PAUL McAULEY dziedzictwo Nie było wątpliwości: zgubił się. Robert Tolley zmiął gniewnie mapę i wygramolił się z wynajętego volkswagena - co nie było łatwe, ponieważ był wysoki, zaczynał tyć, a siedzenie było zapadnięte - żeby rozejrzeć się w okolicy. Zaparkował samochód w zatoczce przed bramą w żywopłocie, by nie tarasować wąskiej nieoznakowanej szosy. Teraz zapalił papierosa, oparł się o staroświecką bramę wychodzącą na zdziczałą łąkę i zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zrezygnować z poszukiwań i wrócić do Oksfordu. Padał drobny deszczyk, odrobinkę za gęsty, żeby uchodzić za mgłę. Wszystko wyglądało prawie tak, jak w domu. Prawie, nie do końca. Pola, soczyście zielone nawet na początku grudnia, miały w sobie coś nieuchwytnie różnego od pastwisk Hampshire z czasów jego dzieciństwa. Miał już wsiąść do samochodu, kiedy zza zasłony drzew w przeciwległym rogu pola wyłoniły się dwie sylwetki. W oddali rozległo się szczekanie psa, głucho brzmiące w wilgotnym powietrzu; czarno-biały collie dobiegł do bramy przed swoimi właścicielami. Skakał i zanosił się szczekaniem. Tolley cofnął się nerwowo. - Dobry piesek, grzeczny piesek - wymamrotał. Bał się, że pies skoczy mu na nowy płaszcz burberry… albo gorzej. Jeden z idących, mężczyzna, stanął na żerdzi płotu. - Bez obaw - powiedział z ciężkim północnym akcentem. - Nie ugryzie. - Mogę prosić o pomoc? - spytał Tolley. - Chyba się trochę zgubiłem. - Jasne, jasne. Mężczyzna był żylasty, miał jakieś sześćdziesiąt lat, kraciastą czapkę mocno wciśniętą na siwe kędzierzawe włosy, a na ramieniu myśliwskiej kurtki kosztowny aparat fotograficzny. Odwrócił się i podał rękę żonie - przynajmniej można było się domyślać, że to jego żona, niska kobietka o parę lat młodsza od męża, mniej więcej w wieku Tolleya. Czarne lśniące włosy miała ściągnięte w dziewczęcy kucyk, jedwabna apaszka wyglądająca spod futrzanego kołnierza palta nadawała jej egzotyczny, cygański wygląd. Kobieta odezwała się, unosząc dłoń do gardła: - Pan jest z Ameryki, tak? Nasz syn tam mieszka, w Bostonie. - Na Uniwersytecie Harvarda - dodał jej mąż. - Szukałem Steeple Heyston. Może wiedzą państwo, jak tam trafić? Chyba wiedzieli, bo spojrzeli na siebie znacząco. - Przegapił pan zakręt - powiedział mężczyzna. - Pół kilometra wcześniej, zwykła droga, nie oznakowana. Zresztą tam już nic nie ma. - Wiem, że to ruiny. Stary dwór. Chciałem go zobaczyć. Mieszkała w nim rodzina ze strony ojca. Tolley. Znacie państwo to nazwisko? Znowu na siebie spojrzeli. - Część dworu jeszcze istnieje - powiedział mężczyzna. - Sam pan podróżuje? Tolley wyjaśnił, że jest rozwiedziony i nie ma dzieci. - Można powiedzieć, że jestem ostatni z rodu - dodał, a kobieta znowu dotknęła gardła. - Uczelnia dała mi urlop - dorzucił. - Więc sobie zwiedzam. - Ach, pan też wykłada na uniwersytecie! - ożywiła się kobieta. - Nasz syn jest profesorem biologii. - Ja się zajmuję historią. Zwłaszcza włoskim renesansem. - To pewnie trudne, skoro się mieszka z Ameryce… i w ogóle. - Uniwersytet ma mnóstwo materiałów, a Muzeum Getty'ego jeszcze więcej. Wykupiliśmy sporą część waszej przeszłości. Własnej nie mamy za wiele. - Wie pan co? Kiedy już pan sobie obejrzy Steeple Heyston, niech pan wstąpi do nas na herbatkę. - To bardzo miłe. - Cała przyjemność po naszej stronie. Mieszkamy w południowym Heyston, tylko kilometr stąd. Dom nazywa się Niwianka, trzeci od pubu. Na pewno pan trafi. Niech pan nas odwiedzi, a my opowiemy panu o Steeple Heyston. - Interesują się państwo miejscową historią? - To strasznie smutne miejsce - powiedziała niespodziewanie kobieta. - Strasznie smutne. Najsmutniejsze, jakie znam. - Moja Marjory uważa, że ma dar - wyjaśnił mężczyzna z uśmiechem oznaczającym, że nie wierzy w te zabobony. - Bo mam - odparła kobieta z dumą. - Siódma córka siódmej córki. Tolley przysłuchiwał się z rozbawieniem. Oto piękny przykład słynnego angielskiego ekscentryzmu. - Bardzo się cieszę, ale, przepraszam, nie dosłyszałem państwa nazwiska. - Beaumont. Gerald i Marjory. - Mężczyzna wyciągnął rękę, którą Tolley uścisnął. - Lepiej niech pan już jedzie. - Niedobrze tam być po zmroku - dodała jego żona. Oboje zaczekali, aż Tolley wciśnie się do wynajętego samochodu i niezdarnie zawróci na wąskiej drodze (ciągle jeszcze się nie przyzwyczaił do ręcznej zmiany biegów, więc po drodze zgasł mu silnik). Nieruchome sylwetki Beaumontów oraz ich psa jeszcze długo majaczyły, coraz mniejsze, we wstecznym lusterku. - Niedobrze tam być po zmroku - mruknął do siebie Tolley z uśmiechem; w jego świecie nie było miejsca dla przesądów i religii. Jego praca dyplomowa, a potem książka (dzięki której otrzymał miejsce na uczelni) dotyczyła renesansowego filozofa Pietro Pomponazziego, który uważał, że wszystkie zjawiska mają naturalne przyczyny, przez co wykluczał wszelkie cuda, demony i anioły. Oczywiście nie ośmielił się pójść o krok dalej i wyeliminować istnienie Boga, ale Tolley uważał, że promień nauki dotarł do każdego zakątka wszechświata, aż po najdrobniejsze drgnienia cząstek elementarnych, i nie znalazł żadnego dowodu na istnienie epikurejskiego wszechwładnego Stwórcy. A duchy… duchami może się zajmować Steven Spielberg, który zbija na nich ciężkie pieniądze. I tyle na ten temat. Odnalazł właściwy zjazd i skręcił w niego z jękiem resorów; droga była wyboista i kończyła się w połaci wysokiej trawy z drzewami po jednej i zdziczałym żywopłotem po drugiej stronie. Tolley wyłączył silnik i wygramolił się z samochodu. Gdzieś z oddali dobiegał szum wody i zimowy ochrypły wrzask gawronów, nawołujących się przez nagie pola. Silnik samochodu