3316

Szczegóły
Tytuł 3316
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3316 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3316 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3316 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ARKADIJ I BORYS STRUGACCY PONIEDZIA�EK ZACZYNA SI� W SOBOT� ROZDZIA� 1 Nauczyciel: Dzieci, prosz� napisa� zdanie: "Ryba siedzia�a na drzewie". Ucze�: A czy ryby siedz� na drzewach? Nauczyciel: No... To by�a taka zwariowana ryba. Anegdota szkolna Zbli�a�em si� do miejsca przeznaczenia. Doko�a mnie zielenia� las, t�ocz�c si� tu� przy drodze i tylko od czasu do czasu ust�puj�c miejsca polanom zaros�ym ��t� turzyc�. S�o�ce zachodzi�o ju� nie wiem odk�d, ale wci�� jeszcze nie mog�o si� zdecydowa� i wisia�o nisko nad horyzontem. Samoch�d jecha� w�sk� drog�, zasypan� chrz�szcz�cym �wirem. Wi�ksze kamienie bra�em pod ko�o, a wtedy puste kanistry w baga�niku odpowiada�y mi zgrzytliwym �oskotem. Po prawej stronie drogi wyszli z lasu dwaj m�czy�ni i zatrzymali si� na poboczu, patrz�c w moim kierunku. Jeden podni�s� r�k�. Zwolni�em, aby im si� przyjrze�. Byli to m�odzi ludzie, niewiele starsi ode mnie, prawdopodobnie my�liwi. Twarze ich wyda�y mi si� sympatyczne, wi�c zatrzyma�em w�z. Ten, kt�ry dawa� mi znaki, wsun�� do samochodu smag��, u�miechni�t� twarz z garbatym nosem i zapyta�: - Nie podrzuci�by pan nas do So�owca? Drugi, z rud� brod�, ale bez w�s�w, te� si� u�miecha�, zagl�daj�c mu przez rami�. Stanowczo byli to ludzie sympatyczni. - Wsiadajcie, panowie - odpowiedzia�em. - Jeden ko�o mnie, drugi z ty�u, bo tam kupa grat�w na tylnym siedzeniu. - Dobroczy�co! - Garbonos zdj�� rado�nie strzelb� z ramienia i siad� obok mnie. Brodaty zagl�da� niepewnie przez drugie drzwiczki. - Czy m�g�bym tu troszk� tego?... Przechyli�em si� w ty� i pomog�em mu zrobi� miejsce obok �piwora i zwini�tego namiotu. Usiad�, ostro�nie stawiaj�c strzelb� mi�dzy kolanami. - Prosz� dobrze zatrzasn�� drzwiczki - powiedzia�em. Wszystko odbywa�o si� normalnie. Samoch�d ruszy�. Garbonos odwr�ci� si� i zagada� �ywo, jak to przyjemnie jecha� samochodem osobowym, o niebo przyjemniej, ni� zasuwa� per pedes. Brodaty potakiwa� niewyra�nie, trzaskaj�c raz po raz drzwiczkami. "Niech pan zabierze p�aszcz - poradzi�em obserwuj�c jego manipulacje w lusterku. - Przyci�� pan p�aszcz". W pi�� minut p�niej zapanowa� spok�j. Spyta�em: "Do So�owca pewnie jeszcze z dziesi�� kilometr�w?" - "Tak - odpowiedzia� Garbonos. - Albo troch� wi�cej. Droga nienadzwyczajna, raczej dla ci�ar�wek". - "Ca�kiem przyzwoita droga - zaprzeczy�em. - M�wili mi, �e w og�le nie przejad�". - "Nawet jesieni� mo�na t�dy przejecha�". - "T�dy owszem, ale od Korobca zaczyna si� polna". - "W tym roku lato bezdeszczowe, wszystko podesch�o". - "Pod Zatoni� pono� deszcze" - zauwa�y� Brodaty na tylnym siedzeniu. "Kto tak powiedzia�?" - spyta� Garbonos. - "Merlin". Roze�miali si� obaj z niewiadomego powodu. Wyj��em papierosy, pocz�stowa�em ich i zapali�em sam. "Fabryka Klary Zetkin - Garbonos ogl�da� opakowanie. - Pan z Leningradu?" - "Tak". - "Przejazdem?" - "Przejazdem. A panowie tubylcy?" - "Rdzenni" - odpowiedzia�., Ja jestem z Murma�ska" - poinformowa� Brodaty. "Dla Leningradu So�owiec czy Murma�sk znaczy to samo - P�noc" - rzek� Garbonos. "Ale� nie, dlaczego?" - zaprotestowa�em przez uprzejmo��. "Zatrzyma si� pan w So�owcu?" - zapyta� Garbonos. "Oczywi�cie. Jad� w�a�nie do So�owca". - "Do rodziny czy do znajomych?" - "Nie, po prostu zaczekam tam na koleg�w. Id� wybrze�em, a So�owiec jest miejscem naszego rendez-vous". Spostrzeg�em na drodze spore osypisko kamieni i przyhamowa�em m�wi�c: "Trzymajcie si� mocno". Samoch�d zatrz�s� podryguj�c raz po raz. M�j s�siad dziabn�� garbatym nosem w luf� strzelby. Silnik rycza�, kamienie b�bni�y o sp�d. "Biedna maszyna" - mrukn�� Garbonos. "Co robi�..." - odpowiedzia�em. "Nie ka�dy pojecha�by w�asnym wozem po takiej drodze". - "Ja bym pojecha�" - rzuci�em. Osypisko si� sko�czy�o. "Aha, wi�c to nie pa�ski w�z?" - domy�li� si� Garbonos. ,,No pewnie, sk�d mi do takiego wozu? Wypo�yczony". - "Rozumiem" - mrukn�� z pewnym rozczarowaniem, przynajmniej takie odnios�em wra�enie. Poczu�em si� dotkni�ty. "A c� to za sens kupowa� samoch�d, �eby je�dzi� po asfalcie? Tam, gdzie jest asfalt, nie ma nic ciekawego, a gdzie jest co� ciekawego, tam nie ma asfaltu". - "Tak, oczywi�cie" - potakn�� Garbonos uprzejmie. "Moim zdaniem, to idiotyzm robi� z samochodu bo�yszcze" - o�wiadczy�em. "Pewnie, �e idiotyzm - zgodzi� si� Brodaty. - Nie wszyscy jednak s� tego zdania". Gadali�my czas jaki� o samochodach i doszli�my do zgodnego wniosku, �e jak ju� kupowa�, to tylko gaz-69, ale niestety nie ma ich w sprzeda�y. Nast�pnie Garbonos zapyta�: "A gdzie pan pracuje?" Wymieni�em nazw� instytutu. "Piramidalne! - wykrzykn��. - Programista! W�a�nie potrzebujemy programisty. Wie pan co, niech pan rzuci ten sw�j instytut i przejdzie do nas!" - "A co wy macie?" - "Co my mamy?" - spyta� Garbonos ogl�daj�c si�. "A�dan-3" - odpowiedzia� Brodaty. "Pi�kna maszyna-zauwa�y�em. - I dobrze pracuje?" - , Jakby tu panu powiedzie�..." - "Rozumiem" - odpar�em. "W�a�ciwie to jeszcze jej ca�kiem nie wyszykowali�my - wyja�ni� Brodaty. - Niech pan zostanie u nas, to j�! pan wyszykuje..." - "Przeniesienie za�atwimy od r�ki" - doda� Garbonos. "A nad czym pracujecie?" - zapyta�em., Jak wszyscy naukowcy - odrzek�. - Nad szcz�ciem ludzkim". - "Aha. Co� z kosmosem?" - "Z kosmosem tak�e". - "Jak kto� ma dobrze, to nie szuka lepszego" - stwierdzi�em. "No tak, sto�eczne miasto, przyzwoite zarobki" - mrukn�� pod nosem Brodaty, mimo to us�ysza�em. "Tak nie wolno - odpar�em. - Nie wszystko si� przelicza na pieni�dze". - "Ach nie, to przecie� tylko �arty" - usprawiedliwia� si� Brodaty. "On naprawd� �artowa� - zapewni� Garbonos. - Nigdzie nie znajdzie pan ciekawszej pracy ni� u nas". - "Czemu pan tak s�dzi?" - "Jestem przekonany". - "Ale ja nie jestem". Garbonos u�miechn�� si�. "Pogadamy jeszcze na ten temat - rzek�. - Jak d�ugo b�dzie pan w So�owcu?" - "Dwa dni maksimum". - "No to sobie drugiego dnia po - i gadamy". A Brodaty o�wiadczy�: "Ja osobi�cie widz� w tym r�k� losu: szli�my przez las i spotkali�my programist�. Wydaje mi si�, �e to pa�skie przeznaczenie". - "Naprawd� tak potrzebny wam programista?" - zapyta�em. "Kaducznie