5355

Szczegóły
Tytuł 5355
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5355 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5355 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5355 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bohdan Petecki Rubin przerywa milczenie 1. � Namiar! � Fros targn�� si� w fotelu, jakby chcia� zerwa� pasy. Palce jego d�oni zawis�y nad pulpitem ��czno�ci. W kabinie pociemnia�o. Pochwyci�em k�tem oka ruch Luty w stron� ekranu i w tym samym u�amku sekundy przyku�o m�j wzrok pulsuj�ce zielone �wiat�o. Namiar. �lad w�asnego �wiata w labiryncie galaktycznych korytarzy. Obecno�� ludzi, kt�rzy na ciebie czekaj�, kt�rzy przej�li statek i poprowadz� go tam, gdzie b�d� wiatr, chmury i s�o�ce, horyzont i l�d pod stopami. Tylko �e ten l�d w dole dawno ju� przesta� by� naszym �wiatem. Jego mieszka�cy przeci�li ni� ��cz�c� ich z Ziemi�, jedn� z tysi�cy planet uczepionych najbli�szych gwiazd. Stacja na martwym satelicie, ostatni posterunek macierzystej cywilizacji gospodarzy uk�adu, zamilk�a cztery lata temu. Baterie jej lidar�w, kierunkowych nadajnik�w i tachjonowych anten czeka�y �lepe i g�uche a� do chwili, kiedy w zenicie, nie wy�ej ni� cztery tysi�ce metr�w b�y�nie nad nimi ogie� rufowych dyszy "Rubina". Nonsens. Niedorzeczno�� r�wnie oczywista jak fakt, �e nadajnik namiarowy stacji jednak podj�� emisj�. Utkwi�em wzrok w niewielkim, prostok�tnym ekranie, kt�rego doln� cz�� zas�ania� szeroki kask Luty. Nie mog�o by� w�tpliwo�ci. � Nonsens � powt�rzy�em na g�os. � Powinni wymy�le� co� lepszego. � Kto? � mrukn�� p�g�osem Luta. � W�a�nie, kto? � Kurs? � dobieg� mnie podniesiony g�os Frosa. � Idziemy tak dalej? Nikt nie odpowiedzia�. G�owa Luty przes�oni�a ca�y niemal ekran kalkulatora. �wiat�a czujnik�w zamigota�y niespokojnie. Z g��bi statku, spoza grodzi �adunkowych i energetycznych dobieg�o narastaj�ce, g�uche dudnienie. Powoli, jakby niech�tnie, symbol rakiety schodzi� z linii biegn�cej �rodkiem g��wnego ekranu. To by�a odpowied�. Nie skorzystamy z zaproszenia, od kogo by nie pochodzi�o. � Chmury � zabrzmia� w s�uchawkach spokojny g�os Luty. Unios�em g�ow�. Obiektywy samoczynnie przesz�y na podczerwie�. Kontury krater�w i pasm. g�rskich wyostrzy�y si�. Czer� pr�ni pozosta�a nad nami. Jeszcze dwadzie�cia, trzydzie�ci sekund i automaty skorygowa�y tor lotu. Poczu�em, �e mi�nie mi si� rozlu�niaj�. Zmiana korytarza, kiedy statek stoi ju� na ogniu, nie nale�y do manewr�w przyjemnych. Ani bezpiecznych. Nawet w znacznie wi�kszej odleg�o�ci od l�du. Tymczasem pod nami widnia�o ju� jak na d�oni p�ytkie, rozleg�e zag��bienie o wyg�adzonych kraw�dziach, w kt�re celowa�y p�omieniste palce odrzutu. � Chmury � powt�rzy� Luta. Ponownie zlustrowa�em ekrany. Tak, chmury. Zbita, bia�oz�ota masa, przypominaj�ca niesko�czonej wielko�ci bry�� t�uszczu. Byli�my ju� pod nimi. W zenicie czernia� jakby pomniejszaj�cy si� w oczach wylot pionowej studni. Droga "Rubina". Poza tym �ladu jakiego� pojedynczego ob�oku, cho�by jednego, p�dzonego wiatrem strz�pka pary. Mog�o si� zdawa�, �e ugrz�li�my mi�dzy dwoma dotykaj�cymi si� niemal globami, jednym przypominaj�cym martwe satelity wielkich planet naszego uk�adu i drugim niepodobnym do niczego, niedorzecznie p�askim, jakby sprasowanym przez niewyobra�aln� si��. Zmieni�em po�o�enie ekranu, szukaj�c wzrokiem kresu tej nieco przygas�ej ju� teraz p�aszczyzny i nagle ogarn�o mnie najczystsze os�upienie. Kilka sekund trwa�em bez ruchu, po czym bezwiednie si�gn��em do pulpitu i oddali�em obraz. Tarcza chmur nad nami utworzy�a regularne, zmniejszaj�ce si� w oczach ko�o. Jego kraw�dzie najpierw powoli, potem coraz szybciej odbiega�y ku g�rze, okr�gla�y. R�wnocze�nie �rodek wypucza� si� w gigantycznych rozmiar�w balon. Jego barwy przygas�y, zmatowia�y, jasne z�oto przesz�o w czerwie� zmieszan� z fioletem. Ale i to by�o z�udzeniem. Na powierzchni kuli, jak� tworzy�y ju� w tej chwili chmury, k�ad� si� tylko refleks czystego nieba, dziwnie pociemnia�ego, pozbawionego naturalnej perspektywy, jakby zamkni�tego w przestrzeni �cian� czarnego szk�a. Wpatrzy�em si� w ten poszerzony absurdalnie horyzont i os�upia�em ponownie. Wok� chmur, nad naszymi g�owami, rysowa�y si� ostre i czyste kontury l�d�w, g�r i wielkich krater�w. Planeta, ku kt�rej zmierzali�my, otacza�a nas swoj� skorup�, zamyka�a wewn�trz przestrzeni sferycznej zbudowanej z w�asnych kontynent�w i ocean�w. Przenios�em wzrok wy�ej. Balon chmur oddali� si�, przybieraj�c barw� rzekomego firmamentu. Przez moment jeszcze potrafi�em odgadn�� jego kszta�t, po czym kopu�a widnokr�gu zamkn�a si� nad nami, ukazuj�c zawieszone prostopadle odbicie powierzchni globu. Ale to nie by�o �adne odbicie. Znali�my atmosfer� satelity, na kt�rym osadzono stacj�. I nie tylko atmosfer�. Znali�my na pami�� dane dotycz�ce temperatury, sk�adu chemicznego ska�, promieniowania, czego tam jeszcze. Nie wiedzieli�my, co nas czeka na tym globie, ale potrafiliby�my z drobiazgow� dok�adno�ci� powiedzie�, w jakim to co� wyst�pi otoczeniu. To tylko m�j wzrok pozwoli� si� zaskoczy�. Co innego wiedzie�, a co innego zobaczy�. �wiat, kt�ry nas wch�on��, wygl�da� jak przeniesiony z gor�czkowego snu. �wiate�ka czujnik�w przygas�y raz i drugi. Zawibrowa�y spr�arki t�ocz�ce tlen w przewody skafandr�w. Dobiegaj�ce z dala, jakby z wn�trza g�ry dudnienie przesz�o w ci�g�y, zjadliwy grzmot. Zbyt d�ugo patrzy�em w g�rny ekran. Uciek� mi moment, w kt�rym nieznany grunt staje si� l�dowiskiem. Jedno uderzenie, od kt�rego zamrowi�o mi w karku, i nag�a cisza. Zamieraj�cy, ledwie s�yszalny syk dyszy. Przekazywany przez obiektywy obraz l�du rozmaza� si� na moment, po czym wyostrzy� ponownie. Stali�my. � Tak � powiedzia� Luta. � Tak to wygl�da... �aden z nas nie odpowiedzia�. Siedzieli�my bez ruchu, nie spuszczaj�c wzroku z okienek czujnik�w. Mija�y sekundy. Pod�o�e trwa�o mocno, pewnie. Temperatura pancerza opada�a. Dym i kurzawa wzbita odrzutem ust�powa�y, ukazuj�c otaczaj�cy l�dowisko krajobraz. Cisza. Palce Luty ze�lizn�y si� z pulpitu. Zabrzmia� charakterystyczny pisk