2333

Szczegóły
Tytuł 2333
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2333 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2333 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2333 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danuta Mostwin Nie ma domu Tom Ca�o�� w tomach Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 2000 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zak�adu Nagra� i Wydawnictw ZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk: Wydawnictwo "Norbertinum", Lublin 1996 Korekta U. Maksimowicz i E. Chmielewska `ty I Ju� sze�� tygodni broni si� Warszawa. A my, na prawym brzegu Wis�y, oddaleni od rzeki o nieca�e p� mili, na terenie opanowanym przez Niemc�w, jeste�my biernymi �wiadkami dramatu. Ulice pod ostrza�em, puste, patrolowane przez pijanych, rozbestwionych �o�nierzy ukrai�skich na s�u�bie niemieckiej. Co kilka dni - ob�awa. Niemcy, pod gro�b� �mierci, ka�� stawia� si� do wyw�zki. Najpierw - m�odzi m�czy�ni. Widzimy ich przez okno kuchenne. Id� pojedynczo na miejsce zbi�rki w kierunku Ronda Waszyngtona. G�owy spuszczone, d�ugie buty, chlebaki przewieszone przez rami�. Sta� decyduje si� zosta�. Szykujemy mu kryj�wk�. W przedpokoju, nad drzwiami wej�ciowymi, wysoko i niewidocznie umieszczony jest g��boki schowek, w kt�rym trzymamy brudn� bielizn�. Tam! Ukryty, le�y przez d�ugie godziny. S�yszy st�panie ci�kich, �o�nierskich but�w. Przeszukuj� mieszkanie. Dopiero noc�, gdy wszystko zamiera, Sta� wyskakuje, prostuje si�, oddycha. Przedostajemy si� na p�aski dach domu. Wida� �uny nad �r�dmie�ciem. W ch�odzie wrze�niowej nocy zapach spalenizny. Rozpoznajemy ulice. Bezsilni wobec dramatu stoimy bezradnie, zrozpaczeni. Za dwa dni przyjechali po wszystkich m�czyzn. Gro��, og�aszaj� przez megafony: "Nie pr�bujcie si� ukrywa�! Znaleziony b�dzie rozstrzelany na miejscu. Ktokolwiek dopomo�e w ukrywaniu - kara �mierci". Teren, z kt�rego b�d� wywozi� rozci�ga si� od Ronda Waszyngtona a� do ulicy Zwyci�zc�w. Jeste�my wi�c w zasi�gu strefy obj�tej wyw�zk�. Nale�y przedosta� si� poza t� lini� graniczn�. Ale w jaki spos�b? Sta� decyduje si� przebra� za kobiet� i wyj�� z zagro�onego terenu. Postanawia przedosta� si� do kamienicy za rogiem Zwyci�zc�w. Sukienki i buty mojej ciotki Haliny najlepiej na niego pasuj�. Nak�ada pantofle na wysokich obcasach, na g�owie zawi�zuje chusteczk�. Podmalowujemy mu usta i policzki, a w�osy na piersiach wystaj�ce z dekoltu usuwamy depilatorem. W przebraniu wygl�da okropnie wyuzdanie i prowokuj�co, a jednak jest w nim jaki� feblik kobiecy. Patrz�c na niego zaczynam si� �mia�, zginam si� wp�, dusz� si� ze �miechu. �mieje si� Irena. Halina chichocze, krztusi si�, wyciera za�zawione oczy. - Jak ty przejdziesz - m�wi Irena - przecie� dozorczyni przysi�ga�a, �e nie ukryje �adnego m�czyzny. Ona ci� nie wpu�ci! Sta� przygl�da si� w lustrze. Jest zachwycony swoim wygl�dem. - Nikt mnie nie pozna. Lekkomy�lno�� tego przebrania, makabryczno�� maskarady, kt�ra w ka�dej chwili mo�e zako�czy� si� egzekucj� nas wszystkich, nie trafiaj� do naszej wyobra�ni. - Ja ju� wychodz�. Wyszed� na ulic� pe�n� patroluj�cych Niemc�w. Rzuci�y�my si� do okna. Ogarn�a nas groza. Wstrzymuj�c oddechy, �ledzimy jego kroki. Idzie spokojnie, wolno. Omija "budy", do kt�rych �o�nierze zap�dzaj� m�czyzn. Zjawili si� ci, kt�rzy ukrywali si� dotychczas. Ilu ich jeszcze! Ilu ch�opc�w, m�odych m�czyzn! Ich zszargane nerwy nie pozwala�y na d�u�szy op�r, nie chcieli ryzykowa�, nie chcieli nara�a� najbli�szych. Ponure, zrezygnowane twarze. Dr�ymy przera�one. Gdzie Sta�? Matka modli si� g�o�no. - Niedawno - m�wi Halina - kto� mi opowiada�, �e Niemcy schwycili takiego przebranego m�czyzn�. Skatowali go i potem rozstrzelali. Ale Sta� przeszed�. Dozorczyni kamienicy nie rozpozna�a go. Ukry� si� w piwnicznym schronie. Wr�ci� dopiero noc�. Od kilku dni s�ycha� z daleka artyleri� rosyjsk�. Ich samoloty o�wietlaj� pozycje niemieckie d�ugopalnymi rakietami spuszczanymi na spadochronach. W tym �wietle bombarduj�. Ponad Prag� �uny po�ar�w. Ostatni raz Niemcy przyjechali na Sask� K�p� dzie� przed wysadzeniem mostu. Ob�awa zaczyna si� z samego rana. Punkt zborny na Rondzie Waszyngtona. Ju� czeka rz�d "bud". Co kilka minut g�o�niki zapowiadaj�: "Wszyscy m�czy�ni niezale�nie od wieku musz� opu�ci� dzielnic�". Ulica Francuska b�dzie pierwsz� lini� frontu. Tym razem Sta� decyduje si�: - Sytuacja wygl�da gro�nie - m�wi. - Jutro maj� ewakuowa� kobiety. A gdyby teraz mnie znale�li, rozstrzelaj� nas wszystkich. Pomagamy mu przygotowa� si� na drog�. Nie mamy plecaka. Walizka niepor�czna i za ci�ka. Wi�c chyba worek? Sta� zgadza si�. - Niech b�dzie worek. Zaczyna si� pakowanie. Sweter i grube buty. Suchary i przetopiony boczek. A banda�? A jodyna? Nie wzi��e� latarki! Przecie� latarka! I zio�a. Chcia�e� zio�a na nerki. Wszystko wa�ne. I to si� przyda, i tamto. A zapa�ki? A kawa�ek �wiecy? - Stasiu, masz, we� t� puszk� sardynek. - Nie, nie, to dla was. Przecie� to ostatnie pude�ko. - We� stanowczo. Nigdy nie wiadomo... Worek, miech, w�r brezentowy, worzysko, w kt�rym i maszynka spirytusowa, i garczek, zaczyna p�cznie�, wype�nia si�. Ro�nie. - Jak ty to we�miesz? - Zwyczajnie. Na plecy. Lepiej mie�, ni� nie mie�. A teraz trzeba si� �egna�. Sze�� tygodni razem. Kochamy si�. Ale nawet nie znam jego prawdziwego nazwiska. Spad�, zjawi� si�. I odchodzi. - Id� z Bogiem - m�wi Irena. Kciukiem kre�li mu znak krzy�a na czole. A ja nie mog� si� po�egna�. Nie mog�. W tym ma�ym korytarzyku, w kt�rym zobaczyli�my si� po raz pierwszy, gdzie na wieszaku wisi jeszcze czapka oficerska ojca, wal� si� �ciany i sufit, wszystko zapada si� na mnie, uciska, dusi, chwieje si� pod�oga i dr�� mi r�ce, kt�rych nie mog� wyci�gn�� do po�egnania. - Ja ju� p�jd�. Nie po�egnasz si� ze mn�? - Zaczekaj! - Musz� i��. Ale dam zna�. Jako� dam zna�. Odnajd� was. - Zaczekaj. Ja ci� odprowadz�. - Chcesz? Naprawd�? - Odprowadz� ci� do Ronda. Pomagamy przymocowa� mu do plec�w wypchane worzysko. �zy p�yn� mi po twarzy. Wychodzimy. Poranek niebieski, wysoko