potrzebny". - "Porozmawiam z kolegami - obieca�em. - Znam paru niezadowolonych". - "Kiedy nam potrzebny nie pierwszy lepszy - powiedzia� Garbonos. - Programi�ci to plemi� deficytowe, poprzewraca�o si� im w g�owach, a nasz musi by� nierozpieszczony". - "No tak, to trudniejsza sprawa" - przyzna�em. Garbonos zacz�� wylicza� zaginaj�c palce: "Powinien to by� programista: a) nierozpieszczony, b) taki, kt�ry przyjdzie do nas z w�asnej woli, c) zgodzi si� mieszka� wsp�lnie w naszym hotelu...d) - podchwyci� Brodaty - pracowa� za sto dwadzie�cia rubli". - "I jeszcze �eby mia� skrzyde�ka u ramion, tak? - spyta�em. - Lub aureol� wok� g�owy? Taki jeden z tysi�ca!" - "W�a�nie jeden nam potrzebny" - rzek� Garbonos. "A je�li jest ich tylko dziewi�ciuset?" - "Zgoda na dziewi�� dziesi�tych". Las rozst�pi� si�, min�li�my most i jechali�my drog� wiod�c� przez pola kartofli. "Dziewi�ta godzina - oznajmi� Garbonos. - Gdzie pan zamierza przenocowa�?" - "W samochodzie. Do kt�rej tu czynne s� sklepy?" - "Sklepy ju� zamkni�te" - odpowiedzia�. "Mo�e by u nas w hotelu - wtr�ci� Brodaty. - W moim pokoju jest wolne ��ko". - "Do hotelu nie podjedziemy" - m�wi� Garbonos zastanawiaj�c si� nad czym�. "Tak, chyba nie" - zgodzi� si� Brodaty i nie wiadomo czemu parskn�� �mieszkiem. "Samoch�d mo�na by zostawi� ko�o milicji" - ci�gn�� Garbonos. "Co za idiotyzm - przerwa� Brodaty. - Ja plot� g�upstwa, a ty powtarzasz za mn�. Jak on si� dostanie do hotelu?" - "Do diab�a! Rzeczywi�cie, jeden dzie� przerwy i cz�owiek zapomina o tych sztuczkach". - "A mo�e go transgresowa�?" - "Tak�e co� - mrukn�� Garbonos. - To nie kanapa. A ty nie jeste� Christobal Junta, ani ja..." - Nie k�opoczcie si�, panowie - odezwa�em si�. - Przenocuj� w samochodzie, nie pierwszy raz mi si� to zdarza. R�wnocze�nie poczu�em straszn� ch�� przespania si� w normalnej po�cieli. Ju� cztery noce spa�em w �piworze. - S�uchaj! - wpad� na jak�� my�l Garbonos. - Hej - hej! Chatnakum�! - Racja! - wykrzykn�� Brodaty. - Jazda z nim na ��komorze! - Ale� panowie - usi�owa�em protestowa� - przenocuj� w wozie. - Przenocuje pan w mieszkaniu - rzek� Garbonos - we wzgl�dnie czystej po�cieli. Musimy si� jako� zrewan�owa�... - Trudno przecie� wsun�� panu p�rubl�wk� - doda� Brodaty. Wjechali�my do miasta. Wzd�u� ulicy ci�gn�y si� solidne stare palisady, wielkie domy z olbrzymich sczernia�ych belek o w�skich oknach i rze�bionych framugach, z drewnianymi kogucikami na dachach. By�o te� mi�dzy nimi par� brudnych murowanych budynk�w z �elaznymi bramami, kt�rych wygl�d wydoby� z mej pami�ci dawno zapomniane s�owo "hurtownia". Ulica by�a prosta, szeroka, nazywa�a si� Prospekt Pokoju. Bli�ej �r�dmie�cia zacz�y si� pojawia� jednopi�trowe domki z p�yt z otwartymi ogr�dkami. - Nast�pny zau�ek na prawo - powiedzia� Garbonos. W��czy�em kierunkowskaz, przyhamowa�em i skr�ci�em w prawo. Uliczka by�a zaro�ni�ta traw�, ale przed jedn� z furtek sta� ju� przytulony do niej nowiutki zaporo�ec. Tabliczki z numerami dom�w znajdowa�y si� na bramach, ale cyfry z trudem dawa�y si� odczyta� na zardzewia�ej blasze. Zau�ek nosi� przepi�kn� nazw�: "Ul. ��komorze". By� niezbyt szeroki, wci�ni�ty mi�dzy masywne stare ogrodzenia, pami�taj�ce chyba jeszcze owe czasy, gdy grasowali tu szwedzcy i norwescy piraci. - Stop - zawo�a� Garbonos. Przyhamowa�em, a on zn�w stukn�� nosem w luf�. - Teraz zrobimy tak - ci�gn�� pocieraj�c nos. - Poczeka pan tutaj, a ja p�jd� i raz dwa wszystko za�atwi�. - Doprawdy nie warto - spr�bowa�em po raz ostatni. - Ani s�owa. Wo�odia, trzymaj go na muszce. Wysiad� z samochodu i schyliwszy g�ow� wszed� w nisk� furtk�. Za niebotycznym szarym ogrodzeniem nie wida� by�o domu. Masywna, jak w parowozowni brama zamkni�ta na ci�kie zardzewia�e antaby stanowi�a zupe�ny fenomen. Ze zdumieniem czyta�em wywieszki. By�o ich trzy. Na lewym skrzydle b�yszcza�a lustrzana ciemnoniebieska tabliczka ze srebrnymi literami: INBADCZAM Chatka na Kurzych N�kach Zabytek architektury so�owieckiej U g�ry na prawym skrzydle widnia�a zardzewia�a blaszana wywieszka: "Ul. ��komorze nr 13, N. K. Horynycz", ni�ej za� kawa�ek dykty z niedba�ym odr�cznym napisem: KOT NIE PRACUJE Administracja - Jaki KOT? - zapyta�em. - Komitet Obrony Terytorialnej? Brodaty zachichota�. - Niech pan si� nie denerwuje - odpowiedzia�. - Troch� tu u nas zabawnie, ale wszystko b�dzie w najlepszym porz�dku. Wysiad�em z samochodu i zacz��em przeciera� przedni� szyb�. Wtem us�ysza�em nad g�ow� jaki� szelest. Podnios�em oczy. Na szczycie bramy sadowi� si� wygodnie olbrzymi - nigdy takiego nie widzia�em - bury, pr�gowany kot. Umo�ciwszy si�, zwr�ci� na mnie ��te �lepia z wyrazem sytej oboj�tno�ci. "Kici-kici" - zawo�a�em machinalnie. Kot uprzejmie, lecz ch�odno rozdziawi� z�bat� paszcz�, wyda� ochryp�e gard�owe miaukni�cie, po czym odwr�ci� si� i patrzy� w g��b podw�rza. Za p�otem rozleg� si� g�os Garbonosa: - Bazyli, wybacz, przyjacielu, �e ci� fatyguj�. Zgrzytn�a antaba. Kot podni�s� si� i bezszelestnie da� susa w d�. Brama zako�ysa�a si� ci�ko, przy akompaniamencie okropnych zgrzyt�w i trzeszczenia lewe skrzyd�o otworzy�o si� powoli. Wyjrza�a czerwona z nat�enia twarz Garbonosa. - Dobroczy�co! - zawo�a�. - Prosz�, niech pan wje�d�a! Wsiad�em z powrotem do samochodu i wolniutko wjecha�em na obszerne podw�rze. W g��bi sta� dom zbudowany z grubych bierwion, przed domem pyszni� si� roz�o�ysty d�b o nies�ychanie grubym pniu, z szerok�, g�st� koron�, zas�aniaj�c� ca�y dach. Od bramy, okr��aj�c d�b, prowadzi�a ku domowi �cie�ka wy�o�ona kamiennymi p�ytami. Na prawo by� ogr�d warzywny, na lewo, po�rodku polanki, studnia z ko�owrotem, czarna i omsza�a ze staro�ci. Ustawi�em samoch�d z boku, zgasi�em motor i wysiad�em. Brodaty Wo�odia te� wysiad�, opar� strzelb� o drzwiczki i zacz�� rychtowa� plecak. - No i jest pan w domu - oznajmi�. Garbonos zamyka� trzeszcz�c�, zgrzytaj�c� bram�, a ja rozgl�da�em si� z pewnym zak�opotaniem, nie wiedz�c, co z sob� pocz��. - A ot� i gospodyni! - wykrzykn�� Brodaty. - Jak szacowne zdrowie, babciu Naino Kijewno? Gospodyni liczy�a sobie chyba ponad setk� lat. Sz�a ku nam powoli, wspieraj�c si� na s�katym kiju i pow��cz�c nogami w walonkach. Twarz jej mia�a kolor ciemnobrunatny. Z g�stej sieci zmarszczek wystawa� d�ugi nos, zakrzywiony i ostry niby jatagan, oczy by�y