7441

Szczegóły
Tytuł 7441
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7441 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7441 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7441 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tom Clancy T�cza Sze�� Tom pierwszy Przek�ad: Krzysztof Soko�owski i Andrzej Zieli�ski Data wydania: 1998 Data wydania oryginalnego: 1998 Tytu� orygina�u: Rainbow Six Dla Aleksandry Marii Lux mea mundi Nie ma przyja�ni mi�dzy lwami i lud�mi, a harmonia obca jest wilkom i jagni�tom Homer Spis tre�ci Przeprosiny Prolog. Przygotowania 1 Memorandum 2 Wsiadany 3 Gnomy i bro� 4 Odprawa po akcji 5 Konsekwencje 6 Prawdziwi wierni 7 Finanse 8 Media 9 Zwiad 10 �ledztwo 11 Infrastruktura 12 Dzikie karty 13 Rozrywka 14 Miecz legion�w 15 Bia�e kapelusze 16 Odkrycie 17 Poszukiwania 18 Pozory 19 Kuracja Przeprosiny W pierwszym wydaniu "Bez skrupu��w" znalaz� si� fragment wiersza, kt�ry trafi� do mnie przypadkiem, i kt�rego tytu�u ani nazwiska autora nie by�em w stanie ustali�. Wiersz ten wyda� mi si� idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle'a Haydocka, kt�ry zmar� na raka w wieku 8 lat i 26 dni - dla mnie zawsze b�dzie z nami. P�niej dowiedzia�em si�, �e tytu� tego wiersza brzmi "Ascension", a autork� tych wspania�ych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chcia�bym skorzysta� z okazji i poleci� jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadziej�, �e jej poezja wywrze na nich r�wnie wielkie wra�enie, tak jak to si� sta�o w moim przypadku. Prolog Przygotowania John Clark sp�dzi� w samolotach wi�cej czasu ni� wi�kszo�� licencjonowanych pilot�w i cho� r�wnie dobrze jak oni zna� statystyk�, pomys� przelatywania nad oceanem na pok�adzie maszyny z dwoma silnikami nie podoba� mu si� ani troch�. Powinny by� cztery silniki, pomy�la�, poniewa� utrata jednego oznacza�a utrat� tylko 25 procent mocy, podczas gdy na pok�adzie tego Boeinga 777 linii United by�o to ju� 50 procent. Mo�e obecno�� �ony, c�rki i zi�cia sprawia�a, �e czu� si� troch� bardziej nieswojo ni� zwykle? Nie, to nie tak. Wcale nie czu� si� nieswojo, a ju� na pewno nie z powodu latania. Ale gdzie� w pod�wiadomo�ci... Obok niego, w fotelu przy oknie, siedzia�a Sandy, pogr��ona w powie�ci kryminalnej, kt�r� zacz�a czyta� poprzedniego dnia, podczas gdy on pr�bowa� si� skoncentrowa� na najnowszym numerze tygodnika "The Economist" i zastanawia� si�, co sprawia, �e czuje mrowienie na karku. Zacz�� si� rozgl�da� po kabinie w poszukiwaniu oznak zagro�enia, ale natychmiast si� powstrzyma�. Wszystko wydawa�o si� absolutnie w porz�dku, wi�c nie chcia� na stewardesach sprawia� wra�enia nerwowego pasa�era. Poci�gn�� �yk bia�ego wina z kieliszka, wzruszy� ramionami i wr�ci� do artyku�u, traktuj�cego o tym, jak pokojowy jest ten nowy �wiat. Akurat, skrzywi� si�. Jasne, sprawy mia�y si� teraz o niebo lepiej ni� w przesz�o�ci, niemal przez ca�e jego �ycie. Koniec z wycieczkami z okr�tu podwodnego, �eby zabra� kogo� z wybrze�a Rosji, koniec z lataniem do Teheranu, �eby zrobi� co�, co niezbyt si� podoba�o Ira�czykom, koniec z zanurzaniem si� w kt�rej� z cuchn�cych rzek w Wietnamie P�nocnym, �eby uratowa� zestrzelonego pilota. Mo�e Bob Holtzman zdo�a go kiedy� nam�wi�, �eby napisa� ksi��k� o swoich prze�yciach? By� jednak problem: kto by w to wszystko uwierzy�? I czy CIA kiedykolwiek zezwoli�aby mu na opowiedzenie tych historii? Chyba tylko na �o�u �mierci. Wcale mu si� do tego nie �pieszy�o, nie teraz, kiedy w drodze by� wnuk. Jasny gwint. Skrzywi� si�, nie chc�c na razie o tym my�le�. Patsy musia�a zaj�� w ci��� podczas nocy po�lubnej i Ding a� promienia� z tego powodu, nawet bardziej ni� ona. John obejrza� si� za siebie, do kabiny klasy biznes - zas�ona w przej�ciu jeszcze nie by�a zaci�gni�ta - i zobaczy� ich oboje, trzymaj�cych si� za r�ce, podczas gdy stewardesa informowa�a pasa�er�w o zasadach bezpiecze�stwa. - Je�li samolot uderzy o powierzchni� wody, nale�y si�gn�� po kamizelk� ratunkow�, znajduj�c� si� pod fotelem i nadmucha� j�, poci�gaj�c... - Ju� to kiedy� s�ysza�. Jaskrawo��te kamizelki u�atwi�yby nieco wys�anemu na poszukiwania samolotowi odnalezienie miejsca katastrofy i w zasadzie do niczego wi�cej si� nie nadawa�y. Rozejrza� si� po kabinie. Wci�� czu� to mrowienie na karku. Dlaczego? Stewardesa zabra�a jego kieliszek po winie, podczas gdy samolot ko�owa� na koniec pasa startowego. W ostatnim rz�dzie po lewej stronie kabiny pierwszej klasy siedzia� Alistair. Clark spojrza� na niego, a Brytyjczyk odpowiedzia� skoncentrowanym spojrzeniem, stawiaj�c oparcie fotela do pozycji pionowej. On te� co� wyczuwa? �adnego z nich dw�ch nikt nigdy nie oskar�a� o nerwowo��. Alistair Stanley, zanim oddelegowano go na sta�e do SIS[1], by� majorem elitarnej jednostki brytyjskich komandos�w SAS. Jego pozycja by�a podobna do pozycji Johna - wzywa�o si� go, kiedy twardziele w wydziale operacyjnym zaczynali trz��� portkami. Al i John od razu przypadli sobie do gustu podczas operacji w Rumunii osiem lat temu i Amerykanin by� zadowolony, �e teraz ich wsp�praca przybra�a bardziej regularny charakter, nawet je�li obaj byli ju� za starzy na to, co sprawia�o im najwi�ksz� frajd�. Administracja nie by�a tym, czemu John chcia�by si� po�wi�ci�, ale musia� przyzna�, �e nie ma ju� dwudziestu lat... ani trzydziestu... ani nawet czterdziestu. C�, by� ju� troch� za stary na uganianie si� po ciemnych uliczkach i przeskakiwanie przez mury. Ding powiedzia� mu to zaledwie przed tygodniem, w biurze Johna w Langley, z wi�kszym ni� zwykle szacunkiem, bo pr�bowa� logicznie argumentowa� w rozmowie z przysz�ym dziadkiem swego pierwszego dziecka. Do diab�a, pomy�la� Clark, to i tak nie byle co, �e wci�� jeszcze �yje i mo�e rozmy�la� nad tym, �e jest stary - nie, nie stary, w �rednim wieku. Nie m�wi�c o tym, �e piastuje obecnie szacowne stanowisko dyrektora nowej agencji. Dyrektor. Uprzejmy termin na okre�lenie wycofania z czynnej s�u�by. Ale przecie� nie odmawia si� prezydentowi, zw�aszcza je�li jest on twoim przyjacielem. Huk silnik�w sta� si� g�o�niejszy. Samolot ruszy�. Pojawi�o si� dobrze znane uczucie wpierania w oparcie fotela, troch� jak w sportowym samochodzie, przy�pieszaj�cym gwa�townie, �eby zd��y� przed zmian� �wiat�a na czerwone, ale