3001
Szczegóły |
Tytuł |
3001 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3001 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3001 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3001 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RICHARD BACHMAN
Regulatorzy
(prze�o�y� Piotr Jankowski)
Z my�l� o Jimie Thompsonie i Samie Peckinpahu -
widmowych legendach
"Panie szanowny, my robimy w o�owiu"
- Steve McQueen
Siedmiu wspania�ych
Poczt�wka, kt�r� przys�a� Audrey Wyler jej brat William Garin:
ROZDZIA� 1
Ulica Topolowa/15.45/15 lipca 1996 roku
Przysz�o lato.
Nie jakie� tam zwyk�e lato - nie w tym roku - lecz apoteoza lata, awatar lata, absolutny przeb�j buchaj�cy zieleni� w �rodku lipca; z bia�ym s�o�cem jarz�cym si� na tle tego s�ynnego nieba �rodkowego Ohio, nieba w kolorze wyp�owia�ych levis�w, z dzieciakami wydzieraj�cymi si� na okr�g�o w Lasku Nied�wiedzim na wzg�rzu, z puk! kij�w baseballowych Ma�ej Ligi na boisku po drugiej stronie lasku, z warkotem kosiarek, z wyciem sportowych samochod�w bez t�umika na autostradzie numer dziewi�tna�cie, z szumem �y�worolek na betonie chodnik�w i g�adkim t�uczniu ulicy Topolowej, z brz�czeniem radia, w kt�rym baseball w wykonaniu Cleveland Indians (rzadko��, mecz w �rodku dnia) konkuruje z Nutbush City Limits w wykonaniu Tiny Turner, co to idzie tak: "Pi��dziesi�tka dla pojazd�w, dla motocykli zakaz wjazdu" - a to wszystko wyko�czone, niczym lam�wk� d�wi�kowej koronki, g�adkim, jedwabistym poszumem spryskiwaczy na trawnikach.
Lato w Wentworth, miasteczku na obrze�ach Columbus w Ohio, ch�opie, ty to czujesz? Lato na ulicy Topolowej, biegn�cej przez sam �rodek tego s�ynnego, wyp�owia�ego ameryka�skiego snu; z zapachem hot dog�w w powietrzu i papierowymi �uskami po fajerwerkach zalegaj�cymi na skraju jezdni od Czwartego Lipca. To upalny lipiec, w pierwszym gatunku, jak Pan B�g przykaza�, odlotowy lipiec, bez dw�ch zda�, cho� prawd� powiedziawszy, to r�wnie� bardzo suchy lipiec - niemal bez deszczu, je�li nie liczy� rzadkich paroksyzm�w w�a do podlewania str�caj�cych szcz�tki fajerwerk�w z trawnika. Mo�e dzi� to si� zmieni; od zachodu dobiega raz po raz pomruk grzmotu, a ci co ogl�dali prognoz� na Kanale Pogody (kabl�wek na Topolowej jest w br�d, a jak�e), wiedz� ju�, �e po po�udniu spodziewane s� burze. Mo�e nawet tornado, cho� to ju� mniej prawdopodobne.
Tymczasem jednak wok� nic tylko arbuzy i lody na patyku, i kiksy na ko�cu baseballowego kija; chcia�e� lata, to je masz, w samym �rodku Stan�w Zjednoczonych Ameryki, �ycie jak z najskrytszych marze�, z chevroletami na podjazdach i stekami w zamra�alniku, czekaj�cymi tylko, by je ubi� i rzuci� wieczorem na grilla za domem (mo�e na deser b�dzie szarlotka, jak my�lisz?). Oto kraina zielonych trawnik�w i starannie utrzymanych klomb�w; oto Kr�lestwo Ohio, gdzie dzieciaki nosz� czapki daszkami do ty�u i kr�tkie koszulki w paski do workowatych szort�w i szuraj� tymi wielkimi, topornymi adidasami jak w reklamach Nike.
W tym kwartale Topolowej, kt�ry rozci�ga si� mi�dzy ulicami Nied�wiedzi�, u wierzcho�ka wzg�rza i Hiacyntow�, u jego podn�a, stoi jedena�cie dom�w i jeden sklep. Ten ostatni, na rogu Topolowej i Hiacyntowej, to nie�miertelny ameryka�ski osiedlowy sklep samoobs�ugowy, do kt�rego idzie si� po paczk� marlboro, po butelk� pepsi albo sze�� puszek budweisera, po cukierki za centa (dzi� to ju� chyba za dziesi�� cent�w), po sprz�t do grilla (talerzyki papierowe widelce plastikowe chrupki bekonowe lody keczup musztarda przyprawy), po lody na patyku i po soczek Snapple w "szerokim asortymencie produkowanym ze sk�adnik�w w najlepszym gatunku". Na stoisku z pras�, je�li chcesz, mo�esz tu nawet kupi� Penthouse'a, ale trzeba poprosi� kasjerk�; w Kr�lestwie Ohio czasopisma z golizn� trzyma si� najcz�ciej pod lad�. I jest to absolutnie w porz�dku, a co. Wa�ne, �e wiadomo, gdzie w razie potrzeby mo�na je dosta�.
Dzi� jest nowa kasjerka; pracuje tu dopiero od tygodnia i w tej chwili, o pi�tnastej czterdzie�ci pi��, czeka, by obs�u�y� dziewczynk� i ch�opca. Dziewczynka ma jakie� jedena�cie lat i powoli zaczyna przeistacza� si� w pi�kno��. Ch�opiec, z pewno�ci� jej braciszek, jest sze�ciolatkiem i zaczyna (przynajmniej zdaniem kasjerki) przeistacza� si� powoli w pierwszej klasy gnojka.
- Ja chc� dwa batony! - oznajmia Gnojkowaty Braciszek.
- Starczy nam tylko na jeden, je�eli chcemy sobie kupi� picie - t�umaczy mu �liczna Siostrzyczka z cierpliwo�ci� zdaniem kasjerki godn� podziwu.
Gdyby to by� jej braciszek, najch�tniej zasun�aby smarkaczowi takiego kopa, �eby mu ty�ek przeskoczy� na plecy; m�g�by wtedy zagra� dzwonnika z Notre Dame w szkolnym teatrzyku.
- Mamusia ci rano da�a pi�� dolc�w, widzia�em - m�wi gnojek. - Gdzie masz reszt�, Ma�gocha?
- Nie nazywaj mnie tak, nienawidz� tego - odpowiada dziewczynka.
Ma d�ugie miodowoblond w�osy, kt�re, zdaniem kasjerki, s� absolutnie przepi�kne. Ona sama nosi kr�tk� odlotow� fryzur�: ufarbowa�a w�osy z lewej strony na pomara�czowo, z prawej na zielono. Zdaje sobie doskonale spraw�, �e gdyby kierownik sklepu nie potrzebowa� na gwa�t kogo�, kto zgodzi si� pracowa� od jedenastej do dziewi�tnastej, z takimi w�osami nie dosta�aby tu roboty - jej szcz�cie, jego pech. Wydusi� z niej zreszt� obietnic�, �e przykryje te kolorki czapeczk� baseballow�, ale obietnice s� po to, �eby je �ama�. A teraz �liczna Siostrzyczka przygl�da si� jej fryzurze z pewn� fascynacj�.
- Ma�gocha, Ma�gocha, Ma�gocha! - skrzeczy ch�opiec i rozpiera go typowa w�a�nie dla takich braciszk�w z�o�liwa rado��.
- Naprawd� mam na imi� Ellen - m�wi dziewczynka takim tonem, jakby powierza�a komu� wielk� tajemnic�. - Margaret mam na drugie. On specjalnie tak na mnie m�wi, bo wie, �e tego nienawidz�.
- Mi�o mi ci� pozna�, Ellen - odpowiada kasjerka i zaczyna sumowa� zakupy dziewczynki.
- Mi�o mi ci� pozna�, Ma�gocha! - przedrze�nia j� gnojek i wykrzywia twarz w grymas tak ohydny, �e a� �mieszny. Marszczy nos, robi zeza. - Mi�o mi ci� pozna�, Ma�gocha-Gli�dziocha!
- Masz pi�kne w�osy - m�wi Ellen, nie zwracaj�c na niego uwagi.
- Dzi�ki - u�miecha si� nowa kasjerka. - Nie s� tak �adne, jak twoje, ale ujd�. Dolar czterdzie�ci sze��.
Dziewczynka wyci�ga z kieszeni d�ins�w ma��, plastikow� portmonetk� na drobniaki. Tak� zamykan� na zatrzask. W �rodku s� dwa pomi�te banknoty dolarowe i kilka pens�w.
- Zapytaj si� Ma�gochy-Gli�dziochy, na co wyda�a tamte trzy dolce! - tr�bi gnojek. Drze si� jak megafon na dworcu. - Kupi�a sobie pismo z Braaadem Piiiittem na ok�adce!
