2990

Szczegóły
Tytuł 2990
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2990 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2990 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2990 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Konrad Fia�kowski Biohazard Ci�ar�wka zatrzyma�a si� przed zakr�tem; Wysiad�, chwyci� swoj� gdzieniegdzie przetart� torb� podr�n�, u�miechn�� si� raz jeszcze do kierowcy i ruszy� w g�r�. Za sob� s�ysza� warkot ci�ar�wki mijaj�cej zakr�t i zje�d�aj�cej w d�, w dolin�. Szed� powoli i zatrzymywa� si� co dwie�cie, trzysta metr�w, mimo �e boczna droga, w kt�r� skr�ci�, by�a do�� szeroka i wznosi�a si� pod niewielkim k�tem przecinaj�c stok. Poprzez koszul� czu� na plecach ciep�o promieni popo�udniowego s�o�ca. Wok� na bia�ych ska�ach ros�y kar�owate sosny, ale s�o�ce wysuszy�o je podczas upalnego dnia i czu� tylko zapach swego potu i ledwo uchwytn� wo� morza, kt�re by�o gdzie� za najbli�szymi wzg�rzami. Min�� tablic� zakazu wjazdu i drug� informuj�c� o tym, �e znajduje si� na terenie prywatnym. Gdy j� mija�, b�l nasili� si�. Stan�� i z g�rnej kieszeni koszuli wyj�� fiolk� z pastylkami. Wysypa� je na r�k�, wsun�� jedn� pod j�zyk i po kr�tkiej chwili wahania jeszcze po��wk� nast�pnej. Nie czeka�, a� b�l ust�pi zupe�nie, i ruszy� dalej. Dalej by�o wi�cej cienia, bo drzewa by�y wy�sze. Jeszcze jeden zakr�t i stan�� przed bram�. Spodziewa� si� jakiej� tablicy, ale brama by�a anonimowa, kuta z �elaza, nieco staro�wiecka. Obok sta�a portiernia zbudowana jak wszystko tutaj z bia�ego kamienia. Wszed� do niej i wtedy zobaczy� cz�owieka. Tamten siedzia� za niewielkim, przymocowanym do �ciany stolikiem, na kt�rym sta� telefon. Mia� na sobie co�, co mog�o by� uniformem, bo guziki b�yszcza�y metalem, ale nie mia� pasa ani czapki, tylko na g�owie niewielki metalowy he�m okrywaj�cy potylic�. - Pan by� um�wiony? - zapyta�. - Nie. Przyszed�em... - Przeczyta� pan tablic�? - Oczywi�cie, ale... - Prosz� si� zastosowa� do tego, co pan przeczyta�, i opu�ci� teren. To w�asno�� prywatna. Gdybym przyjecha� tu w�asnym samochodem, rozmawia�by ze mn� inaczej - pomy�la� m�czyzna. - To posiad�o�� doktora Egberga? - zapyta�. - Tak, ale powiedzia�em ju� panu... - Jestem przyjacielem doktora Egberga, znajomym z dawnych lat - doda�, by os�abi� poprzednie zdanie, kt�re nie by�o prawd�. Cz�owiek w uniformie nie zdziwi� si�, nie zawaha�, tylko podni�s� s�uchawk� telefonu. - M�wi brama - powiedzia�. - Z sekretariatem doktora prosz�. Centrala widocznie ��czy�a. - Pana nazwisko? - zapyta� ze s�uchawk� przy uchu. - Ralf Molnar, profesor Ralf Molnar - uzupe�ni�, przypomniawszy sobie, �e Egberg b�dzie go pami�ta� jako profesora. Od�wierny pozosta� oboj�tny, tak jakby anonsowanie profesor�w przychodz�cych pod bram� z siwiej�cym dwudniowym zarostem by�o jego codzienn� czynno�ci�. Potem poda� jego nazwisko i czekali obaj. Molnar oparty o mur, tamten nieruchomo wpatruj�c si� w jaki� punkt na murze. - Tak. Przyjd� po pana - powiedzia� w ko�cu. - Prosz� zostawi� swoje rzeczy. - Moje rzeczy? - Tak. Przyniesiemy je panu p�niej. Tu s� takie zwyczaje - doda�, jakby to wyja�nia�o wszystko. Molnar wzruszy� ramionami i pchn�� nog� swoj� torb� w kierunku od�wiernego. Wtedy na �cie�ce us�ysza� kroki. Odwr�ci� si�. To by�a dziewczyna, wysoka dziewczyna w letniej sukience bez r�kaw�w. Tyle zauwa�y�. - Doktor Egber prosi�, abym pana przywita�a w jego imieniu. Mam si� r�wnie� panem zaopiekowa�, profesorze, i zapyta�, czy zostanie pan u nas na d�u�ej... - Zobacz�. Nie wiem jeszcze. - W ka�dym razie do jutra na pewno. Jest ju� p�no. Zreszt� doktor zaprasza pana na kolacj�. Szed� teraz za ni� wyk�adan� kamieniem alej�, w�r�d g�stych, nie znanych mu krzew�w. Musia�y by� tu specjalnie sadzone - pomy�la� patrz�c r�wnocze�nie na d�ugie, mocno umi�nione, a mimo to smuk�e nogi id�cej przed nim dziewczyny. Znowu poczu� b�l i ucisk w piersi, za mostkiem, ale nie zatrzyma� si�. Dom musia� by� blisko. Rzeczywi�cie, wychodzi� w ogr�d wielk� nie oszklon� werand� i nagle Molnar zda� sobie spraw� z tego, jak du�y jest to dom. Jego wielko�� maskowa�a ziele�, drzewa wpychaj�ce swe ga��zie wprost w okna i pn�cza wspinaj�ce si� po �cianach, si�gaj�ce pod sam niemal dach. - B�dzie pan mieszka� na pierwszym pi�trze, profesorze - powiedzia�a dziewczyna, gdy wchodzili do domu. Sz�a wprost ku schodom i wtedy Molnar zatrzyma� si� na chwil�. Sta� przed wielkim, ciemnym obrazem o�wietlanym przez niskie, czerwone promienie wieczornego s�o�ca, ale nie widzia� obrazu - czu� tylko b�l. Dziewczyna tak�e zatrzyma�a si� na chwil�. Nie powiedzia�a nic, tylko podesz�a do windy i wcisn�a klawisz wezwania. Nie patrzy�a chyba na niego, a jednak nie m�g� si� zdecydowa� na wyj�cie fiolki. Z wolna b�l ust�powa� i widzia� ju� teraz monstrualn� o�miornic� si�gaj�c� na obrazie dziesi�tkami macek po �aglowiec id�cy pe�nym wiatrem po wzburzonym morzu. - Jest ju� winda, profesorze - powiedzia�a dziewczyna. Chcia� powiedzie�, �e niepotrzebnie j� wzywa�a, ale nie powiedzia� nic. Wjechali na pi�tro i przeszli korytarzem gdzie� w g��b domu. Wygl�da to jak hotel - pomy�la� Melnar korytarz i dziesi�tki drzwi. Drzwi bez klamek - doda�, zdaj�c sobie r�wnocze�nie spraw�, �e to nie ma sensu. - Normalny, du�y dom. - To tutaj - powiedzia�a dziewczyna i przepu�ci�a go pierwszego. Sta� w pokoju, gdzie znajdowa�y si� wszystkie niezb�dne sprz�ty oraz wielki telewizor. Na ��ko nie spojrza� nawet. Spa� wsz�dzie dobrze, tak jak dawniej w m�odo�ci, a nie by� tak wysoki, by niedostateczna d�ugo�� ��ka mog�a by� problemem. - �azienka jest tutaj - dziewczyna uchyli�a drzwi. - A moje rzeczy? - B�d� zaraz. Spostrzeg�, �e patrzy na niego i u�miecha si�. - Ciekawe, ile ma lat - pomy�la� - na pewno wygl�da na mniej ni� ma w istocie. - Doktor Egberg odezwie si� wkr�tce do pana. - Odezwie si�? - Tak. Zapewne z�o�y panu telewizyt�. Oczywi�cie zapowie si� wcze�niej. - Ach, tak? - Gdyby pan czego� jeszcze potrzebowa�, prosz� mnie zawo�a�. - Zawo�a�? - Mam na imi� Mag. - Ale jak zawo�a�? - Panno Mag... albo po prostu Mag, - Tu, w tym pokoju? - W pokoju albo w �azience. Troch� g�o�niej ni� pan zazwyczaj m�wi, tak �eby dyskryminatory przepu�ci�y. - Tak, rozumiem - powiedzia� Molnar. Co� zaszura�o za drzwiami i odezwa� si� brz�czyk umieszczony gdzie� u