4 Stephen King - Bastion
Szczegóły |
Tytuł |
4 Stephen King - Bastion |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4 Stephen King - Bastion PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4 Stephen King - Bastion PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4 Stephen King - Bastion - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
STEPHEN KING
BASTION
(THE STAND)
TŁUMACZYŁ ROBERT LIPSKI
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 2000
Strona 3
Dla Tabby
Mrocznego kufra pełnego cudów
Strona 4
Na zewnątrz ulica płonie ogarnięta walcem śmierci
Pomiędzy światem realnym a ułudą
A poeci tu, na dole
Nie piszą nic – zupełnie
Po prostu czekają na uboczu na dalszy ciąg wydarzeń
I nagle, gdzieś pośród nocy
Odnajdują swą doniosłą chwilę
Próbują wtedy stworzyć bastion uczciwości
Ale ranni skręcają się z bólu
Nawet nie martwi
Dziś wieczorem w Krainie Dżungli
Bruce Springsteen
To oczywiste, że nie mogła iść dalej!
Drzwi były otwarte i wdarł się wiatr
Zgasły świece a potem znikły
Zasłony uniosły się wysoko i wtedy pojawił się ON,
Powiedział: – Nie bój się
Podejdź, Mary.
I strach ją opuścił
I podbiegła do niego
A potem wzbił się w powietrze...
Wzięła go za rękę...
– Chodź, Mary
Nie obawiaj się Żniwiarza!
Blue Oyster Cult
Co to za czar?
Co to za czar?
Co to za czar?
Country Joe and the Fish
Strona 5
KRĄG SIĘ OTWIERA
Potrzebujemy pomocy, zauważył Poeta
Edward Dorn
– Sally.
Mruknięcie.
– Obudź się, Sally.
Głośne mruknięcie:
– Zooostaw mnie!
Potrząsnął nią mocniej.
– Obudź się. Musisz się obudzić!
Charlie.
Głos Charliego. Wołał ją. Od jak dawna?
Sally wysunęła się z objęć snu.
Najpierw spojrzała na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w nocy. Charliego
nie powinno tu być – powinien być teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz
pierwszy przyjrzała mu się uważniej i coś w jej wnętrzu drgnęło – ogarnęło ją jakieś dziwne
uczucie.
Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał błędny wzrok. Oczy wychodziły mu z orbit. W jednej
ręce trzymał kluczyki od samochodu. Drugą w dalszym ciągu nią tarmosił, pomimo że miała
otwarte oczy. Zupełnie jakby nie zauważył, że się obudziła.
– Charlie, o co chodzi? Co się stało?
Strona 6
Sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Jego jabłko Adama daremnie
podrygiwało w górę i w dół, ale jedynym słyszalnym odgłosem jaki rozlegał się wewnątrz
niewielkiego, służbowego bungalowu, było tykanie zegara.
– Pali się? – spytała. To była jedyna rzecz jaka przyszła jej na myśl, a która mogłaby
doprowadzić go do takiego stanu. Wiedziała, że jego rodzice zginęli podczas pożaru domu.
– W pewnym sensie – odparł. – W pewnym sensie to coś o wiele gorszego. Musisz się
ubrać kochanie. Zabierz małą LaVon. Musimy się stąd zrywać.
– Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka. Ogarnął ją paniczny strach.
Coś było nie w porządku.
To było niczym senny koszmar.
– Gdzie? Powinniśmy wyjść na podwórze na tyłach domu?
Ale wiedziała, że nie chodziło mu o wyjście na podwórze. Jeszcze nigdy nie widziała
Charliego równie przerażonego. Wzięła głęboki oddech, jednak nie wyczuła dymu ani
spalenizny.
– Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy się stąd wynieść. Wyjechać. Daleko stąd. Po
prostu zabierz małą i ubierz ją.
– Ale czy... czy mamy dostatecznie dużo czasu bym mogła spakować trochę rzeczy?
Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał. Zupełnie jakby zbiła go z pantałyku. Miała
wrażenie, że jej strach sięgnął zenitu, ale najwidoczniej się myliła. Uświadomiła sobie nagle
że to, co uważała za przerażenie było czystą paniką.
Przesunął drżącą dłonią po włosach i odparł:
– Nie wiem. Będę musiał sprawdzić kierunek wiatru.
Wyszedł, pozostawiając ją z tym dziwacznym stwierdzeniem, które nic dla niej nie
znaczyło. Była zziębnięta, przerażona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie w
krótką nocną koszulkę. Zupełnie jakby stracił rozum. Co mogło mieć wspólnego sprawdzanie
kierunku wiatru z tym czy miała czas na spakowanie paru walizek? I co oznaczało określenie:
„daleko”? Reno? Vegas? Salt Lake City? I...
Przyłożyła dłoń do szyi i wtem, przyszła jej do głowy całkiem nowa myśl.
DEZERCJA. Wyjazd w środku nocy oznaczał, że Charlie zamierzał
ZDEZERTEROWAĆ. SAMOWOLNE ODDALENIE.
Weszła do małego pokoiku dziecinnego i przez chwilę stała nieruchomo,
niezdecydowana, patrząc na śpiące dziecko otulone różowym kocykiem.
Wciąż jeszcze miała słabą nadzieję, że to jedynie koszmarny sen, bardziej wyrazisty niż
inne. Ale to minie, a ona obudzi się, jak zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i sama coś
przekąsi, poogląda pierwszą godzinę programu „Today”, a potem, kiedy Charlie o ósmej
wróci z nocnej zmiany w północnej wieży Rezerwatu, usmaży mu jajecznicę. Za dwa
tygodnie znów wróci na dzienną zmianę, przestanie się dziwnie zachowywać, a kiedy
Strona 7
ponownie zacznie spędzać noce u jej boku, nie będzie już miewała równie szalonych snów jak
ten i...
