3171
Szczegóły |
Tytuł |
3171 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3171 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3171 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3171 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
William Golding
WIE�A
/ t�umaczy�a Jadwiga Ol�dzka/
ROZDZIA� PIERWSZY
Z uniesion� w g�r� brod� �mia� si� trz�s�c g�ow�. Na Jego twarzy, zalanej blaskiem wdzieraj�cym si� przez szybki witra�a, miga� wizerunek Boga Ojca, pojawia�y si� i znika�y w�r�d drga� �miechu postacie Abrahama, Izaaka i zn�w Boga Ojca. Poprzez �zy wywo�ane �miechem widzia� te� jakie� ko�a, szprychy, t�cze. Uniesiona broda, wp�przymkni�te powieki, w wyci�gni�tych r�kach model wie�y. Zachwyt.
- P� �ycia czeka�em na ten dzie�!
Naprzeciw niego, po drugiej stronie modelu katedry, umieszczonego na stojaku, sta� kanclerz kapitu�y. S�dziw� blado�� jego twarzy kry� p�mrok.
- Sam nie wiem, ksi�e dziekanie, sam nie wiem...
Przygl�da� si� z uwag� modelowi wie�y, kt�ry Jocelin trzyma� mocno w obu d�oniach. G�os jego, cienki jak pisk nietoperza, rozbrzmiewa� nikle w ogromnej, wysokiej sali kapitulnej.
- Lecz je�li si� zwa�y, �e ten niewielki kawa�ek drewna... Jak�� on ma d�ugo��?
- Osiemna�cie cali, ksi�e kanclerzu.
- Osiemna�cie cali. Tak... I wyobra�a konstrukcj� z drewna, kamienia i metalu...
- Wysok� na czterysta st�p.
Kanclerz z r�kami z�o�onymi na piersi wynurzy� si� z cienia w s�o�ce i rozejrza� si� doko�a. Potem przeni�s� wzrok na dach. Jocelin przygl�da� mu si� z boku z ciep�� �yczliwo�ci�.
- Fundamenty. Wiem. Lecz B�g zadba o to.
Kanclerz wiedzia� ju�, czego szuka� w pami�ci.
- Ach, prawda!
Ze starcz� �ywo�ci� przemkn�� po p�ytach posadzki ku drzwiom i znikn�� za nimi rzucaj�c w powietrze:
- Godzinki. Oczywi�cie!
Jocelin sta� w milczeniu, �l�c za nim strza�� mi�o�ci. "Moja katedra, m�j dom, moi parafianie..." Wyjdzie z zakrystii na ko�cu procesji i skieruje si�, jak zawsze, w lewo. Wtedy przypomni sobie... i zawr�ci prosto do kaplicy Mariackiej! Znowu si� roze�mia�, unosz�c brod�, przepe�niony �wi�t� rado�ci�. "Znam ich wszystkich, wiem, co robi� i co robi� b�d�, wiem, co zrobili. Przez wszystkie te lata nie ustawa�em w pracy, ta katedra by�a dla mnie p�aszczem, w kt�ry si� otula�em." Przesta� si� �mia� i otar� oczy. Wzi�� bia�� wie�� i stanowczym ruchem wetkn�� j� w kwadratowy otw�r wyci�ty w starym modelu katedry.
- No!
Model przywodzi� na my�l le��cego na wznak cz�owieka. Nawa g��wna to by�y nogi ciasno do siebie przylegaj�ce, nawy boczne - rozkrzy�owane r�ce. Prezbiterium tworzy�o tu��w, kaplica Mariacka, gdzie za chwil� mia�o si� odprawia� nabo�e�stwo - g�ow�. A z samego �rodka budynku wystrzela�a, wzbija�a si�, pi�a si� w g�r� jego majestatyczna korona - nowa wie�a. "Oni nie wiedz� - my�la� - nie mog� wiedzie�, p�ki nie opowiem im o mojej wizji." Za�mia� si� znowu z rado�ci i wyszed� z kapitularza na otwart�, zalan� s�o�cem przestrze� kru�gank�w. "I musz� pami�ta�, �e wie�a to jeszcze nie wszystko. Musz� w miar� mo�no�ci robi� dok�adnie to, co robi�em zawsze." Obszed� kru�ganki, podnosz�c jedn� kotar� po drugiej, a� dotar� do bocznych drzwi w zachodniej cz�ci ko�cio�a. Nacisn�� ostro�nie klamk�, by nie robi� ha�asu. Pochyli� w drzwiach g�ow� i jak zawsze powiedzia� w duchu:
"Podnie�cie, o bramy, wierzchy wasze!" Lecz gdy wszed� do katedry, poj��, �e jego ostro�no�� by�a zbyteczna wobec zgie�ku, jaki tu panowa�. Nik�e d�wi�ki godzinek, do biegaj�ce z kaplicy Mariackiej w drugim ko�cu ko�cio�a, za przepierzeniem z drewna i p��tna, mo�na by zamkn�� w jednej d�oni. Za to bli�ej rozlega� si� odg�os �wiadcz�cy, �e ludzie dr��� ziemi� i kamie�, cho� te zmieszane przez echo d�wi�ki zdawa�y si� zlewa� w jedno. Rozmawiali, rzucali rozkazy, co jaki� czas pokrzykiwali, ci�gn�li po posadzce deski, obracali i upuszczali ci�ary, a potem ciskali je z �omotem na przeznaczone miejsce, ca�y za�
ten zgie�k by�by r�wnie nieokre�lony jak odg�osy targowego placu, gdyby odbijaj�ce go echo nie sprawia�o, i� poszczeg�lne d�wi�ki goni�y si� w k�ko i zlewa�y z sob� oraz z przenikliwym �piewem ch�ru, i rozbrzmiewa�y nieustannie na jednej nucie. D�wi�ki te wyda�y si� Jocelinowi tak nowe, �e pod��y� spiesznym krokiem ku �rodkowi katedry, w cie� du�ych drzwi po stronie zachodniej, przykl�kn�� przed niewidocznym wielkim o�tarzem, a potem stan�� i patrzy�. Przez chwil� mruga� powiekami. I przedtem by�o tu s�o�ce, ale nie tak silne. Nie rzuca�a si� ju� w oczy w nawie barykada z drewna i p��tna, przedzielaj�ca na p� katedr� u st�p schod�w w prezbiterium, ani dwie arkady, ani o�tarze i malowane p�yty grobowc�w umieszczonych mi�dzy nimi. Rzecz� najbardziej istotn� by�o tu teraz �wiat�o. Bi�o ono w rz�d okien nawy bocznej, tak �e bucha�y wprost blaskiem, la�o si� uko�n�, sprecyzowan� w kszta�cie strug� przed jego oczyma od prawej strony ku lewej, do st�p filar�w w p�nocnej cz�ci nawy. Delikatny, wisz�cy w powietrzu py�ek nadawa� tym smugom i s�upom �wiat�a okre�lony kszta�t. Dziekan zamruga� zn�w powiekami, widz�c z bliska, jak poszczeg�lne drobinki kurzu obracaj� si� wok� siebie albo si� unosz� w g�r� i opadaj� w d� wszystkie naraz, niczym ��tka miotana podmuchem wiatru. Patrzy�, jak troch� dalej wzbijaj� si� chmur�, tworz� spiral� lub wisz� chwil� nieruchomo w powietrzu, a potem na najdalszych �wietlnych smugach staj� si� ju� tylko plamami barwy miodu, rzuconymi na masyw katedry. W miejscu, gdzie blask bij�cy z witra�a na wysoko�ci stu pi��dziesi�ciu st�p w po�udniowej nawie poprzecznej o�wietla� skrzy�owanie naw, plama miodu g�stnia�a w filar, kt�ry si� wznosi� w g�r� prosto jak strzeli�, niczym s�up dymu z ofiary Abla, tam gdzie na posadzce pracowali m�czy�ni z �elaznymi �omami w r�kach.
Potrz�sn�� g�ow� w smutnym zdumieniu nad tym intensywnym s�onecznym blaskiem. "Gdyby nie ten filar Abla - pomy�la� - wzi��bym wi�ksz� cz�� �wietlnej p�aszczyzny za prawdziw� i uwierzy�, �e m�j kamienny statek le�y przewr�cony na bok na mieli�nie". U�miechn�� si� lekko na my�l, �e rozum oceniaj�cy wszystko wedle jakich� regu� daje si� jednak zwie�� r�wnie �atwo jak dziecko. Patrz�c na barykad� z drewna i p��tna w drugim ko�cu nawy, teraz, gdy znik�y �wiece z bocznych o�tarzy, mo�na by pomy�le�, �e to jaka� poga�ska �wi�tynia. A ci dwaj po�rodku, w s�onecznym pyle, z �omami w r�ku (co za ha�as, co za echo, jak w kamienio�omie, gdy podwa�aj� p�yt�, a potem j� upuszczaj�), to kap�ani jakiego� obcego obrz�dku. "Bo�e, przebacz im." "W tej �wi�tyni tkali�my przez sto pi��dziesi�t lat wspania�� tkanin� niezmiennej chwa�y Bo�ej. I nadal tka� j� b�dziemy; tylko tkanina stanie si� pi�kniejsza, bogatsza, jej wz�r osi�gnie wreszcie kszta�t doskona�y. Musz� i�� si� pomodli�". Naraz zda� sobie spraw�, �e jeszcze nie p�jdzie, cho� to wielki, radosny dzie�. I roze�mia� si� g�o�no, wiedz�c, dlaczego nie p�jdzie, znaj�c od dawna codzienny, nie- zmienny porz�dek. Wiedzia� przecie�, kto dzwoni, kto m�wi kazanie, kto kogo zast�puje. Zna� niezawodno�� kamiennego statku i jego za�ogi. Jakby ta wiedza by�a sygna�em do w��czenia si� w interludium, us�ysza� szcz�k klamki w p�nocno-zachodnim rogu katedry i drzwi si� otworzy�y ze skrzypni�ciem.