sufitu. - S� ju� pana rzeczy - powiedzia�a dziewczyna. Uchyli�a drzwi i si�gn�a po stoj�c� za nimi torb�. - Po co to wszystko. Mog�em j� sam przynie��... Nie odpowiedzia�a. U�miechn�a si� raz jeszcze i wysz�a. Wtedy zobaczy� w miejscu, w kt�rym przed chwil� sta�a, jej sanda�. Zgubi�a sanda� i nie zauwa�y�a tego. Podni�s� go z pod�ogi i szarpn�� drzwi. Przez moment stawia�y op�r a potem otworzy�y si�. Zupe�nie jakby podejmowano decyzj�, �e mog� si� otworzy� - pomy�la�. Na korytarzu nie by�o nikogo. Sta� przez chwil� z sanda�em w r�ce i nagle u�wiadomi� sobie, �e przez ca�y czas, od kiedy wszed� do tego domu, nigdzie nie spotka� nikogo. W godzin� potem, ogolony, wyk�pany i przebrany w wyj�t� z torby koszul�, siedzia� w niezbyt wygodnym fotelu i patrzy� w mrok za oknem. Klimatyzacja bezg�o�nie t�oczy�a ch�odne powietrze, powietrze o zapachu soli i wodorost�w, i przez chwil� wydawa�o mu si�, �e jest to prawdziwy powiew wieczornej bryzy, zanim noc� zmieni sw�j kierunek. Drzewa za oknem by�y nieruchome i widzia� tylko ruchliwe wielok�ty nietoperzy na tle ja�niej�cego jeszcze nieba. Zanim usiad� w fotelu, pr�bowa� otworzy� okno, ale zasuwy nie drgn�y nawet, mimo �e napiera� na nie z ca�ej si�y. Jestem zbyt s�aby - pomy�la� i zrezygnowa�, bo po wysi�ku przychodzi� zawsze b�l. Siedzia� nieruchomo i my�la� o portowej dzielnicy, w kt�rej ostatnio mieszka�, ma�ym pokoiku (z jednym oknem), do kt�rego sz�o si� po stromych jak drabina schodach, o barce dwie przecznice dalej, gdzie siadywa� popo�udniami, i codziennej drodze do pracy rankiem w�skimi zakurzonymi uliczkami. O instytucie i dawnych czasach nie my�la� nigdy. - Dobry wiecz�r, profesorze - us�ysza� g�os tu� za sob� i odruchowo odwr�ci� si�. W pokoju nie by�o nikogo, tylko na matowym dot�d ekranie zobaczy� twarz. To by� Egberg, pozna� go od razu, mimo tych kilkunastu lat, kt�re min�y od czas�w, gdy widywa� go codziennie w instytucie. Te same szeroko rozstawione ciemne oczy i szerokie zro�ni�te brwi. - Ciesz� si�, �e pana widz�, �e mnie pan odwiedzi�. - C�, prawd� m�wi�c nie mia�em innego wyj�cia. Inaczej nie przyjecha�bym tu. - Widz�, �e si� pan nic nie zmieni� przez te wszystkie lata. Zawsze m�wi� pan to, co chcia� pan powiedzie�, w spos�b najprostszy. Takim w�a�nie pana pami�tam. - Domy�la si� pan zapewne, po co przyjecha�em? - O tym mo�e p�niej. Zjemy razem kolacj�. Pami�tam, �e lubi� pan pstr�ga z pieczarkami. Zawsze na wtorkowym obiedzie u Petty'ego. - Od tych czas�w zmieni�y mi si� gusty. - Poleci�em jednak przygotowa� t� potraw�. Pstr�gi sprowadzamy tu samolotami. - Podziwiam pana pami��. - By�em wtedy w tym wieku, gdy zapami�tuje si� prawie wszystko. A wtorkowy obiad z panem to by� szczyt marze� ka�dego z nas. No wi�c oczekuj� pana. Moja sekretarka za chwil� po pana przyjdzie - ekran zmatowia�. Pstr�gi u Petty'ego. Zapomnia�em, �e kiedykolwiek je jad�em - pomy�la� Molnar. - Pani sanda�, Mag. Zgubi�a pani sanda� powiedzia�, gdy wesz�a. - Nie szkodzi, mam ich du�o. Ja cz�sto gubi� sanda�y - powiedzia�a. - Jestem roztargniona... - doda�a, gdy spostrzeg�a, �e patrzy na ni� uwa�nie. - O, widzi pan, mam ju� nowy! Poda� jej sanda�, a ona wzi�a go jako� niezdecydowanie, co Molnar spostrzeg� i zapami�ta�. - Doktor Egberg czeka - powiedzia�a. Przeszli znowu tym samym korytarzem i zeszli na parter. Korytarz o�wietla�y ma�e, ��to �wiec�ce lampki ze staromodnymi �ar�wkami. Wygl�da to jak hotel gdzie� z pocz�tku wieku - pomy�la� Molnar. Jadalnia, do kt�rej weszli, o�wietlona by�a w ten sam spos�b. St� nakryty na dwie osoby, nakrycia ustawione naprzeciw siebie, tak �e jedno pozostawa�o nieco w mroku. Znam Egberga, to ja b�d� siedzia� w pe�nym �wiecie - pomy�la� i spojrza� na ciemny, wieczorowy str�j doktora. W swoich starych spodniach poczu� si� przez chwil� nieswojo. Ale by� to tylko moment. - Naprawd� ciesz� si�, �e pana widz� - powiedzia� Egberg i wskaza� mu miejsce, kt�re przewidywa�. Usiedli i wtedy Molnar spostrzeg�, �e Egberg te� ju� nie jest m�ody. By� szpakowaty, w�a�ciwie prawie siwy, t� siwizn� brunet�w, kt�ra zaczyna si� ko�o trzydziestki. Ale Egberg by� starszy. Gdy widzia� go po raz ostatni, mia� dwadzie�cia kilka lat. - Trafi� pan tutaj do mnie bez trudu? - Pana lecznica to znany o�rodek. Znany na ca�ym kontynencie. Egberg skrzywi� si� lekko. - Raczej instytut, profesorze. To, �e czasem przyjmuj� kilku zamo�nych pacjent�w, o niczym nie �wiadczy. Z czego� musz� utrzyma� to wszystko. Ale przede wszystkim instytut. Prowadzimy interesuj�ce prace, kt�re w pewnym zakresie s� kontynuacj� tego, nad czym kiedy� pracowali�my wsp�lnie. - Ja ju� nie mam z tym od dawna nic wsp�lnego. Na szcz�cie nie mam. - Widz�, �e pan ju� nie operuje - Egberg patrzy� na d�onie Molnara. - Nie jestem ani chirurgiem, ani neuronikiem. Dzi� nie utrzyma�bym nawet skalpela podni�s� swoje d�onie tak, �eby tamten m�g� si� im przyjrze�. Wiedzia�, �e s� sp�kane, z czarnymi �ladami smaru w za�amaniach sk�ry. - M�wiono mi, �e w og�le porzuci� pan nasz zaw�d. Pocz�tkowo spodziewa�em si� pana spotka� na jakim� kongresie, konferencji... - C� bym tam robi�? Wtedy sko�czy�em z tym wszystkim definitywnie. Za to czytywa�em o pana sukcesach w prasie codziennej, obok sportu i kroniki wypadk�w - doda�, by tamten nie zrozumia� tego inaczej. Podano zimne przystawki. Cz�owiek, kt�ry im us�ugiwa�, robi� to niezr�cznie. By� to pot�ny m�czyzna, z trudno�ci� mieszcz�cy si� w swym ubraniu. Molnar wyobrazi� sobie pi�� tamtego trafiaj�c� go w �o��dek. - A my�my pana wspominali wielokrotnie - Egberg patrzy� w jaki� punkt nad g�ow� Molnara: - Chocia� pana decyzja nie mog�a niczego zmieni�, by� to niew�tpliwie dow�d du�ej odwagi. - Nie przesadzajmy. Po prostu w pewnym momencie zrozumia�em, �e nie ma tam dla mnie miejsca. Nic wi�cej. - Niewiele ludzi tak by post�pi�o. No; zdrowie pana, profesorze. Pije pan, prawda? - Jeszcze niekiedy pij�. Wysi�ek woli koncentruj� na niepaleniu - podni�s� kielich bia�ego wina. Gdy podano pstr�ga, zdecydowa� si� wreszcie. Dawniej poczeka�by z tym do kawy, ale pomy�la�, �e teraz zwyczaje �wiata, do kt�rego ju� nie nale�a�, nie obowi�zuj� go d�u�ej. - Domy�la si� pan, doktorze, dlaczego pana odwiedzi�em? - zapyta�. Tamten skin�� g�ow�. - Niech si� panu nie wydaje, �e przyszed�em po pierwszych objawach. Jestem po dwu zawa�ach i trzeci wydaje