– Pospieszże się! – syknął, pozbawiając ją wszelkiej nadziei. – Mamy niewiele czasu.
Tylko tyle aby zgarnąć trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na miłość Boską, kobieto,
jeżeli ją kochasz – wskazał na leżące w łóżeczku dziecko – ubierz ją!
Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta dłonią. Zaczął wyrzucać rzeczy z szuflad komody i
upychać je bezładnie do paru starych walizek.
Sally obudziła małą LaVon, próbując ją uspokoić, najlepiej jak tylko potrafiła. Trzyletnie
dziecko było zdziwione i zaskoczone faktem, iż obudzono je w środku nocy, a kiedy Sally
ubrała ją w majteczki, bluzeczkę i kombinezon, zaczęła płakać.
Płacz dziecka przeraził ją bardziej niż kiedykolwiek. Skojarzyła to z innymi przypadkami,
kiedy mała LaVon, zazwyczaj aniołek, płakała w nocy jak bóbr. Przyczyny były różne –
wysypka, ząbkowanie, krup, kolka. Strach powoli zmieniał się w gniew, kiedy zobaczyła, że
Charlie prawie biegiem wpadł do pokoju, niosąc dwa naręcza jej bielizny. Ramiączka
biustonoszy unosiły się za nim niczym wstęgi noworocznych serpentyn.
Wrzucił je do jednej z walizek i zatrzasnął wieko. Rąbek jej najlepszej halki wystawał na
zewnątrz i mogła się założyć, że materiał został rozerwany.
– O co chodzi? – krzyknęła, a podniesiony ton jej głosu sprawił, że dziecko, które jeszcze
przed chwilą pochlipywało cichutko, na nowo wybuchnęło płaczem. – Czyś ty oszalał?
Charlie, wyślą za nami żołnierzy! ŻOŁNIERZY!
– Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy – powiedział i pewność w jego głosie wprawiła ją w
jeszcze większe zdenerwowanie. – Sęk w tym słodziutka, że jak szybko nie weźmiemy dupy
w troki, to w ogóle nie wydostaniemy się z bazy. Właściwie nie mam pojęcia, jak to się stało,
że zdołałem opuścić wieżę. Chyba coś się gdzieś spieprzyło. W sumie, dlaczego by nie?
Wszystko inne spieprzyło się równo.
Mówiąc to, wybuchnął przeciągłym, obłąkańczym śmiechem, który wystraszył ją bardziej
niż wszystko, co zrobił do tej pory.
– Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuć parę jej ubranek do drugiej walizki. Resztę spakuj
do niebieskiej torby podróżnej. Jest w szafie. Zrób to i wynośmy się stąd. Wydaje mi się, że
mamy szansę. Dzięki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachód.
Ponownie kaszlnął w dłoń.
– Tatusiu! – zawołała stanowczo mała LaVon, unosząc do góry rączki. – Chcę tatusia!
Pewno! Chcę na konika, tatusiu! Na konika! Pewno!
– Nie teraz – rzekł Charlie i zniknął w kuchni.
W chwilę potem Sally usłyszała brzęk naczyń. Wybierał jej oszczędności z niebieskiej
wazy stojącej na górnej półce. Jakieś trzydzieści, czterdzieści dolarów, które zdołała odłożyć.
JEJ OSZCZĘDNOŚCI. A więc sprawa była poważna. Cokolwiek to było, sprawa musiała być
Strona 8
naprawdę poważna. Mała, której tatuś odmówił przejażdżki „na koniku”, choć przecież
bardzo rzadko – jeżeli w ogóle kiedykolwiek jej czegoś odmawiał – ponownie zaczęła płakać.
Sally z trudem zdołała ubrać małą w cienką kurteczkę, a potem bezładnie wrzuciła
większość jej ubranek do torby. Pomysł dokładania czegokolwiek do drugiej walizki wydał
się idiotyczny – walizka po prostu by pękła. Musiała przydusić ją kolanem aby zatrzasnąć
zamki. Uświadomiła sobie, że dziękuje Bogu, iż mała LaVon była na tyle duża, że nie trzeba
było martwić się o pieluchy.
Charlie wrócił do sypialni i tym razem rzeczywiście biegł. W dalszym ciągu wpychał
pomięte banknoty jedno i pięciodolarowe do przedniej kieszeni „suntanów”. Sally wzięła
małą na ręce. LaVon była już na dobre obudzona i mogła iść sama, ale Sally chciała czuć ją w
swoich ramionach. Pochyliła się i podniosła torbę podróżną.
– Dokąd idziemy tatusiu? – spytała mała LaVon – Spałam.
– Dziecko może spać w samochodzie – rzekł Charlie, biorąc dwie walizki.
Rąbek wystającej z walizki halki zatrzepotał gwałtownie. Jego oczy wciąż wydawały się
mętne, jak gdyby zapatrzone gdzieś w dal. W umyśle Sally zaczęła świtać pewna myśl,
przeradzająca się wolno w pewność.
– Był jakiś wypadek? – wyszeptała. – Jezus, Maria, Józefie Święty! Zdarzył się wypadek,
zgadza się? Wypadek. TAM.
– Układałem właśnie pasjansa – powiedział. – Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że
cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone. Włączyłem monitor. Sally, okazało się, że
oni wszyscy... – Przerwał, spojrzał w oczy małej LaVon, które pomimo iż rozszerzone i
zaczerwienione od łez, pełne były zaciekawienia. – Oni wszyscy tam, na dole NIE ŻYJĄ –
dodał – oprócz jednego, może dwóch, ale do tej pory oni też już na pewno wyzionęli ducha.
– Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? – spytała mała LaVon.
– Nieważne, kochanie – powiedziała Sally. Miała wrażenie jakby jej głos dochodził z
głębi przepastnego kanionu.
Charlie przełknął ślinę. Coś strzyknęło mu w gardle.
– Kiedy zapalają się czerwone cyfry, wszystko powinno być automatycznie zablokowane.
Mają tam komputer firmy Chubb, który zarządza całym tym miejscem, dzięki czemu powinno
ono być maksymalnie zabezpieczone. Zobaczyłem co było na monitorze i natychmiast
wybiegłem z pomieszczenia. Bałem się, że drzwi przetną mnie na pół. Powinny zostać
zamknięte w momencie gdy włączył się alarm, a nie wiem od jak dawna palił się wskaźnik
zanim uniosłem wzrok i zauważyłem co się dzieje. Ale nim usłyszałem szczęk zamykanych
automatycznie drzwi, byłem już prawie na parkingu. Prawdopodobnie, gdybym uniósł wzrok
trzydzieści sekund później, siedziałbym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wieży, jak owad
w butelce.
– Co to jest? Co się...
Strona 9
– Nie wiem i NIE CHCĘ wiedzieć. Wiem tylko tyle, że to coś ZABIŁO ich
błyskawicznie. Jeżeli chcą mnie dostać, będą musieli mnie złapać. Fakt, płacą mi dodatek za
ryzykowną pracę, ale nie dość duży żebym miał tu zostawać. Wiatr wieje na zachód.
Pojedziemy na wschód. Chodź. Czas ruszać w drogę.
Sally w dalszym ciągu na wpół zaspana, z wrażeniem jakby utkwiła w samym sercu
jakiegoś upiornego, nie kończącego się koszmaru, wyszła na podjazd, gdzie, rdzewiejąc
spokojnie pośród kalifornijskiej, pustynnej nocy stał ich piętnastoletni chevy.
Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a torbę podróżną na tylne siedzenie. Sally stała
przez chwilę przy drzwiach od strony pasażera i, trzymając dziecko w ramionach, spoglądała
na bungalow, w którym spędzili ostatnie cztery lata.
Uświadomiła sobie, że kiedy się tu wprowadzili mała LaVon rosła wewnątrz jej ciała, a
wszystkie przejażdżki „na koniku” były jeszcze przed nią.
– No chodź! – powiedział. – Wsiadaj, kobieto!
Zrobiła, co kazał. Wycofał wóz, przez moment snop światła z reflektorów chevy omiótł
ścianę domku. Ich refleksy w szybach wyglądały jak ślepia ogromnej, drapieżnej bestii.
Pochylił się nad kierownicą w pełnym skupieniu. W świetle bijącym z urządzeń
znajdujących się na desce rozdzielczej, jego twarz wydawała się bardzo spięta i zmęczona.
– Jeżeli brama bazy jest zamknięta, spróbuję się przez nią przebić.
I rzeczywiście miał taki zamiar.
Sally poczuła nagle, że miękną jej kolana.
Okazało się jednak, że tak desperackie rozwiązanie nie było konieczne. Brama bazy była
otwarta. Jeden ze strażników pochylał głowę nad jakimś czasopismem. Nie zauważyła
drugiego. Być może przebywał teraz w głównej kwaterze. To była zewnętrzna część bazy –
konwencjonalny magazyn pojazdów wojskowych. Tych mężczyzn nie interesowało, co działo
się w sercu kompleksu.
„Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry zegara zmieniły się z zielonych na
czerwone”.
Zadrżała i położyła dłoń na jego nodze. Mała LaVon ponownie usnęła. Charlie poklepał
ją lekko po ręce i powiedział:
– Będzie dobrze, kochanie.
O świcie, przemierzając terytorium Nevady, w dalszym ciągu podążali na wschód, a
Charliego męczył dokuczliwy, silny kaszel.
Strona 10
KSIĘGA PIERWSZA
KAPITAN TRIPS
16 CZERWCA – 4 LIPCA, 1990
Zadzwoniłem do lekarza
Mówię: Doktorze, proszę.
Cały się trzęsę, dygoczę i kręcę
Powiedz mi, co to może być?
Czy to jakaś nowa choroba?
The Sylvers
Mała, czy możesz polubić swojego faceta?
To porządny gość
Mała, czy możesz polubić swojego faceta?
Larry Underwood
Strona 11
ROZDZIAŁ 1
Należąca do Texaco stacja Hapscomba mieściła się przy drodze numer 93 na północ od
Arnette, mieściny gdzie „diabeł mówi dobranoc”, leżącej o sto mil od Houston. Dziś
wieczorem byli tam sami stali bywalcy, którzy, siedząc przy kasie, popijali piwo, prowadzili
leniwe pogawędki i patrzyli na muchy wlatujące do ogromnego, podświetlanego neonu firmy.
Była to stacja Billa Hapscomba, toteż tamci odnosili się do niego z szacunkiem, pomimo
iż był zupełnym kretynem. Oczekiwaliby takiego samego poważania, gdyby spotkanie miało
miejsce w ich pracy. Tyle tylko, że wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie czasy.
