2333
Szczegóły |
Tytuł |
2333 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2333 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2333 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2333 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Danuta Mostwin
Nie ma domu
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 2000
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zak�adu
Nagra� i Wydawnictw ZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk: Wydawnictwo
"Norbertinum", Lublin 1996
Korekta
U. Maksimowicz
i E. Chmielewska
`ty
I
Ju� sze�� tygodni broni si�
Warszawa. A my, na prawym brzegu
Wis�y, oddaleni od rzeki o
nieca�e p� mili, na terenie
opanowanym przez Niemc�w,
jeste�my biernymi �wiadkami
dramatu. Ulice pod ostrza�em,
puste, patrolowane przez
pijanych, rozbestwionych
�o�nierzy ukrai�skich na s�u�bie
niemieckiej. Co kilka dni -
ob�awa. Niemcy, pod gro�b�
�mierci, ka�� stawia� si� do
wyw�zki. Najpierw - m�odzi
m�czy�ni. Widzimy ich przez
okno kuchenne. Id� pojedynczo na
miejsce zbi�rki w kierunku Ronda
Waszyngtona. G�owy spuszczone,
d�ugie buty, chlebaki
przewieszone przez rami�.
Sta� decyduje si� zosta�.
Szykujemy mu kryj�wk�. W
przedpokoju, nad drzwiami
wej�ciowymi, wysoko i
niewidocznie umieszczony jest
g��boki schowek, w kt�rym
trzymamy brudn� bielizn�. Tam!
Ukryty, le�y przez d�ugie
godziny. S�yszy st�panie
ci�kich, �o�nierskich but�w.
Przeszukuj� mieszkanie. Dopiero
noc�, gdy wszystko zamiera, Sta�
wyskakuje, prostuje si�,
oddycha. Przedostajemy si� na
p�aski dach domu. Wida� �uny nad
�r�dmie�ciem. W ch�odzie
wrze�niowej nocy zapach
spalenizny. Rozpoznajemy ulice.
Bezsilni wobec dramatu stoimy
bezradnie, zrozpaczeni.
Za dwa dni przyjechali po
wszystkich m�czyzn. Gro��,
og�aszaj� przez megafony: "Nie
pr�bujcie si� ukrywa�!
Znaleziony b�dzie rozstrzelany
na miejscu. Ktokolwiek dopomo�e
w ukrywaniu - kara �mierci".
Teren, z kt�rego b�d� wywozi�
rozci�ga si� od Ronda
Waszyngtona a� do ulicy
Zwyci�zc�w. Jeste�my wi�c w
zasi�gu strefy obj�tej wyw�zk�.
Nale�y przedosta� si� poza t�
lini� graniczn�. Ale w jaki
spos�b? Sta� decyduje si�
przebra� za kobiet� i wyj�� z
zagro�onego terenu. Postanawia
przedosta� si� do kamienicy za
rogiem Zwyci�zc�w. Sukienki i
buty mojej ciotki Haliny
najlepiej na niego pasuj�.
Nak�ada pantofle na wysokich
obcasach, na g�owie zawi�zuje
chusteczk�. Podmalowujemy mu
usta i policzki, a w�osy na
piersiach wystaj�ce z dekoltu
usuwamy depilatorem. W
przebraniu wygl�da okropnie
wyuzdanie i prowokuj�co, a
jednak jest w nim jaki� feblik
kobiecy. Patrz�c na niego
zaczynam si� �mia�, zginam si�
wp�, dusz� si� ze �miechu.
�mieje si� Irena. Halina
chichocze, krztusi si�, wyciera
za�zawione oczy.
- Jak ty przejdziesz - m�wi
Irena - przecie� dozorczyni
przysi�ga�a, �e nie ukryje
�adnego m�czyzny. Ona ci� nie
wpu�ci!
Sta� przygl�da si� w lustrze.
Jest zachwycony swoim wygl�dem.
- Nikt mnie nie pozna.
Lekkomy�lno�� tego przebrania,
makabryczno�� maskarady, kt�ra w
ka�dej chwili mo�e zako�czy� si�
egzekucj� nas wszystkich, nie
trafiaj� do naszej wyobra�ni.
- Ja ju� wychodz�.
