5287
Szczegóły |
Tytuł |
5287 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5287 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5287 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5287 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BARTOSZ R. MUSIA�KOWSKI
Kalokagatia
I
Peter Sadowsky spojrza� do zeszytu na tr�jmian kwadratowy, kt�ry w�a�nie sko�czy� robi�. Zadanie by�o banalne.
Nawet nie potrzebowa� zastanawia� si� nad rozwi�zaniem. Wynik wzbudzi� w nim rado��. Osiem. Dla ka�dego innego
cz�owieka liczba ta wydawa�aby si� rzecz� najnormalniejsz� w �wiecie, jednak dla niego to by� znak. Zapowied� dnia
jutrzejszego. Wielkiego dnia, kiedy to sko�czy osiem lat.
Nie mia� jednak czasu na bezowocne rozmy�lania, czeka�o na niego jeszcze dwadzie�cia zada�, a to najbli�sze zdawa�o
si� stanowi� wyzwanie.
Po stu dwudziestu minutach z satysfakcj� od�o�y� pi�ro. Potrafi� zrobi� wszystkie, radosna my�l pobudza�a umys�
m�odego ch�opca. Jego jasnoniebieskie oczy b�yszcza�y triumfem. Iskrzy�y, jak dwie gwiazdy polarne m�wi�ce -
jestem wielki. Jednak, gdy przyjrze� si� gwiazdom z bliska, dostrzec mo�na plamy. Ciemne plamy burz�ce idealny
obraz. Tak samo, mimo ca�ej euforii, oczy dziecka nosi�y znamiona zm�czenia.
Sko�czy� si� wreszcie kolejny dzie� nauki. Dziesi�� godzin �wicze� zar�wno umys�owych, jak i fizycznych. Poza tym
trzy d�ugie wyk�ady. Ci�gle mia� w uszach s�owa �ysawego profesora Mullera, m�wi�cego o podstawach budowy sieci
neuronowych.
Peter wsta� z �awki i podszed� do stolika profesor Gomez. Chcia� jak najszybciej odda� prac� i opu�ci� klas�. Ta
kobieta w jaki� niewiadomy spos�b dra�ni�a go. Mimo tego, �e do swoich uczni�w zawsze odnosi�a si� mi�o i
grzecznie, ch�opiec mia� wra�enie, �e robi to w wymuszony spos�b. Wizerunku dope�nia�a fizjonomia, nieodparcie
kojarz�ca si� ze star� koby��.
Po wypowiedzeniu grzeczno�ciowego: �Do widzenia pani profesor�, uda� si� na sto��wk�. Po drodze, mimo
szybkiego marszu, ogl�da� korytarze Kompleksu Szkolno-Wychowawczego imienia Nelsona Mandali.
Zawsze, gdy tylko mia� chwil� wolnego czasu, a nie zdarza�o si� to prawie nigdy, kocha� przygl�da� si� portretom
wielkich tego �wiata. Zawieszone one by�y na �cianach oklejonych niebieskaw� tapet� o fakturze zbli�onej do p��tna.
Kiedy mija� jeden ze swoich ulubionych, przedstawiaj�cy Napoleona w stroju konsula, dogoni� go Fritz, kolega z
pokoju, specjalizuj�cy si� w lingwistyce. Razem, wymieniaj�c spostrze�enia na temat ostatniego wyk�adu, wkroczyli
do sto��wki.
Pomieszczenie by�o wysokie, jasne, o powierzchni olbrzymiej hali sportowej. Kolorowe esy-floresy na �cianach mia�y
za zadanie uczyni� sal� bardziej przyjazn� dla oka. Ca�o�� jednak psu� ledwo wyczuwalny zapach �rodk�w
dezynfekuj�cych.
Ch�opczyk usiad� przy swoim stoliku numer 248, po drodze zabieraj�c talerz gor�cego roso�u. Za sto�em jeszcze nikt
nie siedzia�, a wi�c pozostali dwaj koledzy jeszcze nie sko�czyli zaj��, a Fritz si� gdzie� zawieruszy�.