gorej�ce s�o�ce. Dwunasty wrze�nia. Dalekie huki od strony Pragi. Nad Warszaw� sk��bione, rozpaczliwe dymy. Ca�� szeroko�ci� ulicy Francuskiej sun� m�czy�ni. S� i m�odzi. A wi�c ukrywali si�. Ale dzi� to ju� ostateczno��. Ubrani w d�ugie buty, "oficerki", jak na parad�. Plecaki, chlebaki, podr�czne walizeczki. Tylko Sta� ginie pod swoim worem, sterczy mu ponad g�ow�. Idziemy wolniutko, krok za krokiem. �o�nierze zaganiaj�. Cywil przez tub� powtarza po polsku: "Wszyscy m�czy�ni musz� wyj�� do godziny dwunastej! B�dzie �cis�a rewizja ka�dego domu. Ukryci i ci, co im pomog� - b�d� rozstrzelani na miejscu. Jutro ewakuacja kobiet i dzieci. Nikt tu nie mo�e zosta�". D�ugim korowodem sunie pielgrzymka udr�czonych. Niekt�rych odprowadzaj� kobiety. Pochylaj� si�, szepcz� ostatnie s�owa. T�umione �zy, u�ciski i b�ogos�awie�stwa. U�miechy bez rado�ci. Wielu idzie samotnie. Wzrok utkwiony w niesko�czono�ci. Zdecydowani na wszystko �egnaj� si� z nadziej�. Nagle, w chwili przekroczenia skrzy�owania Obro�c�w i Francuskiej, nagle... Chwytam Stasia za r�k�. - Patrz tam. Cicho! Ostro�nie... Tam! Widzisz? - Widz�. Zawracaj� go. Kto to? - To ten stary fryzjer. Powiedzieli mu, �e nie musi i��. Widzisz, wraca do domu. - Dobrze. To teraz uwa�aj, zawracam. Tylko spokojnie. Wolno, spokojnie. Skryty za swoim worem, worzyskiem, Sta� okr�ca si� na miejscu. Tup, tup... tup. Zawraca, a ja z nim. - Zauwa�yli? - Nie. Id� dalej. Ju� jeste�my na naszej dr�ce. Mijamy procesj� m�czyzn ci�gn�cych do Ronda Waszyngtona. A my wolniutko, os�oni�ci worzyskiem - pod pr�d. Przez furtk� do ogr�dka. Ju� drzwi mieszkania. Irena w drzwiach: - Co? Co si� sta�o? - Zawr�cili tego starego fryzjera. - To nie wszyscy wyjd�? - Nie wszyscy. - Wchod� pr�dko do domu. I czekaj no!... Gdzie by tu... Piwnica? Sta� nie chce piwnicy. Nie, nie! Pierwsza rzecz - p�jd� szuka� do piwnicy. Irena marszczy czo�o, my�li g�o�no: - A dach? - Nie. Dach p�aski. Ale strych! - Masz racj�. Strych! Tam jest taka sterta �elastwa. - O widzisz! Le�my sprawdzi�! Biegniemy. Ogr�dkiem do drzwi prowadz�cych na klatk� schodow�. T�dy na strych. Biegn� pierwsza, sprawdzam, czy pusto. Odwracam si�: - Chod�cie! Mo�na! Odwracaj�c si�, przez szyb� w drzwiach klatki schodowej, z wysoko�ci drugiego pi�tra, widz� ich jeszcze. Id�... Za nimi wlok� si� ich cienie. Odchodz� do czekaj�cych na Rondzie bud. Gdzie ich zawioz�? Do oboz�w? Czy rozstrzelaj� starszych, a m�odych zap�dz� do prac fortyfikacyjnych? Wpadamy na strych. Strych nad ca�ym domem. S�abe �wiat�o s�czy si� przez ma�e okienka. Pusto. Gdzie tu si� schowa�? Sta� rozgl�da si�, zastanawia. - Tu! O tu! W k�cie, z dala od okien, spora sterta odpadk�w pozosta�ych tu jeszcze od czasu budowania domu: dykta, pogi�te kawa�y blachy, papy, rury, zwoje drutu, gruz, jakie� papiery, szmaty, puszki po farbach. Jest to stos wysoko�ci oko�o p� metra i trzy metry d�ugo�ci. Sta� przygl�da si�, ocenia: - Tu b�dzie robota! Trzeba si� �pieszy�. Zaczyna odgarnia� gruz, przygotowuj�c przestrze�, w kt�rej m�g�by si� po�o�y�. Od strony Pragi wzmagaj� si� g�uche detonacje. - Ja si� po�o��, przykryjcie mnie tym wszystkim. Mog� tak przele�e� kilka godzin. Tylko b�d� potrzebowa� butelki. Wierz� mu, ale dr�� z obawy. - Czy tu b�dzie bezpiecznie? - Najzupe�niej. O ile w og�le mo�e gdzie� by� bezpiecznie. Ale w�a�nie chodzi o takie miejsce, kt�re nie jest kryj�wk�. ** ** ** Po�o�y�em si� w tej stercie. Przykry�y mnie deskami i gruzem. W ostatniej chwili, zanim nakry�y mi g�ow�, spojrza�em. Po�egna�em je wzrokiem. Nikt nie wie, co si� stanie. Straszny kurz. Le�� z chusteczk� przy nosie. Prawa r�ka opuszczona, wolna, �eby w razie potrzeby by� dost�p do butelki... no trudno, to ludzkie. Lewa r�ka pod g�ow�. Chyba zasn��em. Tak gor�co, duszno, coraz trudniej oddycha�. Nie mo�na sobie wyobrazi�, �e pod tymi �mieciami - cz�owiek. Ale kto ich wie! Mog� przek�u� bagnetem. Strzeli�. Ot tak tylko. Chyba po po�udniu us�ysza�em ich kroki. Mia�em przy sobie sztylet. Na wszelki wypadek. Zawsze jaka� bro�. Teraz id� po schodach. Wal� buciorami. Zbli�aj� si�. Ich g�osy coraz wyra�niejsze. Coraz bli�sze. Jest ich pewnie trzech. Teraz s� tu� przy mnie. Nade mn�. Dusz� si�. Zatykam nos i usta chusteczk�. Nagle wstrz�s! Uderzenie! To jeden z �o�nierzy wskoczy� na stert� �elastwa. Podskoczy�. Kopn��. Czuj� intensywno�� napi�cia instynktu obronnego. Nie boj� si�. Spr�ony, naje�ony, oczekuj�. Jestem krzykiem. Rozdzieraj�cym a bezg�o�nym. Ocieram si� o �mier�. Kroki. G�osy. Kroki oddalaj� si�. Odeszli. S�ysz� uderzenia ich but�w na schodach. Ale jeszcze mog� wr�ci�. Cisza. S�abn�. ** ** ** - Id� tu! - Gdzie id�? - Dw�ch do nas. Trzech na g�r�... na strych... O Bo�e! - Nie my�l nic. Nie �ci�gaj nieszcz�cia. - Id�! Boj� si�... - Nie b�j si�, Bogusiu. Czuj� jak�� si��, kt�ra nas broni. Widz� twarz mego ojca... ca�y czas widz� twarz Dominika. Walenie do drzwi. Otwieram. Dwaj �o�nierze. He�my, plamiste mundury, karabiny w pogotowiu, pochyleni, czujni. Matka oparta o drzwi pokoju, usuwa si�. Przyskakuj� do okna. Wygl�daj� oknem na ogr�d. Otwieraj� szafy, schowki, szukaj� pod meblami. Szperaj�. W�sz�. Przetrz�saj�. - Nie ma tu m�czyzn? Nie ukrywacie kogo�? - Nie. - Za ukrywanie grozi kara �mierci. Nie odpowiadamy. Tylko matka widz�c, �e jeden z �o�nierzy zabiera szczoteczk� do z�b�w, wyrywa mu j� z r�ki. Oddaje. Jakby zawstydzony. Jeszcze spojrzenie tu i tam, jeszcze szybki skok w stron� okna. Odchodz�. Przystaj� przed furtk� ogrodow�. Gwi�d�� na tamtych, kt�rzy na strychu... Przypadamy do okna. Wychodz�. Serce staje mi w gardle. Znale�li go? Prowadz�? Raz... dwa... trzy... cztery... pi��. Pi�ciu �o�nierzy. To wszystko. Ju� wyszli z ogrodu, zatrzasn�a si� za nimi furtka. Nie znale�li go. Irena pada na kolana przed ��kiem, p�acze. Ulica Francuska pustoszeje. - Mamusiu, ju� chyba wyjechali. Pobiegn�, zobacz�. - Nie, jeszcze nie! Mog� wr�ci�. Zamknij drzwi! - Pobiegn� na strych. - Nie! Nie wskazuj drogi. Wieczorem, jak si� �ciemni. Kto� wali do drzwi, d�oni� na p�ask. - Irena, otwieraj, to ja! Kwiatkowska! Matka