., 5., 6. PAL-e, chwilami dołącza się ogień dwu PAC-ów (pułków artylerii ciężkiej). Płk Obtułowicz, dowódca 6. PAL-u, uśmiecha się: — Obliczam, że na jednego ułana wypadły dwa działa. Patrole krótkimi skokami przeszły dolinę. Wdrapują się na 912 — widać ich świetnie, idą jak na pokaz. Nagle uderza w nich ogień moździerzy i równocześnie z wielu stron ogień szpandałów. Padają ranni ułani Bur-czyński i Szostakiewicz. Wszystko przycupia się i żarliwym wzrokiem wypatruje źródeł ognia, by je nadać artylerii. Po ciężko rannego Szostakiewicza (wyrwany prawy bok i pokaleczone nogi) wysuwają się ułani Przegaliński i Głowa. Głowa pada ranny, Prze-galiński dalej pędzi, nie chroni się, dopada rannego, chowa się za głaz. Wszystko dzieje się na skłonie pochylonym ku nieprzyjacielowi, na którym tkwią jak na patelni. Rtm. Hryniewicz na rozkaz dowódcy pułku cofa się w tył za grzbiet, zostawiając dla obserwacji pchor. Marynowicza z czterema ułanami. Ułani Parys i Łojko biegną jednak po skłonie ku rannemu Szostakie-wiczowi, na pomoc Przegalińskiemu. Ładują rannego na nosze, niosą padając co krok, bo Niemcy rżną tym razem do Czerwonego Krzyża z całym apetytem. Tak przebyli 80 m, ostatnie kilkanaście metrów do szczytu jednym biegiem; przewalili się przez grzbiet i zwalili się wraz z rannym bez tchu. Siedzi szwadronik na 893 jak na wyspie — oddalony od pułku o jakie 4 godziny marszu w terenie mocno zaminowanym, od nieprzyjaciela o 250 do 300 m. 554 Po 24 godzinach miała ich zluzować piechota... Ale po 24 godzinach otrzymują rozkaz — dalszego rozpoznania. O godzinie 14.00 wychodzi rozpoznanie, poprzedzone ogniem artylerii. Nasze pociski są umieszczane wspaniale na 912. Zasłona dymno-kurzowa, stworzona przez nawałę artyleryjską, kryje świetnie przesuwających się ułanów. Cóż z tego... Od podnóża Cairo odezwały się moździerze i szpandały, strzelcy wyborowi niemieccy stanęli do roboty. Zabity ułan Piaściic, ranni ułani Kołodziejczuk, Reperecki, Łojko, Orzeszko. Znowu — jak wczoraj. Znowu na skłonie od strony nieprzyjaciela, znowu widoczni jak na stole. Czy znów się wycofać? Kpr. pchor. Fedukowicz i Mielczarek, pod ciągłym ogniem strzelców wyborowych, już prawie docierają do 912. Zasiadły na punkcie obserwacyjnym rtm. Hryniewicz, obkładany wianuszkiem eksplozji, widzi: Padł pchor. Fedukowicz, zawisając na głazie: mały ruch głową w stronę strzelca wyborowego i zesztywniał. Osamotniony Mielczarek miota się w poszukiwaniu schronienia przed prześladowcą. Zalega w dołku po pocisku moździerzowym. Obie stacje rozbite, łączność zerwana, przyszła druga noc — jakże daleko od swoich! Ludzie, przemęczeni drugą nocą czuwania, zasypiają jak muchy. 0 zmatowiały słuch uderza chrzęst szutru. Ktoś idzie od strony nieprzyjaciela. Rozlepiają się senne źrenice — to zmartwychwstały Fedukowicz, który przez dzień cały pod żarłocznym okiem strzelca wyborowego udawał trupa. — Nie ma Mielczarka? — pyta zawiedziony chłopak. I tak jak jest, prosto po tylogodzinnym leżeniu krzyżem na głazie, dobiera czterech i wyprawia się po ciało kolegi. Nikogo nie ma na przedpolu. Pewno go capnęli Niemcy. O godzinie 3.00 wreszcie łączność z pułkiem ponownie nawiązana. „Baca", tzn. mjr Kiedacz zapowiada, że o świcie zmieni ich piechota. Ale o świcie zamiast piechoty — zjawia się... Mielczarek. I nie sam — bobrował po stanowiskach nieprzyjaciela, nasłuchał się umacniania się Niemców, zarekwirował i przytaskał szpandał i kilka pistoletów. 1 zamiast piechoty — przychodzi rozkaz: pozostać aż do odwołania. Tak jak stoją, wyszczekani zębami po pieruńsko zimnej nocy, bez przyborów do jedzenia i mycia. Żywności im co nieco dociągnięto i wody po pół litra na głowę. Do-prowiantowują się, plądrując schrony niemieckie, Niemcy — milczą. Ułani wyłażą, rozkraczają się — nic, Niemcy nie chcą zdradzać stanowisk. Nocą jest taki ziąb, że już przez to samo trzeba się ruszać. Liczne nasze patrole podchodzą pod same stanowiska niemieckie. Niemcy nie wytrzymują nerwowo i otwierają ogień; o to tylko chodziło; o to tylko chodziło, by zakonotować punkty ogniowe. 555 r Polifemus postradał oko Wzięci jeńcy stwierdzili, że ułani mają przed sobą pułk wysokogórski: kompania 3. obsadza wzgórze 898, 4. Passo Corno, a 5. podnóże góry Cairo. Ułani widzą z góry walki o Piedimonte. Jest jasne: te trzy kompanie bronią swego lewego skrzydła. 24 maja — również obie strony warują (a jest to ostatni dzień walk o Piedimonte. Nocą Niemcy poczną się wycofywać. Ale ułani o tym nie wiedzą). Świtem 25 maja widać dwie kolumny niemieckie, każda oceniana na oko na jakieś 60 ludzi, przesuwające się stokiem Cairo na Passo Corno. Za daleko, by strzelać. Ułani w głowę zachodzą: oskrzydlają? A może tylko wzmacniają obronę? Z nagła patrol dwóch Niemców mignął... O dziesięć kroków! I przepadł w głazach. Ułani mają wrażenie, że teren przed nimi zagęszcza się coraz więcej. Przychodzą niemieckie nawałki moździerzowe i przycupiają ich jeszcze bardziej. A wszystko to — doskonałe wycofywanie się Niemców. O 16.15 z rozkazu zastępcy dowódcy pułku, mjr. Bielińskiego ruszają na przedpole patrole. Znów artyleria własna okłada 945 i podnóże Cairo. Docierają do 945 — cisza. Druty poszarpane przez artylerię, a więc chyba i miny nie grożą. Krótkie skoki — więc przebyte ostatnie wzgórze Passo Corno, już się poczyna Cairo. Bunkry — puste. W menażkach jeszcze ciepła strawa. Roztasowali się. Koniec! Meldują do pułku. Pułk rozkazuje: uchwycić Cairo. 1669 metrów! Zadarli głowy i zadrżeli z przerażenia. Mój Boże! Kiedy tam człowiek dobrnie. Od punktu, w którym się znajdują, 700 m różnicy wysokości. A ile metrów wspinaczki? Po tylu dniach walki, chłodu i pragnienia? Teraz mówi przez radio „Baca": — Za wszelką cenę jak najprędzej uchwycić Cairo. (A tamci z karpackiego już się pewno drapią...) Rtm. Hryniewicz z radiooperatorem ułanem Nowakiem, pchor. Mary-nowiczem i ułanem Parysem wspina się przodem, reszta szwadronu 0 jakie 200 m. Droga niesamowicie ciężka, ogromne podejścia, tchu brak w piersiach i nogi odmawiają posłuszeństwa. Ostrzeliwując każde zakrza-czenie, starają się wydobyć z siebie największą szybkość, choć aż plamy kolorowe tańczą w oczach. Po dwu i pół godzinach wchodzą na szczyt, który tyle tygodni szpiegował 1 zabijał. Tablice w dolinach, ostrzegające przed obstrzałem — niegroźne. Żołnierze, bobrujący po pobojowiskach — bezpieczni. 556 Jeszcze kilkunastu uciekających Niemców miga na przeciwskłonie. Jeszcze przyleciała nawała niemiecka, jak ostatnia drgawka zabitego potwora. Depczą szczyt! Pchor. Marynowicz ściąga biały podkoszulek, który jest mokry, jakby go kto z balii wyciągnął; koszulka wjeżdża na szczyt punktu triangulacyjnego. Jednocześnie strzela umówiona zielona rakieta. Gdzieś z dala siedzący, odepchnięci Niemcy, nie mogąc w bezsilnej wściekłości znieść widoku polskiej flagi powiewającej na najwyższym szczycie ich systemu obronnego, na szczycie, który spinał dwie linie obronne, który przez krwawe dwa tygodnie panował nad każdym naszym stanowiskiem — ostrzelali szczyt dookoła chorągwi, zupełnie zresztą bezskutecznie. Podchorążacy 6. PAL-u, Gawiak i Skwar, dodani szwadronowi jako obserwatorzy, nie pytając o rozkaz poszorowali z ciężką stacją na górę i teraz urbi et orbi wieszczą clearem. — Obserwatorzy 6. PAL-u ze szczytu Monte Cairo są gotowi do prowadzenia ognia na północ. Takie chojraki—w obliczu paki... Ale żadnego ognia już prowadzić nie trzeba. Padł jednooki Polifemus! Skończona jest bitwa o Monte Cassino, trwająca 13 dni i 20 godzin. Jest godzina 19.00, maja 25, roku 1944. I teraz — można będzie nasycić nienasyconą ciekawość — co taiło się za tymi wzgórzami, zionącymi przez dwa tygodnie ogniem, co jest za następną ścianą amfiteatru, jak w rzeczywistości oglądał nas jednooki Polifemus — Cairo. Idzie z rozpoznaniem z Castellone szwadron por. Ponikiewskiego — na Terelle, okrążając Cairo. Po przejściu kilkunastu kilometrów dopiero zostaje zatrzymany ogniem artylerii i broni maszynowej. Tu — na całym amfiteatrze — możemy gospodarować, jak chcemy. Trzeba więc tym biedakom, marznącym bez płaszczy i koców na szczycie Cairo, na wysokości 1669 m posłać jeść. I pić. I NAAFI. I mjr Kiedacz posyła ppor. Wachułkę. Czarniawy ppor. Wachułka ma za sobą rekord światowego trampostwii nie gorszy niż inni koledzy. Kampania wrześniowa w pułku podhalańskim, Węgry, Jugosławia. Francja już w styczniu 1940 r., Anglia. Wyjazd 2 lutego z portu zakonspirowanego w Szkocji, przyjazd do Murmańska po dwu miesiącach (31 marca), po bitwie morskiej, w czasie której zginęło 5 okrętów, w której na 15 polskich oficerów jadących do Rosji znalazło się w Murmańsku trzech — właśnie z porucznikiem Wachułka. 557 Polifemus postradał oko Wzięci jeńcy stwierdzili, że ułani mają przed sobą pułk wysokogórski: kompania 3. obsadza wzgórze 898, 4. Passo Corno, a 5. podnóże góry Cairo. Ułani widzą z góry walki o Piedimonte. Jest jasne: te trzy kompanie bronią swego lewego skrzydła. 24 maja — również obie strony warują (a jest to ostatni dzień walk o Piedimonte. Nocą Niemcy poczną się wycofywać. Ale ułani o tym nie wiedzą). Świtem 25 maja widać dwie kolumny niemieckie, każda oceniana na oko na jakieś 60 ludzi, przesuwające się stokiem Cairo na Passo Corno. Za daleko, by strzelać. Ułani w głowę zachodzą: oskrzydlają? A może tylko wzmacniają obronę? Z nagła patrol dwóch Niemców mignął... O dziesięć kroków! I przepadł w głazach. Ułani mają wrażenie, że teren przed nimi zagęszcza się coraz więcej. Przychodzą niemieckie nawałki moździerzowe i przycupiają ich jeszcze bardziej. A wszystko to — doskonałe wycofywanie się Niemców. O 16.15 z rozkazu zastępcy dowódcy pułku, mjr. Bielińskiego ruszają na przedpole patrole. Znów artyleria własna okłada 945 i podnóże Cairo. Docierają do 945 — cisza. Druty poszarpane przez artylerię, a więc chyba i miny nie grożą. Krótkie skoki — więc przebyte ostatnie wzgórze Passo Corno, już się poczyna Cairo. Bunkry — puste. W menażkach jeszcze ciepła strawa. Roztasowali się. Koniec! Meldują do pułku. Pułk rozkazuje: uchwycić Cairo. 1669 metrów! Zadarli głowy i zadrżeli z przerażenia. Mój Boże! Kiedy tam człowiek dobrnie. Od punktu, w którym się znajdują, 700 m różnicy wysokości. A ile metrów wspinaczki? Po tylu dniach walki, chłodu i pragnienia? Teraz mówi przez radio „Baca": — Za wszelką cenę jak najprędzej uchwycić Cairo. (A tamci z karpackiego już się pewno drapią...) Rtm. Hryniewicz z radiooperatorem ułanem Nowakiem, pchor. Mary-nowiczem i ułanem Parysem wspina się przodem, reszta szwadronu 0 jakie 200 m. Droga niesamowicie ciężka, ogromne podejścia, tchu brak w piersiach i nogi odmawiają posłuszeństwa. Ostrzeliwując każde zakrza-czenie, starają się wydobyć z siebie największą szybkość, choć aż plamy kolorowe tańczą w oczach. Po dwu i pół godzinach wchodzą na szczyt, który tyle tygodni szpiegował 1 zabijał. Tablice w dolinach, ostrzegające przed obstrzałem — niegroźne. Żołnierze, bobrujący po pobojowiskach — bezpieczni. 556 Jeszcze kilkunastu uciekających Niemców miga na przeciwskłonie. Jeszcze przyleciała nawała niemiecka, jak ostatnia drgawka zabitego potwora. Depczą szczyt! Pchor. Marynowicz ściąga biały podkoszulek, który jest mokry, jakby go kto z balii wyciągnął; koszulka wjeżdża na szczyt punktu triangulacyjnego. Jednocześnie strzela umówiona zielona rakieta. Gdzieś z dala siedzący, odepchnięci Niemcy, nie mogąc w bezsilnej wściekłości znieść widoku polskiej flagi powiewającej na najwyższym szczycie ich systemu obronnego, na szczycie, który spinał dwie linie obronne, który przez krwawe dwa tygodnie panował nad każdym naszym stanowiskiem — ostrzelali szczyt dookoła chorągwi, zupełnie zresztą bezskutecznie. Podchorążacy 6. PAL-u, Gawiak i Skwar, dodani szwadronowi jako obserwatorzy, nie pytając o rozkaz poszorowali z ciężką stacją na górę i teraz urbi et orbi wieszczą clearem. — Obserwatorzy 6. PAL-u ze szczytu Monte Cairo są gotowi do prowadzenia ognia na północ. Takie chojraki — w obliczu paki... Ale żadnego ognia już prowadzić nie trzeba. Padł jednooki Polifemus! Skończona jest bitwa o Monte Cassino, trwająca 13 dni i 20 godzin. Jest godzina 19.00, maja 25, roku 1944. I teraz — można będzie nasycić nienasyconą ciekawość — co taiło się za tymi wzgórzami, zionącymi przez dwa tygodnie ogniem, co jest za następną ścianą amfiteatru, jak w rzeczywistości oglądał nas jednooki Polifemus — Cairo. Idzie z rozpoznaniem z Castellone szwadron por. Ponikiewskiego — na Terelle, okrążając Cairo. Po przejściu kilkunastu kilometrów dopiero zostaje zatrzymany ogniem artylerii i broni maszynowej. Tu — na całym amfiteatrze — możemy gospodarować, jak chcemy. Trzeba więc tym biedakom, marznącym bez płaszczy i koców na szczycie Cairo, na wysokości 1669 m posłać jeść. I pić. I NAAFI. I mjr Kiedacz posyła ppor. Wachułkę. Czarniawy ppor. Wachułka ma za sobą rekord światowego trampostWH nie gorszy niż inni koledzy. Kampania wrześniowa w pułku podhalańskim, Węgry, Jugosławia. Francja już w styczniu 1940 r., Anglia. Wyjazd 2 lutego z portu zakonspirowanego w Szkocji, przyjazd do Murmańska po dwu miesiącach (31 marca), po bitwie morskiej, w czasie której zginęło 5 okrętów, w której nn 15 polskich oficerów jadących do Rosji znalazło się w Murmańsku trzech — właśnie z porucznikiem Wachułka. 