3752

Szczegóły
Tytuł 3752
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3752 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3752 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3752 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jaros�aw Iwaszkiewicz �TATARAK Andrzejowi Brustmanowi Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Je�eli si� potrze w pal- cach zielon� jego wst��k�, miejscami przymarszczon�, po- czuj� si� zapach, �agodn� wo� �wierzbami ocienionej wo- dy", jak m�wi S�owacki, troch� tylko zatr�caj�c� wschod- nim nardem. Ale kiedy si� takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy si� w�o�y nos w bruzd�, wy�o�on� jak gdyby wat�, czuje si� obok kadzidlanej woni zapach b�otnistego i�u, gnij�cych rybich �usek, po prostu b�ota. Zapach ten na pocz�tku mojego �ycia skojarzy� si� z obrazem gwa�townej �mierci. W dzieci�stwie tatarakiem wyk�adano pod�ogi sieni i balkonu, panowa� on niepodziel- nie w dniach weso�ych i naprawd� Zielonych �wi�t. A jed- nocze�nie przypomina mi on zawsze �mier� mojego pierw- szego przyjaciela, kt�ry nosi� dziwaczne imi� Gracjan i uto- pi� si� maj�c trzyna�cie lat. To by�o o �witaniu mojego �ycia, we wczesnym dzieci�st- wie. Ale i dzisiaj wywo�uje ten podw�jny zapach nieweso�e my�li. Koniec ma jakie� tajemnicze zwi�zki z pocz�tkiem. Ton, d�wi�k, wo� jak echo odpowiadaj� z ko�ca w koniec �ywota. Zapach dzieci�stwa odnajduje odpowiednik w za- pachu staro�ci, m�odo�� odbija si� w zielonym lustrze wieku dojrza�ego. Tak� jest w moim �yciu historia tataraku. Na og� ludzie si� dziwi�, �e aby uciec od zgie�ku miast i podr�y, aby oderwa� si� od nu��cych i ja�owych zaj��, sp�dzam cz�� lata (raczej p�nej wiosny) w ma�ym mias- teczku Z., po�o�onym nad wielk� rzek�. Opr�cz rzeki i ��k 450 nadrzecznych, opr�cz nadbrze�nej wikliny, opr�cz lekkiej konstrukcji mostu, kt�ry ��czy dwa brzegi � w miasteczku nie ma dos�ownie nic. Zakurzony rynek, par� dom�w i domk�w � owszem, jest du�o ogrod�w i sad�w, kt�re s� jedyn� ozdob� osiedla. Dla mnie najwi�ksz� atrakcj� jest to, �e mog� tam mieszka� (w przytu�ku dla starc�w!) nie podaj�c nikomu mego adresu, nie m�czony telefonami i depeszami, otrzymuj�c codziennie listy od �ony. Mam te� jeszcze jedn� atrakcj�, kt�rej ludzie mniej mnie znaj�cy przypisuj� wi�ksze ni� ma naprawd� znaczenie: jest ni� przyja�� z doktorow� M. Jest to prawdziwa przyja��, poparta wielkim argumentem tego, �e widujemy si� raz na rok dwa lub trzy tygodnie, nie pisujemy do siebie i nie jeste�my zupe�nie zainteresowani w naszych �ywotach. Po- maga to zar�wno szczero�ci naszych wyzna�, jak te� pew- nemu wzajemnemu egzaltowaniu swoich charakter�w. Jes- te�my dla siebie zawsze czym� osobliwym, w ci�gu ca�ych dwudziestu pi�ciu lat naszej znajomo�ci. Doktorowa M. � p. Marta � straci�a w czasie okupa- cji dw�ch syn�w i teraz jest zupe�nie samotna. M�� po- twornie zapracowany. Opr�cz szpitala ma olbrzymi� prak- tyk� wok� miasteczka. Dawniej widywa�em go na ch�ops- kich furkach jad�cego po 15, 20 kilometr�w do chorych. Teraz ma samoch�d i mo�e odwiedzi� w ci�gu dnia zna- czn� ilo�� pacjent�w. Wp�ywa to dodatnio na poziom codziennego �ycia doktorostwa. Mimo tego �poziomu", pewnej �atwo�ci �yciowej, pani Marta odczuwa bardzo swoje opuszczenie. Par� tygodni mojego pobytu w mia- steczku Z. nie mo�e zaradzi� jej uczuciu zb�dno�ci istnie- nia. Trzeba zreszt� doda�, �e pani Marta nigdy nie na- rzeka, nie daje wyrazu swoim uczuciom. Pilnie zajmuje si� domem, przyjmuje telefony, zapisuje pacjent�w i stara si�, aby zziajany doktor przychodz�c do domu zastawa� �ad, spok�j i zewn�trzny wygl�d mieszkania doprowadzony do najwy�szego porz�dku. 29* 451 Dom doktorstwa � to staro�wiecki dworek, jakich jest wiele w miasteczku. Niewygodny rozk�ad obszernych pokoi sprawia, �e nikt nie mo�e tu mieszka� opr�cz doktorstwa. Pok�j ch�opc�w zamkni�ty jest na klucz i nikt tam nie zagl�da. A inne pokoje, niskie, ale jasne, zastawione s� mn�stwem staro�wieckich mebli i doniczek z egzotycznymi ro�linami. Doktorowa przyjmowa�a mnie zawsze w salonie, gdzie stoi garnitur simmlerowskich mahoniowych mebli, krytych szafirowym pluszem, gdzie wisi na �cianie par� oleodruk�w i portret pani Marty, sporz�dzony przez miejscowego mala- rza, kt�ry pow�cha� kiedy� paryskiego powietrza. W czar- nych �ardinierach g�sto zielenia�y ro�liny, jakby zrobione z jedwabiu i blachy. Ogromny fortepian, przez nikogo od wiek�w nie tykany, sta� tu tak�e. Na pod�odze le�a� czer- wonawy dywan, przedstawiaj�cy kobiet� nios�c� dwa wiad- ra wody na koromy�le. Nie by� to pok�j stworzony do zwierze�. A jednak tu mi opowiada�a pani Marta histori� swego �ycia. Tu te� � ostatnio, kiedy skonstatowano u niej objawy chronicznej a nieuleczalnej choroby � opowiedzia�a mi spraw�, kt�ra jest przedmiotem niniejszej relacji. Oczywi�cie, spisa�em to wszystko jak literat, uzupe�niaj�c, dodaj�c to, co sobie wyobra�a�em � i nawet czasami, prawem od bardzo dawna u�wi�conym, a w gruncie rzeczy nie umotywowanym, za- gl�daj�c do wn�trza dzia�aj�cych os�b. By� mo�e potrak- towa�em ca�� spraw� zbyt dramatycznie, jak gdyby by�o tu co� wyj�tkowego. A przecie� to historia codzienna, jakich tysi�ce zdarzaj� si� po naszych miastach i miasteczkach. Pani Marta nigdy nie bywa na �przystani". Tak si� nazywa do�� du�y drewniany budynek, stoj�cy w pewnym oddaleniu od rzeki. Sk�ada si� on z dw�ch sal. W jednej z nich stoi bufet, gdzie sprzedaj� papierosy, piwo i znakomity tutejszy �p�ynny owoc" � gospodarcz� pod- 452 staw� tego pe�nego sad�w rejonu � a obok sal istnieje du�y taras, a raczej drewniany pomost, na kt�rym odbywaj� si� ta�ce. Wszystko to stoi jak chatka na kurzej n�ce na wysokim podmurowaniu, kt�re zabezpiecza �przysta�" przed porwaniem przez wezbrane wody powodzi. � Ten taras w�a�nie jest najwi�ksz� atrakcj� miasteczka Z. Tu przychodzi wyta�czy� si� i wyszumie� m�odzie� znudzo- na monotoni� pracy czy nauki w po�o�onym daleko od wszelkich centr�w kulturalnych mie�cie. Dzieje si� to zwyk- le w soboty i niedziele. Przy czym w soboty obowi�zuje ch�opc�w str�j bardziej swobodny, kolorowe kraciaste ko- szule i