7483
Szczegóły |
Tytuł |
7483 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7483 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7483 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7483 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zahn Timothy
Ob�awa na Icarusa
Rozdzia� 1
Kiedy wchodzi�em do tawerny, ju� tam czekali: trzej m�odociani Yavanni o
rozmiarach byk�w Brahma. Sterczeli niczym wie�e po obu stronach drzwi. A� ich
�wierzbi�y
�apy, �eby komu� przy�o�y�.
Co� mi m�wi�o, �e ja im pasuj�.
Zatrzyma�em si� tu� za progiem i poczu�em lekki zapach terpentyny. M�odzi,
skorzy
do rozr�by, i w dodatku mocno napici. Pi�knie. Jeszcze nie przekroczy�em
niewidzialnej
granicy ich terenu. Rozum podpowiada� mi, �e tak powinno zosta�. Yavanni nie
nale�� do
bystrzak�w, nawet na trze�wo. Kiedy spotka si� na swojej drodze takich dw�ch lub
trzech, z
g�ry wiadomo, �e nie spos�b przem�wi� im do rozs�dku. Mia�em za sob� d�ugi dzie�
i
jeszcze d�u�szy wiecz�r. By�em wyko�czony. Klamka zatrza�ni�tych drzwi wbija�a
mi si� w
plecy. Najm�drzej by�oby odwr�ci� si� i da� nog�.
Zerkn��em do wn�trza lokalu. W nastrojowo mrocznej sali panowa� spory t�ok.
Roi�o
si� od ludzi i przedstawicieli innych gatunk�w. Nie wygl�da�o na to, �eby kto�
mia� ochot�
wyj��; musia�by omin�� te trzy �ywe g�ry mi�sa. Cz�� klient�w ukradkiem
obserwowa�a
prolog ma�ego dramatu, kt�ry zapewne lada chwila rozegra si� przy drzwiach. Inni
ignorowali
t� scen�. Nikt nie przejawia� ch�ci przyj�cia mi z pomoc� w razie potrzeby. Dwaj
barmani
gapili si� na mnie, ale na nich te� nie mog�em liczy�. Znajdowa�em si� w okolicy
portu
kosmicznego na Meimie, w enklawie zamieszkanej przez Vyssiluyan, a oni nie
lubili wtr�ca�
si� do niczego. Miejscowa policja gorliwie pozbiera szcz�tki, kiedy b�dzie po
wszystkim. A
to s�aba pociecha.
Spojrza�em na Yavanni. Jeden sta� z mojej lewej strony, dwaj z prawej. �aden
jeszcze
si� nie ruszy�, ale czu�em, �e s� gotowi. Oczami wyobra�ni widzia�em, jak
spr�yny w ich
cia�ach kurcz� si� o kilka nast�pnych zwoj�w. Nie uciek�em i nie zamierza�em
ucieka�. A�
si� palili, �ebym wreszcie przekroczy� t� niewidzialn� barier�. Z pewno�ci�
chcieli zobaczy�,
ile kolor�w przybior� moje siniaki po ich ciosach.
Nie by�em uzbrojony. A gdybym nawet by�, nie zaryzykowa�bym strza�u z bliskiej
odleg�o�ci do trzech wyro�ni�tych Yavanni. Nie poleca�bym tego nikomu, kto chce
�y� d�ugo
i szcz�liwie. Ale kilka lat temu us�ysza�em o pewnej sztuczce zwi�zanej z
psychik� i
fizjologi� Yavanni. Wygl�da�o na to, �e teraz nadarza si� okazja do wypr�bowania
jej w
praktyce. Popatrzy�em kolejno na ka�dego z m�odzie�c�w i odchrz�kn��em.
- Wasze matki wiedz�, �e tu jeste�cie, ch�opcy? - zapyta�em grubym g�osem.
Jak na komend� opad�y im szcz�ki.
- Ju� p�no... - ci�gn��em - i powinni�cie by� w domu. Lepiej wracajcie, i to
zaraz.
Spojrzeli na siebie wyra�nie zbici z tropu. Na pewno dawno nie s�yszeli takich
s��w z
ust obcego, dwukrotnie mniejszego od nich faceta. Sieczk�, kt�r� mieli zamiast
m�zg�w, nie
mogli ogarn�� sytuacji.
- S�yszeli�cie? - parskn��em. - Do domu, ale ju�!
U tego z lewej sieczka w g�owie pracowa�a widocznie szybciej ni� u pozosta�ych.
- Nie jeste� Yavannem - odburkn�� w typowej mieszaninie angielskiego i
yava�skiego,
i chuchn�� na mnie terpentyn�. - Nie b�dziesz tak do nas gada�. - Zacisn��
�apska i zrobi� krok
naprz�d...
Otworzy�em usta i wyda�em okrzyk mro��cy krew w �y�ach.
Stan�� jak wryty i wykrzywi� kosmiczn� twarz. Do jego zakutego �ba dotar�o, �e
pope�ni� fatalny b��d. To on si� ruszy�, nie ja. Tym samym wtargn�� na moje
terytorium.
Wyda�em prawid�owy yava�ski okrzyk oskar�enia i wyzwania. Teraz mia�em prawo
uderzy�
pierwszy.
Rzecz jasna, pami�ta�, �e nie jestem Yavannem, i ich kurtuazyjne zwyczaje nie
maj�
wobec mnie zastosowania. Ale nie zamierza�em czeka�, a� w pe�ni to sobie
u�wiadomi.
Da�em susa, zacisn��em pi�ci i waln��em go poni�ej piersi. Trafi�em w lekkie
zag��bienia po
obu stronach wzg�rka kryj�cego centralny mi�sie�.
Zapiszcza� dziwnie cienko, jak na tak wielkiego stwora. Potem zwali� si� na
pod�og� z
g�uchym �oskotem. Ca�a tawerna zadr�a�a. Skuli� si� i znieruchomia�.
Jego dwaj kolesie gapili si� na mnie z rozdziawionymi paszczami. Nie da�em si�
zwie��. Byli zaskoczeni, ale tylko czekali, �ebym wkroczy� na ich kawa�ek
pod�ogi. Wtedy
by�oby po mnie. Na szcz�cie ten problem ju� nie istnia�. Po mojej lewej
rozci�ga�a si� teraz
ziemia niczyja. Przeszed�em nad le��cym Yavannem i wkroczy�em do wn�trza lokalu.
W sali zapanowa�o chwilowe poruszenie. S�ycha� by�o pomruki uznania, ale szybko
ucich�y. Klientela przypomnia�a sobie w por�, �e dwaj Yavanni jeszcze stoj� na
w�asnych
nogach. Nie spodziewa�em si� k�opot�w z ich strony, ale na wszelki wypadek
obserwowa�em
odbicie tej dw�jki w kopu�ach mosi�nych kandelabr�w. Przedar�em si� przez
labirynt
stolik�w i krzese�, i usiad�em w ko�cu sali, plecami do p�on�cego kominka. Dwaj
Yavanni
pomogli wsta� powalonemu kole�ce i wyszli w noc.
- Mog� postawi� panu kolejk�?
Odwr�ci�em g�ow�. Ko�o mojego stolika sta� w mroku ciemnosk�ry m�czyzna
�redniej budowy. Trzyma� na wp� opr�niony kufel. W blasku ognia po�yskiwa�a
siwa
czupryna.
- Nie jestem w towarzyskim nastroju - odpar�em. Wybra�em w�dk� i wcisn��em
klawisz na selektorze menu. Nie mia�em r�wnie� ochoty na alkohol, ale nie
chcia�em zwraca�
na siebie uwagi, siedz�c bez kieliszka w d�oni. Wzbudzi�em ju� wystarczaj�ce
zainteresowanie podczas przepychania z Yavanni.
- Podziwiam pa�ski wyczyn - powiedzia� m�czyzna. Wysun�� krzes�o i usiad� na
wprost mnie, jakbym go zaprosi�. - Tkwi�em tu przez p� godziny i czeka�em, a�
wyjd�.
Szczerze m�wi�c, troch� pan ryzykowa�. W najlepszym razie m�g� pan sobie po�ama�
palce.
Przyjrza�em mu si�. Pomarszczona sk�ra wskazywa�a, �e wi�kszo�� �ycia sp�dzi� na
s�o�cu. S�dz�c po muskulaturze widocznej pod kurtk�, z pewno�ci� nie siedzia�
bezczynnie
na pla�owym krzese�ku.
- Niczym nie ryzykowa�em - odrzek�em. - Sk�ra m�odych Yavanni nie jest zbyt
twarda. W przeciwie�stwie do doros�ych okaz�w, takie dzieciaki maj� sporo
mi�kkich miejsc
na ciele. Trzeba tylko wiedzie� gdzie.
Skin�� g�ow�. Potem rzuci� okiem na moj� sp�owia��, czarn� sk�rzan� kurtk�.