557 W prawym obyczaju angielskim jest NAAFI. Znana anegdota opowiada, co który z rozbitków każdej z narodowości wziął z sobą z rozbitego okrętu do szalupy, płynąc na bezludną wyspę. Tylko Anglik nie wziął ze sobą nic — „bo przecie tam musi być NĄAFI". Jesteśmy w składzie 8. armii, a więc i rtm. Hryniewicz nie wziął „NAAFI" na szczyt bezludnego Cairo. Wziął więc ppor. Wachułka dwa muły obładowane NAAFI (papierosy, czekolada, guma do żucia...) i wodę, cypryjskich mulników, czterech ułanów i pięciu saperów pod dowództwem pchor. Juchnowicza, którzy mają torować drogę przez nie rozminowany teren. I wziął proporczyk 15. Pułku Ułanów Poznańskich. Ruszają świtem. Schodzą w dół, na owsowisko, które już wybadali, wydeptali w dniu wczorajszym, na którym odszukali, odczyścili i oznakowali studnię, leżącą dotychczas w ziemi niczyjej. Mijają kamieniołom, gdzie już zagnieździły się nasze moździerze. Dalej — drogą natarcia sprzed kilku dni obu szwadronów ułańskich — na 893 i 912 iść nie mogą, bo muły nie opanują stromych tarasów. Biorą więc w prawo, posuwając się jakimś nie trasowanym ściegiem. Ziemia straszy. Wszędzie sterczą niewybuchy wbite w ziemię, brzechwy moździerzowych pocisków, które nie eksplodowały. W pewnym miejscu — słup dymu? Nie, to nieprzejrzany rój much. Przebijając się przez niego widzą pod murkiem dwa trupy na nosidłach, przywalone gruzami murków. Na guziki battle-dressów wdziane karteczki z napisem ołówkiem: „Ułan z Karpackiego — nazwisko nieznane". Czy iść ścieżkami ? Pchor. Juchnowicz majdruje coś na bocznej ścieżce przez chaszcze, wyciąga i rozbraja 20 min szrapnelowych. Dwie' godziny już trwało posuwanie się — zanim stanęli u podnóża właściwego Cairo, skąd już góra stawała dęba (na mapie panoramicznej — ciemny żleb u nasady stożka). Tu dochodziły ostatnie osiedla. W grupie pięciu, sześciu domków — tu znajdowała się kwatera główna dowódcy 5. dywizji wysokogórskiej gen. Schranka, stąd nosił, a raczej znosił swoim podkomendnym czekoladę i papierosy na plecach. Cienkie rżnięte szkło kieliszków. Ze sto... pustych butelek od wina. Ani jednej pełnej — cholera! Pumpernikiel — czarny wyborowy chleb przysyłany z Niemiec — w srebrnej cynfolii. I rzecz najbardziej zdumiewająca — w jednej z izb na całą rozległość podłogi wielki cementowy basen pięciometrowej średnicy, cały wypełniony wodą. Każdy żołnierz, który tyle cierpiał od pragnienia w czasie bitwy o Monte Cassino, oceni pomysł założenia wysoko zbiornika, z którego wodę można było rozdzielać na pozycje. Niestety — w wodzie pływały ekskrementy. Uchodząc, zatroszczyli się Niemcy, aby prześladowcy nie mieli z czego się napić. 558 Od tej kwatery gen. Schranka przycupłej pod stromizną, którą ostatecznie się wspina szczyt Monte Cairo, szły ku górze osypiska strome na 45 do 50 stopni. Pochód posuwa się ogromnymi spiralami. Ludzie stawiają bokiem stopy, muł, zwierzę jakże w górach wyśmienite, nie może zatrzymać się dla odpoczynku, bo ciężko obładowany, gdy chce poprawić pozycję — leci w dół. Dlatego zziajani ludzie, którym piersi grają jak miechy, muszą raz po raz rozładowywać muły. Wreszcie — pozycja obserwatora, oko Polifema! Ten tu siedział w skalnej loży! Nie do trafienia z żadnej broni, nawet stromotorowej. Wszystko widział. Nie dziw, że trafiał w poszczególne schrony z moździerza. A jaki luks za nim! Wielki kryty żelaznymi brusami schron, mogący pomieścić całą kompanię, składy, urządzenia... Od punktu obserwatora do szczytu wspinaczka już ledwo idzie. Już widać na szczycie sylwetki ułanów rtm. Hryniewicza. Jest do nich jeszcze 150 m, ale jakich! — Edwin! — woła do rtm. Hryniewicza pp*or. Wachułka — muły nie dojdą. Istotnie, cypryjscy górale, ci doskonali mulnicy, raz po raz odmawiają posłuszeństwa — trzeba ich fizycznie zmuszać do dalszego marszu. Istotnie, muły, ci bezcenni noszowi tam, gdzie człowiek nie uniesie, koń nie przejdzie — rozpierają się szeroko. Ich kłapouche fizjonomie zdradzają bierny zdecydowany opór. Jeden z nich padł definitywnie. A jednak — doszli. Aż po dwunastej w południe, po czterech i pół godzinach wspinaczki. Obrośnięci ułani, przemarznięci na kość, rzucili się na muli ładunek. I tegoż dnia schodzili, uciekając przed nocą na szczycie. Inną stroną, na stanowiska Ułanów Karpackich. Pełno tam było napisów Minen i trupich czaszek na ostrzegających znakach. Darli się krzakami, omijając ścieżki. Zmachany saper wlókł się z tyłu. Huk kapsla — saper padł; obracają się — widzą błękitny dym. — To tylko kapsel wypalił — mówi flegmatycznie pchor. Juchnowicz. rozbrajając „churchillem" zdefektowaną minę szrapnelową. Schodzą sześć godzin. Coraz cieplej, coraz milej. Aż oto i sadzik, do którego prowadzi dobrze utrzymana ścieżka, a w sadziku kręcą się Ułani Karpaccy. Tylko odgarnąć tę koncertinę i już u kolegów napiją się gorącej herbaty. — Na miły Bóg! — krzyczy z sadu ppor. Nowak — stoicie w naszym polu minowym. Nie dotykać koncertiny, bo to pułapka!... Dopieroż ich, znieruchomiałych, wyłabudali przysłani przewodnicy. Po czym oderżnęli trzy robry gościnne. Ale 15. pułk nie miał spokoju. Trzeba wiedzieć, co się dzieje na niedostępnych szczytach na północ od góry Cairo. Idą nowe ułańskie patrole. 559 26 maja (to już na drugi dzień i po upadku Piedimonte) o godzinie 9.00 wyruszył patrol złożony z dwu plutonów, w skład którego weszła drużyna junaków. Patrol ten, idąc w kierunku S. Silvestro, przeszedł... 6 km w linii prostej, schodząc ze wzgórza na wzgórze, aż dopiero nadział się na ogień niemieckiego cekaemu. Poszły przez radio współrzędne, określające miejsce, skąd strzela. Po kilku minutach na wskazany cel kładzie się ogień tak precyzyjny, że po pierwszych trzech pociskach niemiecki cekaem milknie na zawsze. Do zrujnowanych domków, na zryte niemieckimi i polskimi pociskami poletka górskie wracają... gospodarze. Oto pierwsza wraca grupa włoskich kobiet, staruszek i jeden w średnim wieku mężczyzna. Staruszek bezradny chodzi po ruinach domu, kobiety zasiadły na rzędach tłumoków przechowanej odzieży. Nie wiedzą, jak też przyjmą ich ci, którzy przepędzili Niemców z ich domostw i pól. Wreszcie decydują się wysłać parlamentariusza. Do ułańskiej placówki zbliża się trwożliwie powiewając uczepioną na kiju białą szmatą Włoch. Idzie ostrożnie od kamienia do kamienia. Zawsze nim wychyli się zza głazu, przez minutę powiewa znakiem swej lojalności. Przyjmuje go wesoły ułański gwar. Prosi O acqua... Dostaje rumu z wyciągniętej z niemieckiego schronu beczki. — Poco, poco pane... (mało chleba). Dostaje angielski beef\ niemiecki chleb w paczkach. Powraca nie sam. Schodzi z nim ułan, który zaprowadza Włocha do nianieckich bunkrów, gdzie dokładnie, oczywiście po polsku, tłumaczy: „Tu widzisz, bracie, masz piłę, rżnij se drzewo, tu masz łopatę, tu nóż i widelec, tu weź se kapustę w konserwach, a tu masz chleb, zabieraj, ile uniesiesz. Czekaj, weź se jeszcze ten stół i dwa stołki, żebyś ze swoją starą na ziemi nie siedział". Okazuje się, że Włoch doskonale pojmuje polską mowę. Po kilku minutach signoriny grzebią po niemieckich schronach i znoszą wszelki dobytek pomiędzy zrujnowane ściany swych domostw. Nie szczędzą, rzecz jasna, uśmiechów dziękczynnych. Staruszek coś mówi o Mussolinim w dialekcie trudnym do zrozumienia, ale łatwo domyślić się, o co mu chodzi, epitety padają pod adresem U Duce. Szczególnie długo ogląda wszystko co włoskie w niemieckich schronach. Mruczy długo nad flaszkami włoskiego wina. — Czy nas bierzecie za Anglików? Stara kobieta podnosi poradloną wyharowaną twarz chłopki. W takiej chustce związanej pod brodą chodziła niejedna matulka w Polsce. A może i ona, matczynym sercem, nie widzi tych dziwnych spinaczy, mundurów, 560 bojowego sprzętu, może i ona widzi smutne, dobre oczy młodych chłopaków, z których opadło podniecenie bitewne, którym zapachniał dom, oporządzanie, odbudowywanie na nowo zniszczonego obejścia? Szatan ciągnie światami, szatan rządzi, szatan włada. Ogień pali ziemię, pocisk ryje, mina rozsadza, drut kaleczy. Ale cóż zrobią, kiedy trawa znów porasta ziemię, zapomniany kłos znów usiłuje się zasiać, cóż poradzą, kiedy na twarzach ludzkich znów pojawia się dobry uśmiech, kiedy znów patrzą na siebie, wiernie uczciwe ludzkie oczy? — No, no Inglesi, Polacchi, Polacchi, rnollo buoni Polacchi — głaszcze stara po rękach niewypierzonego junaka. — Molto belli — dodaje z kokieteryjnym uśmiechem dziewczyna. Ubogi jest język ludzki. Rozmowa milknie. Myśli ułanów są daleko, w Polsce... 19 — Monte Cassi 26 maja (to już na drugi dzień i po upadku Piedimonte) o godzinie 9.00 wyruszył patrol złożony z dwu plutonów, w skład którego weszła drużyna junaków. Patrol ten, idąc w kierunku S. Silvestro, przeszedł... 6 km w linii prostej, schodząc ze wzgórza na wzgórze, aż dopiero nadział się na ogień niemieckiego cekaemu. Poszły przez radio współrzędne, określające miejsce, skąd strzela. Po kilku minutach na wskazany cel kładzie się ogień tak precyzyjny, że po pierwszych trzech pociskach niemiecki cekaem milknie na zawsze. Do zrujnowanych domków, na zryte niemieckimi i polskimi pociskami poletka górskie wracają... gospodarze. Oto pierwsza wraca grupa włoskich kobiet, staruszek i jeden w średnim wieku mężczyzna. Staruszek bezradny chodzi po ruinach domu, kobiety zasiadły na rzędach tłumoków przechowanej odzieży. Nie wiedzą, jak też przyjmą ich ci, którzy przepędzili Niemców z ich domostw i pól. Wreszcie decydują się wysłać parlamentariusza. Do ułańskiej placówki zbliża się trwożliwie powiewając uczepioną na kiju białą szmatą Włoch. Idzie ostrożnie od kamienia do kamienia. Zawsze nim wychyli się zza głazu, przez minutę powiewa znakiem swej lojalności. Przyjmuje go wesoły ułański gwar. Prosi o accjua... Dostaje rumu z wyciągniętej z niemieckiego schronu beczki. — Poco, pocopane... (mało chleba). Dostaje angielski beefi niemiecki chleb w paczkach. Powraca nie sam. Schodzi z nim ułan, który zaprowadza Włocha do niemieckich bunkrów, gdzie dokładnie, oczywiście po polsku, tłumaczy: „Tu widzisz, bracie, masz piłę, rżnij se drzewo, tu masz łopatę, tu nóż i widelec, tu weź se kapustę w konserwach, a tu masz chleb, zabieraj, ile uniesiesz. Czekaj, weź se jeszcze ten stół i dwa stołki, żebyś ze swoją starą na ziemi nie siedział". Okazuje się, że Włoch doskonale pojmuje polską mowę. Po kilku minutach signoriny grzebią po niemieckich schronach i znoszą wszelki dobytek pomiędzy zrujnowane ściany swych domostw. Nie szczędzą, rzecz jasna, uśmiechów dziękczynnych. Staruszek coś mówi o Mussolinim w dialekcie trudnym do zrozumienia, ale łatwo domyślić się, o co mu chodzi, epitety padają pod adresem // Duce. Szczególnie długo ogląda wszystko co włoskie w niemieckich schronach. Mruczy długo nad flaszkami włoskiego wina. — Czy nas bierzecie za Anglików? Stara kobieta podnosi poradloną wyharowaną twarz chłopki. W takiej chustce związanej pod brodą chodziła niejedna matulka w Polsce. A może i ona, matczynym sercem, nie widzi tych dziwnych spinaczy, mundurów, 560 bojowego sprzętu, może i ona widzi smutne, dobre oczy młodych chłopaków, z których opadło podniecenie bitewne, którym zapachniał dom, oporządzanie, odbudowywanie na nowo zniszczonego obejścia? Szatan ciągnie światami, szatan rządzi, szatan włada. Ogień pali ziemię, pocisk ryje, mina rozsadza, drut kaleczy. Ale cóż zrobią, kiedy trawa znów porasta ziemię, zapomniany kłos znów usiłuje się zasiać, cóż poradzą, kiedy na twarzach ludzkich znów pojawia się dobry uśmiech, kiedy znów patrzą na siebie, wiernie uczciwe ludzkie oczy? — No, no Inglesi, Polacchi, Polacchi, molto buoni Polacchi — głaszcze stara po rękach niewypierzonego junaka. — Molto belli — dodaje z kokieteryjnym uśmiechem dziewczyna. Ubogi jest język ludzki. Rozmowa milknie. Myśli ułanów są daleko. w Polsce... 19 — Monte Cassino Epilog — Wszelki duch Pana Boga chwali! — I ja Go chwalę... — Jeśli moje szafirowe oczy nie mylą się, porucznik Kijowski? — Onż sam. — Niby jak?... — pytam, nie mogąc powiązać wrażeń: tuż przed bitwą wyciągaliśmy go, pokrwawionego, z roztrzaskanego samolotu, a tu oto jest pierwszą osobą, jaką spotykam na lotnisku. — Autostopem wywiał ze szpitala aż spod Mottoli — śmieją się jego koledzy (bo to w końcu półwyspu). — A kapitan Wright? — pytam o tego drugiego połamańca. „Stefański", czyli lieutenant Steven, pokazuje na zbliżającego się Wrighta. Wright jest dowódcą tego dywizjonu samolotów obserwacyjnych i właśnie też wyrwał ze szpitala, z dwoma jeszcze nie zrośniętymi żebrami. — How are you, captain ? Czy pozwoli mi pan polecieć nad pobojowiskiem? Kpt. Wright obrzucił stroskanym spojrzeniem moje 120 kg netto bez koszulki. Piper-cuby jego dywizjonu (popularnie zwane „Kubusie", oneż „krowy") to słabe awionetki o sile 65 koni... — Józefski — drą się Polacy (są to nasi oficerowie artyleryjscy, przydzieleni do dywizjonu jako obserwatorzy) — come here! „Józefski", onże lieutenant Joe Tolson jest tym pilotem, który by mnie ewentualnie powiózł (jeśli się zdecyduje). — No co!?... „Józefski" przekrzywił głowę, przyglądając mi się krytycznie i przesunął żutą gumę za zęby. — YesL. Wymontuje się radio i nie weźmiemy spadochronów. Po kolacji w kasynie idziemy przed taką „krowę", która rozwarczała się śmigłem. Patrzę z abominacją na jej zielony nos: rychtycznie takim samym taka sama „krowa" rzepła wówczas w moich oczach w ścianę wąwozu. — Ile mieliście lotów? — krzyczę przez wycie maszyny. — Jest nas sześciu Polaków — odrykują mi przez te grzmoty i warkoty — każdy odbył po sześć lotów. — Mieliście kraksy? 562 — Trzy. — Ilee!?... — Trzy-y-y. A tu już mnie wtłaczają do tego otwartego maciuptasa. Pokazują na migi: — Tak się odpina pas. — Po co? — pytam smętnie (przecie spadochronów nie bierzemy). „Józefski" rozpędza maszynę po koniczynowym wybiegu. „Kubuś" nabiera wysokości bardzo stromo, struga żyroskop. Dolina rzeki Volturno ucieka w dół. Lecimy za łańcuch gór — nad doliną rzeki Rapido. I nad miejsce właśnie wygasłej bitwy. Widzę ciebie, ponownie, ziemio męki, pole chwały. Tam w dole zaklęsła się w krzakach przeczuwana tylko przez zabijanych i ranionych prawda o tobie, przebłyskująca w ostatniej godzinie dowódcy kompanii, przed którym „rozwarła się przepaść nie rozeznana na mapie", dowódcy czołgów, którego przedśmiertny meldunek sygnalizuje nie zidentyfikowane wzgórze, „nagle wyrosłe" — wzgórze-widmo. * Ale ja teraz — mając pod sobą teren nie zadymiony, nie obawiając się messerschmittów ani niemieckich pelotek — widzę. Już to dla mnie nie pusty amfiteatr — teren walki — oczekujący na krwawe igrzysko. Żyje mi w oczach każdy szczyt, jar, ścieżka, każde urwisko, kotlinka, spad. Ziemia ta dla mnie nie jest zastygłym stołem plastycznym — te wszystkie jej stoki i przeciwstoki, zakrzaczenia, głazowiska grają swoim odrębnym życiem w miarę jak przypominam — co się tu działo. Tu — gdzie obie strony rzuciły pół miliona pocisków armatnich i moździerzowych i niezliczoną ilość pocisków z broni maszynowej. To już nie amfiteatr martwy — to twarz potwora. Cairo — jak czoło jednookie. Widmo i 593 — jak potworne gęby chłonące. Jak żuchwy żujące — 569, 575, San Angelo. Gardziel — jak przełyk. Droga Saperów i Droga 3. DSK — ramiona ośmiornicy wciągające żer. Kotliny wyładowane trupami — jak bandzioch wiecznie nienapełniony. Klasztor — jak czarne złe serce, tłukące się w piersi monstrum. Ścieżki, którymi jak rynsztokami płynęła krew — jak gargantuiczne zmarszczki, kurczące się spazmem szatańskiego śmiechu. Potwór straszliwy, przywarowany w zieloności wzgórz, spowinięty w wiosnę, maki, słowiki, zwabił ludzi prostych i wierzących i żuchwy poszły w ruch. Przepoławiało się, bulgotało, krwawiło mięso ludzkie, działały potworne żuchwy, zasilane wciąż nowym żerem, obleśna gęba, oblepiona strzępami wywalonych jelit, rozpryśniętych mózgów, okruchami miażdżonych kości. 