Ellen nadal stara si� go ignorowa�, cho� policzki ju� jej lekko poczerwienia�y. Podaje kasjerce dwa dolary i m�wi:
- Chyba pierwszy raz ci� tutaj widz�.
- Chyba tak; zacz�am w zesz�� �rod�. Potrzebowali kogo� na ca�y dzie� i jeszcze na zast�pstwo, je�eli ch�opak z nocnej zmiany si� sp�ni.
- Fajnie, �e ci� pozna�am. Jestem Ellie Carver. A to m�j braciszek, Ralph.
Ralph Carver pokazuje j�zyk i wydaje taki d�wi�k jak osa, kt�ra wpad�a do s�oika z majonezem. Jakie� to mi�e stworzonko - my�li m�oda kobieta o dwukolorowych w�osach.
- Cynthia Smith. - Wyci�ga ponad kontuarem d�o� do dziewczynki. - Cynthia, w �adnym wypadku nie Cindy. Zapami�tasz?
- To tak samo jak ze mn�: Ellie, w �adnym wypadku nie Margaret - kiwa z u�miechem g�ow� tamta.
- Ma�gocha-Gli�dziocha! - wrzeszczy oszala�y z uciechy sze�ciolatek. Unosi r�ce i ko�ysze si� w biodrach; jego rado�� �ycia to czysta trucizna. - Ma�gocha-Gli�dziocha, Braaada Piiiita kocha!
Ellen posy�a Cynthii doros�e, zm�czone �yciem spojrzenie, oznajmiaj�ce: Widzisz przez co ja musz� przechodzi�. Cynthia te� ma m�odszego brata i doskonale wie, przez co musi przechodzi� Ellie. Ma ochot� wybuchn�� �miechem, ale udaje jej si� zachowa� powag�. I dobrze. Dziewczynka jest wi�niem swego czasu i wieku. Jak ka�dy. A to znaczy, �e traktuje to wszystko niezmiernie powa�nie. Ellie podaje bratu puszk� pepsi.
- Baton podzielimy na ulicy - m�wi.
- Poci�gniesz mnie w Busterze - oznajmia Ralph, gdy ruszaj� do drzwi i wchodz� w prostok�t s�onecznego �wiat�a wpadaj�cego przez szyb� niczym p�omie�. - Poci�gniesz mnie w Busterze a� do samego domu.
- Akurat, cholera jasna - odpowiada Ellie, lecz gdy otwiera drzwi, Gnojkowaty Braciszek odwraca si� i posy�a Cynthii cwane spojrzenie, kt�re m�wi: Jeszcze zobaczymy, kto wygra. Zaraz si� przekonamy. Potem wychodz�.
Lato. Tak, lato. Ale nie jakie� tam; m�wimy tutaj o pi�tnastym lipca, o samej kalenicy lata w miasteczku w stanie Ohio, gdzie wi�kszo�� dzieci ucz�szcza do wakacyjnej szk�ki biblijnej i bierze udzia� w letnim programie czytelniczym w bibliotece publicznej i gdzie jedno z nich w�a�nie dosta�o czerwony samochodzik na peda�y, kt�ry nazwa�o (z sobie tylko wiadomych powod�w) Busterem. Jedena�cie dom�w i jeden sklep samoobs�ugowy sma�y si� w tym �rodkowo-zachodnim lipcowym skwarze; jest trzydzie�ci pi�� stopni w cieniu, czterdzie�ci w s�o�cu, powietrze tak nagrzane, �e drga nad ulic� jak nad otwartym paleniskiem.
Ten odcinek ulicy biegnie wzd�u� osi p�noc-po�udnie, nieparzyste numery po stronie Los Angeles, parzyste po nowojorskiej. Na zachodnim rogu Topolowej i Nied�wiedziej jest numer dwie�cie pi��dziesi�t jeden. Przed domem stoi Brad Josephson i podlewa w�em rabatki przy �cie�ce prowadz�cej do frontowych drzwi. Ma czterdzie�ci sze�� lat, przepysznie czekoladow� sk�r� i wydatne brzuszysko. Ellie Carver uwa�a, �e jest podobny do Billa Cosby'ego... troch� podobny w ka�dym razie. Brad i Belinda Josephsonowie to jedyni czarni w tym kwartale dom�w, wi�c pozostali mieszka�cy s� cholernie dumni, �e maj� ich za s�siad�w. Wygl�daj� dok�adnie tak, jak zdaniem mieszka�c�w domk�w na przedmie�ciu w Ohio powinni wygl�da� miejscowi czarni - gdy si� ich widzi w dzielnicy, cz�owiek czuje, �e wszystko jest na swoim miejscu. To bardzo mili ludzie. Wszyscy lubi� Josephson�w.
Zza rogu wyje�d�a na rowerze Cary Ripton, kt�ry w poniedzia�kowe popo�udnia rozwozi Shoppera, lokalny tygodnik. Rzuca Bradowi zwini�ty w rurk� egzemplarz, a Brad �apie go zr�cznie t� r�k�, kt�ra nie trzyma w�a. Ani przy tym drgnie. Tylko r�ka w g�r� i ciach, jest.
- Brawo, panie Josephson! - wo�a Cary i peda�uje dalej w d� wzg�rza z p��cienn� torb� obijaj�c� mu si� o biodro.
Ma na sobie za du�� sportow� koszulk� z napisem "Orlando Magic" i numerem trzydzie�ci dwa, numerem Shaq'a O'Neilla.
- A co, ma si� jeszcze ten dryg - odpowiada Brad i wtyka ko�c�wk� w�a pod pach�, �eby otworzy� tygodnik i zobaczy�, co jest na pierwszej stronie.
Na pewno te same pierdo�y, co zwykle - przechwa�ki w�adz miejskich i og�oszenia o przydomowych wyprzeda�ach - ale i tak chce to przeczyta�. Cz�owiek ju� taki jest - uwa�a Brad. W domku naprzeciwko, pod dwie�cie pi��dziesi�tym, siedzi na frontowych schodkach Johnny Marinville i gra na gitarze, pod�piewuj�c sobie. Nuci jedn� z najg�upszych piosenek �wiata, ale gra ca�kiem nie�le i cho� nikt go nigdy nie pomyli z Marvinem Gaye'em (albo Perrym Como na przyk�ad), potrafi zagra� piosenk� czysto i w ca�o�ci. Troch� to zawsze irytuje Brada, gdy� jego zdaniem kto�, kto jest w czym� dobry, powinien na tym poprzesta� i da� sobie spok�j z innymi rzeczami.
Cary Ripton, ostrzy�ony na rekruta czternastolatek jest rezerwowym na trzeciej bazie w Hawks, baseballowej dru�ynie sponsorowanej przez kombatant�w z American Legion z Wentworth (dwa mecze przed ko�cem sezonu maj� punktacj� 14:4). Rzuca teraz kolejny egzemplarz Shoppera na ganek numeru dwie�cie czterdzie�ci dziewi��, do Soderson�w. Tak jak Josephsonowie s� Miejscowym Murzy�skim Ma��e�stwem, Sodersonowie - Gary i Marielle - s� Miejscow� Cyganeri�. W skali lokalnej opinii publicznej r�wnowa�� si� ca�kiem nie�le. Gary to, og�lnie bior�c, facet bardzo uczynny i lubiany przez s�siad�w, mimo �e jest praktycznie przez ca�y czas pod much�. Marielle jednak�e... no c�, jak to powiedzia�a kiedy� Kirstie Carver "na okre�lenie takich kobiet jak Marielle istnieje pewne s�owo; rymuje si� ono z nazw� pewnego robaka".
Cary zalicza znakomite trafienie z odbicia, Shopper rykoszetuje o drzwi Soderson�w i l�duje na wycieraczce; nikt jednak nie wychodzi po gazet�. Marielle jest na g�rze, pod prysznicem (ju� drugim dzisiaj; nienawidzi takiej lepkiej pogody), Gary za� na podw�rku za domem, nieobecny my�lami, nak�ada w�giel do grilla, a� brykiet�w jest tyle, �e mo�na by usma�y� bawo�u. Ma na sobie fartuszek z napisem: MO�ESZ POCA�OWA� KUCHARZA. Na steki jest jeszcze za wcze�nie, ale nie za wcze�nie na przygotowania. Po�rodku podw�rka Soderson�w stoi ogrodowy stolik z parasolem, a na nim przeno�ny barek Gary'ego: butelka oliwek, butelka d�inu, butelka wermutu. Butelka wermutu jest nie otwarta. Przed ni� stoi podw�jne martini. Gary przerywa zasypywanie grilla, podchodzi do sto�u i wychyla to, co zosta�o w szklance. Jest zdecydowanym zwolennikiem martini, zwykle ko�o szesnastej ju� nie�le podci�tym, je�li tylko nie ma potem lekcji. Dzi� nie inaczej.