tykał, stygnąc. W żywopłocie znajdowała się brama, zwisająca krzywo na słupach i zamknięta pętlą z pomarańczowego sznurka. Tolley zdjął pętlę i wszedł do środka. Miał uczucie, że wkrada się na cudzy teren. Za bramą rozciągała się szeroka łąka, z lewej strony zamknięta zagajnikiem bezlistnych drzew, z prawej zbiegająca łagodnym zboczem ku rzece, prawdopodobnie Cherwell. Daleko z przodu wznosił się wysoki i stromy nasyp kolejowy; po chwili z mglistej dali wyłonił się pociąg i przetoczył się z łoskotem w stronę Birmingham. Światła w oknach wagonów ciągnęły się jak sznur żółtych paciorków. Tolley postawił kołnierz płaszcza i ruszył przez trawę wąską ścieżką, stanowiącą przedłużenie drogi, którą tu przyjechał. Garby po jej obu stronach zdradzały, gdzie niegdyś stały chaty i domy. Nie został z nich ani jeden kamień. Tolley szedł w stronę zagajnika. Mijając pierwszą kępę drzew zdał sobie sprawę, że znalazł się w ruinach dworu, niegdyś należącego do jego rodziny. Dziwne, ale wcale go to nie poruszyło, choć od dawna czekał na tę chwilę. Może dlatego, że z domu nie zostało prawie nic. Jedyną pozostałością ścian był niski pagórek, wąski i prosty. Wielka kępa dzikich róż mogła być niegdyś różanym ogrodem. Pomiędzy drzewami kryła się jedyna ocalała resztka domu, wyszczerbione złomy muru po obu stronach wielkiego komina, złożonego z kilku mniejszych, ośmiokątnych, prawdopodobnie z czasów elżbietańskich. Gdzieniegdzie pod bluszczem i trawą bielały rozrzucone sterty kamiennych bloków. Poza tym nic. Tolley zrobił parę fotografii kieszonkowym olympusem, przy dość marnym świetle. Dopiero potem zauważył budynek stojący o kilkaset metrów za ruinami, mały skromny kościółek z niską kwadratową wieżą. Żywopłot okalający cmentarz zdziczał i wybujał, długie pędy dzikich róż chwiały się jak rozczochrane włosy, a nagrobki tonęły w wysokiej trawie, której od wiosny nikt nie kosił. Za to żwirowa ścieżka była oczyszczona z chwastów, a na miejsce wybitej z kościelnego witraża szybki wielkości dłoni wstawiono dyktę. Widać ktoś ciągle dbał o kościół, choć wierni się stąd wyprowadzili lub spali wiecznym snem pod tą wybujałą trawą. Tolley stanął przy wiklinowej furtce i obejrzał się. Robiło się ciemno, słońce stało się jasną smugą w chmurach wiszących nisko nad wyziębłymi polami. Jest za ciemno, powiedział do siebie, żeby odczytywać napisy na nagrobkach i szukać w kościele pamiątek po rodzinie. Jutro tu wrócę. Może to i dobrze, że dziadek roztrwonił rodzinną fortunę. Te porośnięte trawą ruiny to żałosne dziedzictwo. Ciekawe, jak doszło do tego upadku. Właściwie mogę się jeszcze rozejrzeć, pomyślał i ruszył w stronę rzeki. Rozdzielała ją długa wąska wyspa w cieniu kolejowego mostu. Na brzegu majaczyły ruiny dużego kwadratowego budynku. Jakiś młyn, odgadł Tolley, gdyż rozdwojony jęzor rzeki przelewał się szklistym wodospadem przez groblę. Kostropate drzewa otaczały jedyną ocalałą ścianę. Tolley spojrzał na nią przez wizjer aparatu i dostrzegł kogoś stojącego w cieniu, mężczyznę o dziwnej głowie. A, nie, to cylinder. Pociąg towarowy wyłonił się zza zakrętu i przewalił się przez most z głuchym dudnieniem, przy wrzasku syreny o dwóch tonach. Tolley zerknął na niego, po czym nacisnął migawkę. Ale postać, jeśli w ogóle tam była, już zniknęła. Zrujnowane gospodarstwo, szereg domów z betonowych płyt, a potem garstka malowniczych chatek wokół malutkich błoni, kościelna wieża godząca w wieczorne niebo. Niwianka dała się zlokalizować bez większego trudu. Tolley wolałby się napić czegoś mocniejszego od obiecanej herbatki Beaumontów, ale pub był zamknięty, a on jeszcze nie zgłębił zawiłych angielskich zasad i nie potrafił przewidzieć, kiedy go otworzą. Gerald Beaumont nie zdziwił się na jego widok. Zaprowadził go do salonu i ściszył, lecz nie wyłączył dużego telewizora, w którym szedł właśnie jakiś kiepski film. Przez całą dziwną rozmowę, która odbyła się wkrótce potem, telewizor mamrotał i bełkotał w kącie jak niedorozwinięte dziecko. Usadowiony w miękkim fotelu Tolley zaczął się odprężać. Czuł się jak kukułcze pisklę; Beaumontowie krążyli wokół niego, donosząc mu gorącą herbatę z mlekiem i sterty biszkoptów oraz małych maślanych ciasteczek. Chłonęli wszystkie opowieści o Stanach, a zwłaszcza o Bostonie, jakby w ten sposób mogli przywołać utracone dziecko. Gerald Beaumont, inżynier górnictwa, przeszedł na wcześniejszą emeryturę i zamieszkał wraz z żoną blisko Oksfordu, gdzie wykładał ich jedyny syn. Ten jednak wkrótce powiększył liczbę naukowców emigrujących z kraju i Beaumontowie zostali sami wśród łąk Oxfordshire. Słuchając ich można było pomyśleć, że to oni, nie ich syn, byli emigrantami w obcym kraju. - No tak - powiedział w końcu Gerald Beaumont. - I co pan sądzi o Steeple Heyston? Tolley oblizał lśniące od masła palce. Pożarł wszystkie maślane ciasteczka i większość biszkoptów. - Rzeczywiście, niewiele tam do oglądania. Przynajmniej po zmroku. Muszę tam wrócić i porządnie się rozejrzeć. Może zrobię parę zdjęć. Aż do tej pory nie pamiętał o znikającej postaci - być może była tylko tworem jego wyobraźni, zrodzonym z cienia i sugestii - ale na jej wspomnienie przeszedł go prawdziwy, niekłamany zimny dreszcz. - To dobre miejsce do fotografowania. - Gerald Beaumont wstał. - Coś panu pokażę. - Gerald, proszę… - jęknęła jego żona, ale on już przetrząsał szufladę. Wyjął z niej spory album i podał go Tolleyowi. Duże odbitki, piętnaście na dwadzieścia jeden, czarno-białe, po jednej na stronę. Kościół. Zwarte szeregi nagrobków, całe z blasku i cienia. Chwasty na omszałym kamieniu. Surowa połać zlodowaciałego pola, komin zrujnowanego domu na