Dostrzeg� na ramieniu symbol statku powietrznego i stylizowane litery �BC�.
- Cz�sto ma pan do czynienia z obcymi?
- Owszem - przyzna�em. - M�j wsp�lnik to obcy, je�li to co� pomo�e.
- A w czym ma pom�c? - zdziwi� si�.
�rodek stolika otworzy� si� i wjecha�a moja w�dka.
- W podj�ciu przez pana decyzji - wyja�ni�em i wzi��em z tacy kieliszek. - Czy
warto
powierzy� mi �adunek.
Wygl�da� na zaskoczonego, ale zaraz si� u�miechn��.
- Jest pan bystry - stwierdzi�. - To mi si� podoba. Niezale�ny przewo�nik, jak
si�
domy�lam?
- Zgad� pan - potwierdzi�em. W rzeczywisto�ci nie by�em ju� ca�kiem niezale�ny,
ale
w tej chwili nie zamierza�em si� z tym zdradza�. - Jordan McKell, kapitan
frachtowca klasy
Kozioro�ec o nazwie �Burzowa Chmura�.
- Jakie ma pan kwalifikacje?
- Nawigatora i pierwszego pilota. M�j wsp�lnik, lxii, to specjalista od nap�du i
uk�ad�w mechanicznych.
Uni�s� brew.
- Prawd� m�wi�c, nie potrzebuj� ani pa�skiego wsp�lnika, ani pa�skiego statku.
- To nie jest pozbawione sensu - przyzna�em, staraj�c si�, �eby nie zabrzmia�o
to zbyt
sarkastycznie. - A czego w�a�ciwie pan potrzebuje? Czwartego do bryd�a?
Przysun�� si� bli�ej i pochyli� nad stolikiem.
- Mam ju� statek - wymrucza� konspiracyjnie. - Stoi w porcie kosmicznym.
Zatankowany, za�adowany i gotowy do drogi. Brakuje mi tylko za�ogi.
- Ciekawa sztuczka - pochwali�em. - Przylecia� pan tutaj bez za�ogi?
Przygryz� wargi.
- Wczoraj jeszcze mia�em za�og�. Opu�ci�a statek, kiedy wyl�dowali�my, �eby
wzi��
paliwo.
- Dlaczego?
Machn�� r�k�.
- Wzajemne urazy, roz�am w grupie, takie tam... Podzielili si� na dwa obozy.
Jedni nie
wiedzieli, �e drudzy zamierzaj� opu�ci� statek, i na odwr�t. Niewa�ne. Chodzi o
to, �e nie
dotrzymam terminu dostawy, je�li szybko kogo� nie znajd�.
Wyci�gn��em si� wygodnie na krze�le i popatrzy�em na niego z chytrym u�miechem.
- S�owem, ugrz�z� pan tutaj na dobre. Do�� niefortunne po�o�enie. O jakim statku
m�wimy?
- To odpowiednik klasy Orion - wyja�ni� z tak� min�, jakby nagle poczu� w ustach
kwa�ny smak. Widocznie uzna�, �e pocz�tkowo �le mnie oceni�. Bez w�tpienia
my�la�, �e
b�d� chcia� z niego wycisn��, ile si� da. Teraz okaza�o si�, �e jest w b��dzie.
- Nie
standardowy Orion, rozumie pan, ale podobnej wielko�ci i...
- Potrzebuje wi�c pan minimum sze�cioosobowej za�ogi - przerwa�em mu. - Trzech
ludzi znaj�cych si� na obs�udze sterowni i maszynowni. Ca�a grupa musi mie� w
sumie osiem
specjalno�ci wymagaj�cych certyfikat�w w dziedzinie nawigacji, pilota�u,
elektroniki,
mechaniki, komputer�w, nap�du, naprawy kad�uba od zewn�trz podczas lotu, i
medycyny.
- Widz�, �e zna pan dobrze Kodeks Handlowy.
- To cz�� mojej pracy - odpar�em. - Jak ju� m�wi�em, mog� wzi�� na siebie
pilota� i
nawigacj�. Ilu ludzi jeszcze panu brakuje?
U�miechn�� si� krzywo.
- A co? Ma pan przyjaci�, kt�rzy szukaj� zaj�cia?
- Mo�liwe. Kogo pan potrzebuje?
- Doceniam pa�skie dobre ch�ci, ale wol� sam dobra� za�og�. - Nadal si�
u�miecha�,
cho� jego rysy stwardnia�y.
Wzruszy�em ramionami.
- W porz�dku. Chcia�em tylko zaoszcz�dzi� panu bieganiny po okolicy. A co ze
mn�?
Bierze mnie pan?
Przygl�da� mi si� przez kilka uderze� serca.
- Je�li potrzebuje pan pracy, prosz� bardzo - powiedzia� w ko�cu. Nie wygl�da�
na
zbyt zadowolonego z w�asnej decyzji.
Celowo spojrza�em w lewo. Na �rodku baru siedzieli trzej osobnicy z
Patthaaunutthu
w szarych pelerynach. Patrzyli wynio�le na reszt� towarzystwa niczym samozwa�czy
w�adcy
na poddanych.
- Spodziewa� si� pan, �e nie skorzystam z propozycji? - zapyta�em z gorzk� nut�
w
g�osie.
Popatrzy� tam gdzie ja i poci�gn�� �yk z kufla. Dostrzeg�em k�tem oka, �e lekko
si�
skrzywi�.
- Nie. Raczej nie.
Skin��em g�ow�. Pi�tna�cie lat temu na g��wnych szlakach handlowych Spirali
pojawi� si� prawdziwy przeb�j - statki z nap�dem gwiezdnym Merkury. Dzi�ki nim
Patthowie
awansowali z pozycji trzeciorz�dnej rasy podst�pnych, ciemnych typ�w do roli
dominuj�cych
przewo�nik�w w naszym przytulnym zak�tku galaktyki. Nic dziwnego. Transportowali
towary trzy razy taniej i cztery razy szybciej ni� inni. Nie trzeba geniusza,
�eby zgadn��,
komu powierzano zdecydowan� wi�kszo�� �adunk�w.
Pozostali nie mieli �atwego �ycia. Istnia�y jeszcze mniej wa�ne trasy, na
kt�rych nie
kr�lowali Patthowie, ale panowa� tam du�y t�ok i ostra konkurencja. Ch�tnych
by�o zbyt
wielu, i nie dla wszystkich starcza�o roboty. Powodowa�o to chaos ekonomiczny.
Kilka
du�ych firm wci�� utrzymywa�o si� na rynku, ale wi�kszo�� niezale�nych
przewo�nik�w
g�odowa�a albo ogranicza�a si� do kr�tkich kurs�w. Przy niewielkich
odleg�o�ciach nap�d
gwiezdny nie by� konieczny.
Niekt�rzy wykorzystywali swoje statki do mniej uczciwych zaj��.
Jeden z Patth�w przy stoliku lekko odwr�ci� g�ow�. Pod kapturem dostrzeg�em
b�ysk
elektronicznych implant�w na jego ponurej, mahoniowo czerwonej twarzy. Dobrze im
si�
wiod�o i nie zamierzali traci� tego, co osi�gn�li. Ka�dym statkiem gwiezdnym
sterowa�
zaufany pilot po��czony indywidualnie z systemem Merkury na zasadzie sprz�enia
zwrotnego. W ciele mia� wszczepione obwody z wy�wietlaczami sygnalizuj�cymi
dzia�anie
aparatury. Pocz�tkowo w�a�ciciele towar�w odnosili si� nieufnie do tych nowo�ci.
W razie
niedyspozycji pilota statek z cennym �adunkiem m�g� przepa�� bez wie�ci. W
przestrzeni
kosmicznej nietrudno zagin�� na zawsze. Patthowie rozwiali te obawy, obsadzaj�c
ka�dy
statek jednym lub dwoma pilotami rezerwowymi. Zmniejszyli ryzyko wypadku bez
zdradzania sekretu systemu Merkury. Kradzie� maszyny lub wypo�yczenie by�o
bezcelowe.
Tylko pilot m�g� w��czy� urz�dzenia pok�adowe, zabezpieczone dodatkowo na kilka
sposob�w. Bez jego implant�w uzyska�oby si� dok�adnie zero informacji.
Tak przynajmniej m�wiono. Ale fakt, �e na czarnym rynku nie pojawi�a si� jeszcze
kopia Merkurego, potwierdza� t� teori�.
M�czyzna naprzeciw mnie niecierpliwie odstawi� kufel na stolik. Przesta�em
rozmy�la� o Patthach i wr�ci�em do interes�w.
- Kiedy chce pan odlecie�?
- Jak najszybciej - odpar�. - Powiedzmy jutro o sz�stej rano.