potargane �egzystencjalistycznie" czupryny. W nie- dziel� natomiast w�osy s� pobo�nie przyg�adzone, koszule s� bia�e i marynarki ciemne. W jednym i drugim stroju ch�opcy pij� �p�ynny owoc" i wbrew temu, co si� m�wi o pija�stwie w Polsce, w�dki z sob� nie przynosz�. S� na to za ubodzy. Graj� tak�e w brid�a, po p� grosza punkt. Dziewcz�t jest zazwyczaj bardzo ma�o, tyle tylko, ile do ta�ca potrzeba. Gdzie� mog�a zaprowadzi� pani Marta przyby�� ze stoli- cy przyjaci�k�? C� jej mia�a pokaza� w zrujnowanym przez wojn� miasteczku? Oczywi�cie zaprowadzi�a j� na �przysta�". Ksi�yc �wieci�, rzeka po�yskiwa�a, czasami g�o�niej klap- n�a fala o brzeg. Ale nikt nie patrzy� w tamt� stron�. Na drewnianym tarasie ta�czy�y pary, chocia� megafon chry- pia� niemi�osiernie. W �rodku prawie wszystkie stoliki by�y zaj�te. M�odzie�cy grali w brid�a. Panie zaj�y wolny stolik z boku i rozejrza�y si� po sali. W k�cie za �szynkwasem" uprzejma blondyna sprzedawa�a wod� sodow� i �w �p�ynny owoc", s�aw� miejscowej prze- tw�rni. Trzeba by�o sobie samemu przynosi� te butelki. Pani Marta skierowa�a si� do bufetu i wzi�a dwie butelki jab�ecznego soku. Wracaj�c do swojego stolika mija�a grup� graj�cych. Jeden z ch�opc�w, uderzaj�c kart� o st�, wysoko 453 podni�s� r�k� i tr�ci� butelk� niesion� przez pani� Mart�. Butelka omal nie wy�lizn�a si� jej z r�k, a ch�opak podni�s� na ni� oczy i przeprosi� uprzejmie. Pani Marta usiad�a obok przyjaci�ki i milcza�a przez chwil�. Potem rozla�a do szklanek p�yn o pi�knej, dojrza�ej barwie i znowu si� zamy�li�a. Spojrza�a w stron�, gdzie siedzia� �w ch�opiec, kt�ry j� potr�ci�. Zwr�cony do niej bokiem, ukazywa� sw�j profil nieregularny, o zgniecionym nieco, jak u boksera, nosie. Mia� obfite w�osy, zaczesane do g�ry. R�ka, w kt�rej trzyma� karty, palce drugiej r�ki, kt�rymi przebiera� po damach i waletach wahaj�c si�, czym ma zabi� lew�, by�y pi�kne i smuk�e. Znajdowa�y si� one w wyra�nym kontra�cie ze z�amanym nosem, do�� du��, masywn� g�ow� i wulgarnie rze�bion� szyj�, wynurzaj�c� si� z czerwonej koszuli (by�a sobota). Pani Marta szybko spotrzeg�a, �e z ow� �przyjaci�k�" niewiele maj� sobie do powiedzenia. ��czy�y je kiedy� wspomnienia m�odo�ci, ale pani Marta zauwa�y�a, �e od jakiego� czasu nie znosi wspomnie�. Postarza�y j� one � i m�wi�y o wszystkim, co si� obr�ci�o w proch. A w pani Marcie �y�y jeszcze jakie� niejasne nadzieje na dzie� dzisiej- szy. S�ucha�a wi�c opowiada� przyjaci�ki, kt�ra mia�a czworo dzieci rozsianych po wszystkich cz�ciach �wiata, otrzymywa�a od nich paczki i listy i uwa�a�a za stosowne poinformowa� pani� Mart� o tym wszystkim bardzo szcze- g�owo. Doktorowa s�ucha�a pi�te przez dziesi�te, od czasu do czasu zadawa�a jakie� pytanie, a nudz�c si� obserwowa�a ch�opc�w graj�cych w karty. W pewnej chwili zobaczy�a niezwykle urocz� dziewczyn�, jak szybkim krokiem wesz�a na sal� (o ile tak mo�na nazwa� niskie i drewniane pomieszczenie �przystani") i zatrzymu- j�c si� przy tamtym stoliku po�o�y�a r�k� na ramieniu ch�opca, kt�ry uderzy� w butelk� pani Marty. Ch�opiec si� odwr�ci� � i wtedy pani Marta ujrza�a jego twarz en face. Nie odpowiada�a ona zupe�nie � jak to czasem bywa � 454 jego profilowi. Szeroka, o wystaj�cych ko�ciach policz- kowych, mia�a ta twarz w oczach jaki� specjalny b�ysk, kt�ry zainteresowa� pani� Mart�. Powiedzia� par� s��w do przyby�ej dziewczyny, potem znowu zwr�ci� si� ku kartom. Ona posta�a chwilk� nad nim, jakby si� waha�a. Potem powoli odesz�a. Ubrana by�a w czarny sweter i kolorow� sp�dnic�. Mia�a nawet w�osy upi�te w modny �ko�ski ogon" � a jednak by�o w niej co� opuszczonego i zaniedbanego, jaka� omd- la�o�� ruch�w, jakie� zniech�cenie w ca�ej postaci. Obci�- ni�ty sweter ukazywa� pi�kne linie cia�a, ruchy mia�a troch� kocie, skradaj�ce si� a oboj�tne. Mog�a bardzo interesowa�. Ch�opak przerwa� gr� w karty i ku oburzeniu koleg�w wybieg� za dziewczyn�. Zast�pi� go ma�y, chudy, przebieg�y ch�opaczek, kt�ry kibicowa� przez ca�y czas przy brid�u i widocznie tylko czeka� na nadarzaj�c� si� okazj�, aby wpakowa� si� na opuszczone miejsce przy stoliku. Pani Marta z przyjaci�k� tak�e wkr�tce wysz�y. Nazajutrz posz�y na daleki spacer wa�ami ochronnymi rozci�gaj�cymi si� wzd�u� rzeki na ca�e kilometry. Jedyn� rzecz�, kt�ra mia�a w miasteczku jaki� charakter, by�a ta rzeka. Jej pi�kno mog�o okupi� kurz, brud i pospolito�� ma�omiasteczkowych uliczek. Kiedy si� schodzi�o nad wo- d�, zapomina�o si� nie tylko o domach, ale i o ludziach. Szeroka i majestatyczna, p�yn�a rzeka wielkim �o�yskiem, obrze�ona z obu stron zaro�lami wiklin. I to nawet, �e zaraz z pocz�tkiem lata wy�ania�y si� z szarawej wody mielizny, niby ob�e grzbiety potwor�w, nie pozbawia�o jej owego majestatu. Gdy si� sta�o na brzegu, czu�o si� si�� i wartko�� pr�du, kt�ry po deszczach wzbiera� pian� i szybko po- krywa� wy�onione piaski. Widok rzeki by� zbyt pot�ny i jakby nieludzki. Pani Marta wola�a, id�c wa�ami ochronnymi, po�o�onymi do�� daleko od g��wnego koryta, ogl�da� zielone ��ki wynurza- 455 j�ce si� spod wiklin jak inna, �agodniejsza woda. Wzd�u� wa�u ci�gn�y si� nie zaro�la, ale gaiki wierzbowe, gdzie odr�nia�o si� ju� poszczeg�lne osobniki. Od czasu do czasu spo�r�d wierzb strzela� ku g�rze olbrzymi, stuletni pie� bia�odrzewu. Gdy si� przechodzi�o ko�o takiego olb- rzyma nawet w bezwietrzny pozornie dzie� � koron� jego nape�nia� zawsze swoisty, muzykalny szelest, nie tak suchy, jak szelest starych palm. Zreszt� i tu tak�e znajdowa�y si� okr�g�e zaro�la wikliny i iwy. To by�o w tych miejscach, gdzie na ��ce tworzy�y si� du�e stawki, �oka" poro�ni�te rz�s� i trzcinami, pe�ne wodnych lilii i gr��eli. Pani Marta specjalnie lubi�a zatrzymywa� si� przy tych wodnych zbiornikach, ciemnych i niezmiernie g��bokich. Czasami na dnie takiego jeziorka bi�o podwodne �r�d�o, zaznaczaj�c si� na powierzchni b�blami i kr�gami na wodzie. Zw�aszcza poci�ga�y j� te �oka", kt�re, otoczone g�st� gmatwanin� wiklin, na brzegach zaros�e tatarakiem, ukryte jak gdyby przed cz�owiekiem, poci�ga�y go tajem- niczo�ci� i tym, �e na ich brzegu osi�ga�o si� zupe�n� samotno��. Zdawa�o si� nad takim