Jako, �e zupa by�a zbyt ciep�a, aby j� zje��, nie ryzykuj�c poparzenia, Peter zacz�� si� ni� bawi� , ��cz�c i dziel�c, za
pomoc� �y�ki, p�ywaj�ce po powierzchni oczka t�uszczu . Te, jakby o�ywione, wymyka�y si�, aby po chwili powr�ci�
na dawn� pozycj�.
Mi�� zabaw� i gwar, dobiegaj�cy z o�miu tysi�cy m�odych garde�, przerwa� d�wi�k komunikatu dobiegaj�cy z
owalnych g�o�nik�w umieszczonych pod sufitem: �Podczas dzisiejszej godziny relaksu b�dziecie mogli wys�ucha�
pi�tej i sz�stej symfonii Beethovena. Transmisji b�dzie towarzyszy� notka biograficzna, kt�ra zostanie wy�wietlona na
ekranach interkomu. Po tym nale�y przeczyta� obowi�zuj�ce na dzisiaj fragmenty lektur; i tak w kolejno�ci:
siedmioletni uczniowie - pi��dziesi�t kolejnych stron Mitologii, o�miolatkowie - siedemdziesi�t Fausta Goethego,
najstarsi - doko�czy� D�um� Camusa oraz przeczyta� felieton o dwudziestym wieku Upadek moralno�ci i inne bana�y.
Tyle og�osze�, dzi�kuj�. Dobranoc.� Komunikat dyrektora dotyczy� tylko cz�ci uczni�w, bo pozosta�e roczniki mia�y
osobn� sto��wk�. Zako�czy�o go podw�jne bicie dzwonu wskazuj�ce, i� min�o wp� do si�dmej.
II
Rano, pi�tna�cie minut przed lekcj�, Peter uda� si� do swojego tutora - profesora Zahna. Ten, jak zawsze, przywita� go
szerokim u�miechem oraz �pedagogicznym� spojrzeniem zza szkie� okular�w.
- w czym mog� pom�c, Peter ? - jego weso�o�� by�a tak naturalna, �e nie mo�na go by�o pos�dzi� o jak�kolwiek
sztuczno��.
- Panie profesorze. Ja chcia�bym zg�osi�, �e co� sta�o si� z moim somnotutorem. Zamiast normalnego programu
edukacyjnego mia�em sen. Nie przypomina� on �adnego innego. By� niezwykle wyra�ny i zdawa� si� tak realny.
Lata�em w nim, a p�niej skaka�em i �piewa�em, przygrywaj�c sobie na cymba�kach - g�os ch�opca by� pe�en przej�cia.
- Niczym si� nie przejmuj. To si� zdarza. Musia� si� przepali� kt�ry� z bezpiecznik�w. Zajmie si� tym kto� z obs�ugi. -
pu�ci� oko do podopiecznego - Prawie bym zapomnia�, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Dzi� obiad zjesz
razem z rodzicami, a teraz zmykaj na lekcj�.
Ostatnie s�owa zag�uszy� radosny okrzyk ch�opca. Rozradowane dziecko pobieg�o na lekcj� etyki.
Wizyta rodzic�w by�a jedn� z tych ma�ych iskierek, kt�re rozja�nia�y, raz na p� roku, pobyt w tej samotni, miejscu,
gdzie mia�o si� pe�no koleg�w, ale �adnego przyjaciela.
Zaj�cia zacz�y si� od wyk�adu na temat halogenk�w i ich zastosowania we wsp�czesnej technice. Najdziwniejsze w
tym wszystkim by�o to, �e nic nowego nie zosta�o powiedziane. Tylko powt�rzono to, co jest w programie poprzedniej
klasy. Tak wi�c Peter nudzi� si�, cho� robi� wszystko, aby tego nie pokaza�. Mimo tego my�li co chwila odp�ywa�y.