blade i zmatowia�e, jakby zasnute bielmem. - Jak si� masz, wnuczku, jak si� masz - wym�wi�a nadspodziewanie d�wi�cznym basem. - A to pewnie ten nowy programista? Witam dobrodzieja, prosimy bardzo! Sk�oni�em si� w milczeniu czuj�c, �e tak b�dzie najw�a�ciwiej. Babka by�a ubrana w czarn� we�nian� sukni� i watowany serdak. G�ow� jej otula�a czarna chustka zawi�zana pod brod�, na wierzchu za� pstrzy�a si� wesolutka kapronowa apaszka z kolorowymi wizerunkami Atomium oraz r�noj�zycznymi napisami: "Wystawa �wiatowa w Brukseli". Na brodzie i pod nosem starej stercza�a rzadka siwa szczecina. - A wi�c, Naino Kijewno - Garbonos podszed� do niej, wycieraj�c r�ce z rdzy - trzeba naszego nowego pracownika ulokowa� na dwie noce. Pozwoli pani, �e go przedstawi�... hm... hm... - Nie potrzeba - odpar�a starucha, przygl�daj�c mi si� badawczo. - Sama widz�, Aleksander Iwanowicz Priwa�ow, tysi�c dziewi��set trzydzie�ci osiem, p�e� m�ska, Rosjanin, cz�onek Komsomo�u, nie bra� udzia�u, nie by�, nie ma, a czeka ci�, m�j diamentowy, daleka droga w rz�dowej sprawie, a strzec si� musisz, m�j brylantowy, cz�owieka rudego, niedobrego, a poz�o� mi r�k�, m�j rubinowy... - Uhumm! - chrz�kn�� g�o�no Garbonos i babka urwa�a. Zapad�o k�opotliwe milczenie. - Prosz� mnie nazywa� po prostu Sasz�... - wykrztusi�em zawczasu przygotowane zdanie. - I gdzie� ja go po�o��? - spyta�a babka. - W zapasowym, oczywi�cie... - odpowiedzia� Garbonos z lekk� irytacj�. - A kto b�dzie za to odpowiada�? - Naino Kijewno! - rykn�� g�osem prowincjonalnego tragika, z�apa� star� pod r�k� i powl�k� w stron� domu. S�ycha� by�o, jak si� z ni� u�era: "Przecie� ju� si� dogadali�my!..." - "A jak on co zw�dzi?" - "Ciszej! Przecie� to programista, rozumie pani? Komsomolec! Naukowiec!..." - "A jak b�dzie cmyka�?" Odwr�ci�em si�, speszony, do Wo�odii. Wo�odia chichota�. - G�upia sytuacja - powiedzia�em. - Niech si� pan nie przejmuje, wszystko b�dzie dobrze... Chcia� jeszcze co� doda�, lecz akurat stara dziko wrzasn�a: "A przecie� kanapa!...". Wzdrygn��em si�. - Wie pan co, ja chyba pojad�. - Mowy nie ma! - zaprotestowa� stanowczo. - Wszystko si� za�atwi. Zwyczajnie stara chce co� wycygani�. A my nie mamy got�wki. - Ja zap�ac�. - Teraz ju� nade wszystko chcia�em st�d odjecha�, nie znosz� tak zwanych �yciowych kolizji. Wo�odia potrz�sn�� g�ow�. - Nic podobnego. O, Roman ju� idzie. Wszystko w porz�dku. Garbonosy Roman podszed� do nas, wzi�� mnie za r�k�. - No, za�atwione. Chod�my. - Wie pan, to jako� nie wypada - powiedzia�em. - Ostatecznie ona nie ma obowi�zku... - Ma obowi�zek, ma - odpowiedzia� Roman. Okr��yli�my d�b i stan�li�my przed gankiem z drugiej strony domu. Roman pchn�� obite dermatyn� drzwi, znale�li�my si� w przedpokoju du�ym i czystym, ale marnie o�wietlonym. Stara czeka�a z za�o�onymi na brzuchu r�kami, wargi mia�a zaci�ni�te. Na nasz widok zahucza�a m�ciwym basem: - A pokwitowanko trzeba od r�ki!... Tak i tak: otrzyma�em to i to od takiej a takiej, kt�ra zda�a wy�ej wymienione ni�ej podpisanemu. .. Roman zawy� z cicha, po czym weszli�my do przydzielonego mi pokoju. By�o to ch�odne pomieszczenie z jednym oknem zas�oni�tym perkalow� firank�. Roman powiedzia� do mnie napi�tym g�osem: - Niech pan si� rozgo�ci i czuje si� jak w domu. Z przedpokoju natychmiast dobieg�o natr�tne pytanie starej: - A on na pewno z�bem nie cmyka? Roman warkn�� nie odwracaj�c g�owy: - Nie cmyka! M�wi�em, �e nie ma z�b�w. - No to chod�my napisa� pokwitowanko... Roman podni�s� brwi, zatoczy� oczami, wyszczerzy� z�by i potrz�sn�� g�ow�, ale mimo to poszed�. Rozejrza�em si� po pokoju. Mebli by�o niewiele. Pod oknem masywny st� nakryty star� wyszarza�� serwet� z fr�dzlami oraz kulawy taboret. Przy bierwionowej �cianie szeroka kanapa, przy drugiej, oklejonej r�nej ma�ci tapet� - wieszak z jakimi� starymi �achami (waciaki, wylinia�e ko�uchy, podarte czapki). Po�rodku du�y rosyjski piec, ja�niej�cy �wie�ym wapnem, w rogu - lustro w oblaz�ej ramie. Pod�oga by�a czysto wyszorowana i zas�ana pasiastymi chodnikami. Zza �ciany dolatywa� dwug�osy trajkot - stara grzmia�a na jednej nucie, g�os Romana podnosi� si� i opada�. "Serweta numer inwentarzowy dwie�cie czterdzie�ci pi��..." - "Pani pewnie wpisze ka�d� desk� z pod�ogi!..." - "St� do posi�k�w..." - "A piec te� wpisany?!..." - "Porz�dek musi by�... Kanapa..." Podszed�em do okna i odsun��em firank�. Ca�� przestrze� za oknem przes�ania� d�b. Zacz��em mu si� przygl�da�. By�o to bez w�tpienia bardzo wiekowe drzewo. Kora na nim by�a szara i jaka� martwa, monstrualne korzenie, wystaj�ce z ziemi, pokryte czerwonym i bia�ym porostem. "Jeszcze d�b prosz� wpisa�!" - powiedzia� za �cian� Roman. Na parapecie le�a�a gruba zat�uszczona ksi��ka, przewr�ci�em bezmy�lnie kilka kartek, po czym odszed�em od okna i usiad�em na kanapie. Natychmiast ogarn�a mnie senno��. Pomy�la�em, �e przez czterna�cie godzin prowadzi�em dzi� samoch�d, �e chyba nie warto by�o tak si� spieszy�, �e bol� mnie plecy i w g�owie mam zam�t, �e ostatecznie gwi�d�� na t� star� nudziar�, byle si� to wszystko pr�dzej sko�czy�o i bylebym m�g� po�o�y� si� i zasn��. - No - rzek� Roman staj�c na progu. - Formalno�ciom sta�o si� zado��. - Rozprostowa� powalane atramentem palce. - Paluchy mi zdr�twia�y od tej pisaniny... Niech pan si� k�adzie. My sobie p�jdziemy, a pan niech spokojnie �pi. Co pan robi jutro? - Czekam - odpowiedzia�em apatycznie. - Gdzie? - Tu. I ko�o poczty. - Jutro pan chyba nie wyje�d�a? - Jutro... w�tpi�... Raczej pojutrze. - Wobec tego jeszcze si� zobaczymy. Nasza mi�o�� dopiero si� zaczyna - u�miechn�� si�, machn�� d�oni� na po�egnanie i wyszed�. Pomy�la�em leniwie, �e wypada�oby odprowadzi� go, po�egna� si� z Wo�odi� - i po�o�y�em si�. Niemal r�wnocze�nie wesz�a do pokoju babka. Wsta�em. D�u�sz� chwil� przygl�da�a mi si� badawczo. - Boj� si�, dobrodzieju, �e b�dziesz cmyka� z�bem - powiedzia�a zaniepokojona. - Nie b�d� cmyka� - zapewni�em znu�onym tonem. - B�d� spa�. - Ano k�ad� si�, k�ad� si� i �pij... Daj tylko pieni�dze i �pij... Si�gn��em do kieszeni po portfel. - Ile jestem winien? Stara utkwi�a oczy w suficie. - Za pok�j niech ju� b�dzie rubel... P� rubla za po�ciel, bo jest moja, nie pa�stwowa. Za dwie noce wypada trzy ruble... A ile hojn� r�czk� dorzucisz za k�opot, tego ju� nie wiem. Poda�em jej pi�� rubli. - Na razie