tle sinego nieba. - Bardzo profesjonalne. - Żona tego nie pochwala - wyjawił Gerald Beaumont, promieniejąc nieśmiałym zadowoleniem. - Wiesz, co sądzę o tym miejscu - powiedziała twardo Marjory. Miała lawendowy blezerek, narzucony na ramiona jak peleryna matadora, z wiktoriańską broszką przypiętą do klapy. Fałszywy klejnot migotał w świetle ognia na kominku. - Mieli mi państwo opowiedzieć historię Steeple Heyston. Marjory Beaumont spojrzała na męża, który niemal niedostrzegalnie skinął głową. - No tak... - Pochyliła się ku Tolleyowi, jakby chciała mu powierzyć tajemnicę. - Widział pan te tory za ruinami. To stara linia Oksford - Birmingham. Sto lat temu wydarzyła się tu tragedia. - Sto sześć - wtrącił Gerald. Nie zwróciła na niego uwagi. - Pociąg pasażerski jechał do Birmingham, a towarowy w kierunku Oksfordu. Jeden wagon towarowy wyskoczył z torów i pociągnął za sobą inne dokładnie w chwili, gdy pociągi się mijały. Podobno zgrzyt hamulców było słychać aż w Oksfordzie, a iskry spod kół wznieciły pożar na dwóch kilometrach nasypu. Nie wiem, czy to prawda, ale wiem na pewno, że pociąg pasażerski nie zdążył się zatrzymać i uderzył w towarowy. To była pierwsza wielka katastrofa kolejowa, zginęło ponad czterdzieści osób. Nie byłoby ich tyle, gdyby ludzie ze Steeple Heyston mogli im pomóc. Pan dworu nie pozwolił. Od samego początku był przeciwny tej linii, ponieważ przebiegała za blisko jego domu. Kiedy pasażerowie zaczęli wynosić rannych z pociągu, dziedzic zapowiedział swoim domownikom, że mają się nie zbliżać. "Niech ich uratują te przeklęte pociągi", miał powiedzieć. Pociąg z pomocą przybył dopiero po dobrych dwóch godzinach, a do tego czasu umarło wiele osób, które można było uratować. Pochowano ich koło kościoła. Dziedzic usiłował zabronić także tego, ale władze kościelne miały decydujący głos. Pod starym cisem leżą dwa niezidentyfikowane ciała, mężczyzna i kobieta. W rocznicę katastrofy pojawiają się i szukają torów. - Pani ich widziała? - spytał Tolley z uśmiechem. - Nigdy w życiu nie poszłabym tam ani tej, ani żadnej innej nocy. W najlepszym wypadku w tym miejscu panuje smutek. Czuję, że jest tam coś, co nie może zaznać spokoju. - Nie wierzę w duchy ani inne takie, ale to fakt, że Marjory raz tam zemdlała i nigdy więcej nie chciała tam pójść. - To pewnie ta kobieta - dodała Marjory Beaumont cicho, jakby do siebie. - Na ogół to ona. - Nie wiedział pan, profesorze? - Nie. Dziadek nigdy nie wspominał, co się działo w dworze. Wiem, że pochodził ze Steeple Heyston, bo ojciec zachował jego dokumenty naturalizacyjne. Tylko tyle zostawił rodzinie. Zostawił także pieniądze, ale te roztrwoniono, zanim Tolley w ogóle pojawił się na świecie, a reszta przepadła w krachu na Wall Street. Tolley odziedziczył po przodkach tylko zamiłowanie do luksusu i beztroski stosunek do finansów; oskarżenia byłej żony o rozrzutność bolały go bardziej niż inne, ponieważ były prawdziwe. Zawsze żył ponad stan. - Wie pan, co się stało po katastrofie? Nie? Jakieś dziesięć lat później we dworze wybuchł wielki pożar, a jednocześnie spłonął też młyn. Tylko to trzymało tutaj ludzi, dwór i młyn, więc potem wszyscy się stamtąd wynieśli. - Pewnie dlatego moja rodzina wyjechała do Stanów. Dziadek miał osiemnaście lat. Nie wiem niczego o jego ojcu. To ten dziedzic, tak? Marjory Beaumont poderwała się niespodziewanie. - Zrobię jeszcze herbaty. Napije się pan przed odjazdem. - Dziękuję. - O tej porze są straszne korki - wyjaśnił Gerald Beaumont, ostrożnie odkładając album ze zdjęciami. - Za godzinę najgorsze przeminie. - Jestem bardzo wdzięczny. Ciągle się nie przyzwyczaiłem do jazdy po przeciwnej stronie… Collie, który przez cały czas drzemał w kącie pokoju, obudził się, spojrzał na drzwi salonu i wydał cichy głos, na poły pisk, na poły warknięcie. Rozległ się trzask tłuczonej porcelany. Gerald Beaumont poderwał się i wybiegł, Tolley za nim. Marjory Beaumont stała na środku małej, jasnej kuchni, z ręką przy gardle. Mąż spytał, co się stało. Wskazała na okno. Dłoń jej drżała. Na zaparowanej szybie widniały dwie splecione litery: O i R. - Widziałam, jak powstają - odezwała się Marjory zdławionym głosem. Lawendowy sweterek zsunął się jej z ramion i legł na podłodze. Mąż objął ją ramieniem. - Nie sądziłam, że tu przyjdzie. Przepraszam, profesorze. Musi pan już iść. W drodze powrotnej do Oksfordu, pomiędzy światłami samochodów ludzi wracających z pracy, Tolley rozmyślał, że można to było łatwo zaaranżować: wyjść z pokoju, stłuc imbryk i udać przerażenie. Walnięci Anglicy, nie zamierzał mieć z nimi nic do czynienia. Zapalił papierosa i włączył radio; samochód wypełniły poważne tony dziennika BBC. Steeple Heyston, ruiny, postać w mroku stały się bardzo odległe. Następnego ranka znalazł zakład fotograficzny, w którym obiecano mu wywołać slajdy na popołudnie. Potem poszedł do uniwersyteckiej biblioteki i wykupił bilet wstępu. Kolejna dziwna angielska ceremonia: musiał głośno odczytać tekst przysięgi, że nie uszkodzi żadnego tomu ani nie zaprószy ognia. Przez parę godzin myszkował w dziale lokalnej historii, czując się jak w domu pomiędzy równymi rządkami oprawnych w skórę książek i biurkami oddzielonymi od siebie przepierzeniami. Bibliotekarka przyniosła parę relacji dotyczących wypadku kolejowego - wszystkie mniej więcej potwierdzały opowieść Marjory Beaumont. Tolley zamówił także opracowania dotyczące historii Steeple Heyston. Wspomniano o nim w księdze katastralnej z czasów Wilhelma Zdobywcy, ale od tego czasu populacja miejscowości stopniowo się zmniejszała, do czego w osiemnastym i dziewiętnastym wieku wydatnie przyczynili się