mi si� kwesti� najbli�szych dni. Pozosta�em troch� lekarzem. Z tego trzeciego nie wyjd�. Przy charakterystyce moich tkanek przeszczep nie wchodzi w rachub�. Prawdopodobie�stwo powrotu do normalnego �ycia - prawie �adne. A wegetowa� jeszcze rok czy dwa w szpitalu... To mnie nie interesuje. - Chce pan, jednym s�owem, dosta� sztuczne serce? - W�a�nie. - I sta� si� cyborgiem? - No... tak. - Przy pana pogl�dach na t� spraw�? - Doktorze. Sam wszczepia�em pierwsze modele tych urz�dze�. Moje zastrze�enia zawsze dotyczy�y m�zgu i tylko m�zgu. Chyba pan o tym pami�ta. - Oczywi�cie. By� pan znanym or�downikiem limitowanej cyborgizacji. Serce - �wietnie, w�troba czy nerka - wspaniale, ale wara od m�zgu. To by�y pana pogl�dy, profesorze. - Tak, i nie zmieni�em ich. - Gdyby je pan wtedy przeforsowa�, gdyby si� panu uda�o, nasz instytut by�by dzi� prowincjonaln�, plac�wk� bez znaczenia, a ja... ja przeszczepia�bym mo�e serca w jakim� podrz�dnym szpitaliku. - Zrobi� pan wtedy wszystko, �eby mi si� nie uda�o. - To prawda. Ale to nie jest wa�ne. Gdybym to nie by� ja, by�by ktokolwiek inny. Post�pu nie mo�na zahamowa�. - Je�eli to jest post�p?... Egberg nie odpowiedzia�. Dopi� sw�j kieliszek wina i chwil� milczeli. - Wi�c wie pan ju�, doktorze, o co mi chodzi - powiedzia� Molnar i odsun�� pe�ny je�zcze talerz. Czu� narastaj�cy, gniot�cy b�l. Nie wolno mi my�le� tak o tych sprawach. Nie jestem ju� profesorem. Nie mam z tymi problemami nic wsp�lnego. Jestem zwyk�ym starym elektromechanikiem z warsztatu �eglugi przybrze�nej, kt�ry chce mie� wszczepione sztuczne serce. - Dlaczego wybra� pan mnie akurat, m�j instytut? - Z tych kilku, w kt�rych mo�na to zrobi�, na tej p�kuli robi to pan najlepiej. Zreszt� gdzie indziej nie mia�by �adnych szans. Po prostu brak pieni�dzy, doktorze. - S� jeszcze normalne kliniki... Wiem, co chce pan powiedzie�. Tak, tam przyj�liby mnie mo�e nawet za darmo. Ale musia�bym podpisa� zobowi�zanie, �e zgadzam si� na eksperymentalne metody i wszystko, co si� z tym wi��e. A to jest mo�e niezupe�nie jawna, ale jaka� forma do�wiadcze� na cz�owieku. Poza tym, jak� mi oni daj� gwarancj�, �e po tych eksperymentalnych metodach b�d� sprawnym cz�owiekiem. A mnie nie zale�y na byle jakim prze�yciu. Chc� p�ywa�, wios�owa�, biega� po schodach, chc� �y� naprawd�. - Zmieni� pan zainteresowania. Dawniej tygodniami nie opuszcza� pan instytutu. Mieszka� pan tam prawie. - To, co by�o kiedy�, nie ma �adnego znaczenia. Wie pan, co teraz robi�? Konserwuj� automatyczne urz�dzenia nawigacyjne na statkach, kt�re p�ywaj� od portu do portu i rozwo�� drobnic�. Ko�cz� prac� i reszt� czasu mam dla siebie. �adnych rozmy�la� ani problem�w. Czasem jaka� ksi��ka... - Tak, rozumiem. Wola�bym, �eby pan mia� pieni�dze. Wtedy ja nie mia�bym �adnych problem�w. Zwyczajny pacjent... - Wtedy zapewne nie zwr�ci�bym si� do pana. - Jest pan przynajmniej szczery, profesorze. - Zastanawia�em si� d�ugo, zanim do pana przyszed�em. My�la�em o drugiej p�kuli. Tam robi� to za darmo. Kiedy�, gdy by�em jeszcze profesorem Molnarem, zrobiliby to na pewno, ale dzi�... Dzi� z trudno�ci� zebra�bym pieni�dze na podr�. - Rozwa�y� wi�c pan wszystkie mo�liwo�ci i zosta�em ja. - W�a�nie. Egberg nie odpowiedzia�. Talerze zosta�y tymczasem zmienione. To, co podano, by�o pieczeni� z sarny, ale Molnar ju� nie jad�. Czu�, jak b�l nasila si� i promieniuje za obojczyk. Egberg nie nalega�. Jad� sam szybko i obaj milczeli. - Uwa�a pan, �e teraz moja kolej? - zapyta� w ko�cu Egberg. Molnar milcza�. - Nie odpowiem panu tak po prostu. Musz� si� zastanowi�... - Oby nie za d�ugo. M�g�bym tutaj panu umrze�. Nie, nie s�dz�, �eby mia� pan jakie� k�opoty, nawet gdyby sprawdzili, kim by�em i co nas, m�wi�c ogl�dnie, kiedy� dzieli�o. To w ko�cu dawne sprawy. Na wszelki wypadek w moich rzeczach jest adres mego lekarza. Za�wiadczy, i� fakt, �e �y�em tak d�ugo, jest i tak znacznym odchyleniem od tego, czego nale�a�oby oczekiwa�. - Dobry specjalista? C�, prowincjonalny lekarz w �rednim wieku, ale i przypadek nie jest trudny. - Mam ju� ten adres. Jutro otrzymam wszystkie dane, jakie on posiada. - Przeszuka� pan moje rzeczy. - Jak pan widzi. Zreszt� nie ja osobi�cie. - Przynajmniej pan te� jest szczery. To co� nowego. Nie przypuszcza�em, �e przychodzi to z wiekiem. - Pan mnie zawsze �le ocenia�, profesorze. Nigdy nie zwalcza�em pana osobi�cie. Zwalcza�em tylko pana pogl�dy. - Rezultat by� ten sam. Nie wracajmy zreszt� do tych spraw. - S�usznie. Czy napije si� pan kawy? Moim zdaniem nie mo�e to panu zaszkodzi�. - Zgoda. - Przejd�my wi�c do mego gabinetu. Kawa i koniak ju� na nich czeka�y na niskim stoliku, ustawionym obok wielkich, krytych sk�r� foteli. �wiat�o by�o ��te, przy�mione, jak w ca�ym domu. W g��bi Molnar zobaczy� w mroku co�, co przypomina�o wielki pulpit steruj�cy. Pulpit by� ciemny, tylko prawie na jego skraju b�yska�o pojedyncze czerwone �wiate�ko. - Przepraszam, profesorze, na moment. Co� si� jednak w instytucie dzieje. - Egberg podszed� do pulpitu, nad kt�rym w tej samej chwili rozb�ysn�y dwie jasne, promieniuj�ce dziennym �wiat�em lampy. Na ekranie pojawi�a si� twarz cz�owieka w bia�ym kitlu. - Co nowego, Dorn? - zapyta� Egberg. - W porz�dku. Tylko szesnastka jest niespokojna. Dlatego niepokoi�em pana. - Pr�bowa�e� da� napi�cie polaryzuj�ce? - Tak. Nie pomaga. - Dobrze, zaraz zobacz� - powiedzia� Egberg i odwr�ci� ekran tak, �e Molnar nic ju� nie widzia�. Trzasn�� prze��cznik i Molnar us�ysza� wycie, monotonne, niskie, prawie niecz�owiecze. Wsta� i uwa�aj�c, by nie potr�ci� sto�u, podszed� do pulpitu. Egberg, pochylony nad ekranem, sta� odwr�cony do niego plecami. By� wy�szy od Molnara i zas�ania� cz�� ekranu. W pozosta�ej zobaczy� jednak Molnar r�k� kobiety, mo�e dziecka. D�o� rozwiera�a si� i zaciska�a kurczowo, potem by�o przedrami�, a dalej metal, dziwna spl�tana siatka pr꿹ca i napinaj�ca si� w takt skurcz�w d�oni. Patrzy� chwil� na r�k�, a potem spojrza� w g��b ekranu. Tam, w wielkim przezroczystym kloszu p�ywa� m�zg. Nie m�g� si� myli�, by� neuronikiem. Nagle wycie usta�o, ekran zgas�. Egberg odwr�ci� si� i patrzy� z g�ry na stoj�cego tu� przed nim Molnara. - To by� m�zg - powiedzia� Molnar. - Oczywi�cie. - I r�ka cz�owieka. - R�ka by�a cz�owieka, ale m�zg ma�py. Steruje r�k� cz�owieka jako urz�dzeniem lepiej wyspecjalizowanym