- No dobra - m�wi Gary. - Nast�pny prosz�.
I przyrz�dza sobie kolejne Martini Sodersona. Robi to tak: a) nalewa trzy czwarte szklaneczki bombajskiego d�inu; b) wrzuca oliwk� amati; c) stuka brzegiem szklanki o nie otwart� butelk� martini; na szcz�cie.
Smakuje drinka, przymyka powieki; smakuje jeszcze raz. Jego oczy, dobrze ju� przekrwione, otwieraj� si�. Gary si� u�miecha.
- Tak jest, panie i panowie - zwraca si� do rozpra�onego upa�em podw�rka - mamy ju� zwyci�zc�!
Z oddali dociera do niego, poprzez inne odg�osy lata - dzieciaki, kosiarki, spryskiwacze, brz�czenie owad�w w spalonej s�o�cem trawie - d�wi�k gitary pisarza, s�odki i �agodny. Gary rozpoznaje utw�r niemal natychmiast i ta�cz�c wok� kr�gu cienia rzucanego przez parasol, ze szklaneczk� w r�ce, pod�piewuje: "Poca�uj mnie i u�miechnij si�... Powiedz, �e b�dziesz na mnie czeka�... Przytul mnie, bym nie m�g� ju� ucieka�..."
Fajny kawa�ek, jeszcze z czas�w, nim ktokolwiek pomy�la� o istnieniu bli�niak�w Reed�w (dwa domy dalej), nie m�wi�c ju� o ich urodzeniu. Przez moment uderza go poczucie realno�ci przemijania, tak absolutnie nieodwo�alnego. K�uje bezlito�nie w uszy wraz z melodi� piosenki. Gary poci�ga kolejny spory �yk martini i zastanawia si�, co robi� dalej, skoro grill ju� gotowy do rozpalenia. W�r�d innych odg�os�w s�yszy r�wnie� prysznic na g�rze i wyobra�a sobie pod nim nag� Marielle, kt�ra jest zdzir�, jakiej �wiat nie widzia�, ale cia�o utrzymuje w dobrej formie. Widzi, jak namydla sobie piersi, mo�e nawet pie�ci kolistymi ruchami palc�w sutki, a� staj� si� twarde. Ona oczywi�cie nic takiego, psiakrew, nie robi, ale takie wyobra�enia maj� to do siebie, �e nie chc� znikn��, dop�ki si� ich jako� nie skasuje. Gary postanawia zosta� dwudziestowiecznym wcieleniem �wi�tego Jerzego: zamiast zarzyna� smoka, po prostu go zer�nie. Odstawia szklaneczk� na stolik i rusza ku domowi.
A co tam, jest lato, lato, la-la-lato i na Topolowej �ycie sobie p�ynie. Jak w Summertime Gershwina.
Cary Ripton sprawdza w lusterku, czy nic nie jedzie, ale nie, wi�c skr�ca na drug� stron� ulicy do domu Carver�w. Pana Marinville'a pomija, poniewa� na samym pocz�tku lata pan Marinville da� mu pi�� dolar�w, �eby nie dostarcza� mu Shoppera.
"B�agam, Cary - powiedzia�, utkwiwszy w nim powa�ne spojrzenie. - Nie jestem w stanie czyta� o otwarciu kolejnego supermarketu albo o konkursie dla klient�w. To mnie zabija".
Cary nie pojmuje zachowania pana Marinville'a ani odrobin�, ale to mi�y cz�owiek. Poza tym pi�� dolc�w, to pi�� dolc�w.
Drzwi pod dwie�cie czterdziestym �smym otwiera pani Carver i gdy Cary rzuca gazet�, macha do niego r�k�. Pr�buje z�apa� Shoppera w powietrzu, chybia fatalnie i wybucha �miechem. Cary jej wt�ruje. Pani Carver nie ma mo�e refleksu czy chwytu Brada Josephsona, ale jest �adna, a tak�e bardzo fajna. Jej m�� ubrany w klapki i k�piel�wki myje za domem samoch�d. K�cikiem oka spostrzega Cary'ego, odwraca si� i celuje w niego palcem. Cary odpowiada tym samym i udaj�, �e strzelaj� do siebie. Pan Carver stara si� na sw�j niezdarny spos�b te� by� fajnym go�ciem, a Cary to szanuje. David Carver pracuje na poczcie, teraz chyba ma urlop. Ch�opiec przysi�ga sobie w duchu: je�eli b�dzie musia� p�j�� do etatowej pracy, kiedy doro�nie (wie, �e niekt�rym to si� przytrafia, podobnie jak cukrzyca i niewydolno�� nerek), nigdy nie b�dzie sp�dza� wakacji w domu, myj�c przed gara�em samoch�d.
Zreszt� nie b�d� mia� samochodu - my�li. - Tylko motocykl. I nie japo�ski. W gr� wchodzi wy��cznie stalowy, ameryka�ski rumak jak ten harley davidson, kt�rego trzyma w gara�u pan Marinville.
Ch�opak zerka zn�w w lusterko i spostrzega za domem Josephson�w, na Nied�wiedziej, co� jaskrawoczerwonego - wygl�da to na furgonetk� zaparkowan� tu� za zachodnim rogiem ulicy - a potem zn�w przeje�d�a na drug� stron�. Tym razem pod dwie�cie czterdzie�ci siedem, dom Wyler�w.
Spo�r�d zamieszkanych dom�w przy Topolowej (dwie�cie czterdzie�ci dwa, niegdy� dom Hobart�w, stoi pusty), tylko ten nale��cy do Wyler�w nosi �lady podniszczenia. To ma�y domek w stylu ranczerskim, kt�remu przyda�oby si� malowanie, a jego podjazdowi nowa nawierzchnia. Na trawniku kr�ci si� spryskiwacz, wida� jednak, �e trawa ucierpia�a tu od upa�u i suszy w stopniu wi�kszym ni� przed innymi domami (��cznie, m�wi�c szczerze, z domem Hobart�w). Po��k�e placki s� na razie niedu�e, lecz wci�� si� powi�kszaj�.
Ona nie rozumie, �e sama woda nie wystarczy - my�li Cary, si�gaj�c do torby po kolejny egzemplarz zwini�tego ciasno Shoppera. - Jej m�� by rozumia�, ale...
Nagle uzmys�awia sobie, �e pani Wyler (domy�la si�, �e do wd�w nale�y si� nadal zwraca� per pani, nie panna) stoi za siatkowymi drzwiami i co� w widoku jej ledwie dostrzegalnej sylwetki uderza go z wielk� si��. Rower chyboce si� chwil� i kiedy Cary rzuca gazet�, jego celna zwykle r�ka pud�uje zdecydowanie. Shopper l�duje w koronie jednego z krzew�w przy schodkach. Ch�opak nienawidzi czego� takiego, po prostu nienawidzi, to ca�kiem jak w jakim� krety�skim serialu, w kt�rym gazeciarz zawsze wrzuca swojego "Go�ca Codziennego" na dach albo trafia w szyb� - ha ha ha, gazeciarz celny jak dziad ko�cielny, ale numer. Innym razem (lub w innym domu) Cary pr�bowa�by naprawi� b��d... mo�e nawet podni�s�by gazet� i poda� kobiecie, i uk�on, i u�miech, i �ycz� mi�ego dnia. Ale nie dzi�. Nie podoba mu si� tutaj. Mo�e to co� w jej postawie, w tym, jak stoi nieruchomo za drzwiami: ramiona obwis�e, r�ce opuszczone, niczym zabawka bez baterii. Ale nie tylko dlatego co� nie gra. Nie wida� jej st�d za dobrze, ale Cary ma wra�enie, �e pani Wyler jest od pasa w g�r� naga, �e stoi tam ubrana tylko w szorty. Stoi i wgapia si� w niego.
Wcale go to nie podnieca. Raczej przyprawia o dreszcz.
A ten dzieciak, co u niej mieszka, jej siostrzeniec, taki szczurowaty, te� jest jaki� dziwny. Nazywa si� Seth Garland, czy Garin czy jako� tak. Nigdy nic nie m�wi, nawet je�li go o co� zapyta�. "Hej, si� masz, podoba ci si� u nas? My�lisz, �e Indians wejd� zn�w do fina�u?" - a ten tylko patrzy tymi swoimi oczami koloru b�ota. Patrzy tak w�a�nie, jak pani Wyler, zwykle taka mi�a, patrzy teraz na niego. Cary to czuje. "Chod� do mnie muszko, powiem ci co� na uszko - rzecze paj�k". Co� w tym stylu. Jej m�� zmar� w zesz�ym roku (gdzie� tak w tym samym czasie, gdy zacz�y si� problemy Hobart�w i musieli si� wyprowadzi� - uzmys�awia sobie ch�opiec), a ludzie gadali, �e to nie by� wypadek. Ludzie gadali, �e Herb Wyler, kt�ry zbiera� minera�y i podarowa� kiedy� Cary'emu wiatr�wk�, pope�ni� samob�jstwo.