przodkowie Tolleya, sprytnie przywłaszczając sobie okoliczne ziemie. W połowie dziewiętnastego wieku Steeple Heyston było już mizerną wioseczką, której byt zależał od młyna i małej papierni; potem nastąpił pożar, o którym opowiadał Gerald Beaumont, a wraz z nim początek końca. Ostatnia chata została zniszczona po drugiej wojnie światowej, choć w kościele czasem jeszcze odbywały się nabożeństwa. Tolley zebrał notatki i wmieszał się w tłum obładowanych zakupami przechodniów, powoli sunących obok długich kolejek czekających na piętrowe autobusy. Uliczni artyści brzdąkali na gitarach albo żonglowali przy wejściach do sklepów. Na skrzyżowaniu Carfax zespół Armii Zbawienia grał kolędy pod wielkim plastykowym świętym Mikołajem, chwiejącym się na zimnym wietrze. Tolley znalazł McDonalda i łapczywie pożarł cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami, popijając go mlecznym koktajlem. Spojrzał przez okno z widokiem na wieżę college'u Christ Church, górującego nad ratuszem niczym statek kosmiczny i pomyślał: do cholery z tymi tajemnicami, mam wakacje czy nie? Przez następne parę godzin zwiedzał te college, które ominął za pierwszym razem, i wreszcie niechętnie przebił się przez tłum do sklepu fotograficznego. Dziewczyna podała mu kopertę, którą natychmiast otworzył. Znalazł w niej zdjęcia ze Stratfordu i parę z Oksfordu, zrobionych przed wyruszeniem do Steeple Heyston. Nic więcej. - A pozostałe? - spytał. Ekspedientka, nastolatka z utlenionymi pasemkami, wzruszyła ramionami. Tolley zajrzał do koperty, znalazł kliszę, jakby zasnutą mleczną mgłą, i spytał, na czym polega problem. Dziewczyna nie wiedziała i nic jej to nie obchodziło. Machnął jej przed nosem zniszczonym filmem. - Wygląda tak, jakby to był wasz błąd. - Nie mam pojęcia, to wszystko robią komputery. Może aparat się panu zepsuł. - Chcę porozmawiać z pani przełożonym. - Będzie dopiero pojutrze. Są święta, sam pan rozumie. - Nie do końca - mruknął Tolley, ale nie był zdziwiony. Nie po raz pierwszy spotkał się w Anglii z taką nieżyczliwością. Zapłacił i wyszedł, żeby coś zjeść. Gniew zawsze zaostrzał mu apetyt. Po południu wrócił do hotelu, przyjemnie ociężały po steku, cynaderkach i paru piwach. Miał zamiar się zdrzemnąć, ale kiedy usiłował otworzyć drzwi pokoju, zatrzymały się na czymś, co za nimi leżało. Walizka na składanym stelażu. Sięgnął dłonią do wnętrza pokoju i odsunął ją na tyle, by przecisnąć się do środka. W nozdrza uderzył go odór: smród spalenizny, gęsty jak melasa. Ale dymu nie było. Walizka i jej zawartość - głównie bielizna - leżała na podłodze za drzwiami, kołdra i prześcieradła zostały zdarte z łóżka. Otworzył okno, żeby wpuścić świeże powietrze i zadzwonił na recepcję. W pierwszej chwili sądził, że ktoś się włamał, ale aparat fotograficzny leżał nietknięty na nocnym stoliku, obok walkmana i kaset z muzyką Bacha. Potem spojrzał na dywan. Ktoś wydrapał na nim dwie litery, O i R, splecione tak samo, jak na kuchennym oknie Beaumontów. W słuchawce odezwał się głos recepcjonisty. Tolley rozłączył się bez słowa. Można to wyjaśnić na dwa sposoby, pomyślał jadąc wynajętym samochodem przez Banbury Road. Albo Beaumontowie postanowili go nękać, z jakiegoś szalonego powodu włamali się do jego pokoju, nawet przekupili obsługę w zakładzie fotograficznym, żeby zniszczyć jego zdjęcia… albo to zrobili, co było kompletnie nieprawdopodobne - albo Marjory Beaumont mówiła prawdę. A w to także nie mógł uwierzyć. Chciał wrócić do Steeple Heyston - za dnia i najlepiej w towarzystwie. Gerald Beaumont zdziwił się na jego widok, ale kiedy wprowadził go do domu, z salonu wyłoniła się jego żona i powiedziała: - Wiedziałam, że pan wróci. Tolley zdobył się na grzeczny uśmiech, wyjaśnił, że zepsuł mu się aparat fotograficzny i nie da się go naprawić na miejscu, ale chciał zrobić zdjęcia Steeple Heyston, więc zastanawiał się, czy Gerald Beaumont nie byłby tak uprzejmy… Obmyślił tę historyjkę, jadąc wiejskimi drogami. Nie była doskonała, ale zawsze lepsza niż wyznanie całej prawdy. Jeśli ci dwoje mieli z tym coś wspólnego, może uśpi ich czujność, a wtedy popełnią jakiś błąd. - Bardzo panu na tym zależy? - spytała Marjory Beaumont. - Obiecałem sobie, że przywiozę do domu parę zdjęć domu moich przodków. Oczywiście za wszystko zapłacę. - Pojadę z przyjemnością - Gerald Beaumont wyraźnie był zadowolony. - Pospieszmy się, żeby światło nam nie uciekło. Tolley podchwycił spojrzenie jego żony, surowe, lecz zatroskane. - Uważaj. Proszę cię, uważaj. - Bzdury i zabobony - oznajmił Gerald łagodnie. Tolleyowi wyjaśnił: - Wczoraj bardzo się wystraszyła. - Przepraszam, jeśli to przeze mnie - mruknął Tolley nieszczerze. Marjory Beaumont dotknęła szyi i uśmiechnęła się. Przez ułamek sekundy ujrzał tę pełną życia dziewczynę, jaką niegdyś była. - Wiem, że nie zrobił pan tego umyślnie. Zresztą sami pana zaprosiliśmy. Czy teraz pan wierzy? - Przyznaję, że dotąd byłem nastawiony dość sceptycznie - odpowiedział dyplomatycznie. Zastanawiał się, czy ta kobieta nie usiłuje go do czegoś sprowokować. Może to ma coś wspólnego z jej synem? Odprowadziła ich do samochodu i przyjrzała się, jak Gerald Beaumont mozolnie układa sprzęt na tylnym siedzeniu. - Uważajcie na siebie - poprosiła i pobiegła do domu. Tolley wrzucił jedynkę. - Mam nadzieję, że nie zdenerwowałem pańskiej żony. Gerald Beaumont szarpał się z pasem bezpieczeństwa. - To nic. Jest nerwowa, a po wczorajszym wieczorze… Nie wierzę w siły nadprzyrodzone, profesorze. Zawsze uważałem, że wszystko ma racjonalne wytłumaczenie, wystarczy tylko dobrze się zastanowić. Jestem inżynierem, sam pan rozumie. Ale kiedy