amortyzator�w fotela i cia�o pilota przybra�o postaw� siedz�c�. � Tak... � powt�rzy�. Odrzuci� g�ow� do ty�u, odpi�� pasy i unosz�c wysoko ramiona przeci�gn�� si�, a� mu w piersiach zatrzeszcza�o. Nast�pnie wsta� i nisko pochylony, chroni�c kask przed uderzeniem o zawieszone nad ekranami w�z�y przewod�w, przeszed� w stron� sumatora, kt�ry teraz, na l�dzie, sta� si� znowu g��wnym o�rodkiem koordynacyjnym aparatury pok�adowej. Po chwili dobieg�o stamt�d nerwowe stukanie przeka�nik�w. � Nie przypuszcza�em... � Fros zaj�kn�� si� i urwa�. Odwr�ci�em g�ow�. Nie spodziewa� si�, prosz�. S�uchawki w moim kasku o�y�y nagle. Buchn��, chrapliwy jazgot sygna��w, niezrozumia�e, zatarte s�owa, miaukliwe nawo�ywanie automatycznych kod�w, charakterystyczne trzaski �wiadcz�ce o blisko�ci s�o�ca. Skrzywi�em si� odruchowo, zrzuci�em pasy, mo�e odrobin� gwa�towniej ni� by�o trzeba, i wsta�em. G�osy ucich�y jak no�em uci��. Na dobr� spraw� nie powinni�my przerywa� nas�uchu. Mog�o si� zdarzy�, �e z urywk�w rozm�w, jakie prowadzili ze sob� mieszka�cy uk�adu, wywnioskujemy co�, o czym powinni�my wiedzie�, zanim w spokojniejszej chwili si�gniemy do przystawki zapisuj�cej. Ale ten nas�uch Ziemia prowadzi�a nieustannie od siedemdziesi�ciu z g�r� lat. Fakt, �e my trzej przenie�li�my si� teraz w bezpo�rednie s�siedztwo nadajnik�w, na satelit� jedynej zamieszka�ej planety tutejszego s�o�ca, nie zmienia� w gruncie rzeczy niczego. Naiwno�ci� by�oby s�dzi�, �e us�yszymy co�, co uchodzi�o dot�d uwagi pot�nych radiolatarni zainstalowanych za orbit� Transplutona. Tak czy owak przez ca�� niemal drog� wszystkie czujniki w pulpicie ��czno�ci pozostawa�y wygaszone i ciche. Oczywi�cie, je�li nie liczy� namiaru, kt�ry po czterech latach milczenia ockn�� si� nagle, jakby ludzie odlecieli st�d na przyd�ugi spacer, a teraz akurat wr�cili. Przy tym to nie przybycie ziemskiego statku przywo�ywa�o ich do porz�dku. O ile bowiem nasze odbiorniki milcza�y tylko dlatego, �e od ich nieustannego, bez�adnego zgie�ku puch�y nam g�owy, o tyle milczenie nadajnik�w "Rubina", celowe i zaplanowane, zosta�o uznane za warunek powodzenia wyprawy. A przynajmniej osi�gni�cia przez nas punktu, kt�ry teoretycznie dawa� szans� przeprowadzenia niezb�dnych operacji. W ekranie co� si� poruszy�o. Spod dolnej kraw�dzi tarczy wynurza�y si� powoli trzy niewielkie bry�y. Automaty. Patrzy�em chwil�, jak pe�zn�, niezgrabnie przewalaj�c si� przez ods�oni�te �y�y skalne, okruchy g�az�w, niskie, szerokie kopczyki jakby pozosta�e po dawno wymar�ych, olbrzymich kretach. Wy�ej wola�em nie patrze�. Zd��� si� jeszcze oswoi� si� z tym widokiem. Automaty znikn�y z pola widzenia, oddalaj�c si� w trzech r�nych kierunkach, aby po przebyciu kilkuset metr�w utworzy� posterunki os�ony. Kiedy odbierzemy od nich pierwsze meldunki, kiedy kalkulatory nanios� dane na zapisy przywiezione z Ziemi, a w okienku sumatora wyskocz� rz�dy cyfr, b�dziemy mogli opu�ci� statek. � Jest namiar � odezwa� si� Fros, wskazuj�c ekran ��czno�ci. � Masz wsp�rz�dne? Luta skin�� g�ow�. � Mniej wi�cej dwadzie�cia pi�� kilometr�w na po�udniowy wsch�d � mrukn��, nie odrywaj�c wzroku od pulpitu sumatora. � W pasie przybrze�nym. � Stacja � wyrwa�o mi si� bezwiednie. Oczywi�cie, stacja. A c� by innego. � Jak to stacja?! � obruszy� si� Fros. � Kto? Vianden? Mykin? Ten trzeci? Poczekajcie � strzeli� palcami � jak on si� nazywa�? � Teller � odpowiedzia� po chwili Luta. W jego g�osie wyczu�em jakby niech��. � Po prostu stacja � dorzuci�. � Mo�e to oni. Przespali te cztery lata i teraz im wstyd. A mo�e nie. My�l�, �e wkr�tce b�dziesz m�g� si� przekona�. Fros umilk�. Przyjrza�em mu si�. Siedzia� sztywno wyprostowany, celuj�c brod� w g�rn� kraw�d� ekranu. Jego d�ugie, szczup�e palce b�bni�y nerwowo po obudowie pulpitu. Pasy jego fotela wala�y si� po pod�odze. Gdybym go nie zna�, pomy�la�bym, �e si� boi. Ale to nie wchodzi�o w rachub�. Nie tylko w wypadku Frosa. Zerkn��em na zegar i u�wiadomi�em sobie, �e nie zapami�ta�em momentu l�dowania. � Ile do wyj�cia? � spyta�em. � Dziewi�� minut � odpowiedzia� natychmiast Luta. � Stereotyp? � rzuci�em, spogl�daj�c na tablic� sumatora. Z mojego miejsca nie mog�em widzie� wynik�w. � Stereotyp � mrukn�� jak echo Luta. � Wszystko w porz�dku � dopowiedzia� Fros. � Za pi�� minut rozwijam anteny. Mo�e... � zawaha� si� � powinni�my poczeka� do nocy? Sygnalizacja... � Jak tu jest po zachodzie s�o�ca? � przerwa�em, zwracaj�c si� do Luty. Ten pomy�la� chwil�, po czym pokiwa� przecz�co g�ow� i wzruszy� ramionami. � Dostatecznie inaczej � burkn�� � �eby mie� k�opoty. Jakby to powiedzie�... � zatoczy� �uk r�k� � ciemno i prze�roczy�cie. Du�o z tego wiecie? � u�miechn�� si�. � A w og�le � dorzuci� szybko � nie liczcie za bardzo na to, �e tu ju� by�em... Jasne? � Ju� to s�ysza�em � burkn��em. Trudno zapomnie�. Zacz�� w czasie pierwszej odprawy, a nast�pnie nie przepu�ci� �adnej okazji, �eby dobrze wbi� nam to w pami��. Przesiedzia� tu dziesi�� lat. Dziesi�� lat wodzi� wzrokiem po morzach i l�dach otaczaj�cych go ze wszystkich stron, wbrew temu, do czego przywyk� w swoim �wiecie, wbrew wszystkiemu, co dyktowa�y zmys�y i ludzki rozs�dek. Dziesi�� lat ws�uchiwa� si� w tak dobrze znane, a przecie� obce g�osy mieszka�c�w s�siedniej planety, tkwi�cej w samym centrum s�onecznej ekosfery uk�adu. Wiedzia�, �e pod�wiadomie oczekiwa� od niego b�dziemy pewno�ci w poruszaniu si� po tym l�dzie, je�eli ju� nie szczeg�owych informacji jak si� zachowa�, aby uczyni� go bardziej go�cinnym. Ale te� je�li przestrzega�, by nie spodziewa� si� zbyt wiele po jego do�wiadczeniach, mogli�my mie� pewno��, �e chodzi o co� wi�cej ni� pewnego typu przezorno��, kt�ra os�oni�aby go zawczasu przed ewentualnym niepowodzeniem. Sk�din�d o miejscu, w kt�rym znale�li�my si� teraz, m�wi�o to wi�cej ni� jakiekolwiek opisy. � Tym bardziej nie ma sensu czeka� � podj��em. � Uwa�am, �e przy obowi�zuj�cej nas ciszy radiowej wa�niejsza b�dzie mo�liwo�� utrzymania ��czno�ci, cho�by tylko optycznej, ni� ewentualne ryzyko, �e nas odkryj�. Zreszt� � doda�em, wzruszaj�c ramionami � je�li po tym szumie, jakiego narobili�my siadaj�c, nie maj� nas jeszcze na widelcu, to znaczy, �e mo�emy odta�czy� przed nimi kankana, a i tak niczego nie zauwa��. � W�a�nie � sykn�� Fros. � Je�li... No, dobra � rzuci� innym tonem, jakby sam sobie odpowiada� � otwieram parasol. Przenios�em wzrok na ekran. Kontury krajobrazu spe�z�y nagle, zafalowa�y, po czym przybli�y�y si�, wype�ni�y barwami. Rze�ba terenu zyska�a now� perspektyw�, na zboczach pasm g�rskich zal�ni�y niewidoczne dotychczas osta�ce skalne, piargi i plamy ro�linno�ci. Penetracj� otoczenia przej�y pot�ne pier�cieniowe fotoanteny "Rubina". Teraz mogli�my sobie na to pozwoli� bez obawy, �e odbiorniki zainstalowane na pobliskiej planecie przechwyc� Udarowe sto�ki naszych szperaczy. Dalsza konspiracja musia�a przynie�� wi�cej szkody ni� po�ytku. By�o zreszt� wi�cej ni� w�tpliwe, czy mieszka�cy uk�adu zmontowali na tym globie jakiekolwiek urz�dzenia przechwytuj�ce. Ich w�asna ziemia liczy�a nie wi�cej ni� p�tora miliona mieszka�c�w, rozwin�li zaledwie dwa zurbanizowane o�rodki i z pewno�ci� min� setki lat, zanim ci�nienie demograficzne obudzi w nich ducha eksploracji. Nawet je�li to dzi�ki niemu w�a�nie znale�li si� w tym uk�adzie. Tak. Wszystko to prawda, je�li nie bra� pod uwag� drobnostki. Faktu, �e pozostawiony na tym l�dzie ziemski posterunek badawczo-obserwacyjny umilk� cztery lata temu. Umilk�, by odezwa� si� namiarowym kodem, dok�adnie w chwili, kiedy "Rubin" wkracza� w g�rne warstwy atmosfery. Ani minuty wcze�niej. Luta mia� racj�. Tego nadajnika nie uruchomi� �aden z cz�onk�w za�ogi stacji. To znaczy dawnej za�ogi. Nasze zadanie by�o proste. Dziecinnie proste. Obj�� stacj�. Przej�� na najbli�sze dziesi�� lat obowi�zki obserwator�w przy pierwszej galaktycznej kolonii Ziemi. Powiedzmy, dawnej kolonii. �e przed up�ywem okresu s�u�by poprzedniej za�ogi? To co? Oczywi�cie je�li przy okazji, w wolnej chwili, uda�oby si� dociec, co w�a�ciwie przydarzy�o si� naszym poprzednikom, nikt nie mia�by nic przeciwko temu. Tylko tyle. Wyl�dowa�, podp�yn�� do stacji osadzonej w przybrze�nym pa�mie po�udniowego oceanu na czwartym kontynencie, uruchomi� ��czno��, aparatur� badawcz� i przyst�pi� do normalnych zaj��. A co do tamtej tr�jki... C�, je�li nie �yj�, i tak nic im nie pomo�emy. Nie jest powiedziane, �e bezwarunkowo musimy podzieli� ich los. Gdyby jednak nie by�o ich tutaj, �ywych ani martwych... tak, wtedy sprawy mog�y si� odrobin� skomplikowa�. Do��. Wiadomo, �e polecimy tak czy owak. Ludzie znaj� nazbyt dobrze w�asn� histori� i siebie samych, �eby zostawi� w spokoju mieszka�c�w najbli�szej gwiazdy, kt�rzy odlatuj�c kiedy� z Ziemi, zabrali z sob� dziedzictwo wszystkich pokole� macierzystej cywilizacji. � Idziemy, Mur � rzuci� Luta, przeciskaj�c si� w stron� korytarza. Odruchowo sprawdzi�em stan ogniw energetycznych osobistej aparatury i przetwornicy miotacza. Fros odwr�ci� g�ow�. Sprawia� wra�enie, �e nie interesuje go nic poza tym, co w�a�nie ukaza�o si� na ekranie sumatora. Mog�em wierzy�, �e wola�by p�j�� z nami. Co oczywi�cie nie mia�o znaczenia. Jako logik- cybernetyk, odpowiedzialny za ��czno�� i pok�adowe zespo�y informatyczne wiedzia�, gdzie jego miejsce. Zreszt�, nachodzi si� jeszcze dosy�. Je�eli zd��y. Trwa�o dobrych par� minut, zanim nad klap� w�azu b�ysn�o zielone �wiat�o. Atmosfera jak w laboratorium. Dziewi��dziesi�t dziewi�� procent dwutlenku w�gla. W�az otworzy� si� bezszelestnie. Da�em krok do przodu i stan��em na p�okr�g�ej platforemce windy. Patrzy�em ca�y czas pod nogi. I tylko pod nogi. S�uchawki zatrzeszcza�y. Luta odchrz�kn�� i mrukn�� co� niezrozumiale. � Co m�wisz? � Pancerz � b�kn��, wskazuj�c g�ow�. Przyjrza�em si� po�yskuj�cej ciemno pow�oce kad�uba. Winda sun�a p�ynnie w d�, plamy i �lady sadzy na pancerzu, pozosta�o�� po l�dowaniu w atmosferze, uk�ada�y si� w kr�tkie, urwane smugi. Nie by�o ich wiele. � W porz�dku � powiedzia�em. � W�a�nie � mrukn��. Zrozumia�em i przesta�em interesowa� si� statkiem. Nagle wyda�o mi si�, �e nas�uch przyni�s� daleki odg�os syreny. Rozejrza�em si� szybko i zobaczy�em sp�ywaj�cy z najbli�szego wybrzuszenia terenu, wiruj�cy k��b drobnego py�u. Nic. To tylko wiatr. Platforma przyhamowa�a mi�kko i zatrzyma�a si� kilkana�cie centymetr�w nad powierzchni� gruntu. Wyprostowa�em si� odruchowo i stan��em na wypolerowanej odrzutem skale. Nie ogl�daj�c si� post�pi�em kilka krok�w do przodu. � Poczekaj � dobieg� mnie g�os Luty � sprawdzimy kierunek. Stan��em. Powoli, jakbym naprowadza� na cel laserowy miotacz, unios�em g�ow� i spojrza�em w niebo. Nie by�o go. Nad naszymi g�owami wisia�a plastyczna, niedorzecznie pomniejszona mapa. By�a wsz�dzie. W promieniu kilku kilometr�w teren wydawa� si� p�aski. Ale zza wierzcho�k�w najbli�szych g�r wyziera�y szczyty nast�pnych. Za nimi te� by�y g�ry, widoczne ju� od podn�y. Dalej, a w�a�ciwie wy�ej, l�d wznosi� si� we wszystkich kierunkach. �le m�wi�: l�d. Za kt�rym� z kolei pasmem wzg�rz ja�nia� bezmiar oceanu. I tak�e nie bezmiar. Jego przeciwleg�y brzeg, widoczny jak na d�oni, przekracza� widnokr�g ju� nad naszymi g�owami i bieg� dalej, zacie�niaj�cym si� p�kolem ku zenitowi. G�ry poczyna�y zwisa� szczytami jak sople, ukazuj�c nies�ychanie ostro rze�b� dolin i grani, piarg�w i strumieni, jakby naprawd� chodzi�o o oryginalny fresk czy reliefy zdobi�ce kopu�� wzniesionej przez ludzi budowli, a nie krajobraz przeciwleg�ej p�kuli globu. Te wisz�ce w zenicie oceany i kontynenty' w istocie dzieli�a od patrz�cego odleg�o�� nie setek, ale wielu tysi�cy kilometr�w. Planeta nie ust�powa�a wielko�ci� Merkuremu. Ca�e wn�trze tej zast�puj�cej grunt, horyzont i niebo kuli, wype�nia�o osobliwe �wiat�o, wy�uskuj�ce najmniejsze drobiazgi z najbardziej nawet oddalonych l�d�w, a r�wnocze�nie ciemne. Jak gdyby miejsce atmosfery zaj�a lita bry�a szk�a lub jakiego� czarnego kryszta�u, doskonale prze�roczystego o nieznanych fizyce w�a�ciwo�ciach optycznych. G�ry, rzeki, doliny, wody i pustynie, obszary poros�e lasami, wszystko to by�o i bezbarwne, i ciemnofioletowe zarazem, taki te� koloryt