Ciarki - w taki gor�cy dzie� jako� podw�jnie nap�dzaj�ce stracha - przebiegaj� mu po plecach i gazeciarz, zerkn�wszy jeszcze raz w lusterko, wraca na parzyst� stron� ulicy. Czerwona furgonetka nadal stoi na rogu Topolowej i Nied�wiedziej (fajny w�zek - my�li Cary), lecz teraz ulic� jedzie jeszcze co�: niebieska honda acura, kt�r� Cary rozpoznaje z daleka. To pan Jackson, kolejny nauczyciel z ich ulicy. Profesor Jackson albo mo�e tylko docent. Wyk�ada na uniwersytecie stanowym Ohio, kasztanie jeden1. Jacksonowie mieszkaj� pod dwie�cie czterdziestym czwartym, numer dalej ni� kiedy� Hobartowie. Maj� naj�adniejszy dom na ca�ej ulicy, przestronny, w stylu nadmorskim, z �ywop�otem od do�u zbocza i wysokim p�otem z cedrowych sztachet od g�ry, od strony posesji starego weterynarza.
- Te, Cary! - wo�a Peter Jackson, zatrzymuj�c si� ko�o niego. Ma wyblak�e d�insy i koszulk� z wielk�, ��t� u�miechni�t� bu�k�. MI�EGO DNIA! - m�wi u�miechni�ta bu�ka. - Jak tam leci, chuliganie? - pyta pan Jackson z hondy.
- �wietnie - odpowiada Cary z u�miechem. Zastanawia si�, czy nie doda�: "Poza tym, �e pani Wyler stoi w drzwiach bez koszuli", ale nie dodaje. - Wszystko super.
- A jak mecze?
- Na razie tylko dwa, ale nie ma sprawy. Wczoraj mia�em par� wej��, dzi� te� mnie pewnie wpuszcz� kilka razy. Na wi�cej zreszt� nie liczy�em. Ale wie pan, Frank Albertini gra ostatni sezon. - Cary podaje mu zwini�ty egzemplarz tygodnika.
- Zgadza si� - Peter bierze od niego gazet�. - A za rok przyjdzie kolej, �eby monsieur Cary Ripton da� go�ciom popali� na trzeciej bazie.
Ch�opiec parska �miechem, ubawiony dos�ownym wyobra�eniem siebie stoj�cego na trzeciej bazie w kostiumie legionu i cz�stuj�cego zawodnik�w przeciwnika papierosami.
- Uczy pan zn�w w tym roku na letnich kursach? - pyta.
- Jasne. Dwie grupy. Dramaty historyczne Szekspira oraz James Dickey i nowy realizm Po�udnia. Interesuje ci�?
- Chyba sobie odpuszcz�.
- Odpuszczaj, odpuszczaj - kiwa powa�nie g�ow� Peter - to nie b�dziesz ju� w og�le musia� chodzi� na letnie kursy. - Klepie si� po u�miechni�tej bu�ce na koszulce. - Gdzie� tak od czerwca pozwalaj� lu�niej si� ubiera�, ale i tak te letnie szk�ki to udr�ka. Zawsze tak by�o. - Rzuca Shoppera na siedzenie obok i przestawia d�wigni� automatycznej skrzyni acury na DRIVE. - Tylko nie dosta� zawa�u, jak tak posuwasz po dzielnicy z tymi gazetami.
- Nie ma strachu. P�niej chyba b�dzie pada�. Ca�y czas s�ysz� grzmoty.
- No, m�wili w tele... Uwa�aj!!!
Tu� obok nich przelatuje w pogoni za czerwonym frisby wielka futrzana kula. Cary traci r�wnowag� i opiera si� razem z rowerem o auto Jacksona. Hannibal, owczarek niemiecki, muska go tylko ogonem i p�dzi dalej za lataj�cym kr��kiem.
- Jego by trzeba ostrzec przed zawa�em - stwierdza Cary.
- Mo�e i racja - m�wi Peter i powoli odje�d�a.
Cary przygl�da si� Hannibalowi, kt�ry dopada frisby na chodniku po drugiej stronie i odwraca si�, trzymaj�c je w z�bach. Na szyi ma zawi�zan� zabawnie kowbojsk� bandan� i wygl�da tak, jakby szczerzy� pysk w u�miechu.
- Przynie�, Hannibal! - wo�a Jim Reed.
- No ju�, Hannibal - do��cza si� jego bli�niak, Dave. - Nie b�d� �wini�! Przynie�! Daj to!
Hannibal stoi sobie przed dwie�cie czterdziestym sz�stym, naprzeciwko Wyler�w z frisby w pysku i macha powoli ogonem. U�miech ma coraz szerszy.
Bli�niaki Reed�w mieszkaj� pod dwie�cie czterdziestym pi�tym, dom za pani� Wyler. Stoj� na brzegu swojego trawnika (jeden blondyn, drugi ciemny, obaj wysocy i zgrabni, w kusych koszulkach i identycznych szortach od Eddiego Bauera) i wpatruj� si� w Hannibala. Za nimi stoj� dwie dziewczyny. Jedna z nich to Susi Geller, s�siadka. �adna, ale nie laska, rozumiesz. Druga natomiast, rudawa, o d�ugich nogach, to inna historia. Jej zdj�cie mog�oby ilustrowa� w encyklopedii has�o "laska". Cary jej nie zna, ale chcia�by zna� - jej nadzieje, marzenia, plany i fantazje. Szczeg�lnie to ostatnie. Nie w tym �yciu - my�li sobie. - Cipe�ka jest prawie doros�a. Ma z siedemna�cie lat jak nie wi�cej.
- Oj, kotu�! - m�wi Jim Reed, po czym zwraca si� do swego ciemnow�osego brata. - Teraz ty przynosisz.
- Nigdy w �yciu, na pewno ca�e za�lini� - oznajmia Dave Reed. - Hannibal, b�d� grzecznym psem i przynie� to zaraz!
Pies stoi nadal na chodniku przed domem Doktora i szczerzy z�by. Niach-niach - m�wi, nie odzywaj�c si� wcale; jego u�miech i poruszaj�cy si� z kr�lewskim spokojem ogon wyra�aj� wszystko. Niach-niach, wy macie dziewczyny i szorty od Bauera, a ja mam wasze frisby, ca�e ju� mokre od psiej �liny, co leci mi z pyska, i moim zdaniem to ja tutaj jestem Kr�lem Puszczy.
Cary si�ga do kieszeni i wyci�ga torebk� s�onecznika - jak si� siedzi na �awce rezerwowych - odkry� niedawno - s�onecznik bardzo pomaga zabi� czas. Zyska� ju� ca�kiem niez�� wpraw� w roz�upywaniu s�onecznika z�bami i prze�uwaniu smakowitych ziarenek jednocze�nie z pluciem �uskami na sp�kan� pod�og� wiaty dla rezerwowych z szybko�ci� karabinu maszynowego, prawie jak pierwszoligowiec.
- Kryj� go! - wo�a Cary do bli�niak�w, w nadziei, �e jego bohaterstwo w poskramianiu zwierz�t zrobi wra�enie na rudow�osej, cho� wie, �e to idiotyczne marzenie - jak przysta�o zreszt� na ch�opaka po pierwszej klasie liceum.
Ale ona w tych bia�ych szortach z mankietami wygl�da tak cudownie, �e zmi�uj si� panie Bo�e, a zreszt� co to szkodzi sobie pomarzy�.
Opuszcza torebk� s�onecznika na poziom psiego pyska i szele�ci celofanem. Hannibal podchodzi natychmiast, wci�� trzymaj�c w wyszczerzonych z�bach czerwony kr��ek frisby. Cary wysypuje na d�o� par� ziarenek.
- Dobry Hannibal - m�wi. - Dobre nasionka. Oto s�onecznik, uwielbiany przez psy na ca�ym �wiecie. Spr�buj, a kupisz na pewno.
Hannibal przygl�da si� ziarenkom jeszcze przez chwil�, z drgaj�cymi nieznacznie nozdrzami, po czym upuszcza frisby na jezdni� i poch�ania s�onecznik z d�oni Cary'ego. Ch�opiec, szybki jak okamgnienie, pochyla si�, �apie frisby (troch� o�linione na brzegach) i rzuca je w stron� Jima Reeda. To pi�kny, p�ynny rzut, Jim mo�e z�apa� kr��ek nie robi�c kroku. I oto, o Bo�e, o Jezu, rudow�osa bije brawo, podskakuj�c rado�nie wraz z Susi, a jej cycuszki (ma�e, ale jak�e smakowite) pod wi�zanym bolerkiem podskakuj� razem z ni�. O dzi�ki ci Panie, dzi�ki wielkie, mamy teraz w naszej bazie danych materia� na co najmniej tydzie� koniob�jstwa.