W 1980 roku miasto miało dwa zakłady przemysłowe – fabrykę produkującą wyroby
papierowe (głównie na pikniki i rodzinne przyjęcia) i wytwórnię kalkulatorów. Obecnie
fabrykę wyrobów papierowych zamknięto na cztery spusty, a wytwórni kalkulatorów też nie
wiodło się najlepiej – okazało się, że dużo tańsze produkowano na Tajwanie, podobnie jak
rzecz się miała z przenośnymi telewizorami i radiami tranzystorowymi.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali niegdyś w zakładzie wyrobów
papierowych; obecnie żyli z pomocy opieki społecznej, gdyż już od dawna nie przysługiwał
im zasiłek dla bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytwórni
kalkulatorów, ale rzadko przepracowywali więcej niż trzydzieści godzin tygodniowo. Victor
Palfrey był na emeryturze i palił ohydnie cuchnące skręty – jedyne papierosy na jakie mógł
sobie teraz pozwolić.
– Mówię wam – powiedział Hap, opierając dłonie na kolanach i pochylając się do przodu
– powinni olać całą tę inflację. Pal licho dług narodowy. Mamy prasy i papier.
Wydrukowałoby się pięćdziesiąt milionów banknotów tysiącdolarowych i puściło je w obieg.
Palfrey, który do 1984 roku był maszynistą, jako jedyny spośród obecnych miał dość ikry
i szacunku względem siebie aby wyrazić sprzeciw wobec ewidentnie idiotycznych stwierdzeń
Hapa. Teraz, rolując w palcach kolejnego, cuchnącego jak stare skarpety skręta, oznajmił:
– Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byłoby zupełnie jak w Richmond w dwóch
ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy miałeś ochotę na piernika, płaciłeś piekarzowi
konfederackiego dolara, a on wycinał ci należny kawałek. Wielkości dolarówki. Wiecie, forsa
to tylko papier.
Strona 12
– Wiem, że niektórzy się z tobą nie zgadzają – powiedział z goryczą Hap. – Mam dług
wobec tych ludzi. A oni zaczynają być pod tym względem coraz bardziej drażliwi.
Stuart Redman, który był najprawdopodobniej najbardziej cichym mężczyzną w Arnette,
siedział na popękanym plastikowym krześle typu Woolco z puszką pabsta w dłoni i wyglądał
przez ogromne okno budynku stacji benzynowej. Stu znał smak biedy. Dorastał w tym
mieście. Był synem dentysty; ojciec zmarł kiedy Stu miał siedem lat, pozostawiając żonę i
dwoje dzieci oprócz Stu.
Jego matka dostała pracę w Red Ball Truck Stop na przedmieściach Arnette – Stu mógłby
z tego miejsca zobaczyć ów budynek, gdyby Red Ball nie spłonął doszczętnie w 1979 roku.
Matka zarabiała dostatecznie dużo, by cała czwórka miała co zjeść, ale nic poza tym. Mając
dziewięć lat, Stu poszedł do pracy – najpierw do Roga Tuckera, właściciela Red Ball, gdzie
pomagał po zajęciach szkolnych rozładowywać ciężarówki za trzydzieści pięć centów na
godzinę, a następnie do pobliskiego Braintree, gdzie, aby móc harować do utraty sił po
dwadzieścia godzin tygodniowo, musiał zawyżyć swój wiek.
Teraz kiedy słuchał jak Hap i Vic Palfrey kłócą się na temat pieniędzy i tajemniczego
sposobu w jaki wyparowały, przypomniał sobie pierwszy okres pracy w rzeźni i swoje dłonie
krwawiące od nie kończącego się ciągania ciężkich wózków załadowanych skórami i
wnętrznościami. Próbował zataić to przed matką, ale domyśliła się wszystkiego w niecały
tydzień. Popłakała nieco nad ich losem, jednak nie należała do kobiet, które często i łatwo
roniły łzy. Nie poprosiła go aby rzucił pracę. Wiedziała, jak przedstawiała się ich sytuacja.
Była realistką.
Po części jego milczenie wynikało z faktu, że nigdy nie miał przyjaciół, albo nie miał dla
nich czasu. Dla niego istniały tylko szkoła i praca.
Jego najmłodszy brat, Dev, zmarł na zapalenie płuc w tym samym roku, w którym Stu
zaczął pracować w rzeźni. Stu nigdy nie otrząsnął się z tego do końca. Przypuszczał, że
dręczyło go poczucie winy. Najbardziej kochał Deva... ale jego śmierć oznaczała, że było o
jedną gębę mniej do wykarmienia.
W liceum odkrył futbol i to dodało jego matce otuchy, mimo że musiał przez to
zmniejszyć liczbę godzin pracy.
– Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w jakiś sposób się stąd wydostać, to właśnie dzięki
futbolowi, Stuart. Graj! Pamiętaj o Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield był lokalnym bohaterem. Pochodził z jeszcze biedniejszej rodziny niż Stu
i okrył się chwałą jako quarterback okręgowej licealnej drużyny futbolowej, po czym
wyjechał do Teksasu na stypendium sportowe i przez dziesięć lat grał w drużynie Green Bay
Packers, głównie jako quarterback, ale kilkakrotnie stawał nawet na pozycji rozgrywającego.
Eddie był teraz właścicielem sieci barów szybkiej obsługi na zachodzie i południowym
zachodzie, a w Arnette stał się niemal legendą. W Arnette, kiedy mówiłeś „sukces” miałeś na
myśli Eddiego Warfielda.
Strona 13
Stu nie grał jako quarterback i nie był również Warfieldem. Mimo to, w liceum doszedł
do wniosku, że warto byłoby wywalczyć sportowe stypendium... a potem pojawiły się różne
uczelniane programy i opiekun wydziałowy opowiedział mu o NDEA.
Matka Stu zachorowała i nie mogła już pracować. Rak. Na dwa miesiące przed
ukończeniem przez Stu liceum umarła, pozostawiając opiece Stuarta jego brata, Bryce’a.
