5231

Szczegóły
Tytuł 5231
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5231 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5231 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5231 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PAUL McAULEY dziedzictwo Nie by�o w�tpliwo�ci: zgubi� si�. Robert Tolley zmi�� gniewnie map� i wygramoli� si� z wynaj�tego volkswagena - co nie by�o �atwe, poniewa� by� wysoki, zaczyna� ty�, a siedzenie by�o zapadni�te - �eby rozejrze� si� w okolicy. Zaparkowa� samoch�d w zatoczce przed bram� w �ywop�ocie, by nie tarasowa� w�skiej nieoznakowanej szosy. Teraz zapali� papierosa, opar� si� o staro�wieck� bram� wychodz�c� na zdzicza�� ��k� i zacz�� si� zastanawia�, czy nie powinien zrezygnowa� z poszukiwa� i wr�ci� do Oksfordu. Pada� drobny deszczyk, odrobink� za g�sty, �eby uchodzi� za mg��. Wszystko wygl�da�o prawie tak, jak w domu. Prawie, nie do ko�ca. Pola, soczy�cie zielone nawet na pocz�tku grudnia, mia�y w sobie co� nieuchwytnie r�nego od pastwisk Hampshire z czas�w jego dzieci�stwa. Mia� ju� wsi��� do samochodu, kiedy zza zas�ony drzew w przeciwleg�ym rogu pola wy�oni�y si� dwie sylwetki. W oddali rozleg�o si� szczekanie psa, g�ucho brzmi�ce w wilgotnym powietrzu; czarno-bia�y collie dobieg� do bramy przed swoimi w�a�cicielami. Skaka� i zanosi� si� szczekaniem. Tolley cofn�� si� nerwowo. - Dobry piesek, grzeczny piesek - wymamrota�. Ba� si�, �e pies skoczy mu na nowy p�aszcz burberry� albo gorzej. Jeden z id�cych, m�czyzna, stan�� na �erdzi p�otu. - Bez obaw - powiedzia� z ci�kim p�nocnym akcentem. - Nie ugryzie. - Mog� prosi� o pomoc? - spyta� Tolley. - Chyba si� troch� zgubi�em. - Jasne, jasne. M�czyzna by� �ylasty, mia� jakie� sze��dziesi�t lat, kraciast� czapk� mocno wci�ni�t� na siwe k�dzierzawe w�osy, a na ramieniu my�liwskiej kurtki kosztowny aparat fotograficzny. Odwr�ci� si� i poda� r�k� �onie - przynajmniej mo�na by�o si� domy�la�, �e to jego �ona, niska kobietka o par� lat m�odsza od m�a, mniej wi�cej w wieku Tolleya. Czarne l�ni�ce w�osy mia�a �ci�gni�te w dziewcz�cy kucyk, jedwabna apaszka wygl�daj�ca spod futrzanego ko�nierza palta nadawa�a jej egzotyczny, cyga�ski wygl�d. Kobieta odezwa�a si�, unosz�c d�o� do gard�a: - Pan jest z Ameryki, tak? Nasz syn tam mieszka, w Bostonie. - Na Uniwersytecie Harvarda - doda� jej m��. - Szuka�em Steeple Heyston. Mo�e wiedz� pa�stwo, jak tam trafi�? Chyba wiedzieli, bo spojrzeli na siebie znacz�co. - Przegapi� pan zakr�t - powiedzia� m�czyzna. - P� kilometra wcze�niej, zwyk�a droga, nie oznakowana. Zreszt� tam ju� nic nie ma. - Wiem, �e to ruiny. Stary dw�r. Chcia�em go zobaczy�. Mieszka�a w nim rodzina ze strony ojca. Tolley. Znacie pa�stwo to nazwisko? Znowu na siebie spojrzeli. - Cz�� dworu jeszcze istnieje - powiedzia� m�czyzna. - Sam pan podr�uje? Tolley wyja�ni�, �e jest rozwiedziony i nie ma dzieci. - Mo�na powiedzie�, �e jestem ostatni z rodu - doda�, a kobieta znowu dotkn�a gard�a. - Uczelnia da�a mi urlop - dorzuci�. - Wi�c sobie zwiedzam. - Ach, pan te� wyk�ada na uniwersytecie! - o�ywi�a si� kobieta. - Nasz syn jest profesorem biologii. - Ja si� zajmuj� histori�. Zw�aszcza w�oskim renesansem. - To pewnie trudne, skoro si� mieszka z Ameryce� i w og�le. - Uniwersytet ma mn�stwo materia��w, a Muzeum Getty'ego jeszcze wi�cej. Wykupili�my spor� cz�� waszej przesz�o�ci. W�asnej nie mamy za wiele. - Wie pan co? Kiedy ju� pan sobie obejrzy Steeple Heyston, niech pan wst�pi do nas na herbatk�. - To bardzo mi�e. - Ca�a przyjemno�� po naszej stronie. Mieszkamy w po�udniowym Heyston, tylko kilometr st�d. Dom nazywa si� Niwianka, trzeci od pubu. Na pewno pan trafi. Niech pan nas odwiedzi, a my opowiemy panu o Steeple Heyston. - Interesuj� si� pa�stwo miejscow� histori�? - To strasznie smutne miejsce - powiedzia�a niespodziewanie kobieta. - Strasznie smutne. Najsmutniejsze, jakie znam. - Moja Marjory uwa�a, �e ma dar - wyja�ni� m�czyzna z u�miechem oznaczaj�cym, �e nie wierzy w te zabobony. - Bo mam - odpar�a kobieta z dum�. - Si�dma c�rka si�dmej c�rki. Tolley przys�uchiwa� si� z rozbawieniem. Oto pi�kny przyk�ad s�ynnego angielskiego ekscentryzmu. - Bardzo si� ciesz�, ale, przepraszam, nie dos�ysza�em pa�stwa nazwiska. - Beaumont. Gerald i Marjory. - M�czyzna wyci�gn�� r�k�, kt�r� Tolley u�cisn��. - Lepiej niech pan ju� jedzie. - Niedobrze tam by� po zmroku - doda�a jego �ona. Oboje zaczekali, a� Tolley wci�nie si� do wynaj�tego samochodu i niezdarnie zawr�ci na w�skiej drodze (ci�gle jeszcze si� nie przyzwyczai� do r�cznej zmiany bieg�w, wi�c po drodze zgas� mu silnik). Nieruchome sylwetki Beaumont�w oraz ich psa jeszcze d�ugo majaczy�y, coraz mniejsze, we wstecznym lusterku. - Niedobrze tam by� po zmroku - mrukn�� do siebie Tolley z u�miechem; w jego �wiecie nie by�o miejsca dla przes�d�w i religii. Jego praca dyplomowa, a potem ksi��ka (dzi�ki kt�rej otrzyma� miejsce na uczelni) dotyczy�a renesansowego filozofa Pietro Pomponazziego, kt�ry uwa�a�, �e wszystkie zjawiska maj� naturalne przyczyny, przez co wyklucza� wszelkie cuda, demony i anio�y. Oczywi�cie nie o�mieli� si� p�j�� o krok dalej i wyeliminowa� istnienie Boga, ale Tolley uwa�a�, �e promie� nauki dotar� do ka�dego zak�tka wszech�wiata, a� po najdrobniejsze drgnienia cz�stek elementarnych, i nie znalaz� �adnego dowodu na istnienie epikurejskiego wszechw�adnego Stw�rcy. A duchy� duchami mo�e si� zajmowa� Steven Spielberg, kt�ry zbija na nich ci�kie pieni�dze. I tyle na ten temat. Odnalaz� w�a�ciwy zjazd i skr�ci� w niego z j�kiem resor�w; droga by�a wyboista i ko�czy�a si� w po�aci wysokiej trawy z drzewami po jednej i zdzicza�ym �ywop�otem po drugiej stronie. Tolley wy��czy� silnik i wygramoli� si� z samochodu. Gdzie� z oddali dobiega� szum wody i zimowy ochryp�y wrzask gawron�w, nawo�uj�cych si� przez nagie pola. Silnik samochodu tyka�, stygn�c. W �ywop�ocie znajdowa�a si� brama, zwisaj�ca krzywo na s�upach i zamkni�ta p�tl� z pomara�czowego sznurka. Tolley zdj�� p�tl� i wszed� do �rodka. Mia� uczucie, �e wkrada si� na cudzy teren. Za bram� rozci�ga�a si� szeroka ��ka, z lewej strony zamkni�ta zagajnikiem bezlistnych drzew, z prawej zbiegaj�ca �agodnym zboczem ku rzece, prawdopodobnie Cherwell. Daleko z przodu wznosi� si� wysoki i stromy nasyp kolejowy; po chwili z mglistej dali wy�oni� si� poci�g i przetoczy� si� z �oskotem w stron� Birmingham. �wiat�a w oknach wagon�w ci�gn�y si� jak sznur ��tych paciork�w. Tolley postawi� ko�nierz p�aszcza i ruszy� przez traw� w�sk� �cie�k�, stanowi�c� przed�u�enie drogi, kt�r� tu przyjecha�. Garby po jej obu stronach zdradza�y, gdzie niegdy� sta�y chaty i domy. Nie zosta� z nich ani jeden kamie�. Tolley szed� w stron� zagajnika. Mijaj�c pierwsz� k�p� drzew zda� sobie spraw�, �e znalaz� si� w ruinach dworu, niegdy� nale��cego do jego rodziny. Dziwne, ale wcale go to nie poruszy�o, cho� od dawna czeka� na t� chwil�. Mo�e dlatego, �e z domu nie zosta�o prawie nic. Jedyn� pozosta�o�ci� �cian by� niski pag�rek, w�ski i prosty. Wielka k�pa dzikich r� mog�a by� niegdy� r�anym ogrodem. Pomi�dzy drzewami kry�a si� jedyna ocala�a resztka domu, wyszczerbione z�omy muru po obu stronach wielkiego komina, z�o�onego z kilku mniejszych, o�miok�tnych, prawdopodobnie z czas�w el�bieta�skich. Gdzieniegdzie pod bluszczem i traw� biela�y rozrzucone sterty kamiennych blok�w. Poza tym nic. Tolley zrobi� par� fotografii kieszonkowym olympusem, przy do�� marnym �wietle. Dopiero potem zauwa�y� budynek stoj�cy o kilkaset metr�w za ruinami, ma�y skromny ko�ci�ek z nisk� kwadratow� wie��. �ywop�ot okalaj�cy cmentarz zdzicza� i wybuja�, d�ugie p�dy dzikich r� chwia�y si� jak rozczochrane w�osy, a nagrobki ton�y w wysokiej trawie, kt�rej od wiosny nikt nie kosi�. Za to �wirowa �cie�ka by�a oczyszczona z chwast�w, a na miejsce wybitej z ko�cielnego witra�a szybki wielko�ci d�oni wstawiono dykt�. Wida� kto� ci�gle dba� o ko�ci�, cho� wierni si� st�d wyprowadzili lub spali wiecznym snem pod t� wybuja�� traw�. Tolley stan�� przy wiklinowej furtce i obejrza� si�. Robi�o si� ciemno, s�o�ce sta�o si� jasn� smug� w chmurach wisz�cych nisko nad wyzi�b�ymi polami. Jest za ciemno, powiedzia� do siebie, �eby odczytywa� napisy na nagrobkach i szuka� w ko�ciele pami�tek po rodzinie. Jutro tu wr�c�. Mo�e to i dobrze, �e dziadek roztrwoni� rodzinn� fortun�. Te poro�ni�te traw� ruiny to �a�osne dziedzictwo. Ciekawe, jak dosz�o do tego upadku. W�a�ciwie mog� si� jeszcze rozejrze�, pomy�la� i ruszy� w stron� rzeki. Rozdziela�a j� d�uga w�ska wyspa w cieniu kolejowego mostu. Na brzegu majaczy�y ruiny du�ego kwadratowego budynku. Jaki� m�yn, odgad� Tolley, gdy� rozdwojony j�zor rzeki przelewa� si� szklistym wodospadem przez grobl�. Kostropate drzewa otacza�y jedyn� ocala�� �cian�. Tolley spojrza� na ni� przez wizjer aparatu i dostrzeg� kogo� stoj�cego w cieniu, m�czyzn� o dziwnej g�owie. A, nie, to cylinder. Poci�g towarowy wy�oni� si� zza zakr�tu i przewali� si� przez most z g�uchym dudnieniem, przy wrzasku syreny o dw�ch tonach. Tolley zerkn�� na niego, po czym nacisn�� migawk�. Ale posta�, je�li w og�le tam by�a, ju� znikn�a. Zrujnowane gospodarstwo, szereg dom�w z betonowych p�yt, a potem garstka malowniczych chatek wok� malutkich b�oni, ko�cielna wie�a godz�ca w wieczorne niebo. Niwianka da�a si� zlokalizowa� bez wi�kszego trudu. Tolley wola�by si� napi� czego� mocniejszego od obiecanej herbatki Beaumont�w, ale pub by� zamkni�ty, a on jeszcze nie zg��bi� zawi�ych angielskich zasad i nie potrafi� przewidzie�, kiedy go otworz�. Gerald Beaumont nie zdziwi� si� na jego widok. Zaprowadzi� go do salonu i �ciszy�, lecz nie wy��czy� du�ego telewizora, w kt�rym szed� w�a�nie jaki� kiepski film. Przez ca�� dziwn� rozmow�, kt�ra odby�a si� wkr�tce potem, telewizor mamrota� i be�kota� w k�cie jak niedorozwini�te dziecko. Usadowiony w mi�kkim fotelu Tolley zacz�� si� odpr�a�. Czu� si� jak kuku�cze piskl�; Beaumontowie kr��yli wok� niego, donosz�c mu gor�c� herbat� z mlekiem i sterty biszkopt�w oraz ma�ych ma�lanych ciasteczek. Ch�on�li wszystkie opowie�ci o Stanach, a zw�aszcza o Bostonie, jakby w ten spos�b mogli przywo�a� utracone dziecko. Gerald Beaumont, in�ynier g�rnictwa, przeszed� na wcze�niejsz� emerytur� i zamieszka� wraz z �on� blisko Oksfordu, gdzie wyk�ada� ich jedyny syn. Ten jednak wkr�tce powi�kszy� liczb� naukowc�w emigruj�cych z kraju i Beaumontowie zostali sami w�r�d ��k Oxfordshire. S�uchaj�c ich mo�na by�o pomy�le�, �e to oni, nie ich syn, byli emigrantami w obcym kraju. - No tak - powiedzia� w ko�cu Gerald Beaumont. - I co pan s�dzi o Steeple Heyston? Tolley obliza� l�ni�ce od mas�a palce. Po�ar� wszystkie ma�lane ciasteczka i wi�kszo�� biszkopt�w. - Rzeczywi�cie, niewiele tam do ogl�dania. Przynajmniej po zmroku. Musz� tam wr�ci� i porz�dnie si� rozejrze�. Mo�e zrobi� par� zdj��. A� do tej pory nie pami�ta� o znikaj�cej postaci - by� mo�e by�a tylko tworem jego wyobra�ni, zrodzonym z cienia i sugestii - ale na jej wspomnienie przeszed� go prawdziwy, niek�amany zimny dreszcz. - To dobre miejsce do fotografowania. - Gerald Beaumont wsta�. - Co� panu poka��. - Gerald, prosz� - j�kn�a jego �ona, ale on ju� przetrz�sa� szuflad�. Wyj�� z niej spory album i poda� go Tolleyowi. Du�e odbitki, pi�tna�cie na dwadzie�cia jeden, czarno-bia�e, po