541
Szczegóły |
Tytuł |
541 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
541 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 541 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
541 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
C.C. Mac App
ZAPOMNIJ O ZIEMI
prze�o�y�a z angielskiego Anna Mikli�ska
I
By� dosy� wysoki. Znacznie przewy�sza� bezw�osych, br�zowosk�rych przechodni�w
drongaskich, kt�rzy omijali go z daleka troch� z pogard� i troch� z nieufno�ci�, z jak� omija
si� stara ruder�, gro��c� zawaleniem si� w ka�dej chwili. By� jak wrak. �yciowy rozbitek,
kt�remu bardzo niewiele dni zosta�o. Wydatn� szcz�k� pokrywa� mu rudawy, kilkudniowy
zarost, a dr��ce palce po��k�e by�y od dronu. Przyczyny nie by�y zbyt trudne do odgadni�cia:
przebywa� na planecie Drongail przez prawie ca�y tutejszy rok (niewiele kr�tszy od roku na
Ziemi) i uleg� na�ogowi ju� na pocz�tku swojego pobytu. A od wielu dni nie mia� �adnej
mo�liwo�ci zazna� �agodnego zapomnienia, kt�re daje dron.
Sta� w cieniu oparty o �cian� drewnianego budynku u wylotu za�mieconej uliczki -
promie tutejszego s�o�ca by�y gor�tsze, ni� mog�a wytrzyma� jego sk�ra. Budynek, o kt�ry
si� opiera�, nie mia� okien poni�ej pierwszego pi�tra i �adnego wyj�cia opr�cz jedynych drzwi
zabitych deskami. Powietrze uliczki by�o przesycone zaduchem st�ch�ego t�uszczu, odorem
cia� rozmaitych ras i - przede wszystkim - dronu. Ten ostatni zapach wydawa� mu si� mi�y nie
tylko, dlatego, �e dron przynosi� ukojenie, r�wnie�, dlatego, �e przypomina� mu wo�
zle�a�ego siana. By� to jeden z nielicznych zapach�w, kt�rego nie zapomnia� przez te
wszystkie lata po opuszczeniu Ziemi.
Niesiony podmuchem wiatru kawa�ek papieru otar� si� o jego go�� kostk�. Zerkn�� na
�mie� (oczywi�cie puste opakowanie po dronie) i kopn�� go ze z�o�ci�. Potem podni�s� g�ow�
i zauwa�y� przygl�daj�cego mu si� drothe�skiego ch�opca.
- Przypatrz mi si� uwa�nie �obuzie! - burkn�� w tutejszym dialekcie. - Do czasu, kiedy
dorobisz t�ustego brzucha, my ju� b�dziemy ras� od dawna wymar��. I ju� nigdy wi�cej nie
b�dziesz m�g� �adnego z nas poogl�da�.
Wyrostek oddali� si�. M�czyzna odwr�ci� si� i pow��cz�c nogami ruszy� nieco dalej
w g��b ulic by usi��� opar�szy si� plecami o budynek. Chyba po raz setny poszpera� w
kieszeni swego obszarpanego p�aszcza, wyci�gn�� mocno pognieciony �wistek
przybrudzonego papieru, wyg�adzi� go na ko�a i przeczyta�: �Johnie Braysen, musz� si� z tob�
koniecznie zobaczy�. Jutro o drugiej po po�udniu na p�nocnym kra�cu ulicy, przy kt�rej
mieszkasz - B. Lange�.
Wcisn�� kartk� z powrotem do kieszeni. - John Braysen... - wymamrota� pod nosem,
jakby jego w�asne nazwisko nagle wyda�o mu si� dziwne. - Komandor John Braysen,
G��wnodowodz�cy Oficer Oddzia�u Zwiadowczego Ziemskich Si� Przestrzennych.
Od jak dawna nazywano go po prostu John? Od jak dawna nie pytano go o nazwisko?
W urz�d�w spisach Drongailu (i kilku innych obcych �wiat�w, w kt�rych czasowo
przebywa�) figurowa� zawsze jako: �John, pochodz�cy z Ziemi, obecnie bez obywatelstwa:
W��cz�ga. Nienotowany w kronikach przest�pczych. Bez zawodu�.
A od jak dawna nie widzia� Barta? Ze cztery ziemskie lata? Nie - przecie� ostatnio
obaj byli najemnikami Floty Hohda�skiej wtedy, kiedy zgin�o trzydziestu ludzi. A to by�o
mniej wi�cej pi�� po zag�adzie, czyli oko�o trzech lat temu.
Czy naprawd� od zag�ady min�o dopiero osiem lat? To znaczy�oby, �e John ma
zaledwie trzydzie�ci siedem, a czu� si� przecie� znacznie starzej. Wydawa�o mu si�, �e od
tamtego straszliwego dnia musia�o min�� potwornie wiele czasu.
Zastanawia� si�, dlaczego Bart chce go widzie�. Przez pierwsze kilka lat po Zag�adzie
jedyni pozostali przy �yciu ludzie - mniej ni� pi�ciuset cz�onk�w za�ogi - trzymali si� razem.
A potem, kiedy warunki przetrwania w obcym �wiecie rozdzieli�y ich, z rosn�c� stale
niecierpliwo�ci� oczekiwali ponownego spotkania. Jeszcze p�niej rosn�ca rozpacz i
beznadziejno�� sytuacji sprawi�y, �e by�o im oboj�tne, czy si� zobacz� czy nie. John
zastanowi� si�, ilu ich mog�o jeszcze �y�. Wed�ug ostatnich wiadomo�ci, jakie do niego
dotar�y, oko�o stu s�u�y�o jako najemcy w r�nych obcych flotach, a miejsca pobytu mniej
wi�cej sze��dziesi�ciu czy siedemdziesi�ciu nie by�y dok�adnie wiadome. Reszta - ilekolwiek
ich jeszcze pozosta�o - by�a zagubiona, rozproszona w dalekich �wiatach, takich jak Drongail.
John dziwi� si�, �e Lange�owi uda�o si� go odnale��, chocia� oczywi�cie du�o statk�w
handlowych zatrzymywa�o si� na Drongail, bo st�d w�a�nie pochodzi� dron. O ile Lange
mia�by pieni�dze - a chyba musi je mie�, skoro a� tu dotar� - to dobrze by�oby si� z nim
skontaktowa�. Zastanowi� si�, czy nie powinien kupi� troch� jedzenia (na my�l o rozstaniu si�
ze swoim starym p�aszczem pochodz�cym z Ziemi b�l przeszy� jego serce) i zap�aci� cho�by
cz�� d�ug�w w brudnym przytu�ku, w kt�rym mieszka�. M�g�by rzuci� dron, gdyby si� na to
naprawd� zdecydowa�, ale, po co? To i tak nie mia�o �adnego znaczenia.
Patrzy� ze znu�eniem na granic� cienia po�rodku ulicy. Jeszcze troch� za wcze�nie na
przyj�cie Lange�a. O ile Bart w og�le si� tu poka�e. John zdrzemn�� si�, opu�ciwszy g�ow�.
- John! Hej, John!
Braysen przetar� oczy, otrz�saj�c si� ze snu. Skupienie wzroku na kr�pej postaci w
schludnym niebieskim ubraniu zaj�o mu dobr� chwil�. Niemo�liwe! - zapinany na suwak
kombinezon Barta by� skrojony wed�ug fasonu munduru s�u�bowego ziemskiej Floty. John
wsta� z trudem. Teraz, kiedy patrzy� na Barta, wspomnienia wr�ci�y jak �ywe. Wzruszenie
�cisn�o go za gard�o, tak, �e ledwie zapanowa� nad �zami. Mocno u�cisn�� wyci�gni�t� d�o�
kolegi.
- Bart! Tyle czasu min�o... Cudownie znowu ci� zobaczy�, Bart...
Lange wydawa� si� powa�ny i do�� zaszokowany. John nagle poczu�, �e si� rumieni.
- Tak, Bart. Jestem narkomanem. N�dzarzem, kt�ry �yje z zasi�ku. Dostaj� �arcie i
materac do spania. Za to od czasu do czasu zabieraj� nas na dzie� lub dwa do kopania do��w
albo innych rob�t. A ty... - pu�ci� r�k� Lange�a i sta� patrz�c na jego kombinezon. Z trudem
prze�kn�� �lin�. - �wietnie wygl�dasz, Bart. Nadal jeste� najemnikiem? U kogo? Czy... -
obejrza� Barta dok�adnie. - Nie wygl�da na to, �eby� odni�s� jakie� ci�kie rany.
Lange nadal patrzy� na Johna z niepokojem. Potem powiedzia�:
- Ostatnio by�em we Flocie Hohd na akcji. Dwa tysi�ce godzin. Wylaz�em z tego ca�o.