"Zobacz� j�, jak co dzie�, moj� c�rk� w Panu".
Tak niezawodnie, jakby jego pami�� przywo�a�a j� tutaj, wesz�a szybko, a on sta� i czeka�, jak zawsze, �eby j� pob�ogos�awi�. Lecz �ona Pangalla skr�ci�a w lewo, os�aniaj�c si� r�k� od kurzu. Zd��y� dojrze� w przelocie mi�y owal twarzy, nim wesz�a do nawy p�nocnej, zamiast p�j�� prosto przed siebie. Swoje b�ogos�awie�stwo musia� wypowiedzie� w my�li, kiedy ju� si� oddali�a. Patrzy� za ni� z mi�o�ci� i lekkim rozczarowaniem, gdy mija�a nie o�wietlone o�tarze, dostrzeg�, jak �ci�gn�a do ty�u kaptur, spod kt�rego wyjrza�a bia�a chusta, mign�a mu na moment zielona suknia, kiedy si� rozchyli� szary p�aszcz.
"Prawdziwa kobieta" - pomy�la� z czu�o�ci�. Dowodem tego jej niem�dra, dziecinna ciekawo��. Ale to rzecz Pangalla lub ojca Anzelma. Jakby zda�a sobie spraw� z w�asnego szale�stwa, okr��y�a szybko nie zakryty otw�r w posadzce i os�aniaj�c si� r�k� przed kurzem, przesz�a przez naw� i zatrzasn�a za sob� drzwi wiod�ce do kr�lestwa Pangalla. Kiwn�� statecznie g�ow�.
- S�dz�, �e w ko�cu nie jest to nam oboj�tne.
Gdy drzwi si� zatrzasn�y, zaleg�a prawie cisza; po chwili rozleg� si� nowy cichy odg�os: stuk, stuk, stuk. Dziekan si� odwr�ci�. Na cokole p�nocnej arkady siedzia� niemowa w sk�rzanym fartuchu, trzymaj�c mi�dzy kolanami bry�� kamienia.
Stuk stuk, stuk.
- My�l�, �e sk�oni� ci� do tego, �eby� wybra� mnie, Gibercie, dlatego, �e ja tak cz�sto stoj� spokojnie,
Niemowa podni�s� si� szybko. Jocelin u�miechn�� si� do niego.
- Ze wszystkich ludzi zwi�zanych ze spraw� katedry ja musz� si� wydawa� tym, co tu najmniej robi. Nie uwa�asz.
Niemowa u�miechn�� si� z jak�� psi� uleg�o�ci�. Z gard�a wydoby� mu si� g�uchy pomruk. Jocelin odpowiedzia� mu radosnym �miechem i kiwn�� g�ow�, jakby mieli wsp�ln� tajemnic�.
- Zapytaj te cztery filary na skrzy�owaniu naw, czy i one nic nie robi�.
Niemowa kiwa� ze �miechem g�ow�.
- Zaraz id� si� modli�. Mo�esz p�j�� ze mn�, ale sied� cicho i pracuj. Zabierz z sob� p�acht� na od�amki i py�, bo inaczej Pangall wymiecie ci� jak li�� z kaplicy. Nie trzeba dra�ni� Pangalla. Rozleg� si� jaki� nowy ha�as. Jocelin zapomnia� o niemowie i zacz�� nas�uchiwa� z odwr�con� w bok g�ow�.
"Nie - powiedzia� do siebie - nie mogli jeszcze tego sko�czy�. To niemo�liwe." Ruszy� spiesznym krokiem do nawy po�udniowej, sk�d m�g� dojrze� poprzez katedr� naw� p�nocn�. Stan�� przy o�tarzu Poverella. Wyszepta� z rado�ci� zbyt g��bok�, by j� okazywa�:
- To prawda. Po tylu latach trudu i borykania. Bogu niech b�dzie chwa�a!
Bo zrobili co� nies�ychanego. "Latami chodzi�em t�dy - my�la�. - By�o wn�trze i cz�� zewn�trzna, tak wyra�nie, ostatecznie, nieodwo�alnie oddzielone jak wczoraj i dzi�. G�adkie kamienne �ciany wewn�trzne, ozdobione malowid�ami, i szorstkie, omsza�e zewn�trzne; wczoraj, jedn� zdrowa�k� temu, dzieli�o je �wier� mili. A teraz p�ynie na wylot pr�d powietrza. Stykaj� si� te strony. Mog� dojrze�, jak przez wziernik, r�g domu kanclerza, gdzie jest mo�e Iwo. Odwagi! Bogu niech b�dzie chwa�a! To pocz�tek ko�ca pozwoli� mu wykopa� ten d� na skrzy�owaniu naw, niczym gr�b dla jakiego� dostojnika, to by�a jedna sprawa. A to jest druga, ca�kiem inna. Teraz dotykam r�k� najistotniejszej cz�ci mego ko�cio�a. Jak chirurg przyk�adam n� do �o��dka znieczulonego dzia�aniem narkotyku. Bawi� si� chwil� my�l� o tym narkotyku, przyr�wnuj�c daleki �piew godzinek do powolnego oddechu znieczulonego cia�a.
Po drugiej stronie o�tarza rozleg�y si� m�ode g�osy.
- M�w, co chcesz. To pysza�ek.
- Ignorant.
- Wiesz co? On my�li, �e jest �wi�ty!
Dwaj diakoni, spostrzeg�szy dziekana, kt�ry nagle wyr�s� nad nimi, padli na kolana. Spojrza� na nich darz�c ich ciep�ym uczuciem w swym rozradowaniu.
- No, no, dzieci! A to co takiego? Obmawianie? Oczernianie? Plotki?
Milczeli ze schylonymi g�owami.
- Kto to jest ten biedak? Powinni�cie raczej si� za niego pomodli�. No!
Schwyci� ich dwiema gar�ciami za w�osy i szarpn�� lekko, odwracaj�c w g�r� najpierw jedn� blad� twarz, a potem drug�.
- Popro�cie kanclerza o pokut� za to. I wyci�gnijcie z niej w�a�ciwe wnioski, drogie dzieci. Sprawi wam to prawdziw� rado��. Odwr�ci� si� od nich, chc�c wej�� do po�udniowej nawy; lecz zn�w go co� zatrzyma�o. Przy prowizorycznych drzwiach, zrobionych w drewnianym przepierzeniu, a prowadz�cych z po�udniowego kru�ganka do skrzy�owania
naw, sta� Pangall. Ujrzawszy Jocelina, odprawi� zamiataczki i poci�gaj�c z lekka lew� nog� poku�tyka� ku niemu, trzymaj�c w r�kach miot��.
- Wielebny ojcze!
- Nie teraz, Pangall.
- Prosz�...
Jocelin potrz�sn�� g�ow� i chcia� go wymin��. Ale tamten wyci�gn�� szorstk� r�k�, jakby zamierza� zdoby� si� na �mia�o�� i dotkn�� sutanny dziekana. Jocelin przystan��, popatrzy� na niego i powiedzia� szybko:
- Czego chcesz? Zn�w to samo?
- Oni...
- Oni to nie twoja sprawa. Zrozum to raz na zawsze.
Lecz Pangall sta� w miejscu, spogl�daj�c w g�r� spod strzechy ciemnych w�os�w. Kurz pokrywa� jego brunatn� bluz�, krzywe nogi, zniszczone buty. G�os mia� ochryp�y od kurzu i gniewu.
- Przedwczoraj zgin�� tu cz�owiek.
- Wiem. Pos�uchaj, m�j synu...
Pangall potrz�sn�� g�ow� tak zdecydowanie i z tak� powag�, �e Jocelin umilk� ze spuszczonym wzrokiem i otwartymi ustami. Pangall opar� si� ca�ym ci�arem na miotle. Obrzuci� spojrzeniem posadzk�, a potem przeni�s� je na twarz dziekana.
- Kt�rego� dnia i mnie zabij�.
Przez chwil� stali w milczeniu po�r�d �piewnego pog�osu, jaki echo nios�o z miejsca budowy. Py�ki kurzu ta�czy�y w s�o�cu przed nimi. Wtem Jocelin przypomnia� sobie, z czego si� cieszy�. Opu�ci� obie r�ce na okryte sk�rzan� kurtk� ramiona m�czyzny i u�cisn�� go mocno.