otwiera drzwi. Zosia Kwiatkowska wpada jak huragan. - Uciekaj�! - Kto? Niemcy? - Niemcy! Niemcy uciekaj�! Matka ca�a we �zach. Sp�akana. Nos czerwony, w�osy w nie�adzie. - Zosiu, sk�d wiesz, �e uciekaj�? - Zaraz ci powiem. Masz zapa�ki? - Jest ogie� pod blach�. Kwiatkowska uczesana, upudrowana, nawet ten liszaj ko�o dolnej wargi przyblad�. I ju� kopci. Uzbiera�a sobie zapas papieros�w na kilka lat. - Jutro b�d� tu Sowieci. - Kto ci to powiedzia�? - Przylecia� ch�opak od ogrodnika. M�wi�, �e na ��kach u Mrozi�skiej ju� byli. Sowieci s� na Pradze. A u Mrozi�skiej byli Polacy. - Polskie wojsko? - Berlingowcy. Tylko czujki. M�wili - id� na Warszaw�. Na odsiecz Warszawie. Wybieg�a. Teraz tylko my dwie. Z t� nowin�, z t� wiadomo�ci�. Przepe�nione ni�, oszo�omione. Chc� pobiec do Stasia, powiedzie� mu, ale matka jeszcze wstrzymuje. - Byli u Mrozi�skiej. Ja w to wierz�. Ale teraz za wcze�nie. Niech on tam lepiej jeszcze zostanie. Nic nie wiadomo. Poczekamy, a� si� �ciemni. Mrozi�scy, ogrodnicy, to by� wa�ny punkt strategiczny w naszym �yciu. Do Mrozi�skiej chodzi�y�my po pomidory przez ca�y okres Powstania. Lata�y zab��kane kule, �wist ko�o ucha i pac! pac! wpada�y gdzie� mi�dzy pomidory i melony, Mrozi�ska nie rusza�a si� ze swego domku-lepianki. Z zewn�trz n�dznie, a w �rodku mia�a komfortowo: wymoszczone, wy�cielone, ciep�o. A zapasy! I do tego pies ostry. Kud�aty, silny, nie dopuszcza� nikogo. W dzie� trzyma�a go na �a�cuchu, noc� puszcza�a wolno. Mrozi�ska nak�ada�a na nasz w�zeczek pomidory. By�y przepi�kne tej wojennej jesieni: dojrza�e w s�o�cu, o cieniutkiej sk�rce. Dwa gatunki: bursztynowe i szkar�atne. Nie wa�y�a, tylko tak, na oko. Ile tych pomidor�w si� zmie�ci. Dok�ada�a, kusi�a: - O ten niech pani we�mie! I ten. Prosz�, jaki pi�kny! Lubi�y si� z moj� matk�. Zawsze rajcowa�y nad tymi pomidorami. Politykowa�y, przepowiada�y r�ne zako�czenia wojny. Roz�o�ysta blondynka. Twarz pyzata, oczy okr�g�e. Usta szerokie. Umia�a si� �mia�. Tej jesieni - kwit�a. A Mrozi�ski gdzie� przepad�. Nie pyta�y�my. I syna zabra�. Schowa� si�? Uciek�? Mia� pod swoimi oszklonymi inspektami r�ne podkopy, piwniczki. Mo�e tam siedzia� w ziemiance? Dopiero jak by�o po wszystkim, zjawi� si�. Ludzie m�wili, �e zosta� dygnitarzem komunistycznym. I ju� nasze drogi nie spotka�y si�. Ale podczas Powstania ratowa�y nas te pomidory. Zjada�o si� je na �niadanie, na obiad, na kolacj�. Do tego suchary. Kartofli ju� nie by�o. Kiedy�, pod koniec sierpnia, przyw�drowa� do nas ch�op z workiem ziemniak�w. Malutkie by�y, jak orzeszki, wygl�da�y na nasienne. Kupi�y�my. Opowiada�, �e alianci s� ju� na Pradze. Ju� lada dzie� przyjd� Warszawie na pomoc. Zaklina� si�: - Sam widzia�em! Wi�c mo�e z tymi Sowietami tak samo? Ale jak? Niemo�liwe. Matka m�wi�a: - Wierz�, ale nie dowierzam. Dopiero jak si� �ciemni, p�jd� po niego, jeszcze nie teraz. S�ab�. Promyki �wiat�a, kt�re dochodzi�y do niego przez stert� �elastwa i gruzu, przygas�y. S�ysza� coraz bli�sze, coraz wyra�niejsze odg�osy artylerii. Wreszcie kroki, lekkie, kobiece. Odetchn��. Irena odwali�a deski, gruz, blach�. Nie rusza� si�. By� tak s�aby, �e musia�a go podtrzymywa�, podprowadzi� do okna. Chwyta� g�o�no powietrze otwartymi ustami. Szepn��: - Gdzie Niemcy? - Poszli, odjechali, uciekli ju� dawno. Ale nie by�am pewna, ba�am si�. Sowieci na Pradze. Podobno s� oddzia�y polskie. - To armia Berlinga - powiedzia�. - Id� na pomoc Warszawie. Z dachu wida� by�o Prag�. P�on�� Dworzec Wschodni i Dworzec Wile�ski. Pali�y si� domy na Targowej. Wali�a artyleria. Od Warszawy - cisza. I cisza blisko nas. Cisza na Saskiej K�pie. Ale by�a to cisza gro�na, napi�ta, przyczajona, jakby co� si� zbli�a�o, pe�z�o niewidoczne w ciemno�ci. Cisza interregnum. Ta jedna noc wolno�ci, kiedy na miejsce wycofuj�cych si� wojsk niemieckich nie wesz�y oddzia�y sowieckie, ta ostatnia noc w domu by�a nam jeszcze dana. Zbudzili�my si� nad ranem. Szarza�o. Uchyli�am drzwi. Cofn�am si�. Schylony, wzd�u� niskiego muru odgradzaj�cego ogr�dek od ulicy, w rozpi�tym mundurze, chwiej�c si� szed�, wl�k� si� �o�nierz niemiecki. I nagle pad�. Mur os�oni� go zupe�nie. Ranny? Zemdla�? Kona? Odwr�ci�am si�. Sta� sta� za mn�. - Widzia�em - szepn��. - Lepiej wejd� do mieszkania. Ja zobacz�. - Mo�e to ranny. Mo�e umiera? Mo�e trzeba mu pom�c? - Mo�e. Zobacz�. Ale mo�e to zasadzka. Ma karabin. �o�nierz nie rusza� si�. Murek zas�ania� go. Le�a� tam? Umiera�? Sta� wychyli� si� ostro�nie. Wr�ci� do mieszkania. U�miecha� si�, ale dziwnie, cynicznie, jakby �mia� si� sam z siebie. - I co? - Ech! Poszed� ju�. Uciek�, ostatni maruder. - Ale co mu si� sta�o? Ranny? Os�ab�? - Nieee... No, co ci mam m�wi�! Zachcia�o mu si�. Zostawi� nam sw�j �lad. A my... z t� pomoc�... kiedy trzeba by�o... No c�. Tacy ju� jeste�my. Dzie� rozwin�� si� upalny. Ludzie wychodzili na ulic�. Tylko kilku starszych m�czyzn, kobiety i dzieci. Sta� jedyny m�ody m�czyzna. M�wili�my: Co teraz? Co si� stanie? B�d� forsowa� Wis��? Nagle pot�ny, og�uszaj�cy huk. To run�� wysadzony przez Niemc�w most Poniatowskiego. Od strony ��k zbli�a�o si� trzech je�d�c�w. Wydr�czone, ponure twarze. Chude, ma�e koniki. Sznurki zamiast lejc, karabiny na sznurkach. Oboj�tnie wpatrzeni przed siebie. By� to patrol rozpoznawczy armii sowieckiej. Ludzie przystawali. Milczeli niedowierzaj�co. Nikt nie rzuca� kwiat�w, nikt nie podbiega� z g�o�nym powitaniem. Podobno na Pradze rzucali kwiaty, ale tu nie. Tylko uczucie ulgi. Os�abiaj�ca, bezradosna rado��. Odurzenie, a� do zawrotu g�owy. Nie ma Niemc�w! Uciekli. To znaczy - wolno��? Czy to mo�liwe? Wolno��? I co teraz? Wyrzuc� nas st�d? Zostawi�? Wracamy do mieszkania. Od strony Wis�y ostre, powtarzaj�ce si� �wisty. Dom chwieje si�. Obraz spad� ze �ciany. Matka przera�ona. - Schodz� do piwnicy. Nie sied�cie tu. Ten obraz to z�y znak... Ale my zostajemy, we dwoje czujemy si� bezpiecznie. Nie, to tylko ja czuj� si� bezpiecznie przy Stasiu. Sama uciek�abym ju� dawno do piwnicy. - Powiedz, jak to wszystko jeszcze d�ugo potrwa? - S�yszysz, front zbli�a si�, podchodzi