jednej na stron�. Ko�ci�. Zwarte szeregi nagrobk�w, ca�e z blasku i cienia. Chwasty na omsza�ym kamieniu. Surowa po�a� zlodowacia�ego pola, komin zrujnowanego domu na tle sinego nieba. - Bardzo profesjonalne. - �ona tego nie pochwala - wyjawi� Gerald Beaumont, promieniej�c nie�mia�ym zadowoleniem. - Wiesz, co s�dz� o tym miejscu - powiedzia�a twardo Marjory. Mia�a lawendowy blezerek, narzucony na ramiona jak peleryna matadora, z wiktoria�sk� broszk� przypi�t� do klapy. Fa�szywy klejnot migota� w �wietle ognia na kominku. - Mieli mi pa�stwo opowiedzie� histori� Steeple Heyston. Marjory Beaumont spojrza�a na m�a, kt�ry niemal niedostrzegalnie skin�� g�ow�. - No tak... - Pochyli�a si� ku Tolleyowi, jakby chcia�a mu powierzy� tajemnic�. - Widzia� pan te tory za ruinami. To stara linia Oksford - Birmingham. Sto lat temu wydarzy�a si� tu tragedia. - Sto sze�� - wtr�ci� Gerald. Nie zwr�ci�a na niego uwagi. - Poci�g pasa�erski jecha� do Birmingham, a towarowy w kierunku Oksfordu. Jeden wagon towarowy wyskoczy� z tor�w i poci�gn�� za sob� inne dok�adnie w chwili, gdy poci�gi si� mija�y. Podobno zgrzyt hamulc�w by�o s�ycha� a� w Oksfordzie, a iskry spod k� wznieci�y po�ar na dw�ch kilometrach nasypu. Nie wiem, czy to prawda, ale wiem na pewno, �e poci�g pasa�erski nie zd��y� si� zatrzyma� i uderzy� w towarowy. To by�a pierwsza wielka katastrofa kolejowa, zgin�o ponad czterdzie�ci os�b. Nie by�oby ich tyle, gdyby ludzie ze Steeple Heyston mogli im pom�c. Pan dworu nie pozwoli�. Od samego pocz�tku by� przeciwny tej linii, poniewa� przebiega�a za blisko jego domu. Kiedy pasa�erowie zacz�li wynosi� rannych z poci�gu, dziedzic zapowiedzia� swoim domownikom, �e maj� si� nie zbli�a�. "Niech ich uratuj� te przekl�te poci�gi", mia� powiedzie�. Poci�g z pomoc� przyby� dopiero po dobrych dw�ch godzinach, a do tego czasu umar�o wiele os�b, kt�re mo�na by�o uratowa�. Pochowano ich ko�o ko�cio�a. Dziedzic usi�owa� zabroni� tak�e tego, ale w�adze ko�cielne mia�y decyduj�cy g�os. Pod starym cisem le�� dwa niezidentyfikowane cia�a, m�czyzna i kobieta. W rocznic� katastrofy pojawiaj� si� i szukaj� tor�w. - Pani ich widzia�a? - spyta� Tolley z u�miechem. - Nigdy w �yciu nie posz�abym tam ani tej, ani �adnej innej nocy. W najlepszym wypadku w tym miejscu panuje smutek. Czuj�, �e jest tam co�, co nie mo�e zazna� spokoju. - Nie wierz� w duchy ani inne takie, ale to fakt, �e Marjory raz tam zemdla�a i nigdy wi�cej nie chcia�a tam p�j��. - To pewnie ta kobieta - doda�a Marjory Beaumont cicho, jakby do siebie. - Na og� to ona. - Nie wiedzia� pan, profesorze? - Nie. Dziadek nigdy nie wspomina�, co si� dzia�o w dworze. Wiem, �e pochodzi� ze Steeple Heyston, bo ojciec zachowa� jego dokumenty naturalizacyjne. Tylko tyle zostawi� rodzinie. Zostawi� tak�e pieni�dze, ale te roztrwoniono, zanim Tolley w og�le pojawi� si� na �wiecie, a reszta przepad�a w krachu na Wall Street. Tolley odziedziczy� po przodkach tylko zami�owanie do luksusu i beztroski stosunek do finans�w; oskar�enia by�ej �ony o rozrzutno�� bola�y go bardziej ni� inne, poniewa� by�y prawdziwe. Zawsze �y� ponad stan. - Wie pan, co si� sta�o po katastrofie? Nie? Jakie� dziesi�� lat p�niej we dworze wybuch� wielki po�ar, a jednocze�nie sp�on�� te� m�yn. Tylko to trzyma�o tutaj ludzi, dw�r i m�yn, wi�c potem wszyscy si� stamt�d wynie�li. - Pewnie dlatego moja rodzina wyjecha�a do Stan�w. Dziadek mia� osiemna�cie lat. Nie wiem niczego o jego ojcu. To ten dziedzic, tak? Marjory Beaumont poderwa�a si� niespodziewanie. - Zrobi� jeszcze herbaty. Napije si� pan przed odjazdem. - Dzi�kuj�. - O tej porze s� straszne korki - wyja�ni� Gerald Beaumont, ostro�nie odk�adaj�c album ze zdj�ciami. - Za godzin� najgorsze przeminie. - Jestem bardzo wdzi�czny. Ci�gle si� nie przyzwyczai�em do jazdy po przeciwnej stronie� Collie, kt�ry przez ca�y czas drzema� w k�cie pokoju, obudzi� si�, spojrza� na drzwi salonu i wyda� cichy g�os, na po�y pisk, na po�y warkni�cie. Rozleg� si� trzask t�uczonej porcelany. Gerald Beaumont poderwa� si� i wybieg�, Tolley za nim. Marjory Beaumont sta�a na �rodku ma�ej, jasnej kuchni, z r�k� przy gardle. M�� spyta�, co si� sta�o. Wskaza�a na okno. D�o� jej dr�a�a. Na zaparowanej szybie widnia�y dwie splecione litery: O i R. - Widzia�am, jak powstaj� - odezwa�a si� Marjory zd�awionym g�osem. Lawendowy sweterek zsun�� si� jej z ramion i leg� na pod�odze. M�� obj�� j� ramieniem. - Nie s�dzi�am, �e tu przyjdzie. Przepraszam, profesorze. Musi pan ju� i��. W drodze powrotnej do Oksfordu, pomi�dzy �wiat�ami samochod�w ludzi wracaj�cych z pracy, Tolley rozmy�la�, �e mo�na to by�o �atwo zaaran�owa�: wyj�� z pokoju, st�uc imbryk i uda� przera�enie. Walni�ci Anglicy, nie zamierza� mie� z nimi nic do czynienia. Zapali� papierosa i w��czy� radio; samoch�d wype�ni�y powa�ne tony dziennika BBC. Steeple Heyston, ruiny, posta� w mroku sta�y si� bardzo odleg�e. Nast�pnego ranka znalaz� zak�ad fotograficzny, w kt�rym obiecano mu wywo�a� slajdy na popo�udnie. Potem poszed� do uniwersyteckiej biblioteki i wykupi� bilet wst�pu. Kolejna dziwna angielska ceremonia: musia� g�o�no odczyta� tekst przysi�gi, �e nie uszkodzi �adnego tomu ani nie zapr�szy ognia. Przez par� godzin myszkowa� w dziale lokalnej historii, czuj�c si� jak w domu pomi�dzy r�wnymi rz�dkami oprawnych w sk�r� ksi��ek i biurkami oddzielonymi od siebie przepierzeniami. Bibliotekarka przynios�a par� relacji dotycz�cych wypadku kolejowego - wszystkie mniej wi�cej potwierdza�y opowie�� Marjory Beaumont. Tolley zam�wi� tak�e opracowania dotycz�ce historii Steeple Heyston. Wspomniano o nim w ksi�dze katastralnej z czas�w