2653
Szczegóły |
Tytuł |
2653 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2653 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2653 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2653 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Pierre Pelot
Tranzyt
Naturalnie tobie
i oczywi�cie mnie
...ty, co mnie odgradzasz od zgie�ku.
(Alicja - gdzie�... kiedy�...)
Jego imi� by�o wielk�, szafranow�, rozd�t� bani�. W chwili gdy mia� j� rozpozna�, zidentyfikowa�, bania rozprysn�a si� - z�o�liwy �art - na niezliczone cz�steczki, kt�rych materia w niczym nie przypomina�a pierwotnej materii bani, jak gdyby ba�ka mydlana przemieni�a si� w miriady ostrych i gro�nych kryszta�k�w lodu. Ten po�yskliwy deszcz opad� z�ocist� kaskad� na jego czaszk�, podzwaniaj�c o b�yszcz�c� sk�r�.
Wiedzia�, �e taki obraz nie ma sensu. Wiedzia�, �e to nie jest - to nie mo�e by� - jego czaszka. Co�, czego nie m�g� dociec, co by�o zagrzebane w szlamie, budzi�o w nim pewno��, �e jego czaszka, je�li j� w og�le mia�, nie by�a �ysa. Ale ta pewno�� natychmiast ust�pi�a pod naporem fal, kt�re w nie ko�cz�cych si� przyp�ywach i odp�ywach spi�trza�y si� i za�amywa�y w trudnym do przewidzenia, rozkojarzonym rytmie.
Obraz zatar� si�. Mo�e te� nigdy go nie by�o.
P�dzi� na z�amanie karku po rozleg�ej r�wninie, po�rodku r�o w�l i liowego krajobrazu, kt�rego by� jedynym ruchomym elementem. Nigdy nie widzia� podobnej r�wniny, tak idealnie g�adkiej, tak idealnie p�askiej: wz�r doskona�o�ci. Pod�o�e by�o ziemi�, oczywi�cie, chocia� bardziej przypomina�o olbrzymi�, wypolerowan� p�yt� zimnego, szarego metalu. Bieg� po niej. Za ka�dym razem, gdy jej stopami dotyka�, s�ysza� g�uchy ocJg�os, kt�ry niemal rozsadza� mu czaszk�. Ten odg�os zreszt� nasun�� mu przypuszczenie, �e grunt jest metaliczny: pod��aj�cy ze nim d�wi�k brzmia� bowiem dok�adnie tak, jak tupot n�g po �elaznej p�/cie.
Bieg�. Nie wiedzia�, ani dlaczego, ani dok�c biegnie. Widzia� po prostu, �e biegnie -
Niebo (niebo?) by�o b�d� przejrzy�cie koloru b��kitu pruskiego z d�ugimi ��tawym|'j�r�g<
Zrozumia�, �e przydarzy�o mu si� co� anormalnego. Obraz zatar� si�. Mo�e te� nigdy go nie by�o.
Siedzia� na najdalszym kra�cu r�wniny. Widocznie przemierzy� j� od ko�ca do ko�ca, ale kiedy usi�owa� odtworzy� w pami�ci t� drog�, natrafia� tylko na szar� mas� mg�y, roz�wietlan� od czasu do czasu przez miecze straszliwych piorun�w. Nawet nie pr�bowa� sobie przypomnie�, co si� dzia�o przed tym domniemanym przej�ciem (na przyk�ad w chwili wymarszu... a przecie� musia� chyba sk�d� wyruszy�?).
Siedzia� tam, a jego nogi zwisa�y w pr�ni. Bo skraj r�wniny wznosi� si� nad pustk�.
W pewnym miejscu co� si� w tej pr�ni k��bi�o i burzy�o. Co�, co mog�oby uchodzi� za wiruj�cy dym lub kurz. Ale oczywi�cie nie by�o to absolutnie pewne.
Od czasu do czasu wy�ania�y si� z tej kipieli wzgl�dnie wyra�ne wizje i przy odrobinie dobrej woli m�g�by je uwa�a� za realne. Zbyt cz�sto jednak ulega� z�udzeniom. Zaczyna� si� przyzwyczaja� i odbiera� te wizje z zupe�nym spokojem.
Port, przy nabrze�u setki jacht�w, r�nokolorowych lub o barwach wyblak�ych i szarych. Maszty ko�ysa�y si� pot�guj�c ruch du�ych i ma�ych fal, podnosz�c je a� do topu. Niekt�re jachty mia�y na dziobie i nawet na rufie nazwy wygrawerowane na miedzianych tabliczkach albo te� wymalowane wprost na kad�ubie wielkimi bia�ymi literami. Nie uda�o mu si� odczyta� bodaj jednej z tych nazw. l nie dlatego, �e nie pr�bowa�. Po prostu nie m�g�. Kto wie zreszt�, mo�e nazwy jacht�w by�y nieczytelne?
Jakie� okno otwarte na letni krajobraz, na spokojn� wie�, rozpra�on� w bezlitosnych promieniach s�o�ca, kt�re zas�ania�o mu framug�. Krajobraz tworzy�y ��ki uk�adaj�ce si� tarasowata w poprzek �agodnego stoku. Ze�lizgiwa�y si� tak a� do wkl�s�o�ci terenu, kt�r� byfa niew�tpliwie dolina. Po drugiej stronie wzniesienia ��ki wspina�y si� wed�ug identycznego schematu i pokrywa�y d�ugie szeregi wibruj�cych wzg�rz.
O�owiane, niezwykle ci�kie niebo przyt�acza�o go, przyt�acza�o gro��c, �e roztrzaska mu g�ow�, �e przemieni
'
go w cie� odci�ni�ty na metalicznym skraju r�wniny. �e go zetrze na miazg�.
Pr�bowa� si� wymkn��, ale g�ra by�a silniejsza od niego. Oczywi�cie.
Sprawa �ycia lub �mierci. Musia� uciec.
Dlaczego mia� odej��? i dok�d?
Musia� u�ywa� tysi�ca wybieg�w i odgadywa� tysi�ce pu�apek czyhaj�cych na jego nieopatrzny krok. Kiedy zamyka� oczy, widzia� krajobrazy "szalone", pokryte ruszaj�cymi si� ro�linami lub te� krajobrazy "normalne", lecz nieznane. Albo te� widoki zgo�a irracjonalne. Widzia� na przyk�ad stos zardzewia�ego �elastwa wt�oczonego roztrzaskanym klinem w sam �rodek kwiecistej ��ki. Takie w�a�nie rzeczy.
Nie powinien zamyka� oczu.
G�ra by�a wielka, z nagiej, szarofio�kowej, lodowatej ska�y. Przez ca�y d�ugi rok pokrywa� j� �nieg. Gdy spogl�da�o si� na ni� z daleka, przypomina�a ciastko, na kt�rym kto� do znudzenia rozgniata ro�ek z bia�ym, lepkim i s�odkim kremem.
�eby si� ratowa�, powinien opu�ci� g�r�, a jednocze�nie - co za paradoks! - by� niemal pewny, �e ten lub ci, kt�rzy mog� mu pom�c, tu si� znajduj�.
Zastanawia� si�, czy rzeczywi�cie kto� zamierza mu pom�c. Stara� si� dociec, czego si� boi, jakie jest oblicze niebezpiecze�stwa. Pr�bowa� uprzytomni� sobie, czy si� boi i czy gdzie� czai si� owo niebezpiecze�stwo.
Pomy�la�, �e mo�e nie nale�y opuszcza� g�ry, lecz przeciwnie, wspi�� si� na ni�. Ju� nic nie wiedzia�.
Ju� nic nie wiedzia�.
l w�a�nie w tej niewiedzy kry�a si� trwoga.
Ju� nic nie wiedzia�, cho� powinien wiedzie�.
Krzykn��. Niewa�ne co, po prostu krzykn�� przera�liwie. Odpowiedzia�o mu echo, zdziesi�ciokrotnione, zniekszta�cone.
Krzyk bezkszta�tny.
Nie.
Przeciwnie, by�y to s�owa, prawdziwe artyku�owane wezwanie, z�o�one z okre�lonych d�wi�k�w, tworz�cych okres-
lone s�owo w okre�lonym j�zyku. Ale nie przypomina� sobie, by kiedykolwiek u�ywa� tego j�zyka. Obraz zatar� si�. Je�li kiedykolwiek istnia�.
To by�a czer�. Taka, jak� mo�na ujrze� spogl�dajgc w kif� karabinu. Na przyk�ad. Wiedzia�, �e i ta czer� ust�pi. Intuicyjnie.
Gaynes obudzi� si� i tu� po odzyskaniu �wiadomo�ci powstrzyma� odruch, kt�ry sk�ania� go do otwarcia oczu. Mia� ochot�, jeszcze na kr�tk� chwil�, pozosta� sam z sob�, w przytulnej niszy tego zamkni�tego gniazda, pod os�on� powiek.