U�miechni�ty szeroko, nie maj�c poj�cia, �e umrze jako prawiczek i rezerwowy zarazem, Cary ciska Shoppera na werand� Toma Billingsleya (zza domu dochodzi warkot kosiarki Doktora) i wraca przez ulic� ku trawnikowi Reed�w. Dave odrzuca frisby do Susi Geller i �apie gazet� w locie.
- Dzi�ki za odzyskanie frisby - m�wi.
- Nie ma sprawy. Kto to? - Cary wskazuje g�ow� rudow�os�.
- Niewa�ne, male�ki - �mieje si� Dave bez z�o�liwo�ci. - Nawet nie pytaj.
Cary rozwa�a, czyby jeszcze nie nacisn��, lecz decyduje si� da� spok�j, p�ki jeszcze jest g�r� - w ko�cu to on odzyska� frisby i jemu bi�a brawo, a na widok tych jej podskok�w zesztywnia�by chyba nawet gotowany makaron. Jak na takie gor�ce popo�udnie w �rodku lata to a� za wiele.
W g�rze ulicy, za ich plecami, czerwona furgonetka powoli rusza.
- Przyjdziesz dzisiaj na mecz? - pyta Cary Dave'a. - Gramy z Columbus Rebels. Powinno by� nie�le.
- A ty zagrasz?
- Na pewno wejd� kilka razy na baz� i mo�e z raz na uderzaj�cego.
- To chyba nie przyjd� - m�wi Dave i ryczy ze �miechu, a� Cary si� krzywi.
Bracia Reed wygl�daj� mo�e w tych swoich koszulkach i szortach niczym m�odzi bogowie - my�li - ale jak ju� otworz� g�b�, zaczynaj� podejrzanie przypomina� "Strasznych Bli�niak�w" z telewizji.
Cary zerka ku domowi na rogu Topolowej i Hiacyntowej, naprzeciwko sklepu. Ostatni dom po lewej, ca�kiem jak w horrorze pod takim w�a�nie tytu�em. Na podje�dzie nie ma auta, ale to nic nie znaczy; mo�e sta� w gara�u.
- On jest? - pyta Dave'a wysuwaj�c brod� w stron� numeru dwie�cie czterdzie�ci.
- A bo to wiesz? - m�wi Jim, podchodz�c do nich. - Nigdy nie wiadomo, nie? Dlatego w�a�nie jest taki dziwny. Co drugi raz zostawia samoch�d w gara�u i zasuwa do Hiacyntowej przez lasek. Pewnie jedzie autobusem tam, dok�d jedzie.
- Boisz si� go? - pyta Dave Cary'ego. Jeszcze nie kpi�co, ale prawie.
- Co ty, kurde - opowiada wyluzowany Cary, patrz�c na rudow�os� i wyobra�aj�c sobie, jak by to by�o, gdyby trzyma� takie stworzenie w ramionach, g�adkie i j�drne, jakby mu stan��, jakby mu wsun�a j�zyczek... Nie w tym �yciu, pimpu� - upomina si� zn�w w my�li.
Macha jej r�k� na do widzenia, na zewn�trz oboj�tny, w �rodku przepe�niony rado�ci�, bo ona odmachuje, i odje�d�a skosem w stron� Topolowej dwie�cie czterdzie�ci. Zaraz ci�nie Shoppera na ganek, jak wsz�dzie, a potem - je�eli tylko ten szurni�ty by�y glina nie wyskoczy przed dom z pian� na pysku i spojrzeniem jak po LSD, mo�e nawet wymachuj�c pistoletem albo maczet�, albo B�g wie czym - skoczy sobie naprzeciwko do E-Z Stop na jakie� picie, by uczci� kolejne szcz�liwe uko�czenie trasy: Anderson Avenue do Columbus Broad, Columbus Broad do Nied�wiedziej, Nied�wiedzi� do Topolowej. A potem do domu, przebra� si� w str�j i h�j�e na wojny baseballowe.
Najpierw jednak trzeba zaliczy� dwie�cieczterdziestk�, dom by�ego policjanta, kt�ry podobno straci� prac� za pobicie kilku niewinnych ch�opak�w z North Side. My�la�, �e zgwa�cili dziewczynk�. Cary nie ma poj�cia, czy ta historia jest prawdziwa - w gazetach nigdy nic o tym nie wyczyta� - ale widzia� jego oczy; by�o w nich co� takiego, czego nie widzia� w �adnych innych, jaka� taka pustka, �e ma si� ochot� jak najszybciej (ale nie tak, �eby wyj�� na palanta) odwr�ci� g�ow�.
W g�rze ulicy czerwona furgonetka - je�eli to furgonetka; taka jest odpicowana i nietypowa, �e w�a�ciwie nie wiadomo - skr�ca w Topolow�. Zaczyna nabiera� szybko�ci. Odg�os jej silnika brzmi jak miarowy, jedwabisty szept. A na dachu, jak rany, ma jaki� chromowany gad�et!
Johnny Marinville przerywa gr� i patrzy na przeje�d�aj�cy samoch�d. Wn�trza nie wida�, bo ma odblaskowe szyby, ale to co� na dachu wygl�da jak chromowana czasza radaru, niech to szlag, je�li nie. Czy to CIA zawita�o na Topolow�? Po drugiej stronie Johnny widzi Brada Josephsona, kt�ry wci�� stoi na trawniku z w�em pod pach� i gazet� w r�ce. Brad tak�e ze zdumieniem i zaciekawieniem gapi si� na furgonetk� (ale czy to furgonetka? czy co� innego?).
Czerwie� lakieru i chromy spod ciemnych okien auta rzucaj� igie�ki s�onecznego blasku, tak ostre, �e Johnny a� mru�y oczy.
Po s�siedzku David Carver nadal myje samoch�d. Z wielkim entuzjazmem, trzeba mu to przyzna�. Ten jego chevrolet a� tonie w k��bach piany.
Czerwona furgonetka mija go, skrz�c si� w s�o�cu i pomrukuj�c cichutko.
Bli�niaki Reed�w przerywaj� zabaw� i wraz ze swymi przyjaci�eczkami obserwuj� tocz�cy si� powoli pojazd. M�odzie� tworzy czworok�t, w �rodku siedzi Hannibal i sapie uszcz�liwiony, czekaj�c na kolejn� szans� chapni�cia frisby.
Teraz wszystko dzieje si� bardzo szybko, cho� nikt na Topolowej jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.
W oddali s�ycha� grzmot.
Cary Ripton ju� prawie nie widzi furgonetki w lusterku. Nie zauwa�a te� ��tej ci�ar�wki z firmy transportowej Ryder, kt�ra skr�ca z Hiacyntowej w Topolow� i zatrzymuje si� na parkingu E-Z Stop, gdzie dzieciaki Carver�w stoj� nadal przy Busterze i spieraj� si�, czy Ellie poci�gnie w nim Ralpha w g�r� ulicy, czy nie. Ralph w ko�cu zgodzi� si� p�j�� na piechot� i nie wygada� o pisemku z Bradem Pittem na ok�adce, ale tylko pod warunkiem, �e jego ukochana siostra Ma�gocha-Gli�dziocha odda mu ca�y baton, a nie p�.
Dzieci przerywaj� k��tni� na widok ob�oku bia�ej pary uchodz�cej spod maski ci�ar�wki niczym oddech smoka; Cary Ripton jednak zupe�nie nie zwa�a na problemy rydera. Jego uwag� poch�ania jedna, jedyna rzecz: �eby ju� dostarczy� Shoppera stukni�temu eksgliniarzowi i oddali� si� bez szwanku. Policjant nazywa si� Collier Entragian i tylko na jego trawniku stoi tabliczka WST�P WZBRONIONY. Niewielka, dyskretna, ale jednak.
Skoro zabi� tych ch�opak�w, to czemu nie siedzi w wi�zieniu? - zastanawia si� Cary, nie po raz pierwszy zreszt�. I decyduje si� mie� to w nosie. W ko�cu to nie jego sprawa. Jego spraw� tego parnego popo�udnia jest dotrwa� do ko�ca trasy.
Nic dziwnego, �e maj�c g�ow� zaprz�tni�t� tymi rozmy�laniami, nie dostrzega ci�ar�wki z dymi�c� ch�odnic� ani dw�jki dzieci, kt�re natychmiast zaprzesta�y swych skomplikowanych negocjacji na temat czasopisma, batonu "Trzej muszkieterowie" i czerwonego samochodziku, ani jad�cej z g�ry furgonetki. Koncentruje si� wy��cznie na tym, by nie zosta� nast�pn� ofiar� gliniarza-psychola. Ironia losu polega jednak na tym, �e los �w jest coraz bli�ej za jego plecami.