znacznie mocniejsze. Sandy, kt�ra prawie nie podr�owa�a, nawet nie oderwa�a wzroku od ksi��ki. To musia�a by� ca�kiem niez�a ksi��ka, chocia� John nigdy nie zawraca� sobie g�owy czytaniem krymina��w. Nigdy nie potrafi� odgadn��, kto zabi� i czu� si� przez to g�upio, mimo �e w swej karierze zawodowej rozwi�za� niejedn� prawdziw� zagadk� kryminaln�. Teraz, pomy�la� i pod�oga unios�a mu si� pod nogami. Samolot oderwa� si� od pasa, podwozie zacz�o si� chowa� i lot si� rozpocz��. Wszyscy dooko�a niego natychmiast opu�cili oparcia foteli, �eby przespa� si� w drodze na londy�skie lotnisko Heathrow. John tak�e opu�ci� oparcie swego fotela, ale nie do ko�ca. Chcia� najpierw co� zje��. - No to lecimy, kochanie - powiedzia�a Sandy, odrywaj�c si� na chwil� od ksi��ki. - Mam nadziej�, �e nie b�dziesz si� nudzi�. - Mam jeszcze trzy ksi��ki kucharskie, kiedy ju� sko�cz� ten krymina�. John u�miechn�� si�. - No i? Kto zabi�? - Jeszcze nie jestem pewna, ale chyba �ona. - Taak, rozw�d kosztuje mas� pieni�dzy. Sandy zachichota�a i wr�ci�a do lektury, podczas gdy stewardesy zacz�y zn�w roznosi� drinki. Clark sko�czy� "Economista" i zaj�� si� "Sports Ilustrated". Cholera, b�dzie mu brakowa� zako�czenia sezonu futbolowego. Zawsze stara� si� �ledzi� rozgrywki, nawet je�li wypad�a mu akurat jaka� operacja. Jego dru�yna - Nied�wiedzie - zn�w wygrywa�a. Kiedy dorasta�, jego idolem by� "Tata Nied�wied�" George Halas i Potwory z Midway. Cz�sto zastanawia� si�, czy sprawdzi�by si� jako zawodowy futbolista. W szkole �redniej by� ca�kiem niez�ym obro�c� i zainteresowa� si� nim uniwersytet stanowy w Indianie (tak�e z racji umiej�tno�ci p�ywackich). Potem postanowi� jednak machn�� r�k� na koled� i zaci�gn�� si� do Marynarki, tak jak kiedy� jego ojciec, chocia� Clark zosta� komandosem SEAL, a nie marynarzem na jakiej� blaszance... - Panie Clark? - Stewardesa poda�a mu menu. - Pani Clark? Przyjemny aspekt podr�owania w pierwszej klasie: stewardesy zna�y nazwiska pasa�er�w. John automatycznie dosta� miejsca w pierwszej klasie z racji ogromnej liczby wylatanych ju� kilometr�w. Wiedzia�, �e teraz b�dzie lata� g��wnie liniami British Airways, z racji ich szczeg�lnego uk�adu z rz�dem brytyjskim. Wyb�r da� by� ca�kiem niez�y, jak zwykle podczas lot�w mi�dzynarodowych, podobnie jak i lista win... ale postanowi� zam�wi� butelk� wody mineralnej. Mrukn�� co� pod nosem, usiad� wygodniej i podwin�� r�kawy koszuli. W tych przekl�tych samolotach zawsze jest za gor�co. Potem w��czy� si� kapitan, przerywaj�c pasa�erom ogl�danie film�w na monitorach. Lecieli tras� po�udniow�, �eby wykorzysta� pr�d strumieniowy (pas silnych wiatr�w r�wnole�nikowych na wysoko�ciach substratosferycznych). Dzi�ki temu, wyja�ni� kapitan Will Garnet, czas lotu skr�ci si� o czterdzie�ci pi�� minut. Nie doda�, �e pr�d strumieniowy b�dzie r�wnie� oznacza� troch� turbulencji. Linie lotnicze stara�y si� oszcz�dza� paliwo i skr�cenie czasu lotu o czterdzie�ci pi�� minut b�dzie warte z�otej gwiazdki w ksi��ce lot�w kapitana... no, mo�e tylko srebrnej gwiazdki... Dobrze znane uczucie. Samolot zako�ysa� si� i przechyli� w prawo, kiedy nadlecieli nad ocean na wysoko�ci Seal Isle City w New Jersey. Do nast�pnego l�du mieli teraz trzy tysi�ce mil. Za oko�o pi�� i p� godziny powinni si� znale�� gdzie� nad wybrze�em Irlandii. Cz�� tego czasu musi wykorzysta� na sen. Dobrze przynajmniej, �e kapitan nie zawraca� im g�owy zwyczajow� gadanin� w stylu przewodnika wycieczki: "Znajdujemy si� na wysoko�ci dwunastu kilometr�w i gdyby nagle odpad�y skrzyd�a..." Zacz�to podawa� obiad. To samo robiono w tylnej cz�ci samolotu, w klasie turystycznej. W�zki z drinkami i potrawami blokowa�y przej�cia. Zacz�o si� po lewej stronie samolotu. Facet by� odpowiednio ubrany, mia� na sobie marynark� - w�a�nie to zwr�ci�o uwag� Johna. Wi�kszo�� pasa�er�w zdejmowa�a marynarki zaraz po zaj�ciu miejsc... Clark spostrzeg� Browninga, matowoczarny pistolet, zupe�nie jak wersja wojskowa; nieca�� sekund� p�niej bro� zobaczy� r�wnie� Alistair Stanley. Po chwili w prawym przej�ciu pojawili si� jeszcze dwaj m�czy�ni, przechodz�c tu� obok fotela Clarka. - O, cholera - powiedzia� tak cicho, �e tylko Sandy go us�ysza�a. Podnios�a wzrok, ale zanim zd��y�a cokolwiek zrobi� lub powiedzie�, z�apa� j� za r�k�. To wystarczy�o, �eby zamkn�� jej usta, ale nie wystarczy�o, �eby powstrzyma� od krzyku kobiet� po drugiej stronie przej�cia. No, mo�e nie ca�kiem krzyku, bo kobieta st�umi�a go, zakrywszy usta d�oni�. Stewardesa patrzy�a na dw�ch stoj�cych przed ni� m�czyzn, nie wierz�c w�asnym oczom. Co� takiego nie wydarzy�o si� od lat. Jak mog�o si� wydarzy� teraz? Clark zadawa� sobie dok�adnie to samo pytanie, i jeszcze jedno: dlaczego, do diab�a, schowa� swoj� bro� do torby podr�cznej, kt�r� umie�ci� w schowku pod sufitem? Idioto, po choler� ci bro� na pok�adzie samolotu, je�li nie mo�esz po ni� si�gn��? Co za idiotyczny b��d! Jak ��todzi�b! Wystarczy�o spojrze� w lewo, �eby zobaczy� ten sam wyraz na twarzy Alistaira. Dwaj najbardziej do�wiadczeni zawodowcy w bran�y, z broni� nie dalej ni� metr, a r�wnie niedost�pna, jakby znajdowa�a si� w luku baga�owym... - John... - Nie denerwuj si�, Sandy - odpowiedzia� po cichu, dobrze wiedz�c, �e �atwiej to powiedzie�, ni� zrobi�. Wcisn�� si� w oparcie fotela i siedzia� nieruchomo, z g�ow� odwr�con� od okna, wodz�c oczami po kabinie. By�o ich trzech. Jeden, prawdopodobnie przyw�dca, poprowadzi� stewardes� do przodu, gdzie otworzy�a drzwi do kabiny pilot�w. Oboje weszli do �rodka i zamkn�li drzwi za sob�. W porz�dku, kapitan William Garnet zostanie zorientowany w sytuacji. Ca�a nadzieja w tym, �e oka�e si� profesjonalist� i �e nauczono go nie sprzeciwia� si� nikomu, kto ma bro�. By�oby najlepiej, gdyby kapitan mia� za sob� szkolenie w Si�ach Powietrznych lub w Marynarce, wtedy wiedzia�by, �e tylko durnie udaj� w takiej chwili bohatera. Jego zadaniem by�o wyl�dowanie gdzie�, oboj�tne gdzie, bo o wiele trudniej jest zabi� trzystu ludzi na pok�adzie, kiedy samolot stoi na pasie. Trzech jest w kabinie pilot�w, w tym jeden na przedzie. Zostanie tam, �eby mie� na nich oko i �eby skorzysta� z radia, porozmawia�, z kim b�dzie chcia�, i przekaza� swoje ��dania. Dwaj w pierwszej klasie stoj� z przodu, tak, aby widzie� oba