przybra�o powietrze. Pomy�la�em o dziesi�ciu latach, jakie maj� mi wystarczy�, aby oswoi� si� z tym otoczeniem, i zrozumia�em, czemu Luta zarzeka� si�, �eby nie liczy� zbytnio na jego do�wiadczenie. �aden z nas nie mia� mu tego za z�e. Ale teraz u�wiadomi�em to sobie naprawd�. Poczu�em jego d�o� na ramieniu. Nie s�ysza�em, kiedy podszed�. Omi�t� spojrzeniem znaczn� cz�� horyzontu, po czym zwr�ci� twarz w moj� stron� i u�miechn�� si�. Wyda�o mi si�, �e lekko skin�� g�ow�. � No? � us�ysza�em jego lekko zachrypni�ty g�os. Wzruszy�em ramionami. � Wiedzia�em mniej wi�cej, czego si� spodziewa� � mrukn��em niezbyt pewnie. � Zatroszczyli si� o to. Zatroszczyli si�, to w�a�ciwe s�owo. Maglowali nas jedena�cie miesi�cy. Zrobili wszystko, �eby�my czuli si� tu jak u siebie. Powiedzmy, prawie wszystko. � Mogliby tu przywozi� wycieczki szkolne � doda�em po chwili. � Wzorcowy przyk�ad atmosfery nadza�amuj�cej. Dwutlenek. Swego czasu szukano czego� takiego na Wenus. � W�a�nie � burkn��. To by�o, zdaje si�, jego ulubione s��wko. Przynajmniej od pewnego czasu. S�uchawki zabrz�cza�y cicho i rozleg� si� czysty g�os Frosa: � Co robicie? Przedpole wolne. �ladu ruchu. Chcecie dane? Luta uni�s� g�ow� i utkwi� wzrok w zboczach najbli�szych wzg�rz. Sta� tak kilkana�cie sekund. Wreszcie silniejszy podmuch wiatru jakby go obudzi�. Otrz�sn�� si� nieznacznie i ruszy� przed siebie. � Dobra, Fros � mrukn��, uszed�szy �adnych kilkana�cie krok�w. � Pilnuj tego przedpola. Poza tym nic od ciebie nie chcemy. � Na razie � dorzuci�em p�g�osem. � Na razie � zgodzi� si� Luta. Dozowniki tlenu w zaworach butli pracowa�y bez zarzutu. Sz�o si� lekko, pomimo ci�nienia przekraczaj�cego do�� znacznie ziemskie. Mo�e r�wnowa�y�o je zmniejszone ci��enie. Albo po prostu konstruktorzy skafandr�w trafili wreszcie w dziesi�tk�. Wyposa�ono nas w najnowsze modele, po�piesznie sprawdzone na kt�rym� z satelitarnych poligon�w. Pierwsze wzg�rza, kt�re wydawa�y si� tak bliskie, �e tylko r�k� si�gn��, w rzeczywisto�ci by�y oddalone od miejsca l�dowania o przesz�o osiem kilometr�w. Stoj�c na wierzcho�ku p�askiego, kopulastego garbu, po raz kt�ry� przebieg�em my�l� list� pok�adowych pojazd�w "Rubina". Nie by�a zbyt d�uga, ale zadowoli�by mnie pierwszy z brzegu �azik. � Metal � mrukn�� Luta. Spojrza�em w jego stron�. Sta� z nisko opuszczon� g�ow� wpatrzony w okienko kalkulatora. Przybli�y�em si� i spostrzeg�em, �e czujnik wska�nika ferroindukcyjnego rozb�ysn�� pomara�czowym �wiat�em. � Stacja? � Um... Z�o�a. � Chcesz tu kopa�? Przemilcza� to. Chwil� manipulowa� przy miniaturowym pulpicie, poruszaj�c palcami w grubych, szorstkich r�kawicach, po czym nag�ym ruchem zatrzasn�� pokryw� aparatu i podci�gn�� go na ramieniu. Co� mnie tkn�o. � To niespodzianka? � spyta�em. Pokr�ci� niepewnie g�ow�. � Nie wiem... � powiedzia� z wahaniem. � Oczywi�cie, s� tu pok�ady rudy. Niekt�re sam lokalizowa�em... na wszelki wypadek � u�miechn�� si� niespodziewanie. � Ale te musz� by� wyj�tkowo bogate. Szkoda... � urwa�. Szkoda. Ca�y Luta. Na pok�adzie fotonik, "w cywilu" egzobiolog, mia� w�a�ciwie jedn� pasj�: buszowanie po �wiecie. A raczej po wszystkich mo�liwych �wiatach. U�miecha� si� cz�sto, ale najbardziej szczerze i serdecznie, kiedy odkry� nie znan� sobie ro�lin�, niespotykanej barwy minera�, nowy szczeg� w krajobrazie. By�a przy tym ta pasja ostatni�, o kt�r� mo�na go by�o podejrzewa�, kiedy spotyka�o si� go po raz pierwszy. Liczy� przesz�o dwa metry wzrostu. Z barami zapa�nika wagi ci�kiej, jasnymi, niemal bia�ymi w�osami, zawsze zaczesanymi w przeciwnym kierunku, ni�by to wynika�o z ich naturalnej sk�onno�ci, i szerokimi, bochnowatymi r�kami, sprawia� wra�enie �agodnego osi�ka, oddaj�cego si� nieobowi�zuj�cym rozmy�laniom o najbli�szej restauracji. W u�miechu jego twarz stawa�a si� niemal ch�opi�ca, chocia� dobiega� sze��dziesi�tki. � Luta, Murky � zabrzmia� w s�uchawkach podniesiony g�os Frosa. � Straci�em, namiar. S�yszycie? � Jak to straci�e�? � spyta� Luta. Odwr�ci� si� w stron� niewidocznego ju� "Rubina", jakby chcia� przewierci� wzrokiem �a�cuch wzg�rz i pancerz statku, by sprawdzi�, czy Fros nie ma przypadkiem gor�czki. � Przestali nadawa�. � To dobrze � powiedzia�em po chwili. � Na cztery lata mamy spok�j. � Mo�e pu�ci� sond�? � nie wytrzyma� Fros. � Z ciasn� orbit�, tylko nad stacj�? � Nie. Zabrzmia�o to jak zatrza�ni�cie drzwi. Ale Fros wiedzia� r�wnie dobrze jak my, �e pojawienie si� nad stacj� aparatu zwiadowczego musia�o nas ostatecznie zdekonspirowa�. By� bardziej wytr�cony z r�wnowagi, ni�by to wynika�o z sytuacji. Wida� wi�za� po cichu pewne nadzieje z tym pulsuj�cym w pulpicie �wiate�kiem, kt�re tak niespodziewanie przywita�o nas na orbicie globu. Mo�e my�la� o tamtej tr�jce, Mykinie i innych? Ruszyli�my dalej. Przed nami �cieli�a si� teraz rozleg�a r�wnina zamkni�ta niskimi wzg�rzami, za kt�rymi by�a ju� zagi�ta ku g�rze tafla oceanu. Wy�ej majaczy�y zarysy dalekiego l�du. Jeszcze godzina, mo�e p�torej i zapadnie mrok. Droga wiod�a �rodkiem p�ytkiej doliny mi�dzy �agodn� grani� a poros�ymi zmierzwionym zielskiem kopcami, zmierzaj�cymi pojedynczym szeregiem ku r�wninie. Nas�uch przynosi� jedynie szeleszcz�ce odg�osy wiatru. P�askowy� przed nami, otaczaj�ce go szerokim pier�cieniem pag�rki, ods�oni�te partie oceanu � wszystko to sprawia�o wra�enie, jakby od pierwszych dni istnienia uk�adu nie dotkn�� tej ziemi wzrok �ywej istoty. A przecie� nie dalej ni� o kilka kilometr�w pi��dziesi�t cztery lata temu zamieszkali ludzie. Otrzymali niewielkie, ale pot�nie wyposa�one i uzbrojone schronienie, pancern� stacj�, oddalon� przezornie od l�du, osadzon� na ruchomym pier�cieniu, przesuwaj�cym si� po plamentowym filarze wbitym w dno oceanu. �rodkiem filaru, niby naczynia w�oskowate w pniu ro�liny, bieg�y przewody dostarczaj�ce paliwa piecom wodnym i automatom aprowizacyjnym. Nie pami�tam nazwisk pierwszej tr�jki, kt�ra pozosta�a w tej bazie na pe�ne dziesi�� lat. Pi�ciokrotnie zmieniano za�og�. Pi��dziesi�t lat w meldunkach p�yn�cych ku Ziemi powtarza�y si� niemal identyczne dane dotycz�ce �rodowiska stacji i mieszka�c�w s�siedniej planety. Planety ludzi, kt�rzy opu�cili Ziemi�, aby zdobywa� dla niej nowe �wiaty, a potem nie chcieli o tym pami�ta�. Ostatnie zbocze. Szczyt prze��czy, a raczej szerokiego siod�a mi�dzy dwoma garbami przybrze�nych wzg�rz, wznosi� si� w odleg�o�ci nie przekraczaj�cej pi��dziesi�ciu metr�w. Ka�dy krok ods�ania� bli�sze po�acie oceanu. By� rudofioletowy, wydawa� si� zimny i jakby g�sty. Wiatr przybra� nieco na sile, jego szum przechodzi� chwilami w wysokie granie. Luta zatrzyma� si� nagle. Uni�s� prawe rami� i sta� chwil� bez ruchu. Wreszcie opu�ci� r�k�, pos�a� mi przelotne spojrzenie i si�gn�� po pulpit kalkulatora. Trwa�o kilka minut zanim sprawdzi� pomiary. Przez ca�y ten czas nie odezwa�em si� s�owem. Pomimo �e w otoczeniu nadal panowa� niezm�cony spok�j, a okolica by�a mi a� nadto znajoma. Plastyczna mapa w bazie na Cererze, sk�d startowali�my, oddawa�a wiernie nie tylko rze�b� terenu, ale i ka�de za�amanie ska�y, zag��bienie, ka�dy niemal kamie� czy k�p� mierzwy, stanowi�cej tutejszy mech. Od dobrych kilku kilometr�w rozpoznawa�em mijane wzniesienia, potrafi�bym wymieni� z pami�ci ich odleg�o�� od stacji, nie m�wi�c ju� o wskazaniu kierunku, w jakim nale�a�o jej szuka�. Ale je�li Luta uwa�a, �e pozosta�o co� do sprawdzenia, nie b�d� mu przeszkadza�. On tu by�. Mo�na powiedzie�, �e wraca do siebie. Wida� naprawd� nie jest pewny w�asnych do�wiadcze�. Lub te� ma ich zbyt wiele. Ten g�az z prawej, powy�ej �rodka prze��czy zaznaczony by� na mapie z fotograficzn� dok�adno�ci�. Nawet jego rozmiary odpowiada�y proporcj� otoczeniu. Przez �rodek ska�y bieg�a jasna szczerba. Poni�ej wybrzuszenie i g��boko wci�ta p�yta, tworz�ca szeroki okap. Z przeciwleg�ej, niewidocznej strony podobny uskok przechodzi� w przestronn�, do�� g��bok� koleb�. � Dziewi��set metr�w � powiedzia� Luta. � Fros! � ci�gn��, nie podnosz�c g�osu � co z tym namiarem? S�uchawki za�wiergota�y. Przebieg�o mi przez my�l, �e zostali�my sami. �e "Rubin" opu�ci� ten glob albo po prostu znikn��, jak tamci trzej, ze stacji. To by�o idiotyczne. � Cisza � odezwa� si� wreszcie Fros. � Siadu sygna�u. Je�li nie liczy� g�os�w tych z Trzeciej. Tak. Trzecia planeta uk�adu nie milcza�a. Minie kilkadziesi�t, mo�e kilkaset lat, a miejscowa sie� ��czno�ci rozci�gnie si� na pozosta�e globy, bli�sze s�o�cu od tego tutaj i dalsze, martwe teraz, dotykaj�ce zaledwie ekosfery. Na razie nie �pieszy im si�. Maj� do�� k�opot�w. Nawet, je�li sami je sobie stworzyli. � Idziemy dalej � mrukn�� Luta ni to do mnie, ni do Frosa. � S�ysz� was dobrze � pad�o z kabiny "Rubina" ale gorzej z lokalizacj�. Widzicie morze? � Od pierwszej chwili � burkn��em. � Mam na my�li wybrze�e? Stacj�? � Um... � Jeszcze kilka krok�w � odpowiedzia� Luta. S�uchawki zabrz�cza�y ponownie. Zapanowa�a cisza. Szczyt by� tu�. Metr, drugi i nasze g�owy zr�wna�y si� z kraw�dzi� grani. Od pewnego momentu zauwa�y�em, �e morze zaczyna zmienia� barw�. P�ycizna � pomy�la�em. Ale to nie by�a p�ycizna. Zrobili�my jeszcze trzy, mo�e cztery kroki i znale�li�my si� na p�askiej p�ycie, �agodnie opadaj�cej ku niedalekiej pla�y. By�a kamienista, tu i �wdzie znaczona jakby pryzmami �wiru, brudnofioletowa, ciemniejsza od poprzedzaj�cej j� r�wniny. Morze jednak od samego brzegu przykuwa�o wzrok przybrudzon� zieleni�. Luta stan�� jak wryty. Z niezwyk�ym u niego po�piechem przesun�� na ramieniu tarcz� kalkulatora. � Co� nowego? � spyta�em. Potrz�sn�� niecierpliwie g�ow�. Kilka sekund sprawdza� obliczenia, po czym uni�s� g�ow� i rozejrza� si�. S�owa by�y zbyteczne. Jak okiem si�gn�� roztacza�a si� przed nami pusta przestrze� oceanu. Wyda�o mi si�, �e w oddali, gdzie ziele� przybrze�nych w�d m�tnia�a i gas�a, dostrzegam odbicie zwisaj�cych znad niebosk�onu krajobraz�w. Ale tam nie mieli�my czego szuka�. Tu natomiast, gdzie Luta przesiedzia� dziesi�� lat w pancernej, wzorowo wyposa�onej stacji, sk�d jeszcze dwie godziny temu bieg� w eter regularny kod namiarowy, widnia�o tylko morze, pokryte zielonkawym ko�uchem jakby rzadkiej trawy. Ziemskiej trawy. Ta ziele� by�a tu czym� tak niezwyk�ym, jak widok niebieskiego trawnika w londy�skim parku. Luta raz jeszcze zlustrowa� wzrokiem wybrze�e, nast�pnie da� mi znak r�k� i cofn�� si� kilka krok�w. Poszed�em za nim. Omin�li�my szerokim �ukiem �rodek prze��czy, po czym wspi�li�my si� na ni� ponownie, tym razem wychodz�c u st�p owego g�azu, stercz�cego jak samotna baszta. Nie up�yn�o pi�� minut, a wkroczyli�my w cie� padaj�cy ze skalnego okapu. � Co chcesz zrobi�? � spyta�em przyciszonym g�osem. � Poczekaj... Pochyli� si� nisko i wolnym krokiem, szoruj�c r�kawicami po kamiennej p�ycie, g�adkiej w tym miejscu, jakby wyszlifowanej przez wod�, zacz�� okr��a� ska��. Odczeka�em chwil� i poszed�em w jego �lady. Wkr�tce znowu mia�em przed oczami obszar oceanu, gdzie wed�ug precyzyjnych siatek wsp�rz�dnych oraz map poprawianych przez dziesi�ciolecia powinna znajdowa� si� stacja. Prze��cz poszerza�a si� odrobin� w tym miejscu, za g�azem bieg�a jeszcze metr, mo�e p�tora pod g�r� i potem dopiero przechodzi�a w sp�ywaj�ce ku pla�y zbocze. W ten spos�b nisza u st�p ska�y zyskiwa�a co� w rodzaju dobrze umocnionego przedpiersia. Nie by� to najgorszy punkt obserwacyjny. Pod warunkiem, �e w polu widzenia mia�o si� rozegra� lub pojawi� co�, co nale�a�o obserwowa�. Luta sta� chwil�, przygarbiony, jakby butle na jego plecach zyska�y nagle na ci�arze, po czym mrukn�� co� niezrozumiale, westchn�� i u�o�y� si� wygodnie na boku, z g�ow� zwr�con� w stron� pla�y. Nast�pnie spojrza� na mnie zach�caj�co i wskaza� mi miejsce obok siebie. Grunt pokrywa�a tutaj p�ytka warstwa zbitego py�u. Le�a�o si� na tym nie�le, zw�aszcza po kilkugodzinnym marszu. Nasze nogi tkwi�y w cieniu skalnej przewieszki, ramiona i g�owy spoczywa�y na naturalnym nasypie. Mogli�my tak le�e� tydzie�. W ka�dym razie dwadzie�cia cztery godziny. Na tyle pozosta�o tlenu w p�askich, profilowanych butlach, stanowi�cych podobnie jak skafandry najnowsze osi�gni�cie konstruktor�w. � Przyjemnie tu � b�kn��em. � Co to jest, to zielone