Zastanowi�em si�. Meima by�a koloni� Ihmisit�w. W ich portach kosmicznych
obowi�zywa� do�� osobliwy regulamin. Zamykano je na cztery spusty o zachodzie
s�o�ca i do
�witu nikogo nie wpuszczano. Eksperci od psychologii obcych przypisywali to
dziwnym
zabobonom, w kt�re wierzyli Ihmisici. Osobi�cie mia�em inne zdanie; chodzi�o o
to, by hotele
w pobli�u port�w mog�y zarobi� na tym, �e za�ogi musia�y gdzie� przenocowa�.
- Rozwidni si� dopiero o pi�tej trzydzie�ci - zauwa�y�em. - Nie b�dziemy mie�
zbyt
wiele czasu na sprawdzenie statku przed startem.
- Wszystko jest ju� gotowe - przypomnia�.
- Mimo to, lepiej sprawdzi� - odpar�em. - Kontrola przedstartowa jest konieczna.
Co z
papierami?
Klepn�� si� po kieszeni.
- S� w porz�dku. Mam je ze sob�.
- Niech pan poka�e.
Przez moment wygl�da�, jakby chcia� wsta� i wyj��. Pewnie wola�by innego pilota,
kt�ry darzy pracodawc� i w�a�ciciela statku wi�kszym zaufaniem. Wyj�� jednak
dokumenty i
po�o�y� na stole. Mo�e spodoba�a mu si� moja postawa albo nie mia� ju� czasu
szuka� kogo�
innego.
Przejrza�em plik cienkich kart, ale trzyma�em w d�oni kopie, nie orygina�y.
Statek
zarejestrowano na Ziemi. By� zmodyfikowanym frachtowcem klasy Orion i nazywa�
si�
�Icarus�. Nazwisko w�a�ciciela brzmia�o Aleksander Borodin.
- To pan? - spyta�em.
- Tak. Jak pan widzi, wszystko jest w porz�dku.
- Na to wygl�da - przyzna�em. Mia�em dowody kontroli maszynowni, ci�gu silnik�w,
nap�du, komputera, odprawy celnej...
Nagle zmarszczy�em brwi.
- Co to znaczy �zaplombowana �adownia�?
- Dok�adnie to, co napisano - odpar�. - �adownia znajduje si� w tyle �rodkowej
cz�ci
statku i zosta�a zapiecz�towana. Nie ma tam dost�pu i nie podlega kontroli.
Zgod� wyda�y
w�adze portowe na Gamm.
Odnalaz�em stosown� kart�.
- Wiec stamt�d pan przylecia�? Ciche, spokojne miejsce.
- Owszem. Cho� troch� prymitywne.
- Fakt - przyzna�em. Z�o�y�em karty razem i zerkn��em na t� na wierzchu.
Chcia�em
zapami�ta� kody zezwolenia na start i odprawy celnej przydzielone �Icarusowi�.
Potem
odda�em dokumenty. - W porz�dku. Ma pan kapitana swojego statku. Ile wyniesie
zaliczka?
- Tysi�c kommarek. P�atne rano, po stawieniu si� na pok�adzie. Nast�pne dwa
tysi�ce
wyp�ac� po wyl�dowaniu na Ziemi. Na wi�cej mnie nie sta� - usprawiedliwi� si�.
Trzy tysi�ce za robot�, kt�ra zajmie pewnie pi�� lub sze�� tygodni. Nie zrobi�
na tym
maj�tku, ale te� nie umr� z g�odu. Oczywi�cie zak�adaj�c, �e facet pokryje
koszty paliwa i
op�at portowych. Przez moment zastanawia�em si�, czy nie warto si� potargowa�,
ale
pozna�em po jego minie, �e to strata czasu.
- Niech b�dzie - zgodzi�em si�. - Ma pan dla mnie plakietk�? Zacz�� grzeba� w
wewn�trznej kieszeni kurtki. By� wyra�nie zdziwiony, �e nie pr�buj� wydusi� z
niego wi�cej
forsy. Ciekawe, jak mnie teraz ocenia. Ale to bez znaczenia.
Wreszcie znalaz� to, czego szuka�. Wyci�gn�� plastikowy prostok�t o wymiarach
trzy
na siedem centymetr�w, pokryty kolorowymi kropkami. Jeszcze jedno dziwactwo
Ihmisit�w;
tym razem chodzi�o o ich niech�� do ponumerowania lub innego oznakowania
przesz�o
dwustu stanowisk �adowniczych w porcie kosmicznym. Bez tego kawa�ka plastiku nie
spos�b
by�o znale�� konkretny statek, celnika, magazyn, czy cokolwiek. Plakietk�
umieszcza�o si� w
przezroczystej os�once na ko�nierzu kurtki lotniczej, obok dowodu to�samo�ci. Na
ka�dym
skrzy�owaniu ci�g�w komunikacyjnych sensory odczytywa�y kod kropkowy. Potem
sygna�y
�wietlne wtopione w nawierzchni� wskazywa�y posiadaczowi okre�lonej plakietki
w�a�ciwy
kierunek. Wynalazek wcale nie u�atwia� dotarcia do celu, ale podoba� si�
Ihmisitom. Niewiele
ich obchodzi�o, �e utrudniaj� komu� �ycie. Zawsze podejrzewa�em, �e po prostu
czyj�
szwagier dosta� koncesj� na produkcj� tych plakietek.
- Chce pan wiedzie� co� jeszcze?
Wsun��em plakietk� obok innej, kt�ra mia�a mi wskaza� drog� powrotn� do mojej
�Burzowej Chmury� i unios�em brew.
- A co? Spieszy si� pan?
- Tak. Mam jeszcze co� do za�atwienia. - Wsta�. - �ycz� mi�ego wieczoru,
kapitanie
McKell. Do zobaczenia rano.
Skin��em g�ow�.
- Do jutra.
Odwzajemni� gest i skierowa� si� do wyj�cia. Przecisn�� si� mi�dzy stolikami i
znikn��
za progiem tawerny. Poci�gn��em �yk w�dki, policzy�em do dwudziestu i ruszy�em
za nim.
Udawa�em, �e si� nie spiesz�, tote� doj�cie do drzwi zaj�o mi p� minuty wi�cej
ni�
jemu. W porz�dku. Na ulicach panowa� du�y ruch, ale by�y jasno o�wietlone.
Powinienem
dostrzec w t�umie siw� czupryn�. Wyszed�em w ch�odn� noc.
Ju� zapomnia�em o Yavanni. Ale oni nie zapomnieli o mnie.
Czekali przed lokalem, ukryci cz�ciowo za ozdobnym szklanym wiatrochronem.
Dwie takie os�ony wystawa�y na metr ze �ciany po obu stronach wej�cia.
Rozpoznanie
konkretnego obcego nie jest �atwe, ale tamci widocznie mieli to opanowane. Gdy
tylko
znalaz�em si� na zewn�trz, ruszyli.
Musia�em co� zrobi�, i to szybko. Przestali si� bawi� w wyznaczanie terytorium i
walili prosto na mnie. O�mieszy�em ich przed ca�� tawern� i teraz chcieli mi
udowodni�, �e
pope�ni�em b��d. Pomy�la�em o broni ukrytej pod kurtk�, ale zaraz zda�em sobie
spraw�, �e
si�gni�cie po ni� to samob�jstwo. Ucieczka z powrotem do lokalu te� nic by mi
nie da�a.
Op�ni�aby tylko nieuniknione starcie.
Pozosta�o mi jedno. Cofn��em si� za wiatrochron, odwr�ci�em o dziewi��dziesi�t
stopni w lewo, i z ca�ej si�y kopn��em praw� nog� w szklan� tafl�.
Gdzie indziej takie os�ony s� zazwyczaj z wytrzyma�ego, spr�ystego plastiku.
Vyssiluyanie woleli szk�o. I to grube. Ale mocny kopniak za�atwi� spraw�, cho�
poczu�em to
uderzenie w kr�gos�upie i pod czaszk�. Wok� rozprysn�y si� od�amki.
Odzyska�em r�wnowag� i da�em nura przez pust� ram�. Du�y, ostry kawa� szk�a,
kt�ry w niej pozosta�, drasn�� mi kurtk�. Chwyci�em go w palce i wyrwa�em. Z tym
prowizorycznym no�em natar�em na Yavanni.
Pierwszy z nich zbarania� i stan�� jak wryty. Dwaj z ty�u wpadli na niego z
rozp�du.
Yavanni s� uczuleni na widok w�asnej krwi i �adnemu nie u�miecha si� k�uta czy
ci�ta rana.
Ale zanim ich m�zgownice przypomnia�y im o tym, zd��yli si� otrz�sn�� z
pierwszego
zaskoczenia. Zn�w ruszyli naprz�d.
Nie czeka�em, co b�dzie dalej. Po rozwaleniu wiatrochronu mia�em za sob� otwart�
drog� odwrotu. Zamachn��em si� szk�em na pierwszego Yavanna i da�em nog�.