Wilhelma Zdobywcy, ale od tego czasu populacja miejscowo�ci stopniowo si� zmniejsza�a, do czego w osiemnastym i dziewi�tnastym wieku wydatnie przyczynili si� przodkowie Tolleya, sprytnie przyw�aszczaj�c sobie okoliczne ziemie. W po�owie dziewi�tnastego wieku Steeple Heyston by�o ju� mizern� wioseczk�, kt�rej byt zale�a� od m�yna i ma�ej papierni; potem nast�pi� po�ar, o kt�rym opowiada� Gerald Beaumont, a wraz z nim pocz�tek ko�ca. Ostatnia chata zosta�a zniszczona po drugiej wojnie �wiatowej, cho� w ko�ciele czasem jeszcze odbywa�y si� nabo�e�stwa. Tolley zebra� notatki i wmiesza� si� w t�um ob�adowanych zakupami przechodni�w, powoli sun�cych obok d�ugich kolejek czekaj�cych na pi�trowe autobusy. Uliczni arty�ci brzd�kali na gitarach albo �onglowali przy wej�ciach do sklep�w. Na skrzy�owaniu Carfax zesp� Armii Zbawienia gra� kol�dy pod wielkim plastykowym �wi�tym Miko�ajem, chwiej�cym si� na zimnym wietrze. Tolley znalaz� McDonalda i �apczywie po�ar� cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami, popijaj�c go mlecznym koktajlem. Spojrza� przez okno z widokiem na wie�� college'u Christ Church, g�ruj�cego nad ratuszem niczym statek kosmiczny i pomy�la�: do cholery z tymi tajemnicami, mam wakacje czy nie? Przez nast�pne par� godzin zwiedza� te college, kt�re omin�� za pierwszym razem, i wreszcie niech�tnie przebi� si� przez t�um do sklepu fotograficznego. Dziewczyna poda�a mu kopert�, kt�r� natychmiast otworzy�. Znalaz� w niej zdj�cia ze Stratfordu i par� z Oksfordu, zrobionych przed wyruszeniem do Steeple Heyston. Nic wi�cej. - A pozosta�e? - spyta�. Ekspedientka, nastolatka z utlenionymi pasemkami, wzruszy�a ramionami. Tolley zajrza� do koperty, znalaz� klisz�, jakby zasnut� mleczn� mg��, i spyta�, na czym polega problem. Dziewczyna nie wiedzia�a i nic jej to nie obchodzi�o. Machn�� jej przed nosem zniszczonym filmem. - Wygl�da tak, jakby to by� wasz b��d. - Nie mam poj�cia, to wszystko robi� komputery. Mo�e aparat si� panu zepsu�. - Chc� porozmawia� z pani prze�o�onym. - B�dzie dopiero pojutrze. S� �wi�ta, sam pan rozumie. - Nie do ko�ca - mrukn�� Tolley, ale nie by� zdziwiony. Nie po raz pierwszy spotka� si� w Anglii z tak� nie�yczliwo�ci�. Zap�aci� i wyszed�, �eby co� zje��. Gniew zawsze zaostrza� mu apetyt. Po po�udniu wr�ci� do hotelu, przyjemnie oci�a�y po steku, cynaderkach i paru piwach. Mia� zamiar si� zdrzemn��, ale kiedy usi�owa� otworzy� drzwi pokoju, zatrzyma�y si� na czym�, co za nimi le�a�o. Walizka na sk�adanym stela�u. Si�gn�� d�oni� do wn�trza pokoju i odsun�� j� na tyle, by przecisn�� si� do �rodka. W nozdrza uderzy� go od�r: smr�d spalenizny, g�sty jak melasa. Ale dymu nie by�o. Walizka i jej zawarto�� - g��wnie bielizna - le�a�a na pod�odze za drzwiami, ko�dra i prze�cierad�a zosta�y zdarte z ��ka. Otworzy� okno, �eby wpu�ci� �wie�e powietrze i zadzwoni� na recepcj�. W pierwszej chwili s�dzi�, �e kto� si� w�ama�, ale aparat fotograficzny le�a� nietkni�ty na nocnym stoliku, obok walkmana i kaset z muzyk� Bacha. Potem spojrza� na dywan. Kto� wydrapa� na nim dwie litery, O i R, splecione tak samo, jak na kuchennym oknie Beaumont�w. W s�uchawce odezwa� si� g�os recepcjonisty. Tolley roz��czy� si� bez s�owa. Mo�na to wyja�ni� na dwa sposoby, pomy�la� jad�c wynaj�tym samochodem przez Banbury Road. Albo Beaumontowie postanowili go n�ka�, z jakiego� szalonego powodu w�amali si� do jego pokoju, nawet przekupili obs�ug� w zak�adzie fotograficznym, �eby zniszczy� jego zdj�cia� albo to zrobili, co by�o kompletnie nieprawdopodobne - albo Marjory Beaumont m�wi�a prawd�. A w to tak�e nie m�g� uwierzy�. Chcia� wr�ci� do Steeple Heyston - za dnia i najlepiej w towarzystwie. Gerald Beaumont zdziwi� si� na jego widok, ale kiedy wprowadzi� go do domu, z salonu wy�oni�a si� jego �ona i powiedzia�a: - Wiedzia�am, �e pan wr�ci. Tolley zdoby� si� na grzeczny u�miech, wyja�ni�, �e zepsu� mu si� aparat fotograficzny i nie da si� go naprawi� na miejscu, ale chcia� zrobi� zdj�cia Steeple Heyston, wi�c zastanawia� si�, czy Gerald Beaumont nie by�by tak uprzejmy� Obmy�li� t� historyjk�, jad�c wiejskimi drogami. Nie by�a doskona�a, ale zawsze lepsza ni� wyznanie ca�ej prawdy. Je�li ci dwoje mieli z tym co� wsp�lnego, mo�e u�pi ich czujno��, a wtedy pope�ni� jaki� b��d. - Bardzo panu na tym zale�y? - spyta�a Marjory Beaumont. - Obieca�em sobie, �e przywioz� do domu par� zdj�� domu moich przodk�w. Oczywi�cie za wszystko zap�ac�. - Pojad� z przyjemno�ci� - Gerald Beaumont wyra�nie by� zadowolony. - Pospieszmy si�, �eby �wiat�o nam nie uciek�o. Tolley podchwyci� spojrzenie jego �ony, surowe, lecz zatroskane. - Uwa�aj. Prosz� ci�, uwa�aj. - Bzdury i zabobony - oznajmi� Gerald �agodnie. Tolleyowi wyja�ni�: - Wczoraj bardzo si� wystraszy�a. - Przepraszam, je�li to przeze mnie - mrukn�� Tolley nieszczerze. Marjory Beaumont dotkn�a szyi i u�miechn�a si�. Przez u�amek sekundy ujrza� t� pe�n� �ycia dziewczyn�, jak� niegdy� by�a. - Wiem, �e nie zrobi� pan tego umy�lnie. Zreszt� sami pana zaprosili�my. Czy teraz pan wierzy? - Przyznaj�, �e dot�d by�em nastawiony do�� sceptycznie - odpowiedzia� dyplomatycznie. Zastanawia� si�, czy ta kobieta nie usi�uje go do czego� sprowokowa�. Mo�e to ma co� wsp�lnego z jej synem? Odprowadzi�a ich do samochodu i przyjrza�a si�, jak Gerald Beaumont mozolnie uk�ada sprz�t na tylnym siedzeniu. - Uwa�ajcie na siebie - poprosi�a i pobieg�a do domu. Tolley wrzuci� jedynk�. - Mam nadziej�, �e nie zdenerwowa�em pa�skiej �ony. Gerald Beaumont szarpa� si� z pasem bezpiecze�stwa. - To nic. Jest nerwowa, a po wczorajszym wieczorze� Nie wierz� w si�y nadprzyrodzone, profesorze. Zawsze