jeziorkiem, �e si� jest zupe�nie poza �yciem. Kiedy pani Marta ze swoj� przyjaci�k� wysz�y na wa�, by�o ol�niewaj�ce majowe popo�udnie. Niebo by�o bez- chmurne, a wierzby sta�y nieruchomo. Tylko bia�odrzewy szele�ci�y. Przyjaci�ki sz�y w s�o�cu po mi�kko wygi�tej linii wa�u. Po lewej stronie ku ��kom spada�o zbocze niebieskie od niezapominajek, po prawej w kwitn�cych sadach sta�y domki ogrodnik�w i b�yszcza�y okna inspekt�w. Pani Marta znowu oboj�tnie s�ucha�a s��w swej dawnej kole- �anki. W pewnym momencie ujrza�a siedz�c� na skraju wa�u par�. Byli to owi znajomi z przystani. Dziewczyna mia�a na sobie jasn� sukienk�, ch�opiec koszul� koloru khaki, byli 456 codzienni, powszedni. Dziewczyna m�wi�a co� przekony- waj�co, ch�opiec gryz� trawk� i odwraca� si� w stron� rzeki, kt�ra w tym miejscu przebija�a niebiesko przez zaro�la wikliny. Pani Marta ujrza�a ich z daleka i zwr�ci�a uwag� na styl ich rozmowy. Kiedy dwie kobiety zr�wna�y si� z siedz�cy- mi, m�odzi zamilkli. Gdy panie wraca�y ze spaceru �ju� ich na brzegu wa�u nie by�o. Pani Marta wiedzia�a, w jakim miejscu siedzieli, i ujrza�a tam zgniecione koniczynki i nie- zapominajki. Po paru dniach przyjaci�ka wyjecha�a. Kt�re� z jej dzieci mia�o przyjecha� z Ameryki, musia�a by� w Warszawie. Pani Marta znowu zosta�a sama. I pewnego popo�udnia wybra�a si� na przechadzk� wa- �em. Zdawa�o jej si�, �e znowu spotka t� par�, kt�ra j� fascynowa�a swoj� urod� i m�odo�ci�. I rzeczywi�cie, pra- wie w tym samym miejscu, co wtedy, siedzia� �w m�odzie- niec, ale bez dziewczyny. Pani Marta ju� wiedzia�a, jak si� nazywa i co robi: by� to Bogus�aw K. i pracowa� od do�� dawna, cho� mia� mo�e dwadzie�cia pi�� lat zaledwie, w zarz�dzie wodnym. Bogu� by� bardzo popularny w mie�- cie i zna� go ka�dy. Pani Marta te� by�a wszystkim znana. Tote�, kiedy uwa�nie popatrzy�a na ch�opca, ten zarumieni� si� i pozdrowi� j�. Pani Marta zatrzyma�a si� przy nim. � I c� to dzisiaj pan sam? Bogu� zarumieni� si� jeszcze bardziej i chcia� wsta�. � Niech pan siedzi, niech pan siedzi � powiedzia�a pani Marta � ja te� usi�d�. To jest prze�liczne miejsce. Usiad�a na trawie i popatrzy�a. Przed nimi sta� wysoki roz�o�ysty bia�odrzew. Wiatr ukazywa� jasn� podszewk� jego li�ci. � Sam pan? � powt�rzy�a swe pytanie pani Marta. � Halinka wyjecha�a � niech�tnie b�kn�� Bogu�. Pani Marta z przyjemno�ci� skonstatowa�a, �e g�os ma niski i bardzo uroczy. 457 By�o bardzo gor�co i Bogu� mia� na sobie tylko sportow� koszulk�. Mia� pi�kne ramiona � ale twarz z za�amanym nosem z bliska zdawa�a si� bardzo brzydka, a nawet dzika. Pani Marta przygl�da�a si� uwa�nie Bogusiowi. � Kto to jest Halinka? � spyta�a. � To niewa�ne � powiedzia� Bogu� tym uroczym g�o- sem, u�miechaj�c si�. Mimo r�nicy wieku pani Marta, siedz�c obok Bogu- sia, pocz�a my�le� o swoim ciele. Czy on by m�g� zna- le�� jak� przyjemno�� w jej rozkwit�ej � i przekwit�ej � urodzie? Odczu�a nagle, a tak dawno o tym nie my�la�a, swoje biodra, uda; pomy�la�a o swoich piersiach. �On nawet nie wie, jak ja wygl�dam." I przypomnia�a sobie, �e na�ogowa po prostu mania gimnastykowania si� po- zwoli�a jej zachowa� do dojrza�ego wieku pr�no�� mus- ku��w i elastyczno�� sk�ry. Piersi mia�a zawsze niedu- �e, st�pa�a szybko i r�wno. Czy to by si� jeszcze podo- ba�o? Zawstydzi�a si� swoich my�li, panowa�o mi�dzy nimi chwilowe milczenie. � Ona jest studentk� � powiedzia� nagle Bogu� nie patrz�c na Mart� � i strasznie si� m�drzy. A ja przecie jestem prosty ch�opak... W g�osie jego brzmia� wyra�ny �al. Marta nie mia�a ochoty wys�uchiwa� jego zwierze�. � Czy pan ma rodzic�w? � spyta�a. � Nie mam � odpowiedzia� � zgin�li w powstaniu. Babcia mnie wychowa�a. � Wychowa�a ch�opca na schwa� � powiedzia�a z prze- konaniem pani Marta i zaraz si� po�apa�a. �Sk�d mi do g�owy przychodz� takie g�upie rzeczy?" � Gdzie si� pan uczy�? � spyta�a rzeczowo, dla zatarcia tamtego niem�drego zdania. Bogu� popatrzy� na ni� z niech�ci�. Wygl�da�, jakby my�la�: �Przecie� nie jestem na egzaminie." 458 � W Elbl�gu � powiedzia� � na wodniaka. � A nie chcia�by pan czego innego? � Zaczyna pani � do�� niecierpliwie powiedzia� Bogu- s�aw � jak Halina. Nic ze mnie innego nie b�dzie, rozumie pani? Nic. Jestem urodzony na wodniaka � mierniczy wodny i ju�. � A ona czego chce od pana? � spyta�a Marta, ucieszo- na ostrym tonem ch�opca. Nie zauwa�y� nawet tamtego idiotyzmu. � No, chce, �ebym czyta� ksi��ki i chodzi� z ni� nad rzek� przy ksi�ycu. � A pan woli brid�a? � Pewnie. � Widzia�am pana w�wczas na �przystani". � No, w�a�nie. Do�em, u st�p wa�u p�dzili krowy. Objedzone, z poziele- nionymi wysok� traw� wymionami sz�y poma�u i nie poddawa�y si� woli poganiaczy, wo�aj�cych co chwila: �a nu!" Jedna z nich trzyma�a w pysku p�k niezapomina- jek � i nie po�yka�a go. Pani Marta po�o�y�a sw� d�o� na r�ce Bogusia. � Ja bym te� chcia�a, �eby pan si� uczy�, �eby pan czyta� ksi��ki. Bogu� nie zabra� swej r�ki, komar gryz� go w rami�, pani Marta zabi�a go, kropla krwi ukaza�a si� na pi�knej okr�g- �o�ci musku�u. � Ja czasem czytam � g��bokim basem powiedzia� Bogus�aw � ale nie mam sk�d bra�. Kupowa� nie mog�. Jeszcze babce musz� posy�a� fors� � doda� jak gdyby dla wyja�nienia. � Niech pan bierze ksi��ki ode mnie � powiedzia�a niespodziewanie dla samej siebie Marta. � My mamy troch� ksi��ek. M�j m�� sprowadza i kupuje w Domu Ksi��ki, a sam nie ma czasu na czytanie. Le�� najcz�ciej nie rozci�te. 459 � Dzi�kuj� � zmiesza� si� Bogu�, kt�ry bynajmniej do ksi��ki si� nie pali�. � Kiedy pan przyjdzie? � spyta�a Marta. Nic jej nie powiedzia�. Siedzia� nachmurzony i gryz� trawk�. Dotkn�a jego przedramienia. Nie zauwa�y� tego, my�la� o swoim. Nagle wybuchn��: � Bo jej si� zdaje B�g wie co. Ona b�dzie profesorem uniwersytetu i powiada, �e jej wstyd takiego nieuka. Niech sobie b�dzie nieuk. Mnie tam �adnej filozofii nie trzeba. Mnie jest dobrze, jak jest. Chce i�� za mnie za m��, to dobrze, a nie chce, to drugie dobrze. Marta zdziwi�a si�: � Pan jeszcze za m�ody na ma��e�stwo. Bogu� spojrza� na ni� z pewn� irytacj�. � Za m�ody, za m�ody � powt�rzy� � ona tak samo m�wi. Ja inny nie b�d�. � Niech pan