od ko�czyn ma�py. Podw�jny uk�ad hybrydowy. Egberg zgasi� �wiat�a nad pulpitem steruj�cym i Molnar widzia� ju� tylko fotele, stoliki i paruj�c� kaw�. - Prosz�, niech pan siada, profesorze. Prawdziwy naukowiec jest zawsze ciekawy, nieprawda�? - Ale po co... ten uk�ad? - Jakie� najprostsze us�ugi... podawanie p�aszczy w szatni, zawijanie w papierki cukierk�w. Wsz�dzie tam, gdzie nie wymaga si� nadmiaru my�lenia, a r�ka cz�owiecza jest sprawna... lub mile widziana. Gdybym jecha� na jesienny kongres neuroniki, ustawi�bym tego cyboroga u wej�cia i podawa�by wszystkim wchodz�cym d�o�. - Ob��dny pomys�. - Ma pan racj�. Mo�e w nie najlepszym tonie, ale reklama murowana. Niestety nie jad� na kongres... Pili teraz kaw� w milczeniu. Niepotrzebnie tu przyjecha�em - pomy�la� Molnar. - To by�o do przewidzenia, �e nie da mi sztucznego serca. Zapewne my�li teraz, w jaki spos�b mi odm�wi�, tak �eby p�niej nie mie� do siebie �alu. Chocia� czy taki cz�owiek miewa w og�le do siebie samego �al o cokolwiek, co zrobi�, a tym bardziej o to, czego nie zrobi�. Potem pomy�la� o swoim metalowym ��ku, chrobocie owad�w w �cianach swego domu i wyciu syren statk�w wychodz�cych w morze. - P�jd� ju� chyba do swego pokoju - powiedzia� - i jutro rano odjad�. - Ale� profesorze, nie sko�czyli�my naszej rozmowy. - Obawiam si�, �e wynik jej i tak jest przes�dzony. - Przecie� nie da�em jeszcze panu odpowiedzi. - W tej chwili wydaje mi si� to mniej wa�ne. - Zawsze pod wiecz�r ogarniaj� nas w�tpliwo�ci, kt�rych nie mamy rano. Dobranoc, profesorze. Moja sekretarka pana odprowadzi. - Ta, co gubi sanda�y... - Tak. Jest pan spostrzegawczy, profesorze - doda� po chwili. Mag ju� sta�a w drzwiach. - Dobranoc - powiedzia� Molnar i wyszed� za Mag. Gdy zosta� sam w pokoju, pr�bowa� otworzy� okno, bez rezultatu, tak jak poprzednio. Chcia� wyjrze� na korytarz i zawo�a� Mag, by mu pomog�a, ale drzwi nie ust�pi�y. I wtedy po raz pierwszy pomy�la�, �e st�d ju� nie wyjdzie. M�g� zawo�a� Mag czy Egberga, ale pomy�la� o gabinecie i pulpicie, na kt�rym zapali si� czerwone �wiate�ko. Zrezygnowa�. Zbudzi�o go pukanie. Delikatne pukanie do drzwi jak w zwyczajnym domu. Za oknem �wieci�o s�o�ce i zaczyna� si� codzienny upa� trwaj�cy tutaj a� do p�nego popo�udnia. - Tak, prosz� - powiedzia� i podci�gn�� prze�cierad�o z kocem, kt�rym by� nakryty, pod sam� szyj�. Wesz�a Mag i przynios�a tac� ze �niadaniem. Poczu� zapach kawy. - Dzi�kuj�. Dlaczego jednak pani, a nie tamten... - Ja opiekuj� si� panem. My�la�am, �e robi� to dobrze. - Wy�mienicie. Poprosz� jeszcze pani� o otworzenie okna. - Teraz jest upa� i py� w powietrzu. Mo�e wieczorem... - Wieczorem ju� pr�bowa�em. - Ach, to pewnie jest pok�j izolowany. - Izolowany? Nie odpowiedzia�a. Jest speszona - pomy�la� Molnar - obawia si�, �e powiedzia�a ju� za du�o. - Pani nie chce mi odpowiedzie�, Mag. - Prosz� zapyta� doktora Egberga. To przecie� pana przyjaciel... - Tak, oczywi�cie. Zapytam. Widzia� j� po raz pierwszy w pe�nym dziennym �wietle. Wtedy przy bramie by� zbyt zm�czony, by si� jej przyjrze�. Naprawd� �adna dziewczyna. - Z tych, kt�re nie zwracaj� na siebie uwagi, s� zawsze w drugim szeregu pomy�la� i poczu� nieokre�lony �al, kt�ry odczuwa� niekiedy w ostatnich latach, gdy widzia� dziewczyn� tak� jak ta. - Przyjd� do pana po �niadaniu. Doktor Egberg chcia�by si� z panem zobaczy�. Skin�� g�ow�, ju� pochylony nad tac�. Czeka�, a� wysz�a, a potem podszed� do drzwi i nacisn�� klamk�. Drzwi podda�y si� po tej drobnej chwili, kt�ra potrzebna jest elektromechanicznemu sterowaniu do podj�cia decyzji. Potem wr�ci� do �niadania. By� g�odny i chcia� mie� co� w �o��dku przed kilometrami drogi, kt�re go czeka�y. Ogoli� si� jeszcze, zebra� swoje rzeczy i wsun�� do torby. By� zdecydowany. Wyszed� na korytarz, a potem schodami w d�. Tak jak przypuszcza�, nie spotka� nikogo. Alejka wiod�ca do bramy by�a teraz w pe�nym cieniu, bo s�o�ce zas�ania� .dom. Szed� miarowym krokiem, kt�ry odlicza� w my�li, Nie za wolno i nie za szybko. Gdy dochodzi� do bramy, naprzeciw wyszed� mu od�wierny. - Ten sam co wczoraj - pomy�la� Molnar. Chcia� go wymin��, ale tamten schwyci� go za r�k�. - Dok�d? Nie wolno. Nie odpowiedzia�, tylko woln� r�k� z ca�ej si�y uderzy� tamtego w �o��dek. Ju� w momencie uderzenia wiedzia�, �e to, w co trafia, nie jest cia�em. Od�wierny prawie si� nie poruszy�. Nie zmieni� nawet wyrazu twarzy. Molnar poczu� tylko, �e palce od�wiernego jak metalowe szczypce rozgniataj� mu rami�. Upu�ci� torb�. Tamten pchn�� go lekko w pier� i pu�ci�. Molnar zatoczy� si�. - Nie wolno - powt�rzy� od�wierny. Przejd�. Musz� przej�� - pomy�la� Molnar. Chcia� zrobi� krok w kierunku od�wiernego i nie m�g�. Przyszed� b�l taki, �e nic poza nim nie by�o. Nie chcia� upa��. Zacisn�� z�by. - To przejdzie, zaraz przejdzie. - Potem widzia� ju� tylko wierzcho�ki sosen. Uderzenia upadku nie poczu� nawet. Wierzcho�ki sosen by�y rozmazane i coraz bardziej zlewa�y si� z t�em nieba. Gdy otworzy� oczy, Egberg pochyla� si� nad nim. B�l, kt�ry zna� i kt�rego nadej�cie bezb��dnie rozpoznawa�, znik�. Piek�a go tylko sk�ra, gdzie� z wierzchu na klatce piersiowej. Spojrza� tam, ale by� przykryty po szyj� i zbyt s�aby, by si� poruszy�. - Ju� wszystko dobrze - powiedzia� Egberg. - Mia� pan szcz�cie, profesorze. - Szcz�cie?... - Gdyby nie to, �e jest pan tu, w instytucie, ju� by pan nie �y�. I tak ledwo zd��y�em. - To by� ju� koniec. - Tak. - A teraz? - Ma pan sztuczne serce: - Wi�c jednak? - Ratowa�em pana �ycie. - Mam nadziej�, �e wszystko p�jdzie dobrze. - Ja te�. M�wienie m�czy�o go. Le�a� nieruchomo i patrzy� w sufit. Egberg milcza� tak�e. Molnar czeka�, a� odejdzie. - To trwa�o cztery, mo�e pi�� minut, zanim przywr�ci�em panu kr��enie - powiedzia� jeszcze. Jeszcze par� minut i by�bym odkorkowany pomy�la� Molnar. - Wrak cz�owieka, kt�rego kom�rki m�zgu uleg�y rozpadowi funkcji. Egberg zawaha� si�. - By� pan lekkomy�lny, profesorze, z pana sercem... - Chcia�em wyj��. Odej�� st�d - powiedzia� cicho Molnar. - M�g� mnie pan uprzedzi�. - I zosta� w zamkni�tym pokoju... izolowanym, jak pan to nazywa. - Blokada przypadkowo w��czy�a si� na noc. A wi�c Mag powiedzia�a mu - pomy�la� Molnar. - Nie wierz� w takie przypadki, Egberg. - Nie potrafi� pana przekona�. Ale jak pan widzi - obawy by�y chyba nieuzasadnione... - Nie