Zawyli i rzucili si� w pogo�. Wiedzia�em, �e daleko nie uciekn�. Cz�owiek nie
jest w
stanie prze�cign�� Yavanni. Ale zanim te kupy mi�sa nabra�y szybko�ci, wyrobi�em
sobie
kilkusekundow� przewag�.
Nie traci�em czasu na ogl�danie si� przez rami�. Wystarczy�o, �e s�ysza�em tupot
prze�ladowc�w. Wci�� dzieli�a mnie od nich bezpieczna odleg�o��. Dopad�em rogu
tawerny i
skr�ci�em w w�ski zau�ek. Niestety pusty. Yavanni wpadli w uliczk�. Pochyli�em
g�ow� i
przyspieszy�em na ile mog�em. Wiedzia�em, �e mnie z�api�, zanim okr��� ca�y
budynek. Je�li
zaraz nie znajd� tego, co mia�em nadziej� znale��, b�d� w powa�nych tarapatach.
Wybieg�em zza nast�pnego rogu. Yavanni zbli�yli si� niebezpiecznie. I wtedy to
zobaczy�em: stos p�metrowych szczap drewna do kominka. Nareszcie! Le�a�y
porz�dnie
u�o�one pod �cian� i niemal si�ga�y dachu. Nie zwalniaj�c, wspi��em si� na g�r�.
Ledwo mi si� uda�o. Yavanni ju� deptali mi po pi�tach. Biegli za szybko, �eby
wyhamowa�, i staranowali stos. Szczapy polecia�y w d�. Gdybym si� sp�ni� o
u�amek
sekundy, zjecha�bym po nich na ziemi�. Najwy�sza usun�a mi si� spod n�g, ale
zd��y�em si�
odbi� i wci�gn�� na dach.
W sam� por�. Gdy tylko ukry�em si� za kraw�dzi�, jedna ze szczap �wisn�a mi nad
g�ow� i poszybowa�a w noc. Nie mia�em poj�cia, czy Yavanni potrafi� doskoczy� do
dachu
bez pomocy zdemolowanego stosu drewna, i wola�em tego nie sprawdza�. W powietrze
polecia�y nast�pne szczapy. Poderwa�em si� i schylony pobieg�em po dachu.
Wszystkie budynki w okolicy by�y tej samej wysoko�ci. Przedziela�y je tylko
w�skie
zau�ki. Bez trudu przeskoczy�em na s�siedni dach; zosta�o mi nawet p� metra
zapasu. Potem
zn�w da�em susa na inny budynek. W biegu �ci�gn��em kurtk� i w�o�y�em j�
podszewk� na
wierzch. Teraz ju� nie by�em ubrany na czarno, tylko jaskrawozielone Kiedy�
celowo
podszy�em kurtk� tym materia�em, z my�l� o takich okazjach. Skierowa�em si� w
stron�
dymi�cego komina, znalaz�em stos drewna i zszed�em na d�.
Wr�ci�em na g��wn� ulic� i rozejrza�em si�. W t�umie miejscowych i przyjezdnych
kr�cili si� kieszonkowcy, ale nie zauwa�y�em Yavanni.
Niestety, siwego m�czyzny te� nie dostrzeg�em.
W��czy�em si� po okolicy jeszcze przez godzin�. Zagl�da�em do tawern w nadziei,
�e
odszukam mojego nowego pracodawc�. Mo�e jeszcze werbuje za�og�? Nie znalaz�em go
jednak. Nic dziwnego. Peryferie portu kosmicznego by�y zbyt rozleg�e, by jeden
cz�owiek
m�g� wsz�dzie zajrze�. Poza tym bola�a mnie noga, kt�r� rozwali�em o
wiatrochron. I
musia�em by� na l�dowisku o wp� do sz�stej rano.
W dzielnicy zamieszkanej przez Vyssiluyan roi�o si� od taks�wek. Pieni�dze
mia�em
jednak dosta� dopiero jutro przy �Icarusie�. Na razie wola�em nie wydawa� tego,
co mi
zosta�o. Wyro�ni�ty w�a�ciciel podrz�dnego hoteliku, w kt�rym czeka� na mnie
Ixil, nie by�by
zachwycony, gdyby zabrak�o nam forsy na zap�acenie rachunku. Dwie utarczki z
si�aczami
obcych gatunk�w w ci�gu dwunastu godzin, to stanowczo za wiele. Westchn��em i
ruszy�em
do domu na piechot�.
Noga dokucza�a mi coraz bardziej. Kiedy wdrapa�em si� na cztery kondygnacje
schod�w, b�l dotar� do czaszki. Wsun��em klucz do szczeliny obok drzwi. Marzy�em
o
mi�kkim ��ku i du�ej szkockiej po�r�d uspokajaj�cego pulsowania vyssiluya�skich
�wiate�.
Przest�pi�em pr�g pokoju.
Szansa na mi�kkie ��ko i du�� szkock� wci�� istnia�a. Gorzej ze �wiat�ami. W
pokoju
by�o zupe�nie ciemno.
Da�em nura na pod�og� i wyl�dowa�em na brzuchu. Po drodze zd��y�em si�gn�� do
kabury pod lew� pach� i wyszarpn�� pistolet plazmowy. Ixil powinien na mnie
czeka�.
Ciemno�� oznacza�a, �e go nie ma, i �e przywita mnie kto� inny.
- Jordan? - rozleg� si� znajomy g�os. - To ty? Przyp�yw adrenaliny zast�pi�o
nag�e
zmieszanie i moj� nog� przeszy� zdwojony b�l.
- My�la�em, �e jeszcze nie �pisz - warkn��em ze z�o�ci�. Z trudem powstrzyma�em
si�,
�eby mu nie wygarn�� bez przebierania w s�owach. A repertuar mia�em szeroki. Za
niewyparzony j�zyk postawiono mnie kiedy� przed s�dem wojskowym.
- Nie �pi� - odpar�. - Chod� tu i popatrz.
Ku w�asnemu zdziwieniu westchn��em cierpliwie, zabezpieczy�em bro� i wsun��em j�
do kabury. Wiedzia�em, �e Ixila mog�o zainteresowa� wszystko: od mg�y unosz�cej
si� w
oddali nad o�wietlonym miastem do paj�ka pe�zn�cego po szybie.
- Zaraz - mrukn��em. Wsta�em, zatrzasn��em kopniakiem drzwi i podszed�em do
okna.
Wi�kszo�� ludzi zapewne uzna�aby wygl�d Ixila i jego ziomk�w za makabryczny.
Podobnie jak powierzchowno�� trzech uroczych ch�opak�w z plemienia Yavanni,
kt�rych
spotka�em w tawernie. Ixil by� typowym Kalixem, kr�pym i szerokim w ramionach.
Jego
twarz cz�sto nieelegancko por�wnywano do rozdeptanego pyska iguany. Poza tym
mia�
zdecydowanie niesymetryczn� sylwetk�. Prawe rami� stercza�o mu karykaturalnie
wysoko
niczym u nadymaj�cego si� zapa�nika z film�w rysunkowych. Drugie by�o bardziej
p�askie.
Klepn��em go w lewe.
- Kogo� tu brakuje - stwierdzi�em.
- Wys�a�em Pixa na dach - wyja�ni�. Jego �agodny g�os zupe�nie nie pasowa� do
przera�aj�cej urody. Jedn� z niewielu przyjemno�ci, jakie mi pozosta�y w �yciu,
by�o
obserwowanie reakcji ludzi podczas pierwszego spotkania z Ixilem. Widok ten nie
mia� sobie
r�wnych. Potem rozmawiali z nim tylko przez gwiezdny telefon pozbawiony ekranu
wideo.
- Aha... - powiedzia�em, i obszed�em go z prawej strony. K��bek spoczywaj�cy na
jego ramieniu rozwin�� si� i wilgotny pyszczek dotkn�� mojego policzka.
- Cze��, Pax - przywita�em zwierz�tko. Potem podrapa�em je za mysim uchem.
Ludzki narz�d mowy nie by� w stanie wyartyku�owa� kalixirskiej nazwy dw�ch
stworzonek Ixila, nazywa�em je wi�c po prostu fretkami. Przypomina�y je
wygl�dem, cho�
mia�y raczej wielko�� szczur�w do�wiadczalnych. W dawnych czasach s�u�y�y
Kalixom do
polowa�. Pe�ni�y rol� zwiadowc�w. Wyszukiwa�y zdobycz i wraca�y do swoich pan�w
z
wiadomo�ci�.
Od ps�w my�liwskich i innych zwierz�t tego typu r�ni�a je osobliwa wi� z
w�a�cicielami. Gdy Pax siedzia� na ramieniu Ixila i mocno wbija� pazurki w jego
grub� sk�r�,
by� po��czony z systemem nerwowym swego pana. Ixil m�g� w my�lach wydawa� Paxowi
rozkazy, kt�re trafia�y do m�zgu zwierz�tka. Kiedy Pax si� oddala�, rejestrowa�
ka�de
napotkane zjawisko. Po powrocie na rami� ��czno�� dzia�a�a w drug� stron�; Ixil
widzia�,
s�ysza� i czu� wszystko, co fretka znalaz�a na swej drodze.