przyjdzie jutro � powiedzia�a na to do�� natarczywie Marta i wsta�a. Bogu� te� si� zerwa�. � Pan wie, gdzie my mieszkamy? Za Krakowsk� Bram�. Poda�a mu r�k�. Widzia�a w wyci�ciu koszulki, jak mu drga�a sk�ra na piersi. � Pan p�ywa? � spyta�a. � P�ywam, oczywi�cie � odpowiedzia� i poca�owa� j� w r�k�. � To mo�e spotkamy si� kiedy nad rzek�? � spyta�a. Bogu� nic nie odpowiedzia�. By� troch� zdziwiony, ale nie zmieszany. Pani Marta okaza�a niez�y humor przy kolacji. Doktor by� bardzo zm�czony, ale si� rozchmurzy�. M�wili o bie��- cych sprawach, ale z pewnym o�ywieniem, kt�rego ju� dawno nie by�o przy ich smutnym stole. Wsp�lne ich po�ycie od dawna ju� nie mia�o sensu. Pani Marta spe�nia�a wszystkie obowi�zki dobrej gospo- dyni, ale w kuchni panowa�a stara Zosia, kt�ra wycho- 460 wywala ch�opc�w � i teraz jakby z lito�ci zosta�a przy rodzicach. Uk�adanie kwiat�w w wazonach i przyjmowa- nie telefon�w to nie by�a zbyt absorbuj�ca praca. Pani Marta odczuwa�a t� pustk�, ale nie umia�a jej zaradzi�. Od czasu do czasu sprowadza�a jak�� dawn� kole�ank� ze stolicy, ale najcz�ciej taka osoba ucieka�a z domu doktorostwa po kilku dniach. Jedna z nich pu�ci�a tak� gadk� po Warszawie: �Nie mog� wytrzyma� w takim ibsenowskim nastroju." I okre�leniem atmosfery domu pa- ni Marty odp�dzi�a ch�tne jeszcze do tej wizyty przyja- ci�ki. A doktor nie mia� wielkich wymaga�: lubi� dobrze zje��, a niedzielami czyta� gazety i pisma medyczne. Z �on� nie rozmawia� na �adne tematy, zreszt� by� tak og�upiony nadmiern� prac� i zbijaniem pieni�dzy, �e po prostu nie mia� do�� si� wieczorami, aby usta otwo- rzy�. Tego dnia jednak co� si� mi�dzy nimi odmieni�o. To chwilowe o�ywienie obojgu sprawi�o niespodziank� � i sie- dz�c naprzeciwko siebie jak gdyby ujrzeli siebie na nowo. Doktora to bardzo zainteresowa�o. Ujrza�, jak Marta pod- nosi obie r�ce do g�owy i poprawia sobie w�osy z ty�u. By� to dawny, zapomniany gest m�odo�ci. Doktor westchn��, odwr�ci� oczy i znowu patrzy� w ta- lerz. Jedzenie dzisiaj wiecz�r by�o bardzo dobre: potrawka z rak�w i krem przypalany. I nagle po kolacji pani Marta wsta�a i wyj�a klucz z szuflady ma�ego stolika, stoj�cego przy fortepianie. M�� popatrzy� na ni� zdziwiony. Ale ona krokiem, kt�ry usi�owa�a uczyni� oboj�tnym (pomy�la�a, �e Bogu� chodzi tak rytmicznie, jakby ta�czy�), podesz�a do drzwi pokoju ch�opc�w, otworzy�a je kluczem i wesz�a do �rodka. Zapali�a �wiat�o. Pok�j by� martwy i pusty i ma�o w nim zosta�o z dawnej atmosfery. Pani Marta usiad�a przy stole, kt�ry ch�opcom s�u�y� do nauki. Par� lat temu sp�dza�a przy tym stole po par� godzin dzien- nie, teraz nie przychodzi�a tu bardzo dawno. 461 Doktor nie ruszy� si� od sto�u i popija� na poz�r spo- kojnie herbat�. Drzwi do pokoju ch�opc�w mia� przed sob� i widzia� przy stole sylwetk� �ony. Po chwili ukry- �a twarz w d�oniach i siedzia�a tak z �okciami wspartymi na stole. Gdy wypi� herbat�, wsta� ci�ko i podszed� do Marty. � Chod� � powiedzia� k�ad�c jej r�k� na ramieniu � nie sied� tutaj. Marta drgn�a. Odwr�ci�a do niego twarz. � Czy ty nie masz uczucia wstydu � powiedzia�a do m�a � czy ty nie wstydzisz si�, �e �yjesz? Doktor wzruszy� ramionami. � Bo mnie jest wstyd mojego �ycia wobec wszystkich zmar�ych � powiedzia�a Marta i wsta�a z miejsca. Zacz�a chodzi� po obszernym i pustawym pokoju. � Mnie jest wstyd wobec wszystkich zmar�ych, a c� dopiero wobec naszych... Doktor bezradnie sta� po�rodku pracowni ch�opc�w. R�ce jak kamienne opad�y mu ku do�owi. � I pomy�l sobie, taka masa jest m�odych � m�wi�a Marta � a naszych nie ma. � Nie byliby ju� tacy m�odzi � westchn�� stary lekarz. � Jak my�lisz? Byliby ju� �onaci? � spyta�a. � No, na pewno. Mieliby�my pr�cz nich m�ode kobiety w domu. � Och, to okropne � wzdrygn�a si�. � Nie cierpi� m�odych kobiet � doda�a � to takie pretensjonalne. Doktor znowu podszed� do niej. Wzi�� j� pod r�k�. � No, chod� st�d � powiedzia� � niepotrzebnie si� denerwujesz. Marta podda�a si� jego namowom. � Mnie zawsze ogarnia taki straszny wstyd, kiedy widz� jakie� m�ode �ycie. Bo m�odo�� jest bezwstydna. Prawda? � powiedzia�a id�c z m�em do sypialni. Ale doktor zaprzeczy� g�ow�. 462 � Zapominasz o jednej rzeczy � powiedzia� � �e �ycie tak �atwo mo�e si� sta� �mierci�. Nazajutrz przyszed� Bogu�. Pani Marta nie zdawa�a sobie nawet sprawy z tego, �e fakt ten bardzo j� ucieszy�. Po chwili dopiero zrozumia�a, czego chcia� od niej: oczywi�cie wzi�� na serio to wszystko, co mu wczoraj m�wi�a o ksi��- kach. Chcia� po�yczy� co� do czytania. Nie umia� tylko powiedzie� co. Powiedzia� tak dziwacznie: co� z polonistyki. Pani Marta domy�li�a si�, �e chodzi�o o takie ksi��ki, jakimi interesowa�a si� Halina. Okaza�o si� jednak, �e nic nie czyta�, a je�eli czyta�, to nawet nie pami�ta� tytu��w przeczytanych ksi��ek. Mo�na mu by�o wetkn�� byle co w r�k�, ale pani Marta chcia�a wreszcie wydoby� z niego jakie� wyznanie literackie. Pyta�a go, co lubi czyta�, i nie bardzo chcia�a si� zorientowa�, �e on nic nigdy nie czyta� i �e nie umie po prostu wyrazi� swego �yczenia. Siedzieli jaki� czas w tym saloniku z szafirowymi meblami, znowu by�o pi�knie i znowu by� zach�d s�o�ca. Przed oknami mieszkania od strony ulicy ros�y olbrzymie ja�miny, praw- dziwe ja�minowe drzewa � jak mawia�a pani Marta. By�y teraz w pe�nym kwiecie i zakrywa�y �wiat�o zachodz�cego s�o�ca bia�o-zielonymi, na wp� przejrzystymi bukietami. � Widzia� pan nasze ja�miny? � spyta�a pani Marta. � Prawdziwe ja�minowe drzewa. By�o to jedno z jej ulubionych powiedze�, powiedzenie jej m�odo�ci. Wtedy ja�miny nie by�y takie wielkie, chocia� nie bardzo uros�y przez tych dwadzie�cia lat. Ale i wtedy nazywano je ja�minowymi drzewami. Bogu� nie wiedzia�, zdaje si�, o jakich krzakach czy drzewach mowa. Mia� w�a�ciwo�� niekt�rych prawdziwych m�czyzn, �e nie umia� zapami�tywa� nazw kwiat�w i drzew. Nie wiedzia� dok�adnie, co to s� ja�miny. Wiedzia� tylko, co to jest bez � i to z powodu g�upiej a ordynarnej elbl�skiej anegdotki. 