Obudzi�o go prawdopodobnie �wiat�o s�oneczne. Czu� ciep�o gwiazdy na sk�rze twarzy. Nas�uchiwa�. Gdzie�, mo�e w korytarzu, rozmawia�y z sob� dwie osoby - zbyt oddalone, by m�g� pochwyci� sens wymienianych zda�. Mo�e te� rozm�wcy dyskutowali p�g�osem.
Tylko te szepty zak��ca�y panuj�c� wok� przyjemn� cisz�. Znowu ogarn�o go cudowne uczucie, �e jest rozbitkiem wy�owionym przez za�og� komfortowego statku, po wielu wiekach nie�wiadomego dryfowania na szcz�tkach jakiego� rozbitego wraku. Ta wizja wywo�a�a u�miech na jego twarzy i pogr��y�a go w b�ogostanie. Po chwili dotar� do niego szczebiot ptak�w lataj�cych mi�dzy brzozami przed domem. Powieki mia� nadal zamkni�te, ale nie przeszkadza�o mu to widzie� bardzo wyra�nie ptak�w i rozko�ysanych, kruchych ga��zek brz�z, kt�re jesie� ubarwi�a soczyst� ��ci�. Wizja ta by�a mu w najwy�szym stopniu przyjazna i nie chcia� jej straci�. Za �adn� cen�. By� to pierwszy obraz, jaki zapami�ta� po powrocie do �ycia, wczoraj, kiedy po bezkresnej nocy i po katastrofie otworzy� oczy, tak jak to zrobi za chwil�, i oto, co zobaczy: wielkie okno, zajmuj�ce ca�� albo prawie ca�� �cian� pokoju, za oknem poz�acane brzozy, a w girlandach dr��cych li�ci fruwaj�ce ptaszki...
Innych d�wi�k�w nie by�o: �wiergot (i czyje� szepty. Potem nast�pi�a cisza. Kroki oddali�y si�.
"Czy on wejdzie?" - pomy�la� Gaynes. "On" to m�-
11
�zyzna, kt�rego ujrza� wczoraj... chyba �e... Nie. (Dreszcz nim wstrz�sn��). Nie myli� si�. Chodzi�o w�a�nie o dzie� wczorajszy. Nie pogr��y� si� na nowo w chaosie. Wiedzia� o tym z absolutn� pewno�ci�. Zreszt� nie mia�oby to sensu; nie m�g� przecie� sp�dzi� ca�ego �ycia > w�r�d ci�g�ych kataklizm�w.
Otworzy� oczy.
Strumyczek l�ku przerwa� gr� wyobra�ni Gaynesa, wywo�uj�c odruch, kt�ry zanurzy� go ca�kowicie w rzeczywisto�ci.
Bez problem�w. Koniec z twoimi problemami, Gay-nes! Otaczaj�ce go wn�trze wygl�da�o dok�adnie tak, jak tego oczekiwa�. Jedyne, jakie zna�. Oczywisto�� tej przygn�biaj�cej ograniczono�ci przemkn�a mu przez my�l, ale automatycznie stara� si� o tym zapomnie� lub przynajmniej udawa�, �e nie przypisuje temu znaczenia, kt�re mog�oby go pozbawi� ledwo odzyskanej r�wnowagi. U�wiadomi� sobie to oszustwo i w�asn� s�abo��; wie- ' dzia� w g��bi duszy, �e nie wytrzyma d�ugo tej gry. Nie czu� si� tak dobrze, jak to sobie usi�owa� wm�wi�.
�y�, a to nastr�cza�o wiele problem�w. Kr�ta droga, na kt�rej nagle wyrasta� wysoki, stromy i g�adki mur... * Taki wysoki mur!... Taki wysoki, i� Gaynes zatar� prze-, zornie jego obraz, czuj�c, jak wszystkimi porami sk�ry l< opuszcza go odwaga... l
Skoncentrowa� ca�� uwag� na �ci�le okre�lonym miej-f scu, w kt�rym si� znajdowa�.
Bladoniebieski pok�j, oko�o sze�ciu metr�w d�ugo�� na cztery szeroko�ci, wysoki na dwa i p�. By�o w nim kilka nieodzownych mebli, st� i dwa krzes�a, w rogu ma�a biblioteczka, wygodny fotel, l ��ko.
��ko, na kt�rym le�a�.
Po lewej stronie otwarte drzwi wyci�te w �ciance dzia �owej.
Przed nim - wielkie okno z widokiem na brzozy. Przy pomnia� sobie, �e krajobraz ten posiada� pewn� g��bi� i uni�s� si� ostro�nie na �okciu, by upewni� si�, czy realne jest to wspomnienie.
Nie myli� si�. Przed domem by�o co� w rodzaju ogrodu z przyci�t� r�wno traw�, z k�pami brz�z wy�aniaj� cych si� jak wielkie, leniwe p�omienie. (Zreszt� mo��
12
to nie by� ogr�d, ale zagajnik, w kt�rym przypuszczalnie wzniesiono ten dom...) "Powiedzmy ogr�d" - pomy�la� Gaynes. ��ka opada�a �agodnie na przestrzeni oko�o dziesi�ciu metr�w, przechodzi�a dalej w teren wzgl�dnie p�aski. Mi�dzy bia�o nakrapianymi pniami na pierwszym planie Gaynes dostrzeg� zarysy dom�w. One tak�e otoczone by�y ��kn�cymi drzewami, ros�y tam inne drzewa, a tak�e brzozy i b��kitne sosny. Domy by�y raczej d�ugie i niskie, parterowe, z du�ych, okr�g�ych kamieni albo te� - jak s�dzi� - z drewna. Dachy, niemal p�askie, jedno- lub dwuspadziste. Zrobione z materia�u, kt�rym m�g� by� �upek - na to przynajmniej wygl�da�o - a opad�e z drzew li�cie znaczy�y je kolorowymi plamami.
Co� bezszelestnie i szybko przemkn�o za pierwszym szeregiem drzew ze strony lewej na praw�, po linii prostej. Min�a d�u�sza chwila, zanim Gaynes u�wiadomi� sobie, �e to, co zobaczy�, by�o pojazdem. Co� w rodzaju platformy w kszta�cie muszli, bez dachu; siedzia�y na niej dwie osoby. Nie zd��y� zauwa�y�, czy pojazd unosi� si� tu� nad ziemi�, czy te� toczy� si� na ko�ach. Zachowa� obraz kolorowej smugi, przecinaj�cej jego pole widzenia, jak komiczna i dziwaczna, wr�cz nieprawdopodobna figura z animowanego filmu.
"Dlaczego nieprawdopodobna? - zastanawia� si� Gaynes. - Dlaczego, staruszku, opierasz si� temu, co ci si� objawia? Na podstawie jakich to racjonalnych przes�anek dokonujesz podzia�u na prawdopodobne i nieprawdopodobne? Nie masz przecie� �adnej podstawy, Gaynes. Nic. Dryfujesz..."
Jeszcze czas jaki� oparty na �okciu wypatrywa� innego pojazdu, kt�ry by mu pozwoli� wyrobi� sobie pogl�d na temat realno�ci pierwszej obserwacji. Ale krajobraz by� pusty, nie ukaza� si� ju� ani komiczny obiekt, ani �aden podobny, ani nic w tym rodzaju. Tylko drzewa, spokojne domy i ptaki.
Rami� mu zdr�twia�o. Po�o�y� si�. ��ko posiada�o takie urz�dzenie, �e mo�na je by�o pochyla� pod r�nymi k�tami. Ko�c�wka zdalnego sterowania znajdowa�a si� na �ciennym wyst�pie przy wezg�owiu. Gaynes ustawi� stela� tak, by za�amany w jednej trzeciej d�ugo�ci
13
pos�u�y� mu za oparcie dla plec�w. Dzi�ki temu m�g� nadal wpatrywa� si� w �agodnie opadaj�c� ��k�, a tak�e widzie� przestrze� mi�dzy drzewami, gdzie przemkn�� zabawny pojazd.
Cienie na dworze by�y d�ugie, wyostrzone. Zapewne s�o�ce niedawno wzesz�o. Ale te� zmierza�o ku zachodowi? Gaynes szuka� oczyma jakiego� znaku, kt�ry da�by mu odpowied� na to pytanie. Na wyst�pie wezg�owia zobaczy� owalny czasomierz. Dwie strza�ki - czerwona i zielona, tej samej d�ugo�ci - wskazywa�y na okr�g�ej tarczy cyfry 7 i 17. Obw�d tarczy podzielony by� na osiemna�cie r�nych cz�ci.
Gaynes wiedzia�, �e jest godzina si�dma minut sto siedemdziesi�t, i �e, naturalnie, jest to poranek.
By� z tego zadowolony, nie wiedz�c w�a�ciwie dlaczego. Mo�e dlatego, �e mia� przed sob� d�ugi, pi�kny, jesienny i s�oneczny dzie� na rozpocz�cie bitwy...