Stu zrezygnował ze sportowego stypendium i podjął pracę w wytwórni kalkulatorów. Ale
to właśnie Bryce’owi się udało. Odniósł sukces. Był teraz w Minnesocie, gdzie pracował dla
IBM jako analityk systemów komputerowych. Nie pisywał często, a ostatni raz widzieli się na
pogrzebie żony Stu, która zmarła na tę samą chorobę, co jego matka – na raka. Przyszło mu
na myśl, że Bryce być może również nosi swój krzyż... i że może przepełnia go poczucie
winy wynikające z faktu, iż jego brat zmienił się w jeszcze jednego swojskiego chłopaka w
dogorywającym teksańskim miasteczku, spędzającego dni w fabryce kalkulatorów a wieczory
u Hapa albo w Indian Head przy kuflu piwa marki Lone Star.
Małżeństwo było dla niego najlepszym okresem, a trwało jedynie osiemnaście miesięcy.
Łono jego młodej żony wydało na świat jedno, posępne i złośliwe dziecko. To było cztery lata
temu. Od tej pory myślał tylko o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czegoś lepszego,
jednak nie pozwalało mu na to jego małomiasteczkowe myślenie, znajome miejsca i twarze.
Był w Arnette powszechnie lubiany, a Vic Palfrey obdarzył go kiedyś prawdziwym
komplementem, nazywając „Starym Twardzielem”. Kiedy Vic i Hap zakończyli dysputę,
wciąż jeszcze zmierzchało, ale okolica tonęła już pośród głębokich cieni. Teraz szosą numer
93 nie przejeżdżało wiele wozów, skutkiem czego Hap miał sporo nie zapłaconych
rachunków. Ale oto właśnie zbliżał się jakiś samochód. Stu go zauważył.
Wciąż był jeszcze ćwierć mili stąd, ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały słabe
refleksy na chromowane, nie pokryte kurzem części wozu.
Stu miał wyśmienity wzrok, rozpoznał starego chevroleta rocznik być może 75. Chevy,
bez włączonych świateł, jadący z prędkością nie większą niż piętnaście mil na godzinę, sunął
ostrym zygzakiem. Nikt prócz Stu jeszcze go nie zauważył.
– Powiedzmy, że masz zastaw hipoteczny na tę stację – ciągnął Vic – i powiedzmy, że
spłacasz go po pięćdziesiąt dolarów miesięcznie...
– Dużo więcej stary. Dużo więcej.
– No dobra, ale załóżmy, że spłacasz miesięcznie po pięć dych. A teraz powiedzmy, że
rząd poszedł ci na rękę i wydrukował dla ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby tak się stało,
jestem pewny, że ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i zażądaliby od ciebie
PÓŁTOREJ PACZKI. Oskubaliby cię, stary, jak amen w pacierzu. I wszystko byłoby po
staremu.
– To fakt – dodał Henry Carmichael.
Hap spojrzał na niego, wyraźnie poirytowany. Tak się składało, że wiedział iż Hank miał
w zwyczaju bez płacenia wyciągać z automatu puszki z colą i, co więcej, Hank wiedział, że
Strona 14
on o tym wie. Toteż jeśli Hank miał się opowiedzieć po którejkolwiek ze stron, powinien
poprzeć właśnie jego.
– Niekoniecznie musi tak być – mruknął Hap, czerpiąc ze skarbnicy swego
dziewięcioklasowego wykształcenia. Zaczął wyjaśniać, dlaczego tak uważa.
Stu, który jako jedyny rozumiał powagę ich obecnej sytuacji, przestał wsłuchiwać się w
głos Hapa i patrzył jak chevy sunie zakosami wzdłuż drogi. Stu zdawał sobie sprawę, że wóz
w ten sposób nie zajedzie zbyt daleko. Samochód zjechał w lewo przekraczając białą linię, a
jego koła wzbiły z pobocza tumany kurzu. Znów wyjechał na szosę, ale już w chwilę potem o
mało nie wpakował się do rowu. Następnie, zupełnie jakby kierowca obrał sobie za cel szyld
stacji benzynowej, samochód potoczył się w jej stronę. Przypominał pocisk balistyczny, który
wytracił niemal całą prędkość. Stu słyszał teraz głuchy, znużony łoskot silnika, jednostajne
rzężenie i jęk dogorywającego gaźnika i obluzowanych zaworów. Wóz ominął podjazd i z
głośnym stukotem wjechał na krawężnik. Fluorescencyjne pręty nad dystrybutorami odbijały
się w brudnej szybie samochodu, tak że trudno było zauważyć, kto znajdował się wewnątrz.
Niemniej jednak Stu zauważył jak ciało mężczyzny za kierownicą zakołysało się bezwładnie
pod wpływem wstrząsu.
Nie wyglądało na to, aby wóz miał zwolnić – nadal niewzruszenie sunął naprzód z
prędkością piętnastu mil na godzinę.
– Posłuchaj, mówię ci, że przy większej ilości pieniędzy znajdującej się w obiegu
byłbyś...
– Lepiej wyłącz dystrybutory, Hap – powiedział łagodnym tonem Stu.
– Dystrybutory? Co?
Norm Bruett odwrócił się aby wyjrzeć przez okno.
– Chryste Panie – rzucił.
Stu podniósł się z krzesła i, pochylając się nad Tommym Wannamakerem i Hankiem
Carmichaelem, wyłączył jednocześnie wszystkie osiem przełączników – po cztery na jedną
rękę. Dlatego tylko on jako jedyny nie widział, jak Chevy rąbnął w dystrybutory na górnej
wysepce i przewrócił je.