563 Widzę wywalone wnętrzności Królaka; spalony trup Bobonia, usmażonych Nickowskiego, Białeckiego, Karczewicza, Bogdajewicza, Ambro-żeja, Sienkiewicza; zabijanego na raty Tereszczuka; przecięte wpół ciało Barglewicza; nogę, jak pień strzaskany, Świetlickiego; Wróbla i Ry-sieckiego z pogruchotanymi obu nogami; miazgę Antoniuka, wduszoną w ziemię przez wieżycę; kawałki mięsa radiooperatora w czołgu Barana; oderwaną głowę Kairowicza; oderwaną stopę Kulikowskiego, wpartą w sprzęgło; przebity język Kuźniara; sierżanta z rękami urwanymi przy ramieniu; ociemniałego czołgistę; nogę saperską, którą wywija kpt. Mar-kiewicz, nogę rzuconą daleko uł. Młodzianowskiego; nogi trupów, drutem wiązane — ofiar Ziemi-Potwora. Stanęli na tym piekielnym terenie przeciw nam najlepsi — opiewani przez formujący się epos niemiecki spadochroniarze z Krety, spod Stalingradu i Ortony. Stanął dobierany kwiat nordyckiej młodzieży — Nibelungi! Naszczute, odczłowieczone, znarkotyzowane, adoptowane do rzemiosła wojny niemieckie półbogi. Naszych najlepszych nie syciła gloria, nie zagrzewała do walki. Ciała, dusze — gniły w oflagach. Tych najlepszych... Tych z września... Dolina Fergańska — gdzie ich zżarła malaria — gdzieś tam sinieje za horyzontami. Toczyła ich, nie rozumiejących, wezbrana fala przez pustynie i przez obieże wszystkich szlaków. Nie stała za nimi pieśń, ani chwała, ani oczy dziewcząt, ani zachwyt podrostków, ani tryumfalne witania na urlopach. „Zginiecie!" — mówiły im łapanki, Oświecimy, Majdanki, tortury, publiczne egzekucje. „Zgnijcie tu!" — mówiły wszystkie obroży koncentracyjne świata, z których uciekali. „Zostańcie!" — mówiła kapitulująca Syria. Ale oni przyszli pod górę Monte Cassino. Cóż zrobię, że zda się to złą literaturą, kiedy muszę świadczyć życiu, nie literaturze. Mówią przez wieki dorastającym pokoleniom całego świata: „Winkel-ried". Że zgarnął włócznie austriackie sobie w serce, dając drogę innym. My, pył ziemski, z którego za krótki czas nic nie zostanie, świadczymy tym wiekom przed nami: Bułak z 13. batalionu, w porywie poświęcenia, rzucił się całym ciałem na pole minowe, moszcząc drogę kolegom. Miarkowski z karpackiego ułanów, osłaniając kolegów, rzucił się na ręczny granat. Żarlikowski z 4. baonu na ciele swoim pod bliskim ogniem wyczołgiwał spod niemieckiego bunkra konającego. Jarnutowski z 6. baonu, strzelając z elkaemu bez przykrycia, z postawy 564 stojącej, ściągnął ogień na siebie; rozniesiony w strzępy, uratował dwa plutony. Gasiński z 16. baonu, raz ranny, otrzymawszy serię w pierś, umiera, meldując swój zgon. Gorgolewski z 18. baonu po trzykroć ranny, po trzykroć unosi się wskazując źródło ognia i kona z okrzykiem „Niech żyje Polska!" Z tym samym okrzykiem giną Kamiński i Żychoń. Jeszcze Polska intonuje sierżant Czapiński, ugrzęzły z 30 ludźmi 17. baonu bez amunicji pod bunkrem niemieckim; ludzie jego podchwytują śpiew i walą w Niemców kamieniami. Księża byli sanitariuszami w tej bitwie, lekarze szli piechotą za czołgami, dowódcy jako ostatni atut rzucali na szalę — siebie. Zginęli pułkownicy: Kurek, Fanslau, Kamiński, Jastrzębski. Majorowie: Stojowski-Rybczyński, Rawicz-Rojek, Żychoń. Ranni pułkownicy: Świetlicki, Peszek, Stoczkowski, Domoń. Żegnaj, ziemio, po której gdy szedłeś w te dni, ścieżki od stanowisk były znaczone nie taśmą, ale krwią. Wi&zór już zlatuje na pobojowisko jak nietoperz. Samolot jak kozodój — ptak nocny, owiał okrążającym lotem milczący Klasztor. Jeszcze i jeszcze wpijam się wzrokiem w teren, który ucieka. Lecimy za przełęcz gór. Słońce ostatnie ¦ blaski rzuca nieporządnie na zaemię, jak bankrut, którego nie stać na podtrzymanie regularnej stopy życiowej. Poznaję w tym płacie blasku — to cmentarz w San Vittore. Pole maków wpiera w bury spłacheć, na którym rzędem widnieją prowizoryczne groby. Wśród jednostajnych krzyży czasem błyśnie objaw pamięci kolegów: tabliczka uzdajana w jakimś „Repie", krzyż z łusek, bukiety w szklankach od pocisków, w puszkach po konserwach, kawałki taśm czołgowych. Na każdym grobie — papierek rejestracyjny jak fracht na transportowej pace w drodze do Polski. Tuż — kościółek rozwalony, zamazane malunki usiłujące coś powiedzieć przez rany zadane granatem, ostra koncertina oczepiła kościół, żółte tablice grożą „UXB — niewybuch", dróżkę zarosła, wiodącą od cmentarza w zieloność, w ukojenie — zagradza krzykiem przewieszony czerwony łachman i napis: „Teren zagrożony". Ostry klin maków już wdziera się, już przerośnie karne szeregi grobów. Tu leży ppłk Fanslau. zdobywca wzgórza 593, przy nim ułożeni nieskazitelnie równym szeregiem dowódcy kompanii, dowódcy plutonów, dowódcy drużyn, celowniczowie i strzelcy wyborowi. W otoczeniu swoich pancernych leży Kuczuk-Pilecki. leżą inni dowódcy. Umarli w katharsis. Joe Tolson (zginął pod Bolonią) zwraca ku mnie głowę od sterów: „Wie pan — przekrzykuje śmigło — iłem razy odlatywał znad doliny Rapido za tamten łańcuch gór, zawsze myślałem, widząc kobiety na polach, że ze śmierci wracam w życie". 565 Serce przez chwilę ścisnęło przerażenie: czy nie mam uczucia odwrotnego. Lądujemy w ciemnym Venafro. Sam idę czarnymi ulicami, po których poczynają pobłyskiwać szpary źle zasłoniętych okien. Zza któregoś z tych okien dochodzi do mnie dopraszające się życia nieudolne pilikanie na taniutkich skrzypeczkach. (Skąd tu w wojsku skrzypeczki?) Mazurek — mazureczek Oberek — obereczek Kujawiak — kujawiaczek Pójdźze ino, Maryś, pójdź. Tak. O to biliśmy się. O byt. głazu — ołtarz — i po murze oporowym kute godła oddziałów. A wyżej, na zboczii wznoszącym się ku 593 — krzyż z żywopłotu; ramię jego — pięćdziesiąt metrów; środek jego — orzeł, płaskorzeźba w wapieniu montecassińskim o wymiarach sześć na siedem metrów. Kiedy ze szczytu cmentarza, białą falą schodów, idzie się w dół, mocny napis biegnący dwumetrową antykwą przez całe plateau mówi: PRZECHODNIU, POWIEDZ POLSCE, ŻEŚMY POLEGLI WIERNI W JEJ SŁUŻBIE Nasi zmarli leżą zamknięci w dolomit, w trawertyn, w beton. Trumna nie pęknie łaskawie sokom ziemi na wiosnę, nie wkradnie się do prochów poległych korzeń chciwego ziela, by ciągnąć utajone siły na słońce. (Umknęliśmy naszych zmarłych w trawertyn, w beton, w dolomit. Nie mogą protestować, nie mogą żywić ziemi. Myśleliśmy o tych zmarłych surową miłością. Tam miejsce im daliśmy, gdzie stał upiorny las dębowy. Napuściliśmy dęby cementem — wznoszą teraz utrącone kikuty — świadcząc na wieczność. Tuż pod wzgórzem 593 — Górą Ofiarną — złożyliśmy ich. Słuchajcie, bliscy, jak leżą!... Po czterysta metrów sześciennych kamienia ładowaliśmy w olbrzymie leje po bombach tysiąctonowych — by wyrównać ich miejsce spoczynku. Na pięć metrów w głąb zakładaliśmy fundamenty murów oporowych, wyrwaliśmy i obrobiliśmy na mury dwanaście tysięcy głazów, zrobiliśmy dwadzieścia tysięcy metrów wykopu, użyliśmy osiemset ton cementu, z Rzymu samego wlekliśmy tysiące płyt trawertynu. Schodami wchodzimy na wielkim łukiem zatoczone plateau, kryte trawertynem (to z niego zbudowane jest Colosseum). Wejścia pilnują w trawetynie rzeźbione przez prof. Cambelottiego dwa ogromne orły na trzymetrowych pilastrach, o potężnych szponach, o skrzydłach husarskich, przypominające Szukalskiego. Pośrodku liczącego tysiąc czterysta metrów kwadratowych plateau szesnastometrowy krzyż Virtuti Militari z. wiecznie płonącym zniczem. Plateau otacza amfiteatr dziewięciu tarasów ułożonych z wapiennych głazów. Na każdym tarasie w dwuszeregu groby — na każdym krzyż z szarokremowego trawertynu i płyta z ;trawertynu z głęboko wkutym napisem. Tysiąc siedemdziesiąt grobów. Idzie się ku nim z dołu, z plateau od tego wielkiego krzyża Virtuti Militari i od tego płonącego znicza monumentalnymi białymi schodami czterdziestosiedmiometrowej szerokości. Na najwyższym tarasie bryła 566 CASSINO-PIEDIMONTE 1km „PIEDIMONTE S SAN GERMAN B03 punkty trygonomet-ryczne , koty poziomice co 100 m n. p. m. Wykaz żołnierzy polskich poległych pod Monte Cassino1 Adamarczuk Jan, ppor., 25.1.1911—17.V.1944 Adamczyk Bolesław, kpr., 20.1.1912—17.V.1944 Adamczyk Stefan, strz. 15.VIII.1916—3.III.J944 Adamski Jan, kpr., 24.VI.1916—12.V.1944 * Ambroziak (Ambrożak) Stanisław, strz., 22.111.1913—12.V. 1944 Ambrożej Edward, kpr., 22.IV.1912—12.V.1944 Anchim Gabriel, uł., 24.111.1911—19.V.1944 Andrzejewski Władysław, kan., 10.11.1923—21 .IV. 1944 Angielski Stanisław, st. ul, 18.11.1914—19.V.1944 Anisimow Piotr, uł., 24.VI.1917—19.V.1944 * Antoniuk (Antonik) Adam, kpr., 26.XI.1915—23.V.1944 * Archocki (Archacki) Aleksander, strz., (?) 1916—14.V.1944 Arnold Jan, kpr., 1.V.l903—3.V. 1944 * Arżeniewicz (Arżaniewicz) Antoni, strz., 8.DC.1910—12.V.1944 Au Jan Piotr Antoni, ppor., 10.V.1914— 11.VI.1944 Aumiller Wawrzyniec, st. sap., 29.VII.1899—24.V.1944 * Aungur (Angur) Stanisław, strz., 8.IV.1910—9.V.1944 Awdziej Ignacy, strz., 2.V.1916—12.V.1944 Babiniec Michał, kan., 7.X.1919—3.V.1944 Babirecki Piotr, ppor., 31.1.1913—12.V.1944 Babiuch Jan, ppor., 10.X.1915—17.V.1944 [Bachleda Adam, ppor., l.X.192O—18.V.1944] Baczelis Nikodem, strz., 17.VII. 1923—19.III. 1944 Bagiński Jan, strz., (?)1919—1.VI.1944 Bagiriski Marian, strz., 24.X.1924—12.V.1944 1 Niniejsze zestawienie, którego podstawą jest Wykaz poległych i zmarłych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Obczyźnie w latach 1939—1946, wydany w Londynie w roku 1952 przez Instytut Historyczny im. Gen. Sikorskiego, oraz I wydanie Bitwy o Monte Cassino (Rzym 1945—1947) opracowała Natalia Dobrowolska. Wydawca londyński zaznacza, że Wykaz... może zawierać pewne nieścisłości i niewielkie braki ilościowe. W przypadkach wątpliwych podaje różne wersje zawarte w dokumentach, co zachowuje niniejszy wykaz, pozostawiając w nawiasie okrągłym inną formę nazwiska, równolegle podaną datę lub znak zapytania oznaczający brak danych. Przy sporządzaniu załączonego wykazu poległych wprowadzono zmiany w kilkudziesięciu nazwiskach, oparte na porównaniu danych w katalogach i na tablicach nagrobnych na cmentarzu polskim w Monte Cassino. Konfrontację tę przeprowadził i różnice wynotował ks. Studziński, kapelan, 4. pułku pancernego. Jako obowiązujący przyjęto zapis z cmentarza, podając w nawiasie obok wersję katalogową (pozycje te oznaczono gwiazdką). Nazwiska i daty w nawiasach kwadratowych wprowadzono na podstawie wzmianki w tekście Bitwy o Monte Cassino. 571 Bakunowski Henryk, plut., 2.VII.1909—12.V.1944 Balcerzak Stefan, sierż. pchor., 21.VII.1908—5.IV.1944 Bałaj Paweł, sap.,(?) VII.1916— 19.V.1944 Bandacki [Bandecki] ffazyli, sap., 14.DU921—17.V.1944 Bandża Benedykt, kan., 27.111.1913—22.V.1944 Bania Tadeusz, kpr. pchor., 7.II.1921—17.V.1944 Banda Władysław, st. strz., 11 .XII. 1915—12.V. 1944 * Barabas (Barbas) Jan, strz., 16.1.1921—17.V.1944 Baran Jan, st. strz., 2.XII.1911—13.V.1944 Baran Józef, strz., 10X1920— 17.V.1944 Baran Władysław, por., 16.VIII.1910— 17.V.1944 Baranowski Józef, strz., 29.DC.1913— 17.V.1944 Baranowski Michał, strz., 14X1918—22.V.1944 Barański Edward Franciszek, sap., 4X1908—19.V.1944 Barczyk Franciszek, strz., 12.111.1909—13AU944 Barglewicz Eugeniusz, ppor., 16.11.1920—12.V.1944 Barszczewski Antoni, strz., 7.1.1909—17.V.1944 Bartoszak Romuald, ppor., 23.VIII.1915—13.V.1944 Bartoszewicz Jan, sierż., 22.XII.1902—25.IV.1944 Barylak Władysław Klemens, st. strz., 23.111.1921—12.V.1944 Baturo Izydpr, kan., 10.VII.1922—17.V.1944 Baum Teodor, kpr. pchor., 20.V.1921—12.V.1944 Bąk Jan, ppor., 18.VI.1914—28.IV.1944 Bednarczuk Stanisław, sap., 9.IV.1922—19.IV.1944 Bednarski Józef, strz., 14X1922— 17.V.1944 Bednarski Leon, ppor., 2.IV.1920—18.V.1944 Bednorz [Bednarz] Godfryd, st. strz., 3.VIII.1923— 12.V.1944 Belko Sylwester, stu., 19.VII. 1923—13.V. 1944 Benc Antoni, kpr., 7.1.1911—21.V.1944 Bereś Wacław, ppor., 1.XII.1916— 14.V.1944 Besser Wiktor, ppor., 28.XI.1917—17.V.1944 * Beszyński [Błeszyński] Bogusław, strz., 22X1920— 12.V.1944 Bezak Jan, st. strz., 24.XII.1908—12.V.1944 Bezpałko Feliks, sierż., 20.XI.1908— 16.V.1944 Bedkowski Franciszek, por., 3.VII. 1910—11.V. 1944 Białecki Ludomir, ppor., 16.1.1909—12.V. 1944 Białobrzeski Bolesław, strz., 13.111.1916—17.V.1944 Biedulewicz Mieczysław, uł., 6.VIII.1919—8.V.1944 Bielat Julian, plut., 11.XII.1915—12.V.1944 Biernat Franciszek, kpr., 22.111.1916—12.V.[5.VII]1944 [Bierzyński(?) por., dr,(?) — 12.V.1944] Błaszczak Ernest Kazimierz, ppor., 25.VIII.1914—1.V.1944 Błażewicz Wincenty, kan., 2O.V. 1906— 17.V. 1944 Boboń Jan, strz., 17.LX.1914— 17.V.1944 Bogdajewicz [Bogdajecz] Eugeniusz, st. strz., 25.V.1916—12.V.1944 Bogdan Bolesław, strz., 12.VIII.1909—17.V.1944 Bogdan Teodor, st. strz., 16.111.1916—14.V. 1944 Boncewicz Władysław, strz., ll.XI.1920—18.V.1944 Borczyk Edward, st. strz., 17.VI.1925—17.VI.1944 Borek Władysław Stanisław, sap., 8.V.1908—19.V.1944 Borkowski Zenon, uł., 18.V.1923—17.VI.1944 Borowski Czesław, strz., 4.IV.1914— 12.V.1944 Borsuk Wacław, strz., 28.IX.1919—17.V.1944 Bortnowski Stefan, por., 19.VIII. 1916— 19.V. 1944 Borysiewicz Arkadiusz, strz., (?) IX. 1908— 12.V.1944 572 Bosaków [Bosaków] Atanazy, strz., 3.VIII. 1911—22.V. 1944 Bowsza Konstanty, sierż., 30.V.1907—17.V.1944 Bowt Mikołaj, strz., (?) 1919— 12.V. 1944 * Bransiewicz (Bransewicz) Albin, strz., 23.XII.1911—12.V.1944 Braszczyński Tadeusz, ppor., 18X1917—12.V.1944 Bratenko Władysław, st. strz., 8.XI.1924—3.V.1944 * Brombosz (Bromboszcz) Jerzy, kan., 2.VI.1922—13.V.1944 Brygider Stefan, strz., 23.IV.1916—17.V.1944 Buchowiec Aleksander, strz. (?) 1914— 12.V.1944 Buczewski Franciszek, st. strz., 22.XI.19O4—17.V.1944 Buczyński Stanisław, strz., 15.XII.1905— 12.V.1944 Budnik Stanisław, strz., 3.VII.1916—12.V,1944 Budrewicz Michał, sap., 24.IX.1922—13.V.1944 Budyński Bolesław Jan, ppor., 9.V.1912— 17.V.1944 Bukacin Szymon, strz., 15.111.1915—22.V.1944 Bukowski Bazyli, st. strz., 27.11.1914—12.V.1944 Bulzacki Zdzisław, kpr., 1.VII.1915—17.V.1944 Bułaj Aleksy: st. uł., (?)1916—17.V.1944 [Bułak Grzegorz, strz., (?)