wiem. - �yje pan przecie�! - To fakt... Egberg zawaha� si�, jakby chcia� jeszcze co� powiedzie�, ale nie powiedzia� ju� nic i wyszed�. Molnar przymkn�� oczy. - Teraz potrwa to kilka dni, zanim b�d� m�g� st�d wyj�� - pomy�la�. - Nawet przy obecnych metodach szybkiego tworzenia blizn to musi troch� potrwa�. I jednak uratowa� mnie. W tych warunkach nikt, nawet ja sam nie m�g�bym mie� do niego pretensji, gdybym tu umar�. Widocznie jednak chcia� mi da� to sztuczne serce. Pomy�la� jeszcze o blokadzie drzwi i nie by� ju� tego tak pewien. Potem zasn��. Obudzi� si� w nocy i czu� pragnienie. W pokoju by�o ciemno, pali�a si� tylko ma�a nocna lampka na stoliku przy ��ku. W jej �wietle zobaczy� Mag. Siedzia�a na fotelu, tym samym, niezbyt wygodnym, w kt�rym jeszcze wczoraj sam siedzia�. Drzema�a. - Mag, panno Mag... - powiedzia� to cicho, a jednak si� obudzi�a. - Jak si� pan czuje? - zapyta�a r�wnie� szeptem. - �wietnie - stara� si� do niej u�miechn��. - Napi�bym si� wody. - Prosz� - poda�a mu kubek. P�yn mia� smak soku pomara�czowego z dodatkiem czego�, czego smak trudno by�o mu okre�li�. - Boli? - zapyta�a. - Ju� nie. - Goi si� dobrze. Wieczorem doktor Egberg ogl�da� pana. - Nie zbudzi�em si� nawet? - Jest pan pod dzia�aniem preparatu Brotkasa. To daje �wietne wyniki - doda�a. - Jest pani, jak widz�, r�wnie� wykwalifikowan� piel�gniark�. - Sekretark�, asystentem i wszystkim. Ciekawa jestem, jaka b�dzie pana rola. - Rola? - No tak. Jest pan przecie� nowym obiektem na farmie Egberga. My tak nazywamy mi�dzy sob� jego instytut. - Nie rozumiem. - Nie m�wi� z panem? Odruchowo chcia� zaprzeczy�, ale pomy�la�, �e wtedy niczego wi�cej si� od niej nie dowie. - Wspomina� tylko - powiedzia�. - Pewnie dostanie pan co� ciekawszego ode mnie. Jest pan profesorem. By� pan kiedy� koleg� Egberga... - Nawet jego szefem. - W�a�nie. Pewnie dostanie pan pracowni�, intelektroniczn�. Od miesi�ca jest bez kierownika. - A poprzedni... wyjecha�? - Wyjecha�... - Mag powt�rzy�a to z dziwn� intonacj�, kt�rej nie potrafi� okre�li�. - Nie, on po prostu umar�. - A co mu si� sta�o? - Znale�li�my go w bunkrze. Tam wewn�trz jest zanik pola energetycznego. Wie pan, �ciany na dwa metry grube, z �elbetu. Ekranuj� i energia nie dociera. - Jaka energia? - Nap�dzaj�ca serce. On mia� to samo co pan. - Nie rozumiem - Molnar powiedzia� to, mimo �e ju� zaczyna� rozumie�. Przymkn�� oczy. i poczu� dziwny skurcz w �o��dku, jak wtedy, gdy w �adowni wielkiego statku ko�ysanego fal� run�y z g�ry skrzynie roztrzaskuj�c si� ko�o niego. - B�dzie pan spa�? - zapyta�a Mag po chwili milczenia. - Nie. Wyspa�em si� ju� za wszystkie czasy - s�ucha� swego g�osu i dziwi� si�, �e jest tak zwyczajny. - I ta energia tutaj dociera? zapyta�. - Oczywi�cie. Ca�y instytut i najbli�sza okolica gdzie� w promieniu p� kilometra obj�te s� tym polem. - A dalej? - Co dalej? - Je�li chc� wyj�� poza instytut, nad morze, czy pojecha� do miasta - pyta�, mimo �e zna� odpowied�, ale chcia� j� us�ysze� od tej dziewczyny, kt�ra m�wi�a o tym wszystkim tak zwyczajnie. - Nie mo�e pan. To �mier�. Przecie� wie pan o tym. Podpisa� pan zobowi�zanie, to z notariuszem i ca�ym zabawnym ceremonia�em. - Nic nie podpisywa�em. Mag chwil� milcza�a, a potem powiedzia�a cicho: - Nie zd��y� pan. Ale pan podpisze. To przecie� zwyk�a formalno��. Chcia� powiedzie�, �e nie podpisze, ale przypomnia� sobie histori� z blokad� drzwi i nic nie powiedzia�. - Po to tu przecie� wszyscy przyje�d�amy doda�a Mag jakby z �alem. - Ja, zanim tu przyjecha�am, by�am sekretark� w firmie eksportowej w Buenos Aires. Sekretark� drugiego dyrektora - doda�a jakby z dum�. - Pracowa�am na dwunastym pi�trze w centrali firmy. Trotam and Co. Zna pan t� firm�? - Nie. Nigdy nie by�em w Buenos Aires. - To by�y czasy. W sobot� je�dzili�my nad morze... Wie pan, tutaj najbardziej brakuje mi p�ywania i morza. Czasem wieczorem, gdy wieje wiatr, czuj� je. St�d do brzegu nie jest daleko. - Wiem. - Pan jeszcze tego nie odczuwa. To dopiero zaczyna si� po kilku miesi�cach, czasem po p� roku... - Co? - Trudno to okre�li�. Chyba niepok�j. Chce pan wyjecha�, koniecznie wyjecha�... - T�sknota? - Nie, za domem, za najbli�szymi, za lud�mi w og�le t�skni si� od pocz�tku. Ale tamto jest inne, trudniejsze do okre�lenia, jakie� bardziej pierwotne. Niepotrzebnie to chyba panu m�wi�. - Dlaczego. Chc� wiedzie� o tym wcze�niej. - Ja nie wiedzia�am. Nie wyobra�a�am sobie, �e to b�dzie w�a�nie tak. Czasem my�l�, �e chyba nie przyjecha�abym tutaj, gdybym wiedzia�a. - A wtedy?... - Pewnie bym nie �y�a. W najlepszym wypadku w w�zku na k�kach. Wtedy okropnie si� tego ba�am, chyba wi�cej ni� �mierci. Wyobra�a pan sobie? Patrze� na to wszystko, na przechodni�w, inne dziewczyny, ludzi jad�cych do pracy i wiedzie�, �e jest si� poza tym... na zawsze. Pozostanie tutaj to by�o jedyne wyj�cie. Chodz�, pracuj�, czasem nawet p�ywam w naszym basenie. Z tym gorzej, bo nogi mam troch� sztywne, szczeg�lnie stopy. - Innego wyj�cia nie by�o? - Nie. By�am u najwybitniejszych specjalist�w. Nawet na drugiej p�kuli, w Europie. M�j ch�opak mnie wys�a�. Odk�ada� na domek. Mia�am wspania�ego ch�opaka. Chcia� si� �eni�, ale Egberg przyjmuje tylko samotnych. Zreszt� nie wiem, czy i tak bym za niego wysz�a. To nie mia�o sensu. - A jak pani tu trafi�a? - Jeden z lekarzy, u kt�rego by�am, gdy o�rodek oddechowy by� ju� zagro�ony, powiedzia� mi o tym. M�wi�, �e lecznica Egberga to jedyny o�rodek, kt�ry m�g�by si� podj�� zabiegu. Zastrzeg� si� przy tym, �e nic mi nie radzi, po prostu informuje. - A Egberg za��da� pieni�dzy? - Nie. Ta sprawa by�a zbyt nietypowa. Powiedzia�, �e mo�e si� tego podj�� tylko eksperymentalnie. Wyniku nie gwarantowa�. Trzeba mu przyzna�, �e nie robi� mi wielkich nadziei. - I zgodzi�a si� pani? - A c� mia�am robi�. Przesz�am przez te wszystkie formalno�ci, podpisa�am wszystkie upowa�nienia i o�wiadczenia i... jestem. �yj�, jak pan widzi. - A tamten? - Kto? - Ten w bunkrze. - Ach, Bertold. On tak�e wszystko podpisa�. Nie mia� po prostu pieni�dzy. U niego by�o tylko serce. - Kto to by�? - Elektronik. Starszy ju� cz�owiek. Kiedy� m�wi� mi, �e pami�ta jeszcze czasy, gdy obwody elektroniczne sk�ada�o si� z oddzielnych tranzystor�w. - I d�ugo �y�? - Kilka lat. By� ju�, gdy tu przysz�am. Nawet go lubi�am. Taki spokojny, ma�om�wny cz�owiek, kt�rego