Wyszed� na ulic� pe�n�
patroluj�cych Niemc�w.
Rzuci�y�my si� do okna. Ogarn�a
nas groza. Wstrzymuj�c oddechy,
�ledzimy jego kroki. Idzie
spokojnie, wolno. Omija "budy",
do kt�rych �o�nierze zap�dzaj�
m�czyzn. Zjawili si� ci, kt�rzy
ukrywali si� dotychczas. Ilu ich
jeszcze! Ilu ch�opc�w, m�odych
m�czyzn! Ich zszargane nerwy
nie pozwala�y na d�u�szy op�r,
nie chcieli ryzykowa�, nie
chcieli nara�a� najbli�szych.
Ponure, zrezygnowane twarze.
Dr�ymy przera�one. Gdzie Sta�?
Matka modli si� g�o�no.
- Niedawno - m�wi Halina -
kto� mi opowiada�, �e Niemcy
schwycili takiego przebranego
m�czyzn�. Skatowali go i potem
rozstrzelali.
Ale Sta� przeszed�.
Dozorczyni kamienicy nie
rozpozna�a go. Ukry� si� w
piwnicznym schronie. Wr�ci�
dopiero noc�.
Od kilku dni s�ycha� z daleka
artyleri� rosyjsk�. Ich samoloty
o�wietlaj� pozycje niemieckie
d�ugopalnymi rakietami
spuszczanymi na spadochronach. W
tym �wietle bombarduj�. Ponad
Prag� �uny po�ar�w.
Ostatni raz Niemcy przyjechali
na Sask� K�p� dzie� przed
wysadzeniem mostu. Ob�awa
zaczyna si� z samego rana. Punkt
zborny na Rondzie Waszyngtona.
Ju� czeka rz�d "bud". Co kilka
minut g�o�niki zapowiadaj�:
"Wszyscy m�czy�ni niezale�nie
od wieku musz� opu�ci�
dzielnic�". Ulica Francuska
b�dzie pierwsz� lini� frontu.
Tym razem Sta� decyduje si�:
- Sytuacja wygl�da gro�nie -
m�wi. - Jutro maj� ewakuowa�
kobiety. A gdyby teraz mnie
znale�li, rozstrzelaj� nas
wszystkich.
Pomagamy mu przygotowa� si� na
drog�. Nie mamy plecaka. Walizka
niepor�czna i za ci�ka. Wi�c
chyba worek? Sta� zgadza si�.
- Niech b�dzie worek.
Zaczyna si� pakowanie. Sweter
i grube buty. Suchary i
przetopiony boczek. A banda�? A
jodyna? Nie wzi��e� latarki!
Przecie� latarka! I zio�a.
Chcia�e� zio�a na nerki.
Wszystko wa�ne. I to si� przyda,
i tamto. A zapa�ki? A kawa�ek
�wiecy?
- Stasiu, masz, we� t� puszk�
sardynek.
- Nie, nie, to dla was.
Przecie� to ostatnie pude�ko.
- We� stanowczo. Nigdy nie
wiadomo...
Worek, miech, w�r brezentowy,
worzysko, w kt�rym i maszynka
spirytusowa, i garczek, zaczyna
p�cznie�, wype�nia si�. Ro�nie.
- Jak ty to we�miesz?
- Zwyczajnie. Na plecy. Lepiej
mie�, ni� nie mie�.
A teraz trzeba si� �egna�.
Sze�� tygodni razem. Kochamy
si�. Ale nawet nie znam jego
prawdziwego nazwiska. Spad�,
zjawi� si�. I odchodzi.
- Id� z Bogiem - m�wi Irena.
Kciukiem kre�li mu znak krzy�a
na czole. A ja nie mog� si�
po�egna�. Nie mog�. W tym ma�ym
korytarzyku, w kt�rym
zobaczyli�my si� po raz
pierwszy, gdzie na wieszaku wisi
jeszcze czapka oficerska ojca,
wal� si� �ciany i sufit,
wszystko zapada si� na mnie,
uciska, dusi, chwieje si�
pod�oga i dr�� mi r�ce, kt�rych
nie mog� wyci�gn�� do
po�egnania.