—12.V.1944] Burba Witold, strz., 28.VI.1921—17.V.1944 Burdaś Jan, st. strz., 20.1.1900—17.V.1944 Burdyłło Roman, st. strz., 27.IV.1911—12.V.1944 Bursa Mikołaj, strz., 5.II.I9O8—12.V.1944 Bursa Zbigniew, st. strz., 21.VI.1921—17.V.1944 Bury Mieczysław, ppor., 7.1.1924—17.V.1944 Buryn Urban Jan, strz., l.V.19O3—17.V.1944 Buyko Wacław, kpt., 16X1907— 17.V.1944 Byczek Stanisław, uł., 1.VI.1924—19.V.1944 Bykowski Antoni, sap., 13.VI.1912—13.V.1944 Byrski Antoni, st. strz., 3O.V.1912—17.V.1944 Cajun Aleksander, sap., 15.IV.1922— 17.V.1944 Caryk Jan, strz., 10.XI.1906—12.V.1944 Cebula Franciszek, st. uł., 27.1.1921—20.V.1944 Chachulski Stefan, ppor., 3.VIII.1916— 13.V.1944 Chaczko Stanisław, kpr., 5.III.1912—12.V.1944 * Chałowacz (Chałowicz) Wincenty, st. strz., 15.1.1901—12.V.1944 Chałupa Bolesław Władysław, uł., 4.IV.1919—22.111.1944 Chałupa Leon, ppor., 16.XI.1911—18.V.1944 Charkot Bronisław, kpr., 24.IX.1912—17.V.1944 Chaskielewicz Mordko, kan., 25.VI.1914—19.V.1944 Chiniewicz Jan, st. strz., 2.IV.1920—12.V.1944 Chmielecki Czesław, sap., 10.11.1921—12.V.1944 Chmielewski Antoni, strz., 14.1.1907—8.V.1944 Chmielewski Jan, kpr., 30.IX.1914—9.V.1944 Chmielewski Julian, ppor., 13.1.1914— 17.V.1944 Chojna Stanisław, st. strz., 2.XI.1919—17.V.1944 Chomczyk Michał, st. strz., 16.V.1915—12.V.1944 * Chrzanowski (Krzanowski) Filip, strz., 1.V.1927—17.V.1944 Chudziński Marian, st. strz., 24.11.1924—12.V.1944 Chwalisz Marcin, sierż., 31.VIII.1898—12.V.1944 Chwojnicki Antoni, strz., 21.11.1910— 10.V.1944 Ciastko Ferdynand, uł., 10.XI.1921—14.V.1944 Cichowicz Maksymilian, ppor., 2.(12)X.1909— 17.V.1944 573 Cichowlas Leon, strz., 8.XII.1906—12.V.1944 Cienciara Bolesław, strz., 15.IV.19O8—31.V.1944 Cieśliński Bronisław, strz., 29.XI.1915—12.V.1944 Ciosek Bolesław, vi., 7.IV.1914—22.V.1944 Ciura Jan, strz., 24.VIII.1914—31.V.1944 Cynowski Władysław, sierż., 27.V.1906—12.[16]V.1944 Czaban Mieczysław, sap., 14.111.1920—19.V.1944 Czabanowicz Zygmunt, kpr., 6.V.1908—15.V.1944 Czapiński Marian, st. sierż., 22.1.1901—17.V.1944 Czapliński Zbigniew, kpr., 13.XI.1923—12.V.1944 Czapor Władysław, st. strz., 13.VI.1924—17.V.1944 Czarnous Bernard, strz., 29.1.1909—12.V.1944 Czarny Stefan, strz., 28.XII.1909—18.V.1944 Czebotarewicz Olgierd, plut., 28.V.1914—30.V.1944 Czechowski Karol, kpr., 8.V1.1914— 12.V.1944 Czenczek Stanisław, sap., 14.X.1904—12.V.1944 Czenczek Walenty, strz., 2.II.19O7—17.V.1944 Czerkowski Lucjan, ppor., 6.X1.1919—17.V.1944 Czugajewski Michał, strz., 20.IX.1919—17.V.1944 Ćmiel Władysław, kpr., 19.VII.1915—12.V.1944 Danielak Jan, strz., 17.X.1912—1.IV.1944 Danieluk Jan, st. sap., 12.11.1917— 10AU944 Daniliszyn Jan, kan., 30.VI.1920—12.IV.1944 Daniluk Feliks, kpr., 22.IX.1919—12.V.1944 [Dąbkowski (?), strz., (?>-12.V.1944] Dąbrowski Dariusz, vi., 23.XI.1923—13.[14]V.1944 Decker Franciszek (Ferdynand), st. strz., 6.III.1921—18.1.1944 Dedio Władysław, strz., 2.V.1922—18.V.1944 Delekta (Dlekta) Kazimierz, kpr., 20.IV.1904—26.IV.1944 Dementjew Michał, ppor., 4VI11.1912—3.III. 1944 * Demidowicz Aleksander (Arseniusz), st. strz., (?)1913—12.V.1944 Depowski Stanisław, ppor., 1.V.1914—17.V.1944 Dereń Franciszek, strz., 5.V.1911—24.V.1944 Dębowski Stefan, strz., 27.VI.1916—12.V.1944 Dębski Stanisław, st. strz., 18.XI.1919—12.V.1944 Didoszak Michał, st. strz., 24.XI.1906—12.V.1944 Diłaj Jan, kpr. pchor., 21.IX.1922—25.IV.1944 Dobkowski Bronisław, strz., 1.1.1905—12.V.1944 Dobrowolski Jan, kan., 15.VIII.1924—18.V.1944 [Dobrowolski (?), st. strz., (?)—17.V.19441 Doliński Bronisław, kpr., 7.X.1904— 1.V.1944 Dołgopoł Stanisław, strz., 4.1.1906—17.V.1944 Domagała Jan, strz., 25.V1.19O2—12.V.1944 Domański Bolesław, por., 3.II.1912—17.[12]V.1944' Draczyński Ignacy, st. strz., 1.11.1908—20.V.1944 Drejman Jan Kazimierz, ppor., 5.V.1923—27.V.1944 Drozda Jan, strz., 20.X.1919—17.V.1944 Dubicki Piotr, ppor., 29.VI.1913— 17.V.1944 Dubowik Aleksander, st. strz., (?)VII.1917— 17.V.1944 * Dubski Edward (Edmund) st. strz., 2.XI.1907—12.V.1944 Duch Ludwik, strz., 21.VIII.1909—27.IV.1944 574 Duda Jan, kpr., 27.111.1921—17.V.1944 Dudzik Władysław, st. strz., 25.111.1915—14.V.1944 Dudziński Stanisław, strz., 28.IV.1916 (1915)—17.V.1944 Dwojak Władysław, strz., 25.VIII.1922—16.V.1944 Działach Stanisław Szczepan, sap., 4.IX.1914—13.V.1944 Dziuda Jan, kpr., 26.V.1915—17.V.1944 Dziurkowski Tadeusz, ppor., 1.II1.1907—25.Y.1944 Ejsmont (Ejsmond) Władysław, kpt., 27.IV.r912—17.V.1944 Elsner Stanisław, plut., 13.X.1913— 15.V.1944 Ezman Stanisław, kpt., 29.IX.1906—20.V.1944 * Fajfus (Fafius) Kazimierz, strz., 25.IX.1924—12.V.1944 Fanslau Karol, ppłk., 12.1.1895— 17AU944 Faszczewski Kazimierz, ogn., 17.VI.1912—30.V.1944 Fedyna Jerzy, kan., 28.IX.1918—13.V.1944 Ferdek Jan, strz., 21.X.1909—13.V.1944 Ferencowicz Władysław, sap., 14.DC.1918—12.V.1944 * Fęski (Fenski) Stanisław, wachm., 8.V.1911—17.[12.] V.1944 Filipczyk Józef, kpr., 13.XII.1914—12.V.1944 Flis Jan, st. strz., 18.XI.1921—12.V.1944 Frankiewicz Paweł, st. strz., 1.II.1901—12.V.1944 Frosztęga Beniamin, plut., 14.11.1910—18.V.1944 Furmaniak Jan, plut., 8.V.1913—12.V.1944 Furszpaniak Edmund, kapr, 26.VIII.192O—17.V.1944 Gajdemski Hieronim, kpr., 8.X.1906—12.V.1944 Gajdemski Marian, strz., 25.111.1906—12.V.1944 Gancarz Jan, kpr., 23.VIII.1912—12.V.1944 Garmalita Kazimierz, strz., 28.11.1918—17.V.1944 Gasiński Tadeusz, ppor., 7.XII.192O—17.V.1944 Gawlik Jan, sap., 20.XII.1910— 17.V.1944 Gawliński Franciszek, st. strz., 18.X1.1923— 12.V.1944 Gaża Edward, ppor., 5.X.1919—12.V.1944 Gewert Kazimierz, strz., 12.VII.1924—12.V.1944 Gęborek Władysław, plut., 1.II.1917^-25.IV.1944 Giaro Mieczysław, st. strz., 10.XII.1915—7.V.1944 Giedrojć Antoni, plut., 10.V.1914—11.V.1944 Giełazun Stanisław, plut., 23.VIII.1905—12.V.1944 Giemza Zdzisław, sierż., 6.VIII.1911—17.V.1944 Gierka Jan, sap., 16.XII.1921—19.V.1944 Gil Franciszek, st. strz., 12.IX.1924— 19.V.1944 Ginaluk Michał, st. strz., 20.IX.1919—12.V.1944 [Ginko (?) strz., (?)—17.V.1944] Giruć Wincenty, kpr., 25.VII.1904—8.V.1944 Gizowski Wincenty, sierż., 25.IX.1903—25.11.1944 Gładysz Mieczysław, ppor., inż., 21.11.1904—19.V.1944 Gniza Wilhelm, st. strz., 4.VIII. 1913—15.V. 1944 Goliński Stefan, sierż., 14.VII1.1915—17.V.1944 Gołębiowski Józef, strz., 15.1.1927—12.V.1944 Goraj Tadeusz Szczepan, st. strz. pchor., 16.XI.1923—31.V.1944 Gorgolewski Walery, plut., 12.IX.1914—12.V.1944 575 Gostkowski Walenty, kan., 14.11.1903—22.V.1944 Gościński Tadeusz, strz., 15.VII. 1908—12.V. 1944 Góra Edward, st. strz., 2O.XI.1922~-5.V. 1944 Górny Józef, st. strz., I0.VIII.1913— 17.V.1944 Górski Stanisław, strz., 3.VI.1915—8.V. 1944 Graber Adam, por. lek., 8.II.1896—8.V.1944 Grabiański Ryszard, mjr, 24.Df.1902—17.11.1944 Grabowski Edward, strz., 15.VIII. 1915—10.V. 1944 Grażyński Witold, strz., 9.II. 1904—17.V. 1944 Grądalski Antoni, plut., 4.XII.1907— 12.V.1944 Grochowski Józef, strz., (?)VIII. 1912— 12.V. 1944 Grosicki Lucjan Zygmunt, strz., 15.XII.1919—17.V.1944 Gruchacz Stanisław, sap., 26.V.1918—17.V.1944 Grunberg (Grinberg) Aleksander, kpr. pchor., 31.XII.I914— 12.V.1944 Gryczylo Adolf, strz., 10.XI.1918—17.V.1944 Grygierzec Jan, sap., 19.XII.1906—19.V.1944 Grzegorzewski Edward, kpr. pchor., 17.11.1915—2.I1I.1944 Grzybowski Bronisław, strz., 3.II.1921—12.V.]944 Gul Mieczysław, st. strz., 16.11.1921—17.V.1944 Guła Andrzej, strz., 10.XII.1914—18.V.1944 Gutowski Jan, strz., 12.V.1915—12.V.1944 Guzek Stanisław Michał, st. strz., 23.IX.1920—17.V.1944 Guzowski Józef, st. strz., 4.YII.1925—12.Y.1944 * Halicki Stefan (Stanisław), st. strz., 13.111.1916—12.V.1944 Hapanowicz Feliks, ppor., 18.1.1922—17.V. 1944 Haponik Józef, kpr., 16.X.1909—17.Y.1944 Harasimowicz Jan, st. strz., 1.1.1905—12.V.1944 Hendelewski Henryk, strz., 19.11.1919—19.V.1944 Hewak Andrzej, strz., 15.11.1905—12.V.1944 Hęciak Jan, strz., 14.VI.1907—20.V.1944 Hoiński Józef, st. sap., 4.III. 1905—19.V. 1944 Hojak Marian Tadeusz, ppor., 27.11.1909—17.V. 1944 Hołownia-Hryckiewicz Bolesław, sierż., 10.VIII.1907— 17.V.1944 * Hołub (Gołub) Stefan, uł., 2.1.1923—19.V.1944 Homik Jan, kpr., 24.VI.1913—12.V.1944 Horniak Kazimierz, sap., 18.11.1918—13.V.1944 Horochowianka Mikołaj, kpr., 8.XII.1916—2.VI.1944 Hrynkiewicz Kazimierz, bomb., 1O.XI.!913—19.V. 1944 Huczyński August [Augustyn], ks. kap., 4.XII. 1904—8.V. 1944 Hulewicz Stefan, strz., 15.VIII.1919—12.Y.1944 Ignatowicz Wiaczesław, st. strz., (?) 1911—12.V.1944 Irzykowski Eugeniusz, ppor., 17.VIH.192I—4.V.1944 Iwaniuk Jan, strz., 4.XI.1911—17.V.1944 Iwanowicz Stanisław, ppor., 18.X.192O— 12.V.1944 Iwanowski Władysław, kpt., 18.11.1906—18.V. 1944 Iwaszko Bronisław, strz., 11.XI.1921—12.Y.1944 ¦ Jabfczyński (Jabczyński) Tadeusz, ppr., 7.1.1919—17.V. 1944 Jachimowicz Czesław, ppor., 7.III. 1915—12.V. 1944 Jadłowski Tadeusz, st. strz., 16.III. 1925—12.V. 1944 576 [Jagiełło Władysław, por., 25.X.1912—2I.XI.1944] Jagosz Władysław, kpr., 29.XII.1916—14.V.1944 Jakimczyk Joachim, strz., (?) 1911—13.V.1944 Jakimiak Henryk, kpr., 21.VII.1915—13.V.1944 Janczuk Michał, sap., 20.X.1911—12.Y.1944 Janicki Marian, kpt., 19.I.19I4—12.V.1944 Janiszewski Kazimierz, uł., 27.IX.192O—20.V.1944 Jankiewicz Kazimierz, st. strz., 4.III.I915—12.V.1944 Jankowiak Stanisław, strz., 11.IX.1913— 12.V.1944 Jankowski Władysław, strz., 10.XII.1904—12.V.1944 Januchta Władysław, strz., 20.XII.1916— 19.V.1944 Janusz Bolesław, strz., 31.V.1911—12.V.1944 * Janusz (Janus) Stanisław, strz., 24.XI.1919—17.VJ944 Januszewski Kazimierz, kpr., 19.1.1916—25.IV.1944 [Januszonok (?), uł., (?)—19 V.1944] Jarema Kazimierz, strz., 7.VI.1919—17.V.1944 Jarmolik Teodor, kan., 27.VI.19I2—17.V.1944 Jarnutowski Stanisław, st. strz., 28.VIII.1919—17.V.1944 Jarocki Wincenty, strz., 16.111.1910—17.V.!944 Jarski Adam, kpr., 22.VII.1922—12.V.1944 Jasiriski Jerzy, strz., 27.VIII. 1926—17.V. 1944 Jastrzębski Jerzy Jan, płk dypl., 29.VII.1895—24.IV. 1944 Jaworny Mikołaj, strz., 10.XII.1910—12.V.1944 Jebut Stefan, st. strz., 9.DC.1914—7.IV.1944 Jermak Jan, kpr., 16.X.19O2—18.V.1944 * Jermakowicz (Jarmakowicz) Józef, strz., 21.IX.1914—18.V.1944 Jewtuch Bazyli, sap., 21.VIII.1921—12.V.1944 Jędrak Jan, plut., 8.1.1915—17.V.1944 Jędral Tadeusz, por., 10.IX.1912—25.11.1944 * Józewiak (Józefiak) Szczepan, st. strz., 21.XII.1910—17.V.1944 Juran Stefan, strz., 2.X.1908—12.V.1944 Jurczyk Tadeusz Bogusław, ppor., 3.V.1922— 12.V.1944 Jurgielewicz Władysław, kan., 25.VI.1920—28.IV.1944 Jurkowski Jan, por., 30.XI.1912—14.[12.JV.1944 Juszczęć Kazimierz, strz., 8.II.1925—20.V.1944 Juszczyszyn Piotr, st. uł., 6.V.(IV.)1919—18.V.1944 Juszczyszyn Piotr, strz., 15.1.1923—25.IV.1944 Juszkiewicz Julian, st. strz., 21 .V. 1922—17[18.]V. 1944 Juszkiewicz Paweł, strz., 22.VIII.192O—12.V.1944 Juszkiewicz Stefan, st. strz., 18.111.1902—17.V. 1944 Kadzikiewicz Leon, ppor.. 14.111.1916—18.[17.]V.I944 Kajrowicz [Kairowicz] Wacław, strz., (?)1905—24.V.1944 Kalinka Teodor, strz.. 6.III.19I8—17.V.1944 Kalisz Mikołaj, strz., 4.VI.1909—12.V.1944 Kałucki Stanisław, ppor., 7.V.19I5—21.V.1944 Kamiński Ryszard, strz., 4.II. 1924— 18.V. 1944 Kamiński Stanisław, sierż.. 5.XII. 1901—12.VI. 1944 Kamiński Tadeusz, st. strz., 2.IV. 1923—12.V. 1944 Kamiński Władysław, ppłk, 17.III. 1897—17V. 1944 Kamiński Władysław, sap., 6.IV.1915—12.V.1944 Kaniabe Bronisław, st. strz., (?)1922— 17.V.1944 Kapura Jan, kan., 15.V.1911—3.V.1944 Karaszewski Jan, plut., 19.1.1907—7.V. 1944 Karczewicz Bolesław, kpr., 24.IX.1923—12.V.1944 Karge Adolf Bernard, por., 6.VI.1914—12.[17.]V.1944 Karkocha Stanisław, ul., 21.VII.I916—19.V.1944 Karpa Bronisław, st. strz., 30.V.1923—17.V.1944 Kasztelan Franciszek, uł., 27.11.1916—18.V.I944 Kazuro Wacław, ppor., I6.HI.1916—3.V.1944 Kempka (Kępka) Bolesław, strz., 16.I.192I—17.V.1944 Kędzior Wojciech, st. strz., 14.X.1909— 17.Vi.1944 Kica Stanisław, por., 21.XII.1915— 12.V.1944 Kićko Jan, kpr., 1.IX.1915—I2.V.1944 Kiełczewski Wacław Jakub, por., 27.IX.1905— 12.VI.1944 Kiepura Ignacy, kpr. pchor., 9.VI.(IV.)!919— 18.V.1944 Kierenia Tadeusz, bomb., 4.1.1923—12.V.1944 Kijak Franciszek, kpr., 10.(5.)X.1915— 1.V.1944 Kimsa Bolesław, sap., 4.Viii. 1912—17.V. 1944 Kiryło Józef, strz., 14.V.1916—12.V.1944 Kladiwo Tadeusz, bomb., 13.VI.1913—29.IV.1944 Klajber Henryk, st. strz., 19.1.1914—18.1.1944 Klanecki Stanisław, strz., 25.IV.1919—18.V.I944 Klementowski Franciszek, strz., 2.1.1912— 12.V. 1944 Klepacki Stanisław, st. strz. pchor., 1.IV. 1916— 12.V.1944 Klimaszewski Józef, strz.. 21.1.1911—12.V.1944 Klimko Konstanty, strz., (?)VIII.l902—13.V. 1944 Klimowicz Czesław, strz., 7.II.1922— 12.V.1944 Klimowicz Józef, st. strz.. 5.VI.1900—23.11.1944 Kliś Szczepan, st. strz., 16.XII.1913—14.V.1944 Kluczyński Rajmund Seweryn, kpr. pchor., 7.1.1906— I2.V. 1944 Kluszczyriski Franciszek, strz., 20.(28.)IX.1916—21.V.1944 Kluź [Kluś] Józef, sierż., 28.V.1911—19.V.1944 Kłopotowski Mieczysław, strz., 12.VI. 1926—14.V. 1944 Kmieć Władysław, st. strz., 15.IX.191O—13.V.1944 Knobloch Wilhelm, strz., 8.III.1907—18.V.1944 Koeerba Alfons, ppor., 21.VIII.1902—10.IV.1944 Kocharko (Koharko) Zenon, strz., 15.XII.1910—12.V. 1944 Koejan (Kojan) Leon, kpr., 5.V.1913—3.V.1944 Kogut Józef, strz., 23.IV.1913—12.V.1944 Kokosiński Józef, por., 7.II.1918—5.II.(V.)I944 [Kolas (?) strz. (?) z Łodai — 18.1.1944] Kolasa Władysław, strz., 11.VI. 1923—17.V. 1944 Kolman Leonard (Leopold), plut., 6X1.1919—2.V. 1944 Kołataj Jan, sap., 14.VII. 1916—19.V. 1944 Kołdunek (Kałdunek) Józef, kpr., 27.IX.1913—17.V.1944 Kołodziejczak Feliks, strz., 25.XI.1905—24.V. 1944 Kołodziejczak Władysław, st. strz., 1O.III.1915—18.V.1944 Komar Franciszek, st. strz., 16.VIII.1911—14.V.I944 Konfederacki Grzegorz, st. strz., 10.XII.1904—2IV. 1944 Konieczny Józef, strz., 13.IX. 1923—12.V. 1944 Konopczak Mieczysław, kpr., 8.1.1914—12.V.1944 Konopko Piotr, bomb., 21.111.1919(1918)—12.VI.1944 Konwerski Józef, strz., 14,XII. 1909—12.V. 1944 Kopiec Julian, kpr., 12.II;1921—ll.V.I944 Kopytko Michał. kan„ 28.VIII. 1919—27.IV. 1944 Kopyść Ryszard, ppor., 29.IV.