przej�cia. - Panie i panowie, tu m�wi kapitan. W��czy�em napis "zapi�� pasy". Mamy troch� turbulencji. Prosz�, aby pa�stwo pozostali na razie w swoich fotelach. Zg�osz� si� ponownie za kilka minut. Dzi�kuj�. W porz�dku, pomy�la� John, zerkaj�c na Alistaira. Kapitan wydawa� si� spokojny, a porywacze nie wymachiwali broni� - na razie. Pasa�erowie prawdopodobnie nie zorientowali si�, �e co� jest nie tak - na razie. Te� dobrze. Ludzie mogliby wpa�� w panik�... no, niekoniecznie, ale dobrze si� sk�ada, �e nikt nie wie, i� w og�le istnieje pow�d do paniki. Trzech. Tylko trzech? A mo�e maj� kogo� w odwodzie, kogo�, kto udaje zwyk�ego pasa�era? To on mia�by pod kontrol� bomb�, o ile by�a bomba. Bomba, to najgorsza ze wszystkich ewentualno�ci. Kula z pistoletu mog�aby przebi� pokrycie kad�uba samolotu, zmuszaj�c pilota do gwa�townego zmniejszenia wysoko�ci, kilku pasa�er�w dosta�oby torsji, kilku narobi�oby w majtki, ale nikogo by to nie zabi�o. Bomba zabi�aby wszystkich na pok�adzie, oceni� Clark, kt�ry do�y� swojego wieku, bo nie ryzykowa�, je�li absolutnie nie musia�. Mo�e po prostu pozwoli�, �eby samolot lecia�, dok�d tylko ci trzej faceci chc�, i niech si� zaczn� negocjacje? Wtedy b�dzie ju� wiadomo, �e na pok�adzie s� inni trzej bardzo specjalni faceci. Wie�ci ju� si� rozchodz�. Porywacze ��cz� si� przez radio z liniami lotniczymi i przekazuj� wiadomo�� dnia, a zast�pca dyrektora United Airlines, odpowiedzialny za sprawy bezpiecze�stwa - Clark go zna�, Pete Fleming, by�y wicedyrektor FBI - telefonuje do swojej by�ej agencji, uruchamiaj�c ca�� procedur�, ��cznie z powiadomieniem CIA i Departamentu Stanu, Zespo�u Odbijania Zak�adnik�w FBI w Quantico i oddzia�u Delta w Fort Bragg, dowodzonego przez "Ma�ego Willie'ego" Byrona. Pete przekazuje te� pewnie list� pasa�er�w, z trzema nazwiskami zakre�lonymi na czerwono; to ju� troch� denerwuje Willie'ego, a ludzie w Langley i Mglistym Bagienku[2] zaczynaj� si� zastanawia�, gdzie by� przeciek... John poniecha� tych rozwa�a�. Mieli do czynienia z przypadkowym wydarzeniem, kt�re po prostu wywo�a o�ywion� aktywno�� w pomieszczeniu operacyjnym budynku starej centrali w Langley. By� mo�e. Czas si� troch� ruszy�. Clark bardzo powoli odwr�ci� g�ow� w kierunku Domingo Chaveza, od kt�rego dzieli�o go zaledwie jakie� siedem metr�w. Kiedy ju� nawi�zali kontakt wzrokowy, dotkn�� palcem czubka nosa; wygl�da�o to, jakby si� podrapa�. Ding Chavez zrobi� to samo... i wci�� mia� na sobie marynark�. Jest przyzwyczajony do cieplejszego klimatu, pomy�la� John, i prawdopodobnie w samolocie by�o mu ch�odno. Dobrze. Wi�c ma swojego H&K USP... Prawdopodobnie... Ding najch�tniej nosi� go w kaburze na plecach, ale nie by�o to najlepszym rozwi�zaniem dla faceta przypi�tego pasem bezpiecze�stwa do fotela w samolocie. Tak, czy inaczej, Chavez orientowa� si� w sytuacji i mia� do�� zdrowego rozs�dku, �eby niczego nie robi�... na razie. Jaka mo�e by� reakcja Dinga, maj�cego obok ci�arn� �on�? Domingo by� bystry i nie traci� nerw�w pod presj�, ale by� te� Latynosem i �atwo wpada� w gniew. Nawet John Clark, mimo swego ca�ego do�wiadczenia, dostrzega� u innych skazy, kt�re w wypadku jego samego wydawa�y mu si� czym� zupe�nie naturalnym. Jego �ona te� siedzia�a obok i by�a wystraszona, a przecie� nie powinna si� obawia� o swoje bezpiecze�stwo... Jej m�� sam wybra� sobie zaw�d, maj�cy zagwarantowa�, �e... Jeden z porywaczy wodzi� wzrokiem po li�cie pasa�er�w. W porz�dku, przynajmniej si� oka�e, czy by� jaki� przeciek, pomy�la� John. Ale je�li tak, to nie m�g� na to nic poradzi�. Jeszcze nie teraz. Najpierw musi si� dowiedzie�, o co tu chodzi. Czasem trzeba po prostu siedzie�, czeka� i... Facet z lewego przej�cia przeszed� kilka krok�w i spojrza� na kobiet�, siedz�c� przy oknie, obok Alistaira. - Kim jeste�? - spyta� po hiszpa�sku. Kobieta poda�a nazwisko, kt�rego John nie dos�ysza�. By�o to jakie� hiszpa�skie nazwisko, ale z odleg�o�ci siedmiu metr�w g�os dociera� nie do�� wyra�nie, g��wnie dlatego, �e kobieta odpowiedzia�a cicho, grzecznie... z klas�, pomy�la�. �ona dyplomaty? Alistair, wci�ni�ty w oparcie fotela, patrzy� szeroko otwartymi, niebieskimi oczami na faceta z broni�, przesadzaj�c troch� z pr�b� okazywania strachu. - Pistolet! To pistolet! - rozleg� si� okrzyk jakiego� m�czyzny w tylnej cz�ci samolotu. Niech to diabli. Teraz ju� wszyscy wiedz�. Facet z prawego przej�cia zastuka� do drzwi kabiny pilot�w i wsadzi� g�ow� do �rodka, �eby przekaza� t� dobr� wiadomo��. - Panie i panowie... tu kapitan Garnet... Zosta�em, hm, poinstruowany, �eby powiedzie� pa�stwu, i� zbaczamy z planowej trasy lotu... Mamy na pok�adzie kilku, hm, go�ci, kt�rzy powiedzieli mi, �e mam lecie� do Lajes na Azorach. Powiedzieli, �e nie chc� nikogo skrzywdzi�, ale s� uzbrojeni, wi�c zamierzamy zrobi� dok�adnie to, czego chc�. Zachowajcie pa�stwo spok�j, pozosta�cie na swoich miejscach i starajcie si� nie traci� nerw�w. Zg�osz� si� p�niej. - To by�a dobra wiadomo��: kapitan musia� przej�� przeszkolenie wojskowe; g�os mia� zupe�nie opanowany, bez cienia emocji. Dobrze. Lajes na Azorach, zastanawia� si� Clark. Kiedy� by�a tam baza Marynarki USA... wci�� czynna? Mo�e tylko jako baza paliwowa dla samolot�w, wykonuj�cych d�ugie loty nad oceanem? Facet po lewej stronie m�wi� po hiszpa�sku i otrzyma� odpowied� r�wnie� po hiszpa�sku. Czyli ca�a ta tr�jka raczej nie pochodzi z Bliskiego Wschodu. J�zyk hiszpa�ski. Baskowie? Hiszpania wci�� boryka�a si� z tym problemem. Ta kobieta. Kim mog�a by�? Clark spojrza� w jej stron�. Wszyscy rozgl�dali si� dooko�a, wi�c i on m�g� to zrobi�, nie zwracaj�c na siebie uwagi. Musia�a niedawno przekroczy� pi��dziesi�tk�. Dobrze utrzymana. �ona ambasadora Hiszpanii w Waszyngtonie? Facet z lewej przesun�� wzrok na nast�pny rz�d. - Kim jeste�? - Alistair Stanley - pad�a odpowied�. Clark wiedzia�, �e zatajanie prawdziwego nazwiska nie mia�o sensu. Podr�owali jawnie. Nikt nie wiedzia� o ich agencji. Jeszcze jej nawet nie uruchomili. Niech to cholera, pomy�la� Clark. - Jestem Brytyjczykiem - doda� Stanley dr��cym g�osem. - M�j paszport jest w torbie na g�rze... - Uni�s� r�k� i dosta� po niej luf� pistoletu. Nie�le, pomy�la� John, nawet je�li si� nie uda�o. Alistair liczy�, �e zdejmie torb�, poka�e paszport i ju� b�dzie