w morzu? Luta milcza� d�u�sz� chwil�. Wreszcie poruszy� si�, poprawi� pasy na ramionach, sykn��, jakby go co� zabola�o, i wyja�ni�: � To jest w�a�nie ta niespodzianka, kt�rej si� tak doprasza�e�. Tym razem prawdziwa. Nie jak tamte z�o�a... Potrzebowa�em kilkunastu sekund �eby zebra� my�li. � Nigdzie tu czego� takiego nie widzia�e�? � Um... S�uchawki szcz�kn�y kr�tko, przez moment za�widrowa�y nam w g�owach zmieszane sygna�y, po czym zabrz�cza�o i odezwa� si� niecierpliwy g�os Frosa: � Co z wami? Widzicie stacj�? Luta westchn�� ponownie i nie �piesz�c si�, si�gn�� po aparacik na ramieniu. � Widzimy ocean � powiedzia� niedba�ym tonem. � Podaj wsp�rz�dne stacji. � Przecie� masz je... co si� sta�o? � zreflektowa� si� Fros. � Mam � mrukn�� Luta. � No wi�c?... . S�uchawki milcza�y chwil�, po czym Fros, g�osem o p� tonu wy�szym zacz�� wylicza� dane. � Dobra � przerwa� w pewnej chwili Luta, ca�y czas wpatrzony w ekranik kalkulatora. � A namiar? "Rubin" poda� wsp�rz�dne. Luta skin�� g�ow�, podni�s� do oczu stercz�cy z bocznej �cianki aparatu celownik, potrzyma� go tak chwil�, po czym zamkn�� pokryw� kalkulatora i powiedzia�: � Zapisz. Godzina jedenasta szesna�cie czasu pok�adowego. Bezpo�rednia obserwacja �r�d�a emisji potwierdzi�a przypuszczenia, �e znajduje si� ono w miejscu lokalizacji stacji. Ocean jest zielony, przynajmniej w pa�mie przybrze�nym. Stacji nie ma... � Jak to nie ma?! � przerwa� Fros. � Po prostu nie ma � wyr�czy�em Lut�. � Trafili�cie na pewno? � g�os Frosa zdradza� napi�cie. � Jak to nie ma? � powt�rzy� niezbyt przytomnie. �aden z nas nie odpowiedzia�. � Zapisa�e�? � mrukn�� Luta. � Tak � szcz�kn�o w s�uchawkach. � Mo�e jednak sonda? � Zaczekaj � powiedzia� Luta. � Na razie wy�lij nam transera z podw�jnym wyposa�eniem. Zrobimy tu co� w rodzaju bazy. � Nie zapomnij o spr�arkach � doda�em � przydadz� si�. Luta spojrza� na mnie, u�miechn�� si� i skin�� g�ow�. � Tak � rzuci�. � P�jdziemy pod wod�. � Je�eli tam nic nie ma � odezwa� si� po chwili Fros � mog� przekaza� statek automatom. Chcia�bym to zobaczy�... � Sam m�wisz � burkn��em � �e tu nic nie ma. Na razie wypu�� transera. S�uchawki umilk�y. Zaleg�a cisza. Nawet wiatr si� uspokoi�. Le�eli�my obok siebie wodz�c leniwie wzrokiem po pla�y i obszarze oceanu. Mija�y minuty. Nic si� nie dzia�o. Zasz�o s�o�ce, raptownie, jak na Ziemi w strefie podzwrotnikowej i atmosfera wok� jakby zg�stnia�a. Ale widoczno�� nadal by�a dobra. Poczernia�e kontury l�du, ulatuj�cy ku g�rze ocean, zawis�e nad nami obszary przeciwleg�ej, dziennej teraz p�kuli, wszystko to rysowa�o si� ostro i wyra�nie, jak pod zaciemnionym prze�roczystym szk�em. Spojrza�em ku g�rze i pomy�la�em o gwiazdach. Luta pochwyci� m�j ruch i pod��y� za moim spojrzeniem. Po chwili poruszy� lekko g�ow�, jakby si� z czym� zgadza� i mrukn��: � Tu nigdy nie ma gwiazd... � Szkoda � b�kn��em. � Szkoda � powt�rzy� jak echo. 2. Zbudzi� mnie ch��d. Nie otwieraj�c oczu si�gn��em do klimatyzatora. Manewruj�c praw� r�k� przy lewym ramieniu przewali�em si� na plecy i wtedy dopiero zda�em sobie spraw�, �e miejsce obok mnie jest puste. Usiad�em i rozejrza�em si�. Luty nie by�o. Obiema d�o�mi si�gn��em do kasku i potrz�sn��em g�ow�. Nas�uch dzia�a� normalnie. Podci�gn��em nogi, prostuj�c si� i w tym momencie w s�uchawkach zabrzmia� jego g�os: � Na razie nic wi�cej nie mo�emy zrobi�. Id� teraz spa�. Zbudzimy ci� przed �witem. Zorientowa�em si�, �e rozmawia z Frosem. � Gdzie jeste�? � spyta�em. � Co si� sta�o? � zaniepokoi� si� Fros. � Nic � mrukn�� Luta. � Koniec ��czno�ci. Gdzie jestem? � to by�o ju� do mnie. � Niedaleko. Us�ysza�em szmer krok�w, szelest r�kawicy tr�cej o ska�� i zza kraw�dzi g�azu wynurzy�a si� jasna plama kasku. Bez s�owa wr�ci� na dawne miejsce obok mnie, usiad� i wpatrzy� si� przed siebie. Spa�em nie d�u�ej ni� godzin�. Mimo to nie by�em �pi�cy. Ogarn�o mnie uczucie zniecierpliwienia, chcia�em si� ruszy�, zej�� na pla��, poszuka� �lad�w czyjej� obecno�ci w tym czarnofioletowym pustkowiu. Odetchn��em g��boko i oprzytomnia�em. Luta mia� racj�. Jedyne co mo�emy zrobi�, to czeka�. � Odpocznij teraz � powiedzia�em. � Co to by�o? � Przyszed� transer. Zostawi�em go pod ska��, po przeciwnej stronie. Mamy teraz do�� �rodk�w, by przem�wi� do rozs�dku... komu nale�y. � A komu nale�y? � b�kn��em. U�miechn�� si�. � Je�eli chcesz spa� � mrukn�� zamiast odpowiedzi � id� do wozu. Nie ma sensu tkwi� tutaj i wdycha� tlen z butli. � Teraz twoja kolej � powiedzia�em. Milcza� chwil�, po czym d�wign�� si� ci�ko, wyprostowa� i bez s�owa ruszy� wzd�u� g�azu. � B�d� na fonii � dobieg� mnie jego g�os, kiedy znikn�� mi ju� z oczu. � W razie czego wystarczy, �e co� powiesz. I nie musisz od razu krzycze�... � Nic nie powiem � burkn��em. � Spij spokojnie. Od strony oceanu nie dobiega� najcichszy szum, ale jego powierzchnia nie by�a g�adka. Pusto. Bardziej pusto, ni� mo�e sobie wyobrazi� kto� przybywaj�cy ze �wiata zamieszka�ego przez ludzi. A jednak to tak�e jest nasz �wiat. Jego gospodarze przywie�li tutaj kompletny baga� tradycji ziemskiej cywilizacji, pami�� jej upadk�w i wzlot�w. Od kiedy jeszcze w liceum pozna�em histori� kolonizacji Alfy, ugruntowa�o si� we mnie przekonanie, �e rzecz by�a co najmniej przedwczesna. Dwie�cie trzydzie�ci... nie, to ju� dwie�cie trzydzie�ci jeden lat temu opu�ci�o Ziemi� tych osiem wielkich, prymitywnych cygar, z kt�rych ka�de unios�o ku gwiazdom pi��dziesi�ciu ludzi. Tylko dlatego, �e technika na to pozwala�a, �e pierwszy i jedyny zwiad w uk�adzie Alfy przedstawi� po powrocie jej trzeci� planet� jako prawdziwy raj z ksi��ki dla dzieci i �e w�r�d wsp�czesnych znalaz�a si� grupa os�b ich zdaniem owianych duchem eksploracji, a wed�ug mnie po prostu nie przystosowanych. Ch�tnych by�o niemal dwustukrotnie wi�cej, ni� mog�y pomie�ci� rakiety. Lot trwa� w�wczas osiem lat. I zako�czy� si� pe�nym sukcesem. Nap�ywaj�ce z najbli�szej gwiazdy meldunki rozpala�y wyobra�ni� m�odzie�y i publicyst�w. Modne sta�o si� filozofowanie na temat dr�g rozwoju ziemskiej cywilizacji. Podawano w w�tpliwo�� celowo�� przystosowawcz� rozumnego