(V.) 1918—12.V.1944 Korbecki Roman, st. strz., 30.V.1914—17.V.1944 Kornatowski Mikołaj, strz., 4.1.1911—7.V.1944 578 Kostiuk Mikołaj, kpr., IO.XII.1915—I3.V. 1944 Kostrzewski Józef, sierż., 10.XII.1910—28.111.1944 Kościelniak Stanisław, ppor., 4.XI. 1912—17.V. 1944 Kościjańczyk Henryk, kan., 19.IX.1912—19.V.1944 Kościński Antoni, ppor., 30.IN.1916—12.V.1944 Kościuk Antoni, strz., 19.V.1918—20.V.1944 Kot Stanisław, kpr., 10.11.1907—22.V. 1944 Kot Zygmunt, sap., 26.IX.I918—17.V.1944 Kotuła Michał, kpr., 7.VIII.1910—12.V.1944 Kowalczyk Jan, kpr., 24.1.1919—I9.V. 1944 Kowalewski Józef, strz., 12.VII. 1922—17.V. 1944 Kowalik Tadeusz, kpr., 12.VII.1914—17.V.1944 Kowalik Włodzimierz, strz., 30.1.1923—12.V. 1944 Kowalko Mieczysław, strz., 13.1.1915—12.V. 1944 Kowalski Bronisław, sierż., 27.VIII.1911—15.V.1944 Kowalski Jan, st. strz., 18.VI. 1911— 25.IV. 1944 Kowalski (Kowalewski) Kazimierz, plut., 20.X.1912—17.V.1944 Kowalski Teodor, kpr., 26.IV.1913—18.IV.1944- Kowalski Wojciech, strz., 25.111.1923—12.V. 1944 Kozak Wincenty, kpr., 21.1.1902—3.VII. 1944 Kozakiewicz Adam, ppor., 25.X. 1919—17.V.1944 Kozakiewicz Kazimierz, st. strz., 4.II.1908—9.V.1944 Kozłowski Czesław, st. strz., 20.VII.1912— 17.(20.)V. 1944 Kozłówski Emil, st. strz., 25.X.1919—17.V.1944 Kozłowski Eugeniusz, strz., 6.XI.1918—29.IV.1944 Kozłowski Tadeusz Zygmunt, strz., 22.VIII. 1922—17V.1944 Kożuchowski Bolesław, st. strz., 6.VIII.1924—3.V.1944 Krasiński Ignacy, strz., 13.X.1921—19.111.1944 Krasnodębski Stanisław, kpr., 22.VII.(XII.)1915—19.V.I944 Kraszewski Antoni, strz., 15.XI.1904—17.V.1944 Kraszewski Bronisław, strz., 29.X.1917—17.V.1944 Kreczatowski Konstanty, kan., 12.IV. 1924—18.V. 1944 Krempa Edward, uł., 10.VI.1924—12.V.1944 Kręćki Józef, strz., 15.111.1921—12.V.1944 Kromkay Józef Wiktor, kpt., 18.111.1915—12.V.1944 Król Andrzej, st. sap., 27.X. 1900(1909)— 19.V.1944 Król August, plut., 3.VIII.1913—27.111.1944 Król Józef, strz., 11.1.1918—22.V.1944 Kruk Wiktor, strz., 3.III.1922—17.V.1944 Krukowski Adam, strz., 1.1.1917—17.IV. 1944 Krupczak Piotr, strz., 15.V.191O—12.V.I944 Krupiński Wincenty, kpr., 11.IV. 1911— 30.IV.1944 Krupko Mieczysław, strz., 28.VI.1914—19.V.1944 Krupski Kazimierz, ppor., 4.VII.1916(1915)— 18.V.1944 Kruszelnicki Ludwik, kpr., 10.1.1913—19.V.1944 Krywluk Makar, kan., 19.11.1911—11.IV. 1944 Krzysztoszek (Krzysztoczek) Bolesław, strz.. 3.VH.1919—12.V.1944 Krzywiński Bolesław, strz., 15.11.1914—17.V.1944 Krzywosz Franciszek, uł., 3.IX.1916—19.V.1944 Krzyżak Albin, st. sierż., 26.IX.1902—12.V.1944 , Kubański Stanisław, bomb., 28.XI.1914—12.V.1944 Kubisz Wilhelm, strz., 13.VIII.1920—12.V.1944 Kuc Marek. uł„ 25.IV.I915—17.V.1944 Kucowski Stanisław, st. strz., 5.IV.1914— 12.V.1944 Kucyk Franciszek, strz., 25.11.1912—17.V. 1944 579 Kucza Stanisław, plut., 8X1909—12AU944 Kuczuk-Pilecki Alfred, kpt., 28.IV.1906—23.V.1944 Kuczyński Wacław, strz., 10.XI.1919— 17.V.1944 Kudrewicz Jan, kpr. pchor., 30.1.1922—20.V.1944 Kujawa Florian, ppor., 20.IV.1913—12.V.1944 Kujawski Józef, st. strz., 20.III.1915-29.IV.1944 Kujawski Władysław, strz., 25.VII.1922—12.V.1944 Kujbieda Tadeusz, uł., 6.1X.1926~19.V.1944 Kukiełka Michał, st. strz., 26.VI.1921—22.V.1944 Kukuryk Adam, strz., 18.XII.1922—21.V. 1944 Kulesza Józef, sap., 2.II.19O4—17.V.1944 Kulesza Zygmunt, strz., 27.X.192O— 12.V.1944 Kulikowski Tadeusz Franciszek, plut., 2.IV.1922—22.V.1944 Kulpa Franciszek, kan., 23.IX.1916—19.V.1944 Kulpa Józef, strz., 9.III.1913— 11.V.1944 Kułak Jan, plut., 15.XII.191O—13.V.1944 Kułakowski Franciszek, strz., 9.XII. 1910—12.V. 1944 Kunicki Antoni, plut., 4.IX.1910—12.V.1944 Kunowicz Piotr, bomb., 17.(1 .)IX.1912—27.111.1944 Kunyk Bolesław, kpr. pchor., 23.VI.1921—22.V.1944 Kupiec Stanisław, strz., 8.V.1912—17.V.1944 Kuprian (Kurpian) Tadeusz, plut., 2.II.19O5— 17.V.1944 Kura Mieczysław, plut., 2.VII.1914—9.V.1944 Kurcz Stanisław, sierż., l.V.19OO—11.V.1944 Kurek Jan, strz., 16.VI.1906—14.V.1944 Kurek Rudolf, plut., 23.II.(XI.)1907—26.IV.1944 Kurek Wincenty, płk, 4.1.1895—17.V.1944 Kuriata Stanisław, strz., 16.VI.1919—17.V.1944 Kurowski Stefan, kpr., 1 LXII. 1914— 13.V.1944 Kurpiel Jan, kan., (?)X.1922— 13.V.1944 Kuryłowicz Władysław, sap., 3.IX. 1907—17.V. 1944 Kurzątkowski Aleksander, st. strz., 16.IV.1914—17.V.1944 Kustra Stanisław, kpr., 28.IV.1909—12.V.1944 Kutesa Stanisław, strz., 22.IX.1912—8.V.1944 Kuźmicki Edward, st. strz., 9.VIII.1923— 12.V.1944 [Kuźniar Antoni, kpr., 11.1V.1918—22.V.1944] Kuźniar Władysław, kan., 7.V.1919—3.V.1944 Kwapisz Bartłomiej, kpr., 24.VIII.1915—17.V.1944 Kwaśniak Jan, strz., 2LV. 1906— 12.V.1944 Kwaśnik Franciszek, plut., 12.(2.)XII.1915—12.V.1944 Kwaśnik Roch Ludwik, strz., 22.VII. 1903—12.V. 1944 Kwiatkowski Stefan, plut., 29.XII.1918—28.1V.1944 Kwiatkowski Wacław, kpt., 14.IX.1905— 17.V.1944 Kwit Stanisław, ppor., 16.11.1917—22.Y.1944 * Lasecki (Łasecki) Henryk, strz., 19.IV.1922—17.V.1944 Laskowski Andrzej, ppor., 5.VU.1917—13.V.1944 Lasota Stanisław, sierż., 12.IX.191O—14.V.1944 Laszczak Jan, strz., 16.XII.1904—lTV.1944 Lebiedziewicz Julian, strz., (?)VI.1917—17.V.1944 Lechowski Stanisław, strz., 4.V.1916—24.V.1944 Legawiec-Bierniukiewicz Leon, kpr., 20.11.1910—17.V.1944 Lenczewski-Samotyj Stanisław, st. strz., 18.VI.1915—12AU944 Lenczewski Tadeusz, plut., 28.IX.1912—12.V.1944 580 |1 Lesak Ludwik, strz., 21.IX.1913— 12.V 1944 Leszak Józef, kan.. 12.V.1915—25.IV.1944 Leszczewicz Antoni, sap., LXI.1922—19 V 1944 Leszko Stanisław, strz., LXI.1919— 22.V.1944 Leszczyński (Leszczeński) Józef, st. strz., 21.X. 1905- 14.V.1944 Lewandowski Piotr, ppor., 22.111.1913— 12.V.1944 Lewiński Józef, kpr., 1 LIII.1906—7.V.1944 Lewiński Marian, kan., 1.1.1918—15.IV 1944 Libera Cyprian, kpr., 8.1.1914—17.V.1944 Libera Stanisław, strz., 16.V.1918— 12.V.1944 Lieberman Jakub, ppor., 1.IX.1915— 12.V.1944 Lipschiitz Stanisław, st. strz.. pchor., 6.XI.!922— 12.V.1944 Lis Zbigniew, st. uł.. 25.VIII.192O—19.V.1944 Lisowicz Józef, strz.. 26.XI.1920—22.V.1944 Litwinowicz Walenty, kan., 10.X. 1919— 12.V. 1944 Lizuraj Wacław Roch, kpr.. 16.IX.1916— 19.V.1944 Lorenc Erwin, strz., 27.1.1915—21.V.1944 Lubczyk Michał, kpr., 22.IX.1914—31.V.1944 Ludko Ludwik, strz., 19.VIII.1911—12.V.1944 Ludwig Julian Rudolf, ppor., 22.IX.1907—21.(17.)V.1944 Lukiewicz Aleksander, strz., 16.VI.1-920—-11.111.1944 [Łabanow Antoni, pchor.. (?)—19.V.1944] Łabaziewicz Kazimierz, ppor., 12.(15.)II. 1915—17.V.1944 Łachuta Paweł, strz., 12.Vl.1901—12.V.1944 Łata Józef, st. strz., 19.111.1906— 16.V. 1944 Łatak Eugeniusz, st. strz., 13.VII.1922—17.V.1944 Łęgowski Bronisław, ppor., 18.IV.1914—17.V.1944 Łobanów Anatol, kpr. pchor., 2.1.1915—19.V.1944 Łomasko Nikodem, strz., 17.111.1904— 17.V.1944 Łomejko Antoni, plut., 20.VIII.1898—21.V.1944 Łopuszyński Tomasz, uł., 18X1925— 16.V.1944 Łoziczinok (Łoziczonek) Edward, ppor., 1X1913--22.(12.)V.1944 Łuczak Jan, strz., 22.IV.1915 15.V.1944 Łuksza Seweryn, st. strz., 25.XI.1912—12.V.1944 Łutowicz Jan, por.. 13.11.1912—17.V.1944 Machuła Antoni, kpr.. 9.VI.1914- 19.VI.1944 Macias Aleksander, sap.. 12.VIII.1913—19.V.1944 Maciejewski Stanisław, strz., 12.V.1919— 17.V.1944 Maciejewski Zygmunt Eugeniusz, strz., 8.IV. 1924—17.V.I944 Maciołek Kazimierz, wachm., 27.1.1909— 19.V.1944 Maciukiewicz Antoni, strz., 12.VI.1915— 13.V.1944 Macoch Jan, strz., 5.VI.1912—13.V.1944 [Madejski; pchor.. (?)] Magierowski Bolesław, strz., 1 .IV. 1918--17AU944 [Main, strz.. (?)—12.V. 1944] Maj Roman. st. strz.. 17AU918— 12.V.1944 Majcher Władysław, ppor., 3.III.192O—22.V.1944 Majewicz Józef, por.. 10.111.1914—12.(21.)V.1944 Majewski Stefan, st. strz.. 2O.X.1915—22.V.1944 Makarewicz Napoleon, kpr., 14X1901—20.111.1944 Makowski Antoni, kpr.. 22.IV. 1910-—12.V. 1944 581 Malawski Jan, st. strz., (?)1911—17.V.1944 Malinowski Aleksander, kpr., 27.111.1910—12.V.1944 Malinowski Eligiusz, sierż., l.XII1912—12.V.1944 Malinowski Piotr, kpr. pchor., 29. VI 1.1904—I. VI944 Małecki Bernard, plut., 7.VIII.1916—12.V.1944 ¦ Małecki Stefan, strz., 13.IV.1904—18.V.1944 Małecki Władysław, strz., 16.XI.1918—12.V.1944 Małek Jan, kpr., 7.1.1904—12.V.1944 Małkiewicz Rudolf, kpr., 8.IV.1920—19.V. 1944 Małupa Władysław, sierż., 1.1.1902—17.V. 1944 Małyska Bronisław, strz., 17.VII.1915—17.V.1944 Mandera Fryderyk, ppor., 19.V.1915—12.V.1944 Marciniak Józef, strz., 15.VI.1914—20.IV.1944 Marczyński Bernard, kpr., 20.V.1912—12.V.1944 Mariański Stanisław, plut., 8.V.1913—12.V.1944 Markowicz Józef, strz., 15.111.1910—12.V.1944 Markwica (Marekwica) Erwin Albin, ppor., 25.V.1921—17.V.1944 Martinek Emil, kpr. pchor., 24.VIII.1916—13.V.1944 Martul Stanisław, strz., 1.1.(9.111.) 1927—13.V.1944 Martun Piotr, ul., (?)1912—18.V.1944 Maryszka Józef, strz., 4.VIII.1918—17.V.1944 Masalski Adolf, st. strz., 15.XI.1923—17.V.1944 Matejko Stanisław, strz., 6.VI.19O8—12.V.1944 Matusiak Augustyn, plut., 1O.X. 1913—12.V. 1944 Matulis Stanisław, st. strz., 24.VI.1904—12.V.1944 Matuszek Robert, kpr., 2.(8.)I.1908—14.V.1944 Matuszek Władysław, uł„ 15.VII.1919—19.V.1944 Matuszewski Julian, strz., (?)1913—12.V.1944 Matyja Roman, sierż., 17.IX.1914—12.V.1944 Matys Władysław, st. strz., 21.IX.1920—19.V.1944 Matysiak Feliks, sap., 18.V.1919—13.V.1944 Matysiak Walenty, st. strz., 7.H.1899—14.IV.1944 Matzenauer Juliusz, st. strz., 25.111.1924—23.V.1944 Mauer Herman, st. strz., 12X1920—18.V.1944 Maziec Stanisław, strz., 1X1.1910—28.IV.1944 Mazur Franciszek, strz., 3X11.1906— 12.V. 1944 Mazurczak Karol, st. sap., 4.XI.1916— 19.V.1944 Metropolit Jan, st. strz., 3.IX.1925— 17.V.1944 Miarkowski Alojzy, uł., 18.X. 1926—19.V. 1944 Michalczyk Michał, strz., 30.VHI.1917— 17.V.1944 Michalewski Leon, kpt., 20.11.1905—17.V.1944 Michalski Roman, strz., 27.VII.1923—17.V.1944 Michalski Zygmunt, kpr., 16.IV.1916—19.V.1944 Mickowski Jerzy, uł., 5.VII.1925— 19.V.1944 Mierzejewski Jan, ppor., 19.IX.1919-4.[14.]V.1944 Miezgiel Władysław, strz., 23.IV.1924—18.H.1944 Migdalski Zdzisław Jan, kpr., 10.VI. 1921—12,V. 1944 Mikołajczyk Julian, st. uł., 18.IV.192O— 17.V.1944 Mikołajec Robert, kpr., 24.IV.1914—19.V.1944 Mikuła [Mikuło] Józef, strz., (?)XII. 1912—17.V.1944 Mikuśkiewicz Stanisław, st. wachm., 5.XH. 1896— 17.V. 1944 Miłosny Alojzy, plut., 6.1.1914— 12AU944 Mioduszewski Kazimierz, strz., 4.XI.1902—1O.V1944 Miska [Miśka] Franciszek, st. strz., 23.IX.19O8—12.V.1944 Miszczyk Kazimierz, kpr., pchor., 27.VHI.19O4—12.V.1944 Miszkin Antoni, strz., 10X1909— 12.V.1944 Misztalewski Piotr, plut., 18.IX.1904—11.1V.1944 Misztur Michał, sierż., 14.X.1903—17.V. 1944 Miśkiewicz Józef, plut., 15.IX.1899—29.1V.1944 Mleczek Piotr, strz., 5.IV.1911—14.V.1944 Młodzianowski Henryk, st. uł., 10.V.1911—19.V.1944 Mogieliński Wincenty, sierż., 16.V.1908—12.V.1944 Molski Franciszek, plut., 8.X.1888— 15.VI.1944 Moniak Eugeniusz, kpr., 9.V.1914—17.V.1944 Morawiec Antoni Florian, kpr., 3.V.1912—12.V 1944 Morenszyld Jerzy. kpr.. 26.V.1921—18.[16.]V.1944 Morowicz Kazimierz, kpr., 3.VI.19O9—12.V.1944 Mosiewicz Antoni, plut., 16.1.1909—17.V.1944 Moszyński Emanuel, por., 24.XII.1902—l.VI.1944 Mroczkowski Franciszek, strz., 10.111.1913— 12.V.1944 Mrugalski Marian Stanisław, ppor., 4.IX. 1918—13.V. 1944 Mudrak Roman, strz., 12.1.1907—12.V.1944 Murawski Lucjan, st. strz., 15.IV.1912—23.V.1944 Muraszko Dominik Leopold, kpr., 29.VIII.1909— 17.V.1944 Musor Antoni, sap., 10.VII.1909— 12.V.1944 * Muttermilch (Mutermilch) Stanisław, ppor., !9.VIII.1912—12.V.1944 Mystkowski Adam, strz., 11.XI.1900— 12.V.1944 Myszko Piotr, kan., 30.V.1919—5.IV.1944 Myszko Wiktor, strz., 25.XII. 1908—15.V. 1944 Najdowicz Ignacy, kpr., 4.1.1913—19.V.1944 Napora Wincenty, ppor., dr, 18.V.(XII.)19O3—9.[8]V.1944 Naumowicz Jerzy, strz., 18.11.1925—19.V.1944 Nędza Stanisław, st. strz., (?)V. 1910—12.V. 1944 Nickowski Józef Jan, plut., 27.XII.1918—18.V.1944 * Nieczogłomski (Niczogłomski) Stanisław, st. strz., 20.11.1912—16.V.1944 Niedźwiedzki Władysław, uł., 17X1916— 17.V.1944 Niemczycki Jerzy, strz., 26.IV. 1924—10.V. 1944 * Niemir (Niemier) Stefan, plut., 10.VIII.1910—18.V.1944 Niewiadomski Julian, sap., 7.DU915— 14.VI.1944 Niezgoda Bolesław, strz., 13.IX.1919—17.V.1944 * Nosarzewski (Nasarzewski) Zygmunt, st. strz., 29.IV.1921—15.V.1944 -Nowacki Antoni, plut., 3O.V.19O8—27.111.1944 Nowacki Stanisław, sierż., 6.V.1902—15.V.1944 Nowak Alojzy, st. strz., 21.VI.1911—12.V.1944 Nowak Leon, st. sierż., 17.11.1908—12.V.1944 Nowak Stanisław, strz., 10.IX.1914—17.V.1944 Nowak Stefan, plut., 3.XI.1915—17.V.1944 Nowak Tadeusz, strz., 26X1908— 12AU944 Nowakowski Jan, st. strz., 10.VIII.1905—12.V.1944 Nowakowski Stanisław, strz., 7.V.1924—12.V.1^44 Nowicki Longin, kpr., 15.IV.1910—12.V.1944 Nowotyński Franciszek, ppor., 5.II.19O8— 12.V.1944 Ochęduszko Romuald, ppor., 15.1.1911—13.V.1944 Oczkowicz Stanisław, sierż., 6.IV.1912—17.V.1944 Okoński Stefan, st. strz., 1.11.1914—17.V.1944 [Okulicki (?), pchor., (?)] 583 Olechnowicz (Olechowicz) Paweł, strz., 29.XII.1911—12.V.1944 Oleszkowicz Władysław, kpr„ 10.IV.1916— 12.V.1944 Olszewski Tadeusz, ppor., 1O.XI.19O8—19.VIII.1945 Oleśkiewicz Marcin, strz., 19X11.1911—11 .V1944 Olizer Nikodem, strz., 30.XII.1907— 12.V.1944 Oraczewski Tadeusz, plut., 7.V.1918—13.IV.1944 Orłowski Feliks, kpr., 26.XI.(II.)1907—12AU944 Osetek Michał, st. strz., 29.K.1901—12.V.1944 Oskroba Zygmunt, st. strz., 16.VIII.1923—15AU944 Oskwarek Józef, strz., 20 III.1916—17.V.1944 Osomański Szczepan, ppor., 15.XII.1905—3.IV.1944 Ososiński Ludwik, st. strz., 11.XI.1911—12.V.1944 [Osoby (?), sierż., (?)—12.V.1944] Ossowy Władysław, plut., 13.VII.1913—13.V.1944 [Ostejko (?), strz., (?)—22.V.1944] Ostrejko Konstanty, strz., 23.XII.1918—22AU944 [Osterweil (?), strz., (?)—12.V.1944] Ostrowski Aleksander, strz., 29.VIII.1923—24.V.1944 Ostrowski Bronisław, szer., 15.V.1920—26.1V.1944 Oszmiański Tadeusz, bomb. pchor., 10.XI.1918— 17.V.1944 Oświeciński Franciszek, strz., 3X1903—17.V.1944 Paciorek Konstanty, plut., 7.VI.1912—26.IV.1944 Paciorek Zbigniew, rtm., 1X11.1917— 12.V.1944 Pająk Józef, strz., 8.XI.19O7—12.V.1944 Palacz Stefan, plut., 4.IV.1901—17.V.1944 Pałacki Julian, strz., 16.111.1912—12.V.1944 Panek Mieczysław, strz., 25.V.19O5— 17.V.1944 Pańkowiec Michał, st. strz. 2.II.1913—12.V.1944 Pardej Karol Czesław, strz., 28.1.1922—26.IV.1944 * Parobiecki (Parobecki) Władysław, st. strz., 15.V.1917—12.V.1944 Pasiak Marian, strz., 10.VI. 1922— 12AU944 Pasiut Stanisław, st. strz., 22.IV.1920—17.V.1944 Pastor Leon, strz., 7.IX.1924-13.V.1944 Pastuch Józef, st. strz., 14.IV.1908—19.V.1944 [Pasturczak Roman, strz., ('?)