463 � Rzeczywi�cie � powiedzia� i patrzy� na pani� Mart� nie rozumiej�cymi oczami. � Pan jest strasznie m�ody � powiedzia�a Marta nie- spodziewanie dla samej siebie � ile pan ma lat? � Ju� pani m�wi�em: dwadzie�cia pi��. Pani Marta pomy�la�a, �e sprawia jej specjaln� przyjem- no��, je�eli kto� w jej obecno�ci powiada, �e ma dwadzie�cia pi�� lat. Sama ta liczba przyprawia j� o rado��. To, �e jest kto� na �wiecie, kto ma tak� dziwn� i tak� pi�kn� liczb� lat. Przez chwil� chcia�a powiedzie� o tym Bogusiowi, ale wiedzia�a, �e on nic z tego nie zrozumie. Wi�c zaniecha�a tego zamiaru. Ale tematu do rozmowy nie brakowa�o. Znowu wr�cili do kwestii p�ywania i do powodzi, kt�ra niedawno nawie- dzi�a miasteczko Z. Jako� im sz�o dzisiaj g�adziej z rozmow� ani�eli zesz�ym razem na wale. Jednak wspomnieli i wa�. � Czy pan cz�sto tam chodzi? � spyta�a pani Marta. � Nie mam z kim � powiedzia� Bogu� i zaczerwieni� si�. � Jak to? � zdziwi�a si� Marta. Bogu� nabra� oddechu i wypali�: � Chyba �eby pani chcia�a ze mn� i�� na spacer. Pani Marta zdziwi�a si�. � Ale� bardzo ch�tnie � powiedzia�a, a potem doda- �a: � C� to, Halinka wyjecha�a? � Wyjecha�a do ciotki i wcale si� ze mn� nie po�egna�a � powiedzia� Bogu� tonem dziecka. By� to u niego zupe�nie nowy ton i pani Marta popatrzy�a na niego �yczliwie. � No, chyba � powiedzia�a. � A wi�c dobrze. Jutro o dwunastej w dzie� ma pan czas? To spotkamy si� na pla�y nad rzek�, pod samym mostem. Spr�bujemy razem pop�ywa�. Bogu� zgodzi� si� skwapliwie. Zaraz potem poszed� sobie. I ostatecznie nie po�yczy� �adnej ksi��ki do czytania. Nazajutrz pani Marta otrzyma�a list. By� to kawa�ek papieru bez koperty, przyni�s� go jaki� ch�opaczek z za- rz�du wodnego. 464 �Szanowna Pani, Wczoraj by�em taki speszony, �e um�wi�em si� z Pani� na po�udnie, ale ja przecie� pracuj�. Wolny b�d� dopiero ko�o czwartej. Czy pani mo�e by� o tej godzinie na pla�y w um�wionym miejscu? ��cz� wyrazy prawdziwego sza- cunku Bogus�aw K." List by� napisany (przepisany?) starannym i dziecinnym pismem i sformu�owany bez zarzutu. �Czy to Halinka pisa�a?" � pomy�la�a pani Marta. Oko�o czwartej posz�a wi�c na pla�� pod mostem. Pla�a by�a niedu�a i o tej porze zupe�nie pusta. Bogusia nie by�o. Pani Marta rozebra�a si� w krzaczkach � jak wszyscy to robili bez wzgl�du na wiek i sytuacj� spo�eczn� � i w kos- tiumie wesz�a do rzeki. Si�a wody by�a tak pot�na, �e o p�yni�ciu pod pr�d nie mog�o by� mowy. Trzeba by�o p�y- n�� jaki� czas z pr�dem, potem wychodzi�o si� na brzeg i sz�o si� z powrotem ��k� i piaskiem. Doktorowa zrobi�a par� takich przechadzek. Nie chcia�a si� przyzna� przed so- b�, �e nieobecno�� Bogusia by�a dla niej du�� przykro�ci�. Za trzecim razem pop�yn�a troch� dalej, za most, i wra- caj�c piechot� zauwa�y�a na mo�cie, od przeciwnej strony ni� le�a�a pla�a, znajom� sylwetk� i taneczny krok. Bogu� szed� mostem razem z Halink� � wida� Halinka do cioci jeszcze nie wyjecha�a. Szli w stron� stacji rozmawiaj�c weso�o. Pani Marta wr�ci�a do miejsca, gdzie zostawi�a swoje ubranie, pod du�ym krzakiem je�yn, obok zaro�li wikli- nowych. Usiad�a zmia�d�ona i nie mog�a oprzytomnie�. Zda�a sobie spraw� z charakteru swoich uczu� do Bogusia i skonstatowanie tego faktu spowodowa�o uderzenie jak obuchem w �eb. Trz�s�a si� jak w febrze. Tyle lat spok�j i smutek panowa�y w jej sercu. I teraz, kiedy czu�a w sobie zarodek �miertelnej choroby, posta� (bo 30 Opowiadania 465 co innego?) m�odego ch�opca, kt�ry by� m�odszy od jej dzieci, sprowadzi�a taki zam�t w jej duszy. Gotowa by�a przeklina� Bogusia. Chocia� z drugiej strony powtarza�a sobie: a co on winien? Siedzia�a tak d�ugo. Przez pla�� przechodzi�y r�ne oso- by, �o�nierze k�pi�cy si� w gaciach, dzieci. Ch�opcy nie�li p�ki tataraku, stamt�d, z ��k, gdzie le�a�y ma�e relikty wodne, resztki chronicznych powodzi. Jutro mia�y by� Zielone �wi�ta, tatarak niesiono do umajenia dom�w. Siedzia�a d�ugo. �I po tym trzeba b�dzie jeszcze �y�? � my�la�a. � To straszne, lepiej umrze� od razu." Nagle us�ysza�a jaki� g�os nad sob�: � Prosz� pani, prosz� pani. Spojrza�a w g�r�, na mo�cie sta� u�miechni�ty Bogu�. � Przepraszam, �e si� sp�ni�em � wo�a� do niej prze- chylaj�c si� przez krat� � ja zaraz zejd�. Narwiemy tataraku. Pani Marta skin�a ku niemu r�k�. Podnios�a zielone pasmo wodnej ro�liny, kt�r� upu�ci�o przechodz�ce dziec- ko. Pow�cha�a wonny li��. Przepada�a za tym zapachem. Potem podnios�a si� i posz�a w stron�, sk�d mia� przyj�� Bogu�. Czeka�a chwilk�, a� wy�oni� si� spomi�dzy wiklin. Zdo�a� si� ju� rozebra� i szed� ku niej swoim tanecznym krokiem, zupe�nie nagi w malutkich slipach cytrynowego koloru. Nie by� opalony i cia�o jego by�o bia�e i mi�kkie jak jedwab. Mimo to spostrzeg�a, �e jest niebywale pi�knie zbudowany. Harmonia linii opisuj�cej jego piersi i uda by�a tak doskona�a, �e pani Marcie odebra�o mow�. W milczeniu poda�a Bogusiowi r�k�, kt�rej ten nie uca�owa�. Patrzy� jej prosto w oczy. Jego brzydka twarz, osadzona na tak pi�knym ciele, nabiera�a innego wyrazu. �Byle tylko nic nie m�wi�" � pomy�la�a Marta. Ale Bogu� m�wi�. � Przepraszam, �e si� sp�ni�em. Ale musia�em od- prowadzi� Halink� na dworzec. 466 � Wi�c ona nie wyjecha�a? � Nie mia�a pieni�dzy na bilet. Musia�em jej odda� wszystko, co mia�em, i zosta�em bez grosza. U�miechn�� si� tak promiennym u�miechem, �e twarz mu si� odmieni�a. U�miech opromienia� ca�e cia�o. :� Dam ci pieni�dzy � powiedzia�a Marta. � Naprawd�? � ucieszy� si� Bogu�. To by�o okropne. Marta chcia�a jak najpr�dzej zamaza� t� pospolit�, stra- szn� rozmow�. Chcia�a jego i siebie odosobni� od ca�ego �wiata. Chcia�a go okry� zielonym namiotem li�ci. I �eby milcza�. Nagle pla�a, most, wo�aj�ce przeci�gle dzieci, k�pi�cy si� �o�nierze stali si� nie do zniesienia. Nie chcia�a spojrze� na widoczne st�d domy miasteczka. Gdzie� w dole rzeki wo�a�a wilga. Na bia�odrzewie, niedaleko mostu, miga�a z�ota jej �uska. Pani Marta trzy- ma�a Bogusia za r�k�. � Chod�my, narwiemy na jutro tataraku � powiedzia- �a i poci�gn�a go w stron� ��k. Wzd�u� rzeki, mi�dzy brzegami poro�ni�tymi wiklin� a szerokimi po�aciami tra- wy, pokrytymi w tej chwili g�st� sieci� stokroci � ci�gn�y si� owe wi�ksze i mniejsze �oczka" stoj�cej wody. By�y to resztki jakich� dop�yw�w, kt�rych uj�cia si� zamuli�y, lub