Zap�acili sporo, wi�c wcale dobrze mi si� teraz wiedzie. Nie chcieli, �eby widziano mnie na
Hohd zaraz po akcji, wi�c si� przenios�em. Teraz jestem w... - pauza w s�owach Barta by�a
niemal niezauwa�alna -... pewnej kolonii na planecie nazywanej Akiel. Zbieram wszystkich
ludzi. Jest nas teraz ponad dwudziestu.
- Po co?
- Podr�ujemy, szukamy, usi�ujemy znowu zwo�a� star� Za�og�. W�adca Akielu nas
potrzebuje. Nas wszystkich.
John spojrza� mu prosto w oczy.
- Dobrze wiesz, �e wi�kszo�� z nas ju� z tym sko�czy�a, Bart. To cholerne, ci�g�e
zabijanie. Rabowanie planet, wywo�enie �up�w ze �wiat�w, kt�re w niczym nam nie
zawini�y, do innych �wiat�w zupe�nie nam oboj�tnych... Nie s�dz�, �eby�cie znale�li wielu
ochotnik�w.
- My�l�, �e jednak znajdziemy - powiedzia� Lange z naciskiem. - Tym razem mamy
prawdziwy cel. - Dziwi mnie to, co m�wisz. Kiedy ostatnio ci� widzia�em... - John westchn��
i wzruszy� ramionami.
Je�li Lange sam nie czu� tej pustej bezcelowo�ci istnienia, to nie by�o sensu z nim si�
spiera�. Podj�� po chwili:
- Akiel? Nigdy o takiej planecie nie s�ysza�em. Co tam jest takiego, co mog�oby nas,
ostatnich, pchn�� do jakiego� dzia�ania? Widzisz jaki� naprawd� wa�ny pow�d? - przerwa� na
moment, jakby z wysi�kiem zbiera� rozproszone my�li. - Zawsze sobie szukali�my cel�w,
prawda? I znale�li�my. Targowisko. Wszyscy razem wyszkoleni, zdyscyplinowani,
nieustraszeni stali�my si� legend� nieomal�e z dnia na dzie�. Bo ju� by�o nam wszystko
jedno, czy zginiemy czy nie, o ile tylko mogli�my znale�� - lub my�le�, �e znale�li�my -
spraw� wart� po�wi�cenia. Ale ten zapa�, ca�a ch�� walki wygas�a. Przynajmniej, je�eli
chodzi o mnie. A my�la�em, �e i ty masz ju� tego dosy�. Lange rozejrza� si� dooko�a
podejrzliwie i przysun�� si� bli�ej Johna, rzuci� p�g�osem:
- Koloni�, w kt�rej teraz jestem, to osiedle Chelki, John.
John uwa�nie popatrzy� na swojego towarzysza.
- Chelki? - mrukn�� z namys�em. - To znaczy, �e to jest w sferze imperium Vulmotu?
- Nie, John. Mam na my�li wolnych Chelki - koloni�, o kt�rej istnieniu Vulmot nie ma
poj�cia. Jest tam Omniarch - ma prawie dwa tysi�ce dwie�cie lat, kilkaset lat starszy od
swoich potomk�w, kt�rzy tworz� koloni�. By� on niewolnikiem Vul i uda�o mu si� uciec nie
pozostawiaj�c �adnych �lad�w!
John poczu� lekki zawr�t g�owy. Nie zdawa� sobie sprawy, �e tyle jeszcze uczu� w
nim zosta�o. Powoli odwr�ci� si� i przez chwil� wpatrywa� si� niewidz�cym wzrokiem w
Drothe�czyk�w mijaj�cych wylot uliczki i zerkaj�cych ciekawie na dw�ch obcych zwanych
lud�mi. I w ko�cu westchn�� zwracaj�c si� do Lange�a.
- Nie s�dz�, �ebym chcia� znowu walczy� z Vul. Tak, b�d� ich nienawidzi� dop�ki
�yj� - w�tpi�, �eby kt�ry� z nas kiedykolwiek przesta� ich nienawidzi� - ale w ko�cu nie
zrobi� tego pojedynczy Vulmoti. I, mog� to ju� teraz powiedzie�, sami do tego
doprowadzili�my. Wyprawiali�my si� w przestrze�, o kt�rej nie wiedzieli�my nic. A kiedy
spotkali�my co�, przed czym powinni�my byli uciec, pr�bowali�my walczy�, przyj�li�my
wyzwanie jakby�my byli najsilniejszym mocarstwem galaktyki. I to po pope�nieniu g�upstwa,
jakim by�o ujawnienie sk�d pochodzimy! I... No c�, w�tpi�, czy dow�dca Vul, kt�ry
zaatakowa� nasz system s�oneczny wiedzia�, �e by� to nasz jedyny system.
Twarz Lange�a by�a powa�na.
- Zgodzili�my si� co do tego ju� przedtem - ale teraz wiem wi�cej. Ten zbieg�y Chelki
mia� szpieg�w w Imperium Vulmot od dw�ch tysi�cy lat, John - dw�ch tysi�cy lat! Wiedzia�,
wkr�tce po tym, co si� sta�o o naszych walkach i natychmiastowej zag�adzie Ziemi. Wyjawi�
mi pow�d tej zag�ady, prawdziw� decyzj� Vulmotu. Widz�c jak potrafimy walczy�, chcieli
zapobiec przekszta�ceniu si� Ziemi w pot�ne mocarstwo. Wiedzieli, �e nie nadajemy si� do
zrobienia z nas niewolnik�w czy poddanych i zdecydowali, �e nas zniszcz�. John - stracili
du�o czasu na sprawdzanie, czy nie pozosta�y �adne pary mog�ce si� rozmno�y�. A kilka
wysoko postawionych osobisto�ci straci�o swoje stanowiska tylko, dlatego, �e my, male�ki
procent za�ogi, zdo�ali�my mimo wszystko umkn��. Odetchn�li z ulg� dopiero wtedy, kiedy
dowiedzieli si�, �e mi�dzy nami nie by�o ani jednej kobiety. Ba! Przeszukali dok�adnie resztki
naszego systemu i ca�e jego otoczenie, aby upewni� si�, �e nikt opr�cz nas nie ocala�.
John zda� sobie spraw�, �e dr�y. Rozprostowa� zaci�ni�te pi�ci, westchn��.
- Nawet, je�eli tak by�o naprawd�, to ju� si� TO sta�o. Gdybym przypadkiem spotka�
tu jakiego� Vul, z pewno�ci� nie wyszed�by ca�o z moich r�k. Ale wzi�� si� teraz w gar��,
ruszy� w po�cig za Vul, walczy� z nimi... Nie, Bart. Mo�e rzeczywi�cie jestem ju� tylko
wrakiem cz�owieka, bo nie sta� mnie na to. Jest mi najzupe�niej oboj�tne, czy Chelki
pozostan� niewolnikami, czy nie. I... to przecie� �mieszne. Ty naprawd� my�lisz, �e
mogliby�my cokolwiek zdzia�a� przeciw Imperium Vulmotu?
Twarz Lange�a wykrzywi� gwa�towny grymas rozdra�nienia. Bart zrobi� krok do
przodu i chwyci� Johna za klapy poszarpanego p�aszcza.
- Pos�uchaj mnie, do diab�a! Ja nie gadam o �adnej wyprawie w obronie nieistniej�cej
sprawiedliwo�ci. Nie wszystkie kobiety zgin�y! Ponad sto jeszcze �yje. I wszystkie w wieku
odpowiednim do rodzenia dzieci! Aten Omniarch z Akielu wie, gdzie one s� i obiecuje, �e
pomo�e nam do nich dotrze�!
Krew buchn�a Johnowi do g�owy, lecz po chwili wszystko min�o i Braysen
roze�mia� si� gorzko.
- Ten stary nonsens, Bart? Zn�w da�e� si� na to nabra�? Musisz by� doprawdy
za�amany. Ju� zapomnia�e� o tych wszystkich zwariowanych pog�oskach, a potem
poszukiwaniach i po�cigach, kt�re prowadzili�my jak stado kot�w w czasie rui? Jedyne, co
mnie teraz poci�ga, to dron. Dron przynosi chwilowe zapomnienie i w ko�cu z�era
wn�trzno�ci, ale przynajmniej nie robi z cz�owieka zwariowanego na punkcie bab szczeniaka.
Lange zesztywnia�, cofn�� si� o krok.