dorzuc� rubla. A p�niej zobaczymy. Pochwyci�a �ywo pieni�dze i oddali�a si�, mrucz�c co� o reszcie. Nie by�o jej dosy� d�ugo, chcia�em ju� machn�� r�k� na t� reszt� i na po�ciel, gdy wr�ci�a i wysypa�a na st� gar�� brudnych miedziak�w. - Masz tu reszt�, dobrodzieju - powiedzia�a. - Akurat rubelek, mo�esz nie przelicza�. - Nie b�d� przelicza�. A co z po�ciel�? - Zaraz przygotuj�. Wyjd� na dw�r, pospaceruj troch�, a ja przez ten czas przygotuj�. Wyszed�em, si�gaj�c do kieszeni po papierosy. S�o�ce wreszcie zasz�o, zapad�a bia�a noc, gdzie� niedaleko szczeka�y psy. Usiad�em pod d�bem na wro�ni�tej w ziemi� �aweczce, zapali�em papierosa i patrzy�em na blade bezgwiezdne niebo. Nie wiadomo sk�d zjawi� si� kot, spojrza� na mnie fosforyzuj�cymi oczami, po czym zwinnie wdrapa� si� na d�b i znikn�� w ciemnym listowiu. Zapomnia�em o nim natychmiast i drgn��em, gdy zacz�� si� naraz wierci� gdzie� w g�rze. Na moj� g�ow� posypa�y si� jakie� �mieci. "�eby ci�..." - powiedzia�em g�o�no i zacz��em si� otrzepywa�. By�em okropnie senny. Z domu wysz�a stara i nie zauwa�ywszy mnie podrepta�a do studni. Domy�li�em si�, �e pos�anie ju� gotowe, i wr�ci�em do pokoju. Niezno�na baba pos�a�a mi na pod�odze. No, tego ju� troch� za wiele - pomy�la�em, zamkn��em drzwi na zasuw�, potem przenios�em po�ciel na kanap� i zacz��em si� rozbiera�. Przez okno s�czy�a si� szara po�wiata, kot na d�bie wierci� si� z g�o�nym szelestem. Potrz�sn��em g�ow�, wytrzepuj�c resztki �mieci z w�os�w. Dziwne to by�y �mieci, bardzo dziwne - grube i suche �uski rybie. B�dzie k�u�o w nocy - zd��y�em jeszcze pomy�le�, po czym zwali�em si� na poduszk� i natychmiast zasn��em. ROZDZIA� 2 Opustosza�y dom zamieni� si� w legowisko lis�w i borsuk�w, dlatego mog� si� tu zjawia� niesamowite upiory i wilko�aki. A. Weda W �rodku nocy obudzi�a mnie czyja� rozmowa. Prowadzi�y j� dwie osoby ledwie dos�yszalnym szeptem. G�osy by�y bardzo podobne, tyle �e jeden nieco zduszony i zachrypni�ty, a drugi z nut� najwy�szej irytacji. - Przesta� rz�zi� - szepta� zirytowany. - Mo�esz przesta�? - Mog� - odpowiedzia� zduszony i zakas�a�. - Ciszej - sykn�� zirytowany. - Chrypa - wyja�ni� zduszony. - Poranny koklusik palacza... - Zn�w zakas�a�. - Odejd� st�d - warkn�� zirytowany. - Przecie� on i tak �pi... - Co to za jeden? Jakie licho go tu przynios�o? - Sk�d mog� wiedzie�? - Przykre to... Po prostu fenomenalny pech. S�siedzi zn�w nie �pi� - pomy�la�em w p�nie. Zdawa�o mi si�, �e jestem w domu. Mam s�siad�w, dw�ch braci fizyk�w, kt�rzy uwielbiaj� prac� nocn�. Oko�o drugiej ko�cz� im si� papierosy, a wtedy przy�a�� do mego pokoju i zaczynaj� szpera�, zawadzaj�c o meble i kln�c pod nosem. Chwyci�em poduszk� i cisn��em w pustk�. Co� spad�o z ha�asem, po czym nast�pi�a g�ucha cisza. - Oddajcie poduszk� i jazda st�d - zawo�a�em. - Papierosy na stole. D�wi�k w�asnego g�osu do reszty wyrwa� mnie ze snu. Usiad�em. �a�o�nie ujada�y psy, stara chrapa�a gro�nie za �cian�. Uprzytomni�em sobie wreszcie, gdzie si� znajduj�. W pokoju nie by�o nikogo. W szarawym p�mroku zobaczy�em na pod�odze moj� poduszk� oraz ga�gany, kt�re spad�y z wieszaka. Babka urwie mi g�ow�, pomy�la�em zrywaj�c si� z kanapy. Pod�oga by�a zimna, stan��em wi�c na chodniku. Babka przesta�a chrapa�. Zamar�em. Deski skrzypia�y, co� chrz�ci�o i szura�o po k�tach. Babka gwizdn�a og�uszaj�co i zn�w zacz�a chrapa�. Podnios�em poduszk� i rzuci�em na kanap�. �achy cuchn�y psami. Wieszak spad� z gwo�dzia i wisia� przekrzywiony. Poprawi�em go i pozbiera�em �achy. Zaledwie powiesi�em ostatni ko�uch, wieszak zn�w si� urwa�, szurn�� po tapecie i zawis� na jednym gwo�dziu. Chrapanie ucich�o nagle, a ja obla�em si� zimnym potem. Gdzie� w pobli�u wrzasn�� kogut. �eb ci ukr�c�, pomy�la�em z nienawi�ci�. Stara za �cian� zacz�a si� kr�ci�, spr�yny skrzypia�y i trzeszcza�y. Czeka�em, stoj�c na jednej nodze. Na dworze kto� powiedzia� szeptem: "Pora spa�, zasiedzieli�my si� dzisiaj". G�os by� m�ody, kobiecy. "Oj tak, spa�" - odezwa� si� drugi. Us�ysza�em przeci�g�e ziewni�cie. "K�pa� si� nie b�dziesz?" - "Troch� za zimno. Chod�my lulu". Zrobi�o si� cicho. Babka chrapn�a pot�nie, zamrucza�a co�, a ja ostro�nie st�paj�c wr�ci�em na kanap�. Rano wstan� wcze�nie i doprowadz� wszystko do �adu... Po�o�y�em si� na prawym boku, naci�gn��em ko�dr� na ucho, zamkn��em oczy i nagle poczu�em, �e absolutnie nie chce mi si� spa�, natomiast chce mi si� je��. �adna historia, pomy�la�em. Trzeba by�o natychmiast czym� si� zaj�� i tak te� zrobi�em. We�my, na przyk�ad, system dw�ch r�wna� ca�kowych typu r�wna� statystyki gwiezdnej; obie niewiadome funkcje znajduj� si� pod ca�k�. Rozwi�zywa� mo�na, oczywi�cie, tylko liczbowo, powiedzmy, na BESM... Przypomnia�em sobie nasz� BESM. Pulpit sterowniczy koloru budyniu �mietankowego. �eni� k�adzie na nim paczuszk� i powoli j� rozpakowuje. "Co masz dzisiaj?" - "Chleb z serem i kie�bas�. Z polsk� p�w�dzon� w plasterkach". - "E tam, �ony ci brakuje! Ja mam kotlety domowe z czosnkiem. I kiszony og�rek". Nie, dwa og�reczki... Cztery kotlety i �eby by�o do pary, cztery twarde kiszone og�reczki. I cztery kawa�ki chleba z mas�em. Odrzuci�em ko�dr� i usiad�em. A mo�e w samochodzie zosta�y jakie� resztki? Nie, zjad�em wszystko co do okruszyny. Zosta�a tylko ksi��ka kucharska dla mamy Walki, mieszkaj�cej w Le�niewie. Jak tam by�o... Sos pikantny. P� szklanki octu, dwie cebule... i pieprz. Podaje si� do da� mi�snych... O ile sobie przypominam, do ma�ych zrazik�w. To �wi�stwo - pomy�la�em - nie do zwyk�ych zraz�w, lecz do ma�ych zra-zi-k�w. Zerwa�em si� i podbieg�em do okna. Nocne powietrze wyra�nie pachnia�o ma�ymi zra-zi-ka-mi. Gdzie� z g��bi mej pod�wiadomo�ci wyp�yn�o: "Podawano mu stereotypowe w ober�ach dania, jako to: kapu�niak, m�d�ek z groszkiem, kiszony og�rek (prze�kn��em �lin�) i nie�miertelny s�odki przek�adaniec...". Trzeba si� jako� oderwa�, pomy�la�em i wzi��em z parapetu ksi��k�. By� to Pochmurny ranek Aleksego To�stoja. Otworzy�em na chybi� trafi�. "Machno, gdy mu si� z�ama� n� do konserw, wyj�� z kieszeni scyzoryk z mn�stwem ostrzy, w ok�adzinie z masy per�owej, i manipuluj�c nim zacz�� otwiera� puszki z ananasami (masz ci los, pomy�la�em), pasztetem strasburskim, z homarami, kt�rych silna wo� rozesz�a si� po pokoju". Od�o�y�em ksi��k� i usiad�em na taborecie przy