ostatnio byliśmy w Steeple Heyston, no, będzie już parę lat, żona zemdlała. Jest bardzo wrażliwa. Według mnie jest trochę racji w tej hipotezie, że wydarzenia odciskają się w klimacie miejsc, gdzie do nich doszło, wie pan, o czym mówię? To coś w rodzaju duchów. Może zadziałał pan jak katalizator, skoro pańska rodzina stąd pochodzi. - To było dawno. - Tolley miał ochotę opowiedzieć Beaumontowi o wywróconym do góry nogami pokoju, smrodzie spalenizny, inicjałach odciśniętych w dywanie. Jednak to by mogło mu pokrzyżować plany, więc udał, że jazda pochłania go bez reszty. Wkrótce samochód potoczył się wyboistą dróżką i stanął w tym samym miejscu, co poprzednio. Powietrze było przenikliwie zimne. W rozpadlinach leżał szron, a nad wodami rozdwojonej rzeki unosiła się lekka mgiełka. Tolley poczuł dreszcz podniecenia na widok ruiny pomiędzy kostropatymi drzewami na przeciwległym brzegu. Poprosił Beaumonta o zrobienie paru zdjęć i zaczekał cierpliwie, aż starszy pan upora się z przygotowaniami i światłomierzem (światłomierz w dobie elektronicznych wynalazków!). Na skutej mrozem ziemi było widać każdą bruzdę; długie połacie pól uprawnych za dawnymi terenami wsi rysowały się całkiem wyraźnie. Wszędzie panowała cisza i bezruch, tym wyraźniejsze, że przed chwilą w oddali przemknął pociąg. - Bardzo tu zacisznie - zauważył Beaumont, jakby w odpowiedzi. - Ale w lecie nie jest tak pusto. Wszędzie pełno kaczeńców, łódki na rzece… Ludzie lubią tu jeździć na pikniki. - Tak? Szkoda, że moja rodzina nie ma już praw do tych ziem. To świetne miejsce na hotel. Te malownicze ruiny! - Jest dobrze tak, jak jest - odparł Beaumont chłodno. - Przepraszam. Zapomniałem, że Anglicy nie lubią zmian. - A Amerykanie nie myślą o niczym innym. Przeszłość wydaje się wam dziwactwem. - Być może miała to być nagana, ale Beaumont się uśmiechał, a Tolley po chwili odpowiedział tym samym. Znaleźli się pomiędzy ruinami dworu. Beaumont starannie skomponował ujęcie i zrobił zdjęcie komina. Potem postawił kołnierz myśliwskiej kurtki. - Widział pan cmentarz? - Tylko rzuciłem okiem. - Nabożeństwa ciągle się odbywają, parę razy w roku. Chodźmy, pokażę panu nagrobki. Niektóre napisy są dość zabawne. Ale najpierw zaprowadził Tolleya pod rozłożysty cień cisu za kościołem, gdzie z dala od innych wznosiły się dwa nagrobne kamienie, na których krótkie napisy już dawno zginęły we mchu. - To te nicponie nas niepokoją, jak twierdzi Marjory. - Pańska żona mówiła coś o kobiecie. - Kto to może wiedzieć? Dla mnie to bzdury. Chodzi o to miejsce, o nic innego. Na pewno o nikogo tu pochowanego. W kopalni są takie chodniki, w których nie ma się ochoty przebywać samemu, stare korytarze z bardzo dziwną atmosferą. Górnicy są tak samo przesądni jak marynarze. Mnie też się trochę udzieliło. Ale wierzę w moc miejsca, nie w duchy. Tolley pomyślał o inicjałach wypisanych na szybie kuchennego okna. Potem o tych ze swego pokoju. Co ma z tym wspólnego atmosfera miejsca? - Pokaże mi pan te napisy? - spytał. Nie wydały mu się zabawne, lecz poruszająco nabożne, niemal tęskne. Dla tych ludzi śmierć nie była końcem, lecz chwilową przerwą, drzemką. Zostawił Beaumonta, który robił zdjęcia nagrobków i wszedł po schodkach kościółka. Żelazna klamka stawiła mu opór, lecz potem dała się poruszyć i drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Wewnątrz było zimniej niż na dworze. Tolley zadrżał, przyglądając się rzędom ławek po obu stronach nawy, skromnej ambonie i ołtarzowi. Okna były wąskie, z gotyckim zwieńczeniem, choć witraże pochodziły z czasów wiktoriańskich. Poniżej, osadzone w ścianach z nieociosanego kamienia, znajdowały się tablice: jedna z nazwiskami poległych w pierwszej wojnie światowej, z zakurzonym kwiatem w metalowym dzbanku, druga wymieniająca wiktoriańskich parafian, trzecia in memoriam Alfreda Tolleya, dziedzica tych ziem, oraz jego żony Evangeliny, zmarłych w roku 1886. Czy to wtedy spłonął dwór? Powyżej znajdowały się nazwiska innych członków rodziny. Tolley studiował je ze skupieniem. Wydawało mu się, że za jego plecami skrzypnęły otwierane drzwi. - Ile lat ma ten kościół, panie Beaumont? - spytał. Milczenie. Odwrócił się. W kościele nie było nikogo. Drzwi były zamknięte. Wtedy dobiegł go odległy, przeciągły i metaliczny zgrzyt, gorączkowe zawodzenie, zwiastun katastrofy. Potem umilkło. Poczuł ten sam lepki, siarczany smród, który uderzył go w hotelowym pokoju, a nie wiadomo skąd nadpłynął jakiś głos: - Niech nikt im nie pomaga! Niech ich uratują te przeklęte pociągi! Tolley przytrzymał się ławki; ukłucie drzazgi przywróciło mu przytomność umysłu. Zrobił chwiejny krok ku drzwiom, otrząsnął się i pobiegł co sił. Szarpnął za klamkę, wypadł w mdłe światło dnia. Pod podeszwami zachrzęścił mu żwir. Stanął, zdyszany, z otwartymi ustami; lodowate powietrze boleśnie podrażniło mu zęby. Drzwi kościoła zamknęły się, pozostawiając cieniutką mroczną szparę. Tolley odwrócił się od nich z najwyższym wysiłkiem. W pobliżu furtki w zdziczałym żywopłocie stał Gerald Beaumont, przygotowujący się do sfotografowania kolejnego nagrobka. - Słyszał pan coś?! - krzyknął do niego Tolley. Klik. Beaumont odwrócił się do niego. - Co mianowicie? Ręce Tolleya trzęsły się tak bardzo, że nie mógł ich opanować. Wcisnął je w kieszenie płaszcza. Przez ułamek chwili pomyślał o magnetofonie, ukrytych głośnikach… - Nie wiem. Jakby… nie, nieważne. Może już pojedziemy? Robi się ciemno. - W kościele są płyty poświęcone pańskiej rodzinie. Chce pan je zobaczyć? Mam flesz, mogę… Tolley ruszył w stronę furtki. - Nie, nie, już wystarczy. Jedźmy, dobrze? Beaumont poszedł za nim. - Coś się