- Wi�c s�uchaj, Komandorze Jonatanie Braysen, kt�rego imi� jeszcze kilka lat temu
by�o has�em dla wszystkich ludzi i obcych organizacji militarnych w ca�ym sektorze
Galaktyki. To m�wisz ty, kt�ry przechytrzy�e�, ca�y Vulmota�ski Oddzia� do Zada�
Specjalnych i rozprawi�e� si� z nim dysponuj�c zaledwie kilkoma male�kimi statkami. Ty,
kt�ry mog�e� dowodzi� ka�d� flot� przestrzenn�, o ile tylko skin��e� g�ow� i podpisa�e� si� na
kontrakcie. Chelki, o kt�rym m�wi�, wie o tobie wszystko. I nadal uwa�a, �e jeste�
cz�owiekiem, kt�rego potrzebujemy. W�a�nie ty, z ca�ej naszej grupy. Tylko ty mo�esz nas
znowu po��czy�. - Lange odetchn��, przerywaj�c na chwil�, ale zaraz podj�� znowu:
- Ten Chelki panowa� na d�ugo przedtem, nim Kolumb ruszy� przez ocean, nie m�wi�c
o pierwszych ludzkich podr�ach kosmicznych w hipersferze. To on zorganizowa� ocalenie
tych kobiet. To on zmusi� oddzia� Chelkich do wyl�dowania na Ziemi ze sfa�szowanym
upowa�nieniem i zabrania kilku tysi�cy m�odych kobiet dla przeprowadzenia sfingowanych
bada� naukowych. To on zaaran�owa� znikni�cie cz�ci z nich i sfa�szowanie dokument�w w
celu ukrycia tego braku. Zrozum, John! Wielu Chelkich zgin�o przy realizacji tego planu.
Omniarch opowiedzia� mi to wszystko z najdrobniejszymi szczeg�ami, pokaza� fotografie...
John poczu� ch��d. Lange wygl�da� w tej chwili tak szczerze, ale...
- Bart, b�d� rozs�dny! Fotografie te� mo�na sfa�szowa�. I czy to mo�liwe, �eby ten
intrygant Chelki, nawet je�eli jest tym, za kogo si� podaje, ryzykowa� i robi� tak wiele, aby
pom�c przetrwa� jakiej� ma�o wa�nej rasie? Czym MY dla niego jeste�my?
Lange zakl�� cicho:
- Do licha, John! Czy ty nie mo�esz zrozumie�, �e to w�a�nie nasze mo�liwo�ci
sprawi�y na Vul tak wielkie wra�enie!? Oni musieli za wszelk� cen� wyniszczy� nasz� ras�, a
nie likwiduje si� kogo�, kto nie stanowi potencjalnego zagro�enia. Omniarch uwa�a nas za
postrach dla Vul. Jasne, �e nie stanowimy ca�o�ci jego planu. Jestem pewny, �e knuje co�
jeszcze. Ale chce, �eby�my przetrwali. Bo pokazali�my, �e umiemy walczy�! Spr�buj na to
spojrze� oczyma takiego Omniarcha.
John wpatrywa� si� w Lange�a czuj�c, �e krew znowu mocno pulsuje mu w skroniach.
Czy�by to by�a prawda? Fakt, a nie tylko jeszcze jedno rozpaczliwe marzenie?
Wydawa�o si� to nieprawdopodobne. Ale przecie� to jednak by�a szansa.
Niesko�czenie ma�a, niewiarygodna, dawno pogrzebana i odrzucona, b�ogos�awiona szansa.
Dwie jasne �zy sp�yn�y Johnowi po zaro�ni�tych policzkach.
II
Po�atany, nieuzbrojony statek zwiadowczy, wycofany z u�ycia we Flocie Hohda�skiej
i oddany Bartowi Lange jako cz�� zap�aty za s�u�b�, wyszed� z hiperprzestrzeni oko�o jednej
dziesi�tej roku �wietlnego od s�o�ca Akielu. Bart okre�li� swoje po�o�enie i zgrabnie
wmanewrowa� statek na orbit� planety. W dole rozpostar� si� niebiesko - zielony �wiat
pokryty miejscami d�ungl�, a miejscami traw�, pozbawiony ocean�w, ale za to z du�� liczb�
ma�ych m�rz i niezliczon� ilo�ci� jezior i rzek. Oba bieguny zakryte by�y niewielkimi
lodowcami. Tylko kilka niewyra�nych br�zowych plam w okolicy r�wnika s�abo odcina�o si�
od zieleni. Atmosfera planety by�a stosunkowo g�sta, bior�c pod uwag� przyci�ganie
powierzchniowe Akielu niewiele mniejsze od jednego, �g�. Nie by�o tu wi�kszych �a�cuch�w
g�rskich. Planeta mia�a klimat wyra�nie umiarkowany, co w efekcie dawa�o wra�enie
gigantycznej cieplarni. Nawet z odleg�o�ci ledwie pi�ciu tysi�cy st�p od powierzchni nie
mo�na by�o zauwa�y� �adnego kosmodromu. Bart zaprogramowa� nieskomplikowany
komputer pok�adowy na l�dowanie, spojrza� na ekran danych i zwr�ci� si� do Johna:
- Gdyby w okolicy pojawi� si� kto� niepowo�any, musia�by specjalnie l�dowa�, �eby
dostrzec jakiekolwiek �lady techniki. Nie znajdziesz tu radia ani �adnych teleprzeka�nik�w,
�adnych widocznych fabryk czy domostw. Nie zbudowano nawet scentralizowanych �r�de�
energii, kt�rych emisja da�aby si� wykry� z przestrzeni. A opr�cz tego ta gwiazda le�y
wystarczaj�co daleko od wszystkich bardziej ucz�szczanych szlak�w. Omniarch powiedzia�,
�e w ci�gu ca�ego czasu, kt�ry tu prze�y�, tylko cztery niezapowiedziane statki pojawi�y si�
na granicy zasi�gu detektor�w i tylko jeden z nich zbli�y� si� na tyle, aby mo�na by�o zrobi�
jego zdj�cie.
- Je�li trzymaj� detektory masy gdzie� na orbitach wok� swojego s�o�ca - mrukn�� -
to naprawd� musz� by� mistrzami miniaturyzacji. Na przyk�ad ten punkt w rogu ekranu H-4.
Kawa�ek ska�y wielko�ci co najwy�ej mojej pi�ci. Skoro widzimy taki drobiazg, to dlaczego
nie wida� na ekranach ani �ladu detektor�w? I w takim razie jak przekazuj� informacje?
Przecie� czujniki musz� mie� jakie� po��czenie z planet�, umo�liwiaj�ce transmisj�...
- S�usznie - Bart lekko skin�� g�ow�. - Ale �eby uchwyci� t� fal�, musieliby�my
przej�� przez ni� dok�adnie w momencie nadawania.
Wyci�gn�� r�k� i przekr�ciwszy jak�� ga�k� skierowa� statek na pas trawy widoczny w
dole.
- Czy zauwa�y�e� lotnisko? - zapyta�.
- Nie.
Bart u�miechn�� si�.
- Kiedy tylko dotrzemy na miejsce i b�dziemy ukryci, zatr� wszelkie �lady, jakie przy
l�dowaniu zostawimy. Je�eli s� jakiekolwiek �rodki ostro�no�ci, kt�rych nie przedsi�wzi�li,
to naprawd� trudno by�oby je sobie wyobrazi�.
Statek zwolni�, wykonawszy pe�ne okr��enie planety i zamar� par� centymetr�w nad
jej powierzchni�.
Obrazy na ekranach zacz�y si� szybko zmienia�. Potem przymglone �wiat�o ��tego
s�o�ca zosta�o ca�kowicie odci�te, na g�rnym ekranie zjawi� si� g�sty cie� wielkich
pod�u�nych li�ci.
Po chwili byli ju� na betonowej pochylni, zje�d�aj�c w d�. Resztki dziennego �wiat�a
zgas�y na moment, kiedy zasun�y si� pot�ne wrota, lecz po chwili b�ysn�o kilkana�cie
jasnych lamp dooko�a. Statek przesun�� si� troch� w bok od wej�cia i mi�kko osiad� na
betonowej pod�odze.
Bart wcisn�� trzy guziki w klawiaturze komputera i powietrze Akielu z cichym
�wistem zacz�o si� miesza� z atmosfer� statku. Ostre, lecz przyjemne powietrze przesycone
ozonem i do�� mocnym zapachem �wie�ych li�ci.
Wygl�daj�cemu na zewn�trz Johnowi mign�y postacie pokryte ciemnym puchem czy
te� futrem i w par� sekund p�niej okaza�y Pe�ny Samiec Chelki pojawi� si� u wej�cia statku.
By� to z pewno�ci� patriarcha - musia� wa�y� dobre osiemset funt�w, sk�ra jego twarzy by�a
szara, a ka�da z czterech n�g grubo�ci� przewy�sza�a udo doros�ego m�czyzny.