- Nie zabij� ci�. Nikt ci� nie zabije.
- No to mnie st�d wyp�dza.
- �adna krzywda ci� nie spotka. Ja ci to m�wi�.
Pangall zacisn�� z ca�ej si�y r�ce na miotle. Stan�� mocno na nogach, wykrzywi� wargi.
- Dlaczego�cie to zrobili, wielebny ojcze?
Jocelin opu�ci� z rezygnacj� r�ce i spl�t� je na brzuchu.
- Wiesz to r�wnie dobrze jak ja, m�j synu. Dlatego, by ten Dom Bo�y sta� si� wspanialszy ni� dot�d.
Pangall obna�y� z�by.
- I zawali� si�?
- Zamilknij, nim za du�o powiesz.
Odpowied� Pangalla brzmia�a jak natarcie.
- Sp�dzili�cie tu kiedy noc, wielebny ojcze?
- Wiele nocy. Wiesz o tym tak samo jak ja, synu.
- Kiedy pada �nieg i ci�arem swym przyt�acza miedziany dach... Kiedy li�cie zapychaj� rynny...
- Pangall!
- M�j prapradziadek pomaga� budowa� ten ko�ci�.
W skwar chodzi� po dachu tam nad sklepieniem, jak ja teraz. Dlaczego...
- Cicho, Pangall, cicho!
- Dlaczego? Dlaczego?
- No wi�c m�w!
- Spostrzeg� raz, �e si� tli jeden z d�bowych strop�w.
Szcz�ciem by� na tyle przezorny, �e nosi� przy sobie top�r. Gdyby poszed� szuka� wody, dach stan��by w ogniu, a o��w pop�yn�� rzek�, zanim on by wr�ci�. Rozwali� toporem tl�ce si� g�ownie. Wyr�ba� otw�r, w kt�rym mo�na by ukry� dziecko. I wyni�s� �ar w r�kach kt�re wygl�da�y potem jak pieczona wieprzowina. Wiedzieli�cie, ojcze, o tym?
- Nie.
- Ale ja wiem. My wiemy. To wszystko... - uderzy� miot�� w pokryty py�em gzyms - ...to rozwalanie... kopanie... Pozw�lcie, ojcze, na dach.
- Mam co innego do roboty i ty te�.
- Musz� z wami pom�wi�.
- A co innego robisz teraz?
Pangall cofn�� si� o krok. Popatrzy� na filary i na wysokie, l�ni�ce okna, jakby one mog�y podpowiedzie� mu w�a�ciwe s�owa.
- Wielebny ojcze! Na dachu, w wie�yczce od strony po�udniowo-zachodniej, przy drzwiach ze schod�w, jest top�r, wyostrzony, nasmarowany, owini�ty w szmaty, gotowy.
- To dobrze. Bardzo m�drze.
Pangall machn�� woln� r�k�.
- To nic. Po to przecie� jeste�my. To my�my zamiatali, sprz�tali, tynkowali, �upali kamie� i ci�li szk�o. Nie m�wili�my nic.
- Byli�cie wszyscy wiernymi s�ugami tego Domu. I ja si� staram nim by�.
- M�j ojciec i dziad... A ja tym bardziej, �em ostatni...
- To dobra kobieta i �ona. Ufaj i b�d� cierpliwy.
- Bawi� si� kosztem ca�ego mojego �ycia. I wi�cej jeszcze. To w�a�ciwie nie to... Chod�cie, ojcze, i zobaczcie moj� cha�up�.
- Widzia�em j�.
- Ale nie w ostatnich tygodniach. Chod�cie pr�dko... - Utykaj�c, przyzywaj�c go w po�piechu jedn� r�k�, a w drugiej wlok�c miot��, Pangall pod��y� pierwszy do po�udniowej nawy. - Oto nasz dom. Co b�dzie z nami? Patrzcie! Wskazywa� poprzez niewielkie drzwi dziedziniec rozci�gaj�cy si� mi�dzy kru�gankami a po�udniow� naw�.
Jocelin musia� pochyli� w drzwiach okryt� piusk� g�ow�,, Stan�� w nich z Pangallem, kt�ry si�ga� mu do ramienia, i w zdumieniu spojrza� na to, czego tu dokonano. Dziedziniec wype�nia�y stosy i zwa�y po�upanego kamienia. Si�ga�y a� do okien pomi�dzy przyporami. Woln� od kamieni przestrze� wype�nia�y k�ody drzewa. Pomi�dzy nimi by�a tylko w�ska �cie�ka. Na lewo od wej�cia sta� pod po�udniow� �cian� przykryty mat� warsztat. Pod mat� widnia� stos szk�a i o�owianych listew. Pracowa�o tam w�r�d brz�ku i zgrzytu dw�ch robotnik�w.
- Widzicie, ojcze? Do w�asnych drzwi trafi� nie mog�.
Jocelin posuwa� si� za nim po�r�d stos�w drewna i kamieni.
- Tylko tyle mi zostawili. I jak to d�ugo jeszcze, ojcze?
Przed chat� pozostawiono przestrze� nie wi�ksz�, ni� zajmuje o�tarz. �ciana naro�na ochlapana by�a brudn� wod�. Jocelin spojrza� z ciekawo�ci� na dom, bo nigdy jeszcze nie widzia� go z tak bliska. Gdy przychodzi� tu przedtem, wystarcza�o stoj�c w drzwiach rzuci� przyjazne spojrzenie na dziedziniec. Bo, kr�tko m�wi�c, w�asno�� ko�cielna czy nie, dziedziniec i chata stanowi�y kr�lestwo Pangalla. Cie� tej chaty k�ad� si� codziennie na okno po stronie po�udniowo-wschodniej - niby pomnik wzniesiony wbrew zamys�om architekta. Mia� tu� przed oczyma ow� chat�, jeszcze jedno spotkanie z czym�, co wydawa�o si� dalekie.
Uwieszona w rogu dziedzi�ca i przyczepiona do muru katedry, tkwi�a niby naro�l pod okapem starego domu, gdzie ca�e pokolenia wr�bli i jask�ek zostawia�y swoje �lady i szcz�tki gniazd. By� to budynek tajemniczy i dyskretny, a r�wnocze�nie rzucaj�cy si� w oczy. Wzniesiony bez pozwolenia, lecz tolerowany w milczeniu, bo zamieszkuj�ca go rodzina by�a niezast�piona. Zas�ania� jedn� przypor� i cz�� okna. Kawa�ek �ciany zbudowano z szarego kamienia, takiego samego jak mury katedry i prawie r�wnie starego jak one. Dziwaczny okapnik nie os�ania� �adnego okna. Dalsz� cz�� �ciany tworzy�a stara belka i plecionka z �ozy obrzucona tynkiem oraz cienkie jak op�atki ceg�y, starsze od chaty i od katedry, z�upione
chyba w jakim� wymar�ym porcie, kt�rego przed tysi�cem lat nie odkryli Rzymianie. Kawa�ek dachu pokrywa�a cenna o�owiana blacha, drug� jego cz�� �upkowa dach�wka, taka sama jak ta, kt�r� kryty by� dach kuchni kanonik�w z ch�ru. Dalej by�a strzecha, lecz tak zniszczona, �e pozosta�a z niej tylko wylinia�a, zachwaszczona falista warstwa. Oknu na mansardzie nadano rozmy�lnie taki kszta�t, aby obj�o co� w rodzaju prostok�tnego witra�a; drugie okno by�o mniejsze i zakrywa�a je rogowa b�ona. Ta fragmentaryczna budowa nadawa�a chacie zaledwie po stu pi��dziesi�ciu latach staro�ytny i sfatygowany wygl�d. Ca�o�� chyli�a si� ku ziemi, jak strzecha, jakby przypadkowe jej cz�ci r�wnocze�nie si� osun�y w stan ostatecznego spoczynku. Jocelin przyjrza� si� chacie, a potem zerkn�� w bok na stosy materia�u budowlanego spi�trzone woko�o: jedno zuchwalstwo atakowa�o drugie.
- Pojmuj�.
Zanim zd��y� powiedzie� co� wi�cej, z wn�trza chaty rozleg� si� melodyjny �piew. Na pr�g wysz�a Goody, spostrzeg�a go, przesta�a �piewa�, u�miechn�a si� i wyla�a pod �cian� drewniany kube�. Potem wr�ci�a do domu i zn�w us�ysza� jej �piew.
- No, Pangall! Powiedzia�e� mi du�o. Starzy z nas przyjaciele, cho� ka�dy czym innym si� zajmuje. B�d�my rozs�dni. Budowy si� nie przerwie. Powiedz, o co ci w�a�ciwie chodzi. Pangall rzuci� szybkie spojrzenie na m�czyzn, kt�rzy pogwizduj�c �amali szk�o. Jocelin pochyli� si� ku niemu.
- Czy masz na my�li twoj� zacn� �on�? Mo�e za blisko niej pracuj�?
- Nie, to nie to.