—12.V.1944] Pastuszek Bolesław, strz., 12.IV.1913—10.VI.1944 Paszkowski Jan, strz., 7.VII.1911—12.V.1944 Paszkowski Włodzimierz, strz., 12.111.1907—17.V.1944 Patkowski Tadeusz, kpr. pchor., 7.II.1921—13.V.1944 Patyk Stanisław, sierż., 8.V.1901—12.V.1944 Pawlicki Stanisław, strz., 5.XII.1911—17.V.1944 Pawłowski Leonard, szer., 6.IX.1919—18.V.1944 Pąk Paweł, kpr., 7.III.1917—13.V.1944 Pelc Józef, strz., 29.VII.19O7—12.V.1944 Pelc Władysław, chór., 4.IX.1898—14.V.1944 Perko Stanisław, strz., 11.XI. 1909— 13.V.1944 Petryk Jan, strz., 25.III.19OO— 12.V.1944 Petryński Mieczysław, por., 3.VII.1911—12.V.1944 Pękalski Wacław, ppor., 3X1915—17.V.1944 Piaścik Gabriel, ul., 16.111.1916—25.V. 1944 Piciak Mieczysław, sierż., 5.IV.1917—12.V.1944 Piec Antoni, kan., 17.V.1911—17.V.1944 Piechociński Marian, strz., 17.1.1924—17.V. 1944 584 Pieczara Michał, plut., 12.IV. 1906—17.V. 1944 Piekarski Antoni, strz., 25.VIII.1913—12.V.1944 Piekart Wiesław, st. strz., 2.XII.1923—12.V.1944 Pieńkowski Józef, ppor., 15.1.1919—25.(12.)V.1944 Pieńkowski Józef, st. strz., 24.V.1923—17.V.1944 Pieszczak Bronisław, strz., 17.111.1920—12.V.1944 Pietkiewicz Wacław, bomb., 20.V.1920—23.VI.1944 Pietrek Franciszek, strz., 12.II.(XI.)1911—17AU944 Pietrzak Jan, kpr.. 5.V.1914—6.VI.1944 Pilch Zygmunt, ppor., 2I.VI.19I8—12.V.1944 Pinakiewicz Józef, plut., 7.IV.1906— 13.V.1944 Pińczuk Władysław, strz., 2.II.1900— 17.V.1944 Piotrowski Stanisław, kpr., 7.XH.1908—12.V.1944 Piotrowski Walerian, plut., 24.11.1914— 17.V.1944 Piotrowski Władysław, plut., 25.IX.1904—12.VI.1944 Pirton (Pirtan) Antoni, st. strz.. 4.VII.1915—17.V.1944 Pisarek Paweł, kpr., 15.111.1905—13.VI.1944 Piwowarczyk Mikołaj, strz., 20.V.1912—17.[12.JV.1944 Plichta Władysław, sap., 12.XII.1917—12.V.1944 Plisak Aleksander, uł., 14.IV.1913— 13.V.»44 Poczykowski Bolesław, sierż., 6.IX.1909-^.V.1944 Pohl Leonard, sierż., 27X1906— 12.V.1944 Pokora Walerian, strz., 14.XII.1906—!7.V.1944 Pokrzywa Wojciech, kpr., 20.1.1915—12.V.1944 Polak Zygmunt, bomb., 17.IV.1920—12.V.1944 Polakiewicz Tadeusz, kan., !0.V.1919—5.V.1944 Polheber Józef, strz., 20.II.(III.)1911—14.VI.1944 Polukajtys (Palukajtys) Stefan Mieczysław, ppor., 19.XII.19O3—18.V.1944 Popielski Konstanty, strz., 6.IV.1910—3.IV.1944 Popyk Jan, st. strz., 19.VIII.1919— 15AU944 * Poraszko (Poraszka) Stefan, plut., 29.VIII.19OO—12.V.1944 Porowski Edward, sierż., 20.1.1902—12.V.1944 Posłuszny Michał, sap., 12.(22.)VI.1912—19.V.1944 Prokopowicz Czesław, kan., 28.V.1905—29AU944 Protas Mikołaj, strz., (?)1915—18.V.1944 * Prystupiuk (Prystupluk) Aleksander, strz., 23.III.19O4— 17.V.1944 Przybyszewski Edmund, plut., 13X.19O1— 26.V.1944 Przygodziński Józef Leszek, kpr., 12X1915—29.IV.1944 Ptak Bronisław, st. strz., 21.VL1905-12.V.1944 Puchała Józef, st. uł., 22.VI.1915— 17.IV.1944 Pupek Bolesław, st. strz., 10.VI.1914—9.V.1944 Pupko Kazimierz, st. strz., 25.XII.1911—17.V.1944 Pusz Jerzy, kpr. pchor., 23.11.1920—27.111.1944 Puszko Bazyli, ppor., 1X1910—17AU944 Puto Andrzej, plut., 6X1.1915—17.V.1944 Pyrka Jan, st. strz., 8.111.1910(1916)—I7.V.1944 Raczkowski Bohdan, st. strz., pchor., 31X1923— 17.V.1944 Raczkowski Paweł, strz., 24.XII.1915—12.V.1944 Raczyński Karol, strz., 4X1.1903—20.V.1944 Radgowski Wincenty, st. strz., 22.XII.1911—18.V.1944 Rady Bogdan, uł., 8.IX.1926—19.V.1944 Radziwiłłowicz Jan, sap., 11.1.1921—17.V.1944 Ragiel Mateusz, strz., 8.H.1912—12.Y.1944 585 Ramenda Jan, st. strz., 3O.III.19O8—15.111.1944 Ramza Teodor, strz., I5.VI.1910—12.V.1944 Rapiej Stanisław, strz., 15.XII.1915—17.V.1944 Rasiński Józef, st. strz., 8.III.1915—12.V.1944 Ratajczak Józef, st. sierż., 13.11.1909— 12AU944 Ratasiewicz Konstanty, kpr. pchor., 31.XH.1916—21.V.1944 Ratowski Zygmunt, sierż., 14.X.1907—22.V.1944 Rauba Józef, uł., 26.IX.1910—13.V.1944 Rawicz-Rojek Ludwik, mjr, 8.V.191O—12.V.1944 [Rogalka Stanisław, kpr., (?)— 19.V.1944] Rogowski Antoni, sap., 11.IX.1903—19.V.1944 Rojcewicz Jerzy. st. strz., 25.XII.1917—25.IV.1944 Rokicki Ludwik, sierż., 28.111.1915—12.V.1944 Roman Wojciech, st. strz., 26.IV.1910— 12.V.1944 Romanowski Mikołaj, strz., 15.111.1919—17.V.1944 Roszczak Jan, plut.. 25.1.1912—12.V.1944 Rozborski Józef, st. strz.. 1O.VH.1918—13.V.1944 Rubaj Bronisław, st. strz., 15.1.1916—10.V.1944 Ruchała Czesław, sap., 11.XII.1911— 19.V.1944 Rudy Grzegorz, strz., 30.XI.1908—15.V.1944 Rudziński Zbigniew, kpr. pchor.. 5.1.1923—18.V.1944 Runge Otton, plut., (?)1913—12.V.1944 Ruszell (Ruszel) Tadeusz, por., 25X1911—19.V.1944 Rydzik Józef, uł., 27.11.1916—12.V. 1944 Rynkiewicz Józef, strz., 25.1.1909—17.V.1944 [Ryszka Józef, wachm., (?)—19.V.1944] Rytelewski Kazimierz, uł., 15.VIII.1926—19.V.1944 Rzepa Józef., strz., 1.111.1907 —17.V.1944 Rzepkowski Stanisław, st. strz., 6.X.1912—18.Y.1944 Sadowski Bolesław, bomb., 4.IX.1910—3.V.1944 Sajkiw Dymitr, plut., 21.VIII.1912—17.V.1944 Sakuta Wywrzyniec. st. sap., 16.VI.1900—19.V.1944 Salomon (Salamon) Józef, strz., 15.11.1907—15.V.1944 Saniewski Władysław, sierż., 14.V.1914— 17.V.1944 Santocki Jan, kpr., 19.111.1908—12.[16.]V.1944, Sawczuk Jan, strz., 5.V.1917—18.V.1944 Sawicki Stanisław, kpr., 10.111.1913—12.V.1944 Scazighino Jan, por., 20.XII.1905—17.[12]V.1944 Seklecki Leszek, ppor., 10.XII. 1922—9.V. 1944 Sendor Ludwik, kpr., 2O.VI.19O8—18.V.1944 Senkowski Józef, strz., 1.1.1905—17.V.1944 Sewruk Antoni, st. strz., 17.111.1909—2.VI.1944 Sęk Kazimierz, strz., 13.X.1923—19.V.1944 Sidorenko Wacław, st. strz., 10.11.1919—17.V.1944 Sidorowicz Aleksander, sap., 10X11.1910— 17AU944 Sidorowicz Józef, kpr. pchor., 8.VIII.1918—12.V.1944 Sieczko Jerzy, plut., 6.XI.1909— 17.V.1944 Siek Jan, strz., 22.X.1902—31.111.1944 Sielawo Józef, st. sierż., 6.HI.1917—12.V.1944 Siemek Józef, ppor., 12.III.(VI.)1915-12.V.1944 Siemieniuk Karol [Kazimierz], kan., 8.III.1907—12.V.1944 Sieniewicz Eugeniusz, strz., 7.VII.1913—4.V.1944 Sienkiewicz Andrzej, ppor., 3O.VHI.1923—12.Y.1944 586 Sienkiewicz Ryszard Jan, kpr., 12.VI.1922—20.[22.]V.1944 Sienko Jan, strz., 19.X.1919—17.V.1944 Sieracki Stefan, strz., 1.IX.1917—12.V.1944 Siewruk Józef, kpr., 28.1.1906—20.V.1944 Sikora Piotr, strz., 2.III.1904—3.V.1944 Sikora Zdzisław, strz., 21.XI.1925—12.V.1944 Silberberg Andrzej, kpr. pchor., 6.VII.1918—20.V.1944 Simon Leon, strz., 29.11.1912—13.V.1944 Sinkowski Kazimierz, plut., 21.VII.1912—9.V.1944 Sipiorowski Antoni, ppor., 16.X.(I.)1919—14.V.1944 Sitko Zygmunt, plut., 19.(9.)IX.1912—12.V.1944 Siudyka Bolesław, strz., 11 .XII. 1915—12.V. 1944 Siwek Zygmunt, ppor., 25.V.1917—17.V.1944 Skomorowski Ludwik Mikołaj, kpr., 14.IV.1916—17.V.1944 Skowroński Jan, st. strz., 10.VII.1911—17.V.1944 Skóra Jan, kan., 24.111.1919—17.V.1944 Skórzewski Arkadiusz, kpr. pchor., 12.1.1917—17.V.1944 Skrzyński Jan, strz., 4.V.1908—12.V.1944 Słapik Bronisław, strz., 15.VH.19OO—17.V.1944 Słobodzian Grzegorz, strz., 21X1918—17.V.1944 Słomak Franciszek, st. strz., 20.IX.1916—17.V.1944 Słowiński Stefan, st. strz., 10.IV.1916—18.1.1944 Słucki Aleksander, strz., (7)111.1908—12.V.1944 Słyż Stanisław, bomb., 16.111.1919—15.IV.1944 Smaciarz Jerzy, ppor., 18.VI.(III.)1921—12.V.1944 Smal Stefan, kan., 18.IV.1916— 19.V.1944 Smaluch Józef, strz., 15.V. 1921 —22.V. 1944 Smaza Stanisław, st. sierż., 18.VIII.1901—17.V.1944 Smolak Franciszek, strz., 29.IV.1910—17.V.1944 Smolarek Adam, kpr., 3X11.1912—12.V.1944 Snarski Bernard, strz., 11.V.1918—13.V.1944 Sobczak Józef, sierż., 20.XI.1915—26.IV.1944 Sobczyk Szczepan Mieczysław, plut., 26.XII.1913—12.[15.]V.1944 Sobieraj Antoni, plut., 8.1.1914—12.V.1944 Socha Jan, st. sap., 26X1906—17.V.1944 Sochacki Franciszek, sierż., 15.VI.1901—I7.V.1944 Sochoń Władysław, kpr., 1.VII.1917—12.V.1944 Sokołowski Andrzej, st. strz. pchor., 4.III.1922—12.V.1944 Sokołowski Bolesław, uł., 25.XI.192O—14.V.1944 Solak (Soła) Franciszek, strz., 8.1.1902—12.V.1944 Sołomoniuk Jan, st. strz., 1.VII.1918—17.V.1944 Sołtysik Stanisław, strz., 16.V.1916—12.[17.]V.1944 Sommer Wilhelm, por., 13X1909—12.V.1944 Soroka Stefan, strz., 24.XII.1909—12.V.1944 Sosnowski Jerzy, kpr. pchor., 31X1920—12.V.1944 Sowa Józef, kan., 1.1.1916—29.V.1944 Sowiński Wiktor, plut., 20.XI.1915—27.111.1944 Spionek Władysław, sap., 3.DU910—19.V.1944 Spławski Wojciech, st. uł., 19.IV.1907—30.IV.1944 Stadnik Józef Stanisław, st. strz., 16.XII.1919—29.XII.1943 Stafiej Bronisław, kan., 26.IV.1921—12.V.1944 Stalka Kazimierz, plut., 11X1914—22.V.1944 Stanieczko Bernard, st. strz., 17.VIII.1910—15.V.1944 Stankiewicz Józef, kpr., 1.1.1910—17.V.1944 Stanulewicz Bolesław, kpr., 8.IV.1915—11.V.1944 587 Stańczyk Jan, strz., 17.VI.192O—12.V.1944 Stańko Franciszek, strz., 1.IV.1919— 17AU944 Staranowicz Alfons, st. strz., 21.XII.1913— 12.V.1944 Stasiak Franciszek, ppor., 23.V. 1918—29.IV. 1944 Stasik Franciszek, st. sierż., 11.K.1911—13.V.1944 Staszewski Stanisław, strz., 1O.XI. 1924—17.V. 1944 Sterynowicz Mieczysław, sierż., 1.1.1906—17.V.1944 Stojewski-Rybczyński Józef, mjr, 27.VI.1899—17.V.1944 Stradza Jan, st. strz., 19.VIII.19I4—8.V.!944 Strenkowski Felicjan, sap., 21.XI. 1903— 17.V. 1944 Stroisz Jan, ppor., 24.IX.1908—12.V.1944 Struszewski Edward, kpr. pchor., 8.1X1920—12.V.1944 (zaginiony w bitwie pod Monte Cassino) Strzelczyk Józef, kpr., 14.111.1912—12.V.1944 * Strzyżyński (Strzyżewski) Roman, sierż., 24.VII.1914—13.V.1944 Styczeń Stanisław, bomb.. 4.V.1912—18.V.1944 Stypułkowski Jan, st. strz., 4.IV.1899—18.V.1944 Stypiński Augustyn, por., 5.IV.1909—12.V.1944 Suchański Adam Aleksander, st. sierż., 1O.XH.1894—23.VI.1944 Sudenis Kazimierz, strz., 5.VIII.1917—17.V.1944 Sufczyński Ryszard, kpr.. 26.1.1913—14.V.1944 Sulik Kazimierz, por., 2.III.1906— 17.V.1944 Sulma Andrzej, uł., 15.III.192O—19.V.1944 Surma Piotr, strz., 2.IX. 1906—17.V. 1944 Synowiec Edward, uł., 25.IX.1926—23.V.1944 Syposz Marcin, strz., 10X1919—8.V.1944 Sysak Paweł, kan., 27.VII.1918—13.V.1944 Szafran Józef, st. strz., 22.XII.192O—12.V.1944 Szafran Karol, bomb.. 28.V. 1905—22.V. 1944 Szafrański Bolesław, ppor.. 8.VII.1923—19.V.1944 Szajuk Aleksander, st. strz., (?)1913—12.V.1944 Szaleniec Leon, sap.. 2.1.1911—12.V. 1944 Szałkowski Wacław Franciszek, kpr., 4.VI.1904—12.V.1944 Szałwiński Ryszard, ppor., 18.IX.192O— 12.V.1944 [Szałyga Stanisław, strz., (?)—12.V.1944] Szaniawski Lucjan, kan.. 12X11.1921—11.VI.1944 Szapira Marek. strz.. 7.1.1915—17.V.1944 Szapiro Eliasz, sierż.. 23.111.1914—18.V.1944 Szarejko Maksym, strz., (?)IX.1912—12.V.1944 Szczepański Franciszek, sierż.. 2.XI.1907—20.[18.]V.1944 Szczerbowski Feliks, kan., 30.IX.1913—12.VI.1944 Szczurek Michał, uł., 30.XII.1915—17.V.1944 Szelega Piotr, strz., 15.11.1921—12.V.1944 Szerszenowicz Edward, strz., 23.11.1926—17.V.1944 Szestak Roman, strz.. 25.XI.1920—25.V.1944 Szewczuk Karol. strz.. 13.111.1919- 17.V.1944 Szews Stanisław, plut., 25.XI.19O2—12.[!6]V.1944 Szkieł Jan. strz.. 7.1X1912—12.V.1944 Szkubacz Ryszard, plut., 8.1.1916—12.V.1944 Szott Wiesław, kan., 29.1.1922—25,V. 1944 Szromnik Aleksander, st. strz.. 7.1.1914-28.IV.1944 Sztybel Huna. st. strz., (?)III. 1913—12V. 1944 Szudrawski Tytus, ppor., 6.II.1922—17.V.1944 Szulda Adam, plut., 3X11.1921— 27.IV.1944 Szuliniewicz Jan, strz., 14.11.1911—17.V.1944 588 Szuniewicz Józef, strz., 19.111.1918—I7.V.1944 Szurmiej, Władysław, strz., 26.VI.1919—17.V.1944 Szwąjka Jan, st. strz., 11.IV.1915—12.V.1944 Szwed Wiktor, st. strz., 14.111.1903—1.VI.1944 Szycik Mikołaj, strz., 20.Vin.1908—12AU944 Szydłowski Józef, plut., 3.II.1909—17.V.1944 Szylar Jan, strz., 2.IV.1919—17.V.1944 Szylkret Franciszek, plut., 9.V.1915—14.V.1944 Szymański Jan, kpr., 25.11.1909—3.V.1944 Szymczak Stanisław, sierż., 29.V1II.1913—17.V.1944 Szyrma Bazyli, strz., 5.1.1900—25.IV.1944 Ślebzak Henryk, strz., 10.XI.1917—18.[17.]V.1944 Ślinko Józef, kpr., 18.V.19O6—17.VHI.[V.]1944 Śliwa Stanisław, strz., 30.1.1919—12.V.1944 Śliwiński Marian, bomb., 25.1.1915—27.111.1944 Śliwoń Franciszek, kan., 15.XII.1908—3.V.1944 Śnieżek Jan, kpr., 7.II.1914—14.V.1944 Śnierzyk Józef Świadek Zygmunt, bomb., 28.IV.1905—26.IH.1944 Świątek Franciszek, st. strz., 15.XI.19O3—13.V.1944 LŚwieściak Mirosław, kpt., (?>-12.V.1944] Swietlicki Stanisław, sap., 24.IV.1917—17.V.1944 Świrczyński (Świerczyriski) Roman, kpr., 31.VIII.1909—9.V.1944 Tadeja Franciszek, st. strz. 6.III.1913—12.V.1944 Taradaj Tadeusz, kpt., 24.XI.1913—17.V.1944 Tarczyński Kazimierz, kpr., 26.11.1923—12.V.1944 Tarkowski Ludomir Mieczysław, mjr, 12.VIII.1897—22.V.1944 Tchórz Marcin, st. strz., 8.X1.1916—17.V.1944 Tchórzewski Jan, ppor., 1.XI.1918—15.[14JV.1944 (Terensowicz (?), sap., (?)—17.V.1944] Tęcza Adam, sierż., 23.XII.19O1—17.V.1944 Thieberger Józef, st. strz., 5.1.1909— 12.V.1944 Timoszyk Stefan, uł., 13.VI.1907—15.V.1944 Tłoczyński Franciszek, plut., 8.1.1907—20.V.1944 Tober (Teber) Bolesław, sierż., 28.1.1909—9.VIII.1944 Toczyłowski Emil, strz., 9.II.1909—8.V.1944 Tokarewicz Teodor, strz., 17.V.1924—17.V.1944 Tomala Jan, st. strz., 7.XI.1921—13.V.1944 Tomaszewski Michał, strz., 9.1.1920—20.V.1944 Tomaszko Wilhelm, kpr., 25.DU920—17.V.1944 Trojan Piotr, strz., 11.K.1919—17.V.1944 Trusiło Jan, strz., 1.1.1921—28.IV.1944 Tryncza Stefan, strz., 17.111.1914—12.V.1944 Tumiłowicz Jan, strz., 5.II.1904—17.V.1944 Tur Kazimierz, kpr., 18.111.1902—17.V.1944 Turkiewicz Marian, st. strz., 25.V.fXII.]1917—12.V.1944 Tyjara Michał, sierż., 20X1902—12.V.1944 Tykierka Michał, strz., 2.K.1921—12.V.1944 Tylawski Kazimierz, ppor., 23X1919—12.V.1944 Uczkoronis Adam, strz., 1.1.1901—2.V. 1944 Ulanecki Mieczysław, por., 26.11.1912—17.V.1944 589 Umiastowski Jan Kazimierz, ppor., 29.XI.1920— 18.(13.)V.1944 Unger Maurycy, kpr., 11.1.1911—12.V.1944 Usik Michał, st. strz., 3.III. 1910—12.V. 1944 Uszak Zygmunt, st. strz., 14.XI.1907—12.V.1944 Waciarz Henryk, plut., 17.VI. 1898—19.V. 1944 Wachowiak Franciszek, strz., 11.1.1917—17.V. 1944 Wagner Józef, por., 18.111.1917—14.V,1944 Walczuk Stanisław, strz., 21.V.1915—29.IV.1944 Walerian Kazimierz, st. strz., 28.1.1912—15.V. 1944 Wandzel Ferdynand, strz., 1O.V.19O2—12.V.1944 Wargocki Piotr, por., 16.IX.1905—17.V.1944 [Wariwoda Zygmunt, ppor., (?)—12.V.1944] Wasilewski Jan, strz., 25.VIII.1922—12.V.1944 Wasilewski Stanisław, kpr., 4.X.1916—17.V.1944 Wasyliszyn Michał, strz., 18.V.1915—22.111.1944 Waśko Jan, strz., 15.111.1919—12.V.1944 Wawrzyniak Jan, kpr., 10X1910—7.VI.1944 Ważny Stanisław, plut., 25.X. 1899—21.VI. 1944 Wądołowski Władysław, kpr., (?)V.1912—12.V.1944 Wejman Stanisław, kpr., 13.XII.1912—17.V.1944 Wejs Czesław, st. strz., 20.XII.1913—12.V.1944 Wesołowski Wacław, kpr., 30.111.1916—12.V.1944 Węgrzyn Tadeusz, plut. pchor., 7.IV. 1913—12.V.1944 Węgrzynowski Stanisław, kpr., 25.VII.1914—23.V.1944 Wiech Czesław Roman, plut., pchor., 21.11.1922—22 V 1944 Wierteł Władysław, kpr., 26.XI.1910—12.V.1944 Wierzbanowski Jan, plut., 21.V.1910—20.V.1944 Wierzbicki Julian, kpr., 28.XII.