John przypomnia� sobie szok, jaki prze�y�, kiedy po raz pierwszy zobaczy� kilku
Chelki. Chelki maja nogi godne kud�atego wo�u i masywne, beczu�kowate cia�a. Lecz na tym
ich podobie�stwo do zwyk�ych kr�w si� ko�czy. Szyja i g�owa Chelki wyrastaj� z mi�sistego
garbu po�rodku tu�owia. Z tego garbu wyrastaj� r�wnie� dwa pot�ne ramiona, zako�czone
wielkimi, ow�osionymi i zr�cznym d�o�mi o czterech palcach. Na stopach nie maj� kopyt,
lecz zrogowacia�e paluchy podobne do pazur�w strusia. Gdzie jest prz�d, a gdzie ty� jakiego�
Chelki, mo�na zorientowa� si� tylko wed�ug kierunki w kt�rym zwr�cone s� jego stopy i
twarz (jakkolwiek d�uga i gi�tka szyja umo�liwia mu obr�cenie g�owy zupe�nie do ty�u).
Wszystkie pozosta�e narz�dy, zar�wno wydalania, jak i rozmna�ania, umieszczone s� pod
tu�owiem i s� na pierwszy rzut oka niewidoczne.
Okaza�y Chelki poruszy� w�skimi wargami m�wi�c po angielsku z prawie
niewyczuwalnym obcym akcentem:
- Witaj na Akielu, komandorze Braysen. Bardzo d�ugo czeka�em na ten dzie� - g�os
Omniarcha by� przyjemny i g��boki, s�owa wypowiada� powoli i mi�kko. - Chod�my gdzie�,
gdzie b�dziecie mogli usi���.
W przej�ciu przez podziemny hangar min�li kilku oboj�tnych Chelki, mniejszych od
Omniarcha i o l�ejszej budowie - zwyk�ych robotnik�w neutralnego rodzaju. Spotkali r�wnie�
kilku, tak samo zbudowanych, osobnik�w o zdecydowanie wi�kszej aktywno�ci umys�owej.
Spogl�dali oni na Johna kiwaj�c g�owami w pozdrowieniach i mrugali oczyma w stron�
Omniarcha (na znak szacunku, czego John zd��y� si� ju� przedtem dowiedzie�). Ci
najcz�ciej nie�li jakie� narz�dzia b�d� instrumenty, co oznacza�o, �e s� technikami, a nie
robotnikami. W okolicach hangaru spotkali tak�e par� osobnik�w niemal tak ros�ych jak
Omniarch, lecz z pazurami na palcach st�p i r�k i z pyskami wyposa�onymi w gro�nie
wygl�daj�ce z�by. To byli wojownicy - Chelki rodzaju m�skiego, lecz mimo to niezdolni do
rozmna�ania. W pasach, czy te� popr�gach otaczaj�cych ich okr�g�e cia�a, tkwi�y laserowe
pistolety. Opr�cz Omniarcha John i Bart widzieli jeszcze jednego Pe�nego Samca, oczywi�cie
mniejszego i m�odszego, ale nigdzie nie zauwa�yli �adnych przedstawicieli rodzaju
�e�skiego.
John wiedzia�, �e Chelki przejawiali pewne cechy �ycia spo�ecznego podobne do
ziemskich pszcz� czy mr�wek. Okaza�o si�, �e by�o to podobniejsze w znacznie wi�kszym
stopniu, ni� John pocz�tkowo my�la�. Pe�ny Samiec nie tylko zostawa� ojcem du�ej liczby
potomstwa, lecz m�g� tak�e w swoim ciele wytwarza� hormony, decyduj�ce o p�ci i klasie
poszczeg�lnych dzieci. Nowo urodzony Chelki nazywa� si� �ambion� i Pe�ny Samiec m�g�
sprawi�, �e rozwinie si� on w kt�rykolwiek z wielu typ�w. A by�y jeszcze jakie� inne
skomplikowane zale�no�ci, kt�rych John nie rozumia�. Jedno by�o pewne - najwy�szy intelekt
zawsze posiada� jedynie Pe�ny Samiec.
John i Bart usiedli na krzes�ach znakomicie dostosowanych do postaci istot
humanoidalnych - ostatecznie do�� du�o istot tego typu egzystowa�o w pobliskich sektorach
Galaktyki.
Na niskim stole przed m�czyznami sta�a karafka z jakim� lekko sfermentowanym
sokiem i trzy szklanki.
Omniarch oczywi�cie pozosta� w pozycji stoj�cej. Przez chwil� spokojnie patrzy� na
Johna ze swoistym u�miechem - zaci�ni�te wargi nie ods�ania�y jego z�b�w trawo�ercy.
- Nie s�dz�, aby� wiele ucierpia� na swoim przymierzu z dronem - powiedzia�. - To
dobrze. Martwi�em si� o to.
John zaczerwieni� si�.
- Czuj� si� wystarczaj�co dobrze - mrukn��. - Bart powiedzia�, �e masz do pokazania
jakie� fotografie.
- Mam - Chelki z jakiego� ukrycia wyci�gn�� spor� teczk�, podszed� do sto�u i
odsun�wszy karafk� uchyli ok�adk�. - To jest ca�a seria pokazuj�ca zabranie kobiet. Zwr��
uwag� na ich wiek, do�wiadczenia i niekt�re cia�a. Kilka z nich to jeszcze dzieci. Przykro mi,
�e jest to do�� niemi�y widok. Zapewniam ci�, �e Chelki nie braliby w tym udzia�u, gdyby
mieli prawo wyboru.
To rzeczywi�cie by�y przekonywaj�ce zdj�cia. John zesztywnia�, potem a� ca�y
zadr�a� z gniewu. Niekt�re z tych fotografii... Spojrza� na Omniarcha.
- Czy to ty zaplanowa�e� t�... t� rze�?
- Nie mog� zaprzeczy�, �e przewidzia�em j�, Jonathanie Braysen. Ale to vulmota�scy
medycy - eksperymentatorzy wydawali tam rozkazy. Prosz�, obejrzyj reszt� fotografii. Oto
kilka zdj�� pokazuj�cych grup� kobiet zabranych przez nas ze stacji do�wiadczalnych.
Na kolorowych p�ytkach wida� by�o dziewcz�ta i kobiety eskortowane przez Chelki
Technicznego i Wojowniczego typu. Na ostatnim zdj�ciu pokazane by�o (prawdopodobnie)
miejsce, do kt�rego je zabrano - zwyczajnie wygl�daj�ca dolina. To znaczy wygl�da�aby na
zupe�nie zwyczajn�, gdyby nie kilka dziwacznych krzew�w w tle. John wci�� jeszcze dr��c
odsun�� fotografie od siebie.
- W porz�dku. Powiedzmy, �e jestem przekonany. Ale Bart m�wi, �e nie zabierzecie
nas do kobiet teraz ani nie powiecie, gdzie one s�. Innymi s�owy, musimy najpierw co� dla
was zrobi�. Co?
Chelki mrugn�� dwukrotnie na znak potwierdzenia.
- Musicie zrozumie� - powiedzia� - �e moje plany, maj�c bardzo szeroki zasi�g, nie
pozwalaj� mi na bycie zbyt delikatnym. Mam nadziej�, �e mimo wszystko zgodzicie si� na
odegranie w nich takiej roli, jak� wam wyznacz�.
John z trudem prze�kn�� �lin�, aby w ten spos�b zmniejszy� uczucie pragnienia,
kt�rego ani sok, ani woda nie mog�y ugasi�.
- W ka�dym razie, Omniarchu, to dobrze, �e jeste� szczery. Lecz dlaczego nie m�wisz
nam, w jakich warunkach znajduj� si� teraz te kobiety?
Chelki podrapa� si� w szyj� w�ochatym paluchem.
- Dlatego, komandorze Braysen, �e istnieje niebezpiecze�stwo dostania si� kt�rego� z
was w r�ce Vulmotu. By�oby niedobrze, gdyby dowiedzieli si� tyle, by zabi� was od razu. I
by�oby to r�wnie� tragiczne dla mojego w�asnego gatunku. Mam nadziej�, �e w tej sytuacji
zgodzisz si�, aby kilku z was stale przebywa�o na Akielu. I wierz mi - kobiety s� tak
bezpieczne, jak tylko jest to mo�liwe.
- Okey. Nie jeste�my w sytuacji, w kt�rej mogliby�my si� targowa�. Co chcesz,
�eby�my na pocz�tek zrobili?