Jocelin zastanawia� si� przez chwil�, kiwaj�c ze zrozumieniem g�ow�. Potem powiedzia� cicho:
- Czy odnosz� si� do niej tak, jak niekt�rzy m�czy�ni zwykli si� odnosi� do kobiet z ulicy? Zaczepiaj� j�? Wyra�aj� si� spro�nie?
- Nie.
- Co zatem?
Gniew znikn�� z twarzy Pangalla. By� na niej teraz wyraz zak�opotania i pro�by.
- Chodzi o to, �e dlaczego ja? Czy nie ma nikogo innego? Dlaczego musz� ze mnie robi� durnia?
- Trzeba by� cierpliwym.
- I to przez ca�y czas. Cokolwiek robi�. Szydz� i wy�miewaj�. Je�eli si� obejrz�...
- Jeste� zbyt dra�liwy, cz�owieku. Musisz si� z tym pogodzi�.
Twarz Pangalla przybra�a zaci�ty wyraz.
- Jak d�ugo to jeszcze potrwa?
- To pr�ba cierpliwo�ci dla nas wszystkich. Przyznaj�. Dwa lata.
Pangall przymkn�� oczy i j�kn��.
- Dwa lata!
Jocelin poklepa� go po ramieniu.
- Pomy�l, synu. Kamienne i drewniane cz�ci wie�y b�d� si� wznosi� coraz wy�ej. Twarz twoj� nie zawsze b�d� rani� od�amki szk�a. W ko�cu wie�a stanie i nasz Dom Bo�y b�dzie jeszcze wspanialszy.
- Ja tego nie zobacz�, wielebny ojcze.
- Dlaczego, na mi�o��...
Urwa� u�wiadomiwszy sobie sw� nag�� irytacj�. Gdy spojrza� w oczy stoj�cego przed nim cz�owieka, irytacja przesz�a w g��bokie poruszenie, bo zobaczy� nagle jakby wypisane na czole Pangalla s�owa: "Dlatego �e nie ma fundament�w i Szale�stwo Jocelina obr�ci si� w gruzy, zanim umieszcz� krzy� na wierzcho�ku wie�y". Zacisn�� z�by.
- Jeste� taki sam jak oni wszyscy. Nie jak ten starzec z toporem. Nie ma w tobie wiary.
Pangall spu�ci� oczy. Podpe�z� w cie� Jocelina. Jego zakurzona czupryna koloru brunatnego �ajna znajdowa�a si� sze�� cali poni�ej twarzy dziekana; pochyli�a si�, przywar�a do jego sutanny. W swoim wzburzeniu Jocelin dos�ysza� ochryp�y szept:
- Jak mog� to znosi�? Bij� mnie, gdy jestem sam.
Upokarzaj� przed lud�mi, przed moj� w�asn� �on�. To si� ci�gle pot�guje i ka�dy dzie�, ka�da godzina...
Jocelin poczu� uderzenie w but, a kiedy spojrza� w d�, zobaczy� na nim mokr� gwia�dzist� plam� i drobne kuleczki wody �ciekaj�ce w b�oto z nasyconej t�uszczem sk�ry. Zniecierpliwiony westchn�� i rozejrza� si� woko�o, szukaj�c w my�li s��w. Ale wzrok jego przyci�gn�o s�o�ce zalewaj�ce kamienn� �cian� i pust� przestrze� ponad skrzy�owaniem naw, gdzie blanki przysadzistej wie�y oczekiwa�y na majstra i jego ludzi. Przypomnia� sobie robotnik�w rozbijaj�cych posadzk� pod tym skrzy�owaniem i jego irytacja ust�pi�a miejsca podnieceniu.
- B�d� cierpliwy. Obiecuj� ci, �e pom�wi� z majstrem.
Poklepa� raz jeszcze przyodziane w sk�r� rami� i szybkim krokiem odszed�, przemykaj�c si� po�r�d stos�w kamieni i belek. Robotnicy pracuj�cy przy warsztacie stali odwr�ceni ty�em. Schyliwszy g�ow�, dziekan wszed� w ma�e drzwiczki prowadz�ce do nawy po�udniowej i sta� tam chwil�, mrugaj�c w nasyconym kurzem blasku. Ujrza� u�o�one w stos z boku kamienne p�yty i dw�ch kopaczy, kt�rych nogi od kostek w d� gin�y pod rozwalon� posadzk�. Za nimi przez spory otw�r w �cianie p�nocnej wida� by�o os�oni�te s�omianym daszkiem miejsce po�r�d grob�w, gdzie le�a�y przygotowane k�ody. Gdy sta� z uniesion� g�ow�, spostrzeg� kapelana Adama, kt�ry bieg� ku niemu przez ko�ci� z listem w r�ku. Machn�� r�k�, nakazuj�c mu tym ruchem, by si� usun��.
- P�niej, m�j drogi. Jak sko�cz� si� modli�.
Szed� szybko, z u�miechem, rado�nie jak na skrzyd�ach, przez po�udniowy kru�ganek pomi�dzy prezbiterium a zakrysti�. Nabo�e�stwo si� sko�czy�o i nie by�o tam ju� nikogo opr�cz dw�ch kanonik�w, kt�rzy stali przy drzwiach rozmawiaj�c. Na �rodku kaplicy Mariackiej przygotowany by� dla niego kl�cznik. Osun�� si� na�, pochyliwszy si� uprzednio przed o�tarzem. Us�ysza�, �e gdzie� blisko niemowa zacz�� zn�w stuka� i skroba� delikatnie kamie�. Prawie nie musia� odsuwa� od siebie tych nik�ych d�wi�k�w, bo pogr��y� si� w modlitwie, kt�ra by�a sam� rado�ci� i najbli�sz� potrzeb� serca. "C� innego czyni� mog� ni� sk�ada� dzi�ki w tym dniu, jedynym spo�r�d wszystkich dni, gdy na koniec wizja moja poczyna si� przyobleka� w kamienny kszta�t? Przeto z anio�ami i archanio�ami..." Rado�� pad�a na s�owa jak s�oneczny promie�. Rozgorza�y p�omieniem. Czas mierzy� zm�czeniem kolan. Wiedzia�, w jakim b�d� stanie po takim czy innym okresie, sp�dzonym na kl�czkach. Teraz, kiedy po t�pym b�lu nie czu� ju� nic, wiedzia�, �e min�a godzina. Oprzytomnia�. Przed zamkni�tymi oczami przep�ywa�o z wolna �wiat�o, a on czu� zn�w b�l w kolanach, goleniach i udach. "Moja modlitwa nie by�a nigdy jeszcze tak prosta. Dlatego trwa�a tak d�ugo". Nagle poczu�, �e nie jest sam. Nie ujrza� ani nie us�ysza� nikogo. Poczu� tylko czyj�� obecno��, niby ciep�o ognia na plecach, silne i �agodne zarazem. I tak blisk�, jakby przenikn�a do samego rdzenia jego kr�gos�upa. Pochyli� w przera�eniu g�ow�, zaledwie �mia� oddycha�. Pozwoli�, by ten kto� robi�, co zechce. "Jestem tutaj - zdawa� si� m�wi� - ty nie r�b nic, jeste�my tu i pracujemy po�ytecznie wszyscy razem". Odwa�y� si� wtedy znowu pomy�le�, czuj�c wci�� owo ciep�o w plecach.
"To m�j anio� str�. Pracuj� dla Ciebie, a Ty� mi zes�a� na pociech� Twego wys�a�ca. Jak niegdy� na pustyni. Zakry� skrzyd�ami twarz i stopy i przylecia�."
Rado��, zapa�, rado��.
"Dzi�ki Ci, Bo�e, �e� pozwoli� mi zachowa� pokor�".
I zn�w okna zlewa�y si� w jedno. Wymalowane na nich �wi�te postacie p�on�y czerwieni�, zieleni�, b��kitem. Lecz po chwili s�oneczny blask si� rozproszy�. I anio� go opu�ci�. Stuk, stuk, stuk. I skrobanie. "Opromieniasz �ycie tych, kt�rych wybra�e�, jak s�o�ce opromienia okno". Uni�s� si� ci�ko z kl�cznika, staraj�c si� zmniejszy� dr�twot� kolan. Zrobi� chwiejnie par� krok�w, zanim zdo�a� stan�� i i�� prosto. Wyg�adzi� sutann� i w tej chwili przypomnia� sobie stukanie i skrobanie i spojrza� w kierunku p�nocnej �ciany, gdzie siedzia� z otwartymi ustami niemowa. Na pod�odze u jego st�p le�a�a �cierka. Ociosywa� starannie kawa�ek kamienia. Wsta� szybko, gdy tylko pad� na niego cie� Jocelina. By� to silny m�ody m�czyzna; trzyma� z �atwo�ci� w r�kach rze�b� opieraj�c j� na brzuchu. Rado��, pociecha i spok�j, kt�rych udzieli� mu anio�, sp�yn�y �yczliwo�ci� na twarz m�odzie�ca, tak jak i na ca�y �wiat. Jocelin poczu�, �e u�miech wyg�adza bruzdy jego w�asnej twarzy, gdy patrzy� na tamtego. M�ody m�czyzna by� wysoki, m�g� spogl�da� dziekanowi prosto w oczy. Jocelin z u�miechem ogarn�� go spojrzeniem, przepe�niony anielsk� rado�ci�. Czu�, �e go kocha, kocha t� ogorza�� twarz i szyj�, i piersi os�oni�te zesznurowan� z przodu sk�rzan� kurtk�, kt�ra si� rozchyla�a ukazuj�c g�stwin� czarnych w�os�w, kocha k�dzierzaw� g�ow� i czarne oczy w cieniu ciemnych brwi, i brunatne ramiona poc�ce si� poprzez kurtk� pod pachami, i skrzy�owane nogi w grubych, bia�ych od kurzu butach.