- Ja ju� p�jd�. Nie po�egnasz
si� ze mn�?
- Zaczekaj!
- Musz� i��. Ale dam zna�.
Jako� dam zna�. Odnajd� was.
- Zaczekaj. Ja ci� odprowadz�.
- Chcesz? Naprawd�?
- Odprowadz� ci� do Ronda.
Pomagamy przymocowa� mu do
plec�w wypchane worzysko. �zy
p�yn� mi po twarzy. Wychodzimy.
Poranek niebieski, wysoko
gorej�ce s�o�ce. Dwunasty
wrze�nia. Dalekie huki od strony
Pragi. Nad Warszaw� sk��bione,
rozpaczliwe dymy. Ca��
szeroko�ci� ulicy Francuskiej
sun� m�czy�ni. S� i m�odzi. A
wi�c ukrywali si�. Ale dzi� to
ju� ostateczno��. Ubrani w
d�ugie buty, "oficerki", jak na
parad�. Plecaki, chlebaki,
podr�czne walizeczki. Tylko Sta�
ginie pod swoim worem, sterczy
mu ponad g�ow�. Idziemy
wolniutko, krok za krokiem.
�o�nierze zaganiaj�. Cywil przez
tub� powtarza po polsku:
"Wszyscy m�czy�ni musz� wyj��
do godziny dwunastej! B�dzie
�cis�a rewizja ka�dego domu.
Ukryci i ci, co im pomog� - b�d�
rozstrzelani na miejscu. Jutro
ewakuacja kobiet i dzieci. Nikt
tu nie mo�e zosta�".
D�ugim korowodem sunie
pielgrzymka udr�czonych.
Niekt�rych odprowadzaj� kobiety.
Pochylaj� si�, szepcz� ostatnie
s�owa. T�umione �zy, u�ciski i
b�ogos�awie�stwa. U�miechy bez
rado�ci. Wielu idzie samotnie.
Wzrok utkwiony w
niesko�czono�ci. Zdecydowani na
wszystko �egnaj� si� z nadziej�.
Nagle, w chwili przekroczenia
skrzy�owania Obro�c�w i
Francuskiej, nagle... Chwytam
Stasia za r�k�.
- Patrz tam. Cicho!
Ostro�nie... Tam! Widzisz?
- Widz�. Zawracaj� go. Kto to?
- To ten stary fryzjer.
Powiedzieli mu, �e nie musi i��.
Widzisz, wraca do domu.
- Dobrze. To teraz uwa�aj,
zawracam. Tylko spokojnie.
Wolno, spokojnie.
Skryty za swoim worem,
worzyskiem, Sta� okr�ca si� na
miejscu. Tup, tup... tup.
Zawraca, a ja z nim.
- Zauwa�yli?
- Nie. Id� dalej.
Ju� jeste�my na naszej dr�ce.
Mijamy procesj� m�czyzn
ci�gn�cych do Ronda Waszyngtona.
A my wolniutko, os�oni�ci
worzyskiem - pod pr�d. Przez
furtk� do ogr�dka. Ju� drzwi
mieszkania. Irena w drzwiach:
- Co? Co si� sta�o?
- Zawr�cili tego starego
fryzjera.
- To nie wszyscy wyjd�?
- Nie wszyscy.
- Wchod� pr�dko do domu. I
czekaj no!... Gdzie by tu...
Piwnica?
Sta� nie chce piwnicy. Nie,
nie! Pierwsza rzecz - p�jd�
szuka� do piwnicy.
Irena marszczy czo�o, my�li
g�o�no:
- A dach?
- Nie. Dach p�aski. Ale
strych!
- Masz racj�. Strych! Tam jest
taka sterta �elastwa.
- O widzisz! Le�my sprawdzi�!
Biegniemy. Ogr�dkiem do drzwi
prowadz�cych na klatk� schodow�.
T�dy na strych. Biegn� pierwsza,
sprawdzam, czy pusto. Odwracam
si�:
- Chod�cie! Mo�na!
Odwracaj�c si�, przez szyb� w
drzwiach klatki schodowej, z
wysoko�ci drugiego pi�tra, widz�
ich jeszcze. Id�... Za nimi
wlok� si� ich cienie. Odchodz�
do czekaj�cych na Rondzie bud.