Oceni� w my�li stan swojej wiedzy... By�o to wszystko tak kruche, tak ulotne, �e poczu�, jak mimo woli ze�lizguje si� na samo dno depresji.
Stan jego wiedzy... Tyle co nic, grzbiet fali z koronk� piany w szczytowym momencie przyp�ywu nieopisanej czerni. Wiedzia�, �e nazywa si� Gaynes i �e wczoraj obudzi� si� w tym ��ku, w tym pokoju,
l nic wi�cej.
A jednak jeszcze co�: Stin Volke.
Stin Volke, on tak�e wyst�powa� w jego wspomnieniach. Przez Stina Volke zosta� przyj�ty wczoraj, kiedy wynurzy� si� z czerni. Stina Volke, gdy wszed� do pokoju i u�miechni�ty zbli�y� si� do ��ka, umie�ci� Gaynes na samym pocz�tku listy pewnik�w. Pomy�la� teraz, �e dane z owej listy s� rozpaczliwie znikome. Jedno imi�: Gaynes; jedna osoba: Stin Volke: jedno miejsce: ten pok�j. Ba� si�, �e za chwil� runie w otch�a� przera�enia -odczucie-b�yskawica, pocisk strachu.
- Jaik si� pan czuje? - zapyta� Stin Volke.
Jego magiczny u�miech ustabilizowa� natychmiast otoczenie i zmi�t� trwog� - do tego stopnia, �e Gaynes poczu� si� pewniej ni� kiedykolwiek.
- Dobrze - odrzek�. - Bardzo dobrze, dzi�kuj�.
Nie k�ama�... i p�on�� z niecierpliwo�ci, bo cisn�y mu
14
si� na usta i pulsowa�y pod czaszk� niezliczone pyta-"nia. Niebywa�a obfito�� spl�tanych, r�norakich pyta�, nak�adaj�cych si� jedno na drugie w najgorszy z mo�liwych sposob�w, pyta� sk��bionych w gigantycznym i zawrotnym splocie.
Czas, Gaynes, masz czas... tylko bez paniki, Gaynes, troch� spokoju...
Szybko zamkn�� oczy, aby unikn�� zawrotu g�owy. Kiedy je otworzy�, Volke wyci�ga� w�a�nie spod ��ka sk�adane krzes�o. Gaynes patrzy�, jak je rozstawia i sadowi si� w tym krze�le z oparciem i por�czami. Zn�w napotka� ciep�e spojrzenie m�czyzny i nieco si� uspokoi�.
- Niech si� pan odpr�y - powiedzia� Volke, jaik gdyby s�ysza� zgie�k my�li k��bi�cych si� w g�owie Gay-nesa, a mo�e naprawd� je s�ysza�?
- Tak... ja... jestem spokojny - rzek� Gaynes usi�uj�c odpowiedzie� u�miechem na u�miech Volkegol
Volke z zach�t� kiwn�� g�ow�. By� raczej wysoki ("Wy�szy ode mnie" - stwierdzi� Gaynes) i smuk�y. D�ugi tu��w, drobne ko�ci, spr�yste mi�nie. Ramiona opada�y mu lekko, chodzi� nieco pochylony. Twarz bez zarostu, �ysina powa�nie zaawansowana, a to, co pozosta�o z siwych, kr�tko ostrzy�onych w�os�w, zakrywa�o uszy. Ko�ci policzkowe raczej wystaj�ce, wysoko umieszczone, nos ostry, usta w�skie. Surowo�� jego twarzy �agodzi�o ciep�e spojrzenie i u�miech, niemal nie schodz�cy mu z ust. Gaynes nie potrafi�by okre�li� dok�adnie wieku Yolkego, m�g� mie� mi�dzy trzydziestk� a pi��dziesi�tk�.
Stwierdzi� niemal od niechcenia, �e poj�cia ,,rok", "lata", "wiek" nie znacz� nic konkretnego. U�y� ich w my�li mimo woli. Odgadywa�, �e ta nie�cis�o�� nie jest spowodowana brakiem zasadniczych informacji, ale wynika raczej ze zniekszta�cenia rozmytej jak gdyby rzeczywisto�ci. Innymi s�owy, nie dostrzega� widocznych r�nic mi�dzy "rokiem" a "godzin�".
W tym samym przeb�ysku i tak�e niemal od niechcenia u�wiadomi� sobie fakt, �e nie wie, jak sam wygl�da. M�g�by tylko potwierdzi� swoj� przynale�no�� do p�ci m�skiej. Nie zachowa� dok�adnego wspomnienia o charakterystycznym uk�adzie w�asnych rys�w.
My�l o tym ulecia�a r�wnie szybko, jak si� pojawi�a.
15
Nast�pnie spojrza� na str�j Volkego i zda� sobie spraw�, �e sam jest pod ko�dr� nagi. Volke nosi� szerok�, lu�n� bluz�, chyba lnian�, i spodnie z podobnej tkaniny, ale niebieskie. Na nogach mia� sanda�y, z rodzaju tych najprostszych, na sznurowej podeszwie; dwa p��cienne paski krzy�owa�y si� na grzbiecie stopy. f
- Przyszed�em porozmawia� z panem troch�, Gay- j nes - rzek� Volke. - Je�eli pan sobie tego �yczy, oczywi�cie. Je�eli ma pan do mnie pytania i je�eli b�d� ' m�g� na nie odpowiedzie�...
- Mn�stwo pyta� k��bi si� w mojej g�owie! - o�wiadczy� Gaynes.
- Dobrze. Niech pan zachowa spok�j, mamy mn�stwo czasu, prawda? Nie czuje si� pan ograniczony w czasie?
- Nie wiem... prawd� m�wi�c, nie.
- Doskonale - podj�� Volke i doda� u�miechaj�c si� swoim charakterystycznym u�miechem. - Jest pan tylko niecierpliwy, rozumiem pana. Jeszcze raz pana zapewniam: mamy mn�stwo czasu.
Z kieszeni, uko�nie wci�tej w po�� bluzy, wyj�� p�askie pude�ko i ma�y sze�cian jakby z marmuru... Nacisn�wszy stercz�cy guziczek otworzy� pude�ko. Zawiera�o p� tuzina cygar. Volke w�o�y� jedno z nich do ust. Zach�caj�cym gestem podsun�� pude�ko Gaynesowi.
Gaynes odruchowo wzi�� cygaro. Ale potem zawaha� si�. Patrzy�, jak Vo!ke manipuluje ma�ym kamiennym sze�cianem: na jednej z kraw�dzi b�ysn�� p�omie�. Vol-ke zaci�gn�� si� kilka razy pachn�cym dymem i podsun�� Gaynesowi nie zgaszon� zapalniczk�.
- Boi si� pan? - spyta� widz�c min� Gaynesa.
- Boi? - powt�rzy� Gaynes. - Nie wiem. . - spojrza� wymownie na cygaro, kt�re trzyma� w dw�ch palcach. -Czy to nie jest... niebezpieczne?
Oczy Vo!kego zw�zi�y si� niezauwa�alnie - na u�amek) sekundy - po czym ciep�o u�miechu na nowo zala�o jego ciemne �renice.
- To by�o niebezpieczne - powiedzia�. - Ale bardzo dawno temu. S�dzi pan, �e tyto� stanowi jakie� niebezpiecze�stwo?
16
- Bo ja wiem? - odpar� Gaynes. - Nie wiem, dla-[czego to powiedzia�em. Volke schowa� do kieszeni cygara i zapalniczk�.
- To by�o niebezpieczne - podj�� - zanim zaj�li-f�my si� powa�nie t� ro�lin�. By�o to bardzo, bardzo dawno temu. Zdaje si�, �e si�ga to niemal czas�w odkrycia tej ro�liny... Prosz� si� nie obawia�, cygara nie zawieraj� �adnych sk�adnik�w toksycznych.
Gaynes uni�s� cygaro do ust, zaci�gn�� si� i wypu�ci� ;lc��b dymu. Smakowa�o mu. Opanowa�y go, rzecz dziwna, (dwa sprzeczne uczucia: mia� wra�enie, �e uczestniczy w pewnego rodzaju rytuale, a zarazem, �e robi co� nowe-�e pr�buje czego�, co do tej pory by�o zakazane. Ten dualizm stopniowo zanika�... Wypuszczany przez n'ie-go dym miesza� si� z dymem cygara Volkego.
- No wi�c? - odezwa� si� Volke po kr�tkiej chwili.
- Gdzie jestem? - zaatakowa� natychmiast Gaynes.
- Na Gayhirnie - odrzek� Volke.
- Czy jestem w...
l urwa�, jak gdyby odpowied� Yolkego dopiero teraz do niego dotar�a.
- Gayhirna?
- Tak - powiedzia� Volke. - Wie pan, �e ten �wiat nazywa si� Gayhirna, prawda? Gaynes pokr�ci� tylko przecz�co g�ow�.