do Wis�y. - A co z nami? - Na razie dom stoi. Zobaczymy. Siedzimy przy stole, jemy pomidory. Odg�os dzia� coraz wyra�niejszy. Nagle huk! Blisko. To w nas. Dom szarpn�� si�. Zako�ysa�. Osiad�. Tynk w oczach, w gardle. Krzyk. Na pomoc! Ratunku! To g�os Anny Lachert, to obok. Chwytam podr�czn� apteczk�. Biegniemy. Okno kuchenne Anny przylega do naszego okna. Tylko kilka krok�w. Na dworze kot�owanina, tuman kurzu, odg�osy pocisk�w. Drzwi od mieszkania Anny wywalone. Oparta o �cian� pani Marta, ta kt�ra niedawno tu zamieszka�a. Widz�, jak osuwa si�, brzuch rozp�atany, jelita wyp�ywaj� na pod�og�, oczy ogromne, wzrok przera�ony, b�agalny, wargi poruszaj� si� bezg�o�nie, jej umieraj�ce spojrzenie na mojej twarzy. Kona. Oparta o �cian� i kaloryfer. Oczy wpatrzone we mnie. Drgawki n�g, krwawa piana na ustach. Za nami g�os Anny: - Szrapnel wpad� do kuchni... jak wysz�am do pokoju, ona gotowa�a i nagle s�ysz�... jeszcze wybieg�a tu... o m�j Bo�e, ona nie �yje. Nie �yje. Badamy puls, serce. Nie �yje. Tylko oczy nieruchome, wydaj� si� b�aga� o pomoc. Co zrobi�? Trzeba j� pochowa�. Gdzie? - Tu w ogr�dku - m�wi Anna. - Przynios� �opat�. Pochyla si�, zamyka oczy pani Marii. Owijamy j� w prze�cierad�o. Sta� bierze j� na r�ce, zanosi do ogr�dka. Kopie d�. Kule nad nami. �wiszcz� pociski artylerii. Jeste�my wzi�ci w dwa ognie: Niemcy spoza Wis�y, Sowieci z Pragi. Chowamy pani� Mari�. Jej gr�b jest p�ytki, wojenny. Modlimy si�, ka�dy po cichu. Biegniemy do schronu w piwnicy. Jej spojrzenie za nami. Matka rozdygotana, p�acze. - Jeste�cie! Ju� my�la�am... Co to by�o, co to za huk? Co si� sta�o? Opowiadam o pani Marii. - Ta pani Maria? Taka du�a, wysoka? Przecie� ja z ni� jeszcze dzi� rozmawia�am. Bo�e drogi, Bo�e drogi! W korytarzyku piwnicznym t�ok. Jacy� dwaj m�odzi ch�opcy, pochyleni ku sobie, nie widz� ich twarzy. Na materacu j�czy starszy, chory m�czyzna. Przechodz�c ocieram si� o niego i przez moment spotykam jego udr�czone spojrzenie. Matka w "naszej" piwnicy zapchanej teraz nie znanymi mi lud�mi. Nikt nikogo nie pyta, sk�d? Dlaczego tu? Przyczajone, wyczekuj�ce milczenie. Siadam obok matki na skrawku jakiej� skrzyni. Sta� przystan�� obok ch�opc�w, o co� ich pyta. Szepcz�. Nagle - huk! Po nim ca�a seria wybuch�w, wycie, �omot! Wszyscy skuleni w przera�eniu. Wyczekiwanie. Leci "szafa". S�ysz� zgrzytliwe zzz... zzz... zzz... przesuwanie straszliwego szafiska. Licz�: raz... dwa... trzy... cztery. S�ysz�, �e inni te� licz�. Wybuch! G�uchy �oskot uderzenia. To gdzie� dalej. Ale zaraz nast�pne "szafy". Jedna po drugiej. Zgrzyty. Huk. To by�o blisko! Trzask, podmuch, zgas�a �wieczka, co� si� sypie. Dom si� zawali�? Nie! Ale to w nas! Jezus Maria! Matka zas�ania sobie uszy r�kami. - Nie mog�... nie wytrzymuj�... zasypi� nas w tej kamienicy! Wraca do mnie nieruchome, b�agalne, konaj�ce spojrzenie pani Marii. Ona tam, w ogrodzie, my jeszcze w schronie... chwila... tak nagle i koniec. O �wicie ogie� artylerii przycicha. Oparci o siebie ludzie przysypiaj�, chory na materacu chrapie, poj�kuje. Wynurzamy si� z piwnicy, otrz�samy z sadzy. Dzie� czysty, �wie�y, rze�ki. Puste ulice. Sta� obchodzi dom, wychodzi na jezdni�, przygl�da si�, jakby ocenia�. Czuj�, �e jest niespokojny. - Patrz! - pokazuje mi lej na jezdni. - Tu tu spad�a ta mina. Widzisz, ca�e podmurowanie furtki roztrzaskane. To t�dy wpad� od�amek i zabi� pani� Mari�. Trzeba ich wszystkich natychmiast obudzi�! Ten dom d�ugo nie wytrzyma. Nie przetrzyma nast�pnej nocy. Wszyscy musz� si� ewakuowa�. Biegniemy do schronu. Jak duszno! Posapywania. Chrapanie. Matka ju� nie �pi: - Co si� sta�o, Stasiu? - Ten dom nie wytrzyma nast�pnej nocy. Wszyscy musz� st�d wyj��. Budz� si�. Zdezorientowani, przera�eni. S�uchaj�. - Wyj�� st�d? Jak to, zaraz? Gdzie? Gdzie si� ewakuowa�? To tu ju� nie mo�na? - Nie. Tu nie jest bezpiecznie. Ta piwnica mo�e by� zasypana. Nie wytrzyma. Dwaj ch�opcy wynosz� chorego na materacu. Pytaj�: gdzie najlepiej? - Szukajcie wi�kszych, silniejszych dom�w. I nie tak na wprost Wis�y, jak tu. Zbieraj� bety, rozchodz� si� ka�dy gdzie�, do kogo�. Wracamy do mieszkania. Przemy� si� i napr�dce kawa. Okruchy suchar�w. Pakuj� walizk�. Matka m�wi: - Mam znajom� w tej du�ej kamienicy blisko Ronda. Mo�e tam? Bierzemy walizk� i biegniemy zobaczy�. Ze strony Pragi wali artyleria. Coraz g�o�niej. Coraz g�ciej. Od Warszawy - kanonada. Wybuchy. Niebo w dymach. Biegniemy. �wist szrapneli. Matka wskazuje r�k�: - O tu... tu... skr�caj na Berezy�sk�... to ta du�a kamienica. Sta� obiega dom naoko�o. Zagl�da do piwnicy: wielka pieczara. Gruby, betonowy strop. Nad nim kilka pi�ter. - To powinno wytrzyma� - m�wi. - Przesied�cie tu. Mog� by� walki na ulicach. - A ty? - Wracam tam, bli�ej Wis�y. - Ja z tob�. - Nie. Lepiej zosta� z matk�. Ja musz�. �egnamy si�. Ziemia dygocze. Sta� odchodzi. Jeszcze znak r�k�, jeszcze jakie� s�owa przyg�uszone wybuchem pocisku. Znika w kurzu, w dymie. Przecieram oczy. Wracam do piwnicy. Obca piwnica, st�oczeni ludzie. Miga p�omyczek �wieczki. Siadam przy matce na sto�eczku. Roz�o�one polowe ��ka. Siedz� ot�pia�a. Kto� zaczyna litani� i ju� ca�a piwnica: "�wi�ta Bo�a Rodzicielko..." Kot�owanina przy schodach. Szepty. G�osy. Ludzie wstaj� z miejsc. Chc� si� przecisn�� do schod�w. Co? Co si� dzieje? Po�ar? Nie! Nie! To goniec z Pragi. Goniec? ��cznik? Ka�dy chce si� docisn��. Co? Berlingowcy b�d� si� przeprawia� przez Wis��. Teraz? Teraz? B�d� forsowa� Wis��. Id�? Ju� id�... zbli�aj� si�. Zgrzyt! Nag�a cisza. Leci "szafa". Przesuwanie. Raz... dwa... trzy... cztery... Huk! Szarpni�cie. Konwulsje ziemi. Gruz z sufitu. Dom dr�y. Matka trzyma mnie za r�k�. Zn�w! "Szafa"! Liczenie. Leci! Coraz cz�ciej, jedna za drug�. Wstrz�s! �omot! Litania. Teraz w nas, teraz blisko! �ciany si� wal�! Zasypie nas! P�acze dziecko, uciszania, modlitwy. Huk, trzask, dym. Sk�d dym? Po�ar! Zrywaj� si�, cisn� do drzwi! Spokojnie! Nie ma po�aru. To tu niedaleko. - Mamo, ja pobiegn�, zobacz�. - Nie, nie id�... nie odchod�! Wyrywam si�, wyskakuj�, patrz�: pali si� dom na Walecznych. Wsz�dzie