Wjechał w nie powoli, zdawałoby się z pełną, bezlitosną premedytacją, ale i
dostojeństwem. Tommy Wannamaker następnego dnia w Indian Head zaklinał się, że w
chevy ani razu, nawet na moment nie zapaliły się światła stopu. Samochód po prostu jechał
jak na paradzie „Turnieju Róż”. Podwozie ze zgrzytem przetoczyło się po cementowej
wysepce, a kiedy wóz wjechał na nią kołami, wszyscy, oprócz Stu, zobaczyli, jak głowa
kierowcy zgoła bezwładnie przechyla się do przodu i uderza w przednią szybę, na której
natychmiast pojawiła się, przypominająca gwiazdę, siateczka pęknięć.
Chevy podskoczył jak kopnięty stary pies i ściął dystrybutor hi-test. Pompa pękła z
trzaskiem i całe urządzenie runęło na ziemię, rozlewając drobną strużkę benzyny. Wąż
dystrybutora spadł z zaczepu i leżał teraz na ziemi, błyszcząc w świetle neonu. Wszyscy
Strona 15
zauważyli iskry tryskające spod szorującej po cemencie rury wydechowej samochodu, a Hap,
który widział eksplozję stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymknął powieki,
spodziewając się lada moment wybuchu i potwornej, oślepiającej kuli ognia. Zamiast tego
jednak, tył chevy okręcił się wokół osi i zjechał z cementowej wysepki. Przód samochodu
rąbnął w dystrybutor benzyny niskoołowiowej i zwalił go na ziemię przy wtórze głuchego
„ba-bam!”. Prawie rozważnie Chevrolet zakończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni,
ponownie uderzając w wysepkę – tym razem jednak bokiem. Tył samochodu wjechał na
podwyższenie, ścinając stojący tam dystrybutor ze zwykłą benzyną. Potem chevy zatrzymał
się, ciągnąc za sobą przerdzewiałą rurę wydechową. Wóz zniszczył wszystkie trzy
dystrybutory na najbliżej autostrady wysepce. Silnik krztusił się jeszcze przez kilka sekund,
po czym umilkł.
Cisza była tak ogłuszająca, że aż alarmująca.
– Rany koguta! – powiedział Tommy Wannamaker z zapartym tchem. – Czy on
wybuchnie, Hap?
– Gdyby miał wybuchnąć, to już by wybuchł – stwierdził Hap, wstając. Uderzył
ramieniem w mapę-układankę i jej części, między innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona
rozsypały się na wszystkie strony. Hap w głębi duszy cieszył się. „Jakie dziwne uczucie!”.
Jego dystrybutory były ubezpieczone, a polisy spłacone. Mary zawsze mu marudziła aby
wszystko z góry ubezpieczył.
– Facet musiał być nieźle naprany – stwierdził Norm.
– Widziałem jego tylne światła – stwierdził Tommy piskliwym, pełnym podniecenia
głosem. – Ani razu nie błysnęły! Rany koguta! Gdyby pruł sześćdziesiątką już byśmy nie żyli.
Pospiesznie wyszli z biura – Hap pierwszy, Stu jako ostatni. Hap, Tommy i Norm dotarli
do samochodu jednocześnie. Czuli woń benzyny i słyszeli powolne tykanie stygnącego
silnika. Hap otworzył boczne drzwiczki samochodu i mężczyzna za kierownicą wypadł na
zewnątrz jak worek ze starym praniem.
– Niech to szlag! – powiedział głośno, prawie krzycząc Norm Bruett.
Odwrócił się, zacisnął dłonie na swym obfitym kałdunie i zwymiotował. Mdłości nie
spowodował mężczyzna, który wypadł z samochodu (Hap złapał go, zanim ten zdążył osunąć
się na chodnik), ale ohydny fetor bijący z wnętrza wozu, duszący smród, będący mieszaniną
woni krwi, fekaliów, wymiocin i rozkładających się ciał. Był to upiorny odór choroby i
śmierci.
W chwilę potem Hap odwrócił się i, chwytając kierowcę pod pachy, wyciągnął go z
wozu. Tommy błyskawicznie złapał mężczyznę za nogi i obaj z Hapem przenieśli bezwładne
ciało do biura. W świetle płynącym z neonu ich twarze przybrały barwę sera i były
przepełnione obrzydzeniem. Hap zapomniał już o pieniądzach z ubezpieczenia.
Strona 16
Pozostali zajrzeli do samochodu i naraz Hap odwrócił się, kładąc jedną rękę na ustach –
mały palec jego dłoni sterczał sztywno, jakby mężczyzna uniósł właśnie do toastu kieliszek z
winem – podreptał na północny kraniec stacji benzynowej i zwymiotował całą kolację.
Vic i Stu zaglądali do wnętrza samochodu przez dłuższą chwilę, po czym wymienili
między sobą spojrzenia i ponownie zajrzeli do środka. Po stronie pasażera siedziała młoda
kobieta. Miała wysoko zadartą sukienkę, odsłaniającą nagie uda. Opierało się o nią mniej
więcej trzyletnie dziecko – chłopiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchły
niczym dętki a ciało nabrało fioletowo-czarnej barwy, jakby było pokryte sińcami. Również
pod ich oczami zauważyli opuchliznę. Vic powiedział później, że przypominali graczy w
baseball, którzy smarują sobie sadzą grube kreski pod oczami aby nie oślepiało ich światło.
Niewidzące oczy kobiety i dziecka zdawały się wychodzić z orbit. Trzymali się za ręce. Z ich
nosów wyciekł gęsty śluz, który obecnie już zakrzepł. Wokół nich z brzęczeniem krążyły
muchy – podlatywały do śluzu, wlatywały do ich otwartych ust i zaraz z nich wylatywały.