- Na razie zorganizowa�em dla was s�u�b� u waszego starego znajomego Vez Do Hana
- obecnie dow�dcy Hohda�skich Si� Obrony. Ma w planie kilka wypad�w, kt�re uwa�a za
stosowne poleci� w�a�nie najemnikom. Ze swojej strony zgodzi�em si� przekaza� wam
niewielk� liczb� statk�w, kt�re zdoby�em w ci�gu wiek�w: osiem vulmota�skich uzbrojonych
kosmolot�w zwiadowczych i jeden wi�kszy statek wa��cy sze��dziesi�t ziemskich ton.
Wprawdzie jest do�� stary, ale zosta� unowocze�niony, wzmocniony i zaopatrzony w lasery.
Jest te� cz�ciowo wyposa�ony w pociski, a Hohd dostarczy ich jeszcze wi�cej. Ponadto
mo�ecie sobie zatrzyma� wszystkie statki, kt�re zdob�dziecie.
- To ty za�atwi�e� t� spraw� z Vez Do Hanem?
- Tak. Nieraz ju� przyda�em si� jemu i jego poprzednikom w dziedzinie wywiadu.
Tylko jedno - Vez nie zna po�o�enia Akielu i prosz�, by�cie go o tym nie informowali. Tak
b�dzie korzystniej r�wnie� dla nas. Grupa, ludzi powinna pozosta� tutaj, a na pewno
woleliby�cie, �eby byli maksymalnie bezpieczni.
John wiedzia�, �e ma ponur� min�. Spojrza� na milcz�cego Barta, a potem przeni�s�
wzrok na Omniarcha.
- A co jeszcze b�dziesz od nas chcia�, kiedy sko�czymy prac� u Hohda�czyk�w?
- Chc�... - powoli odpowiedzia� Chelki - �eby�cie stanowili cz�� eskorty pewnej
grupy nieuzbrojonych statk�w. Ale to jeszcze nie teraz. A przedtem b�dziecie zapewne mieli
do stoczenia kilka pomniejszych walk.
- Pomniejsze walki? - Braysen odetchn�� g��boko. - B�d� musia�y by� zaledwie
potyczkami. Co mo�na zrobi� z jednym du�ym statkiem i kilkoma uzbrojonymi
zwiadowcami?
- Dodaj to, co zdob�dziecie. Cho� przyznaj�, �e chyba nie b�dzie tego zbyt wiele. Ale
mam dla was co� jeszcze.
- Tak?
Omniarch schowa� fotografie do koperty, kopert� do teczki, teczk� ponownie po�o�y�
na stoliku.
- Mo�e - zapyta� powoli - widzieli�cie jakie� przedmioty wykonane przez Klee? Albo
s�yszeli�cie na ten temat jakie� legendy?
John wzruszy� ramionami.
- A kto o tym nie s�ysza�? Pos�gi odlane z metalu, kt�rego nikt nie zna i kt�re
przetrwa�y dwadzie�cia czy trzydzie�ci tysi�cy lat nie koroduj�c. Fragmenty urz�dze� b�d�ce
od dawna nieodgadnion� tajemnic� dla najwi�kszych naukowc�w. Jakie� urz�dzenia
kuchenne, jaka� bi�uteria...
- Wiem - wydawa�o si�, �e Omniarch wypowiada ka�de s�owo z osobna - gdzie mo�na
zdoby� statek Klee. Nienaruszony, wyposa�ony w odpowiednie �r�d�o energii i wci�� jeszcze
nadaj�cy si� do u�ytku. Wprawdzie nie jest to typowy statek wojenny, ale z powodzeniem
mo�e by� zaopatrzony w bro�. To bardzo du�y statek. Ja ze swej strony pomog� wam
zorientowa� si� w jego obs�udze i w dzia�aniu urz�dze� kontrolnych. Od bardzo wielu lat
zajmuj� si� studiowaniem technologii Klee i wiem o tym co nieco.
- M�wisz to powa�nie? - John wyprostowa� si� na krze�le. - Statek Klee?
- Tak. To cz�� mojego planu.
John rzuci� okiem na oszo�omionego Barta, zerkn�� na karafk� na stole, ale doszed� do
wniosku, �e sok i tak nie zaspokoi tego potwornego pragnienia, kt�re coraz mocniej
odczuwa�.
- Kiedy dasz nam ten statek? - zapyta�.
- Wtedy, kiedy ju� za�atwicie ca�� spraw� z Vez Do Hanem. Taki statek na pewno
przyda�by si� we wszystkich wypadach, ale b�dziecie chcieli zosta� niezauwa�eni.
Tymczasem pojazd Klee momentalnie wywo�a�by sensacj� i postawi� okoliczne sektory
Galaktyki na nogi. W tym wypadku jeste�my skazani na pewne drobne oszustwo, dlatego
lepiej, �eby�cie Vez Do Hanowi o tym statku nawet nie wspominali. Trzeba go zabra� z
planety nale��cej do Hohd. Dlatego musz� mie� pretekst, �eby si� tam uda�, A i wy tak�e.
Wi�c my�l�, �e mo�ecie poprosi� Vez Do Hana o niezamieszkan� planet� w jego regionie,
jako cz�� zap�aty. Nie o t�, z kt�rej wydob�d� statek. O jakakolwiek inn�, na kt�rej by�yby
warunki odpowiadaj�ce waszej rasie. Mo�e nawet zechcecie si� tam osiedli�, kiedy ju�
po��czycie si� z kobietami i wasz gatunek na nowo zacznie si� mno�y�?
- Nie bardzo mi si� podoba pomys� oszukiwania Veza - John z niezadowoleniem
zmarszczy� brwi. - Do Han zawsze by� wobec mnie w porz�dku.
- W stosunku do mnie te� - Chelki u�miechn�� si� blado. - I ja r�wnie� by�em w
porz�dku wobec niego a� do tej pory. Ale uwa�am, �e to po prostu nieunikniona konieczno��.
Rozwa�cie to sobie i wy dok�adnie, a wierz�, �e si� ze mn� ostatecznie zgodzicie.
Zauwa�ywszy, �e John bezustannie prze�yka �lin�, Omniarch nape�ni� szklanki, po
czym podj��:
- Teraz jeszcze jedno. Mo�ecie mie� baz� na mojej planecie, dop�ki nie poczynicie
niezb�dnych przygotowa�. Wola�bym, aby�cie potem przenie�li si� gdzie indziej - mo�e na t�
planet�, kt�r� da wam Vez Do Han? Rozumiecie oczywi�cie, �e wola�bym, aby wok� Akielu
by� jak najmniejszy ruch.
- W porz�dku - mrukn�� John. - Czy b�dziesz w jaki� spos�b utrzymywa� z nami
kontakt?
- Tak, cho� przez ostro�no�� b�d� musia� opu�ci� Akiel i uda� si� do innej kryj�wki.
Zorganizuj� po�redni, dyskretny spos�b ��czno�ci z wami.
III
- Bunstil!
- Obecny.
- Cameron!
- Obecny.
- Damiano!
- Obecny.
Przez d�ug� chwil� John patrzy� na list�, widz�c jedynie rozmazane litery. Tyle
nazwisk przychodzi�o mu na my�l - nazwisk, kt�rych nie by�o w tym spisie. Oczywi�cie
jeszcze nie wszyscy pozostali przy �yciu m�czy�ni dotarli na miejsce zgromadzenia. B�d�
jeszcze stopniowo do��czali. Ale i tak lista nie b�dzie zbyt d�uga...
John sko�czy� czytanie nazwiskiem �Zeitner� (w ko�cu mieli nawet, �Z�) i obr�ci�
si�, by spojrze� na majacz�cy w mroku kad�ub bojowego sze��dziesi�ciotonowca. Jak
wi�kszo�� statk�w tej klasy, mia� on kszta�t niskiego, szerokiego cylindra. Jego �rednica - nie
licz�c rozmaitych wypuk�o�ci spowodowanych rozmieszczeniem broni i sensor�w - wynosi�a
troch� ponad dwie�cie st�p. Nie by� to najwi�kszy statek, jaki John widzia� w swoim �yciu.
Niemniej by� du�o wi�kszy ni� kosmoloty zbudowane na Ziemi w ci�gu tego kr�tkiego
okresu, kiedy jeszcze my�lano, �e Ziemia zdo�a si� obroni�.
Na statku zbudowanym w Vulmot nie powinno brakowa� niczego. Na zewn�trz nie
by�o wida� �adnych uszkodze�, wi�c bez w�tpienia zosta� on potajemnie zabrany przez
Chelkich, a jego brak fa�szywie usprawiedliwiono.
John obr�ci� si� do swoich ludzi.
- To b�dzie nasz flagowy, przynajmniej przez pewien czas. Mo�e nazwiemy go Luna
na pami�tk� pierwszego miejsca, w kt�re udali si� z Ziemi nasi przodkowie.
Kr�tkie brawa.