Jedno z bocznych okien furgonetki zaczyna si� opuszcza�.
Wysuwa si� stamt�d dubelt�wka. Ma dziwny kolor, ni to srebrny, ni to szary. Uk�adaj�ce si� w symbol niesko�czono�ci wyloty luf s� czarne.
Gdzie� w oddali pod rozpra�onym niebem zn�w dudni grzmot.
Artyku� w Columbus Dispatch z 31 lipca 1994 roku:
ROZDZIA� 2
1
Steve Ames sta� si� �wiadkiem strzelaniny dzi�ki dw�jce dzieci k��c�cych si� przed sklepem o czerwony samochodzik. Dziewczynka wygl�da�a na porz�dnie wkurzon� na ch�opca i przez moment Steve by� pewien, �e mu przy�o�y... m�g� si� potkn�� o sw�j w�zek i wpa�� pod ci�ar�wk�. Przejechanie w �rodkowym Ohio szczeniaka w koszulce z Bartem Simpsonem stanowi�oby z pewno�ci� znakomite uwie�czenie i tak ju� spieprzonego dnia.
Gdy zahamowa� dobry kawa�ek przed nimi - lepiej dmucha� na zimne - spostrzeg�, �e przenie�li swe zainteresowanie z k��tni nie wiadomo o co na dymi�c� ch�odnic� jego ci�ar�wki. Nieco dalej sta�a na ulicy czerwona furgonetka, najczerwie�sza, jak� Steve widzia� w �yciu. Jednak to nie robota lakiernika przyku�a jego uwag�, lecz b�yszcz�cy chromem dziwny wichajster na dachu auta. Wygl�da� jak czasza radaru z filmu science fiction. Obraca� si� po ciasnym �uku w t� i z powrotem, dok�adnie tak jak robi� to radary.
Przeciwn� stron� jezdni jecha� na rowerze jaki� ch�opak. Furgonetka zbli�y�a si� do niego, jak gdyby kierowca (czy kto� inny w jej wn�trzu) mia� zamiar porozmawia�. Ch�opiec w og�le tego nie zauwa�y�; wyci�gn�� zwini�t� w rurk� gazet� z przewieszonej przez rami� p��ciennej torby i zamachn�� si� do rzutu.
Steve wy��czy� silnik p�ci�ar�wki, odruchowo przekr�caj�c kluczyk w stacyjce. Nie dociera� ju� do niego syk ch�odnicy ani widok pary dzieciak�w przy czerwonym samochodziku, nie my�la� te� o tym, co powie, gdy zadzwoni pod darmowy numer pogotowia technicznego firmy Ryder. Raz czy dwa w �yciu przydarzy� mu si� przeb�ysk intuicji - jakie� przeczucie, psychiczny kuksaniec - teraz jednak pochwyci�o go ju� nie przeczucie, lecz co� pot�niejszego: pewno��, �e za chwil� co� si� wydarzy. I �e nie b�dzie to nic weso�ego.
Steve nie widzia� ze swego miejsca stercz�cej z okna furgonetki podw�jnej lufy. Us�ysza� jednak huk wystrza�u i rozpozna� go momentalnie. Wychowa� si� w Teksasie i nigdy nie zdarzy�o mu si� pomyli� odg�osu strzelby z piorunem.
Gazeciarz wylecia� z siode�ka roweru z wykr�conymi ramionami i podkurczonymi nogami; czapeczka spad�a mu z g�owy. Ty� jego koszulki rozerwa� si� na strz�py, a Steve ujrza� wi�cej, ni� by chcia�: czerwie� krwi i czer� wyrwanego mi�sa. Z uniesionej do rzutu r�ki, przyci�ni�tej teraz do ucha, wypad�a gazeta, po czym polecia�a do suchego rynsztoka. Ch�opiec run�� na trawnik przed naro�nym domkiem, tocz�c si� jak pozbawiona ko�ci i wdzi�ku kuk�a.
Furgonetka przystan�a na �rodku jezdni tu� za skrzy�owaniem Topolowej i Hiacyntowej. Jej silnik pracowa� na wolnych obrotach.
Steve Ames siedzia� za kierownic� wynaj�tej ci�ar�wki z otwartymi szeroko ustami. Po prawej stronie czerwonego pojazdu jak elektrycznie opuszczana szyba w cadillacu czy lincolnie otwar�o si� z ty�u ma�e okienko.
Nie wiedzia�em, �e furgonetki maj� co� takiego - pomy�la� Steve. - Co to jest w�a�ciwie za samoch�d?
Uzmys�owi� sobie, �e kto� wyszed� ze sklepu; dziewczyna w niebieskim fartuchu kasjerki. Jedn� r�k� przy�o�y�a do czo�a, os�aniaj�c przed s�o�cem oczy. Widzia� dziewczyn�, lecz cia�o gazeciarza na razie znikn�o, zas�oni�a je furgonetka. Dotar�o do niego, �e z otwartego przed chwil� okienka wystaje teraz lufa dubelt�wki.
I wreszcie, co nie mniej istotne, zda� sobie spraw� z obecno�ci pary maluch�w z czerwonym samochodzikiem. Sta�y na otwartej przestrzeni widoczne jak na d�oni i spogl�da�y w stron�, sk�d pad�y pierwsze strza�y.
2
Uwag� wilczura Hannibala przyku�a jedna jedyna rzecz: zwini�ta w rurk� gazeta, kt�ra wypad�a z r�ki Cary'emu Riptonowi, gdy impet strza�u wyrwa� go z siode�ka roweru i z �ycia. Pies rzuci� si� do ataku, poszczekuj�c rado�nie.
- Hannibal, nie! - krzykn�� Jim Reed.
Nie zorientowa� si�, co si� naprawd� dzieje (nie dorasta� w Teksasie i wzi�� dwa pierwsze strza�y za huk grzmotu; nie dlatego, �e to podobne odg�osy, lecz dlatego, �e nie by� w stanie skojarzy� ich z czym� innym; nie na Topolowej w letnie popo�udnie), ale i tak mu si� to nie podoba�o. Nie zastanawiaj�c si� nawet, co robi - i czemu - pos�a� frisby w kierunku sklepu, maj�c nadziej� odwr�ci� tym uwag� Hannibala od jego obecnego kursu. Nie uda�o si�. Pies zignorowa� kr��ek i p�dzi� dalej jak strza�a ze wzrokiem utkwionym w Shoppera le��cego tu� obok stoj�cej na luzie furgonetki.
3
Cynthia Smith r�wnie� od razu rozpozna�a odg�os wystrza��w - jej ojciec, pastor, co sobot� strzela� do rzutk�w, gdy by�a jeszcze ma�� dziewczynk�, i cz�sto zabiera� j� ze sob� na strzelnic�.
Tym razem jednak nie by�o okrzyku "rzu�!".
Od�o�y�a tanie romansid�o, kt�re w�a�nie czyta�a, okr��y�a lad� i wybieg�a na schodki sklepu. O�lepi�o j� s�o�ce i podnios�a r�k�, by os�oni� oczy.
Ujrza�a stoj�cy na �rodku jezdni samoch�d i wystaj�c� z tylnego okienka strzelb� wycelowan� w ma�ych Carver�w. Na ich twarzach malowa�o si� zdziwienie, lecz jeszcze nie strach.
O Bo�e - pomy�la�a. - O Bo�e, on chce je zabi�.
Przez moment sta�a jak wryta. M�zg kaza� nogom si� poruszy�, lecz nic takiego nie nast�pi�o.
Ruszaj si�! Ju�! - wrzasn�a na siebie i po��czenia nerwowe zacz�y zn�w kontaktowa�.
Posz�a chwiejnie naprz�d, czuj�c, �e zamiast n�g ma szczud�a. Omal nie spad�a ze schodk�w. Wyci�gn�a r�ce, by pochwyci� dziewczynk� i ch�opca. Ujrza�a przed sob� dwa wielkie, ziej�ce czerni� otwory luf i zorientowa�a si�, �e ju� nie zd��y. Ten pierwszy moment bezruchu okaza� si� fatalny. Jedyne, co osi�gn�a, to ca�kowita pewno��, �e gdy cz�owiek w furgonetce poci�gnie za spust, zabije nie tylko pewn� dwudziestoletni� lask�, lecz tak�e dwoje niewinnych dzieci.
4
David Carver wrzuci� g�bk� do wiadra z mydlinami przy prawym przednim kole swego chevroleta caprice i wolnym krokiem wyszed� przez podjazd na ulic�, by zobaczy�, co si� dzieje. W nast�pnym domku po prawej to samo zrobi� Johnny Marinville. W r�ku ni�s� gitar�. Po drugiej stronie, rzuciwszy na ziemi� tryskaj�cego wod� w�a, kroczy� przez trawnik Brad Josephson. W lewej r�ce wci�� trzyma� Shoppera.