dziury, kt�re wype�nia�y wezbrane fale powodzi. W�r�d tych �oczek" niekt�re tworzy�y prawdziwe jeziorka, malo- wnicze, zaro�ni�te tatarakiem i okryte wachlarzami p�as- kich li�ci lilii wodnych. Odbija�y si� w ich zielonawej wodzie jak w lustrze wysokie, przystrzy�one wierzby, zaro�la wik- linowe i bia�e ob�oki � w wodzie zabarwia�y si� one zielonkawo � spokojnie sun�ce po wysokim niebie. Mijali je w milczeniu. Nad jednym z tych jeziorek, po�o�onym daleko od drogi i oddalonym nieco od innych, sta� wielki bia�odrzew. Kiedy przechodzi�o si� ko�o niego, nawet w bezwietrzny dzie�, li�cie drzewa szele�ci�y bezustannie. M* 467 By�a to osobliwa muzyka, kt�r� nade wszystko lubi�a pani Marta. Tam si� wi�c skierowa�a teraz z Bogusiem. W jednym ko�cu d�ugiego, ciemnego i zapewne bardzo g��bokiego jeziorka na brzegu by�o nieco bia�ego piasku � taka ma�a pla�a. Tam rzucili zabrane ze sob� ubrania i zostali w kos- tiumach. Dzie� by� gor�cy, ale �wie�y. By�a ju� jaka� sz�sta po po�udniu. Bogu� mia� na sobie tylko te w�skie slipy cytrynowego koloru. Pani Marta wci�� by�a wstrz��ni�ta doskona�o�ci� jego kszta�t�w, do kt�rych tak nie pasowa�a twarz per- gamo�skiego barbarzy�cy z ma�ym, wzniesionym w g�r� nosem. Bogu� le�a� p�asko na piasku, patrz�c na rzadkie ob�oki, wyp�ywaj�ce nad jeziorko. �aby skrzecza�y gwa�- townie, ale w innych jeziorkach, troch� dalej. W wiklinach nad rzek� bez �adnej przerwy kwili�y z przesadnym patosem s�owiki. Milczeli. � O czym my�lisz? � spyta�a pani Marta. � O niczym � z nieprzyjemnym po�piechem powiedzia� Bogu�. � O Halinie? � powiedzia�a ona. � O Halinie � potwierdzi� ch�opak i usiad�. � Masz ca�e plecy w piasku � oburzy�a si� Marta. � Daj, oczyszcz� ci�. � I zacz�a otrzepywa� sk�r� Bogu- sia. � Przecie� zaraz si� o p �uk � � zniecierpliwi� si� Bogu�. Marta nie s�ucha�a i starannie g�adzi�a plecy ch�opca. Potem mocno przytuli�a do nich policzek. � Co pani robi? � zaniepokoi� si� Bogus�aw. Szybko si� odwr�ci�. Marta cofn�a g�ow� i odchyli�a si� w ty�. Przez chwil� patrzyli sobie w oczy, a� wreszcie Bogu� przyci�gn�� g�ow� Marty do siebie i poca�owa� w usta. Poca�unek trwa� d�ugo. Kiedy oderwali wargi od warg, z kolei pani Marta powiedzia�a: 468 � Co ty robisz, Bogu�? Bogu� u�miechn�� si� i powiedzia� leciutko: � Pani jest taka dobra. Marta zap�on�a rumie�cem. Zirytowa�o j� to powiedze- nie. :� M�czyzna nigdy nie powinien m�wi� kobiecie, �e jest dobra... � A co ma m�wi�? � naiwnie, ale z pewnym zniecierp- liwieniem powiedzia� Bogu�. � Nic � przez z�by sykn�a pani Marta i odwr�ci�a si�. Siedzieli przez chwilk� naprzeciwko siebie w milczeniu. Wreszcie Bogu� westchn��. � Trzeba nabra� tego zielska � zdecydowa�. Zerwa� si� i wskoczy� do jeziorka. Z miejsca by�a tutaj g��bina. Nurkowa�, wyp�yn�� na �rodek i po chwili znaj- dowa� si� ju� w drugim ko�cu, gdzie ros�y zielone p�dy wonnej ro�liny. Pani Marta zosta�a sama na brzegu. Serce jej �cisn�o si� rozpacz�. W�a�ciwie, tak przynajmniej my�la�a, nie zosta�o jej nic innego, jak pope�ni� samob�jstwo. Wszystko przepa- d�o. Kiedy Bogus�aw przep�yn�� jeziorko z powrotem i zja- wi� si� przed ni� z p�kiem tataraku, spojrza�a na niego jak na jak�� obc�, nie znan� istot�. �Jedno z nas musi umrze�" � pomy�la�a. I wyobrazi�a sobie, jak niesko�czon� ulg� uczu�aby, gdyby tego ch�opca nie by�o. Nie by�oby wtedy cz�owieka na ziemi, kt�ry by zna� jej tajemnic�. Piek�ca m�ka i piek�cy wstyd ust�pi�yby, nie istnia�yby po prostu. � Niech pani trzyma � zawo�a� Bogu� weso�o i bynaj- mniej nie zmieszany tym, co zasz�o. � Ja jeszcze przynios�. I rzuci� do st�p Marty ca�y p�k zielonych p�d�w. �Przyzwyczajony do takich rzeczy" � z gorycz� pomy�- la�a Marta i nie chcia�a spojrze� na Bogus�awa. Patrzy�a na snop zielonej ro�liny le��cy na piasku. � Chyba b�dzie dosy� � powiedzia�a. 469 � Nie, za ma�o. Potem pani b�dzie narzeka�, �e jestem leniwy � za�mia� si� Bogu� i nagle obj�� j� za szyj� i lekko musn�� wargami jej wargi. Marta chcia�a go zatrzyma�. � Zaraz, zaraz � powiedzia� porozumiewawczo � tylko przynios� jeszcze tego �wi�stwa. Oderwa� si� od niej i z rozbiegu skoczy� do ciemnej wody. Znik� pod ni� i d�ugo si� nie wynurza�. Wreszcie Marta ujrza�a jego g�ow� w samym �rodku wodnego oka. Posuwa� si� naprz�d powoli i jak gdyby z trudem. � Co mu jest? � powiedzia�a do siebie Marta. Ale Bogu� dop�yn�� spokojnie do ko�ca. Jego ramiona klasycznie wynurza�y si� z wody i d�onie elegancko klepa�y powierzchni�. Drobne bryzgi wylatywa�y spod jego palc�w. Marta widzia�a, jak osi�gn�� dno, stan�� przy tatarakach i wyrywa� d�ugie pasma. Oczywi�cie z zielonym snopem trudno mu by�o p�yn�� z powrotem. M�g� wios�owa� tylko jedn� r�k�. Tote� posuwa� si� powoli. � Co mu jest? � powt�rzy�a Marta. Nagle w �rodku jeziorka poszed� pod wod�. � Po co on nurkuje? � zaniepokoi�a si� doktorowa. G�owa Bogusia wynurzy�a si� na chwil� z topieli. By�o to do�� daleko, ale Marta spostrzeg�a w jego oczach co� jakby przestrach. Zerwa�a si� na r�wne nogi. Bogu� znowu si� schowa�. A kiedy si� wynurzy�, uczyni� r�k� w stron� Marty gest przera�aj�cy. Ton��. Marta wskoczy�a do wody i p�yn�a w jego kierunku. Nic nie wida� by�o nad wod�. Na samym �rodku jeziorka Marta zanurzy�a si� w g��bok�, zimn� wod�. Otworzy�a oczy i ujrza�a owo zielonawe, m�tne �wiat�o, jakie zazwyczaj widzi si� nurkuj�c. R�kami falowa�a tu i �wdzie staraj�c si� natkn�� na cia�o topielca. Ale nic nie znajdowa�a. Posz�a jeszcze g��biej. Nie mog�a wytrzyma� bez oddechu i ju� sz�a ku g�rze zamkn�wszy powieki, kiedy o cia�o jej musn�y bezwiednie i bezsensownie przebieraj�ce r�ce. Po- d��y�a za nimi i chwyci�a jakie� cia�o. W tej chwili dwa 470 mocne ramiona otoczy�y jej szyj�. Chcia�a wraz z nimi wyp�yn�� na powierzchni�. Ale ramiona ci��y�y, cisn�y i ci�gn�y j� w d�, na dno. Traci�a oddech i za chwil� mog�a si� napi� wody. W�wczas jednym uchy�em g�owy w d� wyci�gn�a szyj� z d�awi�cych ramion i podbiwszy si� lekko w g�r� wy- p�yn�a. By�a pod samym brzegiem. Nie pami�ta�a, jak wyskoczy�a na piasek. Obejrza�a si� na jeziorko: po�rodku czerniej�cej wody bulgota�o co� przez chwil� i pojawi�y si� p�cherze. Zakry�a