dzia�ania pokole�, od czas�w mitycznego Noego. Jako ilustracja faktograficzna s�u�y�y korespondencje emigrant�w, w�r�d kt�rych pierwsze skrzypce zacz�li gra� biomatematycy i genetycy. Rozwin�� si� rodzaj kosmicznego dialogu, kt�ry mia� wykaza� ludziom, jak dalece odbiegli od jedynie s�usznej linii rozwojowej zadanej im przez natur�. Wreszcie kto� m�dry powiedzia�, �e nasz model przystosowawczy kszta�towa� si� w warunkach zgo�a odmiennych ni� u ludzi, kt�rzy teraz zasiedla� b�d� nowe �wiaty. �e Ziemia tworzy�a ten model z niczego, a jej dawni mieszka�cy dysponuj�cy pierwocinami tego, co mo�na nazwa� �wiadomym rozumowaniem, i zafascynowani narz�dziami, kt�re tylko co pojawi�y si� w ich �yciu, i tak przejawili bezprzyk�adn� dynamik� rozwojow�. �e wreszcie nie ma sensu wysy�a� ludzi do gwiazd, je�li po przybyciu na 'miejsce maj� nas zasypywa� destrukcyjnymi i demagogicznymi refleksjami na temat warto�ci ich i naszych tradycji, naszej � ale ju� nie ich � cywilizacji. Nie min�� rok, a ta rozwini�ta przez specjalist�w riposta sta�a si� obowi�zuj�c� wyk�adni� oficjalnego stosunku Ziemi nie tylko do jej emisariuszy, ale tak�e, a mo�e przede wszystkim, do w�asnych dziej�w. O tym, �e to w ko�cu nie koloni�ci z Alfy, a pozostali na naszej rodzimej planecie publicy�ci rozp�tali ca�y ten pseudofilozoficzny dialog, zdawano si� nie pami�ta�. Wkr�tce te� zapomniano naprawd�. Miejsce entuzjazmu zaj�a niech�� i lekcewa�enie. W pismach pojawia�y si� ca�e serie dowcip�w o "b�ogos�awionych naiwnych", kt�rzy odlecieli w gwiazdy, aby z nich naucza� bli�nich, co naprawd� s� warci i jak maj� �y�. Reszty dope�ni�a naturalna w tych okoliczno�ciach r�nica post�pu technologicznego, jaki dokonywa� si� na Ziemi i jaki w warunkach adaptacji w ca�kowicie nowym �rodowisku mo�liwy by� do osi�gni�cia na planetach Alfy. Z takim te� nastawieniem ruszyli w stron� Centaura kolejni emigranci. Ich odlot mia� miejsce w maju, bodaj czternastego maja, sto czterdzie�ci dziewi�� lat temu. �yli jeszcze ludzie, nawet niema�a grupa, kt�rzy uczestniczyli w ceremonii po�egnania dwunastu, stuosobowych tym razem, statk�w w bazie olberskiej na Lunie. Czyta�em, �e podnosi�y si� w�wczas g�osy protestu, krytykuj�ce postaw�, jak� w stosunku do gospodaruj�cych ju� na Alfie od przesz�o osiemdziesi�ciu lat uczestnik�w pierwszej wyprawy, zaj�li w oficjalnych, przedstartowych o�wiadczeniach koordynatorzy nowej misji emigracyjnej. Wobec tonu komunikat�w i powszechnie panuj�cych nastroj�w g�osy te trafi�y jednak w pr�ni�. Przedstawiciele Starej Ziemi odlecieli pewni siebie, wyposa�eni w najnowsze zdobycze nauki, narz�dzia i automaty, o jakich ich poprzednikom nawet si� nie �ni�o. Je�li nie pad�o s�owo "pacyfikacja", zawdzi�cza� to nale�y nie tyle duchowi braterstwa Ziemian, ile okoliczno�ci, kt�rej nikt niestety nie wzi�� przed startem pod uwag�. Mianowicie wi�kszo�� tej drugiej grupy kolonist�w wcale nie uwa�a�a si� za emisariuszy swojego �wiata. O ile bowiem wzgl�dy, o kt�rych wspomnia�em przed chwil�, ugruntowa�y w tych ludziach poczucie wy�szo�ci wzgl�dem pierwszych emigrant�w, o tyle pami�� argument�w, jakie wymienia�y obie strony w czasie niedawnej dyskusji na temat proces�w przystosowawczych, by�a na Ziemi, zw�aszcza w pewnych �rodowiskach, wci�� jeszcze nader �wie�a, a opinie na ten temat znacznie bardziej zr�nicowane, ni� mo�na by s�dzi� na podstawie oficjalnych enuncjacji. Wszystkie te okoliczno�ci da�y zna� o sobie wcze�niej, ni� ktokolwiek m�g� si� spodziewa�. Ju� po dw�ch tygodniach lotu, nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi, z pok�adu sztabowej rakiety wyprawy nadesz�a s��nista depesza, kt�rej tre�� opublikowa�y natychmiast wszystkie dzienniki. Jej autorzy oszcz�dzili inwektyw opuszczonemu przez siebie �wiatu. Stwierdzali tylko, �e zgodnie postanowili stworzy� w uk�adzie Alfy jako�ciowo now� cywilizacj� i �e przenikanie wp�yw�w Ziemi, nieuniknione w wypadku dalszego utrzymywania swobodnej ��czno�ci, nie m�wi�c ju� o ewentualnych kolejnych falach emigracji, w najlepszym razie op�ni�oby realizacj� tego przedsi�wzi�cia. Orzekli, �e jest ich do��, by spokojnie i konsekwentnie rozwija� procesy przystosowawcze zgodnie z biologicznymi i psychicznymi predyspozycjami cz�owieka. To znaczy nie tak, jak ich przodkowie. To ostatnie nie zosta�o wprawdzie powiedziane, ale sens depeszy nie pozostawia� cienia w�tpliwo�ci. Odcinali si� od w�asnej historii. Inaczej m�wi�c, nie chcieli mie� z nami wi�cej do czynienia. O�wiadczenie, zreszt� przyd�ugie i okraszone mn�stwem argument�w natury etyczno- filozoficznej, skonstruowanych dostatecznie logicznie, by wprowadzi� w b��d przeci�tnie przygotowanego czytelnika, nosi�o przesz�o tysi�c podpis�w. Mo�na by�o snu� najrozmaitsze domys�y o losie tych, kt�rzy od�egnali si� od ca�ej afery i nie pozwolili u�y� swojego nazwiska w tak, �agodnie m�wi�c, w�tpliwym wyzwaniu rzuconym Starej Ziemi. By�o te� wi�cej ni� pewne, �e spora cz��, je�li zgo�a nie wi�kszo�� uczestnik�w misji u�yczy�a swego podpisu dla �wi�tego spokoju. Jedno i drugie w niczym niestety nie zmienia�o sytuacji. Ci, kt�rych g�os decydowa�, wpatrzeni w przysz�o��, urzeczeni wizj� innego �ycia nie�li ku gwiazdom uczucia i d��enia stanowi�ce, przyzna� trzeba, przez wieki si�� nap�dow� post�pu. Ale nie tylko. Zaczynali bowiem od zaprzeczenia lekcji historii � czemu ostatecznie ze strony Ziemian mog�a towarzyszy� zwyk�a ciekawo��, i tylko ona � oraz, co kaza�o ju� zapomnie� o cierpliwo�ci, od programowej pogardy wobec gospodarzy �wiata, kt�ry obejmowali w posiadanie. Je�li zwa�y�, �e gospodarze ci byli przedstawicielami tej samej rasy i zestawi� razem obydwa te fakty, etyczne przes�anki nadanego z pok�ad�w rakiet o�wiadczenia ukazywa�y si� w �wietle co najmniej dziwnym. Przy tym nie spos�b by�o odrzuci�, �e znakomita wi�kszo�� autor�w koncepcji tej nowej, odmiennej cywilizacji dzia�a�a w dobrej wierze. W tym wzgl�dzie co� nieco� t�umaczy� sk�ad osobowy obydwu wypraw. O ile w pierwszej uczestniczyli przewa�nie ludzie obeznani z lotami kosmicznymi, po wi�kszej