- Ga�nik komu� strzela czy co? - rzuci� g�o�no Johnny, chocia� tak nie uwa�a�.
Jeszcze w czasach przed "Kotem-Detektywem", kiedy my�la� o sobie jako o "powa�nym pisarzu" (co w jego dzisiejszym j�zyku brzmia�o r�wnie pikantnie jak "luksusowa dziwka"), wybra� si� do Wietnamu, �eby zobaczy� piek�o wojny z bliska, i ten odg�os skojarzy� mu si� raczej z tym, co s�ysza� podczas ofensywy Tet. Ze strza�ami w d�ungli. Takimi, od kt�rych gin� ludzie.
David pokr�ci� g�ow� i roz�o�y� r�ce na znak, �e naprawd� nie wie. Za jego plecami trzasn�y drzwi kremowo-zielonego domku w stylu ranczerskim; kto� wybieg� na bosaka na chodnik. To by�a S�odyczek Carver, w d�insach i zapi�tej krzywo bluzce. Mokre w�osy przylega�y do jej g�owy jak he�m. Jeszcze pachnia�a k�piel�.
- Ga�nik komu� nawali�? Bo�e, Dave, to brzmia�o jak...
- Jak strza�y z karabinu - rzek� Johnny, po czym doda� z wahaniem. - Tak mi si� przynajmniej wydaje.
Kirsten Carver - Kirstie dla przyjaci�, a S�odyczek dla m�a, z jemu tylko wiadomych powod�w - spojrza�a w d� ulicy. Jej rysy zmienia�y si� powoli, wygl�da�a tak, jakby przera�enie rozszerzy�o jej nie tylko �renice, lecz ca�� twarz. David pod��y� wzrokiem za jej spojrzeniem. Zobaczy� stoj�c� na wolnym biegu furgonetk� i stercz�c� z jej tylnego okienka luf� strzelby.
- Ellie! Ralph! - wrzasn�a S�odyczek. By� to przeszywaj�cy, wwiercaj�cy si� w m�zg krzyk i za domem Soderson�w r�ka Gary'ego trzymaj�ca szklaneczk� zastyg�a w po�owie drogi do ust. - O Bo�e, Ellie i Ralph!
Kirsten ruszy�a p�dem w d� wzg�rza, ku furgonetce.
- Kirsten, nie, nie r�b tego! - zawo�a� Brad Josephson.
Rzuci� si� jej �ladem, wbiegaj�c na jezdni�, by przeci�� drog� s�siadce albo wyprzedzi� j� gdzie� mi�dzy Jacksonami i Gellerami. Jak na swoj� postur� bieg� zadziwiaj�co pr�dko. Lecz ju� po kilkunastu krokach zrozumia�, �e jej nie dogoni.
David te� pop�dzi� za �on�; jego wydatne brzuszysko podskakiwa�o nad �miesznie ma�ymi k�piel�wkami, klapki stuka�y o chodnik niczym pistolet na kapiszony. Pod��a� za nim jego cie�; d�ugi i tak chudy, jak urz�dnik pocztowy David Carver nie by� nigdy w �yciu.
5
Umar�am - pomy�la�a Cynthia, przykl�kaj�c na jedno kolano pomi�dzy dzie�mi i wyci�gaj�c r�ce, by je obj�� i poci�gn�� ku sobie. Jakby to mog�o co� pom�c. - Umar�am, umar�am, jestem trupem. Lecz wci�� nie mog�a oderwa� wzroku od luf dubelt�wki, od ich wylot�w, czarnych jak oczy, w kt�rych nie ma lito�ci.
Nagle otworzy�y si� drzwiczki ��tej p�ci�ar�wki po stronie pasa�era i wychyli� si� z nich ko�cisty m�czyzna w d�insowych ogrodniczkach i rockowej koszulce, facet o szpakowatych w�osach do ramion i ogorza�ej twarzy.
- Tutaj, tutaj! - krzykn��. - Szybko!
Popchn�a dzieci w stron� ci�ar�wki, pewna, �e i tak ju� za p�no. A potem, podczas gdy nadal oczekiwa�a na uderzenie kuli lub wi�zki �rutu (jakby na co� tak wstr�tnego w og�le mo�na by�o oczekiwa�), stercz�ca z okna strzelba przesun�a si� w prawo, ustawi�a wzd�u� czerwonej burty furgonetki i wystrzeli�a. Huk eksplozji poni�s� si� poprzez skwar jak hurkot kuli do kr�gli tocz�cej si� kamiennym rynsztokiem. Cynthia ujrza�a na ko�cu lufy b�ysk ognia. Psa Reed�w, kt�ry ju�, ju� dopada� gazety, odrzuci�o gwa�townie w prawo i ca�y jego wdzi�k wyparowa� w jednej chwili jak przedtem z Cary'ego Riptona.
- Hannibal! - krzykn�li unisono Jim i Dave.
Cynthia pomy�la�a o "Mi�towych bli�niakach" z reklamy gumy do �ucia.
Pchn�a ma�ych Carver�w ku otwartym drzwiom p�ci�ar�wki tak mocno, �e Gnojkowaty Braciszek si� przewr�ci�. Natychmiast zacz�� wy�. Dziewczynka - Ellie, w �adnym razie nie Margaret, przypomnia�o si� Cynthii - obejrza�a si� za siebie z wyrazem chwytaj�cego za serce zdumienia na twarzy. A potem d�ugow�osy kierowca chwyci� j� za rami� i wci�gn�� do szoferki.
- Na pod�og�, ma�a, na pod�og�! - krzykn�� do niej, pochylaj�c si�, by z�apa� rycz�cego ch�opczyka.
Niechc�cy naci�ni�ty klakson bekn�� kr�tko; kierowca zahaczy� si� jedn� stop� w tenis�wce o kierownic�, �eby nie wypa�� na ziemi� g�ow� w d�. Cynthia kopn�a na bok czerwony w�zek, z�apa�a smarkacza za gumk� spodenek i rzuci�a wprost w ramiona kierowcy. Z g��bi ulicy nadbiega�a kobieta, a za ni� m�czyzna; wykrzykiwali imiona dzieci. Mama i tata - uzna�a Cynthia; pchaj� si�, by zgin�� na �rodku ulicy jak ten gazeciarz i pies.
- Wskakuj! - wrzasn�� na ni� kierowca.
Wdrapa�a si� do zat�oczonej szoferki, nim zd��y� powt�rzy�.
6
Gary Soderson wyszed� zdecydowanym (cho� nie ca�kiem pewnym) krokiem ze szklaneczk� martini w d�oni zza rogu swego domu. Pot�ny huk rozleg� si� po raz drugi i Gary'emu przysz�o do g�owy, �e mo�e to wybuchn�� gazowy grill Geller�w. Ujrza� Marinville'a, kt�ry w latach osiemdziesi�tych zarobi� sporo na ksi��kach dla dzieci o dziwacznej, wymy�lonej postaci imieniem Pat, Kot-Detekryw. Pisarz teraz sta� na �rodku ulicy, os�aniaj�c oczy i spogl�daj�c w d� wzg�rza.
- M�j bia�y brat wiedzie�, co si� sta�o? - spyta� Gary.
- Zdaje si�, �e kto� z tej furgonetki w�a�nie zastrzeli� Cary'ego Riptona, a potem psa Reed�w - odpar� Johnny dziwnym, bezbarwnym g�osem.
- Co takiego? Dlaczego? Po co?
- Nie mam poj�cia.
Gary spostrzeg� par� - to Carverowie, by� prawie pewien - biegn�c� w kierunku sklepu. Tu� za nimi cwa�owa� afroameryka�ski jegomo��, kt�rym m�g� by� tylko jedyny w swoim rodzaju Brad Josephson.
- Ale syf - Marinville odwr�ci� si� ku Gary'emu. - Dzwoni� po gliny. Tymczasem, radz� ci zej�� z ulicy. I to ju�.
Marinville pospieszy� ku swemu domowi. Gary zlekcewa�y� jego rad� i zosta� na miejscu. Nie wypuszczaj�c szklaneczki, obserwowa� furgonetk� stoj�c� na jezdni naprzeciwko domu Entragiana, po�a�owawszy raptem (co jak na niego by�o wyj�tkowo dziwnym odczuciem), i� jest a� tak pijany.