dym, b�yski. Wracam. - Na Walecznych pali si� dom. - Kt�ry? - Nie wiem. To b�dzie bli�ej Francuskiej. Zapadam w stan p�drzemki, majaczenia. Z odr�twienia wyrywaj� mnie silniejsze wybuchy. Kt�ra to godzina? To ju� chyba noc. Zn�w g�o�ne odmawianie litanii. Dziecko rozkrzycza�o si�. Zoboj�tnienie. Wszystko mi jedno. Wcze�niej czy p�niej - walnie w nas. Zagrzebie. Nie prze�yjemy tej nocy. A Sta�? Gdzie Sta�? Powinnam by�a z nim p�j��. Po co ja siedz� w tej piwnicy? Nie wytrzymam d�u�ej. Oby tylko doczeka� �witu. ** ** ** Jestem na Zwyci�zc�w. Niebo czerwone. Po�ary. Zgie�k bitwy. Terkot karabin�w... zewsz�d kule... �wist miotaczy ognia... trzask p�kaj�cych szyb. Ulic� Francusk�, jeden za drugim, g�siego, przygarbione, pochylone sylwetki �o�nierzy. Wszystko Polacy. Przera�eni. Id� bez �adnej os�ony ognia. Id� na �mier�. Bitwa bez krzyku. Wsz�dzie po�wiata ognia: od artylerii, od rakiet, kt�rymi Niemcy o�wietlaj� Wis��. Id�, d�wigaj� pontony. Przygl�dam si� Berlingowcom. Ten sier�ant! O, jak mi przypomina naszego wachmistrza z Tobruku. Wielkie ch�opisko! �egna si� raz po raz. Porusza ustami, modli si�. Znikaj� za Wa�em Miedzeszy�skim. Niemiecki ogie� pra�y w przepraw�. O�wietleni rakietami Berlingowcy wyp�ywaj� na Wis��. Wi�kszo�� z nich ginie. Niedobitki tylko przeprawiaj� si� na Czerniak�w. Tam do��czaj� do walcz�cych powsta�c�w. Na Zwyci�zc�w, na ma�ym placyku os�oni�tym wysokim, naro�nym domem - punkt opatrunkowy. Lokatorzy domu, kobiety i dziewcz�ta, opatruj� rannych, gotuj� kaw�. Ja - na uboczu. Pomagam przy noszeniu rannych, przy opatrunkach, ale nie mog� do��czy� oficjalnie... Dramat tej sytuacji. Bezsilno��. My�l�: gdzie Boga? A je�li kamienica na Berezy�skiej nie wytrzyma�a? Je�eli znajd� tylko gruzy? Mo�e nie powinna by�a tam zosta�? Mo�e tu bezpieczniej? ** ** ** Wyskoczy�am z piwnicy. �wit. Jeszcze szaro. Ch��d orze�wiaj�cy. Cisza, a� uroczysta. Dziwna. Pusto. Biegn�. Omijam leje po minach. Od Walecznych smugi dymu. Biegn�. Gdzie dom? Nie widz� domu! Ale z daleka - sylwetka Stasia. Biegniemy sobie naprzeciw. Coraz szybciej. Wpadamy na siebie zadyszani. Ziemia zatrzymuje si� w p�obrocie. �yjemy. Jeste�my razem. Cisza. Tylko rytmiczny dwug�os oddech�w i szybki puls pod sk�r�, gdy na poszarpanej lejami ziemi nocne �lady st�p �mierci �wiec� jeszcze zielonym pr�chnem. Teraz dopiero widzimy. Zwisaj�ce szcz�tki balkon�w, ich �ebra stalowe wygi�te. Wyrwany mur, rozbite szk�o. Tam, gdzie by� dom - stos gruzu. Tylko wtulone w k�cie zachowa�o si� nasze mieszkanie. Odsuwamy gruz, wciskamy si� przez wyrwane drzwi. Tynk, szk�o, gruby kurz sypie si� na g�owy, na ramiona. �ciana pomi�dzy pokojem i korytarzem run�a, przywalaj�c wieszak i oficersk� czapk� ojca. Nie ma domu. Opieku�cze ciep�o gniazda rozwiane. Nikt nie zwr�ci przystani, kt�rej zawierza�o si� zbyt wiele. Ten dom umar�. - Najwa�niejsze - m�wi Sta� - �e nikt nie zgin��. Wszyscy wyszli w por� ze schronu. - Tak - m�wi� - tak. To najwa�niejsze. Ale nagle porywa mnie, rozrywa fala p�aczu. �kam g�o�no, rozpaczliwie. Z najg��bszej otch�ani rozpaczy, wybucha ze mnie, wbrew mnie samej, ten gejzer �ez, niewsp�mierny do straty. Niezale�ny od mojej �wiadomo�ci. - Ale dlaczego, dlaczego tak p�aczesz? Spogl�dam na niego zapuchni�tymi szparkami oczu, schrypni�tym szeptem zwierzam si�: - Nie ma domu. Nie ma naszego domu... Irena wysz�a ze schronu. Ostre �wiat�o dnia razi oczy. Przes�ania je r�k�. Idzie szybko w stron� domu. Przystaje, milczy. Spotykamy si� wzrokiem. D�wigamy wsp�lnie ci�ar smutku. - Tak mi si� chce pi� - m�wi. Przynosz� resztk� wody z imbryka. Matka pije gwa�townie. Krztusi si�. Zastanawiamy si�, co zrobi�, gdzie si� podzia�. Czy zostaniemy w tym rozwalonym mieszkaniu? Matce jest oboj�tne. Wydaje mi si�, jakby ta noc co� w niej za�ama�a. O�ywia si� nagle. - Patrz! - wskazuje palcem. - Widzisz, kto przyjecha�! Ulic� przeje�d�a wojskowy motocykl. Mija� nas ju� kilkakrotnie. Oficer w polskim mundurze przygl�da� si�, jakby chcia� si� upewni�. A teraz zeskoczy� z motocykla, podchodzi. - Boga? Nie poznajesz? - Sk�d ty tutaj? "Spartanin" �mieje si�. Smag�y, ciemny, nos orli, oczy sowie. To Tadeusz, brat cioteczny mojej matki, o kilkana�cie lat od niej m�odszy, komendant partyzantki z las�w bychawskich. - Do��czyli�my do oddzia��w Berlinga. Idziemy wyzwala� Warszaw�. Tam, w Lublinie, strasznie si� o was martwi�. Ciotka Paulina kaza�a mi si� wami zaopiekowa�. - My tu chyba zostaniemy - m�wi Irena. "Spartanin" kr�ci g�ow�. - Natychmiast st�d si� ewakuujcie. Tu b�dzie pierwsza linia frontu. - Ewakuowa� si�? Dok�d? Podaje nam adres swego biura. Targowa 15. Wskakuje na motocykl. Wo�a jeszcze: - Zaraz wychod�cie. Tu b�dzie niebezpiecznie. Zza Wis�y coraz cz�stsze, coraz g�o�niejsze odg�osy artylerii. Wrzucam do walizki zmian� bielizny, buty, sukienki, r�cznik. To ta sama walizka, kt�r� mia�am z sob� we wrze�niu 39 roku, gdy ulegaj�c panice p�przytomnie i bezplanowo ucieka�y�my ��tym autobusem przed siebie. To t� walizk� d�wiga�am uparcie, gdy rozpoczyna�y�my pieszo powrotn� w�dr�wk�. Walizk� mia�am przy sobie, jad�c na wozie obok Henia, �o�nierza_dezertera, kt�ry si� nami w tej w�dr�wce zaopiekowa�. A przede mn�, jak okiem si�gn�� p�on�y wsie, p�yn�y wzd�u� drogi strumienie uciekinier�w i rozbite oddzia�y wojska tu�a�y si� po lasach. Wtedy podtrzymywa�a my�l o domu: wr�ci�, rozpakowa� walizk�. Poczu� utracone bezpiecze�stwo drobnych rzeczy, zapach�w, i d�wi�k�w wro�ni�tych w to miejsce, splecionych korzeniami w jedyny, niepowtarzalny wz�r. Sta� przynagla, trzeba si� �pieszy�. Zaczynaj� ostrzeliwa� coraz mocniej. Musimy si� wycofa� ��kami. Ju� tam biegn� ludzie. Matka ustaje. Nie mo�e z�apa� tchu. Jest spragniona. - Pi�... musz� si� napi� wody. - Nie, nie teraz, nie teraz, wytrzymaj! Biegniemy. Trzymam j� za r�k�, Sta� pomaga z drugiej strony. �wist pocisku. Przypadamy do ziemi. Podnosimy si�, biegniemy. Praga pod obstrza�em. Huraganowy ogie�. Docieramy wreszcie do kwatery "Spartanina". Po pierwszej nocy, dr��c z zimna na pod�odze, bez koc�w i p�aszczy, postanawiamy