uwa�a�em, �e wszystko ma racjonalne wyt�umaczenie, wystarczy tylko dobrze si� zastanowi�. Jestem in�ynierem, sam pan rozumie. Ale kiedy ostatnio byli�my w Steeple Heyston, no, b�dzie ju� par� lat, �ona zemdla�a. Jest bardzo wra�liwa. Wed�ug mnie jest troch� racji w tej hipotezie, �e wydarzenia odciskaj� si� w klimacie miejsc, gdzie do nich dosz�o, wie pan, o czym m�wi�? To co� w rodzaju duch�w. Mo�e zadzia�a� pan jak katalizator, skoro pa�ska rodzina st�d pochodzi. - To by�o dawno. - Tolley mia� ochot� opowiedzie� Beaumontowi o wywr�conym do g�ry nogami pokoju, smrodzie spalenizny, inicja�ach odci�ni�tych w dywanie. Jednak to by mog�o mu pokrzy�owa� plany, wi�c uda�, �e jazda poch�ania go bez reszty. Wkr�tce samoch�d potoczy� si� wyboist� dr�k� i stan�� w tym samym miejscu, co poprzednio. Powietrze by�o przenikliwie zimne. W rozpadlinach le�a� szron, a nad wodami rozdwojonej rzeki unosi�a si� lekka mgie�ka. Tolley poczu� dreszcz podniecenia na widok ruiny pomi�dzy kostropatymi drzewami na przeciwleg�ym brzegu. Poprosi� Beaumonta o zrobienie paru zdj�� i zaczeka� cierpliwie, a� starszy pan upora si� z przygotowaniami i �wiat�omierzem (�wiat�omierz w dobie elektronicznych wynalazk�w!). Na skutej mrozem ziemi by�o wida� ka�d� bruzd�; d�ugie po�acie p�l uprawnych za dawnymi terenami wsi rysowa�y si� ca�kiem wyra�nie. Wsz�dzie panowa�a cisza i bezruch, tym wyra�niejsze, �e przed chwil� w oddali przemkn�� poci�g. - Bardzo tu zacisznie - zauwa�y� Beaumont, jakby w odpowiedzi. - Ale w lecie nie jest tak pusto. Wsz�dzie pe�no kacze�c�w, ��dki na rzece� Ludzie lubi� tu je�dzi� na pikniki. - Tak? Szkoda, �e moja rodzina nie ma ju� praw do tych ziem. To �wietne miejsce na hotel. Te malownicze ruiny! - Jest dobrze tak, jak jest - odpar� Beaumont ch�odno. - Przepraszam. Zapomnia�em, �e Anglicy nie lubi� zmian. - A Amerykanie nie my�l� o niczym innym. Przesz�o�� wydaje si� wam dziwactwem. - By� mo�e mia�a to by� nagana, ale Beaumont si� u�miecha�, a Tolley po chwili odpowiedzia� tym samym. Znale�li si� pomi�dzy ruinami dworu. Beaumont starannie skomponowa� uj�cie i zrobi� zdj�cie komina. Potem postawi� ko�nierz my�liwskiej kurtki. - Widzia� pan cmentarz? - Tylko rzuci�em okiem. - Nabo�e�stwa ci�gle si� odbywaj�, par� razy w roku. Chod�my, poka�� panu nagrobki. Niekt�re napisy s� do�� zabawne. Ale najpierw zaprowadzi� Tolleya pod roz�o�ysty cie� cisu za ko�cio�em, gdzie z dala od innych wznosi�y si� dwa nagrobne kamienie, na kt�rych kr�tkie napisy ju� dawno zgin�y we mchu. - To te nicponie nas niepokoj�, jak twierdzi Marjory. - Pa�ska �ona m�wi�a co� o kobiecie. - Kto to mo�e wiedzie�? Dla mnie to bzdury. Chodzi o to miejsce, o nic innego. Na pewno o nikogo tu pochowanego. W kopalni s� takie chodniki, w kt�rych nie ma si� ochoty przebywa� samemu, stare korytarze z bardzo dziwn� atmosfer�. G�rnicy s� tak samo przes�dni jak marynarze. Mnie te� si� troch� udzieli�o. Ale wierz� w moc miejsca, nie w duchy. Tolley pomy�la� o inicja�ach wypisanych na szybie kuchennego okna. Potem o tych ze swego pokoju. Co ma z tym wsp�lnego atmosfera miejsca? - Poka�e mi pan te napisy? - spyta�. Nie wyda�y mu si� zabawne, lecz poruszaj�co nabo�ne, niemal t�skne. Dla tych ludzi �mier� nie by�a ko�cem, lecz chwilow� przerw�, drzemk�. Zostawi� Beaumonta, kt�ry robi� zdj�cia nagrobk�w i wszed� po schodkach ko�ci�ka. �elazna klamka stawi�a mu op�r, lecz potem da�a si� poruszy� i drzwi uchyli�y si� ze skrzypni�ciem. Wewn�trz by�o zimniej ni� na dworze. Tolley zadr�a�, przygl�daj�c si� rz�dom �awek po obu stronach nawy, skromnej ambonie i o�tarzowi. Okna by�y w�skie, z gotyckim zwie�czeniem, cho� witra�e pochodzi�y z czas�w wiktoria�skich. Poni�ej, osadzone w �cianach z nieociosanego kamienia, znajdowa�y si� tablice: jedna z nazwiskami poleg�ych w pierwszej wojnie �wiatowej, z zakurzonym kwiatem w metalowym dzbanku, druga wymieniaj�ca wiktoria�skich parafian, trzecia in memoriam Alfreda Tolleya, dziedzica tych ziem, oraz jego �ony Evangeliny, zmar�ych w roku 1886. Czy to wtedy sp�on�� dw�r? Powy�ej znajdowa�y si� nazwiska innych cz�onk�w rodziny. Tolley studiowa� je ze skupieniem. Wydawa�o mu si�, �e za jego plecami skrzypn�y otwierane drzwi. - Ile lat ma ten ko�ci�, panie Beaumont? - spyta�. Milczenie. Odwr�ci� si�. W ko�ciele nie by�o nikogo. Drzwi by�y zamkni�te. Wtedy dobieg� go odleg�y, przeci�g�y i metaliczny zgrzyt, gor�czkowe zawodzenie, zwiastun katastrofy. Potem umilk�o. Poczu� ten sam lepki, siarczany smr�d, kt�ry uderzy� go w hotelowym pokoju, a nie wiadomo sk�d nadp�yn�� jaki� g�os: - Niech nikt im nie pomaga! Niech ich uratuj� te przekl�te poci�gi! Tolley przytrzyma� si� �awki; uk�ucie drzazgi przywr�ci�o mu przytomno�� umys�u. Zrobi� chwiejny krok ku drzwiom, otrz�sn�� si� i pobieg� co si�. Szarpn�� za klamk�, wypad� w md�e �wiat�o dnia. Pod podeszwami zachrz�ci� mu �wir. Stan��, zdyszany, z otwartymi ustami; lodowate powietrze bole�nie podra�ni�o mu z�by. Drzwi ko�cio�a zamkn�y si�, pozostawiaj�c cieniutk� mroczn� szpar�. Tolley odwr�ci� si� od nich z najwy�szym wysi�kiem. W pobli�u furtki w zdzicza�ym �ywop�ocie sta� Gerald Beaumont, przygotowuj�cy si� do sfotografowania kolejnego nagrobka. - S�ysza� pan co�?! - krzykn�� do niego Tolley. Klik. Beaumont odwr�ci� si� do niego. - Co mianowicie? R�ce Tolleya trz�s�y si� tak bardzo, �e nie m�g� ich opanowa�. Wcisn�� je w kieszenie p�aszcza. Przez u�amek chwili pomy�la� o magnetofonie, ukrytych g�o�nikach� - Nie wiem. Jakby� nie, niewa�ne. Mo�e ju� pojedziemy? Robi si� ciemno. - W ko�ciele s� p�yty po�wi�cone pa�skiej rodzinie. Chce pan je zobaczy�? Mam flesz, mog� Tolley ruszy� w