Stara� si� je przywo�a� do porz�dku, ale te, jak niesforne dzieci, rozbiega�y si� na nowo. Jednak, gdy ju� uda�o si� je
okie�zna� i skoncentrowa� nad tematem, wtedy chochlik wskakiwa� w r�k�, kt�ra bezwiednie zaczyna�a ta�czy� po
kartce. Tworzy�a skomplikowane rysunki przypominaj�ce kszta�tem wzory perskich dywan�w. Tak, po zape�nieniu
dw�ch stron, ta cz�� zaj�� dobieg�a ko�ca. W przerwie ch�opiec zastanawia� si� nad dzisiejszym rozkojarzeniem. Czy
mo�liwe, aby urodziny tak na niego wp�yn�y, a mo�e to co innego i powinien zg�osi� to Zahnowi? Jednak tutor
nabra�by z�ych podejrze�, gdyby si� dwa razy dziennie do niego zg�asza�. W g�owie zaraz pojawi�o si� wspomnienie
sprzed trzech lat , gdy rodzice przywie�li go do tej szko�y. By� wtedy w grupie uczni�w �A�, a wi�c w wieku od
pi�ciu do sze�ciu lat i ta ogromna szko�a wyda�a mu si� wi�ksza od ca�ej kuli ziemskiej. Tym bardziej, �e szko�a grupy
�0�, do jakiej wcze�niej ucz�szcza�, by�a, jak wi�kszo�� takich plac�wek, ma�a i przytulna. Liczy�a sobie tylko
pi�ciuset uczni�w. Wtedy to pi�knego poranka, pierwszego sierpnia, po raz pierwszy ujrza� promienny u�miech
profesora Roberta V. Zahna, kt�ry po kr�tkim przywitaniu, zacz�� rozmow� ze swoim nowym podopiecznym:
- Masz na imi� Peter, prawda ? - odpowiedzi� by�o tylko niepewne skini�cie g�ow�. - Od dzisiaj przez najbli�sze pi��
lat b�d� twoim opiekunem. Twoim przewodnikiem po �wiecie nauki, etyki, sportu, a je�eli b�dziesz chcia�, to tak�e
religii. Chcesz? Bo z tego co wiem, pan Miran Sadowsky wraz z ma��onk� Tamar� wyra�aj� zgod�.
- Chc�, psze pana profesora - g�os ch�opca �ama� si� pod wp�ywem emocji.
- A wi�c, dzisiaj sta�e� si� pe�noprawnym uczniem naszej szko�y. Wymagamy od ciebie pe�nego po�wi�cenia i
ca�kowitej dyspozycyjno�ci. w zamian otrzymasz wykszta�cenie umo�liwiaj�ce nauk� na jednej z wielu najlepszych
uczelni wy�szych. Zanim to jednak nast�pi, czekaj� ci� trudne czasy. B�dziesz si� uczy� prawie przez ca�y dzie�, a i w
nocy informacje b�d� podawane do twojego m�zgu. Nie b�dziesz mia� czasu ani na zabaw�, ani na lenistwo - tu na
jego twarzy zn�w zago�ci�a rado��. - A gdyby� mia� jaki� problem, zg�o� si� bezpo�rednio do mnie. Z zadumy wyrwa�
go g�os dzwonka przypominaj�cy o zaj�ciach matematyki. Odbywa�y si� one w klasie o niewielkich wymiarach, takich,
aby zmie�ci�o si� nie wi�cej ni� trzydziestu uczni�w.
Peter nawet na chwil� nie zaj�� si� tematem lekcji, tylko od razu zacz�� rysowa�. Tym razem ca�a jego uwaga skupi�a
si� na obrazku. Nanosz�c cienkie jak w�os linie naszkicowa� ��d� unoszon� na wzburzonych falach. w jej wn�trzu
siedzia� ch�opiec, mniej wi�cej w jego wieku. Twarz narysowanego dziecka emanowa�a nies�ychanym spokojem, co
kontrastowa�o z ciemnymi, rozszala�ymi falami.
- Peter ! - by� to g�os pani profesor. Wcze�niej czy p�niej musia�a zauwa�y�. - Widz�, �e nie interesuje ci� to, co
m�wi�. Pan Horac powiadomi� mnie, �e nie uwa�a�e� na jego zaj�ciach. Pomy�la�am, �e to jego zmartwienie. Jednak,
od momentu wej�cia do klasy nie raczy�e� nawet spojrze� na tablic�. B�d� wi�c na tyle uprzejmy i opu�� klas�, kieruj�c
swoje niezainteresowane algebr� cia�o do profesora Zahna. z g�ry dzi�kuj�. - sarkastycznie sko�czy�a i jednocze�nie
wcisn�a przyciski informuj�ce koleg�, �e jego wychowanek za chwil� si� u niego pojawi.