- Ju� m�wi�em, �e musimy dotrze� do kobiet d�ug� i okr�n� drog�. Nie wspomnia�em
natomiast, �e pierwszym krokiem na tej drodze b�dzie jeszcze jedna praca dla Hohd. Tym
razem jednak nie b�dziemy wsp�pracowa� z Hohda�czykami ani nikim innymi B�dziemy
dzia�a� samodzielnie.
M�czy�ni stali, czekaj�c na dalsze s�owa. Na ich twarzach malowa�y si�
najrozmaitsze uczucia: nadzieja, sceptycyzm, apatia, zawzi�te zdecydowanie. Nie by�o ani
wznios�ego entuzjazmu, ani ponurych min. A jednak John czu�, �e w ka�dym z nich, jak samo
jak w nim samym, drzemie gor�ce oczekiwanie i wiara, u�pione wieloma latami rozpaczy.
My�la� o wielu s�owach, jakie m�g�by jeszcze rzuci�. Ale powiedzia� tylko:
- No, c�. To wszystko. Szczeg�y b�d� podane na tablicy og�osze�.
Chelki pod kierunkiem Pe�nego Samca, kt�ry zast�powa� Omniarcha, doskonale
przerobili i przystosowali stary statek Vul, jak r�wnie� wszystkie statki zwiadowcze, do
najnowszego rodzaju nap�du. Grawitatory zosta�y wyregulowane tak precyzyjnie, �e mo�na
by�o ka�dy statek podnie�� na centymetr ponad betonow� pod�og� w ogromnej grocie, w
kt�rej by� ukryty, a nast�pnie opu�ci� z powrotem bez najmniejszego wstrz�su, bez
jakiegokolwiek �ladu bezw�adno�ci. Tak dok�adna regulacja mia�a ogromne znaczenie - w
czasie walki mo�e przecie� w ka�dej chwili zaistnie� potrzeba natychmiastowego
zatrzymania statku nawet przy znacznej pr�dko�ci, albo konieczno�� momentalnej zmiany
kierunku lotu. Nap�d musi dzia�a� na ka�dy element statku i na pasa�er�w w tym samym
u�amku sekundy z jednakow� si��. W przeciwnym razie statek zosta�by rozerwany na strz�py
lub pasa�erowie ulegliby zmia�d�eniu na skutek nadmiernego przyspieszenia.
- To zastanawiaj�ce - my�la� John - jak wiele gatunk�w (przynajmniej spo�r�d
humanoid�w) odkry�o nap�d grav, a potem zerowy, zazwyczaj na podobnym etapie rozwoju
technologicznego. Tak, jakby by�o to zaprogramowane w rozwoju ka�dej cywilizacji.
Teoria nap�du by�a jednym z przedmiot�w, kt�ry John studiowa� - jak wszyscy jego
r�wie�nicy - w akademii. I mia� wra�enie, �e dowiedzia� si� o tej teorii tyle, ile akurat
potrzeba wszystkim nie � fizykom.
Ludzie zacz�li stosowa� nap�d grav na szerok� skal� nied�ugo po dw�ch odkryciach:
po pierwsze - stwierdzono, �e grawitacja to odpychanie, a nie przyci�ganie, po drugie -
zauwa�ono, �e odpychanie to mo�e by� zatrzymane przez p�yt� wykonan� z jednego z kilku
stop�w specjalnych, pod warunkiem, �e p�yt� tak� podda si� wp�ywom swoistego pola
si�owego w du�ej mierze spokrewnionego z polem elektrycznym.
Ka�da cz�stka materii jest odpychana ze wszystkich stron, lecz r�wnocze�nie (cho� w
niewyobra�alnie ma�ym stopniu) jest os�aniana przez inn� cz�stk�, przy czym to wzajemne
os�anianie zachodzi tylko na linii prostej, kt�ra obie cz�stki ��czy. Naturaln� konsekwencj�
tego zjawiska jest przysuwanie si� obu cz�stek do siebie, bo w�a�nie wzd�u� tej linii nacisk
wywierany przez przestrze� jest mniejszy o nies�ychanie ma�� warto��. Aby zetkn�y si� dwa
elektrony oddalone od siebie zaledwie o par� lat �wietlnych, musi min�� niesko�czenie wiele
czasu. Czasu jest jednak du�o i przestrze� jest cierpliwa - z cz�stek powstaj� atomy, z
atom�w moleku�y, z moleku� cia�a fizyczne. Istniej� te� si�y przeciwdzia�aj�ce �ci�ni�ciu
materii wszech�wiata w jednolit� kul�. Jedn� z tych si� jest bezw�adno�� - si�a od�rodkowa w
przypadku dw�ch orbituj�cych cz�steczek, ska� czy gwiazd. Drug� z nich jest wzajemne
odpychanie si� cz�stek o takim samym �adunku: elektron odpycha elektron, pozytron
odpycha, pozytron. A doda� do tego mo�na ci�nienie energii radialnej, jak w przypadku
maj�cej wybuchn�� gwiazdy, oraz jeszcze kilka innych si�, niedaj�cych si� opisa� j�zykiem
innym ni� matematyczny.
W ka�dym razie cia�o o du�ej masie stanowi wystarczaj�c� os�on� przed przestrzeni�.
Cz�owiek stoj�cy na powierzchni dowolnej planety jest cz�ciowo os�oni�ty przed prawie
po�ow� przestrzeni. Natomiast druga po�owa odpycha go od siebie w kierunku planety.
P�prymitywny cz�owiek, ze swoj� rozs�dn�, lecz zwodnicz� tendencj� do brania rzeczy za
takie, na jakie wygl�daj� - nazwa� ten efekt �grawitacj�� i my�la�, �e jest ona skutkiem si�y
przyci�gania. Cz�owiek z epoki podr�y mi�dzyprzestrzennych (zachowawszy swoje
zami�owania do komplikacji rzeczy prostych, czego dowodem i zapowiedzi� by� absolutnie
nieprawdopodobny rozw�j silnika spalinowego) poj�� prawdziw� istot� grawitacji i
zastosowa� t� si�� do swoich cel�w tak, jak uczyni�y to o wiele wcze�niej r�ne inne, r�wnie
niepraktyczne, przedsi�biorcze i uparte rasy.
W kilkana�cie lat po wyj�ciu ludzi w mi�dzygwiezdne przestrzenie okaza�o si�, �e
mo�na budowa� urz�dzenia, kt�re rol� os�ony przed odpychaniem przestrzeni spe�niaj� w
spos�b optymalny. Osoba stoj�ca na Ziemi i trzymaj�ca nad g�ow� tak� odpowiednio
uaktywnion� os�on� zosta�aby gwa�townie wyrzucona w przestrze� przez szcz�tkowe
odpychanie przenikaj�ce planet� i uderzaj�ce w cz�owieka od spodu. Szcz�tkowa si�a
odpychaj�ca przenikaj�ca Ziemi� zosta�a obliczona na oko�o dwustu pi�tnastu �g�, co
wskazuje na fakt, �e Ziemia stanowi skuteczn� zapor� dla troch� mniej ni� p� procenta
odpychania po�owy przestrzeni.
Ta teoria nigdy nie wyda�a si� Johnowi zbyt uspokajaj�ca. Ponad dwie�cie �g�! A
przecie� o wiele mniej mog�o z cz�owieka zrobi� rozpa�kane puree.
Ze wzgl�du na pewne szczeg�lne w�asno�ci przestrzeni i os�on mo�na te drugie
zbudowa� tak, by utworzy� �ochraniacz� ��danego kszta�tu: zbie�ny wzd�u� tworz�cej
sto�ka, rozszerzaj�cy si�, r�wnoleg�y itp. Na przyk�ad u�ycie wysokiej os�ony i wyd�u�onego
sto�ka z zastosowaniem dzia�ania jednostronnego daje bro� zwan� wyrzutni� rozrywaj�c� -
silne �pchni�cie� kieruje si� na cel albo jego ma�� cz��. Kiedy powtarza si� to w okre�lonych
odst�pach czasu, cel mo�e rozpa�� si� na kawa�ki. Zasi�g takiego rozrywacza jest
ograniczony rozproszeniem wi�zki os�ony, a wi�c w praktyce si�ga zaledwie kilkunastu
kilometr�w. A innym przyk�adem zastosowania odpowiednich os�on jest w�a�nie tworzenie
�sztucznej grawitacji� we wn�trzu statku przestrzennego.
Je�li cylindryczn� cystern� o pojemno�ci - dajmy na to - czterech tysi�cy litr�w
zaopatrzymy w hermetyczny w�az, za� na jednej z podstaw cylindra zamontujemy
odpowiednio sprofilowan� os�on�, to uzyskamy w ten spos�b najwa�niejsz� cz�� statku
kosmicznego. Taki statek, o ile os�ona zostanie zbudowana tak, by mo�na by�o zmienia� i
kontrolowa� dop�yw energii, mo�e unie�� si� z powierzchni planety, nie poci�gaj�c za sob�
olbrzymiego p�ata ziemi.