stole. W pokoju zjawi� si� nagle silny smakowity zapach, zapewne tak pachn� homary. J��em si� zastanawia�, czemu nigdy dotychczas nie kosztowa�em homar�w. Lub, dajmy na to, ostryg. U Dickensa wszyscy jadaj� ostrygi, manipuluj� sk�adanymi no�ami, kraj� grube pajdy chleba, smaruj� mas�em... Zacz��em nerwowo wyg�adza� serwet�, na kt�rej widnia�y liczne, nie daj�ce si� wywabi�, plamy. Du�o i smacznie jadano na tej serwecie. Homary i m�d�ek z groszkiem. Ma�e zraziki w pikantnym sosie. A tak�e du�e i �rednie zrazy. Sapali najedzeni, z ukontentowaniem cmykali przez z�by... Sapa� nie mia�em po czym, zacz��em wi�c cmyka�. Widocznie robi�em to zbyt g�o�no i po��dliwie, za �cian� bowiem skrzypn�o ��ko, rozleg� si� jaki� ha�as, mamrotanie i w drzwiach mego pokoju ukaza�a si� babka. Mia�a na sobie d�ug� p��cienn� koszul�, w r�kach nios�a talerz, wraz z ni� wtargn�� do pokoju prawdziwy, nie wyimaginowany zapach jad�a. U�miecha�a si�. Postawi�a przede mn� talerz i przem�wi�a s�odziutkim basem: - Posil si�, dobrodzieju Aleksandrze Iwanowiczu, pocz�stuj si�. Czym chata bogata, tym rada... - Ale� Naino Kijewno - b�kn��em - tyle k�opotu po nocy... R�wnocze�nie sam nie wiem kiedy palce moje chwyci�y widelec z ko�cianym trzonkiem i zacz��em je��, a babka sta�a obok, kiwa�a g�ow� i dogadywa�a: - Jedz, dobrodzieju, jedz na zdr�weczko... Wymiot�em talerz do czysta. By�y to gor�ce kartofle z topionym mas�em. - Naino Kijewno - rzek�em z powag� - pani mnie ocali�a od g�odowej �mierci. - Najad�e� si�? - spyta�a z jak�� nie�yczliw� nutk�. - Nieziemsko. Ogromnie dzi�kuj�! Nie potrafi pani wyobrazi� sobie... - A co tu jest do wyobra�ania - przerwa�a ju� z prawdziw� z�o�ci�. - Pytam, czy si� najad�e�? No to oddaj talerz... Talerz dawaj, s�yszysz?! - Pro... prosz�, dzi�kuj� - wykrztusi�em. - Prosz�, prosz�... Karmi� ich za dzi�kuj�... - Mog� zap�aci�. - By�em ju� bliski gniewu. - Zap�aci�, zap�aci�... - Sz�a ku drzwiom. - A je�li za to w og�le si� nie p�aci? I po co by�o k�ama�... - Jak to k�ama�? - Ano tak! Sam m�wi�e�, �e nie b�dziesz cmyka�... - Umilk�a i znikn�a za drzwiami. Co to znaczy? - pomy�la�em. Jaka� dziwaczna baba... Mo�e zauwa�y�a wieszak? Us�ysza�em, jak przewraca si� na ��ku skrzypi�c spr�ynami, i mruczy ze z�o�ci�. Potem za�piewa�a cicho na jak�� niesamowit� nut�: "Poturlam si�, pokatulam, jak podjem mi�sa Iwaszki...". Od okna wion�o nocnym ch�odem. Dreszcz mnie przeszed�. Wsta�em, by wr�ci� na kanap�, i nagle tkn�a mnie my�l, �e przecie� przed p�j�ciem spa� zamkn��em drzwi na zasuw�. Zbity z tropu chcia�em sprawdzi�, czy si� nie myl�, lecz zaledwie palce me dotkn�y zimnego �elaza, wszystko nagle pop�yn�o mi przed oczami. Okaza�o si�, �e le�� na kanapie z nosem w poduszce i dotykam palcami zimnej bierwionowej �ciany. Przez pewien czas le�a�em p�przytomny, zanim dosz�o do mej �wiadomo�ci, �e gdzie� obok chrapie babka, a w pokoju s�ycha� rozmow�. Kto� m�wi� cicho belferskim tonem: - S�o� jest najwi�kszym spo�r�d �yj�cych na �wiecie zwierz�t, Na ko�cu pyska ma kawa� mi�sa, kt�ry nazywa si� tr�b�, poniewa� jest d�ugi i na wylot pusty. S�o� mo�e ni� porusza�, wygina� na wszystkie sposoby, s�owem, zast�puje mu ona r�k�... Dr�twiej�c z ciekawo�ci, przewr�ci�em si� ostro�nie na prawy bok. W pokoju by�o pusto. G�os m�wi� dalej z jeszcze bardziej mentorsk� nut�: - Wino, u�ywane z umiarem, doskonale dzia�a na �o��dek; ale gdy pi� go zbyt wiele, wytwarza pary, kt�re spychaj� cz�owieka do poziomu bezmy�lnego bydl�cia. Widzia� pan nieraz pijak�w i pami�ta pan chyba ten usprawiedliwiony wstr�t, jaki w panu budzili... Zerwa�em si� gwa�townie i spu�ci�em nogi z kanapy. G�os zamilk�. Wyda�o mi si�, �e s�ysza�em go gdzie� za �cian�. W pokoju nic si� nie zmieni�o, nawet wieszak, ku memu zdziwieniu, wisia� na miejscu. I ku memu zdziwieniu, zn�w okropnie chcia�o mi si� je��. - Tinctura ex vitro antimonii - odezwa� si� nagle g�os. Drgn��em. - Magisterium antimonii angelici salae. Oleum basilici vitri antimonii alexiterium antimoniale! - Us�ysza�em wyra�ny chichot. - Ale� to zupe�na bzdura! - rzek� g�os i ci�gn�� z egzaltacj�: - Niebawem oczy, kt�re jeszcze nie przejrza�y, nie zobacz� ju� s�o�ca, ali�ci nie dozw�l zanikn�� si� onym, zanim g�os z g��boko�ci p�yn�cy nie obwie�ci o mym przebaczeniu i zbawieniu... Tak podaje Duch, czyli My�l o Moralno�ci S�awnego Junga, owoc jego nocnych medytacji. Do kupienia w Sankt-Petersburgu oraz w Rydze w ksi�garniach Swiesznikowa po dwa ruble. - Kto� chlipn��. - Te� jakie� brednie - powiedzia� g�os, po czym zadeklamowa� z ekspresj�: Zaszczyty, bogactwa, pi�kno�ci, �wiata doczesne przyjemno�ci, Jak pr�dko wszystkie przemijaj�. O, z�udne szcz�cie ziemskich los�w! Zarazy serce twe k�saj�. A s�awy zatrzyma� nie spos�b... Ju� si� zorientowa�em, sk�d p�ynie g�os. Z k�ta, gdzie wisia�o zamglone lustro. - A teraz - zabrzmia�o - co nast�puje: "Wszystko jest jedynym Ja, czyli wszech-Ja. Jako jedno�� z niewiedz�, pochodz�c� z za�mienia �wiat�a, zanika wraz z rozwojem duchowym". - A te brednie sk�d? - zapyta�em. Nie liczy�em na odpowied�. By�em pewny, �e �pi�. - Sentencje z "Upaniszad" - odpowiedzia� skwapliwie g�os. - A co to s� "Upaniszady"? - Nie by�em ju� pewny, czy �pi�. - Nie wiem - pad�a odpowied�. Wsta�em i na palcach zbli�y�em si� do lustra. Nie zobaczy�em swego odbicia. W zm�tnia�ej tafli odbija�a si� firanka, fragment pieca i kilka innych przedmiot�w. Lecz mnie w lustrze nie by�o. - O co chodzi? - odezwa� si� g�os. - S� jakie� pytania? - Kto m�wi? - Zajrza�em za lustro. By�o tam tylko mn�stwo kurzu i zdech�ych paj�k�w. W�wczas palcem wskazuj�cym nacisn��em lewe oko. By� to stary spos�b rozpoznawania halucynacji, o kt�rym dowiedzia�em si� z pasjonuj�cej ksi��ki W. W. Bitnera Wierzy� czy nie wierzy�? Wystarczy nacisn�� palcem ga�k� oczn� i wszystkie przedmioty realne - w odr�nieniu od halucynacji - natychmiast si� rozdwoj�. Lustro rozdwoi�o si�, ukazuj�c moj� zaspan�, wystraszon� g�b�. Wia�o mi po nogach. Kul�c palce podszed�em do okna i wyjrza�em na dw�r. Nie by�o tam nikogo, nie by�o nawet d�bu. Przetar�em oczy i popatrzy�em jeszcze raz. W prostej linii przede mn� rysowa�a si� wyra�nie omsza�a studnia z ko�owrotem, brama i obok niej m�j samoch�d. A jednak ja chyba �pi� - pomy�la�em uspokajaj�co. Wzrok m�j pad� na parapet, na podart� ksi��k�. W poprzednim �nie