cz�ci m�odzi naukowcy, piloci z rodzinami, zapale�cy, ale z dobrym przygotowaniem teoretycznym i otwartymi g�owami, o tyle osiemdziesi�t dwa lata p�niej technika rakietowa osi�gn�a tak znaczny post�p, �e przeci�tny cz�onek za�ogi nie musia� si� wykaza� �adn� na dobr� spraw� specjalno�ci�. Polecieli oczywi�cie naukowcy i konstruktorzy, ale wi�kszo�� emigrant�w dobrana by�a raczej przypadkowo. Stanowili j� cz�onkowie r�nych towarzystw, g��wnie przyrodniczych, k� mi�o�nik�w czego� tam, filozofuj�cy m�odzie�cy z grup zainteresowa� i niezbyt jasno zdaj�ce sobie spraw�, o co chodzi, kobiety. Jak powiedzia�em, nie przystosowani. To znaczy takie by�o moje osobiste zdanie. Rzecz jasna, Ziemia nie przyj�a pokornie decyzji koordynator�w drugiej misji emigracyjnej. W ruch posz�y wszystkie �rodki techniczne, jakimi dysponowa�y satelitarne stacje ��czno�ci. Nieprzerwanym strumieniem p�yn�� w �lad za oddalaj�cymi si� statkami strumie� wezwa�, argument�w, pr�b, a w ko�cu i pogr�ek. Wykorzystano, jak tylko si� da�o, g�osy pozostawionych przez emisariuszy cz�onk�w ich rodzin i przyjaci�. Stawiano przed mikrofonami najwi�ksze ziemskie autorytety. Powo�ywano si� na ludzk� solidarno�� i podobne idee. Straszono za�ogi odci�ciem od nowych, oczekiwanych zdobyczy nauki, co jednak by�o ju� przedsi�wzi�ciem o tyle bezsensownym, �e tamtym o nic innego przecie� nie chodzi�o. Tak czy owak wszystkie apele, t�umaczenia i upomnienia nie zda�y si� na nic. Pocz�tkowo odbierano odpowiedzi, w kt�rych powtarza�y si� bez najmniejszych zmian czy uzupe�nie� argumenty wymienione w pierwszej depeszy. Potem usta�o i to. Statki przerwa�y ��czno��. Spo�ecze�stwo ziemskie zawrza�o. Gor�czkowe dyskusje i narady ogarn�y wszystkie �rodowiska. Podnie�li g�owy ci publicy�ci, kt�rym oficjalne o�wiadczenia na temat prawid�owo�ci proces�w przystosowawczych w przesz�o�ci i ich ekstrapolacji odebra�y przedtem pole dzia�ania. Je�li nie dosz�o do drastycznie ostrych spor�w, to tylko dlatego, �e co do jednego przynajmniej zgodni byli wszyscy. Nie wolno podda� si� bezkrytycznie biegowi wydarze�. Nie wolno dopu�ci�, by ta spora w ko�cu rzesza ludzi wymkn�a si� spod wp�yw�w i kontroli naszej cywilizacji. I to co najmniej z dw�ch powod�w. Po pierwsze nikt nie ma prawa zrzuca� z siebie odpowiedzialno�ci, nawet za krn�brne dzieci, a po drugie cz�owiek zbyt dobrze zna w�asne mo�liwo�ci, aby nie zagl�da� do ogr�dk�w s�siadom. W tej chwili emigranci lansuj� wobec Ziemi postaw� ca�kowitej oboj�tno�ci. A jak b�dzie za dziesi�� lat? Za sto? Kiedy ich "jako�ciowo nowa" cywilizacja, poczuje z kolei, �e na trzeciej planecie Alfy zrobi�o si� ju� ciasnawo? Niemniej min�o dalszych jedena�cie lat, zanim podj�to decyzj� o wys�aniu misji interwencyjnej. �ci�le m�wi�c, decyzj� podj�to wcze�niej, trudniej by�o natomiast osi�gn�� porozumienie co do jej sk�adu i zakresu dzia�ania. Ostatecznie polecia�a jedna rakieta z kilkunastoosobow� za�og�, w kt�rej sk�ad opr�cz specjalnie przeszkolonych technik�w os�ony weszli powszechnie znani uczeni. Wyprawa ponios�a zupe�ne fiasko. Natychmiast po wyl�dowaniu statek zosta� otoczony kordonem uzbrojonych i zamkni�tych na g�ucho pojazd�w, a jego za�oga poinformowana, �e nie wolno jej zej�� na l�d. Wszelkie pr�by nawi�zania dialogu spali�y na panewce. Nie pad�o s�owo odpowiedzi. W polu widzenia przez ca�y czas postoju rakiety nie pojawi� si� jeden cho�by cz�owiek. Pilotom nie pozwolono nawet wyprowadzi� maszyn w celu uzupe�nienia paliwa, tak �e aby zapewni� sobie mo�liwo�� powrotu na Ziemi�, statek musia� l�dowa� na jednym z najbli�szych glob�w. Wybrano s�siedni�, drug� planet� uk�adu, gdzie analizatory wykry�y obfito�� pierwiastk�w ziem rzadkich. Jak si� okaza�o, by� to g��wnie lutet. Niedoszli negocjatorzy nape�nili nim grodzie energetyczne rakiety i jak niepyszni ruszyli w drog� powrotn�. Jednak w czasie pobytu na tym w�a�nie globie, kt�rego kontynenty i morza otacza�y mnie zewsz�d w tej chwili, za�wita� im nowy pomys�. Na Ziemi podchwycono go do�� skwapliwie, tym bardziej, �e by�o to w gruncie rzeczy jedyne, co jeszcze da�o si� zrobi�. Postanowiono mianowicie zainstalowa� na Drugiej, w najbli�szym planetarnym s�siedztwie ziemskiej kolonii, posterunek badawczo-obserwacyjny. Tak te� si� sta�o. Co prawda min�o dalszych kilkadziesi�t lat, zanim z drugiej planety pop�yn�y w kierunku Ziemi pierwsze meldunki, ale op�nienie to nie mia�o znaczenia. Post�p technologiczny kolonii na dziewiczym globie potrzebowa� nie lat ale stuleci aby osi�gn�� stopie�, z kt�rym macierzysty �wiat ludzi b�dzie musia� liczy� si� naprawd�. Meldunki by�y interesuj�ce. Opieraj�c si� g��wnie na nas�uchu przechwyconych fal radiowych, za�ogi stacji donosi�y o konfliktach wybuchaj�cych mi�dzy starymi i nowymi osadnikami. Pod tym wzgl�dem ziemscy naukowcy bezb��dnie przewidzieli rozw�j wydarze�. W pierwszych latach mia�y miejsce do�� drastyczne incydenty, dochodzi�o nawet do star� zbrojnych, nigdy jednak te utarczki nie przerodzi�y si� w konfrontacj� globaln� � je�li mo�na u�y� takiego okre�lenia w stosunku do globu zamieszka�ego przez kilkana�cie tysi�cy ludzi. To, �e z biegiem lat liczba kolonist�w wzros�a do p�tora miliona, nie zmieni�o przecie� uk�adu si�. Stopniowo tarcia wygas�y, ust�puj�c miejsca izolacji. Meldunki stawa�y si� coraz bardziej monotonne. Mija�y lata, zmienia�y si� za�ogi, topnia�o pokolenie, pami�taj�ce pierwszy odlot ludzi do gwiazd, a nowe generacje przyjmowa�y zastan� sytuacj� jako oczywist� i naturaln�. Przyp�yw zainteresowania dawn� koloni� nast�pi� stosunkowo niedawno, kiedy posterunek na Drugiej zacz�� przechwytywa� strz�py wiadomo�ci o ludziach �yj�cych w wodzie, oddychaj�cych rozrzedzonymi gazami, wciskaj�cych si� bez pancernych os�on w najrozmaitsze �rodowiska. Zjawiska te pozwala�y si� wyja�ni� znanymi od dawna mo�liwo�ciami, tkwi�cymi w in�ynierii genetycznej. �e nasz �wiat w pewnym momencie �wiadomie odrzuci� te mo�liwo�ci, to sprawa etyki, a nie biomatematyki czy technik biochemicznych. Co najwy�ej dawni nasi ziomkowie stali nam si� jeszcze bardziej obcy. �eby postaw