Zazwyczaj statki to cylindry z mocnej stali o d�ugo�ci prawie dwa razy wi�kszej ni�
�rednica, zaopatrzone w os�ony na obu podstawach i kilka p�yt pomocniczych w r�nych
miejscach cylindrycznych �cian (a czasem umieszczonych tak�e w przegrodach dziel�cych
oba ko�ce).
Ze wzgl�du na fakt, �e kontrola r�czna mog�aby si� okaza� zbyt gwa�towna i
niebezpieczna, dop�yw energii do os�ony czy kombinacji os�on jest sterowany przez specjalny
komputer pomocniczy. Ten z kolei jest sterowany i kontrolowany przez g��wny komputer
pok�adowy. Dzi�ki temu ka�dy statek mo�e w przestrzeni, nawet na kr�tkich dystansach,
rozwija� zadziwiaj�ce pr�dko�ci. Pasa�erowie ulegaj� wszystkim olbrzymim przyspieszeniom
(przez �odpychanie przestrzeni�) na r�wni z reszt� statku. Pewne nieprawid�owo�ci,
wyst�puj�ce na osi statku i z ty�u, likwiduje si� i neutralizuje za pomoc� odpowiednio
zaprojektowanych i wyregulowanych p�yt. Statek wojenny mo�e szybko �skoczy� w bok, ale
bez przyspieszenia dzia�aj�cego wzd�u� osi. Na skutek najrozmaitszych ogranicze�, jak
niedoskona�o�� materia��w budowlanych, moce �r�de� energii i reakcje pasa�er�w,
przyspieszenie w normalnej przestrzeni jest praktycznie ograniczone do siedemnastu �g�. To,
rzecz jasna, o wiele za ma�o, by umkn�� przed chmur� cudzych pocisk�w sterowanych przez
wrogi komputer. Ale te� w zupe�no�ci wystarcza do wystrzelenia w�asnych.
Nap�d zero to co� zupe�nie odmiennego. Wkr�tce po rozwini�ciu technologii nap�du
grav nast�pi�y pewne odkrycia, dotycz�ce natury samej przestrzeni. Przede wszystkim
stwierdzono, �e istnieje jednocze�nie kilka r�nych �przestrzeni�. Po�o�enie ka�dej z nich
wzgl�dem pozosta�ych by�o w spos�b tak zawik�any powi�zane z czasem i teori� r�nych
wymiar�w, �e John Braysen got�w by� przyjmowa� t� teori� bez jakichkolwiek, jego
zdaniem, zb�dnych dyskusji.
Przej�cie z �normalnej� przestrzeni (z w�a�ciwego ludziom continuum) do kt�rej�
innej, wydawa�o si� na razie niemo�liwe. Jednak�e by� pewien rodzaj otch�ani czy stanu
egzystencji, kt�ry nie mia� znamion ��danej przestrzeni i do kt�rego mo�na by�o przenie��
wytypowany obiekt. Spos�b, w jaki tego dokonywano, wydawa� si� nieprawdopodobny:
ka�da cz�steczka obiektu (na przyk�ad statku i jego pasa�er�w) musia�a zosta� na�adowana
energi� zbli�on�, lecz nie identyczn� z energi� pola tworz�cego os�on� grawitacyjn�. Kiedy
�adunek ten osi�ga� krytyczne nat�enie, odrobin� wi�ksza fala powodowa�a, �e dla
wszystkich zewn�trznych obserwator�w obiekt przestawa� istnie� w �normalnej� przestrzeni.
A pasa�erowie odczuwali jedynie moment dziwnej dezorientacji, W tej otch�ani, nazwanej
hiperprzestrzeni�, zwyk�y nap�d grav nadawa� widmowym statkom przyspieszenia znacznie
wi�ksze ni� na powierzchni �wiata. Uzyskanie przyspiesze� nie wymaga�o wielkich mocy, ale
nap�d zero tak. Czas, w kt�rym przewody mog�y doprowadzi� tak pot�n� energi� nie
topniej�c, by� ograniczony. Czas osi�gni�ty w tej dziedzinie przez technologi� ziemsk� czy
jakakolwiek inn�, wynosi� niewiele ponad cztery minuty. A to znaczy�o, �e nie mo�na by�o
wy�oni� si� z hipersfery i od razu ponownie w ni� wej��. Zadziwiaj�ce, �e t� ogromn� energi�
mo�na by�o roz�adowa� przez u�amek chwili i to w spos�b ledwie wykrywalny.
Podr�owanie w hiperprzestrzeni nie jest r�wnoznaczne z natychmiastowym
przemieszczaniem cia� materialnych. Ze wzgl�du na ograniczenia pr�dko�ci, a troch� i po to,
by upro�ci� niesamowicie skomplikowan� nawigacj�, aparatur� znormalizowano,
dostosowuj�c j� do tak zwanej naturalnej pr�dko�ci (poj�cie to nie by�o do ko�ca
wyja�nione), wynosz�cej oko�o czterystu dziewi��dziesi�ciu lat �wietlnych na godzin�. Tak
udoskonalona aparatura pozwala�a na wychodzenie z hiperprzestrzeni u celu z dok�adno�ci�
do jednej dziesi�tej roku �wietlnego. Z tej pozycji statek m�g� jeszcze wykona� kilka
dodatkowych skok�w w hipersferze, podobnie jak pi�ka przy grze w golfa.
IV
Hohda�czycy to rasa humanoid�w. Johnowi wydawa�o si�, �e byli tym, czym mogliby
sta� si� i ludzie, gdyby dano Ziemianom dostateczn� ilo�� czasu na zaj�cie wi�kszej
przestrzeni oraz zdobycie do�wiadczenia i og�ady. Og�ady, nie w sensie swoistej jedno�ci
pogl�d�w, wyznawanych przez lu�n� spo�eczno�� tego sektora Galaktyki, lecz w sensie
pewnej, dosy� cynicznej akceptacji imperialnych d��e�, wojny, intrygi i niepowodze�.
Vez Do Han by� typowym Hohda�czykiem - mia� oko�o stu siedemdziesi�ciu pi�ciu
centymetr�w wzrostu, szerokie ramiona i niezbyt masywny korpus. Pozorna mi�kko�� i
niewypuk�o�� mi�ni, kry�a ich prawdziw� si��. Palce (pi�� na ka�dej r�ce, jak u cz�owieka)
nie zw�a�y si� na wz�r ludzkich, lecz mia�y sp�aszczone, �opatkowate koniuszki i grube,
mocne paznokcie. John nie mia� poj�cia, co by�o przyczyn� rozwini�cia si� tej dziwnej cechy.
Wi�ksza cz�� twarzy i cia�a Hohda�czyk�w poro�ni�ta by�a w�osami. Dziwnymi
w�osami: kr�tkimi i rozga��zionymi tak, �e przypomina�y puch. By�y one r�nego koloru u
poszczeg�lnych osobnik�w. W�osy Vez Do Hana by�y szare o niebieskawym odcieniu.
Twarze Hohda�czyk�w - jak twarze wszystkich humanoid�w - szokowa�y nieco,
dop�ki cz�owiek do nich si� nie przyzwyczai�. Z profilu nosy mieli tr�jk�tne, stercz�ce jak
wysuni�ta ku przodowi chor�giewka lub niewielki ster. Wielko�� nos�w i ich cienko��
pot�gowa�y to wra�enie. Nozdrza (szparki po�o�one blisko siebie przy dolnej kraw�dzi)
mog�y by� momentalnie usuni�te jakby dla ochrony przed burz� piaskow�. Szcz�ki
Hohda�czyk�w by�y szersze, uszy bardziej wyd�u�one ni� u ludzi, oczy mniejsze i g��biej
osadzone.
Vez Do Han mia� charakterystyczny u�miech. Charakterystyczne by�y r�wnie�
spos�b, w jaki marszczy� brwi i ostre, badawcze spojrzenie, skierowane teraz na twarz Johna.
- Pomijaj�c interesy, komandorze - rzek� w potocznym g��wnym dialekcie Hohd -
ciesz� si�, �e ci� znowu widz� i �e znowu jeste� we w�a�ciwej formie. Szuka�em ci� kilka lat
temu i dowiedzia�em si�, �e jeste� na Drongail. Umie�ci�em wtedy wi�zk� czarnego ziela,
jako znak �a�oby, na tablicy og�osze� w moim flagowym statku. Na dziesi�� dni.