- Wiem, �e nazywam si� Gaynes, �e wczoraj obudzi�em si� tutaj, w tym pokoju - powiedzia�, s�ysz�c sw�j w�asny g�os dochodz�cy z bardzo daleka.
- A poza tym?
- Nic poza tym... nic przedtem.
- Niech si� pan uspokoi - pocieszy� go Volke po kr�tkim milczeniu. - Jeste�my tu po to, �eby wyja�ni� sytuacj�. Pan i ja, i inni. Tutaj ma pan tylko przyjaci�.
- Tak - szepn�� Gaynes �a�osnym g�osem.
"Mam tylko przyjaci�, Volke, to jasne... Jestem tutaj, zagubiony na B�g wie jakiej nieznanej wyspie i mam samych przyjaci� cz�stuj�cych mnie cygarami..."
Vo!ke wskaza� na wyst�pie wezg�owia kamienckj-czarke,, do kt�rej strz�sn�l popi�. Dr��c� r�k� Ga/ft^s5 zrobi? *fe^ samo. Po chwil! wahania od�o�y� cygaro^; nie czy powinien j� zgasi�. : -*
- Traruyt
- A pan... co pan wie? - zapyta�.
- Prawd� m�wi�c, niewiele - odpowiedzia� Volke. -Ale prosz� tego nie uwa�a� za z�y, nieodwracalny los. Prosz� mi wierzy�, dojdziemy do tego. Nie jest pan jedynym przypadkiem, ani pierwszym, ani ostatnim.
- Co pan wie, Volke?
Volke znowu strz�sn�� popi� ze swego cygara.
- Znale�li�my pana niedaleko st�d pi�tna�cie dni temu - powiedzia�. - Pami�� zablokowana. Amnezja.
- Domy�lam si� - mrukn�� Gaynes.
- Po co tyle goryczy, Gaynes - ci�gn�� Volke. - Zapewniam pana, �e do tego dojdziemy.
- Znale�li�cie mnie... i co potem?
- Potem nic... Zabrali�my pana tutaj... Piel�gnowali�my i karmili�my. Jad� pan, gdy dawali�my panu jedzenie, my� si� pan, gdy pana o to prosili�my...
- A moje nazwisko? Znale�li�cie przy mnie dokumen-
ty?
- Dokumenty? - �agodnie zdziwi� si� Volke. - Jakie dokumenty?
- Dokumenty osobiste, kt�re... chyba musieli�cie co� znale��, �eby wiedzie�, jak si� nazywam, prawda? Volke zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Nfczego nie znale�li�my - powiedzia�. - Mia� pan na sobie tylko p��cienne spodnie z pustymi kieszeniami. Nie rozumiem, o czym pan m�wi... Czy to dla pana takie wa�ne? Niech pan spr�buje sobie przypomnie�,,.
- Dow�d osobisty... bo ja wiem, jakie� �wiadectwa... -rzuci� Gaynes.
- Nie rozumiem - powiedzia� Volke. - Wiem tylko, �e prowadzili�my poszukiwania i nadali�my pa�ski rysopis na pewnym obszarze. Do tej pory nie otrzymali�my] �adnej informacji. W g�owie Gaynesa przelewa� si� teraz p�ynny o��w. i Podj�� wysi�ek, aby nie da� si� oszo�omi�, ( uda�o mul si� to wzgl�dnie �atwo. Przy�apa� si� nawet na tym, przezl mgnienie oka, �e rozpatruje sytuacj� z pewnym rozba-| wieniem.
- A teraz ja nie rozumiem - odpar� - Nazwa! mniej pan wczoraj "Gaynes", prawda? Kiedy si� obudzi�em,!
18
nic, to pami�tam. Pami�tam dzie� wczorajszy i to, �e �owi� pan do mnie: Gaynes.
- Czy to nazwisko nic panu nie m�wi? Naprawd�?
- A powinno? To moje nazwisko, nic wi�cej i nie...
- To nie jest pa�skie nazwisko - rzeki Volke. - Dali�my je panu tylko dlatego, �e znale�li�my pana w pobli-miejsca, kt�re nosi nazw� Gaynes. Lub te�, dok�ad-jiiej, w pobli�u miejsca przez mieszkaj�cych tam ludzr vanego Gaynes. To wszystko.
Gaynes przyj�� ten cios w milczeniu. Potem przeszy� dreszcz.
- Nie nazywam si�...
- Nie - powiedzia� �agodnie Volke. - Nie podoba si�
mu to nazwisko?
Gaynes zrobi� nieokre�lony ruch r�kg.
- Zachowajmy je - powiedzia� Volke - je�li nie ma jn nic przeciw temu. Tak b�dzie �atwiej a� do chwili, zdob�dziemy wi�cej danych co do pa�skiej sytuacji... czywi�cie, je�li pan sobie tego �yczy... "Je�li sobie tego �ycz�! - pomy�la� Gaynes. - Nazy-vam si� Gaynes! No, przynajmniej jest to jaki� punkt jparcia... chocia� r�wnie niepewny i chybotliwy jak szcz�t-rozbitego okr�tu". Zobaczy? szalej�ce morze, kt�rego w�ciek�e gigantycz-fale rozbryzgiwa�y si� na skalistym, straszliwie poszar-inym brzegu.
"Je�li sobie tego �ycz�... o czym ty m�wisz, Volke? tej historii z nazwiskiem? Czy te� o tym, �e chcesz mi |pom�c stan�� na nogach?"
- Tak, tak - powiedzia�. - Pan nie wie...
- Wiemy, �e od pi�tnastu dni przebywa pan tutaj, od-tf�ty od rzeczywisto�ci, obcy. Sytuacja, w jakiej si� pan najduje, nie trwa od dawna, bo kiedy pana znale�li-Umy, by� pan w ca�kiem zadowalaj�cym stanie. Nawet bior�c pod uwag�, �e tu i �wdzie udzielano panu po-nocy, ten stan nie trwa� d�u�o. Musia� pan prze�y� jki� szok, fizyczny lub psychiczny, l w ko�cu wczoraj
Jzyska� pan przytomno��. To ju� jest du�y krok naprz�d.
- Dlaczego wczoraj? - zapyta� Gaynes. - Czy jaki� nny szok spowodowa�...
19
- W ka�dym razie nie fizyczny. Mo�liwe, �e jest to re-zuitat wst�pnego leczenia neurologicznego, kt�remu pana tutaj poddali�my. Tak to wygl�da, Gaynes. Na tych podstawach b�dziemy prowadzili dalsze badania.
Na jakich podstawach?
- Przez ten ca�y czas zajmowa�a si� panem kobieta, przyjaciel. Ofiaruje si� towarzyszy� panu nadal, pomaga� panu.
- Przyjaciel? - zapyta� Gaynes.
- Oczywi�cie - odrzek� Volke.
Po raz pierwszy Gaynes odni�s� wra�enie, �e kto� gdzie� idzie jego tropem. Kto� albo co�, mo�e rozwi�zanie - zarodek nadziei.
Zerwane ogniwo �a�cucha, kt�ry w tym �wiecie u�udy wi�za� go z korzeniami przesz�o�ci.
Ulotne wra�enie rozp�yn�o si� w og�uszaj�cym trzasku. Zdawa�o mu si�, �e s�yszy ka�dy z miliard�w p�cherzyk�w tej eksploduj�cej wi�zki, odbijaj�cych si� od powierzchni kory m�zgowej, uwi�zionej w ko�ciach jego czaszki.
Zamkn�wszy oczy zobaczy� olbrzymi� morsk� fal� porywaj�c� w�t�� posta� Volkego - ale zn�w pospiesznie ratowa� si� powrotem w chwil� obecn�: Volke, siedz�cy tu� przy ��ku, u�miecha� si� uprzejmie.
6 stycznia 2102 roku.
Ziemia. Pirenejska Baza E/BT. Prowincja Francja.