mia� bro� w gar�ci. Szkoda, �e tamten uwierzy� mu na s�owo. C�, ten brytyjski akcent... Tak, czy inaczej, Alistair nie straci� g�owy. Trzy wilki nie zdawa�y sobie sprawy, �e w stadzie owiec by�y trzy psy. Cholernie gro�ne psy. Willie pewnie w�a�nie telefonuje. Delta ca�y czas trzyma�a w pogotowiu grup� szybkiego reagowania, kt�ra teraz powinna si� przygotowywa� do akcji. Pu�kownik Byron z pewno�ci� jest z nimi. "Ma�y Willie" by� w�a�nie takim �o�nierzem. Jego oficer operacyjny i sztab �ledzili rozw�j wydarze�, podczas gdy on sam dowodzi� w pierwszej linii. Kr�ci�o si� ju� mn�stwo tryb�w machiny. Tak naprawd�, John i jego przyjaciele musieli tylko siedzie� spokojnie... dop�ki porywacze zachowywali spok�j. Zn�w hiszpa�ski po lewej stronie. - Gdzie jest tw�j m��? - spyta� gro�nie jeden z tamtych. By� wyra�nie w�ciek�y. Pasuje, pomy�la� John. Ambasadorowie s� dobrym celem. Ale ich �ony r�wnie�. Ta kobieta wygl�da�a zbyt dobrze, �eby by� �on� jakiego� podrz�dnego dyplomaty. A wi�c kto� znaczny, prawdopodobnie arystokrata. Hiszpanie wci�� jeszcze mieli swoj� arystokracj�. Presti�owy cel stanowi� skuteczny �rodek nacisku na w�adze hiszpa�skie. Spieprzyli spraw�, przemkn�o mu nast�pnie przez g�ow�. Chcieli dosta� ambasadora, a nie jego �on� i teraz b�d� bardzo niezadowoleni. Z�e rozpoznanie, ch�opcy, pomy�la� Clark, widz�c gniew na ich twarzach. Nawet mnie si� to czasem przytrafia. Tak, ci�gn�� t� my�l, mniej wi�cej co drugi raz, je�li trafi si� dobry rok. Dwaj, kt�rych widzia�, rozmawiali ze sob�... bardzo cicho, ale gestykulacja i mimika m�wi�y wszystko. Byli wkurzeni. A wi�c mia� do czynienia z trzema (czy wi�cej?) wkurzonymi terrorystami z broni� na pok�adzie dwusilnikowego samolotu noc� nad P�nocnym Atlantykiem. Mog�o by� gorzej, powiedzia� sobie. Jasne, mogli na przyk�ad mie� marynarki uszyte z semtexu i wyko�czone lam�wk� z lontu. Maj� po dwadzie�cia kilka lat, pomy�la� Clark. W tym wieku mog� ju� by� technicznie sprawni, ale nadal wymagaj� nadzoru kogo� starszego. Ma�e do�wiadczenie operacyjne, niedostateczna zdolno�� oceny sytuacji. My�l�, �e pozjadali wszystkie rozumy, �e s� naprawd� sprytni. To by� problem ze �mierci�. Wyszkoleni �o�nierze wiedzieli o niej wi�cej ni� terrory�ci. Ci trzej cholernie chcieli odnie�� sukces i tak naprawd� nie brali pod uwag� �adnej alternatywy. Mo�e to samowolna operacja? Separaty�ci baskijscy nigdy nie atakowali cudzoziemc�w, czy� nie tak? Na pewno nie Amerykan�w, a to by� przecie� ameryka�ski samolot. To oznacza�o powa�ne naruszenie niepisanej umowy. Samowolna operacja? Zapewne. Niedobrze. W sytuacjach takich jak ta, mile widziana by�a jaka� przewidywalno��. Nawet terroryzm kieruje si� pewnymi zasadami. To niemal jak liturgia: kolejne kroki, kt�re wszyscy musz� poczyni�, zanim stanie si� co� naprawd� z�ego. Ludzie z oddzia�u antyterrorystycznego maj� dzi�ki temu szans� porozmawiania z terrorystami. �ci�gn�� negocjatora, nawi�za� kontakt, na pocz�tek negocjowa� w drobnych sprawach: - B�d�cie lud�mi, wypu�cie kobiety i dzieci, dobrze? Nic was to nie kosztuje, a w tej chwili ca�e wasze ugrupowanie jawi si� w niekorzystnym �wietle. Pomy�lcie o telewizji. - Doprowadzi� do tego, �eby zacz�li i�� na ust�pstwa. Potem ludzie w podesz�ym wieku - kto chcia�by rozwali� dziadka czy babci�? Potem �ywno��, mo�e zaprawiona Valium, podczas gdy grupa rozpoznawcza zespo�u antyterrorystycznego zaczyna szpikowa� samolot mikrofonami i miniaturowymi kamerami umieszczonymi na ko�cach kabli �wiat�owodowych. Idioci, pomy�la� Clark. Stoj� na przegranych pozycjach. To prawie r�wnie g�upie, jak porywanie dzieci dla okupu. Gliny a� za dobrze potrafi�y odnajdywa� takich gnojk�w, a "Ma�y Willie" z pewno�ci� wsiada w tej chwili do samolotu transportowego Si� Powietrznych USA w bazie lotniczej Pope. Gdyby rzeczywi�cie mieli l�dowa� w Lajes, ca�y ten western powinien si� rozpocz�� ju� bardzo nied�ugo i jedyn� niewiadom� by�o to, ilu facet�w w bia�ych kapeluszach dostanie w �eb, zanim wyko�czeni zostan� faceci w czarnych kapeluszach. Clark pracowa� ju� z ch�opakami pu�kownika Byrona. Je�li wejd� na pok�ad samolotu, co najmniej trzech ludzi nie ujdzie z �yciem. Pytanie, jak liczne b�d� mieli towarzystwo w tej ostatniej drodze? Szturm na samolot pasa�erski to tak, jak strzelanina w szkole podstawowej, tyle �e wn�trze jest bardziej zat�oczone. Zn�w rozmawiali na przedzie, prawie nie zwracaj�c uwagi na to, co dzia�o si� na pok�adzie. Niby s�usznie - kabina pilot�w by�a najwa�niejsza, ale przecie� zawsze powinno si� mie� na oku ca�� reszt�. Nigdy nie wiadomo, kto mo�e si� znajdowa� na pok�adzie. Uzbrojona ochrona samolot�w nale�a�a ju� dawno do przesz�o�ci, ale przecie� gliniarze te� podr�uj� samolotami, a niekt�rzy maj� przy sobie bro�... No, mo�e nie podczas lot�w mi�dzynarodowych, ale w �wiecie terroryzmu g�upota by�a gwarancj�, �e si� nie do�yje emerytury. Do�� k�opot�w z przetrwaniem mieli nawet ci bystrzy. Amatorzy. Samowolna operacja. Z�e rozpoznanie. Gniew i frustracja. Sprawy mia�y si� coraz gorzej. Jeden z nich zacisn�� lew� d�o� w pi�� i pogrozi� ni� ca�emu nieprzyjaznemu �wiatu, jaki zastali na pok�adzie. Pi�knie, pomy�la� John. Odwr�ci� si� w fotelu, ponownie napotka� wzrok Dinga i delikatnie pokr�ci� g�ow�. Odpowiedzi� by�a uniesiona brew. Atmosfera zmieni�a si�, i to nie na lepsze. Numer 2 zn�w poszed� do przodu, do kabiny pilot�w i pozosta� tam przez kilka minut, podczas gdy John i Alistair obserwowali tego po lewej stronie, stoj�cego ze wzrokiem utkwionym w przej�ciu. Po dw�ch minutach tej obserwacji facet, wyra�nie sfrustrowany, odwr�ci� si� gwa�townie i patrzy� teraz na ty� samolotu, wyci�gn�wszy szyj�, jakby chcia� skr�ci� dystans. Na twarzy malowa� mu si� na przemian wyraz w�adzy i bezradno�ci. Potem, r�wnie gwa�townie, ruszy� w kierunku ogona, zatrzymuj�c si� tylko na chwil�, �eby odwr�ci� g�ow� i obrzuci� drzwi kabiny pilot�w gniewnym spojrzeniem. Jest ich tylko trzech, powiedzia� do siebie John w chwili, kiedy Numer 2 powr�ci� z kabiny pilot�w. Numer 3 by� zbyt podekscytowany. Tylko ci trzej? - zastanawia� si�. Przemy�l to, powiedzia� sobie. Je�li tak, to nie ulega kwestii, �e s� amatorami. Jako uczestnicy jakiego� teleturnieju byliby mo�e zabawni, ale nie na wysoko�ci dwunastu kilometr�w nad Atlantykiem, przy