(VII.)1912—19.V.1944 Wiewiórka Błażej, strz., 19.XI.1903—11 IV 1944 * Więckiewicz (Więckowicz) Andrzej, strz., 12.XI.1914—12.X.1944 Wiecławek Zbigniew, st. strz., 9.V. 1923—13.V. 1944 Wilczyński Stefan, st. strz., 17.11.1916—12.V.1944 Wilkosz Edmund Emanuel, ppor., 30.XI.1912—18 [17.]V (X.)1944 Winiarczuk Kazimierz, strz., 14.VII.1915—12.V.1944 Wiński Józef, strz., 25.11.1923—12.V.1944 Wirszyc Jan, strz., 7.VII.1912—12.V.1944 Wiśniewski Bolesław, strz., 19.X.1919—12.V.1944 Wiśniewski Edward, uł., 29.111.1907—12.V.1944 Wiśniewski Jan, strz., 2.II.1921— 14.V.1944 Wiśniewski Marian, bomb., 14.11.1914—4.V.1944 * Witkowski (Utkowski) Jan, kpr., 17.X.(V.)1908—17.V.1944 Włodarczak Feliks, plut., 18.XI.1896—22.V. 1944 Włodarski Leon, strz., 8.II.1905— 16.V.1944 Wnorowski Mieczysław, strz., 18.11.1915—12.V. 1944 Wodczyć Bronisław, st. strz., 16.V.1905—25.V.1944 Wojciechowski Aleksander, ppor., 26.11.1918—17.V. 1944 Wojcieszek Mikołaj, bomb., 10.XI.1923—7.VII.1944 Wojda Feliks, bomb., 1.XII. 1903—15JV. 1944 Wojdowski Stanisław, plut., 11.V.1911—17.V.1944 Wojtkowski Piotr, sierż., 5.IV. 1914—14.V. 1944 Wojtowicz Wacław, st. strz., 5.VII.1915—12.V.1944 Wolański Ignacy, kpr., 22.IX.1911—17.V.1944 Wolski Wojciech, st. sierż., 10.IV.1903—17.V.1944 590 Wołk Kazimierz, kpr., ll.V.19O9—17.V.1944 Wołoszowski (Wołoszewski) Stanisław, mjr. 19.[18.]V.1913—18.1.1944 Woźniak Michał, st. strz., 14.IX.1906—17 V 1944 Woźniak Zygmunt, ppor., 14.VI.1913—12.V.1944 Wróbel Julian, strz., 24X1922—17.V.1944 Wróblewski Józef, plut., 20.V.1911—17.V.1944 Wurzel Abraham, strz., 4.III.1913—12.V.1944 Wysocki Bolesław, strz., 15X1915—12.V.1944 Wysocki Michał, ppor. 22.IV.1916—12.(22.)V.1944 Wyszyński Antoni, strz., 12.XII. 1907—17.V. 1944 Zabłocki Władysław, plut., 20.VI.1915—12.V.1944 Zagórski Jerzy Marcin, kpr., 2X11.1919—20.V.1944 Zajkowski Wacław, st. sap., 28.VI.1909—19.V.1944 Zalewski Roman, sierż., 15.11.1907—17'.V. 1944 Zarecki Justyn, kan., 1.III.1911—22.V.1944 Zarzecki Kazimierz Romuald, plut., 13X1916—2.III.1944 Zawada Jan, bomb., 9.XII. 1904—13.IV. 1944 Zawadzki Władysław, st. sierż., 8.III. 1905—18.V. 1944 Zawiła Julian, kpr., 1 .XI. 1908—12.V.1944 Zawistowski Ludwik, plut. pchor., 23.[16.]V.1917—19.V.1944 Zdaniuk Kazimierz, strz., 9.IV.19O9—18.V.1944 Zdobylak Mikołaj, strz., 6.VII. 1900—17.V. 1944 Zdziuch Feliks, kpr., 25.111.1910—17.V.1944 Zegrze Henryk, st., strz., 1X1915—12.V.1944 Zell Florian, strz., 3O.IV.19O5—17.V.1944 Zembala Mieczysław, kan., 30.IX. 1920—6.IV. 1944 Zieliński Stanisław, kan., 19.111.1923—30.111.1944 Zieliński Tadeusz, strz., 25.X.1919—17.V.1944 Ziemiński Władysław, strz., (?)1917—17.V.1944 Zienkiewicz Henryk, strz., 3.V. 1924—28.IV. 1944 Zinkiewicz Kazimierz, st. strz., 15.111.1919—17.V.1944 Zofiński Kazimierz, strz., 19.XII.1919—12.V.1944 Zujko Leon, kan., 22.11.1913—10.V. 1944 Zulczyk Franciszek, st. strz., 19.11.1907—20.V.1944 Zygman Hersz, strz., 15.II. 1901—17.V. 1944 Zysk Bolesław, strz., 18.VII.1910—17.Y.1944 Żak Anatol, strz., 22.(25.)II. 1923—25.[26.]IV. 1944 Żebruń Jan, sap., 12.IV.1913—17.V.1944 Żelazek Tadeusz, kpr., 5.II.1913—7.V.1944 Żołnierczyk Leopold, ppor., 10.XI.1918—14.V.1944 Żuk Grzegorz, st. strz., 16.XII.1919—29.IV.1944 Żuk Włodzimierz, strz., (?)1907—12.V.1944 Źukowski Jan. strz., 24.VI.1902—12.V.1944 Żurakowski Józef, st. strz. pchor.. 20.1.1915—12.V.1944 Żurek Tadeusz, por., 18.IX. 1911—18.IV. 1944 Źychoń Jan, mjr, 1.1.1902—18.[17.]V.1944 Żyła Józef, st. strz., 27.1.1912—12.V.1944 Źywolewski Borys, st. strz., 10X1910—12.V.1944 ŹyzaJan, ul., 1.1.1912—17.V.1944 '¦J&*& •-r B Indeks nazwisk Abramowiczówna sierż. 244 Adamczyk Jerzy panc. 518 Adamiak kpr. pchor. 343 Adamowicz Aleksander strz. 194 Adamowicz Czesław st. strz. 278 Adamowicz Stanisław plut. 540 Adamusplut. 143 158 Aittanieni sierż. amer. 23 24 Alberico mnich 396 Aleszczyk sierż. 277 Alexander Harold marsz. 11 116 Alter Hans szer. niem. 105 Alwinger Ryszard por. 189 190 Ambrożej Edward kpr. 217 564 Anańko ppor. 279 Anchim Gabriel uł. 456 Anders Władysław gen. dyw. 35 71 73 92 106 108 113 137 238 254 269 365 378—380 400 403 414 470 480 550 Angielski Stanisław uł. 436 437 446 Anisimow uł. 456 Ankutowicz Jan panc. 489 Antonio dzierżawca 386 Antoniuk Adam plut. 529 530 532 546 564 Apulejusz 396 Arystoteles 471 Aston 38 Bakunowski Henryk plut. 192 Baldur von Schiracn 38V Balicki kpr. 328 Bandecki Bazyli sap. 328 Bandż Benedykt kan 507 Barabas Jan strz. 356 KSsIaw^ut. 468489*0 564 Baran Władysław por. 328 329 Baranowski strz. 26U Baranowski M. panc 490 Barański Janusz pchor. 437442 W> Barglewicz Eugeniusz pchor. 15/ /w 391 564 Barkowski kpr. 144 Barski sierż. 355 140,s4 aśstsa Babicz ppor. 337 Babisz strz. 205 64-66 288 Bachman por. 524 526 ™ & a 423 424 Badyna strz. 227 Bagiński Marian strz. 204 Bakoszyński strz. 505 a I ppor. 61 195 Bartoszek kpr. 508 Bau Zdzisław koresp. 400 414 417 Bąk kpr. pcn°r- 56., Bąk st. panc. 358, .lustr Beck Józef si. sirz. 303 304 3U0 Bednarek kan. 507 Bednarski Józet sirz. 295 Bednarski Leon por. 175 414 Bednarz Godtryd strz. 203 Bejnar Józet sap. 364 Benc Antoni kpr. 485 Benedykt svv. 395 398 Berek goniec -»» „ Bereś Wacław ppor. 193 206 Bereza Michał ppłk dr 78 202 204 593 B3 71 I7,6 2U — Monte Cassino Beyer kpt. niem. 384 385 389 390 Bębnowicz Jan pptir. 280 281 290 Będkowski Franciszek por. 140 146 147 Białecki Ludomir ppor. 208 215 216 260 342 365 369 564 Białkiewicz ppor. 343 362—364 405 Bialobrzeski Bolesław sirz. 289 Bicz Kazimierz kpr. 307 312 Biec pchor. 351, ilustr. Bieganowski Antoni kpi. 182 237 272 279 280 314 Biegański Stanisław ppłk 474 523 543 Bieliński Adam mjr 276 451 556 Bieniasz Marek ppor. 184 298 Bieniowski Jan pchor. 336 337 Biernacka S. kpr. 244 Biernacki Wacław strz. 313 Biernat Franciszek kpr. 204 Bierzyński por. dr 217 Biesiada kpr. 201 501 502 Biliński Ewald ppor. 384 Biliriski Ludwik ppor. 488- 490 Biliński mjr 540 Bilski strz. 205 Biłyk Stefan panc. 538 539 Binnicki Józef st. panc. 471 472 Bitko kpt. 355 356 Bloch 294 Blutreich dr 387 389 Błahut ppor. 351—353 359 360 362 372 382 387 Błahut Jan strz. 299 Błaszczak Ernest ppor. 202 Błaszczyk Józef kpr. pchor. 437 Błaszczyk Stefan st. panc. M3, ilustr Błysk kpr. 484 Bobel kan. 507 Bobiński Władysław ppłk 349 361 362 394 427 463—467 469 474 480 487 494 497-499 501 504 505 508 523 528 531—538 544 545 550 Boboń Jan strz. 393 564 Bocheński, dominikanin 302 Bocheński Adolf ppor. 430 431 434 449 452 533, ilustr. Bogacz panc. 490 Bogdajewicz Eugeniusz st. panc. 217 564 Bogucki ppor. 181 Bohusz-Szyszko Zygmunt gen. 113 238 241 Bończoszek Bohdan kpr. 412 Bończoszek strz. 312 Booth por. amer. 23 24 594 Borecki panc. 522 Borkowski kpr. 117 Borsuk Wacław strz. san. 289 Bortnowski Stefan por. 363 371 372 379 408 409, ilustr. Boryczko Józef panc. 529—531 Borzęcki Mieczysław ppor. 306 Bosaków Atanazy strz. 509 Boukkas por. fr. 18 Bowsza Konstanty sierż. 164 Boy Tadeusz ppor. 275 Braszczyński Tadeusz pchor. 204 205 Brauliński Konstanty kpr. 419 Broniatowska Krystyna ppor. 244 248—250 Brown lt. amer. 24 Bryk kpr. 200 215 216 Brzeziński Józef strz. san. 144 145 156 222 230, ilustr. Brzeżański chór. 59 Brzozowski Mieczysław por. 350 352 353 355 356 387, ilustr. Brzósko Jerzy ppłk 158 342, ilustr. Bubień strz. („Bubionek") 336 538, ilustr. Buder Józef, sierż. 164 171 Budyński Bolesław ppor. 294 Budzianowski Edward por. 344 345, ilustr. Bugaj Bolesław ppor. 190 Bujar Franciszek strz. 278 Bujnowski Józef ppor. 307 309 311, ilustr. Bułak Grzegorz strz. 191 564 Bułka Józef ppor. 79 Burczyński uł. 554 Burzyński ppor. 236 Butra Edward strz. 46! Buyko Wacław kpt. 189 192 306- 308, ilustr. Cambelotti prof. 566 Cambrońne Pierre gen. fr. 311 Cap por. 266 Carlomano benedyktyn 28 Catenowie dzierżawcy 407 Cebula Franciszek st. uł. 436, ilustr. Cebula (Zwiebel) żołn. niem. 542 Cegłowski Waldemar ppor. 53, ilustr. Celler strz. 459 Cezar Juliusz 408 Ch. st. strz. 191 Chachulski Stefan ppor. 53 257 Chadukiewicz Władysław plut. 435 Chajdes plut. 259, ilustr. Chałupa Leon por. 176 180 414 Chałupnik Władysław por. 309 Charkot Bronisław kpr. 336 Chirkowski Witold ppor. 275 Chmaj Józef ppor. 483 Chmielecki Czesław sap. 217 Chmielewski Jerzy ppor. 283 331 332 Chodźko mjr 38 Chojna Stanisław kpr. 280 Choma Karol strz. 461 Choma Władysław sierż. 210 214 461, ilustr. Chomicki Adolf ppor. 360 361 364 405 407, ilustr. Chomiński mjr 132 Chomiuk Józef mjr dypl. 327 Chomiuk Mikołaj strz. 205 Choroszewski Kazimierz mjr 96 Churchill Winston 398 Chwalczewski pchor. 506 Chwastek Józef mjr 382 Chyliński Władysław ppor. 274 280 281 Cichowicz Maksymilian por. 331 332, ilustr. Ciebiera Tadeusz pchor. 260 Cieplik kpr. 218 Cieślewicz Stanisław por. 337 341, ilustr. Cieśluk sap. 217 Cisiński Michał strz. 54 Ciundziewicki kpt. 313 314, ilustr. Ciupkówna Henryka por. 244 Clark Mark gen. amer. 11 Colette gen. franc. 73 Cybruch Tadeusz por. 465 494 501— 503 512 515 517—519 522 523 528 529 532 533 536 538 Cygan Jan por. 190 Cygielski por. 287 288 315 Cynowski Władysław sierż. 279 Czajka Józef plut. 278 Czajkowski Jan sierż. 414 Czajkowski Piotr st. sap. 364 Czajkowski Stanisław sierż. 226 Czapiński Marek st. sierż. 297 565 Czaplicki kpr. 504 „Czarna Pantera" p. Tysperówna Czech Jerzy pchor. 339, ilustr. Czechowski kpr. 190 191 Czechowski Marceli kpt. 184 189—191 298 306 307 Czekalski por. 240 344 360 361, ilustr. Czerkawski Tadeusz pchor. 310, ilustr. Czerniawski Antoni strz. 313, ilustr. Czernkowski kpr. 213 323—325 Czernobaj Sergiusz strz. 278 Czerny pchor. 170 Czop Adam ppor. 165 166 168 Czopik Józef ppor. 328—330 332 336, ilustr. Czorny Henryk ks. kap. 483 506 Czulak ppor. 206 214 Czułowski Stanisław por. 482 Czyż Józef plut. 168 D. Jerzy 191 Dante Alighieri 395 396 Dawidowiez Edward pchor. 310 318 415 416 419, ilustr. Dąb-Biernacki Stefan gen. 284 Dąbkowski st. strz. 143—145 204 Dąbrowski kpr. pchor. 341 381 Dąbrowski Dariusz uł. 259 Dąbrowski Henryk plut. 288 Dedeszko Ireneusz pchor. 310 318 419, ilustr. Dehnel por. lek. 229 Deihołos Tadeusz por. 281 303 304 311 Demidowicz Aleksander strz. 142 Dendura kpr. 456 Denis lek. fr. 129 Denis plut. 393 409, ilustr. Dentz Henry gen. 439 Depowski Stanisław kpr. pchor. 336 Dębicki sierż. 221 Dębski Stanisław st. strz. 151 268 Diamare Gregorio opat 27 28 Dietmar gen. niem. 69 Dietrich Marian płk dr 129 130 253, ilustr. Dobrowolski Eugeniusz plut. 478 Dobrowolski Jan st. strz. 336 381 Docibil książę Gaety 395 Dodolak strz. 511 Doliński Władysław pchor. 474 518— 521 528, ilustr. Domagała Ignacy kpr. 436, ilustr. Domański Bolesław por. 168 183 1 185—188 190 193 Domiechowski Aleksander ppor. 171 193 Domoń Ludwik ppłk 171 173—176 179 191 192 237 313 565, ilustr. Domurat Ireneusz pchor. 492 528 595 Dowbór-Muśnicki Józef gen. 138 Dowgiałło Izydor kpi. 463 Drabczyński ppor. 407 Drabik Władysław kpr. 442 Drelich pchor. 101 Drelicharz Władysław kpi. 208 261 262 333 342 344-350 352—355 357—365 371 372 379 382 392 405—409 Drewnowski 249 Drobniak Władysław ppor. 291 294 296 306 Drozdowicz plut. 356 Drożdż Stanisław pchor. 337. ilustr Drymmerowa siostra przełóż. 327, ilustr. Drzewieniecki Włodzimierz kpt. 376 379, ilustr. Dubicki Piotr pchor. 328, ilustr. Dubis Władysław uł. 436 Duch Bolesław Bronisław gen. bryg. 73 127 128 138 331 332 363 365 390. ilustr. Duchnicki si. strz. 542 Duda Franciszek mjr 79 Duda Ludwik por. 287 288 Dudek Jan por. 318 409, ilustr. Dudziński pchor. 510 Durlik ppor. 468 504 509—512 515 524 533, ilustr. Durlik Wojciech kpr. 445 Dutko panc. 490 Dużewicz uł. 456 Dybowski Władysław ppłk dr 253. ilustr. Dysiewicz Zbigniew panc. 527 Dziadkiewicz Marian pchor. 281 417 Dziedzicki por. 132 Dziekoński Mirosław por. 258 259 263 333 384 Dzienniak Leon por. 317, ilustr. Dziewicki Władysław por. 477 478 484 Dzięciołowski ppor. 208 215 277 Dzięciołowski Antoni kpt. 366—369 371 392 406-408 461. ilustr. Dzimidzik kpr. 325 Dżuman Władysław st. panc. 529— 532, ilustr. Ejsmond Władysław por. 289 Ellis gen. fr. 468 Erdman 431 Eryminowicz plut. 412 596 Ezman Stanisław kpt. 461 4 488 489 522 535 539 540 544, ilustr. Fait ppor. 215 366, ilustr. Fajbusiak Henryk por. 48 Falbowski Józef st. strz. san. 178 230 Fanslau Karol ppłk 311 320 321 }35 336 338 341 342 363 384 388 394 565. ilustr. Faszczewski Franciszek por. 464 508 535 538 Fedukowicz H. pchor. 555 Fęski Stanisław wachm. 148 390 Fidelis Finetti (von Stotzingen) opat 26 27 Figiel Jan ppor. 321 323 325 327 330 338 340 Fijałkowski Czesław st. uł. 442 Filipczuk Piotr por. 334 341 Firczyk Leon mjr 334 378. ilustr. Fleming Aleksander 251-253 Florczak Ignacy st. sierż. 278 Florey Howard Walter 252 253 Florkowski Aleksander mjr 103 424. ilustr. Fogiel strz. 219 Fortuna Władysław kpr. 382, ilustr. Fras Mieczysław strz. 407, ilustr. Frasior mjr amer. 15 16 Fra.cek Aleksander strz. 227 Freit uł. 441 Friish Werner von gen. nieni. 94 Fryderyk II cesarz 396 Fryderyk Wielki 449 Fuglewicz por. 266 Fiirst por. 289 G. strz' 296 Gac sap. 361 Gajdaczek Paweł por. 190 307 Gajewski strz. 24 Gancarz .Fan kpr. 141 Gancewski Mikołaj uł. 440 Garbacki Kazimierz rtm. 309 Garnowski uł. 288 Gasiński Tadeusz pchor. 278 283 284 565 Gaweł lek. 150 Gawiak pchor. 557 Gawlik por. ilustr. Gawlina Józef ks. bp polowy 107 247 431. ilustr. Gawriał sap. 357 Gawrych Bernard wachm. 433 435 436 445 Gazur Jan strz. 284, ilustr. Gaża Edward ppor. 175 GduJa Zygmunt pchor. 473 508 517 522 523 Gerwel Czesław ppor. 169 Gibel por. dr 292 Gedroyciówna Teresa 435 Gelasius II, papież 396 Gierlik Władysław ppor. 162 Giermek ppor. 189 Giersstrz. 174 Gierycz rtm. 433 Ginkostrz. 181 Giwończuk strz. 143 Glasl płk niem. 309 Glica Tadeusz ppor. 486 494 502 528 535, ilustr. Gliński Stanisław ppłk 345, ilustr. Gliwa Stanisław grafik 10 11 Głowa uł. 554 Gnatowski Leon mjr 158 170 171 175 176 181 192—195 243 413 417 459 544 547, ilustr. Gockpr. 187 Godlewski por. lek. 314, ilustr. Godowski strz. 538 Goebbels Joseph 393 Golonka Feluś felietonista 269 393 408 Golonka st. sierż. san. 147 155 157 Gołaszewski Henryk pchor. 