Na widok wchodz�cego Carry Galena samotny barman wyprostowa� si� za pustym kontuarem. Dw�ch facet�v w bia�ych fartuchach - technik�w z sektora energetycznego - popija�o czerwone napoje na drugim ko�cu wielkiej, pustej sali; zajmowali stolik przysuni�ty do przeszklonej �ciany, za kt�r� rozwiera�a si� przepa��. Rozmow� ich t�umi�a kwadrofoniczna muzyka. Morze umiej�tnie rozmieszczonych owalnych i okr�g�ych stolik�w otacza�o centralny bar. Od niekt�rych blat�w o�lepiaj�c odbija�y si� promienie s�o�ca, jego silny blask zalewa jedn� trzeci� sali wypoczynkowej. Pojawienie si� Galena wywo�a�o na twarzy barmana szeroki u�miech. Skrzy�owa� ramiona i opar� si� �okciami na wypolerowanej miedzianej blasze kontuaru, got�w podj��, podtrzyma� i o�ywi� d�ug� pogaw�dk�, jakiej od wielu godzin z niecierpliwo�ci� oczekiwa�. Szeroki w biodrach, w wieku lat oko�o czterdziestu, �ysy, z obwis�� doln� warg�, na imi� mia� Joe - jak przysta�o na barmana, kt�ry dba o fason... Zjawi� si� w Bazie Cote 3101 dwa miesi�ce temu, zwiedziwszy uprzednio kantyny wojskowe na ca�ym po�udniu Prowincji Francji, i ju� czwartego dnia po przybyciu na ten pirenejski, odizolowany od �wiata szczyt g�rski zapowiedzia�, �e "szybko st�d zwieje i wr�ci do tej cholernej cywilizacji". Ale by� tu nadal, dwa miesi�ce po powzi�ciu tej stanowczej i nieodwo�alnej decyzji; wci�� zreszt� przesuwa� termin... i zapewne nie ruszy si� z Bazy przed wyga�ni�ciem rocznej umowy, chocia�by dlatego, �eby nie straci� dodatku - a dodatek ten mia� mu w�a�nie wynagrodzi� niedogodno�ci wynik�e z izolacji, z �ycia poza "t� cholern� cywilizacj�"...
Carry wcale nie podziela� entuzjazmu, z jakim wita� go Joe. Kr�lik Badacz odczu� co� wr�cz przeciwnego, gdy rzuciwszy okiem spostrzeg�, �e sala jest niemal pusta, a jedyne miejsce, na kt�rym chcia�by siedzie�/ zaj�o dw�ch technik�w; b�dzie wi�c musia� stawi� czo�o barmanowi i znosi� gl�dzenie tego malkontenta... Chwil� waha� si�, czy nie zrejterowa� i nie uda� si� do jednej z sal gier w sektorze wypoczynkowym. Nie starczy�o mu jednak odwagi. Zagl�da� tam po drodze: by�y wype�nione lud�mi, na kt�rych spotkaniu specjalnie mu nie zale�a�o. Obs�uga, personel, technicy: kadra specjalistyczna zazwyczaj niewiele mia�a z nimi wsp�lnego, �adnych temat�w do ewentualnej rozmowy... i do tego kilku samotnik�w z Centrali Bada�, kt�rym Carry jeszcze mniej mia� ochot� stawi� czo�o; nie chcia� te� znosi� ich wsp�czuj�cych spojrze� ani pyta� zwi�zanych z ostatnim do�wiadczeniem kontrolowanej Podr�y Sonda�owej, kt�ra, wed�ug s��w Szefa, zako�czy�a si� fiaskiem. Obecnie Carry pragn�� spokoju, pragn�� swobodnie dysponowa� w�asnym czasem, o tyle, o ile pozwala�y na to warunki stwarzane przez zesp� Bazy. Teraz chcia� tylko spokojnie wy-
21
pi� szlank� soku z jab�ek, zasi��� w wygodnym fotelu sali barowej i przygl�da� si� o�nie�onym g�rom i pire-nejskim szczytom. A tu masz! Obserwacyjny punkt zaj�ty przez dw�ch przekl�tych technik�w i Joe twardo czekaj�cy na niego przy kontuarze...
"Co si� z tob� dzieje, Carry? - powiedzia� do siebie. -Chyba zmieniasz si� powoli w starego zrz�d�, bo irytuje ci� najmniejsze, znienacka pojawiaj�ce si� niepowodzenie".
Badacze z zespo��w neuropsychiatrycznych przyznawali zgodnie, �e u osobnik�w obdarzonych zdolno�ciami paranormalnymi wyst�puje sk�onno�� do psychopatii. Badacze prawdopodobnie maj� racj�...
"Starzejesz si�, Carry - pomy�la� jeszcze Galen id�c w kierunku baru. - Starzejesz si� i, kto wie, ten tw�j przekl�ty dar, kt�ry analizuj�, w dodatku pod hipnoz�, mo�e w�a�nie zanika, ulatnia si� powoli, wyparowuje? Nie wierzysz, Carry? A mo�e to ty, ty sam, jeste� na najlepszej drodze do paranoi..."
- Hello S - zawo�a� Joe; jego policzki rozci�gn�� �akomy u�miech, bezlito�nie ods�aniaj�cy po��k�e z�by.
- Cze�� - odrzek� Carry.
Pozostawia� barmanowi nadu�ywanie "egzotycznych" zwrot�w w rodzaju "hello", "hi", "all right", ilustruj�cych jego zajad�� proameryka�sk� mani�. W ci�gu dzie^-si�ciu minut Joe potrafi� zadr�czy� ka�dego swymi marzeniami o podr�y po ameryka�skim kontynencie. Takich jak on, tych, kt�rzy dali si� zwie�� temu mira�owi, by�o wielu mimo wysi�k�w Rz�du Europejskiego i akcji propagandowych zmierzaj�cych do wytworzenia poczucia to�samo�ci europejskiej... Tak. W ka�dym razie wielu wci�� marzy�o o czym� innym...
- Co s�ycha�, panie Galen? - zapyta� Joe.
Z nonszalancj� zbli�y� si� do Galena, kt�ry usiad� dwa metry dalej w nadziei, �e tu b�dzie mia� spok�j... by�o to z�udzenie - mimo wszystko tak w�a�nie zrobi�...
- W porz�dku - odrzek� Carry. - A co u pana, Joe?
- Nudy jak podczas deszczu - odpar� Joe z �a�osnym grymasem. - Zastanawiam si�, dlaczego nie zainstalowali kilku sto��w do gry w tej cholernej sali, jak pan s�dzi? Co panu poda�?
22
�arry musia� dokona� wyboru mi�dzy dwoma pytaniami. Wybra� to drugie i powiedzia�:
- Raz sok jabfkowy, Joe.
Joe kiwn�� g�ow�, unosz�c palec do przezroczystego daszka czapeczki z kolorowego papieru, kt�r� zepchn�� na sam czubek g�owy, ods�aniaj�c szerokie, wypuk�e, r�owe czo�o. Zakrz�tn�� si� ko�o pude� ch�odziarek zajmuj�cych centralny punkt w jego kolistym �wiecie. Pod obcis�� koszul� porusza�y si� szerokie mi�nie plec�w.
- Co pan o tym my�li, panie Galen? - zaatakowa� ponownie. - O tych grach, kt�re mogliby tu zainstalowa�.
- To jest pomys� - przyzna� Carry.
W g��bi duszy by� przekonany, �e to zwariowany pomys�, kt�rego, po ewentualnej realizacji, nie uzna�by ani za sprytny, ani za rozs�dny.
- Nie wiem - rzek� Joe potrz�saj�c buteleczk�, kt�r� w�a�nie otworzy�. - Nie wiem... ale widz� tutaj na przyk�ad jeden albo dwa sto�y do ping-ponga albo rz�d automat�w do gry w pi�k� no�n�... bo ja wiem, cokolwiek.
"A dlaczego nie boisko do koszyk�wki?" - pomy�la� Carry.
- My�l�, Joe, �e to miejsce przeznaczono przede wszystkim dla ludzi spragnionych ciszy - powiedzia�. - Przypuszczam, �e nie by�oby tu zbyt spokojnie z automatami do gry czy ze sto�ami do ping-ponga...
Joe spojrza� na niego podejrzliwie, jak gdyby chcia� odgadn�� g��boki sens tych s��w, pr�buj�c dostrzec na twarzy Galena oznak� rozbawienia. Westchn��, opu�ci� pulchne ramiona. Oczy mu posmutnia�y.
- Naturalnie... ale co� by si� dzia�o.
Postawi� przed Carry m wysok� szklank� z sokiem jab�kowym, cofn�� si� dwa kroki i opar� plecami o obudow� ch�odziprek. To opieranie si� o ch�odziarki sta�o si� jakim� nawykiem, a wygl�da�o to troch� tak, jak gdyby mia� oczy na plecach: nigdy si� nie pomyli� i nie opar� si� na przyk�ad o rz�d kurk�w czy o r�czki pomp do piwa ani o ekspres do kawy.
Carry wzi�� cudownie ch�odn� szklank� i wypi� �yk g�stego p�ynu. Postawi� j� z powrotem pod nieuwa�nym
23
spojrzeniem barmana, kt�ry zrz�dliwym g�osem snu� nadai swoje projekty.
- A co do ruchu tutaj, niech to diabli! Zero i jeszcze ra'Z zero... To nie do pana, panie Galen. Od czasu do czasu trafiaj� si� przyjemni i sympatyczni klienci, z kt�rymi dobrze jest sobie pogada�... Ale, m�wi� panu, to rzadko��. Przewa�nie, o w�a�nie... - szerokim gestem pokaza� niemal pust� sal� - przewa�nie tak tu jest. Z t� programowan� muzyk�, kt�ra niekiedy mnie usypia, albo z tymi g�upotami...