by� to trzeci tom Drogi przez m�k�, teraz przeczyta�em na ok�adce: P. I. Karpow Tw�rczo�� psychicznie chorych i jej wp�yw na rozw�j nauki, sztuki oraz techniki. Szcz�kaj�c z�bami z zimna, przewertowa�em ksi��k� i obejrza�em kolorowe wk�adki. A potem przeczyta�em Wiersz nr 2: Tam wysoko w chmur pier�cieniu Czarnoskrzyd�y wr�bel mknie. Samiute�ki ponad ziemi�. �mig�ym lotem przestrze� tnie. Srebrnym blaskiem o�wietlony, �adn� trosk� nie dr�czony, Wszystko dostrzega pod sob�. Drapie�ny i rozj�trzony, �miga cicho niby cie�, Oczy �wiec� mu jak dzie�. Pod�oga nagle zachwia�a si� pod moimi nogami. Us�ysza�em g�o�ne przeci�g�e skrzypienie, po czym niby grzmot dalekiego trz�sienia ziemi rozleg�o si� gdacz�ce: "Koo... koo...". Chata zako�ysa�a si� jak ��d� na falach. Podw�rze uciek�o w bok, spod okna wysun�a si� i wczepi�a pazurami w ziemi� olbrzymia kurza �apa, wyora�a w trawie g��bokie bruzdy i zn�w si� skry�a. Pod�oga nieomal stan�a d�ba, poczu�em, �e padam, uczepi�em si� r�kami czego� mi�kkiego, r�bn��em o co� bokiem i g�ow� i zlecia�em z kanapy. Le�a�em na pod�odze �ciskaj�c kurczowo poduszk�, kt�ra spad�a wraz ze mn�. W pokoju by�o zupe�nie widno. Za oknem kto� zapami�tale chrz�ka�. - No wi�c tak... - odezwa� si� �adnie modulowany m�ski g�os. - Za siedmioma g�rami, za siedmioma rzekami �y� by� kr�l, kt�ry si� nazywa�... m...rau... no, w ko�cu to niewa�ne. Dajmy na to, mm.. .rau... Poliekt... Mia� on trzech syn�w, trzech kr�lewicz�w... Pierwszy... mm.. .rau... Trzeci by� g�upi, ale co z pierwszym? Zgi�ty, jak �o�nierz pod ostrza�em, podkrad�em si� do okna. D�b znajdowa� si� na swoim miejscu. Pod d�bem, odwr�cony do mnie ty�em, sta� na tylnych �apach kot Bazyli. W z�bach trzyma� kwiat lilii wodnej. O czym� intensywnie my�la�. Patrzy� w ziemi� i mrucza�: "Mm...rau..." Wreszcie potrz�sn�� g�ow�, spl�t� przednie �apy za plecami i lekko przygarbiony, jak docent Dubino-Knia�ycki podczas wyk�adu, p�ynnym krokiem odszed� w bok. - Dobrze... - m�wi� przez z�by. - �yli byli kr�l i kr�lowa. Mieli jednego syna... Mm.. rau... G�upiego, naturalnie... Wyplu� z irytacj� kwiat i marszcz�c si� potar� czo�o. - Beznadziejna sytuacja - wym�wi�. - To i owo jednak pami�tam. "Cha - cha - cha! A� mi �linka cieknie: ko� na obiad, dzielny rycerz na kolacj�..." Z czego to jest? A Iwan, jak wiadomo, g�upek, odpowiada: "Ach, ty wstr�tny potworze, nie ciesz si� za wcze�nie!". Potem naturalnie hartowana strza�a i wszystkie trzy g�owy spadaj� z karku, Iwan wyjmuje trzy serca i przywozi, kretyn, matce do domu... �liczny prezencik! - Kot roze�mia� si� sardonicznie, a potem westchn��: - Jest taka choroba, nazywa si� skleroza... Zn�w westchn��, zawr�ci� w stron� d�bu i za�piewa�: "Kra-kra, synkowie, c�reczki! Kra-kra, moje go��beczki! Ja was �zami odkarmi�am... a raczej - wykarmi�am..." - Westchn�� po raz trzeci, d�u�sz� chwil� szed� w milczeniu. Zr�wnawszy si� z d�bem, wrzasn�� niemuzykalnie: "Od ust sobie odejmowa�am!...". W jego �apach pojawi�y si� nagle masywne g�le - nawet nie zauwa�y�em, sk�d je wzi��. Uderzy� w nie desperacko �ap� i zaczepiaj�c pazurami o struny, wrzasn�� jeszcze g�o�niej, jakby usi�owa� zag�uszy� muzyk�: Das im Tannenwald finster ist, Das macht das Holz, Das... mmrau... mein Schatz... albo Katz? Urwa�, przez chwil� szed� w milczeniu, tr�caj�c struny. Potem cicho, niepewnie za�piewa�: Chcecie mo�e wiedzie�, Jak si� zbiera mak? Oto tak, oto tak Zbiera si� mak. Powr�ci� do d�bu, opar� o niego g�le i podrapa� si� tyln� �ap� za uchem. - Praca, praca i praca - powiedzia�. - Nic, tylko praca! Zn�w za�o�y� �apy za plecami i ruszy� w lewo od d�bu, mrucz�c: - Dosz�y mnie s�uchy, o mo�ny kr�lu, �e w s�awnym mie�cie Bagdadzie �y� pewien krawiec imieniem... - Stan�� na czterech �apach, wygi�� grzbiet i zasycza� z pasj�: - Z tymi imionami to istna rozpacz! Abu... Ali... Czyj� ibn... N-no dobrze, powiedzmy, Poliekt. Poliekt ibn... mm-rau... Poliektowicz... I tak zreszt� nie pami�tam, co by�o dalej z tym krawcem. Pies z nim... zaczniemy inn�... Le�a�em brzuchem na parapecie i na wp� zdr�twia�y patrzy�em, jak nieszcz�sny Bazyli w�druje ko�o d�bu to w prawo, to w lewo, mruczy, chrz�ka, j�czy z cicha, pobekuje, staje z wysi�ku na czterech �apach - s�owem, cierpi nieopisane m�ki. Zakres jego wiedzy by� imponuj�cy. Ani jednej bajki, ani jednej pie�ni nie zna� w ca�o�ci, najwy�ej w po�owie, za to repertuar jego sk�ada� si� z rosyjskich, ukrai�skich, zachodnios�owia�skich, niemieckich, angielskich, moim zdaniem nawet japo�skich, chi�skich i afryka�skich bajek, legend, przypowie�ci, ballad, pie�ni, romanc, przy�piewek i refren�w. Skleroza doprowadza�a go do szale�stwa, kilka razy rzuca� si� na pie� d�bu, dar� kor� pazurami, sycza� i parska�, oczy p�on�y mu diabelskim ogniem, a puszysty ogon, gruby jak w�� boa, to stawa� sztorcem, to skr�ca� si� konwulsyjnie, to zn�w ch�osta� go po bokach. Ale jedyn� piosenk�, kt�r� do�piewa� do ko�ca, by� Czy�yk - py�yk, a jedyn� bajk� opowiedzian� sensownie Dom, kt�ry zbudowa� Jack, w t�umaczeniu Marszaka, i to zreszt� z pewnymi skr�tami. Stopniowo - widocznie na skutek zm�czenia - zacz�y d�wi�cze� w jego g�osie coraz wyra�niejsze kocie akcenty. "A w poli, w poli - �piewa� - samiu�ki p�ug chode, a... mrnra-u... a...mm-ra-a-u!... a za tym p�ugiem sam... mi-i-a-u-au!... sam Pan B�g chode... czy brod�?..." Wreszcie, ju� u kresu si�, siad� na ogonie i przez jaki� czas siedzia� tak z opuszczon� g�ow�. Potem cicho i �a�o�nie miaukn��, wzi�� g�le pod pach� i powoli na trzech �apach odszed� ku�tykaj�c po rosistej trawie. Zsun��em si� z parapetu i niechc�cy zrzuci�em ksi��k�. Pami�ta�em doskonale, �e ostatnim razem tytu� jej brzmia�: Tw�rczo�� psychicznie chorych, by�em wi�c pewny, �e na pod�og� spad�a ta w�a�nie ksi��ka. Tymczasem podnios�em i po�o�y�em na parapecie nakrywanie przest�pstw A. Svensona i O. Wendla. Otworzy�em j�, t�pym wzrokiem przebieg�em na chybi� trafi� kilka akapit�w i nagle wyda�o mi si�, �e na d�bie dynda wisielec. Podnios�em boja�liwie oczy. Z dolnej ga��zi d�bu zwisa� mokry, srebrzystozielony ogon rekina. Ko�ysa� si� ci�ko w podmuchach porannego wiatru. Odskoczy�em gwa�townie, uderzaj�c ty�em g�owy o co� twardego. Rozleg� si� g�o�ny dzwonek telefonu. Rozejrza�em si�. Le�a�em w poprzek kanapy, ko�dra zsun�a si� na pod�og�, w okno skro� listowie