7
Nagle otworzy�y si� z trzaskiem drzwi pod dwie�cie czterdziestym i wypad� z nich Collie Entragian, jakby �ywcem wyj�ty z koszmar�w Cary'ego Riptona: z pistoletem w r�ce. Poza tym jednak wygl�da� ca�kiem normalnie; ani piany na ustach, ani nabieg�ych krwi� oczu. Wysoki, pewnie z metr dziewi��dziesi�t wzrostu m�czyzna, z lekko ju� zarysowuj�cym si� brzuszkiem, lecz wci�� barczysty i muskularny niczym �rodkowy obro�ca. By� w spodniach khaki, bez koszuli. Na lewym policzku mia� resztki kremu do golenia, na ramieniu r�cznik. Jego bro� stanowi�a trzydziestka�semka, najpewniej ten w�a�nie s�u�bowy pistolet, kt�ry tak cz�sto wyobra�a� sobie Cary, gdy dostarcza� gazet� do domu na rogu.
Collie rzuci� okiem na martwego ch�opca le��cego na trawniku twarz� do ziemi. Jego ubranie nasi�k�o ju� wod� ze spryskiwacza, wysypane z torby gazety zmieni�y si� w rozmok�� szar� mas�. Nast�pnie spojrza� na furgonetk�. Podni�s� pistolet, chwyci� si� lew� d�oni� za prawy przegub i w tym momencie furgonetka powoli ruszy�a. Zamierza� strzeli� do niej mimo wszystko; jednak nie strzeli�. W Columbus nie brakowa�o takich, a by�y w�r�d nich wa�ne figury, kt�rych zachwyci�aby informacja, �e Collier Entragian u�y� broni w spokojnej dzielnicy Wentworth... broni, kt�r� zgodnie z prawem powinien by� zwr�ci�.
Nie wykr�caj si�, tak nie wolno - pomy�la�, odwracaj�c si� za jad�cym samochodem i wci�� trzymaj�c go na muszce. - Strzelaj�e! Strzelaj, do cholery!
Ale nie strzeli�, a gdy furgonetka skr�ca�a w lewo, w Hiacyntow�, spostrzeg�, �e nie ma numeru rejestracyjnego, a na jej dachu... A c� to za dziwo? Co to mo�e by�, na Boga?
Po drugiej stronie ulicy pa�stwo Carverowie wbiegali w�a�nie na parking E-Z Stop, a za nimi Josephson. Murzyn spojrza� w lewo, zobaczy�, �e czerwona furgonetka odje�d�a - w�a�nie znika�a za pasem zieleni, kt�ry ocienia� Hiacyntow� na wsch�d od Topolowej - pochyli� si�, opar� r�ce na kolanach i dysza� ci�ko.
Collie przeszed� przez ulic�, po czym zatkn�wszy pistolet z ty�u za spodnie po�o�y� Josephsonowi r�k� na ramieniu.
- W porz�dku? - zapyta�.
- Mo�e - odpar� tamten, u�miechaj�c si� z wysi�kiem.
Po twarzy �cieka� mu pot.
Entragian podszed� do ��tej ci�ar�wki. Spostrzeg� obok niej czerwony samochodzik na peda�y. Wewn�trz le�a�y dwie nie otwarte puszki pepsi, a przy tylnym k�ku, na ziemi, balonik "Trzej muszkieterowie". Rozdeptany.
Pos�ysza� za plecami krzyki. Odwr�ci� si� i ujrza� bli�niak�w Reed�w. Ponad zw�okami swego psa wpatrywali si� z poblad�ymi pod letni� opalenizn� twarzami w le��cego na trawniku ch�opca. Blondyn - chyba Jim - zacz�� p�aka�. Drugi z bli�niak�w cofn�� si� o krok, skrzywi� i zwymiotowa� na w�asne stopy.
Pani Carver, g�o�no �kaj�c, wyci�gn�a syna z szoferki ci�ar�wki. Ch�opiec, r�wnie� wyj�c na ca�y regulator, zarzuci� jej r�ce na szyj�, a potem natychmiast wczepi� si� w matk� jak pijawka.
- No ju� - powiedzia�a kobieta w d�insach i krzywo zapi�tej bluzce. - Ju�, kochanie, ju� po wszystkim. Z�y pan sobie poszed�.
David Carver wzi�� c�rk� z ramion d�ugow�osego, le��cego w niewygodnej pozycji na siedzeniach szoferki, i przytuli� j�.
- Tatusiu, ca�a jestem w mydle! - zaprotestowa�a dziewczynka.
- Nie szkodzi - odrzek� Carver, ca�uj�c j� w czo�o. - Nic ci si� nie sta�o?
- Nie - odpar�a. - Co to by�o?
Chcia�a popatrze� na ulic�, lecz ojciec zas�oni� jej oczy.
- Nic mu nie jest, pani Carver? - zwr�ci� si� Collie do kobiety.
Spojrza�a na niego nieprzytomnym wzrokiem i zaraz odwr�ci�a si� zn�w do wrzeszcz�cego dzieciaka. G�adzi�a go po w�osach i niemal po�era�a oczami.
- Chyba nie - wykrztusi�a wreszcie. - Nic ci si� nie sta�o, Ralphie? Powiedz mamusi.
Ch�opiec zaczerpn�� g��boko powietrza i rykn��:
- Ma�gocha mia�a mnie poci�gn�� w Busterze! Obieca�a!
To przekona�o Entragiana, �e smarkacz jest ca�y i zdrowy. Odwr�ci� si� wi�c i spojrza� na miejsce zbrodni. Zobaczy� psa le��cego w coraz wi�kszej ka�u�y krwi i blond bli�niaka, zbli�aj�cego si� niepewnie ku nieszcz�snemu gazeciarzowi.
- Nie podchod�! - krzykn�� przez ulic�.
- Mo�e on jeszcze �yje? - Jim Reed spojrza� pytaj�co.
- No i co z tego? Masz w kieszeni czarodziejski proszek uzdrawiaj�cy? Nie? To si� odsu�.
Ch�opak post�pi� krok w stron� brata.
- O rany, Davey - skrzywi� si� z obrzydzeniem. - Zobacz na swoje nogi! - zawo�a�, po czym odwr�ci� si� i te� zwymiotowa�.
Collie Entragian poczu� si� tak, jakby zn�w znalaz� si� w robocie, kt�r�, jak s�dzi�, porzuci� na dobre w pa�dzierniku, kiedy wywalili go z pracy w komendzie policji w Columbus. Test antynarkotykowy wykaza� w jego organizmie heroin� i kokain�. Niez�a sztuczka, szczeg�lnie bior�c pod uwag�, �e nigdy w �yciu nie pr�bowa� narkotyk�w.
Pierwsza zasada: chroni� obywateli. Druga zasada: udzieli� pomocy rannym. Trzecia zasada: zabezpieczy� miejsce przest�pstwa. Czwarta...
A tam, czwart� zacznie si� przejmowa�, jak ju� si� upora z pierwsz�, drug� i trzeci�.
Nowa kasjerka ze sklepu - chuda dziewczyna o dwukolorowych w�osach, kt�re a� k�u�y Colliego w oczy - wy�lizn�a si� z szoferki i zacz�a wyg�adza� strasznie pomi�ty fartuch. Za ni� wysiad� kierowca.
- Pan jest policjantem? - zapyta�.
- Tak - odpar� Collie, bo nie chcia�o mu si� nic wyja�nia�. Carverowie oczywi�cie wiedzieli, ale byli zaj�ci dzie�mi, a zgi�ty wp� Brad Josephson nadal usi�owa� uspokoi� oddech. - Wejd�cie wszyscy do sklepu. Wszyscy. Brad! Ch�opcy! - poleci�, podnosz�c g�os przy ostatnim s�owie, �eby Reedowie wiedzieli, �e to o nich chodzi.
- Nie, nie, ja lepiej p�jd� do domu - rzek� Brad. Wyprostowa� si�, spojrza� ponad ulic� na cia�o Cary'ego, a potem na Entragiana. Jego twarz wyra�a�a skruch�, ale i determinacj�. Dobrze, �e cho� z�apa� wreszcie oddech; Collie ju� zacz�� sobie przypomina� zasady reanimacji. - Belinda jest sama i...
- Rozumiem, ale na razie niech pan lepiej wejdzie do sklepu, panie Josephson. Ta furgonetka mo�e wr�ci�.
- Wr�ci�? Po co? - zapyta� David Carver.
Wci�� trzyma� w ramionach c�reczk� i patrzy� na Entragiana ponad jej g�ow�.
- Nie wiem - wzruszy� ramionami Collie. - Tak samo jak nie wiem, dlaczego przyjecha�a. Ale tak b�dzie bezpieczniej. Wejd�cie do �rodka, ludzie.
- Ma pan prawo wydawa� nam polecenia? - spyta� Brad.
Jego ton, cho� nie prowokacyjny, sugerowa� jednak, �e nie. Collie zapl�t� r�ce na swej nagiej piersi. Depresja, kt�ra go gn�bi�a, odk�d odszed� ze s�u�by, ostatnio nieco zel�a�a, a teraz poczu�, �e dopada go na nowo. Pokr�ci� g�ow�. Nie. Nie ma prawa. Nie dzisiaj.
- No to wracam do �ony - rzek� Jose