pr�dko�ci 900 kilometr�w na godzin�. Gdyby zdo�ali zachowa� spok�j i pozwolili pilotowi posadzi� t� dwusilnikow� besti� na ziemi, mo�e g�r� wzi��by zdrowy rozs�dek. Ale trudno po nich oczekiwa� spokoju, prawda? Zamiast zaj�� pozycj�, umo�liwiaj�c� kontrolowanie prawego przej�cia, Numer 2 wr�ci� do Numeru 3 i zacz�li rozmawia� ochryp�ym szeptem. Clark nie rozumia� tre�ci, ale kontekst by� dla niego jasny. A kiedy Numer 2 wskaza� r�k� drzwi kabiny pilot�w, John zda� sobie spraw�, �e sytuacja jest najgorsza z mo�liwych... W rzeczywisto�ci nikt nimi nie dowodzi, uzna� Clark. Wprost cudownie: trzech odszczepie�c�w z broni� w tym pieprzonym samolocie. Nadszed� czas, �eby zacz�� si� ba�. Clark wiedzia�, co to strach. A� nazbyt cz�sto bywa� w opa�ach, ale dotychczas zawsze dysponowa� jakim� elementem umo�liwiaj�cym kontrolowanie sytuacji, a je�li nie, to przynajmniej m�g� co� zrobi�, na przyk�ad uciec. Nigdy dot�d nie zdawa� sobie sprawy, jak pocieszaj�ca jest �wiadomo��, �e ma si� dok�d uciec. Przymkn�� oczy i odetchn�� g��boko. Numer 2 poszed� na ty�, �eby przyjrze� si� kobiecie siedz�cej ko�o Alistaira. Sta� tam przez kilka sekund, gapi�c si� na ni�, a potem spojrza� na Alistaira, kt�ry odpowiedzia� przygaszonym spojrzeniem. - Tak? - spyta� wreszcie Brytyjczyk swym jak�e kulturalnym akcentem. - Kim jeste�? - warkn�� Numer 2. - Powiedzia�em ju� pa�skiemu przyjacielowi. Alistair Stanley. Mam paszport w torbie podr�cznej, wi�c je�li chcia�by pan go zobaczy�... - G�os dr�a� mu troch�, pot�guj�c wra�enie przestraszonego cz�owieka, kt�ry za wszelk� cen� usi�uje opanowa� strach. - Poka� go! - Oczywi�cie, prosz� pana. - By�y major SAS powoli odpi�� pas bezpiecze�stwa, wsta�, otworzy� schowek nad g�ow� i wyj�� czarn� podr�czn� torb�. - Pozwoli pan? - spyta�. Numer 2 odpowiedzia� skinieniem g�owy. Alistair odsun�� zamek b�yskawiczny bocznej kieszeni, wyj�� paszport i poda� go tamtemu, po czym usiad� z powrotem, opar�szy torb� na kolanach i przytrzymuj�c j� dr��cymi r�koma. Numer 2 obejrza� paszport i rzuci� go Brytyjczykowi na kolana. John bacznie wszystko obserwowa�. Porywacz zwr�ci� si� po hiszpa�sku do kobiety w fotelu 4A. - Gdzie jest tw�j m��? - czy co� w tym rodzaju. Kobieta odpowiedzia�a tym samym kulturalnym tonem co kilka minut wcze�niej i Numer 2 pobieg�, �eby zn�w porozmawia� z Numerem 3. Alistair odetchn�� g��boko i rozejrza� si� po kabinie, jakby sprawdzaj�c, czy wszystko w porz�dku, a� w ko�cu napotka� wzrok Johna. R�ce trzyma� nieruchomo, twarz mia� kamienn�, ale John i tak wiedzia�, co Brytyjczyk my�li. Alowi te� nie podoba�a si� ta sytuacja. Co wi�cej, widzia� Numer 2 i Numer 3 z bliska, patrzy� im prosto w oczy. John musia� to uwzgl�dni� w swoim procesie my�lowym. Alistair Stanley te� by� zaniepokojony. Anglik uni�s� r�k�, jakby chcia� odsun�� sobie w�osy z czo�a i jednym z palc�w stukn�� si� dwukrotnie w czaszk� nad uchem. John pomy�la�, �e sprawy stoj� mo�e nawet gorzej ni� przypuszcza�. Clark wysun�� r�k� tak, �eby nie widzieli jej ci dwaj na przedzie kabiny i uni�s� trzy palce. Al nieznacznie skin�� g�ow� i odwr�ci� wzrok na kilka sekund, daj�c Johnowi czas na zastanowienie. Zgadza� si�, �e tamtych by�o tylko trzech. John skinieniem g�owy podzi�kowa� mu za potwierdzenie. O wiele lepiej by�oby mie� do czynienia z inteligentnymi terrorystami, ale ci inteligentni nie podejmowali ju� takich akcji. Szans� powodzenia by�y po prostu za ma�e - Izraelczycy udowodnili to w Ugandzie, a Niemcy w Somalii. Terrory�ci byli bezpieczni tylko do czasu, kiedy samolot znajdowa� si� w powietrzu, a przecie� nie m�g� lata� w niesko�czono��. Kiedy wyl�duje, si�y bezpiecze�stwa rzuc� si� na nich z pr�dko�ci� b�yskawicy i pot�g� tornada z Kansas. Problem w tym, �e wcale nie tak wielu ludzi naprawd� chcia�o zgin�� przed uko�czeniem trzydziestki. A ci, kt�rzy tego chcieli, u�ywali bomb. Ci inteligentni post�powali wi�c inaczej. Czyni�o to z nich bardziej niebezpiecznych przeciwnik�w, ale te� byli przewidywalni. Nie zabijali ludzi dla przyjemno�ci i nie wpadali we w�ciek�o�� od samego pocz�tku, poniewa� fachowo planowali swe operacje. Ci trzej byli za� idiotami. Dzia�ali na podstawie b��dnych informacji, nie dysponowali ekip� wywiadowcz�, kt�ra przeprowadzi�aby ostateczn� kontrol� przed operacj� i powiadomi�aby ich, �e cel ich ataku nie dotar� do samolotu. Stali wi�c teraz jak g�upcy, ich operacja okaza�a si� fiaskiem, zdawali sobie spraw�, �e niczego nie osi�gn�, a czeka ich �mier� lub do�ywotnie wi�zienie. Jedyn� pociech�, je�li mo�na to tak nazwa�, by�o to, �e p�jd� do wi�zienia w Stanach Zjednoczonych. Nie chcieli sp�dzi� reszty �ycia w stalowej klatce, tak samo jak nie chcieli zgin��, ale wkr�tce musieli sobie zda� spraw�, �e innej ewentualno�ci nie ma. I �e w�adz� dawa�a im tylko bro�, kt�r� trzymali w r�kach, wi�c r�wnie dobrze mog� zacz�� jej u�ywa�, �eby postawi� na swoim... ...a John Clark musia� zdecydowa�, czy czeka�, a� si� to zacznie... Nie. Nie m�g� tak po prostu siedzie� i czeka�, a� zaczn� zabija� ludzi. W porz�dku. Obserwowa� tamtych dw�ch jeszcze przez d�u�sz� chwil�, widzia�, jak spogl�daj� na siebie, pr�buj�c kontrolowa� oba przej�cia i zastanawia� si�, jak ma to zrobi�. Najprostsze plany by�y zwykle najlepsze, oboj�tne, czy przeciwnik by� inteligentny, czy g�upi. Min�o jeszcze pi�� minut, zanim Numer 2 postanowi� zn�w porozmawia� z Numerem 3. Kiedy ju� zacz�li szepta�, John odwr�ci� si� na tyle, �eby spojrze� na Dinga i przesun�� palcem po g�rnej wardze, jakby wyg�adza� w�sy, kt�rych zreszt� nigdy nie nosi�. Chavez uni�s� g�ow�, jakby pytaj�c, czy Clark jest pewny, ale znak zrozumia�. Rozlu�ni� pas bezpiecze�stwa i si�gn�� lew� r�k� za siebie, wyci�gaj�c pistolet na oczach swej przera�onej �ony, kt�r� po�lubi� zaledwie przed sze�cioma tygodniami. Domingo dotkn�� jej prawej r�ki, �eby j� uspokoi�, przykry� bro� serwetk�, po czym przybra� oboj�tny wyraz twarzy i czeka�, a� senor rodziny da sygna� do dzia�ania. - Hej, ty! - zawo�a� Numer 2 z przedniej cz�ci kabiny. - Tak? - odpar� Clark, ostentacyjnie patrz�c przed siebie. - Sied� spokojnie! - Angielski tego faceta nie by� z�y. C�, w hiszpa�skich szko�ach nauka angielskiego stoi podobno na dobrym poziomie. - Hm, widzisz, wypi�em kilka drink�w i... sam wiesz, jak to