John wzruszy� ramionami, swobodnie odpowiedzia� Vezowi w tym samym
ekspresywnym, cho� niezbyt subtelnym j�zyku:
- By�em narkomanem i nie s�dzi�em, �e jeszcze kiedy� rusz�, by przebija� przestrze�.
Ale ju� sko�czy�em z dronem.
M�wi�c to, gor�co pragn��, �eby jego s�owa by�y prawdziwe.
Vez Do Han zacisn�� i otworzy� d�o� - gest oznaczaj�cy potwierdzenie lub aprobat�.
R�wnocze�nie skierowa� spojrzenie swoich ma�ych, ciemnych oczu na kulisty wykrywacz
masy.
- Widz�, �e jeszcze dwa wasze statki wysz�y z hiperprzestrzeni.
- Tak. Zostawi�em im polecenie przybycia tutaj. Sp�nili si� na poprzednie spotkanie,
bo mieli po drodze zabra� jeszcze kilkunastu ludzi. Oczywi�cie uprzedzi�em, �eby najpierw
pokazali si� w bezpiecznej odleg�o�ci, �eby�cie ich nie wzi�li za szpieg�w czy napastnik�w.
Za bardzo przypominaj� typowe Uzbrojone Statki Zwiadowcze Vul, mimo kilku
zainstalowanych nowych wyrzutni. Ale s�dz�, �e ten Omniarch Chelki, kt�ry zorganizowa�
nasze spotkanie, poda� ci istotniejsze szczeg�y.
- Tak, przyjacielu. Aha! Prawd� m�wi�c, wola�bym wi�cej laser�w, a mniej innego
rodzaju broni. Chodzi o to, �eby podejrzenie o napady rzuci� na Vul. Oni s� przecie� og�lnie
znani z szafowania energi�. No, ale to w ko�cu nie jest a� takie istotne. Czy znacie szczeg�y
dotycz�ce naszych k�opot�w?
John wykona� gest przeczenia zamkni�t� d�oni�.
- Chelki powiedzia� nam bardzo ma�o. Na wypadek, gdyby�my wpadli w �apy Vul.
- Gdybym by� na jego miejscu - Vez u�miechn�� si� chytrze - i mia� do czynienia nie z
tob�, starym towarzyszem broni, ale z kim� spotkanym po raz pierwszy, zastosowa�bym
jeszcze wi�ksze �rodki ostro�no�ci. Na przyk�ad, zainstalowa�bym samoniszcz�ce
mechanizmy w ofiarowanych wam statkach. Ale Chelki s� przeczuleni na punkcie
uczciwo�ci, co w du�ej mierze jest przyczyn� ich niewoli. Ale teraz... - Vez Do Han obr�ci�
si� ku ekranowi, ukazuj�cemu obraz Galaktyki - przejedzmy do rzeczy. Imperium Bizh jest na
d�ugo�ci siedmiuset lat �wietlnych skupione wzd�u� tego ramienia spirali. To znaczy, �e jest
ono prawie tysi�cem lat �wietlnych oddzielone od imperium Vulmotu. Oczywi�cie, ta miara
zawarta jest w Regionie Nieci�g�o�ci... - zerkn�� ponownie na detektor masy. Zawodowiec
taki jak Vez zawsze woli wiedzie�, co znajduje si� w pobli�u jego statku... - Bizh s� istotami
niehumanoidalnymi o dziesi�ciu promieni�cie rozchodz�cych si� ko�czynach. Ich przemiana
materii jest dla nas ma�o istotna, ale niekt�re obyczaje... Niech wam wystarczy to, �e by�yby
to obyczaje obrzydliwe, gdyby by�y mniej fascynuj�ce. Bizh nie stanowi� zagro�enia dla
Hohdanu w najbli�szej przysz�o�ci, ale od jakiego� czasu atakuj� tereny dw�ch naszych
pomniejszych sojusznik�w. Humanoid�w, ale Bizh nie chodzi tu o �aden przes�d zwi�zany z
budow� cia�a. W ka�dym razie ci sojusznicy zwr�cili si� do nas o pomoc. Poniewa� s� oni, w
pewnym sensie, zapor� mi�dzy nami a Bizh, jak r�wnie� mi�dzy nami a Vulmotem...
John uwa�nie bada� spojrzeniem obc�, nieprzeniknion� twarz Vez Do Hana. -
Wygl�da to oczywi�cie tylko na zbieg okoliczno�ci - powiedzia� wolno - �e praca, kt�r�
mamy dla was wykona�, jest zwi�zana z Vulmotem.
Do Han u�miechn�� si� po swojemu.
- Wcale nie. Zapewne doskonale zdajesz sobie spraw�, �e to Omniarch macza� swoje
w�ochate paluchy w tej zabawie. Wytrwale d���c do osi�gni�cia swoich cel�w nieraz ju�
ucieka� si� do intrygi mi�dzy mocarstwami. To jego pomys�, aby we wszystko wpl�ta�
Vulmot i my�l�, �e to naprawd� dobry pomys� - u�miech Vez Do Hana nabra� cech lekkiej
kpiny. - W ten spos�b zajmiemy umys�y Bizh czym� po�ytecznym przynajmniej na pewien
czas.
John patrzy� na swoje d�onie. Mia� wra�enie, �e ich przeguby zatrza�ni�to w ciasnych
kajdankach, a Omniarch ma w kieszeni wszystkie klucze. Nie �mia� wyjawi� Vezowi ca�ej
swojej umowy z najpot�niejszym Chelki. Mrukn��:
- W porz�dku. Przestudiuj� dok�adnie wszystkie dane, kt�re mi przynios�e�. A teraz...
- Zosta�y jeszcze warunki porozumienia. Chcieliby�my zatrzyma� statki i bro�, kt�re
zdo�amy zdoby� nie niszcz�c.
- Oczywi�cie, przyjacielu.
- I, jeszcze co�. Dzie� po dniu, godzina po godzinie nasze �ycie zbli�a si� do
nieuchronnego kresu. Do tej pory byli�my rozproszeni po ca�ym wszech�wiecie i, jak sam
doskonale wiesz, niekt�rzy z nas szybko si� degenerowali. Zreszt� mnie r�wnie� niewiele
brakowa�o. Nasz gatunek nied�ugo zniknie. Teraz my�l�, �e dop�ki jeszcze istniejemy,
powinni�my trzyma� si� razem, pomaga� sobie nawzajem w utrzymaniu cho� resztek
godno�ci. Mo�e spr�bujemy pozostawi� po sobie co� wi�cej, ni� tylko rozproszone,
bezimienne groby. Mo�e b�dziemy mogli stworzy� jakie� prawdziwe dzie�o, zostawi� po
sobie literatur� czy bodaj pie�ni... Chcieliby�my znale�� sobie jak�� spokojn� planet� na
nasze stare lata. I oczywi�cie woleliby�my, aby znajdowa�a si� ona w regionie, w kt�rym nas
co najmniej akceptuj�.
Vez patrzy� na Johna o wiele d�u�ej, ni� poprzednio, potem u�miechn�� si�.
- Zgoda - powiedzia�. - Cho� przyznam, �e dziwnie brzmi takie ��danie w ustach
najtwardszych �o�nierzy wszech�wiata. Z pewno�ci� mo�emy wybra� jak�� niezamieszkan�
planet� odpowiedni� dla waszego gatunku, gdzie� w naszym regionie. To wszystko?
- Tak, to wszystko...
- Dobrze. Zobaczymy si� jeszcze, zanim wyruszycie na pierwsz� wypraw�.
Dostarczymy wam pociski i do�lemy energi�. Ponadto dostaniecie cztery vulmota�skie
uzbrojone statki zwiadowcze. Zosta�y wprawdzie nieco uszkodzone przy zdobywaniu, ale
zdobywcy przerobili je i naprawili przed odsprzedaniem. Wi�c do zobaczenia.
- Do zobaczenia, Vez.
V
John uwa�nie studiowa� liczby wypisane na kartce papieru, spojrza� na niezadowolon�
min� Barta i zn�w na liczby.
- Jest mniej wi�cej tak, jak my�leli�my - powiedzia�. - Z dwustu siedemdziesi�ciu
trzech, kt�rych mieli�my nadziej� odnale��, przywie�li�cie dwustu pi�tnastu. Tylko
dziewi�tnastu z naszej listy nie �yje, o ile, oczywi�cie, ci dwaj chorzy wyzdrowiej�.
Wzi�wszy pod uwag� list� z ostatniego obozowiska, odj�wszy ilo�� potwierdzonych zgon�w,
mo�emy mie� szans� odnalezienia gdzie� jeszcze oko�o czterdziestu �yj�cych ludzi.
- Oko�o sze��dziesi�ciu - mrukn�� Bart. - Nie chcia�em ci o tym m�wi�, p