Stu był na wojnie, ale nigdy nie widział czegoś równie okropnego. To było straszne.
Przez cały czas powracał spojrzeniem do tych splecionych w uścisku dłoni.
Cofnęli się od samochodu i spojrzeli na siebie mętnym wzrokiem. Potem Vic i Stu wrócili
do budynku stacji. Widzieli jak Hap mamrocze coś jak oszalały do słuchawki telefonu. Norm
szedł nieco z tyłu za nimi i od czasu do czasu spoglądał przez ramię na wrak chevroleta.
Boczne drzwiczki samochodu były otwarte. To był smutny widok. Z lusterka wstecznego
zwisała para dziecięcych bucików. Hank stał przy drzwiach, ocierając usta brudną chusteczką.
– Jezu, Stu – powiedział zmartwiony, a Stu pokiwał tylko głową.
Hap odwiesił słuchawkę telefonu. Kierowca chevroleta leżał na podłodze.
– Karetka przyjedzie tu za dziesięć minut. Czy jesteście pewni, że oni...
Wskazał kciukiem samochód.
– Oni nie żyją, to pewne – Vic skinął głową. Jego pokryta zmarszczkami twarz miała
bladożółty odcień. Rozsypywał po całej podłodze tytoń, jakby próbował zrobić kolejny ze
swoich obrzydliwych, cuchnących skrętów. – To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich
kiedykolwiek widziałem.
Spojrzał na Stu, a ten pokiwał głową, włożył ręce do kieszeni i przymknął oczy.
Mężczyzna leżący na podłodze jęknął głośno, gardłowo, i wszyscy natychmiast spojrzeli
na niego. Po chwili, kiedy stało się jasne, że mężczyzna mówi, a przynajmniej stara się coś
powiedzieć, Hap ukląkł obok niego. W końcu ta stacja należała do niego. To samo, co
uśmierciło kobietę i dziecko w samochodzie, dosięgło również tego mężczyznę. Ciekło mu z
nosa, a kiedy oddychał z jego gardła dobywał się jakby płynący z głębi klatki piersiowej
poświst. Pod dolnymi powiekami widać było obrzmienie, jeszcze nie czarne ale już fioletowe,
jak sińce. Szyja sprawiała wrażenie zbyt grubej i napuchniętej. Wydawało się jakby
mężczyzna miał niejeden ale trzy podbródki. Miał wysoką gorączkę; przebywając blisko
niego, odnosiło się wrażenie jakby się stało przy dobrze rozpalonym ruszcie.
Strona 17
– Pies – wymamrotał. – Wypuściłeś go?
– Proszę pana – rzekł Hap, potrząsając nim delikatnie. – Wezwałem karetkę. Wyjdzie pan
z tego.
– Cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone – wymamrotał mężczyzna leżący na
podłodze, a potem zaczął kasłać.
Kaszlał raz po raz, prawie bez przerwy, a z jego ust pryskały długie, lepkie, ciągnące się
pasma gęstej flegmy i śliny.
Hap odchylił się do tyłu, rozpaczliwie się wykrzywiając.
– Lepiej przekręćmy go na bok – powiedział Vic – bo się jeszcze tym udławi.
Jednak zanim zdążyli to uczynić, mężczyzna przestał kasłać. Jego oddech znów stał się
nierówny i świszczący. Zamrugał powoli powiekami i powiódł wzrokiem po twarzach
otaczających go mężczyzn.
– Gdzie... ja jestem?
– W Arnette – odparł Hap. – Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalił pan kilka
moich dystrybutorów. – Po czym dorzucił pospiesznie: – Nic się nie stało. Były
ubezpieczone.
Mężczyzna na podłodze próbował usiąść. Aby się podnieść musiał położyć dłoń na
ramieniu Hapa.
– Moja żona... moja mała córeczka...
– Nic im nie jest – powiedział Hap, siląc się na uśmiech.
– Wygląda na to, że jestem poważnie chory – stwierdził mężczyzna. Z jego ust, kiedy
oddychał dobywał się ochrypły, jękliwy charkot. – One też były chore. To trwało już od
dwóch dni. Od Salt Lake City. – Na chwilę przymknął powieki. – Zachorowaliśmy... a więc
chyba nie byliśmy dość szybcy...
Z oddali dochodził zbliżający się jęk syreny karetki.
Chory ponownie otworzył oczy. Teraz malowało się w nich przejmujące, głębokie
zatroskanie. Raz jeszcze zaczął się podnosić. Pot ściekał mu po twarzy. Zacisnął dłoń na
ramieniu Hapa.
– Czy Sally i małej LaVon nic nie jest? – zapytał z naciskiem.
Kropelki śliny prysnęły z jego ust i Hap poczuł emanującą z ciała mężczyzny gorączkę.
Był chory, na wpół szalony i cuchnął. Ten smród przypominał Hapowi woń starego koca,
posłania dla psa.
– Nic im nie jest – odparł z uporem w głosie, choć jakby trochę zbyt gwałtownie. –
Proszę, niech się pan położy i leży spokojnie... dobrze?
Mężczyzna położył się na ziemi. Jego oddech był teraz bardziej nierówny. Hap i Hank
pomogli przetoczyć go na bok i wydawało się, że to przyniosło mu nieznaczną ulgę.
Strona 18
– Aż do zeszłego wieczora czułem się całkiem nieźle – powiedział. – Kaszlałem, ale nic
poza tym. Dopiero w nocy się pogorszyło. Obudziłem się i było ze mną źle. Nie zmyliśmy się
stamtąd dostatecznie szybko. Czy z małą LaVon wszystko w porządku?