jest. M�g�bym, por favor? - zapyta� John z g�upkowatym wyrazem twarzy. - Nie! Masz zosta� na swoim miejscu! - Hej, co chcesz zrobi�? Zastrzeli� faceta, kt�ry musi si� odla�? Prosz�. Numer 2 i Numer 3 wymienili spojrzenia, zdaj�ce si� m�wi�: o kurwa, tego nam jeszcze brakowa�o! - po raz kolejny potwierdzaj�c w ten spos�b sw�j status amator�w. Dwie stewardesy, przypi�te pasami do swoich foteli w przedniej cz�ci kabiny, sprawia�y wra�enie przera�onych, ale nic nie m�wi�y. John nie dawa� za wygran� - odpi�� sw�j pas i zacz�� wstawa�. Numer 2 podbieg� do niego z broni� w r�ku, ale nie przystawi� jej Johnowi do piersi. Sandy mia�a oczy szeroko otwarte. Nigdy nie widzia�a swego m�a, robi�cego co� cho� troch� niebezpiecznego, ale wiedzia�a, �e w tej chwili to nie ten sam facet, kt�ry spa� obok niej przez ostatnie dwadzie�cia pi�� lat. A skoro tak, to jest to ten inny Clark, ten, o kt�rego istnieniu wiedzia�a, ale kt�rego nigdy nie widzia�a. - S�uchaj, p�jd�, odlej� si� i wr�c�, dobrze? Co, do diab�a, chcesz popatrze�? - powiedzia�, a jego g�os brzmia� teraz troch� niewyra�nie, jakby zacz�o dzia�a� wino, kt�rego p� kieliszka wypi� przed startem. - Nie ma sprawy, ale prosz�, nie ka� mi robi� w portki, dobrze? Ostatecznie zadecydowa�a postura Clarka - prawie metr dziewi��dziesi�t, umi�nione przedramiona, widoczne z podwini�tych r�kaw�w. Numer 3 by� ni�szy o dobre dziesi�� centymetr�w i l�ejszy o kilkana�cie kilo, ale mia� bro�, a ludziom jego pokroju przyjemno�� sprawia�o narzucanie swojej woli wi�kszym od siebie. Numer 2 z�apa� Johna za lew� r�k�, odwr�ci� go i popchn�� na ty� kabiny, w kierunku prawej toalety. John skuli� si� i ruszy�, trzymaj�c r�ce nad g�ow�. - Gracias amigo - powiedzia�, otwieraj�c drzwi. G�upi jak but Numer 2 pozwoli� mu te drzwi zamkn��. Ze swej strony, John zrobi� to, na co otrzyma� pozwolenie, potem umy� r�ce i spojrza� w lustro. Hej, W�u, potrafisz to jeszcze? - spyta� si� w my�lach. Zaraz si� przekonamy. Odryglowa� zamek i otworzy� drzwi z wyrazem ogromnej ulgi i wdzi�czno�ci na twarzy. - Hej, wielkie dzi�ki. - Z powrotem na miejsce! - Chwileczk�, wezm� sobie tylko fili�ank� kawy, dobrze? - John zrobi� krok do ty�u, a Numer 2 bezmy�lnie poszed� zanim, �eby go pilnowa�, a potem z�apa� Clarka za rami� i odwr�ci� do siebie. - Buenas noches - powiedzia� cicho Ding, mierz�c Numerowi 2 w skro� z odleg�o�ci niespe�na trzech metr�w. Tamten spostrzeg� kawa�ek metalu, kt�ry musia� by� broni�, i na chwil� odwr�ci� uwag� od Johna, kt�remu to zupe�nie wystarczy�o. Clark zamachn�� si� praw� r�k� i pi�ci� uderzy� terroryst� w praw� skro�. Cios by� wystarczaj�co silny, �eby tamtego og�uszy�. - Jak� masz amunicj�? - Podd�wi�kow� - odpowiedzia� szeptem Ding. - Jeste�my na pok�adzie samolotu, mano - przypomnia� swemu dyrektorowi. - B�d� got�w - rozkaza� po cichu John. Odpowiedzi� by�o skinienie g�ow�. - Miguel! - zawo�a� g�o�no Numer 3. Clark przesun�� si� w lewo, przystan��, �eby nala� sobie kawy z ekspresu do jednej z ustawionych tam fili�anek na spodeczkach, wzi�� te� �y�eczk�, pojawi� si� z powrotem w lewym przej�ciu i ruszy� naprz�d. - Kaza� to panu przynie��. Dzi�kuj�, �e pozwolili�cie mi skorzysta� z toalety - powiedzia� John trz�s�cym si�, ale pe�nym wdzi�czno�ci g�osem. - Prosz�, to pa�ska kawa, sir. - Miguel! - wrzasn�� jeszcze raz Numer 3. - Wyszed� tamt�dy. Prosz�, pa�ska kawa. Mam wr�ci� na swoje miejsce, tak? - John zrobi� kilka krok�w naprz�d i zatrzyma� si�, maj�c nadziej�, �e Numer 3 nie przestanie zachowywa� si� jak amator. Nie przesta�. Ruszy� w kierunku Clarka. John skuli� si� troch�, a spodeczek i fili�anka zacz�y mu si� trz��� w r�ku. Dok�adnie w chwili, kiedy Numer 3 podszed� do niego, patrz�c na praw� stron� samolotu w poszukiwaniu kolegi, Clark upu�ci� spodek i fili�ank� na pod�og� i pochyli� si�, �eby je podnie��. Znajdowa� si� p� kroku za siedzeniem Alistaira. Numer 3 machinalnie te� si� pochyli�. By� to jego ostatni b��d tego wieczoru. John chwyci� r�kami jego pistolet, przekr�ci� na bok i w g�r�, a� lufa zag��bi�a si� w brzuchu terrorysty. Bro� mo�e by i wystrzeli�a, ale Alistair zdzieli� porywacza swoim Browningiem Hi-Power w kark, tu� poni�ej podstawy czaszki i Numer 3 osun�� si� bezw�adnie jak szmaciana lalka. - Strasznie z ciebie niecierpliwy facet - mrukn�� Stanley. - Ale �wietnie si� spisa�e�. - Odwr�ci� si�, wyci�gn�� r�k� w kierunku najbli�szej stewardesy i pstrykn�� palcami. Wystrzeli�a ze swego fotela jak z procy i podbieg�a do nich. - Lina, sznur, cokolwiek, �eby ich zwi�za�! Szybko! John podni�s� pistolet terrorysty, natychmiast wyj�� magazynek i odci�gn�� zamek, �eby wyrzuci� nab�j z komory. W ci�gu dw�ch nast�pnych sekund fachowo roz�o�y� bro� i cisn�� cz�ci pod nogi towarzyszki podr�y Alistaira, kt�rej br�zowe oczy by�y szeroko otwarte ze strachu. - Ochrona lotu, prosz� pani. Prosz� si� nie niepokoi� - wyja�ni� Clark. Kilka sekund p�niej pojawi� si� Ding, ci�gn�c za sob� Numer 2. Stewardesa wr�ci�a z k��bkiem sznurka. - Ding, kabina pilot�w - rozkaza� John. - Zrozumia�em, panie C. - Chavez ruszy�, trzymaj�c USP w obu r�kach. Zatrzyma� si� przy drzwiach kabiny. Na pod�odze Clark zaj�ty by� wi�zaniem. Jego r�ce pami�ta�y jeszcze w�z�y �eglarskie sprzed trzydziestu lat. Ciekawe, pomy�la�, zaci�gaj�c je tak ciasno, jak tylko m�g�. Je�li tamtym r�ce sczerniej�, to trudno. - Jeszcze jeden, John - szepn�� Stanley. - Miej na oku naszych obu przyjaci�. - Z przyjemno�ci�. B�d� ostro�ny. Tu wsz�dzie dooko�a pe�no urz�dze� elektronicznych. - Mnie to m�wisz? John ruszy� naprz�d, nadal bez broni. Chavez pozosta� przy drzwiach. Pistolet trzyma� w obu r�kach, z luf� skierowan� do g�ry i wpatrywa� si� w drzwi. - No i jak, Domingo? - My�la�em w�a�nie o sa�atce i ciel�cinie, lista win te� nie jest z�a. John, to nie jest dobre miejsce na strzelanin�. �ci�gnijmy go na ty� samolotu. Z taktycznego punktu widzenia by�o to rozs�dne. Wychodz�c z kabiny pilot�w, Numer 1 b�dzie sta� twarz� w kierunku ogona i, je�li strzeli, pocisk najprawdopodobniej nie uszkodzi samolotu. Co prawda ludziom z pierwszego rz�du mo�e si� to nie spodoba�. John pobieg� na ty� samolotu, po spodek i fili�ank�. Clark przywo�a� gestem stewardes�. - Prosz� zadzwoni� do kabiny pilot�w. Niech pilot powie naszemu przyjacielowi, �e Miguel go