Peter w�ciek� si� na samego siebie, a jednocze�nie na ca�y �wiat. �Akurat w dzie� urodzin.� Id�c korytarzem dobrze
wiedzia�, co powie tutor. Co innego m�g� powiedzie�? Kary s� wymierzane na podstawie kodeksu i nawet Zahn nie
m�g� tego zmieni�.
Nie min�o nawet dziesi�� minut, gdy ch�opiec wyszed� z gabinetu o mahoniowych drzwiach. Wyrok go nie zdziwi�,
ale gdy go us�ysza�, poczu� rozgoryczenie. M�g� si� ju� po�egna� z wizyt� rodzic�w. Ca�y dzisiejszy dzie�, a� do jutra,
przesiedzi w �pralni�.
By�o to jasne, sterylne pomieszczenie. Nic, opr�cz bieli laboratoryjnych �cian, nie mia�o tutaj racji bytu. Po�rodku sta�o
pi�� chromowanych foteli, wy�cielonych mi�kkimi poduszkami w kolorze nieznacznie odbiegaj�cym od pozosta�ych
sprz�t�w w �pralni�. Na drugim od lewej siedzia� smutny Peter Sadowsky. Laboranci przyczepiali kolejne elektrody
czujnik�w na szybko unosz�c� si� i opadaj�c� klatk� piersiow�. Ch�opiec nie po raz pierwszy by� przygotowywany do
procesu szybkiej nauki. Nie robi� wi�c na nim wra�enia ten ca�y sprz�t, rodem z Frankensteina. Wiedzia�, �e pomimo
barbarzy�skiego wygl�du maszyna znajduj�ca si� za zag��wkiem nie zrobi mu �adnej krzywdy. Jak wiele razy
wcze�niej, rano obudzi si� w swoim ��ku, a g�owa b�dzie bole�nie przypomina� o ogromie nowo przyj�tych
informacji.
Najstarszy z obs�ugi za�o�y� mu lekki kask z nieprzezroczystymi okularami, kt�re w rzeczywisto�ci by�y ma�ymi
ciek�okrystalicznymi monitorami.
Ch�opiec sykn�� cicho gdy mikroskopijna ig�a przeka�nika wbija�a si� mi�dzy dwa pierwsze kr�gi. Po chwili poczu�
drugie uk�szenie. Tym razem w wewn�trzn� stron� przedramienia. Doskonale wiedzia�, i� wstrzykni�to mu w�a�nie
substancj� umo�liwiaj�c� ten b�yskawiczny proces uczenia.
R�k� momentalnie ogarn�� �ar, lecz nie ten z gatunku przynosz�cych cierpienie. Ciep�o, kt�re zacz�o rozlewa� si� po
ca�ym ciele, by�o przyjemne. Nios�o ze sob� niespo�yte, zdawa�oby si�, pok�ady energii. Jednocze�nie uspokaja�o,
wtr�ca�o w �wiat mi�ego odr�twienia. W ciemno�ciach kasku zacz�y wirowa� smugi nierzeczywistego �wiat�a, kt�re
nie by�o wytworem dw�ch ekran�w, a majaczeniem m�zgu przestawiaj�cego si� na zupe�nie inny tryb pracy. Po chwili
barwne wzory znikn�y, a w ich miejsce pojawi�o si� mrowienie w male�kim punkcie na karku, �wiadcz�ce o
rozpocz�ciu wysy�ania sygna�u przez nadajnik. Mimo zupe�nej ciemno�ci ch�opiec m�g�by przysi�c, �e rzeczywisto��
zacz�a si� kurczy�. Po sekundzie, kt�ra r�wnie dobrze mog�a by� minut�, Peter czu�, i� ca�y �wiat jest rozmiar�w
elektronu. Mrowienie, kt�re przenika�o tylko drobny punkt na szyi, by�o jednocze�nie w ca�ej jego rzeczywisto�ci i nie
by�o go wcale. Zmys�y straci�y swoj� odr�bno��. Wzrok by� s�uchem, a dotyk smakiem.