- My�l�, �e masz mnie ju� na dzi� do��.
M�ody m�czyzna potrz�sn�� gwa�townie g�ow� i wy-doby� z gard�a jaki� pomruk. Dziekan patrzy� wci�� z u�miechem w pe�ne psiego oddania, wierne oczy. "Poszed�by za mn� wsz�dzie. Szkoda, �e to nie on jest majstrem! Mo�e kiedy�..."
- Poka� mi to, synu.
Niemowa wsun�� r�k� pod kamie� i przytrzyma� go na piersi, ukazuj�c z profilu. Jocelin uni�s� jego g�ow� i roze�mia� si�.
- O, nie, nie! Nie mam takiego haczykowatego nosa.
Profil przyci�gn�� zn�w jego uwag�, wi�c zamilk�. Nos jak dzi�b or�a. Otwarte szeroko usta, pobru�d�one, wpadni�te policzki, oczy osadzone g��boko w oczodo�ach. Podni�s� r�k� do k�cika swych warg i szarpn�� r�wnoleg�e bruzdy sk�ry i mi�ni. Otworzy� usta, by poczu�, jak si� rozci�gaj�, i k�apn�� r�wnocze�nie trzy razy z�bami.
- Nie, m�j synu. Nie mam te� takich bujnych w�os�w.
M�odzian wyrzuci� wolne rami� w bok i wykona� d�oni� w powietrzu ruch na�laduj�cy lot jask�ki.
- Ptak? Jaki ptak? Mo�e orze�? My�lisz o Duchu
�wi�tym?
Znowu szeroki ruch r�ki.
- A, rozumiem! Chcesz wywo�a� wra�enie p�du.
M�ody m�czyzna roze�mia� si� ca�� twarz�; prawie upu�ci� kamie�, lecz zd��y� go schwyci�. Poczuli si� z��czeni nad nim jak�� duchow� wi�zi�, rado�ni... Zapad�o milczenie. Patrzyli obaj na kamie�. Wraz z anio�ami lec�cy w dal w bezkresnym p�dzie, kt�ry jest bezruchem, z rozwianym w�osem, prosty jak struna, z otwartymi ustami, z kt�rych nie pop�ynie woda deszczowa, lecz okrzyki "hosanna" i "alleluja".
Jocelin podni�s� g�ow� i u�miechn�� si� smutnie.
- Czy nie s�dzisz, �e os�abiasz moj� pokor� robi�c ze mnie anio�a?
Gard�owy pomruk, przecz�cy ruch g�ow�, psie, wierne spojrzenie.
- A wi�c taki zostan� w kamieniu: dwie�cie st�p nad ziemi�, po obu stronach wie�y, z otwartymi usty, g�osz�cy dzie� i noc chwa�� Bo�� a� po dzie� S�du? Pozw�l, niech si� przyjrz� twarzy. M�ody stan�� pos�usznie, ca�ym sob� zwr�cony ku niemu. Przez d�ug� chwil� milczeli obaj. Jocelin patrzy� na wymizerowane policzki o wystaj�cych ko�ciach, na otwarte usta i nozdrza rozci�gni�te szeroko, jakby d�wiga�y do g�ry dzi�b, na szeroko otwarte, niewidz�ce oczy.
To prawda. W momencie wizji oczy nie widz� nic.
_ Sk�d wiesz tak wiele?
Lecz ch�opak wydawa� si� zn�w oboj�tny jak kamie�. Jocelin za�mia� si� i pog�aska� ogorza�y policzek, a potem go uszczypn��.
- Mo�e twoje r�ce wiedz�, synu. Jest w nich jaka� m�dro��. Dlatego Wszechmocny zwi�za� ci j�zyk.
Gard�owy pomruk.
- Id� ju�. Mo�esz zn�w popracowa� nade mn� jutro.
Jocelin odwr�ci� si� i zatrzyma� nagle w miejscu.
- Ojcze Adamie!
Ruszy� spiesznie przez kaplic� Mariack� do miejsca, gdzie ojciec Adam sta� w cieniu po�udniowych okien.
- Czeka� ojciec przez ca�y czas?
Ma�y cz�owieczek sta� cierpliwie, trzymaj�c list w r�kach jak na tacy. Jego bezbarwny g�os zaskrzypia� w powietrzu.
- Obowi�zuje mnie pos�usze�stwo, ksi�e dziekanie.
- Czuj� si� winny, ojcze.
Wypowiedzia� te s�owa, lecz co innego ni� skrucha zajmowa�o jego my�li. Odwr�ci� si� i pod��y� w kierunku p�nocnego kru�ganka, s�ysz�c za sob� stukot podbitych gwo�dziami sanda��w.
- Ojcze Adamie! Czy ojciec spostrzeg� co� za mn�, gdy tam kl�cza�em?
- Nie, wielebny ojcze - zapiszcza� mysi g�osik.
- Gdyby tak by�o, winien bym nakaza� milczenie w tym wzgl�dzie.
Wyszed� w kru�ganek. Nad jego g�ow� s�o�ce tworzy�o strza�y i smugi, lecz �ciana pomi�dzy prezbiterium a otaczaj�cym go szerokim obej�ciem rzuca�a na posadzk�, gdzie stali, cie�. S�ysza� stuk rozbijanych kamieni na skrzy�owaniu naw, przygl�da� si� drobinkom kurzu ta�cz�cym w powietrzu nawet tu, poza przepierzeniem, cho� nieco wolniej. Te wiruj�ce py�ki przyci�gn�y jego wzrok ku wysokiemu sklepieniu; cofn�� si� troch�, by lepiej mu si� przyjrze�.
- Ojcze Adamie!
Lecz ma�y cz�owieczek nic nie m�wi� i nic nie robi�.
Sta� trzymaj�c ci�gle list, a wyraz jego twarzy pozosta� nie zmieniony. "Mo�e dlatego, �e on w og�le nie ma twarzy - pomy�la� Jocelin. - Jest ca�y kr�g�y jak ko�ek". Roz�mieszy�a go �ysina, na kt�r� patrzy� z g�ry, i kosmyk w�os�w nieokre�lonej barwy.
- Wybaczcie, ojcze Adamie - powiedzia�. - Tak �atwo si� zapomina o waszej obecno�ci. - I doda�, �miej�c si� g�o�no, pe�en rozradowania i ciep�ych uczu�: - B�d� was nazywa� ojciec Anonim.
Kapelan milcza� nadal.
- No, a teraz ten g�upi list.
W drugim ko�cu ko�cio�a zgromadzi� si� ch�r na nast�pne nabo�e�stwo. Us�ysza�, �e zaczynaj� pie�� procesyjn�. Najpierw s�ycha� by�o wyra�niej g�osy dzieci�ce, kt�re cich�y z wolna, by ust�pi� miejsca niskim g�osom ksi�y z ch�ru kapitulnego. Po chwili i te umilk�y. Z kaplicy Mariackiej dobiega� ju� tylko pojedynczy g�os wy�piewuj�cy "Aaaaaaa", goni�cy sam siebie w�r�d ech wok� sklepienia.
- Powiedzcie, ojcze! Wszyscy wiedz�, tak to na �wiecie bywa, �e ona jest moj� ciotk�?
- Tak, ksi�e dziekanie.
- Trzeba by� mi�osiernym... zawsze... nawet dla takich jak ona jest... lub by�a.
Zn�w milczenie.
"Skrzyd�ami zakry� stopy. Tw�j anio� to moja r�kojmia. Wszystko teraz znie�� mog�".
- Co m�wi�?
- Takie tam gadanie, wielebny ojcze.
- Powiedzcie.
- M�wi�, �e gdyby nie jej maj�tek, nie wybudowaliby�cie nigdy wie�y.
- To prawda. Co jeszcze?
- M�wi�, �e gdyby nawet grzechy wasze by�y nie wiem jak ohydne, pieni�dze zdo�aj� kupi� wam grobowiec przy wielkim o�tarzu.
- Tak m�wi�?
List le�a� wci�� jak bia�a taca. Przesycaj�cy go md�y zapach unosi� si� w powietrzu i wdziera� do nosa; kru�ganek, pogr��ony w dole pod p�nocnymi oknami w mroku, wydawa� si� wype�niony oddechem sztucznej wiosny. Mimo �e zacz�� wszystko od nowa, mimo anio�a, poczu� zn�w jakie� zniecierpliwienie.
- To �mierdzi!