Dla my�liwych p�yn�ce z tego korzy�ci by�y oczywiste. Dla Ixila, mechanika
pok�adowego na statkach gwiezdnych, wr�cz nieocenione. Fretki potrafi�y porusza�
si� w
ciasnych pomieszczeniach w�r�d pl�taniny drut�w i rurek. Cz�sto my�la�em o tym,
�e gdyby
wi�cej Kalix�w zaj�o si� mechanik� i elektronik� kosmiczn�, mogliby
zmonopolizowa� te
dziedziny podobnie, jak Patthowie transport.
Zn�w podrapa�em fretk�. Milion razy zastanawia�em si�, czy Ixil to czuje.
- Co ciekawego chcia�e� znale�� na dachu? - zapyta�em.
- Nie chodzi o dach... - odpar� i uni�s� masywne rami�... tylko o to, co dzieje
si� tam.
Zmarszczy�em brwi i spojrza�em we wskazanym kierunku. Daleko za portem
kosmicznym i miastem �arzy� si� na niebie nik�y blask. Do g�ry wzbi�y si� trzy
ogniki i
polecia�y poziomo w r�ne strony.
- Interesuj�ce - przyzna�em. Jeden ze statk�w porusza� si� do�� wolno i
zygzakowa�.
Przynajmniej tak mi si� zdawa�o z tej odleg�o�ci i perspektywy.
- Zauwa�y�em to jakie� czterdzie�ci minut temu - powiedzia� lxii. - Najpierw
my�la�em, �e to odbicie �wiate� z nowego osiedla, kt�rego po prostu wcze�niej
nie
dostrzeg�em. Sprawdzi�em na mapie, ale tam nic nie ma. Tylko pasmo wzg�rz i
pustynia.
Przemkn�li�my nad tamtym rejonem, kiedy lecieli�my tutaj.
- Mo�e to po�ar? - podsun��em bez przekonania.
- W�tpi�. Blask nie jest a� tak czerwony i nie wida� dymu. Raczej akcja
poszukiwawczo-ratownicza.
Co� zaskroba�o cicho za okienn� ram�. Na parapecie pojawi� si� Pix. Kichn��,
odbi�
si�, i wskoczy� balowi na rami�. Rozleg�o si� drapanie, jak paznokciem po
sk�rze.
Skrzywi�em si�. Przez moment Ixil sta� bez ruchu. Przejmowa� wiadomo�ci z ma�ego
m�zgu
fretki.
- Ciekawe. Okazuje si�, �e to dalej, ni� s�dzi�em. Za wzg�rzami, ca�e kilometry
w
g��b pustkowia.
Co oznacza�o, �e blask jest du�o ja�niejszy, ni� na to wygl�da. Kto tam jest i
czego
szuka na tym odludziu? Nagle zapomnia�em o b�lu w nodze.
- Nie wiesz przypadkiem... - zagadn��em z udawan� oboj�tno�ci� gdzie grupa
Camerona prowadzi wykopaliska archeologiczne?
- Gdzie� na pustkowiu - odrzek� Ixil. - Nie znam dok�adnej lokalizacji.
- Ale ja znam - pochwali�em si�. - Id� o zak�ad, �e w�a�nie tam.
- Dlaczego tak my�lisz?
- Bo Arno Cameron by� dzi� w mie�cie. Zaproponowa� mi prac�.
Rozdeptana twarz iguany odwr�ci�a si� ku mnie.
- �artujesz!
- Niestety nie - zapewni�em. - Wybra� sobie idiotyczny pseudonim, Aleksander
Borodin, i ufarbowa� w�osy na siwo. Wygl�da o dwadzie�cia lat starzej. Ale to
on. -
Poklepa�em ko�nierz kurtki. - Chce, �ebym jutro zabra� go st�d na pok�adzie
statku o nazwie
�Icarus�.
- Zgodzi�e� si�?
- Za trzy tysi�ce? Jasne, �e si� zgodzi�em!
Pix zn�w kichn��.
- To mo�e by� trudne - zauwa�y� Ixil. - Brat John nie b�dzie zadowolony.
- Rewelacja! - prychn��em ironicznie. - A czy kiedykolwiek by� z nas zadowolony?
- Fakt, bardzo rzadko - przyzna� Ixil. - Ale chyba jeszcze nie widzieli�my go
naprawd�
wkurzonego. Teraz mo�e by� okazja.
Z pewno�ci� mia� racj�. Johnston Scotto Ryland, kt�rego sarkastycznie
nazywali�my
�Bratem� uratowa� nas trzy lata temu przed finansow� ruin�. Po prostu nasza
�Burzowa
Chmura� zasili�a flotyll� jego przemytniczych statk�w. Szmuglowali�my wszystko:
bro�,
cz�ci cia�a, narkotyki, kradzione dzie�a sztuki, elektronik�... S�owem, ka�de
nielegalne
�wi�stwo. Teraz wykonywali�my kolejne zadanie. W �adowni naszego statku tkwi�a
nowa
porcja trefnego towaru.
Brat John nie wspi��by si� na szczyt przest�pczego podziemia Spirali, gdyby
tolerowa�
samowol� w�r�d swoich ludzi.
- Za�atwi� to z nim - obieca�em Ixilowi, cho� w tej chwili nie mia�em poj�cia,
jak. -
To w ko�cu trzy patyki. Nie mog�em odrzuci� takiej oferty, skoro udaj� biednego,
niezale�nego przewo�nika.
Ixil nie zareagowa�, ale jego fretki wykrzywi�y pyszczki. Czasem to ich wzajemne
po��czenie by�o wygodne, je�li si� wiedzia�o, o co chodzi.
- Nie ma powodu, �eby Brat John wkurza� si� na nas - ci�gn��em. - Sam
doprowadzisz
�Burzow� Chmur� na Xathru. Jego towar dotrze na miejsce i wszyscy b�d�
zadowoleni. Ja
polec� z Cameronem. Jutro rano zorientuj� si� w trasie i prze�l� ci wiadomo��,
gdzie si�
spotkamy.
- Przepisy wymagaj�, �eby w statku klasy Kozioro�ec by�a minimum dwuosobowa
za�oga - przypomnia�.
- �wietnie - odpar�em kr�tko. Zrobi�o si� p�no, bola�a mnie noga i g�owa. Nie
mia�em zamiaru s�ucha� cytat�w z Kodeksu Handlowego. W dodatku z ust kogo�, kto
wpakowa� mnie w to ca�e szambo. - Przecie� jest was trzech: ty, Pix, i Pax.
Szczeg�y mo�esz
uzgodni� rano z w�adzami portu.
Poku�tyka�em na zdrowej nodze do �azienki. Podczas wieczornej toalety nieco
och�on��em. Wr�ci�em spokojniejszy.
- Co� nowego? - zapyta�em Ixila.
Wci�� gapi� si� przez okno. Fretki siedzia�y mu na ramionach i gapi�y si� razem
z nim.
- Przyby�o obiekt�w lataj�cych - odpowiedzia�. - Kogo� wyra�nie przyci�ga tamto
miejsce.
- To jasne - zgodzi�em si�. Po raz ostatni rzuci�em okiem na niebo i wlaz�em do
��ka.
- Ciekawe, co ludzie Camerona tam wykopali?
- I kogo to interesuje - doda� Ixil. Niech�tnie odszed� od okna. - Mo�e si�
okaza�,
Jordan, �e nasza dyskusja o kursie dla Brata Johna by�a niepotrzebna. Nie
zdziwi�bym si�,
gdyby� jutro odkry�, �e �Icarus� jest ju� w czyich� r�kach.
- Nie ma szans - zaprzeczy�em i wyci�gn��em obola�� nog�.
- A niby dlaczego?
Opad�em na cienk� poduszk�. Kolejna licha poduszka, lichy hotel i lichy port
kosmiczny. Jak ca�e moje �ycie. Westchn��em. - Bo nigdy nie mam a� takiego
fartu.
Rozdzia� 2
Kiedy o pi�tej rano przyby�em do portu, niebo na wschodzie dopiero r�owia�o.
Przed
bram� czeka� ju� t�um ludzi i obcych. Wszyscy chcieli jak najszybciej zasi��� w
swoich
statkach i polecie� dalej. Kilku najbardziej niecierpliwych kosmonaut�w g�o�no
krytykowa�o
zwyczaje Ihmisit�w. Stra�nicy pilnuj�cy bramy nale�eli do tej rasy, ale jak
zwykle ignorowali
komentarze.
Oczywi�cie w�r�d oczekuj�cych nie by�o Patth�w. W ci�gu ostatnich kilku lat
zdarzy�o si� wiele �nieprzyjemnych incydent�w�, jak to okre�laj� dyplomaci.