stało? Niedobrze pan wygląda. - Nie, nic… - Nie jestem wariatem, pomyślał Tolley. Nie jestem. A jeśli ten facet usiłuje go w coś wmanewrować, on i ta jego dziwna żona? Nie, to też szaleństwo. - Jestem zmęczony po podróży. Wrócę do hotelu, muszę się wyspać. Spojrzał na ruiny pomiędzy drzewami, podświadomie spodziewając się zobaczyć tam mroczną postać. Nic. Nagle naszła go gwałtowna potrzeba ucieczki. Nie zważając na zdumienie Geralda Beaumonta ruszył z piskiem opon, jak nastolatek pryskający spod domu swojej dziewczyny. Przed domkiem Beaumontów Tolley podziękował swemu towarzyszowi za zrobienie zdjęć i obiecał, że przyśle mu odbitki. - Mam własną ciemnię. Mogę wywołać film od razu. - Jest pan bardzo uprzejmy, ale mogę to zrobić w mieście. - Proszę wejść, muszę wyjąć kliszę. Marjory zrobi panu herbatę. To pomoże na zmęczenie. Beaumont przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. - Zapiszę panu adres… - zaczął i urwał, widząc psa, drapiącego do zamkniętych drzwi kuchni na końcu korytarza. - Bill! Bill, piesku, co się dzieje? Collie obejrzał się i pisnął, po czym znów zaczął niezmordowanie drapać do drzwi, pchając nos w szparę pod nimi. Beaumont nacisnął klamkę i uchylił drzwi, które zatrzymały się na jakiejś przeszkodzie w środku. Naparł mocniej, stęknąwszy. Drzwi uchyliły się i obaj ujrzeli, co je blokowało. Pies szczeknął i skoczył, by polizać dłoń swojej pani, leżącej bezwładnie na podłodze. Kiedy przeniesiono Marjory Beaumont z sali pogotowia do izolatki - jej mąż nie odstępował leżanki na krok - Tolley spytał recepcjonistę, gdzie może coś zjeść, i został skierowany na koniec długiego korytarza, po schodach prowadzących do barku w ślepym zaułku. Ale bułka z serem zaciążyła mu w żołądku jak armatnia kula, a kawa, z oczkami tłuszczu na powierzchni, przyprószona grudkami nierozpuszczonego mleka w proszku, nie nadawała się do picia. Przez godzinę siedział przy plastykowym stoliku, otoczony gwarem ludzkich rozmów, z których nie rozumiał ani słowa. Raz bezmyślnie nakreślił inicjały O.R. w rozsypanych kryształkach cukru i natychmiast je zamazał. Te litery były wypisane w całej kuchni, w kopczykach mąki i soli na podłodze, w schnącym keczupie (w pierwszej chwili myśleli, że to krew), na blatach i szybach. Można by pomyśleć, że ten, kto je napisał, usilnie stara się coś przekazać. Czyjeś inicjały? Własne? W każdym razie Tolley nie uważał już, że Beaumontowie mają coś wspólnego z włamaniem do jego pokoju. W tym było coś więcej. W końcu przez wahadłowe drzwi wszedł Beaumont z zapadniętą, ściągniętą twarzą. Tolley wstał i wyszedł mu na spotkanie. - Co z nią? - Śpi. Coś jej podali. Ruszyli do wyjścia. - Wie pan, co się stało? - spytał Tolley. - Powiedziała, że chyba widziała kogoś za oknem kuchni, ale potem niczego już nie pamięta. Ocknęła się w szpitalu. - Kogo widziała? Mężczyznę? - Nie pamiętała, a ja nie nalegałem. Musi odpocząć. - To straszne, co się stało… - To nie wszystko. Już zasypiając powiedziała coś jeszcze, jakieś nazwisko. Orlando Richards. Kojarzy się panu z czymś? - O.R.! - Też tak pomyślałem. A potem dodała: "on chce spoczynku, ona gorzej". Tolley otworzył drzwi i przepuścił Geralda Beaumonta. Razem wyszli na parking. Było zimno i ciemno; na zaparkowane samochody lał się pomarańczowy blask latarni. - Pańska żona powiedziała, że widziała kobietę, ale czy Orlando nie jest męskim imieniem? - Jest. To tajemnicze rejony, profesorze. - Gerald Beaumont spojrzał ponad samochodem Tolleya. Pomarańczowe światło podkreślało głębokie pionowe zmarszczki, jakby ściągające jego wargi w dół, zmieniało oczy w czarne czeluście. - Pan pewnie nie jest katolikiem? - Nie jestem niczym. O czym pan myśli? O egzorcyzmach? Przecież papież chyba zabronił, nie? Najlepiej o wszystkim zapomnieć. - Jak mogę zapomnieć, skoro moja żona trafiła do szpitala? Panu to dobrze, może pan stąd uciec. My musimy żyć z tym czymś, co pan ożywił. - Ja? Nic nie zrobiłem, tylko tu przyjechałem. - Właśnie! - warknął Beaumont. - No dobrze, możemy pójść do księdza i powiedzieć, że pańską żonę nawiedził duch. Myśli pan, że nam uwierzy, w dzisiejszych czasach? Nie, zostawmy to tak, jak jest. W drodze powrotnej do południowego Heyston prawie się do siebie nie odzywali. Gerald Beaumont milczał z wyraźnym wyrzutem, ale Tolley nie czuł się winny, tylko coraz bardziej wkurzony. Co on ma z tym wspólnego? Nie wybierał sobie przodków. To Marjory Beaumont wierzyła w te sprawy, nie on. Dlaczego się go oskarża? Jednak kiedy stanęli przed domem Beaumontów, musiał spytać: - Poradzi pan sobie? - Mniejsza o to - odparł krótko mężczyzna, wysiadł z samochodu, pochylił się do okna i dodał: - Może po pańskim wyjeździe się uspokoi. I zatrzasnął głośno drzwi, zanim Tolley zdołał odpowiedzieć. "On chce spoczynku, ona gorzej". To zdanie tłukło się Tolleyowi po głowie przez całą drogę powrotną do Oksfordu, doprowadzając go do szaleństwa. Gorzej, czyli prawdopodobnie chodzi o zemstę. To coś wywróciło jego pokój do góry nogami, ujawniło mu swoje nazwisko poprzez Marjory Beaumont… co dalej? Najlepiej będzie wcześniej wrócić do Londynu. Duch chyba nie będzie go ścigać. Ale kiedy znalazł się w hotelu, nie spieszyło mu się z powrotem do złowieszczego bałaganu w pokoju. Zjadł wczesną kolację, wypił parę kolejek whisky przy barze, aż w końcu nie mógł zwlekać dłużej. Musiał się spakować, a jeśli się nie weźmie w garść, nie znajdzie na czas wolnego pokoju w Londynie. W pustym korytarzu zgrzyt klucza w zamku zabrzmiał okropnie głośno. Tolley odczekał chwilę, po czym otworzył drzwi. Przeżył dość makabryczną chwilę szukania w ciemnościach kontaktu. Przypomniał