Solo dobiegaj�ce z kaplicy ucich�o.
- Przeczytajcie!
_ "Do mego siostrze�ca i..."
- G�o�niej!
(Z kaplicy p�yn�� pojedynczy g�os, zag�uszaj�c echo:
"Wierz� w Boga...")
_ "...ojca w Panu, Jocelina, dziekana ko�cio�a katedralnego Panny Maryi".
(W kaplicy m�ode i stare g�osy �piewa�y teraz razem:
"...nieba i ziemi...")
- "List ten pisze w moim imieniu mistrz Godfrey, gdy� mniemam, i� po�r�d ko�cielnych zaj�� i prac zwi�zanych z budow� zlekcewa�y�e� tamte listy, kt�re pisa� za mnie w ci�gu ubieg�ych trzech lat. Drogi m�j siostrze�cze! Oto poruszam znowu star� spraw�. Czy nie mo�esz si� zdoby� na s�owo odpowiedzi? Zupe�nie inn� i szybsz� da�e� mi wtedy, gdy rzecz sz�a o pieni�dze. B�d�my szczerzy. Ja wiem i �wiat wie, i Ty wiesz r�wnie�, jakie by�o moje �ycie. Ale wszystko sko�czy�o si� z jego �mierci� - sko�czy�o si� to, co nazwa�abym mordem i m�cze�stwem. Reszta jest pokut� wobec Stw�rcy, kt�ry, jak ufam, zechce �askawie u�yczy� swej niegodnej s�u�ebnicy wielu jeszcze lat �ycia w �mierci, by mog�a si� przed Nim kaja�..."
("Um�czon pod Ponckim Pi�atem...")
- "Wiem, �e milczysz, bo pot�piasz moje konszachty z kr�lem ziemskim. Czy� jednak nie jest powiedziane: Oddajcie, co cesarskiego, cesarzowi? To przynajmniej uczyni�am w miar� najlepszych si� moich. Mia�am le�e� w Winchester, po�r�d kr�l�w, obieca� mi to solennie, ale odm�wiono mi tego,, cho� nadejdzie niebawem czas, �e jedynym w�a�ciwym dla mnie towarzystwem b�d� zmarli kr�lowie..."
("S�dzi� �ywych i umar�ych...")
- "Mistrz Godfrey chce wymaza� to ostatnie zdanie, ale nie pozwalam mu na to. Czy wszystkie ko�ci w Twoim ko�ciele s� tak bardzo u�wi�cone? Powiesz mo�e, �e s�abe s� moje szans� na niebo, ja jednak nie przestaj� ufa�. Istnieje miejsce, a raczej istnia�o, zanim Ty tam nasta�e�, w po�udniowej cz�ci prezbiterium, gdzie pada s�o�ce, mi�dzy grobem jakiego� starego biskupa a o�tarzem prepozyta. S�dz�, �e wielki o�tarz m�g�by mnie tam znie�� i zwraca� mo�e mniej uwagi ni� Ty na te b��dy, za kt�re ci�gle jeszcze trudno mi szczerze �a�owa�..." ("Grzech�w odpuszczenie, cia�a zmartwychwstanie...")
- "O co chodzi? O wi�cej pieni�dzy? Chcesz mie� dwie wie�e zamiast jednej? Dowiedz si� zatem, �e zamierzam podzieli� m�j maj�tek - on si� okaza� i tu, jak we wszystkim, hojny - pomi�dzy Ciebie i biednych, od�o�ywszy konieczn� sum� na m�j grobowiec, msz� �a�obn�, dar dla katedry w imieniu Twojej nie�yj�cej matki - �y�y�my z ni� kiedy� w bliskiej przyja�ni..."
Wyci�gn�� r�k� i z�o�y� list w r�kach kapelana.
- Nie s�dzicie, �e poradzimy sobie bez kobiet, ojcze Anonimie?
- Powiadaj�, �e s� niebezpieczne i niepoj�te, ksi�e dziekanie.
("Amen.")
- A jak� damy odpowied�?
Lecz Jocelin przywo�a� zn�w na my�l nowo zacz�te dzie�o, anio�a i niewidoczne jeszcze zarysy wie�y, kt�re dla wtajemniczonych rysowa�y si� na s�onecznym niebie nad skrzy�owaniem naw.
- Odpowied�? - powt�rzy� ze �miechem. - Po c� mamy zmienia� decyzj�. Nie odpowiemy wcale.
ROZDZIA� DRUGI
Wyszed� z kru�ganka przez prowizoryczne drewniane drzwi i sta� chwil� mrugaj�c w niespodziewanym blasku na skrzy�owaniu naw. Otw�r w �cianie p�nocnej nawy poprzecznej by� ]ju� tak du�y, �e zmie�ci�by si� w nim w�z. Cz�� za�ogi majstra zaj�ta by�a wyr�wnywaniem kraw�dzi. Kurz, wi�kszy ni� kiedykolwiek, k��bi� si� jak ��ty dym. Dziekan zakaszla�, a oczy nabieg�y mu �zami. Dwaj robotnicy krusz�cy posadzk� pracowali zanurzeni pod ni� po uda, a py� by� tu tak g�sty, �e mu si� wydawa�o, i� twarze ich s� w potworny spos�b zniekszta�cone, p�ki nie spostrzeg�, �e zakryli sobie usta szmatami: szmaty te pokrywa�a gruba skorupa kurzu i potu. Nad otworem sta� wyczekuj�co pomocnik murarski, a gdy nape�ni� sw�j kube�, odszed� �rodkiem nawy, ust�puj�c miejsca innemu. Wydostawszy si� z k��b�w kurzu, z kube�kiem na ramieniu, zacz�� �piewa� dobywaj�c z trudem glos z piersi. Jocelin us�ysza� pierwsze s�owa piosenki i zakry� rakami uszy, a potem otworzy� usta, by skarci� �piewaj�cego, kt�ry nie zwr�ci� na to uwagi i wyszed� otw�r w murze, nie przestaj�c �piewa�. Jocelin wbieg� do nawy i rozejrza� si� po niej. Szed� wyci�gaj�c szyj� i zagl�daj�c za filary, ale nie znalaz� tam nikogo. Umy�lnie przeszed� przez naw� po�udniow�. Uderzy� w du�e drzwi wiod�ce na kru�ganek, szarpn�� zakrywaj�c� je kotar�. Ale w scriptorium nie by�o tego, kogo szuka�. Tylko jaki� diakon por�wnywa� dwa r�kopisy, z nosem o trzy cale od karty papieru.
- Gdzie jest zakrystian?
M�odzik skoczy� na r�wne nogi, chwytaj�c w locie spadaj�c� ksi�g�.
- Przeszed� t�dy, ksi�e dziekanie...
Jocelin szarpn�� nast�pn� kotar�. Ale i w sali szkolnej nie by�o nikogo. �awki sta�y w nie�adzie, jedna by�a przewr�cona. Podszed� do arkady kru�ganka, opar� si� r�kami o parapet, w miejscu gdzie w kamieniu wydrapana by�a szachownica i le�a�y ko�ciane pionki, i wytkn�� g�ow� na zewn�trz. Zakrystian siedzia� na �awce wyniesionej z sali szkolnej, w s�o�cu, oparty plecami o filar arkady, z r�kami z�o�onymi na kolanach.
- Ojcze Anzelmie!
Jaka� pierwsza wiosenna mucha po�askota�a ojca Anzelma po nosie i odlecia�a. Otworzy� oczy nie widz�c i zamkn�� je znowu.
- Ksi�e zakrystianie!
Jocelin podni�s� nast�pn� kotar�, wybieg� na plac i stan�� obok ojca Anzelma; opanowa� gniew i przem�wi� normalnym g�osem:
- W nawie nie ma nikogo. Nikt tam nie pilnuje.
Ojciec Anzelm dr�a� lekko, cho� wydawa�o si�, �e �pi. Otworzy� oczy, lecz patrzy� gdzie� w bok.
- Taki kurz, ksi�e dziekanie. Ojciec wie, w jakim stanie s� moje biedne p�uca.
- Nie ma potrzeby, �eby ojciec sam tam siedzia�. Wystarczy wyda� rozkaz.
Anzelm zakaszla� cicho.
_- Jak mog� ��da� od innych tego, czego sam zrobi�
nie mog�? Za dzie�, dwa kurzu b�dzie mniej. Tak powiedzia� majster.
- A tymczasem mog� tam �piewa� spro�ne �piewki?
Mimo �e Jocelin stara� si� opanowa�, g�os jego wzni�s� si� wy�ej, a prawa pi�� zacisn�a si� w ku�ak. Rozwar� j� z premedytacj�, a potem zgi�� palce, jakby to by� gest bez znaczenia. Lecz zakrystian dojrza� go, cho� patrzy� teraz na wysoki cedr. Dr�a� jeszcze, ale g�os mia� spokojny.