stron� furtki. - Nie, nie, ju� wystarczy. Jed�my, dobrze? Beaumont poszed� za nim. - Co� si� sta�o? Niedobrze pan wygl�da. - Nie, nic� - Nie jestem wariatem, pomy�la� Tolley. Nie jestem. A je�li ten facet usi�uje go w co� wmanewrowa�, on i ta jego dziwna �ona? Nie, to te� szale�stwo. - Jestem zm�czony po podr�y. Wr�c� do hotelu, musz� si� wyspa�. Spojrza� na ruiny pomi�dzy drzewami, pod�wiadomie spodziewaj�c si� zobaczy� tam mroczn� posta�. Nic. Nagle nasz�a go gwa�towna potrzeba ucieczki. Nie zwa�aj�c na zdumienie Geralda Beaumonta ruszy� z piskiem opon, jak nastolatek pryskaj�cy spod domu swojej dziewczyny. Przed domkiem Beaumont�w Tolley podzi�kowa� swemu towarzyszowi za zrobienie zdj�� i obieca�, �e przy�le mu odbitki. - Mam w�asn� ciemni�. Mog� wywo�a� film od razu. - Jest pan bardzo uprzejmy, ale mog� to zrobi� w mie�cie. - Prosz� wej��, musz� wyj�� klisz�. Marjory zrobi panu herbat�. To pomo�e na zm�czenie. Beaumont przekr�ci� klucz w zamku i otworzy� drzwi. - Zapisz� panu adres� - zacz�� i urwa�, widz�c psa, drapi�cego do zamkni�tych drzwi kuchni na ko�cu korytarza. - Bill! Bill, piesku, co si� dzieje? Collie obejrza� si� i pisn��, po czym zn�w zacz�� niezmordowanie drapa� do drzwi, pchaj�c nos w szpar� pod nimi. Beaumont nacisn�� klamk� i uchyli� drzwi, kt�re zatrzyma�y si� na jakiej� przeszkodzie w �rodku. Napar� mocniej, st�kn�wszy. Drzwi uchyli�y si� i obaj ujrzeli, co je blokowa�o. Pies szczekn�� i skoczy�, by poliza� d�o� swojej pani, le��cej bezw�adnie na pod�odze. Kiedy przeniesiono Marjory Beaumont z sali pogotowia do izolatki - jej m�� nie odst�powa� le�anki na krok - Tolley spyta� recepcjonist�, gdzie mo�e co� zje��, i zosta� skierowany na koniec d�ugiego korytarza, po schodach prowadz�cych do barku w �lepym zau�ku. Ale bu�ka z serem zaci��y�a mu w �o��dku jak armatnia kula, a kawa, z oczkami t�uszczu na powierzchni, przypr�szona grudkami nierozpuszczonego mleka w proszku, nie nadawa�a si� do picia. Przez godzin� siedzia� przy plastykowym stoliku, otoczony gwarem ludzkich rozm�w, z kt�rych nie rozumia� ani s�owa. Raz bezmy�lnie nakre�li� inicja�y O.R. w rozsypanych kryszta�kach cukru i natychmiast je zamaza�. Te litery by�y wypisane w ca�ej kuchni, w kopczykach m�ki i soli na pod�odze, w schn�cym keczupie (w pierwszej chwili my�leli, �e to krew), na blatach i szybach. Mo�na by pomy�le�, �e ten, kto je napisa�, usilnie stara si� co� przekaza�. Czyje� inicja�y? W�asne? W ka�dym razie Tolley nie uwa�a� ju�, �e Beaumontowie maj� co� wsp�lnego z w�amaniem do jego pokoju. W tym by�o co� wi�cej. W ko�cu przez wahad�owe drzwi wszed� Beaumont z zapadni�t�, �ci�gni�t� twarz�. Tolley wsta� i wyszed� mu na spotkanie. - Co z ni�? - �pi. Co� jej podali. Ruszyli do wyj�cia. - Wie pan, co si� sta�o? - spyta� Tolley. - Powiedzia�a, �e chyba widzia�a kogo� za oknem kuchni, ale potem niczego ju� nie pami�ta. Ockn�a si� w szpitalu. - Kogo widzia�a? M�czyzn�? - Nie pami�ta�a, a ja nie nalega�em. Musi odpocz��. - To straszne, co si� sta�o� - To nie wszystko. Ju� zasypiaj�c powiedzia�a co� jeszcze, jakie� nazwisko. Orlando Richards. Kojarzy si� panu z czym�? - O.R.! - Te� tak pomy�la�em. A potem doda�a: "on chce spoczynku, ona gorzej". Tolley otworzy� drzwi i przepu�ci� Geralda Beaumonta. Razem wyszli na parking. By�o zimno i ciemno; na zaparkowane samochody la� si� pomara�czowy blask latarni. - Pa�ska �ona powiedzia�a, �e widzia�a kobiet�, ale czy Orlando nie jest m�skim imieniem? - Jest. To tajemnicze rejony, profesorze. - Gerald Beaumont spojrza� ponad samochodem Tolleya. Pomara�czowe �wiat�o podkre�la�o g��bokie pionowe zmarszczki, jakby �ci�gaj�ce jego wargi w d�, zmienia�o oczy w czarne czelu�cie. - Pan pewnie nie jest katolikiem? - Nie jestem niczym. O czym pan my�li? O egzorcyzmach? Przecie� papie� chyba zabroni�, nie? Najlepiej o wszystkim zapomnie�. - Jak mog� zapomnie�, skoro moja �ona trafi�a do szpitala? Panu to dobrze, mo�e pan st�d uciec. My musimy �y� z tym czym�, co pan o�ywi�. - Ja? Nic nie zrobi�em, tylko tu przyjecha�em. - W�a�nie! - warkn�� Beaumont. - No dobrze, mo�emy p�j�� do ksi�dza i powiedzie�, �e pa�sk� �on� nawiedzi� duch. My�li pan, �e nam uwierzy, w dzisiejszych czasach? Nie, zostawmy to tak, jak jest. W drodze powrotnej do po�udniowego Heyston prawie si� do siebie nie odzywali. Gerald Beaumont milcza� z wyra�nym wyrzutem, ale Tolley nie czu� si� winny, tylko coraz bardziej wkurzony. Co on ma z tym wsp�lnego? Nie wybiera� sobie przodk�w. To Marjory Beaumont wierzy�a w te sprawy, nie on. Dlaczego si� go oskar�a? Jednak kiedy stan�li przed domem Beaumont�w, musia� spyta�: - Poradzi pan sobie? - Mniejsza o to - odpar� kr�tko m�czyzna, wysiad� z samochodu, pochyli� si� do okna i doda�: - Mo�e po pa�skim wyje�dzie si� uspokoi. I zatrzasn�� g�o�no drzwi, zanim Tolley zdo�a� odpowiedzie�. "On chce spoczynku, ona gorzej". To zdanie t�uk�o si� Tolleyowi po g�owie przez ca�� drog� powrotn� do Oksfordu, doprowadzaj�c go do szale�stwa. Gorzej, czyli prawdopodobnie chodzi o zemst�. To co� wywr�ci�o jego pok�j do g�ry nogami, ujawni�o mu swoje nazwisko poprzez Marjory Beaumont� co dalej? Najlepiej b�dzie wcze�niej wr�ci� do Londynu. Duch chyba nie b�dzie go �ciga�. Ale kiedy znalaz� si� w hotelu, nie spieszy�o mu si� z powrotem do z�owieszczego ba�aganu w pokoju. Zjad� wczesn� kolacj�, wypi� par� kolejek whisky przy barze, a� w ko�cu nie m�g� zwleka� d�u�ej. Musia� si� spakowa�, a je�li si� nie we�mie w gar��, nie znajdzie na czas wolnego pokoju w Londynie. W pustym korytarzu zgrzyt klucza w zamku zabrzmia� okropnie g�o�no. Tolley odczeka� chwil�, po czym otworzy� drzwi. Prze�y� do�� makabryczn� chwil� szukania