potrzebuje. Potem niech si� pani nie rusza z miejsca. Kiedy drzwi si� otworz�, a on by pani� o co� spyta�, prosz� tylko wskaza� mnie r�k�, dobrze? Mia�a oko�o czterdziestu lat, by�a elegancka i ca�kiem opanowana. Si�gn�a po telefon i przekaza�a wszystko dok�adnie tak, jak prosi�. Kilka sekund p�niej drzwi si� otworzy�y i Numer 1 wyjrza� z kabiny. W pierwszej chwili jedyn� osob�, kt�r� widzia�, by�a stewardesa, kt�ra wskaza�a r�k� na Johna. - Kawy? Tamten, zupe�nie zdezorientowany, zrobi� krok w kierunku wielkiego m�czyzny z fili�ank�. Lufa jego pistoletu by�a skierowana na pod�og�. - Cze�� - powiedzia� Ding z lewej strony, przystawiaj�c mu pistolet do g�owy. Zn�w chwila dezorientacji. Numer 1 zawaha� si� i jeszcze nie zacz�� unosi� r�ki. - Rzu� bro�! - powiedzia� Chavez. - B�dzie lepiej, je�li zrobisz, co ci ka�e - doda� John sw� nienagann� hiszpa�szczyzn�. - Albo m�j przyjaciel ci� zabije. Tamten rozgl�da� si� gor�czkowo po kabinie w poszukiwaniu koleg�w, ale nigdzie nie by�o ich wida�. Wyraz dezorientacji ostro malowa� si� na jego twarzy. John zrobi� krok w jego kierunku, si�gn�� po bro� i bez oporu wyj�� j� z r�ki. Wsadzi� j� sobie za pasek, po czym przewr�ci� terroryst� na pod�og�, �eby go obszuka� - w tym czasie Ding nie odrywa� lufy pistoletu od karku terrorysty. Z ty�u Alistair rewidowa� pozosta�ych dw�ch. - Dwa magazynki... nic wi�cej. - John pomacha� na stewardes�, kt�ra poda�a mu sznurek. - Durnie - prychn�� Chavez po hiszpa�sku, po czym spojrza� na swego szefa. - John, nie uwa�asz, �e to by�o troch� zbyt ryzykowne? - Nie - odpar� Clark, wsta� i wszed� do kabiny pilot�w. - Kapitanie... - Kim pan, do diab�a, jest? - Piloci nie mieli poj�cia, co si� sta�o. - Jakie jest najbli�sze lotnisko wojskowe? - Gander - odpowiedzia� natychmiast drugi pilot. - Wi�c lecimy tam. Kapitanie, samolot jest zn�w w pa�skich r�kach. Zwi�zali�my wszystkich trzech. - Kim pan jest? - spyta� ponownie kapitan Will Garnet, do�� ostrym tonem. Napi�cie jeszcze go nie opu�ci�o. - Po prostu facetem, kt�ry chcia� pom�c - odpowiedzia� John beznami�tnie i kapitan zrozumia�. Garnet by� kiedy� pilotem wojskowym. - Czy mog� skorzysta� z pa�skiego radia, sir? Kapitan wskaza� gestem sk�adane krzese�ko i pokaza� mu, jak korzysta� z radiostacji. - Tu United, rejs Dziewi��-Dwa-Zero - powiedzia� Clark. - Z kim m�wi�? Odbi�r. - Tu agent specjalny FBI, Carney. Kim pan jest? - Carney, zadzwo� do dyrektora i powiedz mu, �e T�cza Sze�� jest na linii. Sytuacja opanowana. Bez ofiar. Lecimy do Gander, potrzebna nam b�dzie pomoc Mounties[3]. Odbi�r. - T�cza? - Dok�adnie tak, agencie Carney. Powtarzam, sytuacja opanowana. Trzej porywacze uj�ci. Zaczekam, �eby porozmawia� z dyrektorem. - Tak, prosz� pana - odpowiedzia� bardzo zdziwiony g�os. Clark spojrza� na swoje r�ce. Trz�s�y si� troch�, teraz, kiedy ju� by�o po wszystkim. C�, raz, czy dwa ju� mu si� to kiedy� przydarzy�o. Samolot skr�ca� w lewo. Pilot rozmawia� przez radio, prawdopodobnie z Gander. - Dziewi��-Dwa-Zero, Dziewi��-Dwa-Zero, to zn�w agent Carney. - Carney, tu T�cza. - Clark zrobi� przerw�. - Kapitanie, czy to po��czenie radiowe jest bezpieczne? - Transmisja jest kodowana. John omal si� sam nie skl�� za naruszenie zasad korespondencji radiowej. - W porz�dku, Carney, co si� dzieje? - Prosz� zaczeka�, ��cz� z dyrektorem. - Rozleg� si� trzask i troch� szum�w. - John? - spyta� nowy g�os. - To ja, Dan. - Co si� dzieje? - Trzech. Hiszpa�skoj�zyczni. Niezbyt rozgarni�ci. Wzi�li�my ich. - �ywych? - Zgadza si� - potwierdzi� Clark. - Powiedzia�em pilotowi, �eby lecia� do Gander. B�dziemy tam za... - Dziewi��-zero minut - podpowiedzia� drugi pilot. - P�torej godziny - ci�gn�� John. - Niech Mounties ju� czekaj�, �eby zabra� tych trzech. I zadzwo� do Andrews, potrzebny b�dzie nam transport do Londynu. Nie musia� wyja�nia�, dlaczego. To mia� by� zwyk�y, rejsowy lot, ale teraz trzej oficerowie - w tym dwaj z �onami - ju� nie podr�owali incognito. Pozostawanie na pok�adzie nie mia�o sensu. Po co pasa�erowie mieli sobie dok�adnie zapami�ta� ich twarze? Wi�kszo�� chcia�aby im pewnie postawi� drinka, ale to te� nie by� dobry pomys�. Wszelkie starania, jakich do�o�ono, �eby T�cza by�a r�wnie skuteczna, co tajna, wzi�y w �eb przez trzech g�upkowatych Hiszpan�w, czy kim tam byli. Kanadyjska policja ustali to, zanim przeka�e porywaczy ameryka�skiej FBI. - W porz�dku, John. Zaraz si� tym zajm�. Zadzwoni� po Ren�, niech wszystko zorganizuje. Potrzeba ci jeszcze czego�? - Tak, wy�lij mi kilka godzin snu, dobrze? - Czego tylko sobie �yczysz, stary - odpowiedzia� dyrektor FBI ze �miechem i roz��czy� si�. Clark zdj�� s�uchawki i odwiesi� je na miejsce. - Kim pan, do diab�a, jest? - domaga� si� odpowiedzi kapitan. Wyja�nienia, jakie dot�d otrzyma�, zupe�nie go nie satysfakcjonowa�y. - Moi przyjaciele i ja nale�ymy do s�u�by ochrony lot�w; przypadkiem byli�my na pok�adzie. Czy to jasne, sir? - Chyba tak - odpar� Garnet. - Jestem szcz�liwy, �e si� wam uda�o. Ten, kt�ry by� tu, w kabinie, wygl�da� na troch� nienormalnego, je�li pan rozumie, co mam na my�li. Przez chwil� cholernie si� niepokoili�my. Clark u�miechn�� si� i pokiwa� g�ow� ze zrozumieniem. - Ja te�. * * * Robili to ju� od jakiego� czasu. Niebieskie mikrobusy - by�o ich cztery - kr��y�y po Nowym Jorku, zbieraj�c bezdomnych i dostarczaj�c ich do schronisk, prowadzonych przez korporacj�. Lokalna telewizja ju� rok temu informowa�a o tej jak�e po�ytecznej, dobrze zorganizowanej operacji. Korporacja otrzyma�a dziesi�tki ciep�ych list�w, a potem wszyscy zapomnieli, jak to zwykle bywa. Dochodzi�a p�noc, jesie� by�a tego roku do�� ch�odna. Mikrobusy by�y w drodze, zbieraj�c bezdomnych ze �rodkowego i dolnego Manhattanu. Robiono to zupe�nie inaczej ni� kiedy� policja. Ludzie, kt�rym pomagano, nie byli do niczego zmuszani. Ochotnicy z korporacji pytali grzecznie, czy delikwent nie chcia�by sp�dzi� nocy w ��ku z czyst� po�ciel�, bezp�atnie i bez �adnych komplikacji religijnych, typowych dla wi�kszo�ci "misji", jak nazywano tego rodzaju plac�wki. Tym, kt�rzy odmawiali, zostawiano koce, ofiarowane przez pracownik�w korporacji, �pi�cych teraz we w�asnych ��kach lub ogl�daj�cych telewizj� - tak�e dla personelu udzia� w tym programie by� dobrowolny. Niekt�rzy bezdomni woleli nie korzysta� z