- Kiedy si� we�mie pod uwag�, ksi�e dziekanie, do jakiego stopnia musimy si� pogodzi� z zak��ceniem naszego normalnego �ycia, to piosenka - prosz� mi darowa� - cho�by i bardzo �wiecka, wydaje si� przewinieniem, kt�re mo�na wybaczy�. Ostatecznie mamy dwa-
na�cie o�tarzy w nawach bocznych. A z powodu tej budowy nie pal� si� tam �adne �wiece. I - prosz� mi zn�w wybaczy� - skoro ci dziwni osobnicy ze wszystkich kra�c�w �wiata wydaj� si� sk�onni do tego, �eby odpowiada� si�� na najl�ejsz� prowokacj�, mo�e m�drzej by�oby pozwoli� im �piewa�. Jocelin otworzy� usta i zamkn�� je nie wyrzek�szy s�owa. Przez mgnienie ujrza� w my�li obraz powa�nych narad w kapitularzu. Zakrystian tymczasem odwr�ci� wzrok od cedru i patrzy� teraz prosto na niego, z przechylon� na bok g�ow�.
- Tak, ksi�e dziekanie. Niech sobie �piewaj� przez dzie� czy dwa, przynajmniej p�ki nie opadnie ten kurz.
Jocelin odzyska� oddech.
- Na zebraniu kapitu�y zapad�y przecie� postanowienia...
- Pozostawiono mi pewn� swobod�.
- Oni bezczeszcz� ko�ci�.
Zakrystian by� r�wnie nieruchomy jak kamienie, o kt�re si� opiera�. Nie dr�a� ju�.
- Przynajmniej go nie niszcz�.
- Co ojciec ma na my�li?! - wykrzykn�� Jocelin.
R�ce zakrystiana spoczywa�y nieruchomo, jakby zapomnia�, �e nimi porusza�.
- Ja, ksi�e dziekanie? Tylko to, co powiedzia�em.
Bardzo ostro�nie spl�t� d�onie na kolanach. - Prosz� mnie �le nie rozumie�. Mo�liwe, �e ci ciemni ludzie kalaj� powietrze swoimi s�owami, tak jak wype�niaj� je kurzem i brudem. Ale go nie niszcz�. Nie niszcz� budynku, kt�ry je otacza.
- A ja go niszcz�!?
Lecz zakrystian mia� si� na baczno�ci.
- Kto m�wi� o ksi�dzu dziekanie?
- Zawsze, od kiedy g�osowa� ojciec w kapitule przeciwko wzniesieniu wie�y...
Gniew dusi� go w gardle, urwa�. Anzelm u�miechn�� si� lekko.
- Godny ubolewania brak wiary, ksi�e dziekanie. Zosta�em przeg�osowany i teraz musimy wszyscy wyt�y� si�y.
Zabrzmia�o to troch� jak cytat. Rozdra�nienie Jocelina przesz�o w z�o��.
- Istotnie godny ubolewania brak wiary!
U�miech zakrystiana wyra�a� nie tylko spok�j, ale i �yczliwo��.
- Nie wszyscy czujemy si� tymi wybranymi, ksi�e dziekanie.
- Czy ojciec my�li, i� ja nie rozumiem, �e to oskar�enie? Cho� ostro�nie sformu�owane.
- Powiedzia�em, co mia�em do powiedzenia.
- Nie wstaj�c z miejsca.
R�ne dziwne powody sprawi�y, �e w Jocelinie krew zawrza�a. Gdy odezwa� si� znowu, g�os jego dr�a�.
- S�dz�, �e nakazy za�o�yciela naszego zgromadzenia obowi�zuj� nadal.
Zakrystian siedzia� bez ruchu. Na jego delikatnej twarzy pojawi� si� jakby cie� rumie�ca. Cofn�� stopy i wolno wsta�.
- S�ucham, ksi�e dziekanie.
- Na skrzy�owaniu naw ci�gle brak dozoru.
Zakrystian nie odpowiedzia�. Z�o�y� r�ce, ulegle pochyli� g�ow� i odwr�ci� si� w kierunku drzwi wiod�cych na kru�ganek. Jocelin wyci�gn�� nagle r�k�.
- Anzelmie!
Zakrystian si� zatrzyma�, odwr�ci� i czeka�.
- Anzelmie, ja nie chcia�em... Jeste� moim jedynym przyjacielem z dawnych czas�w... Do czego to prowadzi?
Milczenie.
- I wiesz, nie to mia�em na my�li, �eby� odchodzi� w ten spos�b... Przebacz mi.
Oczu w r�owej twarzy nie rozja�ni� u�miech.
- Oczywi�cie.
- Jest mn�stwo ludzi, kt�rych m�g�by� do tego wyznaczy�. Tego ch�opca ze scriptorium, na przyk�ad. Chryzostom mo�e chyba poczeka�? Pomy�l, jak d�ugo ju� czeka.
Ale zakrystian by� zn�w spokojny. Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie chcia�bym prosi� o to dzisiaj nikogo. Z powodu tego kurzu.
Zamilkli obaj.
"Co mam zrobi�? Ma�a przykro��, kt�ra minie. Ale mam nauczk�."
- Rozkaz ksi�dza dziekana pozostaje nie zmieniony?
Jocelin obr�ci� si� na pi�cie i spojrza� w g�r�. Zobaczy� arkad� kru�ganka i blanki, zatrzyma� spojrzenie na skarpach nad nimi i wysokich oknach po�udniowej �ciany. Wzrok jego szed� dalej w g�r� wzd�u� k�ta, jaki tworzy�a �ciana z naw� poprzeczn�, a� do miejsca, gdzie skrzy�owanie naw �ci�le przykrywa� kwadratowy dach. S�o�ce nasyca�o swym blaskiem kamie� nie ogrzewaj�c go. A ponad kamienn� �cian� ja�nia�o czyste niebo sp�ukane nocnym deszczem. Nie by�o na nim chmur, tylko zapowied� wiatru. Dziekan syci� wzrok niewidocznymi geometrycznymi liniami tam w g�rze, nad blankami, gdzie kr��y� ptak, a� dotar� do punktu czterysta st�p nad ziemi�. "Niech tak b�dzie. Niech nie wiem, ile kosztuje".
Popatrzy� zn�w na zakrystiana i zdumia� si� wyrazem jego twarzy: malowa�a si� na niej �yczliwo�� i pe�na politowania satysfakcja. "Jestem twoim przyjacielem - m�wi� u�miech - twoim spowiednikiem, ale przede wszystkim przyjacielem". M�wi� te� co�, na co w �aden spos�b nie mo�na by�o odpowiedzie�: "Ta niewidoczna rzecz tam w g�rze to Szale�stwo Jocelina, kt�re runie na ziemi�, a padaj�c pogrzebie i zniszczy ko�ci�".
- Wi�c jak, ksi�e dziekanie?
Staraj�c si� nie podnie�� g�osu Jocelin powiedzia�:
- Tak. Prosz� tam i��.
Zakrystian z�o�y� r�ce i pochyli� g�ow�. By� to ca�kowity akt pos�usze�stwa, ale i co� wi�cej; naderwa�a si� ni�, kt�ra ich ��czy�a. Zatrzyma� si� na chwil� przy drzwiach prowadz�cych do nawy poprzecznej, a Jocelin nawet w delikatnym podniesieniu klamki i starannym zamkni�ciu drzwi, kt�re zgrzytn�y, us�ysza� jak�� nie okre�lon� nagan�, stanowi�c� swego rodzaju zuchwalstwo, tak �e naderwana ni� p�k�a. "No - pomy�la� - to koniec." A potem przypomnia� sobie, jak mocna by�a wi� ��cz�ca ich serca, i na my�l o tym poczu� b�l. Wiedzia�, �e gdy och�onie z gniewu, b�dzie si� trapi�, wspomina j�� klasztor nad morzem, piaszczysty brzeg, po�yskuj�c� w s�o�cu wod�. To grozi�o ju� od d�u�szego czasu. Nie wiedzia�em, ile b�dziesz kosztowa�, ty, tam w g�rze, czterysta st�p nad ziemi�. My�la�em, �e to b�d� tylko pieni�dze. Ale, mimo wszystko, kosztuj, ile chcesz."
Wr�ci� do katedry i na chwil�, gdy sta� w nawie po�udniowej, wyrzuci� z my�li Anzelma. Bo kurzu w powietrzu by�o mniej, a tam gdzie jeszcze si� unosi�, zmniejsza� si� widocznie. Kopacze nie pracowali ju� z zas�oni�tymi ustami i nie sta� nad nimi s�up py�u. Wida� by�o tylko ich g�owy i wyrzucane do g�ry �opaty. Kiedy �opaty opada�y w d�, nie d�wi�cza�y uderzaj�c o kamie�, lecz ci�y ziemi� z cichym chrz�stem. Murarczyk wynosi� kub�y pe�ne czarnej ziemi. Jocelina nie interesowa� jednak murarczyk ani kopacze, tylko Roger Mason, kt�ry sta� po drugiej stronie wykopanego do�u, ze spojrzeniem utkwionym w jego g��b. Podni�s� na chwil� wzrok na filary, popatrzy� na Jocelina nie widz�c go i zn�w skierowa� oczy w d�. Nie by�o to nic nowego, bo majster cz�sto wpatrywa� si� w r�ne rzeczy nie widz�c ich wcale, to zn�w patrzy� na co� tak, jakby nie potrafi� dojrze� nic innego ani nic innego s�ysze� i czu�. Wzrok jego zdawa� si� wtedy obejmowa� i kszta�towa� rzecz, kt�rej si� przygl�da�, lub te� akceptowa� j� w pe�ni. Ale teraz nie patrzy� w ten spos�b. Wpatrywa� si� nieruchomo w d�, a na jego ogorza�ej twarzy malowa�o si� wyra�ne zdumienie i niedowierzanie. Granatowy kaptur, odrzucony na plecy, otacza� fa�dami grub� szyj�; majster przesun�� r�k� po kr�g�ej ostrzy�onej g�owie, jakby chcia� si� upewni�, �e znajduje si� ona na swoim miejscu.