w ciemno�ciach kontaktu. Przypomnia� sobie najkr�tsz� na �wiecie histori� o duchach - o tym, jak kto� si� obudzi� w �rodku nocy, zacz�� szuka� zapa�ek, �eby zapali� �wiec� i poczu�, �e kto� mu je wsuwa w d�o�. Rozb�ys�o �wiat�o. Pok�j wygl�da� tak, jak powinien: walizka na stela�u, po�ciel g�adko zas�ana, ko�dra z odchylonym rogiem i mi�towa czekoladka jak z�oty medalion na pulchnej poduszce. Oczywi�cie, pokoj�wka posprz�ta�a. Nawet litery wydrapane na dywanie znikn�y po odkurzaniu. Tolley podszed� do telefonu i zadzwoni� na recepcj�. Po dwudziestu minutach od�o�y� s�uchawk� z rozdra�nieniem. Chcia� zam�wi� na dzi� pok�j w hotelu, w kt�rym mia� od jutra zarezerwowane miejsce. Nic z tego. Nie uda�o mu si� tak�e w dziesi�ciu innych hotelach. Recepcjonista zasugerowa� mu pensjonat, na co Tolleya ponios�y nerwy. - Chc� przyzwoitego pokoju, nie czyjej� go�cinnej sypialni. Dlaczego to taki problem? - Bo jest Bo�e Narodzenie. - Co� takiego - wycedzi� Tolley. - To mo�e znajdzie si� stajenka? I trzasn�� s�uchawk� o wide�ki. No, mo�e nic si� nie stanie. Sprawdzi�, czy okno jest zamkni�te, zszed� do baru i przez par� godzin rozmawia� z ma��e�stwem z Idaho - ona by�a architektem i czu�a si� tu w swoim �ywiole, natomiast jej m�� narzeka� p� �artem na s�u�b� hotelow�, okropny stan urz�dze� sanitarnych, �mieci wsz�dzie� kr�tko m�wi�c, na brak wszystkich tych udogodnie�, na kt�re w ostatnim dwudziestopi�cioleciu dwudziestego wieku powinien sobie pozwoli� ka�dy naprawd� cywilizowany kraj. Tolley potakiwa�, t�sknie spogl�daj�c na bujny biust kobiety (chwa�a Bogu, znowu wr�ci�a moda na dekolty) i �apczywie pij�c jedn� podw�jn� szkock� za drug�. Wreszcie, oszo�omiony alkoholem i t�umion� ��dz�, wr�ci� zygzakiem do pokoju. Dopiero moszcz�c si� pod ko�dr� przypomnia� sobie, �e mia� tu nie nocowa�. Jednak whisky natchn�a go tak szale�cz� odwag�, �e nawet zgasi� �wiat�o. I obudzi� si� na d�wi�k w�ciekle rozdzwonionego telefonu. Namaca� w��cznik �wiat�a, si�gn�� po s�uchawk�. - Telefon do pana - oznajmi� recepcjonista, Potem co� trzasn�o i g�os Geralda Beaumonta spyta�: - Profesor Tolley? - Aha. - By�o wp� do si�dmej rano. J�zyk przysech� mu do podniebienia, w �o��dku zagnie�dzi� si� pal�cy b�l. - Nie chcia�em do pana dzwoni�, ale nie mam si� do kogo zwr�ci�. Zreszt� to dotyczy tak�e pana. Chyba pan rozumie. Chodzi o Marjory. Nie ma jej w szpitalu. - Wypisali j�? Troch� wcze�nie� - Nie, nie wypisali. P� godziny temu piel�gniarka przynios�a jej �niadanie i okaza�o si�, �e Marjory znikn�a. Zabra�a ubranie. Chyba wiem, dok�d posz�a. Pan te� wie. Tolley wytrze�wia� w u�amku sekundy. - Mo�e zadzwoni� na policj�? - I powiedzie�, �e op�ta� j� duch? Wy�miej� mnie. Ale mog� powiedzie� co�� innego, je�li mi pan nie pomo�e. Poza tym ci�gle mam fotografie Steeple Heyston. Musi pan wzi�� za to odpowiedzialno��, nie rozumie pan? - Rozumiem. - Jestem pewien, �e kiedy j� znajd�, ocknie si� z tego - ci�gn�� g�os Beaumonta. - Trzeba kogo� znajomego, to wszystko. - Skoro posz�a w�a�nie tam, nie chcia�bym, �eby pan sam jej szuka�� - Jad� w tej chwili. Mam nadziej�, �e si� spotkamy. - Powiedzia�em chyba, �e przyjad�! Ale w s�uchawce s�ycha� by�o ju� tylko szum przerwanego po��czenia. To nie mizerne gro�by Beaumonta, lecz wp�yw nie wywietrza�ego alkoholu wywabi� Tolleya z Oksfordu. Po skr�cie w wyboist� dr�k� do Steeple Heyston strach zacz�� wypiera� jego szale�cz� odwag�, ale by�o za p�no na odwr�t. U ko�ca drogi sta� ju� ma�y samoch�d. Brama w �ywop�ocie by�a otwarta. Tolley zawo�a� Beaumonta. Jego g�os wsi�k� w mroczn� przestrze�. Przeszed� go dreszcz. Ruszy� przed siebie; szron chrz�ci� mu pod nogami. By�o przenikliwie zimno; nad nasypem kolejowym szarza�y pierwsze zwiastuny �witu. Tolley sprawdzi� pag�rkowaty teren, na kt�rym niegdy� sta�a wioska, ale nie znalaz� �adnego �ladu obecno�ci Geralda Beaumonta. Mia� ju� zawr�ci�, kiedy pomi�dzy drzewami przed nim - drzewami wok� ruin domu - co� mign�o. Znieruchomia�, krew zat�tni�a mu mocno w ca�ym ciele� ale zobaczy� tylko psa Beaumont�w. Zwierz� podbieg�o do niego z wahaniem, podkuliwszy ogon. - Grzeczny piesek - powiedzia� Tolley. - Gdzie tw�j pan? Pies zaskomli� i pobieg� ku drzewom. Obejrza� si�, a kiedy Tolley za nim nie poszed�, wr�ci� szczekaj�c. - Beaumont! - zawo�a� znowu Tolley. Cisza. Oddech Tolleya zmienia� si� w zimnym powietrzu w k��by pary. Potem, z daleka, dobieg� go ostry zgrzyt metalu o metal. W�osy na karku zje�y�y mu si�, obmy�a go fala zimna. Odwr�ci� si� i ujrza� na tle rozja�niaj�cego si� nieba czarn� posta� na torach. Przez chwil� sta�a nieruchomo, a potem jakby ze�lizn�a si� po stromym nasypie, p�ynnie jak szybuj�cy w powietrzu ptak. Tolley odwr�ci� si� i zacz�� ucieka�; pies bieg� za nim przez jaki� czas, po czym zawr�ci� ku drzewom. Tolley p�dzi� przed siebie, ci�ko dysz�c. Ba� si� obejrze�, a w g�owie zosta�o mu tylko g�uche dudnienie krwi i �lepy instynkt, nakazuj�cy ucieka�, ucieka� przed tym, co mia� za plecami. Wpad� przez bram� ko�cio�a, bryzgaj�c spod st�p okruchami �wiru. Drzwi, drzwi� Ust�pi�y. Wpad� do �rodka, zamkn�� je i opar� si� o nie. Wok� ko�cio�a zerwa�a si� pot�na wichura, wiatr wy� i �omota� w witra�e. Tolley wy�uska� z kieszeni ma�e pude�eczko zapa�ek i przy �wietle jednej z nich odnalaz� �elazn� sztab� przy drzwiach, kt�r� zasun�� dok�adnie w chwili, gdy co� uderzy�o o drzwi z drugiej strony. Wiatr zawy� jeszcze g�o�niej. Dykta zast�puj�ca wybit� szybk� z witra�a wpad�a z klekotem do �rodka. Mroczne wn�trze ko�cio�a wype�ni� lepki od�r spalenizny. Zapa�ka sparzy�a Tolleya w palec. Upu�ci� j� i natychmiast zapali� drug�. Samotne