Wi�kszo��
port�w kosmicznych przydzieli�a Patthom w�asne l�dowiska, wej�cia, stanowiska
obs�ugi i
poczekalnie. W�adze portowe mia�y ju� powy�ej uszu papierkowej roboty po
napadach i
morderstwach, a rz�dom znudzi�o si� s�uchanie gr�b Patth�w, �e na�o�� sankcje
za swoje
rzeczywiste czy urojone krzywdy.
Przypomnia�em sobie trzech pilot�w z tawerny. Dziwne, �e znale�li si� w�r�d
posp�lstwa. Albo byli m�odzi i odwa�ni, albo starzy i pewni, �e nikt ich nie
ruszy. A mo�e po
prostu bardzo spragnieni. Ciekawe, czy w drodze do domu nie przytrafi� si� im
jaki�
�wypadek�?
O 5.31 zza horyzontu wy�oni�o si� s�o�ce. W tej samej chwili otwarto bram�. T�um
wla� si� do �rodka, porywaj�c mnie ze sob�. Dotkn��em ko�nierza, �eby sprawdzi�,
czy
plakietka jest na swoim miejscu. Nigdzie nie zauwa�y�em Camerona. Albo wszed�
inn�
bram�, albo ju� go zdj�li ci, kt�rzy wczoraj kr��yli nad rejonem jego wykopalisk
archeologicznych. Mimo wszystko postanowi�em rzuci� okiem na �Icarusa�. Cho�by
po to,
�eby zobaczy�, jaki gatunek go pilnuje.
Kto� po�o�y� mi ci�k�, pachn�c� d�o� na ramieniu.
- Kapitan Jordan McKell?
Odwr�ci�em si�. Dwaj ihmisiccy stra�nicy zeszli z posterunku i stali teraz za
mn�.
Wygl�dali imponuj�co i gro�nie w swoich ceremonialnych he�mach.
- Tak - potwierdzi�em ostro�nie.
- Prosz� z nami - powiedzia� ten, kt�ry trzyma� mnie za rami�. - Dyrektorka
portu,
pani Aymi-Mastr chce widzie� si� z panem.
- Oczywi�cie - odrzek�em. Serce podskoczy�o mi do gard�a. Stra�nik wskaza�
kierunek
i zacz�li�my torowa� sobie drog� do budynku zarz�du portu. Sta� dwadzie�cia
metr�w za
ogrodzeniem. Papiery mieli�my w porz�dku, �adunek �Burzowej Chmury� zosta�
odprawiony,
op�aty uregulowane. Czy�by kto� w ko�cu wytropi�, �e pracujemy dla Brata Johna?
Je�li tak,
czeka�o mnie ci�kie zadanie, �eby jako� z tego wybrn��.
Jeszcze nie by�em w tutejszym zarz�dzie portu, ale wiedzia�em, czego si�
spodziewa�.
Sp�dzi�em do�� czasu w ihmisickich hotelach i tawernach. Nie pomyli�em si�;
przyjemne
o�wietlenie, wygodne meble, u�miechni�te twarze... Wszystko po to, �eby go�cie
czuli si�, jak
u siebie.
S�ysza�em, �e ta przyjazna atmosfera utrzymuje si� a� do chwili, gdy zaczynaj�
delikwenta �ama� ko�em.
- Aaa... kapitan McKell! - rozleg� si� g��boki g�os. Doprowadzono mnie do
wielkiego,
zagraconego biurka w rogu g��wnej sali, gdzie panowa�a gor�czkowa krz�tanina.
Dyrektorka
Aymi-Mastr nale�a�a do typowych przedstawicielek swojego gatunku. Mia�a
wy�upiaste �abie
oczy, cztery owadzie czu�ki wyrastaj�ce z czo�a i �ebrowate pr�gi na twarzy i
szyi. By�o
oczywiste, dlaczego piastuje to stanowisko. U Ihmisit�w tylko kobiety mog�y
kierowa� takim
cyrkiem. Mia�y zdolno�ci organizacyjne. - Mi�o mi, �e pan wpad�. Prosz� siada�.
- Ca�a przyjemno�� po mojej stronie, pani dyrektor - odrzek�em i przysun��em
sobie
krzes�o. Przemilcza�em fakt, �e nie �wpad�em� tu z w�asnej woli. Jeden ze
stra�nik�w
postawi� moj� torb� na biurku i zacz�� j� przetrz�sa�. Chcia�em zaprotestowa�,
ale
zrezygnowa�em. - O co chodzi?
- Szczerze m�wi�c, kapitanie, sama dok�adnie nie wiem odpar�a dyrektorka. Wzi�a
zdj�cie le��ce na stosie papier�w i poda�a mi. - Dosta�am od prze�o�onych
polecenie, �eby
zapyta� pana o t� osob�.
Fotografia przedstawia�a Arno Camerona.
- No c�... To cz�owiek - stwierdzi�em odkrywczo. Nie chodzi im wi�c o Brata
Johna.
Na razie nie wiedzia�em, czy to dobrze, czy �le. - Poza tym, nigdy go nie
widzia�em.
- Naprawd�? - zapyta�a Aymi-Mastr melodramatycznym tonem. Wyci�gn�a si� w
fotelu i z��czy�a koniuszki palc�w. Ihmisici podpatrzyli ten zwyczaj na starych
filmach
Ziemian. Zawsze denerwowa�o mnie to ma�powanie. - Bardzo interesuj�ce. Zw�aszcza
�e
przed kwadransem naoczny �wiadek zezna� co� innego. Wczoraj wieczorem widzia�
pana z
Cameronem w vyssiluya�skiej tawernie.
Poczu�em na plecach zimne �apki ca�ej rodziny kalixirskich fretek.
- Nie zamierzam podwa�a� wiarygodno�ci pani �wiadka... odrzek�em i rzuci�em
zdj�cie na biurko - ale musia� si� pomyli�.
�abie oczy zw�zi�y si�.
- Poda� pa�skie nazwisko.
- W takim razie albo by� pijany, albo lubi robi� du�o szumu. Wsta�em. W tamtej
tawernie panowa� t�ok. Z pewno�ci� wielu go�ci zapami�ta�o rozr�b� z trzema
Yavanni, a
po�owa z nich widzia�a mnie potem z Cameronem. Musia�em szybko wywin�� si� z
tego,
zanim Ihmisici zaczn� kopa� g��biej.
- Niech pan siada, kapitanie! - zgromi�a mnie Aymi-Mastr. Chce mi pan wm�wi�, �e
wczoraj wieczorem nigdzie pan nie wychodzi�?
- Oczywi�cie, �e wyszed�em! - odburkn��em z rozdra�nieniem i niech�tnie osun��em
si� na krzes�o. - Chyba nie my�li pani, �e kto� lubi siedzie� w tych zawszonych
vyssiluya�skich hotelach?
U�miechn�a si� krzywo, co jeszcze bardziej upodobni�o j� do �aby.
- To racja. Odwiedzi� pan jakie� lokale? Wzruszy�em ramionami.
- Jasne. Kilka. A co innego mo�na tu robi�? Ale z nikim nie rozmawia�em.
Westchn�a teatralnie.
- Tak pan twierdzi? W tym ca�y k�opot. - Otworzy�a teczk� z meldunkami. -
Pa�skie
s�owo przeciw s�owu tamtego anonimowego �wiadka. Komu wierzy�?
- Zaraz, zaraz... Wi�c nawet pani nie wie, kim on jest?! obruszy�em si�. Pod
ko�nierzykiem poczu�em pot. Nie zna�em zbyt dobrze pisma Ihmisit�w, ale
wiedzia�em, jak
wygl�da moje nazwisko na papierze. Przynajmniej w wi�kszo�ci g��wnych j�zyk�w
Spirali.
Trzyma�a przed sob� moj� kartotek�, pochodz�c� z Zarz�du Federacji Handlowej!
Jej
zawarto�� nie stawia�a mnie w dobrym �wietle. - Co to za sztuczka?
- W�a�nie tego chcemy si� dowiedzie�. - Aymi-Mastr zmarszczy�a brwi i utkwi�a
wzrok w papierach. Potem spojrza�a na mnie. Na tym zdj�ciu nie jest pan wcale
podobny.
Kiedy je zrobiono?
- Jakie� siedem lat temu - odrzek�em. - Kiedy zaczyna�em prac� jako samodzielny
przewo�nik.
- Zupe�nie niepodobny - powt�rzy�a, przygl�daj�c mi si� uwa�nie. - Musi pan
zrobi�
nowe.
- Zrobi� - obieca�em, cho� by�a to akurat najmniej wa�na sprawa, jak� obecnie
mia�em
na g�owie. Ludzie Brata Johna wr�cz nie powinni przypomina� swoich urz�dowych
fotografii.
W takiej bran�y im trudniej kogo� rozpozna�, tym lepiej. - Od tamtej pory sporo
przeszed�em
- doda�em.