oczy r�kami. Gdy je odj�a, woda by�a g�adka. Wskoczy�a na wa� nadbrze�ny i bieg�a nim krzycz�c: � Ratujcie, ratujcie! Zza wierzb wylecia�o dw�ch ch�opak�w, kt�rzy tam kosili ��k�. Krzykn�a do nich, wskazuj�c na jeziorko. � Tam, pod wysokim drzewem! Bogu� si� utopi�! � wo�a�a. Ch�opcy biegli pr�dzej od niej i kiedy dolecia�a do jeziorka, ju� si� rozebrali i skakali do wody. Zacz�li nur- kowa�, systematycznie obszukuj�c dno. Wynurzaj�c si� pohukiwali na siebie. � Po samym �rodku, po samym �rodku! � wo�a�a Marta. Ch�opcy przemierzyli ca�e �oko" wodne do ko�ca i po- tem ruszyli z powrotem. Nagle jeden z nich, Stasiek, zakrzykn�� wynurzaj�c si�: � Jest, jest! � Ci�g za w�osy, ci�g! � wo�a� drugi. Obaj zanurzali si� i wynurzali w jednym miejscu, a� potem razem p�yn�li ku Marcie ci�gn�c pod wod� jaki� ci�ar. Dobili do brzegu i wylaz�szy na wierzch wyci�gn�li Bogusia. Przewalili go przez cembrowin� i wyci�gn�li ze strasznym trudem na piasek. Trwa�o to wszystko z p� godziny. Zacz�li mu robi� sztuczne oddychanie. 471 '� Woda wylewa�a si� z ust topielca, ale nie dawa� znaku �ycia. � Czekaj� powiedzia� Stasiek � polet� po ch�opak�w, trzeba go pobuja�. � Ja z tob� � krzykn�� drugi, niepewnie zerkaj�c na cia�o. Widzia� chyba, �e daremne ich trudy. Bogu� by� zreszt� dobrym p�ywakiem. Musia�o go chwyci� serce. A wtedy wszelkie �bujanie" by�o zb�dnym trudem. � Pani tu popilnuje � powiedzia� Stasiek. Wrzucili na mokre cia�a bielizn� i pognali. S�ycha� by�o jeszcze przez chwil� ich pokrzykiwania. Bose ich stopy dudni�y po ubitej powierzchni ochronnego wa�u. I oto nad jeziorkiem zapanowa�a �miertelna cisza, kt�rej nie m�ci�y okrzyki oddalaj�cych si� ch�opc�w. Cia�o Bo- gusia le�a�o na piasku obok p�k�w tataraku, tak jak je porzucili ratownicy. Ramiona mia� rozrzucone na krzy� i na w�osach pod pachami b�yszcza�y okr�g�e, zielonawe krople. Otwarte oczy nie patrzy�y i by�y matowe jak u staro�ytnych pos�g�w. Z rozdziawionych ust wycieka� w�ski strumie� wody czy �luzu. Pani Marta siedz�c w kucki w pobli�u cia�a przypatry- wa�a mu si� z napi�ciem, jakby na wieki chcia�a zawrze� w oczach zarysy nieprawdopodobnej pi�kno�ci. Ca�a posta� topielca powleka�a si� jakby celofanem obco�ci i sztywno- �ci, cia�o to z minuty na minut� przestawa�o by� cz�owie- kiem. W jasnym s�o�cu czerwcowego dnia b�yszcza�y ostrym kolorem ��te, szczelnie obci�ni�te k�piel�wki, kt�rych barw� tylko nieco prze�amywa� zielony nalot zgni�ej wody. �Dlaczego nie utopi�am si� z nim razem? � my�la�a po- chylaj�c si� nad cia�em. � Czy chcia�am �y�? �y� dalej � po co?" I bez przerwy powraca�a w jej pami�ci chwila, gdy jednym gwa�townym ugi�ciem wy�lizn�a szyj� z jego d�a- wi�cych u�cisk�w. 472 � �y�? � powtarza�a. � �y�! Zrazu ostro�nie dotkn�a jego piersi. Sk�ra topielca szybko wysycha�a, cho� s�o�ce zni�y�o si� ju� ku zachodo- wi. Poczu�a pod palcami co� zimnego, jak gdyby marmur. �ci�gni�te mi�nie wypina�y sk�r�. Ka�da linia przeprowa- dzona po tych wypuk�o�ciach by�a sko�czenie pi�kna. Pani Marta przy�o�y�a usta w miejscu, gdzie na prze��czy pomi�- dzy dwoma wzg�rkami porasta� delikatny puszek. Ju� i on wysech�. Kobieta stopniowo przenios�a swoje wargi poni�ej piersi, gdzie przebiega�y najpi�kniejsze mi�nie gorsu, a potem nag�ym poruszeniem zacz�a ca�owa� piersi, przepon�, brzuch, p�pek i w gwa�towno�ci poca�unk�w, kt�rymi obsypywa�a zmar�ego, schodzi�a coraz ni�ej. Ca�e to zimne i kszta�tne jak rze�ba cia�o pachnia�o tatarakiem. Ale kiedy pani Marta poczu�a pod wargami r�bek ��- tych slip�w, do nozdrzy jej dolecia� zapach b�otnistego i�u, gnij�cych rybich �usek i wo� b�ota � aromat �mierci, kt�ra mia�a si� sta� niebawem r�wnie� jej udzia�em. 1958 TATARAK Andrzejowi Brustmanowi Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Je�eli si� potrze w pal- cach zielon� jego wst��k�, miejscami przymarszczon�, po- czuj� si� zapach, �agodn� wo� �wierzbami ocienionej wo- dy", jak m�wi S�owacki, troch� tylko zatr�caj�c� wschod- nim nardem. Ale kiedy si� takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy si� w�o�y nos w bruzd�, wy�o�on� jak gdyby wat�, czuje si� obok kadzidlanej woni zapach b�otnistego i�u, gnij�cych rybich �usek, po prostu b�ota. Zapach ten na pocz�tku mojego �ycia skojarzy� si� z obrazem gwa�townej �mierci. W dzieci�stwie tatarakiem wyk�adano pod�ogi sieni i balkonu, panowa� on niepodziel- nie w dniach weso�ych i naprawd� Zielonych �wi�t. A jed- nocze�nie przypomina mi on zawsze �mier� mojego pierw- szego przyjaciela, kt�ry nosi� dziwaczne imi� Gracjan i uto- pi� si� maj�c trzyna�cie lat. To by�o o �witaniu mojego �ycia, we wczesnym dzieci�st- wie. Ale i dzisiaj wywo�uje ten podw�jny zapach nieweso�e my�li. Koniec ma jakie� tajemnicze zwi�zki z pocz�tkiem. Ton, d�wi�k, wo� jak echo odpowiadaj� z ko�ca w koniec �ywota. Zapach dzieci�stwa odnajduje odpowiednik w za- pachu staro�ci, m�odo�� odbija si� w zielonym lustrze wieku dojrza�ego. Tak� jest w moim �yciu historia tataraku. Na og� ludzie si� dziwi�, �e aby uciec od zgie�ku miast i podr�y, aby oderwa� si� od nu��cych i ja�owych zaj��, sp�dzam cz�� lata (raczej p�nej wiosny) w ma�ym mias- teczku Z., po�o�onym nad wielk� rzek�. Opr�cz rzeki i ��k 450 nadrzecznych, opr�cz nadbrze�nej wikliny, opr�cz lekkiej konstrukcji mostu, kt�ry ��czy dwa brzegi � w miasteczku nie ma dos�ownie nic. Zakurzony rynek, par� dom�w i domk�w � owszem, jest du�o ogrod�w i sad�w, kt�re s� jedyn� ozdob� osiedla. Dla mnie najwi�ksz� atrakcj� jest to, �e mog� tam mieszka� (w przytu�ku dla starc�w!) nie podaj�c nikomu mego adresu, nie m�czony telefonami i depeszami, otrzymuj�c codziennie listy od �ony. Mam te� jeszcze jedn� atrakcj�, kt�rej ludzie mniej mnie znaj�cy przypisuj� wi�ksze ni� ma naprawd� znaczenie: jest ni� przyja�� z doktorow� M. Jest to prawdziwa przyja��, poparta wielkim argumentem tego, �e widujemy si� raz na rok dwa lub trzy tygodnie, nie pisujemy do siebie i nie jeste�my zupe�nie zainteresowani w naszych �ywotach. Po- maga to zar�wno szczero�ci naszych wyzna�, jak te� pew- nemu wzajemnemu egzaltowaniu swoich charakter�w. Jes- te�my dla siebie zawsze czym� osobliwym, w