d�bu bi�o poranne s�o�ce. ROZDZIA� 3 Przysz�o mi do g�owy, �e normalny wywiad z diab�em lub czarownikiem mo�na by z powodzeniem zast�pi� zr�cznie dobranymi tezami naukowymi. H. G. Wells Telefon dzwoni�. Przetar�em oczy, spojrza�em w okno (d�b sta� na swoim miejscu), spojrza�em na wieszak (wieszak te� wisia� na swoim miejscu). Telefon dzwoni�. Za �cian� w pokoju babki by�o cicho. Wsta�em z kanapy, otworzy�em drzwi (zasuwa znajdowa�a si� na swoim miejscu) i wyszed�em do przedpokoju. Telefon dzwoni�. Sta� na p�ce nad wielk� st�gwi� - bardzo nowoczesny aparat z bia�ego plastyku, takie aparaty widzia�em tylko w kinie oraz w gabinecie naszego dyrektora. Podnios�em s�uchawk�. - Halo... - Kto m�wi? - zapyta� metaliczny g�os kobiecy. - A o kogo pani chodzi? - Czy to Chatnakurn�? - Co? - Pytam, czy to chatka na kurzych n�kach, tak czy nie? Kto m�wi? - Tak. Chatka. O kogo pani chodzi? - Do diab�a - rzek� g�os kobiecy. - Prosz� przyj�� telefonogram. - Prosz� bardzo. - Niech pan pisze. - Chwileczk�. Wezm� tylko o��wek i papier. - Do diab�a - zabrzmia�o zn�w w s�uchawce. Przynios�em notes i automatyczny o��wek. - S�ucham pani�. - Telefonogram numer dwie�cie sze��. Obywatelka Naina Kijewna Horynycz... - Nie tak pr�dko... Kijewna... Co dalej? - "Niniejszym... prosimy... o przybycie w dniu dzisiejszym... dwudziestego si�dmego lipca... bie��cego roku... o p�nocy... na doroczny zlot republika�ski..." Napisa� pan? - Tak. - "Pierwsze spotkanie... odb�dzie si�... na �ysej G�rze. Stroje wieczorowe. �rodki lokomocji... na w�asny koszt. Podpis... szef kancelarii... Cha... Em... Wij". - Kto? - Wij! Cha Em Wij. - Nie rozumiem. - Wij! Chronos Monadowicz! Nie zna pan szefa kancelarii? - Nie znam - powiedzia�em. - Niech pani przeliteruje. - Do diab�a! Dobrze, literuj�: Wilko�ak, Inkub, Jaga... Napisa� pan? - Chyba tak. Wysz�o Wij. - Jak? - Wij! - Ma pan polipy w nosie? Nic nie rozumiem. - W�adimir! Iwan! Jurij! - Dobrze. Niech pan przeczyta telefonogram. Przeczyta�em. - Zgadza si�. Nada�a Onuczkina. Kto przyj��? - Priwa�ow. - Jak si� masz, Priwa�ow! Od kiedy s�u�ysz? - Pieski s�u�� - powiedzia�em ze z�o�ci�. - Ja pracuj�. - No dobrze, pracuj. Spotkamy si� na zlocie. Rozleg� si� sygna�. Po�o�y�em s�uchawk� i wr�ci�em do pokoju. Ranek by� ch�odny, zrobi�em szybko kilka �wicze� gimnastycznych i ubra�em si�. Ca�a ta historia wyda�a mi si� nadzwyczaj ciekawa. Telefonogram dziwnie kojarzy� si� w mej �wiadomo�ci z nocnymi przygodami, cho� nie mia�em poj�cia dlaczego. Zreszt� to i owo ju� mi zaczyna�o �wita� w g�owie i moja wyobra�nia by�a pobudzona. Wszystko, czego sta�em si� tu mimowolnym �wiadkiem, nie by�o dla mnie zupe�nie nowe, czyta�em gdzie� o podobnych wypadkach i przypomnia�em sobie, �e zachowanie ludzi znajduj�cych si� w analogicznej sytuacji zawsze wydawa�o mi si� nieprawdopodobnie, denerwuj�co g�upie. Zamiast w pe�ni wykorzysta� pasjonuj�ce perspektywy, jakie stworzy� przed nimi szcz�liwy traf, tch�rzyli, usi�owali za wszelk� cen� wr�ci� do powszednio�ci. Pewien bohater nawet zaklina� czytelnik�w, by trzymali si� jak najdalej od zas�ony, oddzielaj�cej nasz �wiat od Niewiadomego, strasz�c ich psychicznymi i fizycznymi urazami. Nie zna�em jeszcze dalszego rozwoju wypadk�w, lecz by�em ju� got�w z entuzjazmem rzuci� si� w ich wir. B��dz�c po pokoju w poszukiwaniu jakiego� czerpaka albo kubka, snu�em swoje rozwa�ania. Ci tch�rzliwi ludzie - my�la�em - s� podobni do niekt�rych uczonych eksperymentator�w, bardzo upartych, bardzo pracowitych, lecz absolutnie pozbawionych wyobra�ni i dlatego nadto ostro�nych. Gdy otrzymaj� wynik niebanalny, cofaj� si� zaskoczeni, skwapliwie wyja�niaj�c go b��dami eksperymentu i de facto uciekaj� przed nowym, poniewa� nazbyt z�yli si� ze starym, wygodnie mieszcz�cym si� w ramach autorytatywnej teorii. Obmy�li�em ju� pewne eksperymenty z ksi��k� - kameleonem (le�a�a jak przedtem na parapecie i teraz by� to Ostatni wygnaniec Aldridge'a), z gadaj�cym lustrem i cmykaniem. Mia�em kilka pyta� do kota Bazylego, a i rusa�ka mieszkaj�ca na d�bie przedstawia�a si� nader interesuj�co, aczkolwiek chwilami zdawa�o mi si�, �e to chyba by� sen. Nie mam nic przeciwko rusa�kom, lecz nie wyobra�am sobie, jak mog�yby �azi� po drzewach... cho�, z drugiej strony, �uska? Znalaz�em czerpak na st�gwi pod telefonem, ale st�giew by�a pusta, uda�em si� wi�c do studni. S�o�ce wznios�o si� ju� do�� wysoko. S�ycha� by�o gdzie� klaksony samochod�w, gwizdek milicjanta, w g�rze z pot�nym warkotem przep�yn�� helikopter. Podszed�em do studni i ujrzawszy blaszany pognieciony cebrzyk na �a�cuchu, zacz��em obraca� ko�owr�t. Cebrzyk, postukuj�c o �ciany, zanurza� si� w czarn� g��bi�. Plusn�o, �a�cuch si� napr�y�. Kr�ci�em korb� i patrzy�em na mego moskwicza. Samoch�d mia� wygl�d skapcania�y, by� zakurzony, przednia szyba zachlapana szcz�tkami rozbitych muszek i komar�w. Trzeba dola� wody do ch�odnicy - pomy�la�em. I w og�le... Cebrzyk wyda� mi si� bardzo ci�ki. Gdy postawi�em go na cembrowinie, z wody wychyli� si� ogromny �eb szczupaka, zielony i jaki� omsza�y. Cofa�em si� gwa�townie. - Znowu b�dziesz mnie wlok�a na rynek? - przem�wi� szczupak z wyra�nym akcentem na "o". Milcza�em os�upia�y. - Daj�e mi spok�j, ty nienasytnico! Jak d�ugo tak mo�na? Ledwie troch� odetchn�, przy�o�� si�, �eby odpocz�� i podrzema� - ju� mnie ci�gniesz! Przecie� mam ju� swoje lata, na pewno wi�cej od ciebie... skrzela te� nie w porz�dku. Dziwaczne wra�enie robi� ten gadaj�cy szczupak. Zupe�nie jak w teatrze kukie�kowym otwiera� na ca�� szeroko�� i zamyka� z�bat� paszcz� w przykrej niezgodzie z wymawianymi s�owami. Ostatnie zdanie wypowiedzia� z kurczowo zaci�ni�tymi szcz�kami. - I powietrze mi szkodzi - ci�gn��. - Co ci z tego przyjdzie, jak zdechn�? Wszystko przez twoj� g�upi� babsk� chytro��... Ciu�asz i ciu�asz, sama nie wiesz na co... Po ostatniej wymianie zosta�a� golute�ka, nie? Tak, tak! A jak by�o z katarzynami? Kufry nimi okleja�a�! A kierenki, kierenki! W piecu rozpala�a� kierenkami... - Przepraszam... - powiedzia�em och�on�wszy nieco. - Oj ej, kto to? - przestraszy� si� szczupak. - To ja... Znalaz�em si� tu przypadkiem... Chcia�em si� troch� umy�... - Umy� si�! A ja my�la�em, �e to zn�w babka. Stary jestem i niedowidz�. No i wsp�czynnik za�amania w powietrzu te� jest podobno zupe�nie inny. Zam�wi�em