- W istocie - przyzna�a, przerzucaj�c kartki. - Szczerze m�wi�c, kapitanie,
pa�ski
�yciorys nie zach�ca do tego, �eby wierzy� panu na s�owo.
- Nie musi mnie pani obra�a� - warkn��em. - To, co tam jest, zdarzy�o si� dawno
temu.
- Pi�� lat w Oddzia�ach Pomocniczych Ziemskich Si� Obronnych - ci�gn�a Aymi-
Mastr. - A potem �a�osny koniec obiecuj�cej kariery. S�d wojskowy i wydalenie ze
s�u�by za
niesubordynacj�.
- To by� idiota - odpar�em. - Wszyscy tak uwa�ali. Ale tylko ja mia�em odwag�
powiedzie� mu to prosto w oczy.
- I to do�� barwnym j�zykiem, jak widz� - odpowiedzia�a i odwr�ci�a kartk�. -
Nawet
znajomo�� niewielkiej cz�ci tych ziemskich s��w pozwala stworzy� imponuj�c�
list�. -
Przewr�ci�a dwie nast�pne kartki. - P�niej zmarnowa� pan swoj� drug� szans�. Po
czterech
latach pracy wyrzucili pana z Ziemskiej S�u�by Celnej. Tym razem za branie
�ap�wek.
- Wrobili mnie - odparowa�em. Nawet w moich w�asnych uszach zabrzmia�o to ma�o
przekonuj�co.
- Za ka�dym razem protestuje pan coraz s�abiej - zauwa�y�a Aymi-Mastr. - Ale
jako�
unikn�� pan wi�zienia, jak widz�. S�u�ba Celna uzna�a, �e proces z pa�skim
udzia�em by�by
zbyt k�opotliwy.
- Wymy�lili taki pretekst, �eby nie da� mi szansy oczyszczenia si� z zarzut�w.
Aymi-Mastr dalej przegl�da�a papiery.
- Potem przez sze�� miesi�cy pracowa� pan w ma�ej firmie transportowej braci
Rolvaag. Kogo� pan uderzy�... Aha, m�odszego pana Rolvaaga...
- Niech pani pos�ucha - przerwa�em ze z�o�ci�. - Nie musi mi pani czyta� ca�ego
mojego �yciorysu. Mo�e lepiej przejd�my do rzeczy.
Stra�nik dok�adnie przeszuka� moj� torb�, zapi�� j� i wyprostowa� si�. Zamieni�
kilka
s��w z szefow� i wyszed�. Torba zosta�a na biurku. Nie zdziwi�o mnie to. Nie
by�o w niej nic
podejrzanego. Mia�em nadziej�, �e pani dyrektor nie czuje si� zbytnio
rozczarowana.
- Rzecz w tym - powiedzia�a - �e trudno nazwa� pana porz�dnym, prawomy�lnym
obywatelem. Nie chc� przesadzi�, ale naprawd� sprawia pan wra�enie osobnika
gotowego
pom�c mordercy.
Zaniem�wi�em.
- Mordercy?! - wykrzykn��em, kiedy odzyska�em g�os. - Ten facet kogo� zabi�?!
Aymi-Mastr przygl�da�a mi si� badawczo.
- Tak napisano w meldunku. Trudno panu w to uwierzy�?
- No pewnie - odrzek�em. Nie musia�em udawa� zaskoczenia. - Na zdj�ciu nie
wygl�da na morderc�. Jak to by�o? Kogo zabi�?
- Dyrektora wykopalisk archeologicznych na Wielkiej Pustyni - wyja�ni�a Aymi-
Mastr. Odsun�a moje akta i zn�w z��czy�a czubki palc�w. - Wczoraj rano
nast�pi�a tam
pot�na eksplozja. Nie s�ysza� pan o tym?
Pokr�ci�em g�ow�.
- Wyl�dowali�my kr�tko po po�udniu miejscowego czasu. Pyta�em, sk�d takie
op�nienie w przyjmowaniu statk�w, ale nikt nie potrafi� mi jasno odpowiedzie�.
- Na skutek wybuchu do atmosfery dosta�y si� du�e ilo�ci py�u. Nasze sensory i
radiolatarnie kierunkowe nie dzia�a�y przez ponad godzin�, co spowodowa�o
wstrzymanie
ruchu. W ka�dym razie, prowadz�cy �ledztwo znale�li na miejscu katastrofy
spalone cia�o
doktora Ramonda Chou. Le�a�o ukryte w jednej z podziemnych grot na terenie
wykopalisk.
Natychmiast otoczono tamten rejon, �eby zatrzyma� i przes�ucha� archeolog�w.
Aymi-Mastr
zn�w poda�a mi zdj�cie Camerona.
- Tylko temu cz�owiekowi uda�o si� wymkn��. Jego towarzysze wskazali go jako
morderc�.
To t�umaczy�o nocne poszukiwania na pustkowiu. Popatrzy�em na fotografi�.
- C�... �ycz� owocnych �ow�w. Ale moim zdaniem, dawno da� st�d nog�. Zapewne
skorzysta� z zamieszania w powietrzu, o kt�rym pani wspomina�a.
- Bardzo mo�liwe - przyzna�a Aymi-Mastr. - Mamy nie potwierdzon� informacj�, �e
co� przedar�o si� przez burz� od�amk�w. - Skin�a par� czu�k�w w kierunku
zdj�cia. - Ale z
drugiej strony, mamy te� meldunek, �e widziano go z panem ostatniego wieczoru.
Niech pan
przyjrzy mu si� dobrze, kapitanie. Jest pan pewien, �e nie zamieni� pan z nim
ani s�owa?
Chcia�a mi to u�atwi�. Wystarczy�oby przyzna� si�, �e Cameron mnie wynaj��, ale
wtedy jeszcze nie wiedzia�em, �e jest zab�jc�. Odpowiedzia�bym na wszystkie
pytania,
wr�czy� jej plakietk� i koniec. Zdj�liby go przy �Icarusie�, a ja wyszed�bym
st�d czysty.
A najwa�niejsze, �e nie musia�bym t�umaczy� si� przed Bratem Johnem.
Westchn��em, pokr�ci�em g�ow� i od�o�y�em zdj�cie.
- Przykro mi, pani dyrektor. �a�uj�, �e nie mog� pom�c. Bardzo bym chcia�, bo
nie
mam lito�ci dla morderc�w. Ale naprawd� go nie spotka�em. Pani �wiadek musia� go
widzie�
w towarzystwie kogo� innego.
Patrzy�a na mnie przez kilka uderze� serca. Potem wzruszy�a ramionami niczym
Ziemianin, co w jej przypadku wygl�da�o r�wnie idiotycznie, jak ��czenie
koniuszk�w
palc�w.
- W porz�dku, kapitanie. Je�li to pa�skie ostatnie s�owo... Zignorowa�em jej
sarkastyczny ton.
- Tak - odpar�em i wsta�em. - Mog� ju� i��? Musz� trzyma� si� mojego rozk�adu
lot�w.
Podnios�a si� z fotela.
- Rozumiem. Ale zanim pan st�d odleci, b�dziemy niestety zmuszeni dok�adnie
przeszuka� pa�ski statek. - Wyci�gn�a r�k�. - Poprosz� o plakietk�.
Zmarszczy�em brwi. Nagle przypomnia�em sobie, �e w widocznym miejscu na moim
ko�nierzu tkwi emblemat �Icarusa�.
- S�ucham?
- Poprosz� o pa�sk� plakietk� - powt�rzy�a Aymi-Mastr surowym tonem. - Prosz�
mnie nie zmusza� do u�ycia si�y. Wiem, �e Ziemianie uwa�aj� Ihmisit�w za �miechu
warte
stworzenia, ale zapewniam, �e jeste�my silniejsi, ni� na to wygl�damy.
Przez d�u�sz� chwil� sta�em bez ruchu. Potem mrukn��em co� pod nosem i
wyci�gn��em obie plakietki. Ukry�em w d�oni t� od Camerona i po�o�y�em na biurku
moj�.
- Prosz� bardzo - warkn��em. Towar Brata Johna by� doskonale zamaskowany, nawet
przed w�cibskimi Ihmisitami. - Mo�ecie sobie szuka�. Tylko nie zostawcie
ba�aganu.
- Zrobimy to szybko i porz�dnie - obieca�a. - Niech pan zaczeka w pokoju
go�cinnym
obok.
�ci�gn��em z biurka moj� torb�.
- Wol� p�j�� do centrum obs�ugi podr�nych. Skoro trac� przez was cenny czas, to
przynajmniej zjem �niadanie.
- Jak pan sobie �yczy. - Aymi-Mastr wykona�a po�egnalny gest Ihmisit�w.
Zadzwoni�
telefon i podnios�a s�uchawk�. - Za godzin� sko�czymy - rzuci�a, przyk�adaj�c j�
do szczelin
na szyi.