wr�ci�. Zabra� zimowe ubrania. I mo�e tam zosta�? Irena wywiaduje si�. Rozmawia z lud�mi. Pomimo posterunk�w, wypadk�w postrzelenia, nawet �mierci, ludzie przenikaj� do mieszka� na Saskiej K�pie, wynosz� rzeczy, ratuj�. Dow�dztwo armii Berlinga wydaje kilkugodzinne przepustki na tereny obj�te frontem. Stajemy w ogonku niecierpliwych. Szepty, �e przepustki wstrzymane. I oficjalne og�oszenie: nie ma przepustek, nie b�dzie. Postanawiamy, Sta� i ja, i�� bez przepustek. Nie my jedni. Trzeba si� tylko dok�adnie wywiedzie� jak. Kt�ra droga najlepsza? Informuj� nas tajemniczo i ch�tnie. Obchodzenie prawa, zakaz�w, przepis�w, nadaje �yciu specjalny, pikantny smak. Polacy lubuj� si� w takich sprzeniewierzeniach. Podczas okupacji omijanie zakaz�w r�wna�o si� przetrwaniu. Szepcz�: - Jak si� idzie od Grochowskiej, to ko�o parku jest taki mostek. I�� �cie�k�, omija� Rondo, to ominie si� wartownika. A jak wartownik, no to w �ap� setk� albo g�rala, lepiej g�rala. To pu�ci. Wyruszamy. Jest mostek, jest �cie�ka. I jest wartownik. Siedzi w ziemiance. - Sta�! Sta�! Bo strzelam! Stan�li�my. Patrzymy. Wartownik siedzi na mahoniowym, stylowym fotelu. Pod�oga ziemianki wy�cielona narzut�. Przygl�dam si�: narzuta z mego tapczanu. Dwaj inni wychylili g�owy z ziemianki. - Nie ma przej�cia! Nie ma przej�cia! Wraca�! Wtedy ja prosz�co: - Tylko na kr�tko. Tylko p�aszcze zimowe... - Rozkaz jest: nie puszcza�! Wychodzi z ziemianki. Zielony mundur, he�m zakrywa oczy, patrzy w przestrze�, przeze mnie. Dw�ch �o�nierzy wynurza si� z g��bi wykopu. Szykuj� si� do obchodu. Odchodz�. Sta� wyci�ga paczk� papieros�w, cz�stuje wartownika, w zag��bieniu d�oni - r�bek "g�rala". W nieruchomej twarzy �o�nierza - drgni�cie. �okciem wskazuje tamtych dw�ch. Jeszcze ich wida�, jeszcze nie znikn�li w zaro�lach. Pr�dkim ruchem w�lizguje banknot do r�kawa p�aszcza. Siadamy na trawie. W czerwonym s�o�cu wrze�niowego popo�udnia - srebrna melodia szyn tramwajowych. Za Wis�� spok�j. Tylko czasem chrz�kni�cie karabinu maszynowego, czasem �wist zab��kanego pocisku. Wartownik skin�� g�ow�. Teraz! Przeskakujemy graniczny mostek. Biegniemy przez pole. Odnajdujemy znajom� �cie�k�. Jak cicho... Zza sterty gruz�w d�ugi, �a�osny pysk psa. Biegnie ku nam, skomli, obw�chuje. Przeskakujemy ma�e kopce �o�nierskich grob�w. Od Warszawy g�o�niejsze chrz�sty, charczenia. Szybciej! Teraz ju� blisko. Omijamy pad�ego konia. Stajemy przed ruin� domu. W mieszkaniu ju� kto� by�. Rabowali. Wyrwane drzwi, roztrzaskana szafa z ubraniami, fotografie i ksi��ki na pod�odze. Nie ma dywan�w, nie ma pianina. Wisz� jeszcze obrazy. Szelest. Kto to? To tylko dwa chude koty. Ocieraj� si� o nasze nogi, mrucz�. Wi��emy w t�umoki to, co si� da unie��, co mo�na wzi�� na plecy. Ju� powinni�my wraca�. Ale jeszcze po kad�ubie domu, po naderwanych schodach wspinamy si� na dach. St�d wida� Warszaw�. P�onie krwawym p�kolem od Wilanowa, przez Czerniak�w, Mokot�w. Gdzie� dalej k��bi si� nowy po�ar, to chyba Ko�o. �r�dmie�cie wydaje si� wymar�e. Pociski przelatuj� �wietlnymi kulami. S�o�ce coraz ni�ej, ciemniej� pomara�czowe pr�gi zachodu. ��kami wracamy na Prag�. Milicja urz�duje w budynku dawnego praskiego starostwa na ulicy Targowej. Kr�cimy si� w ich biurach, nie mamy w�asnego miejsca. Zapracowani, maj� mn�stwo roboty. Prosz�, �eby pom�c. Kiedy jednak wype�niam m�j arkusz ewidencyjny, w kt�rym i przynale�no�� do AK, i ojciec w armii na Zachodzie - s� zak�opotani. Mo�e p�niej. Na ulicy, kiedy jeste�my sami, Sta� ostrzega: - Uwa�aj! To, �e niekt�re oddzia�y przy��czy�y si� do armii Berlinga, mo�e by� tylko chwilowe. Nie wiadomo, jak to si� wszystko rozwinie. Toleruj� nas ze wzgl�du na "Spartanina". Ale tu d�ugo siedzie� nie mo�na. Wyczuwam, �e co� nie tak, �e nie tego oczekiwali�my. Plakaty na �cianach z manifestem Pkwn, z or�em bez korony, podobiznami nieznanych ludzi. Sta� nie ujawnia si�. Rozpaczliwie szuka kontakt�w. B��kamy si� po ulicach. Szukamy czego� do zjedzenia. Zachodzimy a� na Groch�w. Ma�e, n�dzne sklepiki s� puste. Czasem chleb od ulicznego sprzedawcy. Czasem ser bia�y od kogo�, kto dotar� tu ze wsi. Spotykamy znajomych. Podchodzimy do ludzi znanych tylko z widzenia. Przystajemy, rozmawiamy, uciekamy do bram przed pociskami. Nikt nic nie wie. Nie wiadomo, co z Warszaw�. Dlaczego stan�a rosyjska ofensywa? Ale ka�dy ju� si� gdzie� usadowi�, przytuli� w jakim� k�cie. Byle przetrwa�. "Spartanin" bardzo nam pomaga: �ywno�ci�, miejscem na nocleg, ale widzimy, �e sam jest ograniczony, �e bardzo zaj�ty. Pomimo to przydziela nam na kilka godzin ci�ar�wk� i szofera. Na pro�b� matki, kt�ra chce z rozbitego mieszkania wywie�� nasze obrazy. Eskapada udaje si�. Uciekaj�c spod g�stego ostrza�u z lewego brzegu Wis�y, wywozimy wielkie p��tna. Furkocz� jak �agle. Matka jest szcz�liwa. Co� uda�o si� uratowa�. To nic, �e przebite kulami, to si� zreperuje. Podniecona opowiada, jak razem z Tadeuszem kupowali obrazy. Cz�� ich �ycia w tych p��tnach. Zwijamy kanwy, sk�adamy ramy. A co teraz? Trzeba si� decydowa�. Tu nie ma dla nas miejsca. Irena postanawia: do Lublina. I tam przeczeka�. Nie ma innego wyj�cia. Sta� zostaje. B�dzie tu szuka� kontakt�w. �egnamy si�. Dzie� niebieski, upalny koniec wrze�nia. Huk artylerii, �wist kul. Wdrapujemy si� na zapchan� pasa�erami, betami, t�umokami ci�ar�wk�. Sta� u�miecha si�. Powtarza: - Ja was znajd�! Zobaczymy si�... na pewno was znajd�... Przez �zy widz�, jak na zakr�cie drogi ginie jego sylwetka. Mo�e - my�l� - to, co ka�de z nas przechowa, to tylko ten smutny u�miech wpisany w dzie� wojenny? II Powraca Lublin. Panorama zamku na g�rze, wie�yce ko�cio��w, wilgo� pod �ukiem Bramy Krakowskiej, nier�wne bruki, strome uliczki biegn�ce w d� ku ��kom Bystrzycy. Senny rytm prowincji. Na ulicy Narutowicza - babka Paulina w otoczeniu dworu ciotek. Jagody pop�kanych �y�ek na policzkach, kosmyki bia�ych w�os�w na twarzy i na szyi, sp�dnica bez daty - ten sam kr�j od zawsze, fartuch i serdak, sucha d�o� pod mu�ni�ciem warg. - No i co ta Warszawa? I dlaczego�cie wcze�niej nie przyjecha�y? Nie pytamy: czy mo�na, czy maj� dla nas miejsce. Oczywiste jest, �e tu teraz jeste�my, �e tu jest teraz dom. Rodzina. Babka Paulina przygl�da si�, poza s�owami wyczytuje prawd�. Rozwa�a, zastanawia si�. Decyzja, gdzie nas umie�ci�, nale�y do niej, chocia� obie ciotki ju� sobie uplanowa�y: ten ma�y pok�j, wstawi si� tam drugie ��ko. - Jak sobie chc� - m�wi babka Paulina - ale ja ci, Grubciu, tak powiem: we�miecie sobie te dwa pokoiki od ulicy w przybud�wce, w domku. Nikt tam nie mieszka. - Mamo - oponuj� ciotki - ale tam zimnica, nie ma �azienki. - Wstawi si� ten okr�g�y piecyk z rur�. Kube� si� postawi, miednic�. Lepsza niewygoda, ale u siebie. Jak sobie chcecie, mo�ecie tu, mo�ecie tam. Matka chce tam. Osobno. "A jak b�d� chcia�a si� wyk�pa�, przyjd� tu do was, do kamienicy." Domek jest wiekowy, chyba go jeszcze stawia� dziadek Dominik. Mury solidne, �redniowieczna forteca. I kto tam nie mieszka�? Wszystkie ciotki po kolei, a� Paulina postawi�a kamienic�, nowoczesne mieszkania i ju� �adna o domku nie chcia�a s�ysze�. Przysiad� mocno na ulicy, wszczepi� si�, trwa�. Burzy� szkoda. Przewijali si� tam r�ni, ale teraz akurat pokoje puste. S�ucham opowiada� matki o domku i jego lokatorach. Zapala si�, zn�w jest ma�� dziewczynk� i ja te� ma�a, podaj� jej r�k� i biegniemy podpatrywa�, pods�uchiwa�, nie zwa�aj�c na jej i m�j czas odleg�y, zr�wnane zagnie�d�eniem si� w tym miejscu niespodziewanym, nierzeczywistym jak dekoracja, odgrywamy role dawno opuszczone. - Tu, na g�rce, na facjatce, mieszka� ucze� rosyjskiego gimnazjum, Stefan. I wiesz, co si� z nim sta�o? - Wiem, wiem, wszystko pami�tam. D�wigam w sobie te rodzinne folia�y, obnosi� si� z nimi b�d� przez lata w�dr�wek, a� wykluj� si� we mnie postacie, wybiegn� na obrotow� scen�, o�yj�, opuszcz� mnie, uwolni�. Zadr�� �ciany od echa krok�w ucich�ych, rozwin� si� paprocie i palmy w pied_~a_terre Karoliny Lewandowskiej i Jankiel Wajngarten wypatrywa� b�dzie na podw�rzu Dominika. Ale teraz, p�n� jesieni� 1944 roku, nic nie czuj�, nie s�ysz�. A woko�o mnie w szczelinach pod�ogi, pod warstwami pobielanego muru, skryte we framugach okien szmery, st�pni�cia, westchnienia, g�osy rozpaczy i szepty nami�tne czepiaj� si� mnie, domagaj� si� wskrzeszenia, b�agaj� o jeszcze jedn� iskr�, kt�ra rozpali wygas�y �u�el ich �ycia. Otrz�sam si� z dawnego, najwa�niejsze jest teraz. Jest to teraz niepewno�ci, obawy, przyciszonych g�os�w ciotek i s�siad�w omawiaj�cych ostatnie wiadomo�ci z frontu. Wieczory wr�b przy lampach. Wyczekiwania. Matka jest niespokojna, nie mo�e usiedzie� na miejscu. Rozpacza teraz: dlaczego wyjecha�a? Nie powinna by�a zostawia� mieszkania. Ale jak wr�ci�? Gdzie wr�ci�? - Oszala�a�! - powstrzymuj� j� ciotki. - Do czego masz wraca�? W Warszawie jeszcze Niemcy. Dom wasz rozbity. Sied�. Czekaj, a� si� wyja�ni. Ci�ar�wka zatrzyma�a si� przed domem. Sta� zeskoczy�. Wymizerowany, zmarzni�ty, g�odny, ale promienieje. - M�wi�em, �e ci� znajd�. Przez tydzie� szuka� kontakt�w na Pradze, na Grochowie. I nic... nic... Zdecydowa� si� przyjecha�. Szalej� z rado�ci. Jeste�my razem. Nie ma spraw wa�niejszych. A mogli�my wszyscy zgin�� w tej piwnicy. - Jak to wyczu�e�? Kiedy, w kt�rej chwili? - Mia�em takie odczucia kilka razy. To s� fale zwi�zane z miejscem, o kt�rym jeszcze nikt nie wie. Ale miejsce ju� wyczuwa przysz�o��. To zwykle by�o zwi�zane z zagro�eniem, zniszczeniem. W takich chwilach przestaje si� my�le�. Tak, jakby� widzia�a wszystkie kolory i wszystkie zaczynaj� si� zaciera�, wtapiasz si� w co�, co nie jest tob�. I rodzaj hipnozy: trzeba to zrobi�, trzeba przedsi�wzi�� jak�� akcj�. Bo czuj�, �e co� chce mnie ratowa�, jest wewn�trzny nakaz. I wtedy, w tej piwnicy by�o tak samo. Drugiego pa�dziernika, po sze��dziesi�ciu trzech dnia walki, pad�y wieczorem ostatnie strza�y. Warszawa skapitulowa�a. Nieruchomy od miesi�cy front drgn�� dopiero 12 stycznia 45 roku nad Wis�ok�. Ju� w dwa dni dotarli nad Wis��, a 17 stycznia "wyzwolili" cmentarzysko warszawskie. Irena zacz�a planowa� powr�t do domu. Nikt ju� jej teraz nie m�g� powstrzyma�. Pod koniec roku, by�o to pewnie w listopadzie (a mo�e nieco wcze�niej) - wiadomo�� w gazecie, �e otwiera si� pierwsza wy�sza uczelnia w Polsce, Uniwersytet Marii Curie_Sk�odowskiej, a przy nim Akademia Medyczna. Ol�nienie! Czy to mo�liwe? Cztery lata tajnego podziemnego nauczania w warszawskiej szkole docenta Zaorskiego zostanie uznane, zatwierdzone. A ju� tracili�my nadziej�! Czy ma�o Lucio, "pies na kobiety", m�j kolega z podziemnych studi�w, prze�y�? Czy jego ksi��ka "W�dr�wki po organizmie" doczeka si� wydania? Ile to razy narzekali�my, �e pewnie nigdy, �e ca�a ta nauka bez sensu... Nauka kilkunastu student�w z jednego atlasu, po�yczanie podr�cznik�w, przepisywanie notatek przy �wietle karbid�wki. Ale pocieszali�my si�: to podtrzymuje, to tak�e jest walk�, to (�artowali�my) sztuka dla sztuki, gdy� ars longa, vita brevis. Pobieg�am. Akademia Medyczna zajmowa�a jedno ze skrzyde� Katolickiego Uniwersytetu. Dopiero napis na drzwiach zawiadamia�, �e to Akademia Wojskowa, �e jej dow�dc� jest p�k Mikulewicz. Na "wojskow�" nie zwr�ci�am uwagi. Wygodna "blind spot" w oku omin�a ostrzegawczy znak. Na uniwersytecie wszystko si� dopiero szykuje. Podniecenie. Prowizorium. Zje�d�aj� si� odkomenderowani z wojska studenci, zjawiaj� si� wyk�adowcy. Nikt nic nie wie. Trzeba samemu dociera� do ukrytych za salami i korytarzami pokoik�w, gdzie urz�duj� sekretarze uczelni. Okna pozabijane deskami, wietrzysko hula przez nie zatkane szpary, nie ogrzane wn�trza. Ale znajduj� biuro, trafiam. Bior� mnie natychmiast na list�, wype�niam d�ugie blankiety, przedstawiam dokumenty ze szko�y doc. Zaorskiego i ten ostatni dow�d: po�wiadczenie zdanego przed samym wybuchem Powstania egzaminu z anatomii patologicznej u profesora Paszkiewicza. Zmobilizowali mnie! Nie wiadomo kiedy, jak, szast_prast, ani si� spostrzeg�am i jestem szeregowcem z cenzusem w Polskim Wojsku Ludowym. A jak wygl�dam? Potwornie! Wyfasowali mi d�ugie buciory, w kt�rych p�ywam, ale ochraniaj� od �niegu i lodu. P�aszcz