sobie najkrótszą na świecie historię o duchach - o tym, jak ktoś się obudził w środku nocy, zaczął szukać zapałek, żeby zapalić świecę i poczuł, że ktoś mu je wsuwa w dłoń. Rozbłysło światło. Pokój wyglądał tak, jak powinien: walizka na stelażu, pościel gładko zasłana, kołdra z odchylonym rogiem i miętowa czekoladka jak złoty medalion na pulchnej poduszce. Oczywiście, pokojówka posprzątała. Nawet litery wydrapane na dywanie zniknęły po odkurzaniu. Tolley podszedł do telefonu i zadzwonił na recepcję. Po dwudziestu minutach odłożył słuchawkę z rozdrażnieniem. Chciał zamówić na dziś pokój w hotelu, w którym miał od jutra zarezerwowane miejsce. Nic z tego. Nie udało mu się także w dziesięciu innych hotelach. Recepcjonista zasugerował mu pensjonat, na co Tolleya poniosły nerwy. - Chcę przyzwoitego pokoju, nie czyjejś gościnnej sypialni. Dlaczego to taki problem? - Bo jest Boże Narodzenie. - Coś takiego - wycedził Tolley. - To może znajdzie się stajenka? I trzasnął słuchawką o widełki. No, może nic się nie stanie. Sprawdził, czy okno jest zamknięte, zszedł do baru i przez parę godzin rozmawiał z małżeństwem z Idaho - ona była architektem i czuła się tu w swoim żywiole, natomiast jej mąż narzekał pół żartem na służbę hotelową, okropny stan urządzeń sanitarnych, śmieci wszędzie… krótko mówiąc, na brak wszystkich tych udogodnień, na które w ostatnim dwudziestopięcioleciu dwudziestego wieku powinien sobie pozwolić każdy naprawdę cywilizowany kraj. Tolley potakiwał, tęsknie spoglądając na bujny biust kobiety (chwała Bogu, znowu wróciła moda na dekolty) i łapczywie pijąc jedną podwójną szkocką za drugą. Wreszcie, oszołomiony alkoholem i tłumioną żądzą, wrócił zygzakiem do pokoju. Dopiero moszcząc się pod kołdrą przypomniał sobie, że miał tu nie nocować. Jednak whisky natchnęła go tak szaleńczą odwagą, że nawet zgasił światło. I obudził się na dźwięk wściekle rozdzwonionego telefonu. Namacał włącznik światła, sięgnął po słuchawkę. - Telefon do pana - oznajmił recepcjonista, Potem coś trzasnęło i głos Geralda Beaumonta spytał: - Profesor Tolley? - Aha. - Było wpół do siódmej rano. Język przysechł mu do podniebienia, w żołądku zagnieździł się palący ból. - Nie chciałem do pana dzwonić, ale nie mam się do kogo zwrócić. Zresztą to dotyczy także pana. Chyba pan rozumie. Chodzi o Marjory. Nie ma jej w szpitalu. - Wypisali ją? Trochę wcześnie… - Nie, nie wypisali. Pół godziny temu pielęgniarka przyniosła jej śniadanie i okazało się, że Marjory zniknęła. Zabrała ubranie. Chyba wiem, dokąd poszła. Pan też wie. Tolley wytrzeźwiał w ułamku sekundy. - Może zadzwonić na policję? - I powiedzieć, że opętał ją duch? Wyśmieją mnie. Ale mogę powiedzieć coś… innego, jeśli mi pan nie pomoże. Poza tym ciągle mam fotografie Steeple Heyston. Musi pan wziąć za to odpowiedzialność, nie rozumie pan? - Rozumiem. - Jestem pewien, że kiedy ją znajdę, ocknie się z tego - ciągnął głos Beaumonta. - Trzeba kogoś znajomego, to wszystko. - Skoro poszła właśnie tam, nie chciałbym, żeby pan sam jej szukał… - Jadę w tej chwili. Mam nadzieję, że się spotkamy. - Powiedziałem chyba, że przyjadę! Ale w słuchawce słychać było już tylko szum przerwanego połączenia. To nie mizerne groźby Beaumonta, lecz wpływ nie wywietrzałego alkoholu wywabił Tolleya z Oksfordu. Po skręcie w wyboistą dróżkę do Steeple Heyston strach zaczął wypierać jego szaleńczą odwagę, ale było za późno na odwrót. U końca drogi stał już mały samochód. Brama w żywopłocie była otwarta. Tolley zawołał Beaumonta. Jego głos wsiąkł w mroczną przestrzeń. Przeszedł go dreszcz. Ruszył przed siebie; szron chrzęścił mu pod nogami. Było przenikliwie zimno; nad nasypem kolejowym szarzały pierwsze zwiastuny świtu. Tolley sprawdził pagórkowaty teren, na którym niegdyś stała wioska, ale nie znalazł żadnego śladu obecności Geralda Beaumonta. Miał już zawrócić, kiedy pomiędzy drzewami przed nim - drzewami wokół ruin domu - coś mignęło. Znieruchomiał, krew zatętniła mu mocno w całym ciele… ale zobaczył tylko psa Beaumontów. Zwierzę podbiegło do niego z wahaniem, podkuliwszy ogon. - Grzeczny piesek - powiedział Tolley. - Gdzie twój pan? Pies zaskomlił i pobiegł ku drzewom. Obejrzał się, a kiedy Tolley za nim nie poszedł, wrócił szczekając. - Beaumont! - zawołał znowu Tolley. Cisza. Oddech Tolleya zmieniał się w zimnym powietrzu w kłęby pary. Potem, z daleka, dobiegł go ostry zgrzyt metalu o metal. Włosy na karku zjeżyły mu się, obmyła go fala zimna. Odwrócił się i ujrzał na tle rozjaśniającego się nieba czarną postać na torach. Przez chwilę stała nieruchomo, a potem jakby ześliznęła się po stromym nasypie, płynnie jak szybujący w powietrzu ptak. Tolley odwrócił się i zaczął uciekać; pies biegł za nim przez jakiś czas, po czym zawrócił ku drzewom. Tolley pędził przed siebie, ciężko dysząc. Bał się obejrzeć, a w głowie zostało mu tylko głuche dudnienie krwi i ślepy instynkt, nakazujący uciekać, uciekać przed tym, co miał za plecami. Wpadł przez bramę kościoła, bryzgając spod stóp okruchami żwiru. Drzwi, drzwi… Ustąpiły. Wpadł do środka, zamknął je i oparł się o nie. Wokół kościoła zerwała się potężna wichura, wiatr wył i łomotał w witraże. Tolley wyłuskał z kieszeni małe pudełeczko zapałek i przy świetle jednej z nich odnalazł żelazną sztabę przy drzwiach, którą zasunął dokładnie w chwili, gdy coś uderzyło o drzwi z drugiej strony. Wiatr zawył jeszcze głośniej. Dykta zastępująca wybitą szybkę z witraża wpadła z klekotem do środka. Mroczne wnętrze kościoła wypełnił lepki odór spalenizny. Zapałka sparzyła Tolleya w palec. Upuścił ją i natychmiast zapalił drugą. Samotne czekanie w tych