Nagle ten mikroskopijny �wiat wybuchn�� ��tym �wiat�em monitor�w i powr�ci� do normalnych rozmiar�w. w tym
samym momencie �wiadomo�� zosta�a od��czona.
III
Ch�opiec, jak zawsze po takim zabiegu, obudzi� si� z t�pym b�lem w skroniach, kt�ry wraz z up�ywem czasu zanika�,
a� oko�o po�udnia mia� zupe�nie straci� jakiekolwiek znaczenie.
Dzie� by� pochmurny i d�d�ysty. Ciemnosine ob�oki leniwie przesuwa�y si� po niebie. Zimny wiatr uderza� drobnymi
kroplami deszczu o szyb�.
Peter podszed� do okna i przyjrza� si� placowi przed szko��. W�r�d klon�w, z kt�rych zacz�y opada� li�cie, nie by�o
wida� ani jednego ucznia. Wszyscy musieli by� na lekcjach. Na chwil� jego wzrok powr�ci� do drzew. By� koniec
lipca, a z nich opada�y ju� li�cie. Po zastanowieniu si� doszed� do wniosku, �e wszystkiemu winne pewnie kwa�ne
deszcze. Nie wnikaj�c dalej w temat, ubra� si� i ruszy� na lekcj�. Gdy szed� korytarzem us�ysza�, jak kto� wo�a go po
imieniu. Odwr�ci� si� natychmiast, ale nikogo nie by�o. Hall by� pusty. Wszystko wskazywa�o na to, �e przem�czony
umys� p�ata figle.
Ju� bez �adnych przeszk�d uda� si� na zaj�cia. Rozpocz�� je od wiedzy o spo�ecze�stwie wsp�czesnym z elementami
dialogu politycznego. By� to jeden z jego ulubionych przedmiot�w. Trzy godziny notowania i wys�uchiwania teorii
wiedzy socjologiczno- politycznej min�y, jak z bata strzeli�. P�niej by�a geografia, informatyka, geometria, a na
koniec p�ywanie. Po tak �mudnym dniu nauki, nawet nie id�c na sto��wk�, pomaszerowa�, pow��cz�c nogami, w stron�
swojego pokoju. Mia� zdecydowany zamiar wcze�niej po�o�y� si� spa�.
Po drodze spotka� swojego tutora.
- Pete, ch�opcze, uda�o mi si� uzgodni� z dyrekcj� z�agodzenie kary. Za tydzie� b�dziesz m�g� odby� stracone
spotkanie z rodzicami.
- Dzi�kuj� - nie�mia�o powiedzia� ch�opiec. - Chcia�bym...
- Przepraszam ci�, ale troch� si� spiesz�. Jutro pogadamy. - z lekkim naciskiem na ostatnie zdanie uci�� rozmow�.
Ch�opiec, wzruszaj�c z rezygnacj� ramionami, ruszy� do swojej kwatery.
IV
Nazajutrz wsta� jeszcze gorszy dzie�, o ile to w og�le mo�liwe. Ch�opiec, jak co dzie�, ubra� si� i ruszy� na zaj�cia.
Podczas gdy przechodzi� mi�dzy budynkami kompleksu, my�li jego by�y skoncentrowane na chmurach. By�y szaro-
granatowe, z jakim� trupim odcieniem i uk�ada�y si� w fantastyczne kszta�ty. Peter m�g�by przysi�c, �e przed chwil�
zobaczy� jeden do z�udzenia przypominaj�cy profesora Zahna w jego grubych okularach. Co dziwniejsze, zdawa�o mu
si�, �e s�yszy g�os nale��cy do niego, lecz nie m�g� rozr�ni� ani jednego s�owa. To, co zdawa�o si� by� g�osem
wychowawcy, przerodzi�o si� w wycie wiatru, kt�ry rozgoni� ob�oki, tworz�c na miejscu starych nowe fantasmagorie.
Ch�opiec czym pr�dzej pobieg� w stron� docelowego budynku. Ju� wystarczaj�co zm�k�, aby dalej wpatrywa� si� w
g�upie chmury.