do kostek z twardego sukna. Sukienna czapa z daszkiem. Ta czapa jeszcze najlepsza, ale orze� bez korony. To mnie rani. Nie mog� nosi� tej czapki. A przecie� nie mam �adnych koron w mojej rodzinnej genealogii. Wszystko ludzie pracy, ani z soli, ani z roli. Tylko �e spo�ecznicy. I po jednej, i po drugiej stronie. Patrioci, a� do granic nonsensu, wbrew sobie nawet, pchani, pod�egam archetypami zbiorowej pod�wiadomo�ci. A jednak... ta korona. To chyba bezkrytyczna wierno�� symbolom przekazanym w dzieci�stwie: "Kr�lowo Korony Polskiej...". Pierwsza rzecz - wyfasowanie munduru. Papierek z piecz�tk� zamiast legitymacji. I w tym mundurze - na �nieg, na pole przed budynkami uniwersytetu. Ustawiaj� nas. Kilkana�cie os�b. Zbi�rka w dwuszeregu. Musztra, pr�ba jakich� �wicze�. Buciory mi ci���, co raz to si� wywracam. Wida�, �e nie wiedz�, co z nami zrobi�. Dopiero za kilka dni rozpocznie si� nauka i zaj�cia kliniczne w dawnym szpitalu wojskowym na ulicy Narutowicza. Moim dziekanem jest profesor Ludwik Hirszfeld. Ciesz� si�. Najwa�niejsze: ocala�. Ten wielki, �wiatowej s�awy uczony jest przyst�pny, pomocny, ciep�y w sposobie bycia. Znajduje mi "posad�" asystentki przy katedrze histologii. Moim zwierzchnikiem jest dr Dux. Ostry, surowy, wymagaj�cy starszy asystent histologii. Prowadz� �wiczenia ze studentami i pracuj� przy mikroskopie. Dr Dux sprawdza, pop�dza. Przynosi mi podr�cznik histologii w j�zyku niemieckim. "Prosz� z tego przygotowa� �wiczenia." M�wi�, �e nie znam na tyle niemieckiego, aby... Przerywa: "To si� pani nauczy". �l�cz� ze s�ownikiem, t�umacz�, zagl�dam pod mikroskop, sprawdzam. W dni kliniczne jestem od si�dmej rano w szpitalu. Wieczorem biegam po mie�cie i robi� zastrzyki prywatnym pacjentom. Sta� ulokowa� si� w pierwszym, ma�ym pokoiku. Zas�ona odgradza jego tapczan od drzwi wej�ciowych. Matka i ja �pimy w du�ym pokoju. Trzeba w nocy dawa� sobie rad� z kub�em. W ci�gu dnia biegamy do mieszkania ciotek, do ich �azienek. Nied�ugo po przyje�dzie Stasia z Warszawy, ciotka Gryknia wpada do nas zdenerwowana. Zrzuca z g�owy chustk�, siada przy stole, trze nos i czo�o. - No i powiem wam, jest niedobrze. Sta� s�ucha wyczekuj�co. - Wysz�o rozporz�dzenie, �e wszyscy m�czy�ni maj� si� stawia� przed Wojskow� Komisj� Poborow�. Bior� m�czyzn do 30 lat. A ty Stasiu, ile masz lat? - No, mog� mie� ponad trzydziestk�. - Co ty mnie bujasz! P�jdziesz do wojska! - Gryknia �mieje si�, ale zaraz z trosk�, powa�nie: - No i co tu zrobi�? Jak si� ratowa�. Przecie� ty nie mo�esz... - Dam sobie rad� - m�wi Sta� - p�jd� tam, nie b�jcie si�. - Tylko nie zr�b �adnego g�upstwa. Albo, czekaj, uciekaj w lasy! Jeszcze jest partyzantka... - Dam sobie rad�. Nie b�jcie si�. Ciotka Gryknia wzdycha. Spogl�da na Stasia z �zawym wsp�czuciem: ju� go niemal �egna. Odchodzi, ale jeszcze raz odwraca si�. Jej du�e usta skrzywione w p�u�miechu: - Bo gdyby� chcia� ucieka� do lasu... - Gryknia ma obsesj� lasu i partyzantki. Gdyby mog�a, sama najch�tniej przy��czy�aby si� do oddzia�u. Sta� kr�ci przecz�co g�ow�. Zapewnia, �e nikomu nie zrobi k�opotu. Zarejestruje si�. Wie dobrze, �e Gryknia odpowiedzialna jest za meldunki domowe, �e musi go zameldowa�. Wiecz�r. Za oknami zawierucha. Pr�szy pierwszy �nieg. Grzeje nier�wne ciep�o "kozy". Martwi� si�: Co on zrobi? Przecie� gdyby go teraz wzi�li jako rekruta, odkryj� wcze�niej czy p�niej jego oficerskie kwalifikacje. Przygl�dam si�, jak k�adzie przed sob� kenkart�. Jedyny jego dokument. Pochyla si� nad ni�. Przygl�da. - Co robisz? - Mam pomys�. Widzisz t� si�demk�? - Widz�, to tw�j rok urodzenia - 1917. - Ja t� si�demk� zmieni� na czw�rk�. Zamiast 27 lat b�d� mia� 30. Rozumiesz? Kiwam g�ow�, ale ogarnia mnie przera�enie: - A jak wykryj�? - Co maj� wykry�! Musz� zaryzykowa�. - To znaczy sfa�szujesz dokument? - Cicho... ten dokument by� od pocz�tku fa�szywy. Przecie� to kenkarta robiona na Zachodzie. Nast�pnego dnia, trzydziestego pa�dziernika, Sta� poszed� zarejestrowa� si� do Rejonowej Komendy Uzupe�nie�. Wr�ci� spokojny. Irena przygryza doln� warg�. Nie ufa. Gotowa do "rzucenia" kart, pyta: No i co? - W porz�dku. Nie wzi�li mnie. Bior� tylko m�czyzn do trzydziestego roku �ycia. - Sta� u�miecha si�. - Ale w pewnej chwili by�o troch� niebezpiecznie... - Opowiedz. Wszystko od pocz�tku. My si� zamartwiamy. Powiedz, jak by�o. - No wi�c poszed�em tam. W jednym pokoju kancelaria, na �cianach afisze. Zapatrzy�em si�, czytam: "Nie matura, lecz ch�� szczera zrobi z ciebie oficera". I inne. A ten podoficer zza biurka, kt�remu da�em wype�niony formularz i kenkart�, m�wi do mnie: - Rok urodzenia? Zaskoczy� mnie. Wi�c ja: tysi�c dziewi��set siedemna�cie. Hukn�� na mnie: - Co? Nie pami�tacie? Urodzili�cie si� w roku 1914. Tak stoi w kenkarcie. A ja: tak, tak, naturalnie... 1914. Spojrza� na mnie z politowaniem. Wiem, co pomy�la�: a to dure�. Z tym by�my mieli k�opoty... Ale tylko kr�ci� g�ow� i: "Do badania lekarskiego!" Stan��em w kolejce m�czyzn. Bada�a nas m�oda lekarka, ciemnow�osa, rysy ostre, semickie. Na twarzy wyraz bezdennego znudzenia. - Spu�ci� spodnie! Spu�ci�em, wypi��em brzuch, robi�em si� starszy. Lekarka trzyma�a w r�ku du�� drewnian� chochl� z d�ug� r�czk�. T� �y�k� od zupy podnios�a j�dra. Chwil� ogl�da�a. - Mo�ecie si� zapi��! Zdj�� koszul�! Os�ucha�a kr�tko p�uca, serce. Zajrza�a do ust, do ucha. - Zdolny do s�u�by liniowej! Mo�ecie odej��! Ubra�em si�, wzi��em swoje za�wiadczenie. O tu, patrz! - Ale nie wzi�li ci� do wojska? - Na razie nie. Jestem za stary. Co najwa�niejsze, mog� teraz szuka� pracy. Przecie� musz� gdzie� pracowa�, zarabia�. Grudzie�. Jak tabuny d�ugogrzywych koni nadci�gaj� chmury_�niegawice. Miasto pod nimi skulone, w czapczysku z siwego baranka. Tylko ciemne sylwetki przechodni�w, bursztynowe �wiat�a latar� zawoalowane �nie�n� mg��. Mr�z �ci�� ziemi� w szklist� go�olednic�. Pi�trz� si� wertepy na chodnikach, stopy �lizgaj� na go�oledzi. A podst�pne zaspy mog� wci�gn�� nie obznajomionych z okolic�. Czasem dzie� �agodniejszy i s�o�ce wyjrzy z ko�tuniastego nieba. Wtedy topnieje zlodo