ciemnościach było nie do zniesienia. To coś zza drzwi zaczęło naciskać na klamkę. Tolley cofnął się; wpadł na coś twardego, co przewróciło się na kamienną posadzkę. Zapalił kolejną zapałkę. Ławka. Stosik książeczek, ułożony na jej końcu, rozsypał się mu u stóp. Modlitewniki. Podniósł jeden z nich; wiotka czerwona okładka zwisła jak skrzydła martwego ptaka. Martwi i pochowani. Zrozumiał, że to jego jedyna nadzieja. Po pierwsze, musiał zapalić światło. Zdjął z ołtarza gromnicę. Zmarnował kilka zapałek, zanim zdołał ją zapalić. Przykleił ją do pulpitu kroplami roztopionego wosku. Wiatr przez cały czas wył i zawodził, łomotanie do drzwi nie cichło, podszyte cichym skrobaniem, jakby ktoś drapał o witraż. Tolley ujrzał z przerażeniem, jak na podłogę spada kawałek szkła, potem drugi, jak migoczące meteoryty. Przerzucił cienkie stroniczki modlitewnika, aż wreszcie znalazł modlitwy za umarłych. Zaczął czytać psalm. Wiatr nie ucichł, lecz jego łomot stał się bardziej urywany, a na podłogę nie spadł już ani jeden kawałek szkła. W połowie modlitw łomot ucichł. Tolley czytał dalej. Miał wrażenie, że z serca unosi się mu wielki ciężar. Wiatr zamarł i zmienił się w jęk, ciche zawodzenie, brzmiące prawie jak "ratunku, ratunku". I nagle wydało mu się, że nie jest już sam, na środku pierwszej ławki zamajaczył cień. Tolley nie ośmielił się podnieść oczu znad modlitewnika, ale wiedział, że cień tam jest - nieokreślony, bezcielesny, lecz na pewno obecny. Wreszcie, z zaschniętym gardłem, dotarł do końca modłów i zdał sobie sprawę, że resztę musi przeczytać nad grobem. Zawahał się i wiatr od razu znowu zaczął wyć, a płomień świecy zamrugał. Nie było rady, trzeba było dopełnić obrządku. Cień rozpłynął się w powietrzu, gdy Tolley ruszył ku drzwiom i zaczął się zmagać z masywną zasuwą. Odsunął ją i nacisnął klamkę. Wiatr uderzył mu w twarz. Płomień świecy zmalał, ale nie zgasł. Na zewnątrz było widać tylko zszarzałą ciemność. Idąc pomiędzy rzędami nagrobków ku odosobnionej parze grobów pod cisem czuł coś w rodzaju nacisku na plecach, ale zmusił się, żeby się nie oglądać. Stanął przed grobem nieznanego mężczyzny i przy świetle świecy zaczął odczytywać na głos ostatnią część obrządku: - Ponieważ Bóg Wszechmogący w swej łasce zechciał wziąć do siebie duszę Orlando Richardsa, oddajemy jego ciało ziemi… W miarę jak czytał, słowa zaczęły się stawać czymś więcej: każde było jak ciężar, który należy unieść i położyć, jak kamienie potężnego budynku, który wznosił własnymi rękami. Dotarł do ostatniej modlitwy i, mimo bólu zdartego gardła, odczytał ją głośno, niemal z tryumfem. Po ostatnim "amen" z zimowego świtu - gdyż stał się już świt, choć nadal było na tyle ciemno, że kolory nie istniały - dobiegło go pianie koguta, tradycyjne zakończenie nocy czarów. Zdmuchnął świecę i tępą krawędzią kluczyków do samochodu wyżłobił w nagrobku nazwisko Orlando Richardsa. Dopełniło się. Kiedy szedł po zamarzniętej ziemi, każdy krok był lekki, jak stawiany w powietrzu. Już koniec, myślał, a dłonie drżały mu lekko z ulgi. Koniec. Wypełniłem moją powinność, odpokutowałem za czyny pradziadka. W pobliżu zagajnika wokół ruin domu dogonił go pies; szczekał jak opętany, skakał, wracał ku ruinom, zatrzymywał się i znowu szczekał. Tolley poszedł za nim. - Co się stało, piesku? Już dobrze. Gdzie twój pan? Gdzie… Wtedy zobaczył Geralda Beaumonta. Ciało leżało w chaszczach dzikich róż u stóp wielkiego komina. Twarzy w ogóle nie było, została z niej krwawo-kostna miazga, ale Tolley rozpoznał myśliwską kurtkę i czapkę w kratę, porzuconą nieopodal. Odwrócił się i zwymiotował, choć nie miał czym. Kiedy się wyprostował, znowu uderzył w niego wiatr, chyboczący gałęziami pobliskich drzew. Tolley rzucił się do ucieczki, pies pędził tuż za nim. Wicher szarpał oszronionymi kępami trawy, podrywał z ziemi liście, tworzące kształt ludzkiej postaci i opadające, zawsze tuż przed Tolleyem, który biegł ostatkiem sił. Wyczerpanie przytłumiło w nim nawet strach. Mógł myśleć tylko o tym, co powiedziała Marjory Beaumont: że duch kobiety jest silniejszy od ducha mężczyzny. Jej nienawiść także jest silniejsza. Tak silna, że przetrwała sto lat, kiedy jej obiekt uniknął pierwszej jadowitej strzały, tak silna, że odebrała życie Beaumontowi, biednemu idiocie, który miał tego pecha, że dał się w to wplątać. Duch Orlando Richardsa nie był niebezpieczny, prawdopodobnie nawet usiłował ostrzec Tolleya przed swoją towarzyszką. A on odesłał go na wieczny spoczynek. Dobrnął do bramy, ciężko dysząc. Z niemrawym zdziwieniem ujrzał postać przy samochodzie. Serce zamarło mu w piersi. Potem pies popędził naprzód w radosnych podskokach, zaś on rozpoznał Marjory Beaumont i zaczął się zastanawiać, jak ma jej powiedzieć, co się stało z jej mężem. Ale wtedy się odezwała, głuchym, urywanym głosem. Ten głos należał do niej, lecz to nie ona mówiła. - Tak długo, tak długo na to czekałam… Ostatnim, co zobaczył, była siekiera w jej rękach. Przełożyła Maciejka Mazan PAUL J. McAULEY Rocznik 1955, z wykształcenia biolog i botanik. Jako pisarz SF mógłby zadebiutować już w wieku 20 lat, gdyby nie to, że amerykańskie czasopismo "Worlds of If" zbankrutowało, zanim zdążyło się w nim ukazać jego pierwsze opowiadanie. Na właściwy debiut przyszło więc Paulowi czekać sporo lat. Nie zmarnował ich chyba, ponieważ w roku 1988 jego pierwsza powieść "Four Hundred Billion Stars" zdobyła Nagrodę im. Philipa K. Dicka. Paul jest również laureatem m. in. British Fantasy Award, John W. Campbell Award oraz Sidewise Award. Aż dziwne, że dopiero teraz mamy przyjemność przedstawić jego twórczość polskim czytelnikom. (anak)