Tym razem wskaza� ruchem brody stoj�cy na ladzie kulisty odbiornik telewizyjny. D�wi�k by� wy��czony. Obra- . zy jakiego� filmu z serialu kryminalnego, oczywi�cie produkcji ameryka�skiej, przesuwa�y si� po ekranie w roz- f b�yskach synkopowanych zmienn� intensywno�ci� �wiat�a. Przez kilka sekund Carry i Joe z zainteresowaniem ogl�dali sekwencj� zbli�e�: jacy� osobnicy, najwidoczniej bardzo podnieceni, wrzeszczeli na pustkowiu.
- To wszystko, czym cz�owiek mo�e si� tutaj zaj�� -doko�czy� Joe.
- Ale wieczorami panuje tu chyba ruch?
- Czasem. Nie zawsze, l w ko�cu tygodnia. Ale m�wi� panu, to nie wystarcza. Do prawdziwego ruchci jeszcze daleko.
Skrzy�owa� r�ce na piersi. Opas�y brzuch trz�s� mu si� z oburzenia.
- Podobnie ma si� rzecz z kobietami - podj�� konfidencjonalnym tonem, jak gdyby nagle zacz�� si� obawia�, �e jego opinia trafi do niedyskretnych uszu. - Zero i jeszcze raz zero, nawet zero do kwadratu. Trudno mie� nadziej� na co� z tych rzeczy, trzeba zej�� w dolin� i korzysta� z urlopu. M�wi� oczywi�cie za siebie J za samotnych m�czyzn ze s�u�by pomocniczej. Pana to nie dotyczy, wygl�da nawet na to, �e nie�le sobie pan z tym radzi...
Pe�na podziwu, poparta mrugni�ciem oka aluzja sk�oni�a Galena do refleksji. Czy to, o czym m�wi� Joe, by�o tylko pochlebstwem, czy mo�e ta nutka podziwu wyp�ywa z przekonania, �e tak jest naprawd�? Carry zastanawia� si�, jakie w istocie fakty mog�yby zrodzi� przypuszczenie barmana. Prawdopodobnie zwyk�e plotki, kr���ce
24
T
w meandrach korytarzy Bazy i obficie rozprzestrzeniane w sali barowej...
- Co te� pan m�wi, Joe? ~ zapyta� od niechcenia, zanim poci�gn�l drugi �yk soku z jab�ek.
Nowe porozumiewawcze mrugni�cie rozplotkowanego barmana.
- A ta Amerykaneczka, kt�ra pojawia�a si� tu wielokrotnie w pa�skim towarzystwie, co?
- S�owo daj�, Joe, nie rozumiem. W�r�d personelu jest troch� "Amerykaneczek"...
Twarz Joego poczerwienia�a gwa�townie. Ostry b�ysk oka znikn�� i barman przez kilka sekund rzuca� na lewo i na prawo za�enowane spojrzenia. Carry postanowi� doda� mu otuchy:
- Mnie to nie przeszkadza, Joe. Przecie� nie mo�na zapobiec gadaninie i oszczerstwom w tym zamkni�tym �wiatku... S�dz�, �e to potrzebne ludziom, �eby mogli wytrzyma�... jak zaw�r bezpiecze�stwa. Ale niech si� pan nie daje nabiera� i nie wierzy we wszystko, o czym si� m�wi i szepcze w tym barze, m�j drogi, bo przedwcze�nie wyzionie pan ducha i w dodatku jako sko�czony wariat, g��boko przej�ty wstr�tem do tego bagna, s�u��cego ludzkiej �wiadomo�ci za po�ywk�.
Z�agodzi� nieco to przesadzone por�wnanie przyjacielskim u�miechem, na kt�ry Joe odpowiedzia� wreszcie skinieniem g�owy.
- A pan, panie Calen, od jak dawna znajduje si� tutaj?
- Dwa lata - odrzek� Carry.
- Dobry Bo�e l Dwa lata... dwa lata na tym skalistym, wiecznie za�nie�onym szczycie, trzy tysi�ce metr�w nad poziomem morza, maj�c za jedyne towarzystwo ca�� t� zbieranin� i tych wszystkich...
- Trzy tysi�ce i jeden metr - u�ci�li� Carry. - Od czasu do czasu robi� wypad w sam �rodek tej, jak j� pan nazywa, cholernej cywilizacji. Na d�. Zreszt� nie widz� tam �adnych istotnych r�nic...
- Dwa lata... - powt�rzy� Joe. - Naturalnie... - Wydawa� si� porz�dnie zaskoczony i rzuca� z ukosa szybkie spojrzenia na swego rozm�wc�... Jak gdyby spodziewa� si�, �e Carry dostanie ataku sza�u, jednym susem przeskoczy przez bar i udusi go... - Naturalnie... Podobno nie-
25
kt�rzy spo�r�d Kr�fik�w Badaczy s� tutaj jeszcze d�u�ej.
- Zgadza si� - powiedzia� Carry. - Zw�aszcza ci z kategorii telepat�w.
- Jest co�, czego nie rozumiem... przepraszam, je�li jestem niedyskretny. Wie pan, panie Galen, nie mog� poj��, jak to si� sta�o, �e zgodzi� si� pan na izolacj� tutaj na B�g wie ile czasu...
"B�g wie ile czasu, Joe... tak d�ugo, jak d�ugo zachowam m�j dar penetrowania przysz�o�ci w �rednim zakresie... Tak d�ugo, jak d�ugo badaj� problem, w nadziei, �e znajd� co�, czego szukaj�, tak d�ugo, a� mnie wyko�cz�, wykrwawi� do reszty... i przefiancuj�, wyrzuc� na zewn�trz, w ten inny �wiat, kt�ry ju� mnie nie interesuje, w kt�rym Lone nie �yje".
- By�em ochotnikiem - rzek� Carry. - Dokona�em wyboru, podpisuj�c z nimi kontrakt.
- S� tacy, kt�rzy podpisuj� co� takiego - podj�� Joe -ale to na po �mierci. Chcia�em powiedzie�, �e zapisuj� swoje cia�o dla naukowych do�wiadcze�, po �mierci. A wy wszyscy, Obdarzeni, post�pujecie nieco podobnie, ale dotyczy to waszego �ycia, czy nie tak?
- Mo�na i tak to okre�li�, Joe... Je�li naprawd� jeste�my �ywi...
Ta uwaga, kt�rej Carry natychmiast po�a�owa�, poruszy�a barmana. Drgn�� i wyba�uszy� oczy.
- �artowa�em - powiedzia� Carry, aby z�agodzi� efekt swego czarnego humoru, humoru chyba ca�kiem nie do strawienia dla barmana...
- To ja przepraszam... panie Galen. Wtr�cam si� do nie swoich spraw. Ci�gle nam powtarzaj�, �eby...
Przerwa� nagle i zaczerwieni� si�, przera�ony swoim nietaktem.
"Ci�gle wam powtarzaj�, �eby mie� si� na baczno�ci z Obdarzonymi, prawda, Joe? - uzupe�ni� w my�lach Carry. - M�wi� wam: Uwaga l Oni s� dra�liwi, zmienni, pop�dliwi, zawzi�ci, pobudliwi, przewra�liwieni, k��tliwi i m�ciwi... M�wi� wam: S� lekko stukni�ci, s� potworami z racji swych nadzwyczajnych zdolno�ci umys�owych. Mu-tanci, z kt�rymi nigdy nie wiadomo, jak post�powa�, kt�rych lepiej obchodzi� z daleka. Rozmyte osobowo�ci o zachwianej r�wnowadze, na pograniczu szale�stwa... Wiem,
26
co wam m�wi�, Joe, ja to wiem ,, i nie jest to pozbawione racji..."
Westchn�� skrywaj�c za uniesion� szklank� u�m;eszek wsp�czucia wobec niezr�czno�ci barmana. Wypi� po�ow� zawarto�ci szklanki.
- O to chocki - powiedzia�. - Podpisuje si� t� przekl�t� umow� na pewien czas. Oczywi�cie odnawia si� j� za milcz�c� zgod� obu kontrahent�w. Kr�lika z jednej, EIBT z drugiej strony. Jest to wyb�r. Nigdy nie trzeba skar�y� si� na wyb�r, je�li dokonuje go cz�owiek w pe�ni �wiadomie...
- To prawda - rzek� z po�piechem Joe sp�dzaj�cy czas na przeklinaniu wyboru, jakiego dokona� w chwili, gdy zgodzi� si� przyjecha� do Bazy - ale by� mo�e cz�owiek ten jest nie�wiadomy sedna rzeczy. Odetchn�� z wyra�n� ulg�, stwierdziwszy, �e Carry nie podj�� tematu, o kt�ry potr�ci� w swym nierozwa�nym gadulstwie. - Po �mierci oddam moje cia�o nauce - oznajmi�. - Je�li, naturalnie, nie oka�e si� to kiepskim prezentem.