pomocy; mo�e czuli si� w ten spos�b wolni. Wi�kszo�� korzysta�a - nawet na�ogowi pijacy lubi� ��ka i prysznice. W tej chwili by�o ich w mikrobusie dziesi�ciu i dla kolejnych brakowa�o ju� miejsca. Wszystkim ochotnicy pomogli wej�� do samochodu i zapi�� pasy ze wzgl�d�w bezpiecze�stwa. �aden nie wiedzia�, �e by� to PI�TY z czterech mikrobus�w operuj�cych na dolnym Manhattanie, chocia� kiedy ruszyli, wyda�o im si�, �e tym razem co� si� zmieni�o. Ochotnik siedz�cy obok kierowcy odwr�ci� si� i rozda� butelki czerwonego wina kalifornijskiego, niedrogiego, ale i tak lepszego ni� to, kt�re zwykle pili. Do tego wina dodano czego�... Kiedy dotarli na miejsce, wszyscy spali albo przynajmniej sprawiali wra�enie zupe�nie ot�pia�ych. Tym, kt�rzy jeszcze mogli si� rusza�, pracownicy pomogli wyj�� z mikrobusu i przesi��� si� do innego, gdzie przypasano ich do niewielkich prycz i pozwolono spa�. Reszt� po prostu przeniesiono na prycze. Pierwszy mikrobus odjecha� do myjni - u�ywano pary pod ci�nieniem, �eby wn�trze pojazdu oczy�ci� i wysterylizowa�. Drugi mikrobus ruszy� do miasta autostrad� West Side, wjecha� �limakiem na most Jerzego Waszyngtona i wkr�tce by� ju� na drugim brzegu rzeki Hudson. Stamt�d skierowa� si� na p�noc, przez p�nocno-wschodni kraniec stanu New Jersey, a potem z powrotem do stanu Nowy Jork. * * * Okaza�o si�, �e pu�kownik Byron by� ju� w powietrzu na pok�adzie KC-10 Si� Powietrznych USA, lec�cego tym samym kursem, co godzin� wcze�niej 777 linii United. R�wnie� KC-10 skr�ci� na p�noc, kieruj�c si� do Gander. W by�ej bazie samolot�w zwiadowczych E-3 Sentry trzeba by�o obudzi� personel, �eby zaj�� si� przybywaj�cymi samolotami, ale to by� najmniejszy problem. Trzem niedosz�ym porywaczom zas�oni�te oczy, zwi�zano ich i po�o�ono na pod�odze tu� przed pierwszym rz�dem foteli w kabinie pierwszej klasy, kt�r� zaanektowali John, Ding i Alistair. Podano kaw�. Pozostali pasa�erowie trzymali si� z daleka od tej cz�ci samolotu. - Podoba mi si� spos�b, w jaki do takich sytuacji podchodz� Etiopczycy - zauwa�y� Stanley, s�cz�c herbat�. - A co to za spos�b? - spyta� Chavez zm�czonym g�osem. - Kilka lat temu by�a pr�ba porwania samolotu ich narodowych linii lotniczych. Na pok�adzie byli przypadkiem faceci ze s�u�by bezpiecze�stwa, kt�rzy opanowali sytuacj�. Potem przypasali porywaczy do foteli w pierwszej klasie, owin�li im g�owy r�cznikami, �eby nie pobrudzi�o si� obicie i poder�n�li im gard�a, jeszcze zanim samolot wyl�dowa�. I wyobra�cie sobie... - Ju� wiem - powiedzia� Ding. - Od tego czasu nikt nie narazi� si� tym liniom lotniczym. Proste, ale skuteczne. - Rzeczywi�cie. - Odstawi� fili�ank�. - Mam nadziej�, �e tego rodzaju rzeczy nie zdarzaj� si� zbyt cz�sto. Trzej oficerowie wygl�dali przez okna, za kt�rymi wida� ju� by�o �wiat�a pasa startowego. Chwil� p�niej 777 wyl�dowa� w bazie Kanadyjskich Kr�lewskich Si� Powietrznych Gander. Z ty�u samolotu dobieg�y przyt�umione okrzyki rado�ci i oklaski. Samolot zwolni�, podko�owa� do hangar�w i stan��. Przednie drzwi si� otworzy�y. Ostro�nie podjecha� do nich ci�gnik z hydrauliczn� platform�. John, Ding i Alistair odpi�li pasy i ruszyli do drzwi, nie spuszczaj�c jednak porywaczy z oka. Jako pierwszy wszed� na pok�ad oficer kanadyjskich si� powietrznych, z pasem i bia�� koalicyjk�, a za nim trzech cywil�w, niew�tpliwie gliniarzy. - Pan Clark? - spyta� oficer. - To ja - zg�osi� si� John. - Tutaj s� ci trzej, hm, podejrzani, my�l�, �e to odpowiednie okre�lenie. - U�miechn�� si�. Policjanci przyst�pili do dzie�a. - Alternatywny �rodek transportu jest ju� w drodze. B�dzie tu mniej wi�cej za godzin� - powiedzia� kanadyjski oficer. - Dzi�kuj� - odpar� Clark. Wszyscy trzej poszli po sw�j baga� podr�czny, a w dw�ch wypadkach tak�e po �ony. Patsy spa�a i trzeba j� by�o obudzi�. Sandy wr�ci�a do swojego krymina�u. Dwie minuty p�niej ca�a pi�tka by�a ju� na ziemi, a samolot ko�owa� do cywilnego terminalu, �eby pasa�erowie mogli wysi��� i rozprostowa� nogi w czasie, kiedy w 777 uzupe�niano paliwo. - Jak si� dostaniemy do Anglii? - spyta� Ding, kt�ry w�a�nie ulokowa� swoj� �on� w ��ku, stoj�cym w jednym z nie u�ywanych pomieszcze�. - Wasze Si�y Powietrzne wysy�aj� VC-20. Na Heathrow b�dzie kto�, kto zajmie si� waszymi baga�ami. Po trzech zatrzymanych leci tu niejaki pu�kownik Byron - wyja�ni� najstarszy stopniem policjant. - Tu jest ich bro�. - Stanley poda� trzy papierowe torby z roz�o�onymi na cz�ci pistoletami. - Browningi M-1935, wersja wojskowa, �adnych materia��w wybuchowych. Byli absolutnymi amatorami. S�dz�, �e to Baskowie. Wydaje si�, �e polowali na ambasadora Hiszpanii w Waszyngtonie. Jego �ona siedzia�a ko�o mnie. Senora Constanza de Monterosa. Winnice z tradycjami. Robi� najwspanialsze clarety i madery. Naszym zdaniem by�a to nieautoryzowana operacja. - A wy kim w�a�ciwie jeste�cie? - spyta� gliniarz. T� kwesti� zaj�� si� Clark. - Nie mo�emy odpowiedzie� na to pytanie. Odsy�acie porywaczy natychmiast? - Ottawa poinstruowa�a nas, �eby w�a�nie tak post�pi�, na mocy traktatu o zwalczaniu piractwa powietrznego. Ale przecie� musz� co� powiedzie� prasie. - Niech pan powie, �e trzej ameryka�scy funkcjonariusze si� porz�dkowych byli przypadkiem na pok�adzie i pomogli obezw�adni� tych idiot�w - poradzi� mu John. - Tak, to nawet do�� bliskie stanu faktycznego - zgodzi� si� Chavez, wykrzywiaj�c twarz w u�miechu. - Moje pierwsze aresztowanie w �yciu, John. Cholera, zapomnia�em poinformowa� ich o przys�uguj�cych im prawach - doda�. By� tak zm�czony, �e wydawa�o mu si� to strasznie zabawne. * * * Powiedzie�, �e przybysze byli brudni, to za ma�o. Dla tych, kt�rzy musieli si� nimi teraz zaj��, nie by�o to niespodziank�, podobnie jak fakt, �e �mierdzieli tak, �e skunks dosta�by od tego md�o�ci. Bezdomnych przeniesiono na noszach z mikrobusu do budynku, znajduj�cego si� kilkana�cie kilometr�w na zach�d od Binghampton, w�r�d wzg�rz w �rodkowej cz�ci stanu Nowy Jork. W �a�ni wszystkim spryskano twarze substancj� z pojemnika, przypominaj�cego plastikow� butelk� z p�ynem do mycia okien. Robiono to po kolei z ka�dym z nich, a nast�pnie po�owa dosta�a jeszcze zastrzyk w rami�. Ka�dy z dw�ch pi�cioosobowych grup otrzyma� stalow� bransoletk� z numerem, od 1 do 10. Zastrzyki dostali ci z parzystymi numerami.