ci�gu ca�ych dwudziestu pi�ciu lat naszej znajomo�ci. Doktorowa M. � p. Marta � straci�a w czasie okupa- cji dw�ch syn�w i teraz jest zupe�nie samotna. M�� po- twornie zapracowany. Opr�cz szpitala ma olbrzymi� prak- tyk� wok� miasteczka. Dawniej widywa�em go na ch�ops- kich furkach jad�cego po 15, 20 kilometr�w do chorych. Teraz ma samoch�d i mo�e odwiedzi� w ci�gu dnia zna- czn� ilo�� pacjent�w. Wp�ywa to dodatnio na poziom codziennego �ycia doktorostwa. Mimo tego �poziomu", pewnej �atwo�ci �yciowej, pani Marta odczuwa bardzo swoje opuszczenie. Par� tygodni mojego pobytu w mia- steczku Z. nie mo�e zaradzi� jej uczuciu zb�dno�ci istnie- nia. Trzeba zreszt� doda�, �e pani Marta nigdy nie na- rzeka, nie daje wyrazu swoim uczuciom. Pilnie zajmuje si� domem, przyjmuje telefony, zapisuje pacjent�w i stara si�, aby zziajany doktor przychodz�c do domu zastawa� �ad, spok�j i zewn�trzny wygl�d mieszkania doprowadzony do najwy�szego porz�dku. 29* 451 Dom doktorstwa � to staro�wiecki dworek, jakich jest wiele w miasteczku. Niewygodny rozk�ad obszernych pokoi sprawia, �e nikt nie mo�e tu mieszka� opr�cz doktorstwa. Pok�j ch�opc�w zamkni�ty jest na klucz i nikt tam nie zagl�da. A inne pokoje, niskie, ale jasne, zastawione s� mn�stwem staro�wieckich mebli i doniczek z egzotycznymi ro�linami. Doktorowa przyjmowa�a mnie zawsze w salonie, gdzie stoi garnitur simmlerowskich mahoniowych mebli, krytych szafirowym pluszem, gdzie wisi na �cianie par� oleodruk�w i portret pani Marty, sporz�dzony przez miejscowego mala- rza, kt�ry pow�cha� kiedy� paryskiego powietrza. W czar- nych �ardinierach g�sto zielenia�y ro�liny, jakby zrobione z jedwabiu i blachy. Ogromny fortepian, przez nikogo od wiek�w nie tykany, sta� tu tak�e. Na pod�odze le�a� czer- wonawy dywan, przedstawiaj�cy kobiet� nios�c� dwa wiad- ra wody na koromy�le. Nie by� to pok�j stworzony do zwierze�. A jednak tu mi opowiada�a pani Marta histori� swego �ycia. Tu te� � ostatnio, kiedy skonstatowano u niej objawy chronicznej a nieuleczalnej choroby � opowiedzia�a mi spraw�, kt�ra jest przedmiotem niniejszej relacji. Oczywi�cie, spisa�em to wszystko jak literat, uzupe�niaj�c, dodaj�c to, co sobie wyobra�a�em � i nawet czasami, prawem od bardzo dawna u�wi�conym, a w gruncie rzeczy nie umotywowanym, za- gl�daj�c do wn�trza dzia�aj�cych os�b. By� mo�e potrak- towa�em ca�� spraw� zbyt dramatycznie, jak gdyby by�o tu co� wyj�tkowego. A przecie� to historia codzienna, jakich tysi�ce zdarzaj� si� po naszych miastach i miasteczkach. Pani Marta nigdy nie bywa na �przystani". Tak si� nazywa do�� du�y drewniany budynek, stoj�cy w pewnym oddaleniu od rzeki. Sk�ada si� on z dw�ch sal. W jednej z nich stoi bufet, gdzie sprzedaj� papierosy, piwo i znakomity tutejszy �p�ynny owoc" � gospodarcz� pod- 452 staw� tego pe�nego sad�w rejonu � a obok sal istnieje du�y taras, a raczej drewniany pomost, na kt�rym odbywaj� si� ta�ce. Wszystko to stoi jak chatka na kurzej n�ce na wysokim podmurowaniu, kt�re zabezpiecza �przysta�" przed porwaniem przez wezbrane wody powodzi. � Ten taras w�a�nie jest najwi�ksz� atrakcj� miasteczka Z. Tu przychodzi wyta�czy� si� i wyszumie� m�odzie� znudzo- na monotoni� pracy czy nauki w po�o�onym daleko od wszelkich centr�w kulturalnych mie�cie. Dzieje si� to zwyk- le w soboty i niedziele. Przy czym w soboty obowi�zuje ch�opc�w str�j bardziej swobodny, kolorowe kraciaste ko- szule i potargane �egzystencjalistycznie" czupryny. W nie- dziel� natomiast w�osy s� pobo�nie przyg�adzone, koszule s� bia�e i marynarki ciemne. W jednym i drugim stroju ch�opcy pij� �p�ynny owoc" i wbrew temu, co si� m�wi o pija�stwie w Polsce, w�dki z sob� nie przynosz�. S� na to za ubodzy. Graj� tak�e w brid�a, po p� grosza punkt. Dziewcz�t jest zazwyczaj bardzo ma�o, tyle tylko, ile do ta�ca potrzeba. Gdzie� mog�a zaprowadzi� pani Marta przyby�� ze stoli- cy przyjaci�k�? C� jej mia�a pokaza� w zrujnowanym przez wojn� miasteczku? Oczywi�cie zaprowadzi�a j� na �przysta�". Ksi�yc �wieci�, rzeka po�yskiwa�a, czasami g�o�niej klap- n�a fala o brzeg. Ale nikt nie patrzy� w tamt� stron�. Na drewnianym tarasie ta�czy�y pary, chocia� megafon chry- pia� niemi�osiernie. W �rodku prawie wszystkie stoliki by�y zaj�te. M�odzie�cy grali w brid�a. Panie zaj�y wolny stolik z boku i rozejrza�y si� po sali. W k�cie za �szynkwasem" uprzejma blondyna sprzedawa�a wod� sodow� i �w �p�ynny owoc", s�aw� miejscowej prze- tw�rni. Trzeba by�o sobie samemu przynosi� te butelki. Pani Marta skierowa�a si� do bufetu i wzi�a dwie butelki jab�ecznego soku. Wracaj�c do swojego stolika mija�a grup� graj�cych. Jeden z ch�opc�w, uderzaj�c kart� o st�, wysoko 453 podni�s� r�k� i tr�ci� butelk� niesion� przez pani� Mart�. Butelka omal nie wy�lizn�a si� jej z r�k, a ch�opak podni�s� na ni� oczy i przeprosi� uprzejmie. Pani Marta usiad�a obok przyjaci�ki i milcza�a przez chwil�. Potem rozla�a do szklanek p�yn o pi�knej, dojrza�ej barwie i znowu si� zamy�li�a. Spojrza�a w stron�, gdzie siedzia� �w ch�opiec, kt�ry j� potr�ci�. Zwr�cony do niej bokiem, ukazywa� sw�j profil nieregularny, o zgniecionym nieco, jak u boksera, nosie. Mia� obfite w�osy, zaczesane do g�ry. R�ka, w kt�rej trzyma� karty, palce drugiej r�ki, kt�rymi przebiera� po damach i waletach wahaj�c si�, czym ma zabi� lew�, by�y pi�kne i smuk�e. Znajdowa�y si� one w wyra�nym kontra�cie ze z�amanym nosem, do�� du��, masywn� g�ow� i wulgarnie rze�bion� szyj�, wynurzaj�c� si� z czerwonej koszuli (by�a sobota). Pani Marta szybko spotrzeg�a, �e z ow� �przyjaci�k�" niewiele maj� sobie do powiedzenia. ��czy�y je kiedy� wspomnienia m�odo�ci, ale pani Marta zauwa�y�a, �e od jakiego� czasu nie znosi wspomnie�. Postarza�y j� one � i m�wi�y o wszystkim, co si� obr�ci�o w proch. A w pani Marcie �y�y jeszcze jakie� niejasne nadzieje na dzie� dzisiej- szy. S�ucha�a wi�c opowiada� przyjaci�ki, kt�ra mia�a czworo dzieci rozsianych po wszystkich cz�ciach �wiata, otrzymywa�a od nich paczki i listy i uwa�a�a za stosowne poinformowa� pani� Mart� o tym wszystkim bardzo szcze- g�owo. Doktorowa s�ucha�a pi�te przez dziesi�te, od czasu do czasu zadawa�a jakie� pytan