Pierwsz� mia� matematyk�. Na niej to pani Gomez odda�a sprawdziany. Obejrza� sw�j. W�asnym oczom nie wierzy�.
�adne zadanie nie by�o prawid�owo rozwi�zane. Przy czerwonym znaczku oceny niezadowalaj�cej widnia�, jak
wypalone pi�tno, wykrzyknik. R�ce ch�opca dr�a�y, do oczu cisn�y si� �zy. Jak? Jak to mo�liwe? My�li pr�bowa�y
znale�� logiczne wyt�umaczenie w czasie, gdy r�ce wertowa�y prac�. Oczy mechanicznie czyta�y komentarze. ��le
policzona delta.� �B��d w obliczeniach.� �Ten ci�g jest zbie�ny - ma sum�.� S�owa te pali�y. By� pewien. Jak m�g�
zrobi� tyle b��d�w? Przy ostatnim zadaniu widnia� napis; �Wykres wchodzi od spodu. B��d w sprz�eniu.� Co? Jak to
b��d w sprz�eniu? Jakim zn�w sprz�eniu? o co w tym chodzi? - my�la� gor�czkowo.
Czym pr�dzej podszed� do nauczycielki, lecz w momencie, gdy chcia� poprosi� o wyt�umaczenie, zorientowa� si�, i� w
miejscu matematyczki stoi profesor Zahn. Znaczy si� by�by to Zahn, gdyby nie to, �e do wychowawcy nale�a�a tylko
g�owa. Reszta by�a w�asno�ci� Gomez.
- Nie damy rady. - obwie�ci� wszechobecny g�os, nie nale��cy do nikogo w pomieszczeniu. W�a�ciciel zdawa� si� by�
wsz�dzie. D�wi�k dobywa� si� ze �cian, sufitu, biurka. Ch�opcem wstrz�sn�y spazmy p�aczu. w jednej chwili zerwa�
si� do biegu.
- To nie moja wina. - dudni� G�os.
�Zwariowa�em�. Ta my�l go przera�a�a, lecz nie przestawa� biec. Ze �ciany u�miecha�y si� z�o�liwie pokraczne
twarze grona pedagogicznego. By�y one wykonane z tej samej materii co mury. Szalone, nierealne p�askorze�by,
�ypi�ce na niego.
z ca�ych si� natar� na szklane drzwi, kt�re otworzy�y si� z g�o�nym trzaskiem. Ten za� przerodzi� si� w krzyk:
- Zr�bcie co�! - tym razem g�os nale�a� do kogo� innego. Te� jednak nie spos�b by�o okre�li� jego �r�d�a.
Peter bieg�, ile mia� si�. Serce chcia�o si� wyrwa� z ma�ej, ci�ko opadaj�cej i wznosz�cej si� klatki piersiowej. Potyka�
si� i �lizga� na rozmok�ym terenie. Raz, trac�c zupe�nie r�wnowag�, run�� ca�ym ci�arem w b�oto. Drobne kamienie
wbi�y si� w os�oni�te tylko cienkimi spodniami kolana. Nie zwracaj�c jednak uwagi na b�l i otarcia, zerwa� si� i ruszy�
szalonym p�dem dalej.
Nie wiedzie� sk�d, nagle znalaz� si� w w�skim, p�okr�g�ym tunelu. Jego granitowe �ciany by�y pokryte mchem.
P�mrok panuj�cy wewn�trz rozja�nia� tylko blask wyj�cia.
Ch�opiec bieg� czytaj�c na �cianach czerwony, opalizuj�cy napis: � Organizm nie wytrzyma, jest za m�ody�.
Cokolwiek mog�o to znaczy�, �wiadczy�o o jego szale�stwie. Tak jak uporczywa, niewyt�umaczalna my�l m�wi�ca:
�Od��czenie oznacza szok. Szok ko�czy si� �mierci��. Nie wiedzia�, co to znaczy i sk�d ta my�l. Nie wiedzia� te�,
kiedy upad� na kamienn� posadzk�. Poczu�, �e spada. �wiat zacz�� wirowa�. Ta�czy� tysi�cami pastelowych kolor�w.