prawie nie ma. Siedzia� w swojej pracowni i nawet nie zawsze widywa�am go na obiadach. Wtedy te� nie przyszed�, a potem Josph znalaz� go w bunkrze. Bertold wiedzia�, �e wej�cie do �rodka to dla niego �mier�. - Tak samo jak odej�cie zbyt daleko od instytutu? - Molnar zada� to pytanie specjalnie, mimo �e odpowied� ju� przewidywa�. - Niezupe�nie, w bunkrze pole urywa si� nagle. Jest tam dobre ekranowanie... i efekt taki, jakby serce nagle stan�o. Tak m�wi� Egberg, gdy kiedy� nas o tym uprzedza�. A odej�cie poza zasi�g pola, to powolna agonia. Nat�enie zmniejsza si� nieznacznie z ka�dym metrem. - I on wpad� do bunkra? - Widocznie zsun�� si� po pochylni. Tam jest taka pochylnia - doda�a. - Zas�ab�, zanim zd��y� wyj��, tak twierdzi Egberg. - A pani? - Co ja? - Co pani o tym s�dzi? - zobaczy�, jak odruchowo spojrza�a w ekran. - Ja? C�, zas�ab�. To by� stary cz�owiek. Chyba tak - doda�a ciszej. - Chce si� pan napi�? - zapyta�a. - Nie, dzi�kuj� - przymkn�� oczy. My�la� o starym cz�owieku, kt�ry umar� w bunkrze, bo jego sztuczne serce, nie otrzyma�o energii z pola wytwarzanego w instytucie. Sztuczne serce stan�o, tak jak prawdziwe. Przypomnia� sobie, wtedy przed bram�, upadek, kt�rego ju� nie czu�, i wierzcho�ki sosen, trac�ce kontrast, rozp�ywaj�ce si� na tle nieba. Potem zasn��. Po kilku dniach ju� chodzi� po pokoju od ��ka do fotela. Egberg przychodzi� dwa razy dziennie razem z Dornem, swoim milcz�cym asystentem, kt�rego Molnar widzia� wtedy po kolacji na ekranie. Zachowywa� si� jak lekarz, zwyk�y lekarz, i m�wili o temperaturze cia�a Molnara, jego ci�nieniu i oddechu. Zastanawia� si� chwilami, kiedy Egberg mu wreszcie powie, �e jest nowym nabytkiem jego farmy, ale tamten ogl�da� szwy i odchodzi�. Molnar za� czeka�. By� jeszcze s�aby, zbyt s�aby. Niekiedy przychodzi� sam Dorn, ale Mag nigdy. Molnar nie pyta� o ni�. Przemy�la� wszelkie mo�liwo�ci i nie pyta�. Je�li jej nieobecno�� by�a wynikiem decyzji Egberga, kt�ry s�ysza� ich rozmow� i uzna�, �e powiedzia�a zbyt wiele, pytanie o ni� nie mia�o sensu. Je�li za� jej nieobecno�� by�a przypadkiem, w przysz�o�ci mog�a stanowi� �r�d�o informacji, jakich nigdy nie uzyska od Egberga czy Dorna, bo Dorn nie m�wi� prawie wcale. Raz tylko, gdy czerwonym o��wkiem nani�s� nowe dane na kart� choroby Molnara, odezwa� si� do� zupe�nie niespodziewanie. - Uczy�em si� kiedy� z pana podr�cznika, profesorze. - Naprawd�? - Z tego nowego wydania. Ukaza�o si�, gdy by�em jeszcze studentem. Molnar pami�ta� to wydanie. Wydawca odszuka� go po kilku miesi�cach poszukiwa�. Pami�ta� tego przedstawiciela firmy wydawniczej w ciemnym ubraniu, z czarn� teczk�, z kt�rej wyj�� przygotowan� umow�, siedz�cego przy ma�ym stoliku przykrytym przepalonym gdzieniegdzie obrusem z tworzywa sztucznego. Pot �cieka� mu stru�kami po twarzy. Wyciera� twarz raz po raz wielk� bia�� chustk� i do ko�ca nie by� pewny, czy siedzi naprzeciw w�a�ciwego cz�owieka, profesora neuroniki, kt�rego podr�cznik chce wyda� jego firma. P�niej Molnar otrzyma� czek, kt�ry w jego warunkach by� ju� bogactwem, i kupi� ��d� z silnikiem. �owi� potem ryby z w�asnej �odzi i m�czy�ni, z kt�rymi pracowa�, zazdro�cili mu. - Pami�tam t� ksi��k� - powiedzia� Molnar. - Gdy j� wydawali, uwa�a�em, �e mogliby znale�� co� lepszego, a na pewno nowszego. - To by� dobry podr�cznik - powiedzia� Dorn. - Dzisiaj jest ju� inaczej, ale wtedy to by�o zupe�nie dobre. Pan te� tak uwa�a? - Nie wiem, nie potrafi� tego oceni�. Nie potrafi�bym ju� napisa� nawet takiego podr�cznika. A co dopiero zrobi� co� naprawd�. - My�l�, �e tego si� nie zapomina, tak jak p�ywania czy jazdy na rowerze. Oczywi�cie nie zapominaj� ci, kt�rzy robi� to, bo jest to jedyna rzecz, kt�r� w �yciu chcieliby robi�. - Te� tak kiedy� my�la�em, a od lat robi� co innego - powiedzia� Molnar. - Zreszt� opr�cz ch�ci potrzebna jest praktyka, kt�r� si� ma tylko wtedy, gdy pracuje si� dzie� po dniu przez miesi�ce i lata. - Nie chcia�em pana urazi�, profesorze powiedzia� Dorn. - Zreszt� pan by to potrafi� r�wnie� teraz. - Ju� nie. Jestem za stary. A pan jest zbyt m�ody, by to zrozumie�. - Mimo wszystko my�l�, �e mam racj�. - A mo�e po prostu pan nie ma wyboru. - Nie rozumiem? - C� pan mo�e innego robi� b�d�c obiektem na farmie Egberga. - Ja... ja nie jestem obiektem. Pracuj� tu tylko. - Ale mieszka pan tutaj i zawsze pan jest. - Uwa�am, profesorze, �e ka�dy m�ody lekarz, kt�ry chce co� potem przez ca�e �ycie umie�, powinien kilka lat pracowa� tak jak ja, by� zawsze na miejscu, wszystko robi�. - Pan jest lekarzem?! Niech pan nie kpi, m�ody cz�owieku. Jest pan eksperymentatorem, najgorszym rodzajem eksperymentatora, jaki istnia� kiedykolwiek. Eksperymentuje pan na w�asnym gatunku, na ludziach, kt�rzy mogliby by� pana przyjaci�mi, rodzicami, dzie�mi. Przeszczepy m�zg�w, zmiany osobowo�ci. Cz�owiek z dnia na dzie� przestaje by� sob�, drapie si� za uchem albo ma pragnienie wtedy, gdy przyci�nie pan klawisz. Odwraca si� ze wstr�tem od kochanej osoby lub zdolny jest do poder�ni�cia jej gard�a, gdy pan wykona odpowiedni ruch palcem. - Pan przesadza, profesorze! - Nie, ja m�wi� tylko prawd�, i to ca�� prawd�. Wszystko, co my�l� o tych eksperymentach i ludziach takich jak pan. Nie fa�szuj� tej prawdy, jak wy to robicie. Dorn nie odpowiedzia�. W�o�y� do kieszeni swego bia�ego fartucha o��wek, kt�ry obraca� w palcach, i wyszed�. B�dzie si� teraz zastanawia� nad tym wszystkim, co mu, powiedzia�em - pomy�la� Molnar - oczywi�cie je�li tacy ludzie jak on w og�le zastanawiaj� si� nad tym, co robi�. P�nym popo�udniem wychodzi� do ogrodu i p�ki by�o jeszcze gor�co, spacerowa� w�skimi alejkami w�r�d g�stych krzew�w, kt�re posadzono tu wtedy, gdy ~ zbudowano instytut. Gdy upa� mija�, k�ad� si� na trawie albo na kamiennym obmurowaniu basenu i patrzy� w niebo. Godziny mija�y i gdy nadchodzi� zmrok, wraca� do swego pokoju, dok�d Josph przynosi� mu kolacj�. Mia� du�o czasu. Niekiedy Josph wyje�d�a� niewielk�, kryt� brezentem p�ci�ar�wk� i wtedy kolacj� przynosi�a mu Mag. Stawia�a tac� na stoliku, czasem pyta�a, jak si� czuje, ale ju� w drzwiach, wtedy gdy wychodzi�a. Nie patrzy�a w ekran ani w wy�upiaste soczewki przeka�nik�w wizyjnych, ale i tak Molnar wiedzia�, �e one patrz� na nich oczyma Egberga, a mo�e Dorna. Jedynie Josph zdawa� si� ich nie dostrzega�, ale on nie