czekanie w tych ciemno�ciach by�o nie do zniesienia. To co� zza drzwi zacz�o naciska� na klamk�. Tolley cofn�� si�; wpad� na co� twardego, co przewr�ci�o si� na kamienn� posadzk�. Zapali� kolejn� zapa�k�. �awka. Stosik ksi��eczek, u�o�ony na jej ko�cu, rozsypa� si� mu u st�p. Modlitewniki. Podni�s� jeden z nich; wiotka czerwona ok�adka zwis�a jak skrzyd�a martwego ptaka. Martwi i pochowani. Zrozumia�, �e to jego jedyna nadzieja. Po pierwsze, musia� zapali� �wiat�o. Zdj�� z o�tarza gromnic�. Zmarnowa� kilka zapa�ek, zanim zdo�a� j� zapali�. Przyklei� j� do pulpitu kroplami roztopionego wosku. Wiatr przez ca�y czas wy� i zawodzi�, �omotanie do drzwi nie cich�o, podszyte cichym skrobaniem, jakby kto� drapa� o witra�. Tolley ujrza� z przera�eniem, jak na pod�og� spada kawa�ek szk�a, potem drugi, jak migocz�ce meteoryty. Przerzuci� cienkie stroniczki modlitewnika, a� wreszcie znalaz� modlitwy za umar�ych. Zacz�� czyta� psalm. Wiatr nie ucich�, lecz jego �omot sta� si� bardziej urywany, a na pod�og� nie spad� ju� ani jeden kawa�ek szk�a. W po�owie modlitw �omot ucich�. Tolley czyta� dalej. Mia� wra�enie, �e z serca unosi si� mu wielki ci�ar. Wiatr zamar� i zmieni� si� w j�k, ciche zawodzenie, brzmi�ce prawie jak "ratunku, ratunku". I nagle wyda�o mu si�, �e nie jest ju� sam, na �rodku pierwszej �awki zamajaczy� cie�. Tolley nie o�mieli� si� podnie�� oczu znad modlitewnika, ale wiedzia�, �e cie� tam jest - nieokre�lony, bezcielesny, lecz na pewno obecny. Wreszcie, z zaschni�tym gard�em, dotar� do ko�ca mod��w i zda� sobie spraw�, �e reszt� musi przeczyta� nad grobem. Zawaha� si� i wiatr od razu znowu zacz�� wy�, a p�omie� �wiecy zamruga�. Nie by�o rady, trzeba by�o dope�ni� obrz�dku. Cie� rozp�yn�� si� w powietrzu, gdy Tolley ruszy� ku drzwiom i zacz�� si� zmaga� z masywn� zasuw�. Odsun�� j� i nacisn�� klamk�. Wiatr uderzy� mu w twarz. P�omie� �wiecy zmala�, ale nie zgas�. Na zewn�trz by�o wida� tylko zszarza�� ciemno��. Id�c pomi�dzy rz�dami nagrobk�w ku odosobnionej parze grob�w pod cisem czu� co� w rodzaju nacisku na plecach, ale zmusi� si�, �eby si� nie ogl�da�. Stan�� przed grobem nieznanego m�czyzny i przy �wietle �wiecy zacz�� odczytywa� na g�os ostatni� cz�� obrz�dku: - Poniewa� B�g Wszechmog�cy w swej �asce zechcia� wzi�� do siebie dusz� Orlando Richardsa, oddajemy jego cia�o ziemi� W miar� jak czyta�, s�owa zacz�y si� stawa� czym� wi�cej: ka�de by�o jak ci�ar, kt�ry nale�y unie�� i po�o�y�, jak kamienie pot�nego budynku, kt�ry wznosi� w�asnymi r�kami. Dotar� do ostatniej modlitwy i, mimo b�lu zdartego gard�a, odczyta� j� g�o�no, niemal z tryumfem. Po ostatnim "amen" z zimowego �witu - gdy� sta� si� ju� �wit, cho� nadal by�o na tyle ciemno, �e kolory nie istnia�y - dobieg�o go pianie koguta, tradycyjne zako�czenie nocy czar�w. Zdmuchn�� �wiec� i t�p� kraw�dzi� kluczyk�w do samochodu wy��obi� w nagrobku nazwisko Orlando Richardsa. Dope�ni�o si�. Kiedy szed� po zamarzni�tej ziemi, ka�dy krok by� lekki, jak stawiany w powietrzu. Ju� koniec, my�la�, a d�onie dr�a�y mu lekko z ulgi. Koniec. Wype�ni�em moj� powinno��, odpokutowa�em za czyny pradziadka. W pobli�u zagajnika wok� ruin domu dogoni� go pies; szczeka� jak op�tany, skaka�, wraca� ku ruinom, zatrzymywa� si� i znowu szczeka�. Tolley poszed� za nim. - Co si� sta�o, piesku? Ju� dobrze. Gdzie tw�j pan? Gdzie� Wtedy zobaczy� Geralda Beaumonta. Cia�o le�a�o w chaszczach dzikich r� u st�p wielkiego komina. Twarzy w og�le nie by�o, zosta�a z niej krwawo-kostna miazga, ale Tolley rozpozna� my�liwsk� kurtk� i czapk� w krat�, porzucon� nieopodal. Odwr�ci� si� i zwymiotowa�, cho� nie mia� czym. Kiedy si� wyprostowa�, znowu uderzy� w niego wiatr, chybocz�cy ga��ziami pobliskich drzew. Tolley rzuci� si� do ucieczki, pies p�dzi� tu� za nim. Wicher szarpa� oszronionymi k�pami trawy, podrywa� z ziemi li�cie, tworz�ce kszta�t ludzkiej postaci i opadaj�ce, zawsze tu� przed Tolleyem, kt�ry bieg� ostatkiem si�. Wyczerpanie przyt�umi�o w nim nawet strach. M�g� my�le� tylko o tym, co powiedzia�a Marjory Beaumont: �e duch kobiety jest silniejszy od ducha m�czyzny. Jej nienawi�� tak�e jest silniejsza. Tak silna, �e przetrwa�a sto lat, kiedy jej obiekt unikn�� pierwszej jadowitej strza�y, tak silna, �e odebra�a �ycie Beaumontowi, biednemu idiocie, kt�ry mia� tego pecha, �e da� si� w to wpl�ta�. Duch Orlando Richardsa nie by� niebezpieczny, prawdopodobnie nawet usi�owa� ostrzec Tolleya przed swoj� towarzyszk�. A on odes�a� go na wieczny spoczynek. Dobrn�� do bramy, ci�ko dysz�c. Z niemrawym zdziwieniem ujrza� posta� przy samochodzie. Serce zamar�o mu w piersi. Potem pies pop�dzi� naprz�d w radosnych podskokach, za� on rozpozna� Marjory Beaumont i zacz�� si� zastanawia�, jak ma jej powiedzie�, co si� sta�o z jej m�em. Ale wtedy si� odezwa�a, g�uchym, urywanym g�osem. Ten g�os nale�a� do niej, lecz to nie ona m�wi�a. - Tak d�ugo, tak d�ugo na to czeka�am� Ostatnim, co zobaczy�, by�a siekiera w jej r�kach. Prze�o�y�a Maciejka Mazan PAUL J. McAULEY Rocznik 1955, z wykszta�cenia biolog i botanik. Jako pisarz SF m�g�by zadebiutowa� ju� w wieku 20 lat, gdyby nie to, �e ameryka�skie czasopismo "Worlds of If" zbankrutowa�o, zanim zd��y�o si� w nim ukaza� jego pierwsze opowiadanie. Na w�a�ciwy debiut przysz�o wi�c Paulowi czeka� sporo lat. Nie zmarnowa� ich chyba, poniewa� w roku 1988 jego pierwsza powie�� "Four Hundred Billion Stars" zdoby�a Nagrod� im. Philipa K. Dicka. Paul jest r�wnie� laureatem m. in. British Fantasy Award, John W. Campbell Award oraz Sidewise Award. A� dziwne, �e dopiero teraz mamy przyjemno�� przedstawi� jego tw�rczo�� polskim czytelnikom. (anak)