Jocelin stan�� na skraju do�u i spyta�:
- No, Roger? Zadowolony jeste�?
Majster nie odpowiedzia� i nie spojrza� nawet na niego.
Z r�kami wspartymi na biodrach sta� na grubych szeroko rozstawionych nogach, pochylaj�c lekko do przodu muskularny, przyodziany w br�zow� bluz� tors. Powiedzia� w g��b do�u:
- Popr�bujcie szpikulcem.
Jeden z kopaczy przeci�gn�� si� i otar� r�k� spocon� twarz. Drugi znikn�� w g��bi do�u i zaczai tam chrz�ka�. Majster ukl�k� szybko i z r�kami wspartymi o brzeg kamiennej p�yty pochyli� si� jeszcze bardziej do przodu.
- Jest co�?
- Nic, panie majstrze. No, ho-op!
Ukaza�a si� g�owa m�czyzny i r�ce. Trzyma� w nich �elazny pr�t, zaznaczaj�c jednym kciukiem odleg�o��, a drugi opieraj�c o �wiec�cy znak. Majster obejrza� wolno pr�t od jednego palca do drugiego. Popatrzy�, jakby nie widzia� Jocelina i u�o�y� wargi jak do gwizdu, ale nie wyda� z nich d�wi�ku. Dziekan zrozumia�, �e jest ignorowany, i odwr�ci� si�, by si� przyjrze� dok�adnie nawie. Dojrza� siw� szlachetn� g�ow� Anzelma, kt�ry siedzia� o dwie�cie jard�w z boku przy drzwiach po stronie zachodniej, wykonuj�c �ci�le jego polecenie, lecz poza zasi�giem s�uchu i nieomal wzroku. Jocelin poczu� nag�y nawr�t b�lu, �e cz�owiek ten m�g� mu si� wydawa� kim� innym, ni� wynika z jego zachowania, a tak�e cie� zdziwienia i niedowierzania. "Je�li chce zachowywa� si� jak dziecko, niech sobie siedzi, a� przyro�nie do kamienia. Nie powiem nic."
Odwr�ci� si� zn�w do majstra i tym razem wiedzia�, �e ten go zauwa�y�.
- No co, m�j synu?
Majster wyprostowa� si�, strzepn�� kurz z kolan, a potem z r�k. Kopacze powr�cili do swej pracy, rozleg� si�; chrz�st i zgrzyt.
- Poj�li�cie, co�cie widzieli, wielebny ojcze?
- Tylko tyle, �e legendy staj� si� prawd�. Ale legendy s� zawsze prawdziwe.
- Wy, ksi�a, przebieracie i wybieracie. "Wy, ksi�a. ...Musz� uwa�a�, �eby go nie rozgniewa� - pomy�la�. - P�ki robi, co ja chc�, niech sobie gada, co mu si� podoba."
- Przyznaj, synu, �e m�wi�em ci, i� ten budynek to cud, a ty� nie chcia� wierzy�. Teraz ujrza�e� na w�asne oczy.
- Co ujrza�em?
- Cud. Ujrza�e� fundamenty. Lub raczej, �e ich nie ma.
Majster roze�mia� si�, a w �miechu jego brzmia�a ironia i pogarda.
- Fundamenty s�. S� mniej wi�cej wystarczaj�ce na budowl� o tym ci�arze. Prosz� spojrze�! Zobaczy ksi�dz dziekan, co zrobiono. Prosz� si� przyjrze� bocznej �cianie tego do�u. Gruz do tego miejsca i jeszcze dot�d. A potem ju� nic - pr�cz b�ota. Jakby tratwa z ga��zek umocniona po wierzchu. I to nawet nie jest pewne. Mo�liwe, �e jest tu gdzie� pod spodem �wir, kt�ry musi wydoby� si� na wierzch. Musi, albo ja nie znam si� na swojej robocie. Mo�e by� tu kiedy� brzeg rzeki i to jest �wir zostawiony przez ni�. A to b�oto tam w dole to mo�e nic innego jak z�o�e mu�u. Jocelin roze�mia� si� rado�nie. Uni�s� w g�r� brod�.
- Przy ca�ych twoich fachowych wiadomo�ciach nie mo�esz znale�� nic pewnego, synu. M�wisz, �e zbudowali tratw�. A dlaczego nie uwierzy�, �e budynek na niej si� unosi. Pro�ciej jest wierzy� w cud. Majster przygl�da� mu si� w milczeniu, p�ki dziekan nie przesta� si� �mia�.
- Prosz� podej�� tu, gdzie mo�emy porozmawia�. Dajmy na to, �e budynek jest zawieszony w powietrzu. To si� tak m�wi. Mo�liwe, �e...
- Tak jest, Rogerze. Zawsze wiedzieli�my o tym. Mo�e nast�pnym razem uwierzysz mi. To kopanie by�o ca�kiem niepotrzebne.
- Kopi� ze wzgl�du na moich robotnik�w.
- Twojej armii? My�la�em, �e jeste� jej genera�em!
-- Niekiedy przewodzi armia.
- Niewiele wart taki genera�, Rogerze.
- Niech ksi�dz dziekan zechce pos�ucha�. Fundamenty, tratwa, je�li tak to nazwiemy, s� akurat wystarczaj�ce na ten budynek. Ale na nic wi�cej. Lub prawie na nic. A ci kopacze wiedz� o tym. Cho� stara� si� przybra� ton uroczysty, w g�osie Jocelina brzmia�o dobrotliwe ubawienie.
- A czy ten d� nie zosta� te� wykopany dla mnie,
Rogerze? Wilczy d� dla z�apania dziekana?
_ Ale Roger Mason nie u�miechn�� si�. Patrzy� przed siebie spod g�stych brwi, jak byk.
- Co ksi�dz chce przez to powiedzie�?
- Poka�my dziekanowi, �e wie�a jest rzecz� niemo�liw�. Tego lata nie ma roboty w Winchester ani w Chichester, ani w Lalock, ani w Christchurch; nie buduje si� �adnych opactw ani klasztor�w; nowy kr�l nie jest budowniczym zamk�w. "Tutaj - pomy�la�e� - przebiedujemy jako� lato, poka�emy dziekanowi Jocelinowi, jaki z niego szaleniec." W ten spos�b mo�esz utrzyma� razem swoj� armi�, a� trafi si� jaka� robota, bez tej armii jeste� niczym. Majster u�miechn�� si�.
- Je�li niebawem natrafi� na �wir, wielebny ojcze, b�dziemy mogli si� zastanowi�. W przeciwnym razie...
- W przeciwnym razie zgodzisz si� na budowanie niskiej szerokiej wie�y i b�dziesz to robi� ostro�nie, l�kliwie, zerkaj�c z ukosa, czy budynek si� nie wali? I my�lisz, �e jeste� bardzo m�dry. Wie�� mo�na przesta� wznosi� na ka�dej wysoko�ci, prawda, Roger? A twoja armia mo�e zimowa� tu i mordowa� jeszcze wi�cej ludzi.
- To ja straci�em w tej walce mego najlepszego kamieniarza.
- A wszystko dla niskiej, szerokiej wie�y. Nie, Rogerze!
- Szukam �wiru. �wir to prawdziwy fundament.
Jocelin kiwa� g�ow� i u�miecha� si� do niego.
- Zobaczysz, jak pchn� ci� w g�r� moj� wol�. Ta sprawa to wola Boska.
Majster przesta� si� u�miecha�. Powiedzia� z gniewem:
- Gdyby zamierzali zbudowa� strzelist� wie��, po�o�yliby fundamenty pod ni�.
- Zamierzali j� zbudowa�.
Tym razem obudzi� pe�ne zainteresowanie Rogera.
- A plany?
- Jakie plany?
- Plany budynku. Widzia� je ksi�dz dziekan? Ma je ksi�dz w archiwum?
Jocelin potrz�sn�� g�ow�.
- Nie ma �adnych plan�w, m�j synu. Tacy ludzie jak tamci nie potrzebowali rysunk�w na pergaminie czy kartonie. Ale ja wiem, co zamierzali. Majster podrapa� si� w g�ow�, a potem skin�� r�k�.
- Pozw�lcie ze mn�, wielebny ojcze. Obejrzymy filary.
- Znam je dobrze. Pami�taj, �e to m�j dom pod opiek� Boga.
- Ale s