by� obiektem, tylko cz�owiekiem, dla kt�rego �wiat nie ko�czy� si� na ogrodzeniu instytutu. By� sprawny, silny i pali� te same papierosy, kt�re kiedy� pali� Molnar. Ich dym zostawa� w pokoju, gdy Josph wychodzi�, i Molnar czu� ich zapach jeszcze w nocy, kiedy zasypia�. Kiedy� wzi�� jednego z paczki, kt�r� Josph po�o�y� na tacy. Szuka� zapa�ek, ale ich nie mia�. Josph zapali� sw� wielk� benzynow� zapalniczk� i po chwili Molnar czu� w ustach smak dymu. - Doktor nie pozwala, co? - zagadn�� Josph. - Sam przesta�em pali�. - Mnie na to nie sta�. Kiedy� pr�bowa�em. A te s� niez�e. Kupuj� w miasteczku hurtem, z przemytu. - Do tego trzeba jeszcze je�dzi� tam. - Nie ma pan co �a�owa�. Pod�a dziura. - Mo�e pan je�dzi� dalej. Samochodem nigdzie nie jest daleko. - Nie mog�, doktor nie zezwala. Wszyscy tu musimy by� ci�gle na miejscu. - A on sam je�dzi? - Kiedy� je�dzi� do rodziny, niedaleko st�d, pi��dziesi�t kilometr�w. Teraz i on nie je�dzi. - Dlaczego? - Nie wiem. M�wi�, �e rozwi�d� si� z �on�. - A naprawd�? - On mi si� nie zwierza - Josph wzi�� tac�. - A panu jeszcze si� nie znudzi�o? - Mo�e troch�. Ale praca dobra. Gdzie� trzeba pracowa�. - Ma pan tu sporo pracy. - Wszystko robi�. Sam pan widzi. - Ma pan wszechstronne kwalifikacje. Instytut to prawie fabryka, przynajmniej pod wzgl�dem pobieranej mocy. - Bez przesady. Raczej zdalne sterowanie i przesy�anie informacji. Moce nie s� tu takie du�e. Poza tym do aparatury specjalnej przyje�d�aj� z zewn�trz. - Chcia�bym kiedy� zobaczy� t� wasz� aparatur�. - Niestety, to niemo�liwe. W tych sprawach mamy �cis�e instrukcje. Jaka� awaria i wi�kszo�� eksperyment�w trzeba by powtarza�. Nie m�wi�c ju� o materiale biologicznym, kt�ry tutaj jest do�� kosztowny. Oczywi�cie mamy zabezpieczenia. - W�asne zasilanie awaryjne? - Tak. - Jasne. Przy niezbyt wielkich mocach to najprostsze wyj�cie. Josph popatrzy� na Molnara uwa�nie. - M�wiono mi, �e pan jest neuronikiem. - R�ne rzeczy m�wi�, ale moja specjalno�� jest du�o bardziej zbli�ona do pana specjalno�ci, ni� si� to panu wydaje - powiedzia� nie zastanawiaj�c si� nad tym, co m�wi. My�la� ju� o czym innym: o niewielkiej mocy pobieranej przez instytut, i zrozumia�, �e jeden z nich, Egberg lub Josph, nie m�wi prawdy. - Wyja�ni� to - pomy�la� i wiedzia� ju�, jak to zrobi. Nie zauwa�y� nawet, kiedy Josph wyszed�. Mag spotka� nast�pnego dnia w ogrodzie. Zobaczy�, jak sz�a alejk� ku domowi. - Mag... Ma pani chwil� czasu?! - zawo�a�. Zatrzyma�a si� niezdecydowana. - Jedn� chwil�... - podszed� do niej. - Powinnam by� w sekretariacie - powiedzia�a niepewnie. - A mo�e jest pani niezr�cznie rozmawia� ze mn� tutaj? - Nie, dlaczego? - Wydawa�o mi si�, �e rzadko si� teraz spotykamy. - Mam tu du�o zaj��. - Nie zabior� pani du�o czasu. Chc� wiedzie� jedno. Czy odczuwa�a pani, pani osobi�cie, skutki zaniku pola? - Ja nie, ale Bertold... - Nie m�wmy teraz o Bertoldzie. Czy pani sama nic nigdy nie czu�a? Zawrot�w g�owy w cz�ciowo ekranowanych pomieszczeniach, czego� takiego? - Nie. Dlaczego pan pyta? Molnar chwil� nie odpowiada�. - Powiem pani - zdecydowa� si� wreszcie. - Podejrzewam, �e tego pola w og�le nie ma. - Jak to? - Po prostu nie ma. A w�a�ciwie istnieje ono tylko w wyobra�ni pani i jeszcze kilku obiekt�w farmy, jak wy to m�wicie. Jest to doskona�y w swej prostocie pomys� Egberga. - Nie bardzo rozumiem... - To proste! Czy pani, mimo wszystkich swych zobowi�za� podpisanych wtedy, przed operacj�, zosta�aby tutaj na sta�e, gdyby nie pole? - Nie, oczywi�cie nie. Ach... rozumiem! Uwa�a pan, �e on m�g�by to zrobi�? Zasugerowa� nam istnienie pola, kt�rego nie ma? - M�g�by na pewno. Pani nie docenia swego szefa. Ja znam go d�u�ej. - I jest pan pewny, �e tak w�a�nie post�pi�? - Nie... Szczerze m�wi�c nie. I dlatego chcia�bym zaproponowa� pani eksperyment, eksperyment z udzia�em pani. - A c� ja mog� panu pom�c? - Wejdzie pani do bunkra, Mag, na kr�tko: na dwie, trzy minuty. Je�li si� pani nic nie stanie, b�dzie pani wolna. Patrzy�a na niego uwa�nie. Pomy�la�, �e jest du�o bardziej opanowana, ni� pocz�tkowo przypuszcza�. - My�l�, �e wej�cie tam to �mier�. A ja nie chc� umiera�. - Chce pani zosta� tu do ko�ca �ycia? Kilka dni temu... - Wtedy mia�am z�y dzie�. To mi si� czasem zdarza. Ale chc� �y�, nawet tu, je�li nie mog� inaczej. - S�uchaj, Mag. O �mierci nie ma mowy. B�d� ci� asekurowa� z zewn�trz. Wyci�gn� ci� stamt�d po prostu, gdyby� straci�a przytomno��. W sekund� si� nie umiera. Przewi��� ci� lin� i wyci�gn�. - Inaczej tego sprawdzi� nie mo�na? - Nie mo�na. Wi�c jak? Nie odpowiedzia�a. Stali na �rodku alejki i Molnar wiedzia�, �e pr�dzej czy p�niej nadejdzie kto�, kto przerwie t� rozmow�, kt�r� musia� doko�czy�. - To tak�e dla ciebie szansa. Nikt poza mn� nie odwa�y si� spr�bowa�. Wy wszyscy tutaj boicie si� Egberga. Nie zaprzeczaj. To wida�. A do tego eksperymentu jedna osoba nie wystarcza. Pomy�l o Bertoldzie. Gdyby kto� go wtedy wyci�gn�� stamt�d, �y�by do dzisiaj. Ale on pr�bowa� sam. - On pr�bowa�? - Tak s�dz�. Musia� zauwa�y� to samo co ja. - Boj� si�, profesorze - ale spr�buj�. Je�li si� nie uda, b�dziesz mia� mnie na sumieniu. My�la�, �e si� u�miechnie, ale ona patrzy�a na niego uwa�nie, tak samo jak poprzednio. - Kiedy chcesz pr�bowa�, profesorze? - zapyta�a jeszcze. - Zaraz. Mo�esz? Lin� przygotowa�em. Dobrze. Tylko zmieni� sukienk�. - Po co? - Gdyby si� nie uda�o. Ta nie jest najlepsza... - Ale� Mag, b�d� rozs�dna. Chod�my! Teraz u�miechn�a si� do niego. - Zgoda. Nie obawiaj si�, profesorze. Ja si� nie wykr�cam. Wejd� tam, to ju� postanowione. Do instytutu wr�cili osobno i spotkali si� przy schodach prowadz�cych do podziemi. By�o tu ch�odno i Molnar czu� st�ch�y zapach wilgotnej piwnicy. Schody by�y szerokie, a obok nich prowadzi�a w d� betonowa pochylnia. Pochylnia ta ko�czy�a si� u wej�cia do bunkra p�kolistym otworem, w kt�ry wje�d�a�y w�zki z preparatami do na�wietla�. By� tam poprzednio, i obok, w stercie opakowa�, ukry� lin�. By�a zwi�zana solidnym marynarskim w�z�em z dwu kr�tszych, kt�re s�u�y�y do zasuwania zas�on w jego pokoju. Zdj�� je o �wicie, kiedy by�o jeszcze szaro, i przypuszcza�, �e ci, kt�rzy mogliby go obserwowa�, �pi�. Mag nie sprawdzi�a nawet w�z�a. Przewi�za� j� w pasie silnie, tak �e ledwo mog�a oddycha�, a potem szarpn�� kilkakrotnie lin� sprawdzaj�c, czy wytrzyma