Odwr�ci�em si� na pi�cie i z godno�ci� pomaszerowa�em do wyj�cia. Pozwolili mi
odej�� i nie zabrali telefonu. Ciekawe. Albo tak naprawd� o nic mnie nie
podejrzewaj�, albo
wr�cz odwrotnie. Je�li jestem podejrzany, mo�e b�d� chcieli wy�ledzi�, czy nie
id� do
kryj�wki Camerona.
- Kapitanie McKell? - zawo�a�a za mn� Aymi-Mastr. Przez u�amek sekundy mia�em
ochot� uciec, jednak do drzwi by�o jeszcze daleko i na mojej drodze kr�ci�o si�
za du�o
Ihmisit�w. Przystan��em i odwr�ci�em si�.
- Co znowu? - warkn��em.
Ci�gle rozmawia�a przez telefon i przyzywa�a mnie na migi. Mo�e rzeczywi�cie
powinienem spr�bowa� ucieczki? W ko�cu jednak zrezygnowa�em i podszed�em.
Zanim stan��em przed biurkiem, od�o�y�a s�uchawk�.
- Bardzo przepraszam, kapitanie - powiedzia�a i odda�a mi plakietk�. - Mo�e pan
i��.
�arty sobie robi? Popatrzy�em podejrzliwie na kawa�ek plastiku, jakby mia� z
niego
nagle wyskoczy� diabe�ek na spr�ynie.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu - potwierdzi�a. W jej g�osie zabrzmia�a mieszanina zak�opotania
i
niech�ci. - Moi prze�o�eni w�a�nie us�yszeli co� nowego od naszego anonimowego
informatora. Zmienili zarzuty. Podobno widziano pana w towarzystwie znanego
bandyty
Belgai Romssa, kt�ry dokona� wielu zbrojnych napad�w. Trzy dni temu obrabowa�
magazyny
w Tropstick.
Zmarszczy�em brwi. Co tu jest grane, do cholery?
- I co? Chce pani, �ebym jego zdj�cie te� obejrza�?
- To nie b�dzie konieczne - zapewni�a z niesmakiem Aymi-Mastr. - Wygl�da na to,
�e
nasz przyjaciel przeoczy� pewien fakt. Romss zosta� aresztowany wczoraj rano,
zanim pan tu
wyl�dowa�. - Podsun�a mi plakietk�. - Mia� pan racj�; lubi robi� du�o szumu.
Jeszcze raz
przepraszam.
- Nie ma sprawy - odpar�em i ostro�nie wzi��em kawa�ek plastiku. Diabe�ek nie
wyskoczy�. - Ale nast�pnym razem powinna pani wstrzyma� si� z rzucaniem
bezpodstawnych
oskar�e�.
- W przypadku morderstwa musimy sprawdza� ka�dy �lad - powiedzia�a w
zamy�leniu, b�bni�c palcami w moj� kartotek�. �ycz� bezpiecznej podr�y,
kapitanie.
Zn�w ruszy�em w kierunku drzwi. Plakietk� �Burzowej Chmury� wsun��em do
ko�nierza, ale t� od �Icarusa� wci�� �ciska�em w d�oni. Nikt mnie nie zawo�a�
ani nie
zatrzyma�. Dwie minuty p�niej wyszed�em na �wie�e powietrze. By�em wolny.
Nie wierzy�em w to ani przez sekund�. Co� za �atwo to posz�o. Ihmisici
poszukiwali
Camerona i liczyli, �e doprowadz� ich do niego. Dlatego mnie pu�cili.
Teraz chcieli wytropi�, gdzie stoi �Icarus�. Musieli mi przyczepi� jak��
pluskw�.
Tylko jak�? Echotransponder molekularny nie spe�ni�by swojego zadania w�r�d
kakofonii sygna��w radiowych w porcie kosmicznym. Zatem co� wi�kszego. Na
przyk�ad
nadajnik wielko�ci ig�y. Ale nie spuszcza�em z oka podw�adnego Aymi-Mastr, kiedy
przeszukiwa� moj� torb�. Przysi�g�bym przed s�dem, �e niczego tam nie w�o�y�, co
oznacza�o, �e zrobili to po rewizji. Nagle wszystko sta�o si� jasne.
Ostro�nie wysun��em z ko�nierza plakietk� i dok�adnie obejrza�em. W dolnej
kraw�dzi
tkwi� niemal niewidoczny drucik. Wyci�gn��em go paznokciami.
Musia�em pomy�le�, jak zgrabnie si� tego pozby�. Gdybym wrzuci� nadajnik do
�mietnika, zorientowaliby si�, �e go znalaz�em, a tego chcia�em unikn��. Na
szcz�cie, okazja
sama wpad�a mi w r�ce. Przez t�um przeciska� si� niski Bunkre w b�yszcz�cej
kurtce lotniczej
z wysokim ko�nierzem. Takie kurtki zawsze kojarzy�y mi si� z Elvisem. Bunkre by�
trzy
sekundy ode mnie i nasze drogi krzy�owa�y si�. Dostosowa�em tempo marszu do jego
szybko�ci, po czym odwr�ci�em g�ow�, �eby wygl�da�o, �e si� zagapi�em, i wpad�em
na
niego.
- Przepraszam - powiedzia�em i przytrzyma�em go za ramiona, �eby nie straci�
r�wnowagi. Postawi�em mu ko�nierz, kt�ry opad� przy zderzeniu, i wyj��em z
kieszeni pi��
kommarek. Wr�czy�em mu monet�. - To ca�kowicie moja wina - zapewni�em zgodnie z
ich
zwyczajem. - Przyjmij to jako cz�ciow� rekompensat�. Zjedz i wypij za zarobione
przeze
mnie pieni�dze.
Chwyci� �apczywie monet� i wymrucza�, �e przyjmuje przeprosiny. Potem
natychmiast zmieni� kurs i ruszy� w kierunku centrum obs�ugi podr�nych. Da�em
mu co
najmniej dziesi�� razy wi�cej ni� powinienem. Najwyra�niej zamierza� wyda�
pieni�dze,
zanim ziemski frajer zorientuje si�, �e przep�aci�, i za��da reszty.
Mia�em nadziej�, �e niepr�dko odkryje, jaki jeszcze prezent dosta� ode mnie,
kiedy
stawia�em mu ko�nierz. Zaczeka�em, a� oddali si� na dziesi�� metr�w i poszed�em
za nim.
Budynek sta� okrakiem nad g��wn� alejk�, trzydzie�ci metr�w od bramy. Od
zwyk�ej,
ihmisickiej tawerny r�ni� si� tylko wielko�ci� i wy�szymi cenami. Przemierzy�em
du��,
zat�oczon� jadalni�, min��em kilka ma�ych, prywatnych salek restauracyjnych, i
pchn��em
drzwi z napisem �Wst�p wzbroniony�. Wszed�em na zaplecze.
Zgodnie z oczekiwaniami, nie zasta�em nikogo. By�a pora �niadaniowego szczytu i
ca�y personel obs�ugiwa� go�ci. Skierowa�em si� do tylnego wyj�cia, zdj��em
kurtk� i
w�o�y�em j� na lew� stron�. Nie mia�a wewn�trz kieszonki na dow�d to�samo�ci,
wetkn��em
wi�c plakietk� �Icarusa� mi�dzy suwak i jego os�on�. Sensory powinny odczyta�
kod.
Po chwili zn�w znalaz�em si� na otwartym terenie. Wkroczy�em na najbli�szy
ruchomy chodnik ze �wiat�ami kierunkowymi, wij�cy si� w�r�d stanowisk
l�downiczych.
Teraz zobaczymy, czy Ihmisici s� w pogotowiu i �ledz� mnie.
Ku mojemu zaskoczeniu, nie wygl�da�o na to. Musieliby wys�a� za mn� kogo� ze
wzmacniaczem sygna�u nadajnika. Tymczasem nie zauwa�y�em �adnego �ogona�. Przy
zmianach chodnik�w nie widzia�em, �eby kto� depta� mi po pi�tach. Albo zmyli�
ich m�j
manewr i przebranie, albo z jakiego� powodu przestali si� mn� interesowa�. Mo�e
po prostu
nie wiedzieli o istnieniu �Icarusa�.
A mo�e wr�cz przeciwnie. Wszystko wiedz�, znale�li �Icarusa�, i ju� na mnie
czekaj�.
Ca�a ta zabawa to tylko uprzejme podsuwanie mi liny, �ebym m�g� si� powiesi�.
Bardzo
przyjemna my�l o sz�stej rano.
Mia�em wra�enie, �e od pi�tnastu minut je�d�� w k�ko. Zacz��em przeklina� pod
nosem ca�e plemi� Ihmisit�w, gdy wreszcie ��te �wiat�a zmieni�y si� na r�owe.
Dotar�em do
celu. Rozejrza�em si� po raz ostatni, zeskoczy�em z chodnika i okr��y�em ru