sobie odpowiednie na powietrze okulary, ale zgubi�em i, szkoda gada�, nie znajd�... A co� ty za jeden? - Turysta - odpowiedzia�em kr�tko. - Aha, turysta... A ja my�la�em, �e to zn�w stara. Co ona ze mn� wyprawia! �apie mnie, taszczy na rynek i sprzedaje niby to na uch�. C� mi pozostaje? Oczywi�cie, m�wi� nabywcy: tak i tak, wypu�� mnie do moich ma�ych dziatek chocia� po prawdzie te, co �yj�, to ju� nie dziatki, ale raczej dziady. Je�li mnie wypu�cisz, odwdzi�cz� ci si� za to, wym�w tylko. "Na szczupaka polecenie, spe�nij si� moje �yczenie". No i wypuszczaj� mnie. Jeden ze strachu, drugi z dobroci serca, a niekt�ry z chciwo�ci... Pop�ywam troch� w rzece, ale zimno, reumatyzm kr�ci, wi�c w�a�� z powrotem do studni, a starucha w te p�dy �ap za cebrzyk... - Szczupak schowa� si� pod wod�, pobulgota� i zn�w si� wychyli�. - No, o co chcesz prosi�? Tylko nie o jakie� nadzwyczajno�ci, bo niekt�rzy prosz� o telewizory, tranzystory... Jeden to ca�kiem zdumia�. "Wykonaj za mnie plan roczny w tartaku". Ju� nie te lata, �ebym m�g� drzewo pi�owa�... - Aha - powiedzia�em. - To jednak telewizor mo�esz da�? - Nie - przyzna� si� uczciwie szczupak. - Telewizora nie mog�. I graj�cej szafy te� nie. Nie wierz� w te rzeczy. Popro� o co� zwyczajnego. Mo�e o buty siedmiomilowe albo czapk�-niewidk�, dobra? Nadzieja, �e wymigam si� od oliwienia moskwicza, kt�r� �ywi�em przez chwil�, zgas�a definitywnie. - Nie martw si� - powiedzia�em. - Niczego w zasadzie nie potrzebuj�. Zaraz ci� wypuszcz�. - To dobrze - rzek� uspokojony. - Lubi� takich ludzi. Niedawno te�... Kupi� mnie na rynku taki jeden, a ja obieca�em mu kr�lewsk� c�rk�. P�yn� rzek� i nie wiem, gdzie oczy podzia� ze wstydu. No i na �lepo wpakowa�em si� prosto w sieci. Ci�gn� w g�r�. Zn�w, my�l�, trzeba si� b�dzie wy�giwa�. I c� si� dzieje? Kto� mnie chwyta za pysk w ten spos�b, �ebym go nie m�g� rozdziawi�. No, my�l� sobie, koniec pie�ni, usma�� mnie. Ale nie. Czyja� r�ka zaciska mi co� na p�etwie i wrzuca z powrotem do rzeki. O! - szczupak wystawi� z cebrzyka p�etw� z zaci�ni�t� u nasady metalow� plakietk�. Przeczyta�em napis na plakietce: "Egzemplarz wpuszczony do rzeki Solowy w roku 1854. Dostarczy� do Cesarskiej Akademii Nauk, SPb". - Tylko starej nic nie m�w - zastrzeg� szczupak. - Bo mi razem z p�etw� oderwie. Strasznie jest pazerna i sk�pa. O co by go poprosi�? - my�la�em gor�czkowo. - Jak ty robisz te swoje cuda? - Jakie zn�w cuda? - No... jak spe�niasz czyje� �yczenia... - Ach, to! Jak robi�... Od ma�ego jestem nauczony, to i robi�... Z�ota rybka jeszcze lepiej umia�a i mimo to zgin�a. Nikt nie ujdzie swego losu. Zdawa�o mi si�, �e szczupak westchn��. - Ze staro�ci umar�a? - Gdzie tam! M�oda by�a, zdrowa... rzucili w ni� bomb� g��binow�, m�j drogi. J� do g�ry brzuchem wywr�cili i jaki� okr�t podwodny, kt�ry si� obok przypadkiem znalaz�, te� zaton��. Z�ota rybka by si� przecie� wykupi�a, ale nawet nie spytali, zobaczyli i od razu �up... Tak to czasem bywa... - Umilk� i po chwili spyta�: - Wi�c jak, wypu�cisz mnie, czy nie? Duszno jako�, burza b�dzie... - Ale� naturalnie, naturalnie - powiedzia�em przytomniej�c. - Mam ci� wrzuci�, czy wolisz zjecha� w cebrzyku? - Wrzu�, kochany, wrzu�. Ostro�nie zanurzy�em r�ce w cebrzyku i wyci�gn��em szczupaka - wa�y� z osiem kilogram�w. Mrucza�: "No, a jakby� zechcia� �stoliczku nakryj si� albo �lataj�cy dywan�, to ja tu b�d�... u mnie ci nie przepadnie..." - "Do widzenia" - powiedzia�em i wypu�ci�em go z r�k. Rozleg�o si� g�o�ne plu�ni�cie. Sta�em, przypatruj�c si� moim d�oniom powalanym zielonkaw� ple�ni�. Mia�em jakie� dziwne uczucie. Chwilami niby podmuch wiatru nadlatywa�a �wiadomo��, �e siedz� w pokoju na kanapie, lecz wystarczy�o potrz�sn�� g�ow� i zn�w znajdowa�em si� przy studni. Niebawem to min�o. Umy�em si� w pysznej lodowatej wodzie, nape�ni�em ni� ch�odnic� i ogoli�em si�. Starej wci�� nie by�o wida�. Chcia�o mi si� je��, poza tym musia�em i�� na poczt�, gdzie koledzy pewnie ju� na mnie czekali. Zamkn��em samoch�d i w chwil� p�niej by�em za bram�. Szed�em ulic� ��komorze wolnym krokiem, z r�kami w kieszeniach szarej enerdowskiej wiatr�wki i wzrokiem utkwionym w ziemi�. W tylnej kieszeni moich ulubionych d�ins�w pokre�lonych liniami suwak�w brz�ka�y miedziaki starej. Rozmy�la�em. Cienkie broszurki Towarzystwa "Wiedza" wpoi�y we mnie przekonanie, i� zwierz�ta nie potrafi� m�wi�. Bajki z lat dzieci�stwa twierdzi�y co� wr�cz przeciwnego. Zgadza�em si�, rzecz oczywista, z broszurkami, poniewa� nigdy w �yciu nie widzia�em m�wi�cych zwierz�t. Nawet papug. Zna�em pewn� papug�, kt�ra potrafi�a rycze� jak tygrys, ale ludzkim j�zykiem nie umia�a przemawia�. I oto naraz - szczupak, kot Bazyli i nawet lustro. Zreszt� w�a�nie przedmioty nieo�ywione rozmawiaj� cz�sto. Taka my�l nigdy by nie przysz�a do g�owy, dajmy na to, mojemu pradziadowi. Z jego, pradziada, punktu widzenia gadaj�cy kot by�by czym� znacznie mniej fantastycznym ani�eli drewniana polerowana skrzynka, kt�ra chrypi, wyje, gra i m�wi r�nymi j�zykami. Z kotem sprawa jest mniej skomplikowana. Ale jak mo�e gada� szczupak? Szczupak nie ma p�uc. To pewnik. Powinien wprawdzie mie� p�cherz p�awny, kt�rego funkcji, o ile mi wiadomo, ichtiologowie jeszcze dok�adnie nie zbadali. M�j znajomy ichtiolog, �e�ka Skoromachow, uwa�a nawet, �e funkcja ta jest absolutnie niejasna, a kiedy pr�buj� operowa� argumentami z broszurek Towarzystwa "Wiedza", ryczy i a� si� zapluwa. Kompletnie zatraca w�a�ciwy mu dar ludzkiej mowy... Mam wra�enie, �e o mo�liwo�ciach zwierz�t wiemy na razie jeszcze bardzo ma�o. Dopiero niedawno wyja�ni�o si�, �e ryby oraz inne zwierz�ta morskie porozumiewaj� si� pod wod� za pomoc� sygna��w. Ogromnie ciekawe rzeczy pisze si� o delfinach. Albo, na przyk�ad, ma�pa Rafa�. Widzia�em to na w�asne oczy. M�wi� wprawdzie nie potrafi, ale wyrobiono w niej odruch: zielone �wiat�o banan, czerwone - wstrz�s elektryczny. I wszystko by�o pi�knie do momentu, gdy w��czono oba �wiat�a r�wnocze�nie. Rafa� zachowa� si� w�wczas identycznie jak �e�ka. Okropnie si� obrazi�. Skoczy� do okienka, za kt�rym siedzia� eksperymentator, i zacz�� w nie plu� przy akompaniamencie ryk�w i wrzask�w. S�ysza�em nawet tak� anegdot� - jedna ma�pa powiada do drugiej: "Wiesz, co to jest odruch warunkowy? Kiedy na d�wi�k dzwonka wszystkie te quasi-m