jej ci�ar. Chcia� j� podnie�� w g�r� na linie, tak jak poprzednio planowa�, ale by� zbyt s�aby. - Gotowe - powiedzia�. Nie zawaha�a si�. Wesz�a do bunkra g��boko, a� lina si� napr�y�a. Teraz czeka� kilkana�cie sekund. - Co czujesz? - zapyta�. - Chyba nic. Jest mi tylko gor�co. - To z wra�enia... Patrzy� na zegarek. Min�a minuta. - A teraz? - Nic. Naprawd� nic. Gdy po pi�ciu minutach wysz�a z bunkra, wiedzia�, �e mia� racj�. - Wygrali�my, Mag - powiedzia� odwi�zuj�c lin�. W p�mroku widzia� zarys jej twarzy. - Wi�c jestem wolna?... - m�wi�a powoli, z trudno�ci�. - Tak. - To... wspaniale, profesorze. - Odwr�ci�a si� gwa�townie i pobieg�a pochylni� w g�r�, ku jasnemu prostok�towi wyj�cia. Molnar zwin�� lin�, ukry� j� w�r�d opakowa� i poszed� za Mag schodami. W po�owie pochylni spostrzeg� sanda�. Wi�c pola nie by�o. M�g� teraz po prostu przej�� na drug� stron� ogrodzenia i zej�� w d� do miasteczka. Jaki� statek zabra�by go na pewno i za pi��, sze�� dni by�by ju� u siebie, je�li jego pok�j nie zosta� w tym czasie wynaj�ty. Ale Bertold umar� i to go niepokoi�o. Nie by� ju� m�ody i nigdy nie dzia�a� po�piesznie. Postanowi� powt�rzy� eksperyment. Wejd� do �rodka, a Mag b�dzie mnie asekurowa� - my�la�. - Tylko czy jest ona dostatecznie silna, by mnie stamt�d wydoby�, je�li strac� przytomno��. Uzna�, �e zastanowi si� nad tym dok�adniej po kolacji. Ale po kolacji przyszed� Egberg. - My�l�, profesorze, �e powinni�my porozmawia� - powiedzia� i usiad� w fotelu usuwaj�c stamt�d jakie� rzeczy Molnara. - Od dawna na to czekam. - Wcze�niej nie mog�em, bo nie zna�em jeszcze wynik�w analiz i test�w. Teraz mam ju� pe�ny obraz stanu pana organizmu. - Pe�ny? - Tak. Sprawdzili�my to nadzwyczaj dok�adnie. Okaza�o si�, �e moja decyzja by�a s�uszna. Stan pana organizmu nie uzasadnia wszczepienia autonomicznego uk�adu serca. - Jak mam to rozumie�? - W tej chwili pana serce nap�dzane jest energi� z zewn�trz, wytwarzan� w generatorze pola si�owego, tu w instytucie. Dlatego nie mo�e pan opu�ci� instytutu. - I nie ma pan zamiaru wszczepi� mi autonomicznego serca? - Nie. - Lubi� jasne odpowiedzi. Ale to jest bezprawie. Nie zgadza�em si� na taki zabieg. - Ratowa�em panu �ycie. Wybra�em ten uk�ad sztucznego serca, kt�ry mia�em. Wie pan r�wnie dobrze jak ja, �e z tego powodu �aden s�dzia nie ska�e mnie nawet na grzywn�. - Ale mam prawo wymieni� to serce. - Oczywi�cie. Je�li zakupi pan uk�ad autonomiczny oraz niezb�dne us�ugi zwi�zane z jego wszczepieniem. - To nierealne. Wie pan o tym, Egberg. - Wiem. - Wi�c jak d�ugo chce mnie pan tu trzyma� w instytucie? - Od��czy� panu serca nie mog�, bo to zagra�a�oby pana �yciu, profesorze, i jest karalne. M�g�bym oczywi�cie przekaza� pana do instytut�w pa�stwowych, ale to ze wzgl�du na nasz� d�ugotrwa�� znajomo�� nie wchodzi w rachub�. - Wi�c do �mierci? - M�wmy otwarcie, nie ma pan d�ugich perspektyw, profesorze. - Po co ta szczero��? Zdaj� sobie z tego spraw�. - Nie m�wi� tego bez powodu. Pozosta�a cz�� uk�adu kr��enia i nerki w z�ym stanie. Poza tym podejrzewam nowotw�r w�troby. W sumie dwa, trzy lata. - Na wi�cej nie liczy�em. Molnar wsta� i chcia� zapali� �wiat�o. W pokoju by� ju� mrok i nie widzia� twarzy Egberga, a wiedzia�, �e rozmowa jeszcze nie sko�czona. - Niech pan usi�dzie, profesorze. Jeszcze chwila. Nie zabior� panu du�o czasu. Molnar zawaha� si� i usiad� na poprzednim miejscu. - Chc� panu co� zaproponowa�, profesorze - Egberg m�wi� cicho. - Przeszczep pana m�zgu do m�odszego i zdrowego cia�a, absolutnie zdrowego. Zabieg eksperymentalny. O ile wiem, na �wiecie dokonano tylko kilku... tego rodzaju przeszczep�w. Oczywi�cie wynik trudno gwarantowa�... - Doktorze Egberg - Molnar przerwa� mu - pan kpi sobie ze mnie. Wie pan nie od dzi�, co o tym my�l�... - Teoretycznie, ale tu chodzi o pana �ycie! - A c� pan sobie wyobra�a, �e z powodu kilku czy nawet kilkunastu lat �ycia zgodz� si� na to? To, co pan proponuje, to jest zwyk�a, pospolita zbrodnia. - Nic podobnego! Jeden cz�owiek umiera, bo w jego ciele funkcjonuje wszystko, tylko m�zg ginie. A drugi ma zniszczone cia�o i sprawny m�zg. Z tych ludzi, dwu martwych prawie ludzi, tworz� jednego - zdrowego. Tworz� cz�owieka! Cz�owieka, kt�rego nie by�o. - Pan jest pozbawiony wyobra�ni, doktorze. To tak�e kalectwo... A je�li ten m�zg, wszczepiony do nowego cia�a, nie zechce wraz z tym cia�em umrze� i b�dzie szuka� nowego, nast�pnego nosiciela, a potem jeszcze nast�pnego? Mie� zawsze dwadzie�cia kilka lat, a� do �mierci m�zgu, nigdy pan o tym nie marzy�. Zmieniaj�c pi�ciu, sze�ciu nosicieli, mo�na to osi�gn��. Nigdy fizycznej staro�ci. M�odo��, wieczna m�odo�� w kolejnych ciapach. - Pan przesadza, profesorze. Zostan� ustalone przepisy... - Tak zawsze mo�na powiedzie�, ale to nic nie zmienia. Paso�ytowanie na w�asnym gatunku, temu naprawd� s�u�� pana eksperymenty. - S�ysza�em to ju� kilkana�cie lat temu. - Jak pan widzi, nie zmieni�em zdania. A teraz prosz� wyj��. Potem d�ugo nie m�g� zasn��. My�la� o cz�owieku, w kt�rego cia�o Egberg chcia� wszczepi� jego m�zg. By� to zapewne m�czyzna, m�ody m�czyzna, i Egberg w zapisie aktywno�ci elektrycznej jego m�zgu dostrzeg� te zmiany, kt�re poprzedzaj� �mier�. Pewnie mia� koleg�w, rodzin�, czytywa� kronik� sportow� i kiedy chcia� by� sam, wyp�ywa� w morze daleko od brzegu. Molnar przewr�ci� si� na drugi bok, potem wsta�, przeszed� do �azienki i odkr�ci� kran z zimn� wod�. Wsadzi� pod ni� g�ow� i czu�, jak zalewa mu nos i uszy. Zasypia� ju� naprawd�, gdy zbudzi� go Egberg pytaj�c z ekranu, kiedy ostatni raz widzia� Mag. I wtedy wiedzia� ju�, �e samotnie wejdzie do bunkra. Wszed� tam bez wahania nast�pnego dnia, rankiem. Nie m�g� d�u�ej czeka�. Wiedzia�, �e Egberg nie rezygnuje ze swych plan�w. Zrobi� dwa kroki w g��b. Stan��. Czu�, �e szybciej oddycha. To strach - pomy�la�. Ale potem poczu� zawr�t g�owy, ucisk i wiedzia�, �e nie wyjdzie ju� z bunkra. Zbudzi� si� i le�a� w ciemno�ci. Zmusza� si� do my�lenia i czu�, �e wymaga to wysi�ku. Pami�ta� wej�cie do bunkra i wiedzia�, �e od tej chwili min�o wiele dni. Stan, w kt�rym si� znajdowa�, nie by� wi�c anabioz�, bowiem jego m�zg notowa� up�yw czasu. Poza tym by�y jeszcze jakie� fragmenty obserwacji, ale nierealne, kt�re rozp�ywa�y si�, gdy koncentrowa� si� na nich. Oddycha� normalnie, nie czu� b�lu. Po chwili zd