U�miechn�� si� k�ad�c obie d�onie na brzuchu w okolicach w�troby, uzupe�niaj�c ten gest dowcipem, kt�ry w jego poj�ciu mia� by� znakomity.
- Jasne, �e w �rodku s� narz�dy, kt�re prawdopodobnie zanadto p�awi� si� w w�deczce i �arciu...
l dorzuci� bez ogr�dek, z roziskrzonym wzrokiem:
- W ka�dym razie, je�li jutro wykituj�, to w banku cz�ci zamiennych b�d� mieli cholerny k�opot z iym, co mi wisi mi�dzy nogami! Ju� od dw�ch miesi�cy w tym sektorze panuje cholerny zast�j!
Carry ofiarowa� mu u�miech, aby go nie zmrozi� po raz drugi... ale Joe by� dostatecznie bystry, by zda� sobie spraw�, �e ponownie trafi� jak kul� w p�ot. Wsun�� r�ce w kieszenie, zaraz te� je wyj�� i skrzy�owa� ramiona. Na jednym z palc�w nosi� sygnet r�wnie wielki, co b�yszcz�cy, r�wnie wielki i b�yszcz�cy, co fa�szywy. Tonem, kt�ry zrywa� z radosnym dowcipkowaniem, jak gdyby chcia� wykaza�, �e sta� go tak�e na powag�, ci�gn�� dalej:
- Tak, �mier�,., to takif badaj� no poziomach eksperymentalnych, prawda?
Trzeba by�o widzie�, jak wymawia "poziomy eksperymentalne" G�owa przechylona pod k�tem "dyskretne za-
interesowanie", usta z�o�one w ciup, pluj�ce seri� sylab, r�ce skrzy�owane na ko�dunie, jedno rami� ni�ej, tak �e ci�ar cia�a spoczywa� na wyprostowanej nodze, podczas gdy druga, zgi�ta w kolanie, wspiera�a si� na nosku buta... i czerwona czapeczka na czubku g�owy...
- Badaj� wszystko - odrzek� Carry. - Zar�wno �ycie, jak �mier�.
- Taak, taak, wiem - mrukn�� w zamy�leniu Joe.
Oczy zn�w mu si� rozja�ni�y. Odrzuci� mask� powagi, zdecydowanie nie pasuj�c� do jego rys�w, i sz uprzedzaj�c� grzeczno�ci�, kt�ra zdawa�a si� szczera, zapyta� o samopoczucie Galena.
- Jest pan zm�czony, panie Galen? Widz�, �e jest pan po seansie...
Carry spojrza� roztargnionym wzrokiem na sw�j bia�y znaczek przy klapie. By� to ma�y prostok�t z plastyku, na kt�rym wydziurkowano jego nazwisko, a tak�e specyfik� jego Daru i kod osobisty. Budz�c si� rano, zobaczy� ten znaczek przypi�ty do jego ubra�. Zabrano mu znaczek czerwony, kt�ry zwykle nosi�; bia�y kolor r�wnie� stanowi� informacj� czyteln� i zrozumia�� dla personelu Bazy. Istnia�a ca�a gama kolor�w, okre�laj�cych rozliczne domeny dzia�alno�ci ludzi odizolowanych na Cote 3101 i sektory tej dzia�alno�ci. Czerwony, krwistoczerwony przeznaczony by� dla Kr�lik�w Do�wiadczalnych - Kr�lik�w Badaczy posiadaj�cych jaki� Dar (KBD). Bia�y znaczek sygnalizowa�, �e Kr�lik Badacz jest po eksperymencie in-trospekcyjnym, po "seansie", w wersji barmana. Wszyscy wiedzieli, �e po "seansie" nast�puje dla KBD przymusowy okres wielotygodniowego wypoczynku. By�o to niezb�dne nie tylko dla r�wnowagi umys�owej osobnika, kt�r� mog�a zachwia� hipnotyczna introspekcja, ale tak�e dla r�wnowagi fizycznej, bo zawsze istnia�a gro�ba nieprzewidzianych komplikacji psychosomatycznych. Bia�y znaczek, wpi�ty na poziomie splotu s�onecznego, to w potocznym j�zyku has�o, kt�re mo�na wyrazi� s�owami: PROSZ� O ZAPEWNIENIE Ml SPOKOJU. Wed�ug kodu stosowanego w tej Bazie EIBT - Europejskiego Instytutu Bada� Telergicznych - znajduj�cej si� poza �wiatem, uczepionej jednego ze szczyt�w pirenejskiego �a�cucha na wysoko�ci 3101 metr�w nad poziomem morza...
28
- W porz�dku - zapewni� Carry. - Dzi�kuj� panu, Joe.
- Nie ma za co - powiedzia� Joe.
Carry dopi� resztk� jab�kowego soku. Ten sok w�a�nie s�u�y� mu za test. Wielokrotnie zdawa� sobie spraw� z tego, �e po powrocie z seansu nie jest w stanie wypi� �adnego soku owocowego, zw�aszcza soku z jab�ek. Nap�j mia� gorzki, obrzydliwy smak, by� nie do prze�kni�cia. Wra�enie to zawsze poprzedza�o o kilka dni albo o kilka godzin atak depresji, wstrz�s spowodowany powrotem, jak gdyby psychika z op�nieniem broni�a si� przed agresj� z zewn�trz, kt�r� musia�a znie��, albo jakby si� za to m�ci�a... �w szok by� najgorsz� stron� do�wiadczenia. Tego popo�udnia 6 stycznia, kt�re szybowa�o ponad chmurami, z Carry Galenem wszystko jest, na szcz�cie, w porz�dku: sok jab�kowy smakuje jak sok jab�kowy.
Pochyli� si� nad barem i ruchem g�owy wskaza� dw�ch technik�w na drugim ko�cu sali, przy stoliku pod przeszklon� �cian�.
- Tak? - powiedzia� Joe.
- Od jak dawna oni s� tutaj? - zapyta� Carry. Joe rzuci� okiem w stron� dw�ch konsument�w, zastanawia� si� chwil�, wydymaj�c policzki i mrugaj�c oczyma.
- Oko�o dw�ch godzin - odpowiedzia�. - A dlaczego pan pyta, panie Galen?
Carry u�miechn�� si�. Zakr�ci� przed sob� pust� szklank� na wypolerowanej miedzi. Owocowy osad zostawi� na szkle spl�tane arabeski.
- Mia�bym ochot� usi��� w�a�nie tam, aby popatrze� troch� na krajobraz i odpocz��. Tych dw�ch facet�w zaczepi mnie niew�tpliwie. a szczerze m�wi�c, Joe, nie zale�y mi na tym
W miar� jak wypowiada� si� Carry, twarz barmana zmienia�a wyraz odbijaj�c jego my�li. Najpierw by�o to zdziwienie: "Je�li chce pan ogl�da� krajobraz, to, wielkie nieba, miejsca nie brakuje!" Potem tkliwe zrozumienie: ,,To jasne> panie Galen, wraca pan po seansie i jest pan zm�czony. Na pewno ci technicy dopadn� pana i b�d� zanudzali". A wreszcie duma: "Mnie, panie Galen, mnie pan jednak akceptuje, r�wny z pana go��, �e chce pan ze mn� dyskutowa�..."
29
Rozp�omieniony i r�wnocze�nie zak�oootony sytuacj�, nad kt�r� nie oanowa�, Joe odezwa� si� t min� wsp�lnika:
- Ja to rozumiem, panie Galem. Trudno powiedzie�, Jak d�ugo oni tu jeszcze zostan�. Wida� �e twardo dyskutuj� o swoich problemach.
- Na pewno - odpar� Carry.
- Nalej� panu jeszcze jedn� szklank� - rzek� Joe.
Pos7ed� wy�owi� nast�pn� butelk� owocowego soku. P�ytki wypolerowanego metalu mi�dzy o�kami ���wne�o cylindra soe�nia�y rol� luster, niemal nie zniekszta�caj�c odbion. Poniewa� by�y do�� w�skie, wypuk�o�� powiefch-ni r�wna�a si� praktycznie zeru. Podczas gdv Joe kr�ci� si� z butelka, stukaj�c otwieracza, kt�ry nri wvpad� z rak, Carry przy�lada? si� swemu odbiciu w jednej 7 tvch zwierciadlanych p�ytek i mo�e nawet bezwiednie stara� si� w rvsach twarzy dopatrzy� czego�, co �wiadczy�oby o jaklei� /mianie, co by�oby /nnkiem ostrzegawczym. Kto w!e? Jakiej� zmiany dokonanej w czasie wewn�trznej ekspedycji .. Zobaczy� tylko nie zmienione odbicie, odbicie znane. Owal twarzy mocno zarysowany, zielone, g��boko osadzone nczy ood ochronna bariera brwi. bardzo czarnych i bardzo krzaczastych, kt�re pot�gowa�y wra�enie g��bi soojrzenia. Prosty orli nos, zaci�ni�te usta o lekko opadaj�cych k�cikach. Niezmienny wyraz, kt�ry mo?na by t�umaczy� r�wnie dobrze stanowczo��'�, jak wzgard�... Dwie g��bokie zmarszczki ��czy�y skrzyde�ka nosa z k�cikami ust otoczonych c/arna i ��sta brod�. Te /marszcz-ki-ro?oadliny znajdowa�y jakby przed�u�enie po�rodku czo�a, na kt�rym bli�niacze, pionowe bruzdy, wiod�ce jakby do wn�trza czaszki, wvra�a�y wieczn� trosk�... W�osy czarne jak d�et, bez cienia bia�ej nitki, zaczesane do ty�u, w�osy, kt�re nie siwiej�, ale zaczynaj� si� przerzedza� tworz�c po�rodku g�owy rodzaj przedzia�ka, b�d�cego jakby orzed�u�eniem bruzdy na czole,
Carry Ga'en. Trzydzie�ci osiem (at.