407 Gołębicki plut. 322 Gorgolewski Walery plut. 177 565 Goring Hermann 393 400 Gorow strz. 155 Gorzkiewicz Bronisław ppor. 280 Gosk Henryk uł. 453 Gostkowski Waldemar kan. 507 Górny Józef st. strz. 300 301 315 316 Górski strz. san. 154 155 Grabarczyk plut. 143 144 156 Grabarski Jan sap. 261 Graber Adam por. lek. 41 130 Grabowski st. sierż. 312 Grabowski T. por. 377 Grajek mjr 476 Grażyński ppor. 200 Greczanik ppor. 175 178 Griffith Jones ppłk ang. 376 378—380 Grobicki Aleksander por. 276, ilustr. Grocholewski kpr. ilustr. Gromadzki Andrzej rtm. 535 Grudziński-Herling Gustaw p. Herling- -Grudziński Gustaw Grunberg Aleksander kpr. pchor. 218 365 Gryka strz. san. 250 Gryksztas fotoreporter, ilustr. Grzegorz EX papież 396 Grzenia Ignacy ppor. 181 314, ilustr. Grzeszczyk Kazimierz uł. 479 Grzywa strz. 534 Gtiel st. sierż. ilustr. Gudanowski Wincenty strz. 164 Guderian Heinz gen. niem. 369 Gul plut. 330 Gulanowski Tadeusz strz. 205 206 Guła Andrzej strz. 414 Gurbiel Kazimierz ppor. 266 267 394 477 513 Gurewski strz. 149 Gwóźdź. Franciszek ppor. 53 Haar Leopold grafik 10 11 Haar Zygmunt grafik 10 11 Habe Hans pisarz 73 Haller Józef gen. 138 Hałuszczak F. ppor. 469 489 540 Hamuda sierż. 312 Hanka sap. 280 Hankiewicz por. 53, ilustr. Hanuś Czesław kpt. 262 358 372 Haraburda Adam kpr. 305, ilustr. Hafcaj Piotr mjr 302 303 423 547 Hardziej ppor. 538 Harut st. strz. 203 Hass Tadeusz ul. 429 Heckiel płk niem. 410 418 457 476 Heilman Ludwig płk niem. 331 Heleniak wachm. 455 Hempel Józef ppłk 39 84 Hendzel strz. 203 Henoch por. 268 Herling-Grudziński Gustaw kpr. pchor. 249 321 323 324 330 340 341 382 388 Hess Arnold ppor. 415 Hess por. 100 Heydrich Richard gen. niem. 92 93 400 Hils Denis kpt. ang. 304 Hipokrates 129 Hirszfeld Ludwik prof. 130 Hitler 393 Hlawacz Franciszek ppor. 514 Hoff Zbigniew por. 469 471 597 Holzer żołn. niem. 134 Hopkins sierż. amer. 21 397 Hopko Mieczysław ppor. 261 263 343 345 348—350 353—355 357 362, ilustr. Horacy 497 Horowitz dr 263 268 Hryniewicz san. 230 Hryniewicz Edwin rtm. 553—556 558 559 Hryniewicz E. kpr. 480 Hrynkiewicz J. por. 394, ilustr. Huczyński Augustyn ks. kap. 40 41 130, ilustr. Hudson sierż. amer. 23 24 Huszcza Paweł strz. 171 Iri strz. 509 Irlik Stanisław por. 332 334 336 337, ilustr. Islonek plut. 456 Iwanaszko strz. 510 512 533 Iwaniec Stanisław strz. 149 Iwanowski Czesław sierż. 186 Iwanowski Władysław kpt. 240 345 347 361 363 408, ilustr. Iwaniuk Jan strz. 337 Iwaszkiewicz strz. 229 Jabłczyński J. ppor. 486 491 494 495 502 516 517 520 527 528 536 540 544, ilustr. Jabłoński Henryk ppor. 488 490 Jachimowicz Czesław ppor. 169—171 Jachimowicz J. ppor. 412 Jaczniakowski st. pchor. 288, ilustr. Jadwisiak Adolf 461 471-473 481 483 484 494 514 522 539 540 542 Jagiełło Władysław ppor. 53 139 140 253 Jaje strz. 205 Jaklewicz Aleksander panc. 262 Jakubcewicz strz. 326 Jakubowski kan. 99 Jakubowski Adam kpt. dr 226 248, ilustr. Jałowiecki A. uł. 264 Janasiewicz J. mjr 338 Janda Władysław kpr. 55 56 Jandzis kpt. 101 Janicki Marian kpt. 48 132 Janiewicz Hubert por. 306 Janiszewski pchor. 175 598 Jankowski kpr. 208, ilustr. Janusik Piotr strz. 474 Janusz kpt. 48 Januszkiewicz Henryk pchor. 275— 277 Januszonek Jan kpr. 453 Jańczyk Stefan por. dr 318 Jaremkiewicz A. panc. 468 Jarnutowski Stanisław st. strz. 353 387 564 Jarosz strz. 337 381 Jarzykowski kpt. 498 Jasiński Jerzy st. strz. pchor. 171—174 182 283 312 313 „Jasio Pobożny" p. Perkowski Jan Jastrzębski Jerzy płk dypl. 60 61 113 114 120 385 397 433 565, ilustr. Jaszcza Jan plut. 307 Jaworski goniec 43 Jaworski Stefan st. uł. 452 Jaworski Zbigniew pchor. 471 Jaxa-Dębicki J. por. 59 60 113 114 Jazurek kpr. 54 Jaźwiński Józef por. 306 Jądzel ppor. 268 Jedwab Henryk plut. pchor. 312 315 411, ilustr. Jedziniak Aleksander mjr 39 40 82 124 137 242 499, ilustr. Jeleniewski M. st. strz. 227 Jelonek Emil plut. 456 Jena Kazimierz pchor. 529 532 Jermak kpr. 330 Jewszel strz. 189 Jezierski st. sierż. 190 Jezioro Zbigniew pchor. 310 318, ilustr. Jeżewski Jan kpr. san. 144 145 158 230 Jęczalik J. por. 84 Jędrzejewski Roman ppor. 320—328 331 340 343, ilustr. Jodo pchor. 455 Johnny kpr. ang. 247 Joniec Józef ppłk ks. kap. 79 „Józefski" p. Tolson Joe Juchniewicz strz. 208 Juchnowicz pchor. 558 Juin Alphonse gen. fr. 70 Juran Franciszek strz. 278, ilustr. Juraszczyk E. st. strz. 281 Jurawiecki Józef por. 486 528 Jurczewski dr ilustr. Jurkowski Jan por. 102 103 160 162 163 201 239 Juszczyszyn P. st. uł. 412 Juszkiewicz J. strz. 186 Jutowiec kan. 507 K. Andrzej strz. 191 Kabaciński W. pchor. 288 Kaca strz. 131 Kachnowicz strz. 144 145 Kaczanowski Godfryd mjr dr 129 Kaczor kan. 493 Kadzikiewicz pchor. 178 Kairowicz Wacław strz. 540 564 Kaleta Stanisław plut. 262, ilustr. Kalinowski K. gen. mjr 470 Kałaska strz. 264 265 Kałucki Stanisław ppor. 483 Kamieniecki Juliusz plut. pchor. 80 Kamiński Władysław ppłk 125—127 160 183 184 187 192 237 298 302 304—307 311 312 419 565 Kania kpt. 101, ilustr. Kantorski ppor. 353 Karaszewicz-Tokarzewski Michał gen. 136 Karaś Eugeniusz panc. 505 Karczewicz Bolesław st. strz. 217 Karge Bernard por. 189 190 Karkocha Stanisław uł. 456 Karolek sap. 281 Karol Wielki 395 397 Karp Bronisław strz. 535 536 Karpowicz Antoni strz. 167 Kaszubski Zenon kpr. 412 Katkowskiuł. 411 412 Kawalec Zbigniew pchor. 106 Kawałkowski Czesław por. 261 365 366 Kazimierz Odnowiciel 396 Kazimierczak Eugeniusz ppor. 276, ilustr. Kazuro Wacław pchor. 54 Kąkol Henryk strz. 356 Keck żołn. niem. 449 Kehle Leon mjr dr 248, ilustr. Kendall bryg. amer. 15 Kesselring Albert feldmarsz. 93 116 241 Kessner ppłk amer. 22 23 Kępiński st. sap. 217 Kica Stanisław por. 140 146 155 157 Kiedacz Zbigniew mjr 106 136 449 454 554 555 557 Kiedrowski Kazimierz por. 334 339 Kijewski mjr 115 Kijowski por. 115 562 Kimelman Wolf strz. 141 Kisielewski J. pchor. 473 517 528 Kiszulko Włodzimierz strz. 231 232 Kiwak strz. san. 144 Klajber Henryk st. strz. 66 Kleeberg Franciszek gen. 43 360 433 Klim Józef panc. 496 516 Kluczykowski J. strz. 296 Kluś Józef sierż. 85 Kłopotowski Mieczysław strz. 88 283 Kłymiuk strz. 187 Kmitowicz Antoni sierż. 167 168 176 278, ilustr. Knapik Julian kpt. 378, ilustr. Kniaziewicz Karol gen. 36 Kniaziuk strz. 220 Knutson sierż. amer. 24 Kobecki Roman por. 452 Kobrzyński por. 101 320 Kochanowska A. sierż. 244, ilustr. Kochanowski ppor. 207 365—371 392 406-408, ilustr. Koczy Jan por. 477—479 484 485 487 494 502 504 509 516. ilusir. Koczyrkiewicz A. ppor. 54 157. ilustr. Koenigsmark Sissy von 92 93 Kojro Bronisław kpr. 407, ilustr. Kokosiński Józef por. 450 Kokosiński Zenon pchor. 279 Kolabiński ppor. 492 507 Kolas strz. 66 Kolator Alfred kpt. 168 169 183—187 190 Kolendo san. 42 Kołodko Wiktor por. 52 148 Kołodziejczak Feliks st. strz. 543 549 Kołodziejczuk uł. 555 Kołomiejscow mjr 476 Komelman 152 Kómolibus Edward mjr 88 Kondracki Tadeusz strz. 279 280 Kondyjowski J. por. 483 Koniar Ludwik uł. 412 Konopacki ppor. 53 194 257 415 Kopański Stanisław gen. 138 Kopersztyński strz. 203 Kopyść Ryszard ppor. 186 188 189. ilustr. Kordas Ludwik kpt. 171 180 Kornreich Alfred pchor. 365, ilustr. Korzeniowski Antoni ppor. 254 292 316 317 Kosiński Witold 249 Kossowicz Eugeniusz st. strz. 520 543 548 549 Kościałkowski żołn. malarz 386 Kot Stanisław kpr. 509—511 Kotas kp*r. 66, ilustr. Kowalczyk por. 351 352 Kowalczyk Tadeusz, ppor. 176 178 278 282 Kowalewicz strz. 337 Kowalewski Marian kpt. 280—283 311 417 418, ilustr. Kowalski panc. 489 Kowalski Edward st. uł. 456 Kozakiewicz Jan strz. 161 Kozierowska Mary 14 Kozłowski kpt. ilustr. Kozłowski Czesław st. strz. 546 Kozłowski Emil strz. 323 Kozłowski Stanisław st. sap. san. 217 229 230, ilustr. Koziura st. uł. 456 Kranas ppor. 208 Krasnodębski Stanisław kpr. 453 Kraszewski Bronisław strz. 372 Kraus strz. 509 Kromkay Józef kpt. 193 205 206 214 332 351 536, ilustr. Kromp Mieczysław ppor. 480 522 526—529 544 Król Edmund por. 54, ilustr. Król Marian ppor. 61 463 Królak Leonard kpt. 292—294 299-301 307 312 317 318 564, ilustr. Kruk Stanisław panc. 513 Krukowski Jan pchor. 280 281 417 Krakowski uł. pchor. 289 485 Krupski Kazimierz por. 413 426 Kruszelnicki Ludwik kpr. 446 Kruszyński Stefan sierż. 169 Kruzel Piotr strz. 307 Krynicki Stanisław panc. 545. ilustr. Krzeptowski instruktor narciarski 66 Krzysiak Tadeusz kpr. 142 143 Krzywański Stanisław mjr dr 246 247, ilustr. Krzywosz Franciszek uł. 454 Krzyżak Albin sierż. 154 Krzyżanowski kpr. 505 Krzyżtoporski ppor. 101 Kubicki strz. 144 Kubrak Jan uł. 509 Kucharczyk Stanisław kpr. 364 Kuc Józef uł. 436-^ł38 441 Kuczabiński por. 351 Kuczuk-Pilecki Alfred kpt. 486-488 600 493-496 501 502 509 512 515 516 518—520 522—524 526-529 531 534 535 537 549 565, ilustr. Kudrewicz Jan pchor. 488 489 500 540 Kujawa Florian por. 178 180 Kujbieda Tadeusz uł. 283 444 Kukiełka Michał st. strz. 509 Kulesza Józef sap. 280 328 Kuligowski P. kpr. 437 441 444 Kulikowski Tadeusz Franciszek strz. 490 564, ilustr. Kunyk Bolesław pchor. 489 490 Kupiec Eugeniusz por. 325 338 Kuprian Tadeusz kpr. 356 Kurau por. 132 Kurc Stanisław panc. 262 Kurek Wincenty płk 136 178 180 302 303 305 306 317 419 423 565, ilustr. „Kurka Wodna" p. Rusiecka Kurowski Władysław por. 433 435— 437 441 442 Kusiak ppor. 53, ilustr. Kusociński Janusz 533 Kutrzeba Tadeusz gen. 135 Kuzia Stanisław kpr. 180 Kuźba kpt. 132 Kuźniar Antoni kpr. uł. 440 443 444 564 Kuźniar St. st. strz. 187 189 226 227 Kuźnicki Michał uł. san. 185 485 Kuźniewicz Marian kpt. 309 413 Kwaśnik plut. 154 Kwiatkowski Aleksander mjr 269 377 Kwiatkowski Wacław kpt. 292—294 300 Kwiatkowski Władysław kpr. 142 Kwiecień Wacław st. strz. 316 Kwit Stanisław ppor. 509 Kytleka szer. 24 Lachowicz Jan ppłk 458 461 463 464. ilustr. Lance kpt. amer. 23 Landau mjr amer. 23 Landsteiner Karl 130 Lassota Henryk por. 61 160—162 Lebialowski strz. 184 Lech por. 456 Lechnicki Feliks 249 Lechoń Jan 401 Lechowski Stanisław strz. 541 542 Leese Oliver gen. amer. 30 71 74 75 116 241 402 403 Legan strz. 55 56 Leligdowicz por. 343. ilustr. Lenard kpt. 56 202 Lesiak Jerzy pchor. 474 522 526 528 537 538 545 546 548 Leszczuk St. por. dr 248 Leszko Stanisław strz. 509 Leśkiewicz Jan kpt. 292 294 296 299 303 306- 308 312 318 Leśniak por. 332 335 336 338 384 385 Lewandowski panc. 519 Lewandowski plut. 278 Lewandowski uł. 412 Lewickikpr. 512 515 533 Lewiński mjr 82, ilustr. Libera Stanisław strz. 176 Liberman Jakub pchor. 143 156 158 Lichtinger sierż. 248. ilustr. Lickindorf Stanisław por. 431 434 435 452 Lilien A. por. 78 Lindner Edward pchor. 280 412 Linkę kpr. pchor. 358. ilustr. Lintner Wiktor panc. 468 514 Lintner pchor. 382 Lipnicki Stefan st. strz. 164 Lis Zbigniew st. ul. 438 Lisek kpt. 43 Lisowski ks. kap. 387 Listwan plut. 154 Litwakstrz. 158 Livingstone Dawid 401 Lizuraj Wacław kpr. 453 Loga Paweł strz. 177 228 Long kpt. amer. 2fr 22 Longobardowie 397 Lorenz ppor. 385 Lubczyński Jan strz. 264 Lubomirski Eugeniusz por. 75 549 550 Ludkowski P. pchor. 460 461 Ludwig Julian ppor. 289 Luft obergefr. niem. 134 Luks pchor. 65 66 Łabanow Antoni pchor. 459 Łabanowski Jan ppor. 501 503 Łabaziewicz Kazimierz por. 332 336. ilustr. Łabedzki Wiesław kpr. 431 434 Łabynicz Mikołaj st. strz. 187 Łada-Sobolewski p. Sobolewski K. 21 Monte Cassino Łagodziński L. plut. 314 Laguna kpr. 355 ^ Łakiński Zygmunt płk 78 UJ w. ilustr. lrn Łakomski Tadeusz pchor. 307 Łaszcz kpr. 187 ŁempickaMar.akpr244 Łempicki Adam kpt. Łf4*—*"> 279 314 ,75,7^,80. i Łomnicki Zygmunt uł 434 Łosakiewicz L. ppor. 173 Łotoczko Aleksander strz. 177 Łoziczinok Edward por. 186 18^346 Łoziczinok Henryk ppor 343 346 Łoziński Marian ppor. 38Z K^Ł , »79 180 ŁUKasiyn. ru»»___ Łukawiecki Fr. strz. Łukjaniec kpt. 494 Łupik Paweł st. uł. 264 Łużyc Jerzy 242 364 M, pchor. 191 M.st. strz. 191 Machnica Adam kpt. 282 311314 Machnowski Feliks płk 61 306 Machowicz pchor. 538 Maciak Władysław st. sierż. 163 171 Maciejewski por. uł. 148 Maciejewski Czesław mjr dr 248 Maciejewski Zygmunt strz. 296, ilustr. Maciejuk Mikołaj uł. 436 Maciołek Kazimierz wachm. 439 Mackiewicz Władysław strz. 171—174 180—182 Maculewicz Stanisław mjr 84 Maczaraszwilli ppor. 507 Maczek Stanisław gen. dyw. 408 Maćków strz. 203 Maćkowiak st. sierż. 405 407, ilustr. Madeyska 247 283 Madejski pchor. 283 Magiera Jan strz. 193, ilustr. Magierowski Bolesław strz. 356 Mahorowski por. 352 356. ilustr. Main strz. 149 Majcher Józef kpr. 260 261 Majewicz Józef por. 184 185 Majewski Adam ppor. lek. 52 Majewski Stefan sl. strz. san. 217 601 M.iiew-k1 m. (Huk. 509. iltisir. Makochm pchoc .W), ilustr Mak/ak Michał mi/ 227 Males/ewski Stanisław ppłk 39 7.' III 112 115 123 128 136 Malinowski Flitiiusz pluł. 142 157 Malinowski Jan ks. kap. 106 428 434 Malis/ewski slrz. 21)4 Maluch Józef str/. 305. ilusir. Malac/ewski Eugeniusz 155 Malccki Stanisław mjr 309 Malkicwicz Rudolf kpr. 456 Matkkwkz Władysław piut. 227 Mann Thonias 244 Marciniak Stefan kpi. 420 Mareiszonek str/. 30S Marctupilcwicz sirz. 156 Marcukrwicz H. st. Mr/. 260 460 4 Maria Teresa 368 Markiewiez kpi. 564 Markowski Antoni str/. 149 Marks pchor. 205 Marmaross ppor. 452 455 554 Mars/alek Kazimierz st. uł. 453 Marlinek Emil ppor. 257 Manyński Kazimierz kpr. 334 Marynowiez pchor. 554 556 557 Maryszka Józef strz. 356 Masło s.erż. 372 Mussukki Donat kpi. dr 248 253 ilusir Maszewski Aniom kpi. 267 Mast. żona rezydenta fir, w Tunisie 74 Mas/kicwiez M. ks. kap 390. ilustr. Mas/tak Stanisław por. 469 512 514 522 531 544 Maślanioe plut. 340 Maśłona Edward por. 200 203 205 211 215 218 220 332 351. ilusir M.uezak chór. 193 Miilccki .ló/ef ppłk 155 Matiiisik strz. 203 Maiui/o Wacław pchor. 191 Malulewicz Wł. ppor. 163 171 195 289 Matuszek Władysław uł. 448 Maluszyk Stanisław kpr. 227 Małys Władysław sirz. 356 Matzcnauer Juliusz si. panc. 529 532 M.iucr Herman st mi/. 414 Mavda str/ 507 Mazanowski Sielan por. lek. 40 4! IS0 Mazur por. 343 355. 'lustr. Ma/ur Roman pchor. uł. 442 Mazur Ryszard kpr 485 Mazurek kpr. 317 Ma/urkiewicz R. ppor. 477 541 Mcath mjr amer. 16 MedycetisK 397 Meksuła Edward ppor. 62 195 Metropolii Jan si. Mrz. 382 Mekarski strz. 267 2W Mi.ukowski Alojzy ul 283 429 446 564 Michalak ppor. 509 Michalak Edward kpi 301 303 317. ilusir. Michalewski Adam str/. 337 Micłialewski 1 von kpi 292 294 3