Jego ostatnie słowa zmieniły się w bełkot, którego żaden z nich nie zdołał zrozumieć.
Syrena karetki zawodziła jękliwie, coraz głośniej i głośniej.
Stu podszedł do okna, by obserwować zbliżający się ambulans. Pozostali klęczeli wokół
mężczyzny leżącego na podłodze.
– Co on złapał Vic, domyślasz się? – zapytał Hap.
Vic pokręcił przecząco głową.
– Nie wiem.
– Może coś zjedli – stwierdził Norm Bruett. – Wóz ma tablice z Kalifornii więc musieli
stołować się w różnych przydrożnych barach. Może zjedli nieświeżego hamburgera. To się
zdarza.
Karetka podjechała i, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się
pomiędzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko „koguta” na dachu, kręciło
się w kółko, jak oszalałe. Było już całkiem ciemno.
– Pomóżcie mi to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i
zaraz potem umilkł gwałtownie.
– Zatrucie pokarmowe – stwierdził Vic. – Tak, to możliwe. Mam nadzieję, że to o to
chodzi, bo...
– Bo co? – zapytał Hank.
– Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać.
Vic spojrzał na nich, a w jego oczach malowało się zatroskanie.
– W 1958 roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i to wyglądało podobnie.
Weszło trzech ludzi z noszami.
– Hap – powiedział jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś ten swój pieprzony
tyłek. Gdyby chevy wybuchł, wszyscy bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet, co?
Rozstąpili się aby ich przepuścić. Billy Verecker, Monty Sullivan, Carlos Ortega – znali
ich wszystkich.
– W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na stronę.
– Kobieta i mała dziewczynka. Nie żyją.
– O kurde! Jesteś pewny?
– Tak. Ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
– Chyba tak – Monty spojrzał na niego z zakłopotaniem. – Ale co mam zrobić z tymi
dwiema w wozie? Nie wiem jak mam załatwić tę sprawę, Hap.
– Stu powiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą?
– Jasne, stary.
Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu.
Strona 19
– Jadę z tym gościem do Braintree. Powiadomisz gliny?
– Nie ma sprawy.
– I zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało.
– W porządku.
Hap podreptał wolno do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim
drzwiczki, a potem zawołał pozostałą dwójkę. Mężczyźni z upiorną, chorobliwą fascynacją
zaglądali do wnętrza rozbitego samochodu.
Parę minut potem ambulans ruszył, przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny; obracająca
się lampa „koguta” na dachu samochodu rzucała krwawe refleksy na asfaltowy podjazd. Stu
podszedł do automatu i wrzucił ćwierćdolarówkę.
Mężczyzna z chevroleta zmarł dwadzieścia mil przed szpitalem. Wydał z siebie ostatnie,
bulgoczące tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął portfel z kieszeni spodni mężczyzny i
przejrzał jego zawartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Zgodnie z tym, co
widniało w jego prawie jazdy, mężczyzna nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł
również legitymację wojskową zmarłego i obłożone w plastik zdjęcia jego żony i córeczki.
Hap nie chciał oglądać tych zdjęć.
Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może
wyłączyć syrenę.
Było dziesięć po dziewiątej.
Strona 20
ROZDZIAŁ 2
Na plaży miejskiej w Ogunquit w stanie Maine, znajdowało się długie, kamienne molo
obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Dziś kojarzyło się ono z oskarżycielsko
wystawionym palcem i kiedy Frannie zatrzymała samochód na parkingu, dostrzegła Jessa
siedzącego na samym jego końcu, niewyraźną sylwetkę skąpaną w promieniach
popołudniowego słońca. Wysoko nad nim krążyły donośnie skrzeczące mewy – obraz Nowej
Anglii namalowany przez samo Życie – i w głębi duszy wątpiła czy któryś z ptaków zepsuje
go, brudząc białym, obrzydliwym guanem nieskalaną, błękitną bluzę Jessa Ridera.
Był on wszak praktykującym poetą.
Wiedziała, że to Jess, gdyż jego rower stał przymocowany do metalowego ogrodzenia za
budynkiem dla dozorcy parkingu.
GUS, łysiejący, jowialny grubasek wyszedł jej na spotkanie. Opłata dla gości wynosiła
dolara od samochodu ale GUS wiedział, że Frannie była tutejsza, nie musiał nawet patrzeć na
nalepkę z napisem REZYDENT, przyklejoną w rogu na szybie volvo.
Fran przychodziła tu często.
„Jasne – pomyślała Fran – przecież zaszłam w ciążę właśnie tu, na plaży, dwanaście stóp
poza strefą przypływu. Drogi płodzie – zostałeś poczęty na wybrzeżu Maine, dwanaście stóp
ponad linią przypływu, dwadzieścia jardów na wschód od falochronu. To miejsce jest
oznaczone krzyżykiem”.
GUS uniósł dłoń w jej stronę, w pokojowym powitaniu.
– Pani chłopak jest na końcu mola, panno Goldsmith.
– Dzięki, GUS. Jak interesy? – Uśmiechając się, wskazała na parking. Stały tam ze dwa
tuziny samochodów, z czego większość miała niebiesko-białe nalepki z napisem
REZYDENT.
– Za wcześnie aby mówić o interesach. Ruch jest raczej niewielki – odparł GUS.
Był siedemnasty czerwca.
– Za jakieś dwa tygodnie podreperujemy miejską kasę.
– Nie wątpię. Oczywiście jeżeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
GUS roześmiał się i wrócił do wnętrza budynku.