Poruszy� si� nieznacznie. Jego odbicie zafalowa�o
Carry wypi� z ro/targniemiem drug� szklank� soku jab�kowego, podan� mu przez barmana. S�o�ce p�yn�o, ga-
30
niekt�re blaty stolik�w, zapalaj�c inne. Miejsce pod przeszklon� �cian�, kt�re sobie upatrzy�, zosta�o w pewnej chwili o�wietlone jaskrawo, natomiast krajobraz g�rski zasnuwa� si� powoli cieniem.
Wymienili jeszcze kilka zda�, Joe jednak czyni� prawdziwe wysi�ki, by zachowa� si� z dyskrecj�, jakby wzi�� sobie do serca s�owa spragnionego spokoju Galena. Obejrzeli do ko�ca niemy serial kryminalny na ekranie kulistego telewizora i potulnie zacz�li ogl�da� program dokumentalny o protozoach.
Nast�pnie Carry wsta�, po�egna� barmana i opu�ci� sal�. Odczuwa� lekki b�l krzy�a od zbyt d�ugiego siedzenia na barowym sto�ku.
Obaj technicy, kt�rym prawdopodobnie zacz�� przeszkadza� blask zachodz�cego s�o�ca, wstali od stolika zaraz po wyj�ciu Galena. Na kr�tko zatrzymali si� przy barze i jeden z nich, wy�szy, chudzielec z wysokim czo�em i w�osami na je�a, zapyta� barmana, wci�� ch�on�cego wiedz� o tych przekl�tych protozoach:
- Hello, Joe! Czy to Galen tu siedzia�? Joe spojrza� z ukosa.
- Zgadli�cie, ch�opcy...
- A jaki on jest? - zapyta� drugi technik. - Ostatnio m�wi si�, �e mia� ci�kie przej�cia.
Joe przeni�s� uwag� na ekran telewizyjny. Wykresy w kszta�cie animowanych rysunk�w nie wiadomo co wyja�nia�y, bo nadal nie by�o d�wi�ku.
- Jest, jaki jest - odpowiedzia� Joe. - Ani bardziej, ani mniej stukni�ty ni� ci wszyscy nieszcz�ni KBD, kt�rzy nawiedzaj� t� nieszcz�sn� Baz�. Je�eli ju� spotkali* �cie jakiego� KBD, z kt�rym mo�na by podyskutowa� w rozs�dny spos�b, normalnie, to m�wi� wam, ch�opcy, mieli�cie szcz�cie... Najlepiej, to pozwoli� im si� wygada�.
I wreszcie zbli�y� si� do odbiornika, �eby wzmocni� d�wi�k. Chcia� pogr��y� si� bodaj na kr�tko w jakiej� innej formie ha�asu.
Technicy zostawili �o samego.
Siedz�c wci�� nieruchomo w ��ku, Gaynes patrzy�, jak dymi cygaro, kt�re Volke przed wyj�ciem rozgni�t� nieuwa�nie na r�ni�tej w kamieniu miseczce. Nie my�la� o niczym konkretnym, �ledzi� tylko wiruj�ce spazmatycznie k�eczka na ko�cu prostej smugi dymu. Wpychaj�c z�o�one krzese�ko pod ��ko, Volke powiedzie�- "Wr�c� za chwil�". Gaynes czeka�.
C� innego m�g� robi�? Wyskoczy� z pos�ania i nago wyruszy� dok�dkolwiek w poszukiwaniu zagubionej to�samo�ci? Na pewno nie. S�owa Yolkego nie oszukiwa�y, bez w�tpienia tchn�y szlachetno�ci�, l gdy Yolke twierdzi�, ?e zrobi� wszystko, by mu pom�c, wyczuwa�o si�, �e m�wi prawd�. R�wnie dobrze Gaynes m�g�by odczyta� to o�wiadczenie wprost z m�zgu Volkego, u samego �r�d�a my�li. Czemu zatem mia�by st�d odej��? Dlaczego mia�by pr�bowa� ucieczki z miejsca, w kt�rym przyj�to go tak �yczliwie? Zdziwi� si�, �e m�g� w og�le rozwa�a� podobn� ewentualno��, nawet przez u�amek sekundy.
Tutaj oni mu pomog�.
A przecie� nie mia� najmniejszego wyobra�enia, co kryje si� za s�owami "tutaj" i "oni"... B�d� go oprowadzali, b�d� odpowiadali na jego pytania - cho�by po to, by dowiedzia� si� czego� o Gayhirnie.
Zastanowi� si�, kilka razy powt�rzy� w my�li t� nazw� wymienion� przez Volkego, nazw� okre�laj�c� ten �wiat.
Gayhirna.
Nie, stanowczo nie budzi�o to �adnych wspomnie� w przy�mionym umy�le Gaynesa. By�a to nazwa �piewna, nazwa s�oneczna, kt�r� zaakceptowa� bez trudu, bez cienia protestu. Jak Gaynes.
"Naprawd� chcia�bym nazywa� si� Gaynes" - pomy�la�.
Jeszcze jedno s�owo, kt�re dobrze brzmia�o.
Przesta� kontemplowa� smu�k� dymu i skupi� uwag� na oknie i na pejza�u za oknem. Cienie sta�y si� kr�tsze, �wiat�o ja�niejsze. Niekiedy delikatny powiew wiatru ta�czy� w�r�d brz�z i par� z�otych li�ci, wiruj�c, opada�o na ziemi�.
W domach naprzeciw powoli budzi�o si� �ycie. Rozsu-
32
wano wielkie zas�ony na przeszklonych �cianach, wpuszczaj�c do wn�trz potoki s�onecznego �wiat�a. W najbli�szym z dom�w, mi�dzy pniami brz�z, zobaczy� poruszaj�ce si� ludzkie postacie. Zdawa�o mu si�, �e poznaje jedn� z nich, krz�taj�c� si� tam nag� kobiet�. Po chwili kto� otworzy� frontowe drzwi. Z domu wyskoczy� pies, skaka� i biega� po zwi�d�ych li�ciach, obw�cha� drzewa i w ko�cu podni�s� �ap� przy jakim� pniu. �ledzi�a go wzrokiem kobieta stoj�ca na progu w pe�nym s�o�cu. Jej w�osy wygl�da�y jak p�omienisty kask. Zrobi�a kilka krok�w depcz�c bosymi stopami pokrywaj�cy ziemi� ��ty dywan, czeka�a na psa. Zachowywa�a si� ca�kiem naturalnie i swobodnie, odziana jedynie w czerwone p�omienie swej grzywy, z r�koma na bujnych piersiach.
Pies nie przestawa� biega� i skaka�, i ona tak�e przez chwil� biega�a i skaka�a razem z nim, podtrzymuj�c piersi d�o�mi. Po czym wesz�a do domu, a pies pod��y� za ni�.
Gaynes spostrzeg�, �e cz�onek stwardnia� ^mu i wyprostowa� si� pod ko�dr�. Fala ciep�a rozla�a si� po ca�ym ciele. Przyp�yw po��dania opad� r�wnie szybko, jak wezbra�; Gaynes odczu� zmieszanie, ale raczej zdziwienie ni� wstyd. W jego nie ska�onej niczym �wiadomo�ci zakie�kowa�o wkr�tce instynktowne pytanie: "Dlaczego mia�by� si� wstydzi�, Gaynes?"
Oczywi�cie, nie by�o na to odpowiedzi... l zaraz potem: "B�dziesz musia� si� z tym oswoi�, starusziku, b�dziesz musia� zaaprobowa� t� gr� nie daj�cych si� opanowa� poryw�w, kt�re pojawiaj� si� przy najmniejszej okazji w formie pyta�-bez-odpowiedzi... W ka�dym razie bez natychmiastowej odpowiedzi..."
Wr�ci� Volke, popychaj�c przed sob� stolik na k�kach z dwoma blatami.
- Pewnie jest pan g�odny? - nie tyle zapyta�, oo stwierdzi�.
- Owszem - powiedzia� Gaynes. l na