Przelewa�y si�, co chwila tworz�c nowe, abstrakcyjne wzory. Niepoj�ty b�l pali�. Jego �r�d�o zdawa�o znajdowa� si�
tu� nad ramionami. Cierpienie promieniowa�o, rozsadzaj�c my�li. w pewnym momencie tortura osi�gn�a apogeum.
Wszystko znikn�o.
Wok� by�o ciemno. Ca�kowity niebyt, gdyby nie g�osy:
- T�umacz� panu, �e to nie nasza wina. Jego umys� spowodowa� b��d w sprz�eniu mi�dzy nim a maszyn�. Podobny do
tego, kt�ry zablokowa� somnotutora. To jaka� wybitna cecha umys�u. Gdyby�my spr�bowali od��czy� go wcze�niej,
zamieni�by si� w warzywo. Powtarzam, jak wed�ug pana zachowa�by si� m�zg dziecka ? Od��czaj�c go
przerwaliby�my ultraszybki przesy� danych. To tak, jak z rozgrzanym do bia�o�ci �elazem, w�o�y je pan do lodu, to
pokrzywi si� i jednocze�nie utwardzi. Identycznie jest z g�ow� ch�opca. Umys�, broni�c si� przed impulsem, tak jakby
�si� rozgrza��. Od��czaj�c sygna�, spowodowaliby�my szok. On spowodowa�by nieodwracalne zniszczenia w m�zgu.
Znaj�c konsekwencje, nie mogli�my tego zrobi�.
w tym momencie Peter poczu�, �e co� si� dzieje. Po chwili zorientowa� si�, �e �ci�gni�to mu kask. Nad sob� ujrza�
twarze technik�w i profesora Zahna. Chcia� co� powiedzie�, lecz nie m�g�. Obraz by� bardzo zamglony, a g�osy
dochodzi�y z daleka, jakby zza �ciany:
- Do ostatniej sekundy liczyli�my, �e organizm przestanie si� cho� na chwil� broni� i pozwoli nam dzia�a�. Przykro mi.
Wina nie le�y po �adnej stronie. Ten ch�opiec po prostu by� inny. To, co powiem, jest tylko niczym nie podpart� teori�.
Mo�liwe, �e jego umys� by� zbyt kreatywny. Nie pozwoli� sob� manipulowa�. To jego m�zg chcia� tworzy�, a nie by�
tworzonym od nowa lub zmienianym w tak drastyczny spos�b. Widocznie istniej� jednostki, cho� nie s�ysza�em o
innym takim przypadku, kt�rych nie nale�y �nagina�. Mam na my�li to, �e powinni�my pozwoli� im rozwija� si�
swobodniej. Bez ogranicze� tworzonych przez Program. Czy nie zastanawia� si� pan kiedy� nad tym, �e zmuszaj�c
dzieci do kroczenia pewnymi, okre�lonymi drogami, na kt�rych nie mog� znale�� chwili wolnego czasu, pozbawiamy
je indywidualizmu? Mo�liwe, �e ten ch�opiec jest w�a�nie ofiar� takiego systemu.
Peter my�la� co to mo�e znaczy�, jaki jest sens tych s��w. Zrozumia� dopiero, gdy obraz zupe�nie si� rozmaza�, a
d�wi�k ucich�. Na twarzy za� poczu� ciep�� kropl�. �z� �a�o�ci profesora Zahna. By�o to ostatnie odczucie, zanim �wiat
zupe�nie znikn�� sprzed zmys��w. Poczu� zupe�nie co� nowego. By�o lekko, ciep�o. Niewyobra�alny b�ogostan ogarn��
my�li. Delikatna muzyka p�yn�a z odleg�ego miejsca. Jej hipnotyczna moc przyci�ga�a, wo�a�a. Nie mia� si�y... nie
chcia� si� opiera�. Ruszy� w jej kierunku.
w pokoju by�o cicho. Nikt si� nie odzywa�. Wszyscy stali ze spuszczonymi g�owami. Zahn nawet nie pr�bowa�
powstrzyma� �ez. Nad Peterem szumia�y klimatyzatory ...