Gdzie ich zawioz�? Do oboz�w?
Czy rozstrzelaj� starszych, a
m�odych zap�dz� do prac
fortyfikacyjnych?
Wpadamy na strych. Strych nad
ca�ym domem. S�abe �wiat�o s�czy
si� przez ma�e okienka. Pusto.
Gdzie tu si� schowa�? Sta�
rozgl�da si�, zastanawia.
- Tu! O tu!
W k�cie, z dala od okien,
spora sterta odpadk�w
pozosta�ych tu jeszcze od czasu
budowania domu: dykta, pogi�te
kawa�y blachy, papy, rury, zwoje
drutu, gruz, jakie� papiery,
szmaty, puszki po farbach. Jest
to stos wysoko�ci oko�o p�
metra i trzy metry d�ugo�ci.
Sta� przygl�da si�, ocenia:
- Tu b�dzie robota! Trzeba si�
�pieszy�.
Zaczyna odgarnia� gruz,
przygotowuj�c przestrze�, w
kt�rej m�g�by si� po�o�y�. Od
strony Pragi wzmagaj� si� g�uche
detonacje.
- Ja si� po�o��, przykryjcie
mnie tym wszystkim. Mog� tak
przele�e� kilka godzin. Tylko
b�d� potrzebowa� butelki.
Wierz� mu, ale dr�� z obawy.
- Czy tu b�dzie bezpiecznie?
- Najzupe�niej. O ile w og�le
mo�e gdzie� by� bezpiecznie. Ale
w�a�nie chodzi o takie miejsce,
kt�re nie jest kryj�wk�.
** ** **
Po�o�y�em si� w tej stercie.
Przykry�y mnie deskami i gruzem.
W ostatniej chwili, zanim
nakry�y mi g�ow�, spojrza�em.
Po�egna�em je wzrokiem. Nikt nie
wie, co si� stanie. Straszny
kurz. Le�� z chusteczk� przy
nosie. Prawa r�ka opuszczona,
wolna, �eby w razie potrzeby by�
dost�p do butelki... no trudno,
to ludzkie. Lewa r�ka pod g�ow�.
Chyba zasn��em. Tak gor�co,
duszno, coraz trudniej oddycha�.
Nie mo�na sobie wyobrazi�, �e
pod tymi �mieciami - cz�owiek.
Ale kto ich wie! Mog� przek�u�
bagnetem. Strzeli�. Ot tak
tylko. Chyba po po�udniu
us�ysza�em ich kroki. Mia�em
przy sobie sztylet. Na wszelki
wypadek. Zawsze jaka� bro�.
Teraz id� po schodach. Wal�
buciorami. Zbli�aj� si�. Ich
g�osy coraz wyra�niejsze. Coraz
bli�sze. Jest ich pewnie trzech.
Teraz s� tu� przy mnie. Nade
mn�. Dusz� si�. Zatykam nos i
usta chusteczk�. Nagle wstrz�s!
Uderzenie! To jeden z �o�nierzy
wskoczy� na stert� �elastwa.
Podskoczy�. Kopn��. Czuj�
intensywno�� napi�cia instynktu
obronnego. Nie boj� si�.
Spr�ony, naje�ony, oczekuj�.
Jestem krzykiem. Rozdzieraj�cym
a bezg�o�nym. Ocieram si� o
�mier�. Kroki. G�osy. Kroki
oddalaj� si�. Odeszli. S�ysz�
uderzenia ich but�w na schodach.
Ale jeszcze mog� wr�ci�. Cisza.
S�abn�.
** ** **
- Id� tu!
- Gdzie id�?
- Dw�ch do nas. Trzech na
g�r�... na strych... O Bo�e!
- Nie my�l nic. Nie �ci�gaj
nieszcz�cia.
- Id�! Boj� si�...
- Nie b�j si�, Bogusiu. Czuj�
jak�� si��, kt�ra nas broni.
Widz� twarz mego ojca... ca�y
czas widz� twarz Dominika.
Walenie do drzwi. Otwieram.
Dwaj �o�nierze. He�my, plamiste
mundury, karabiny w pogotowiu,
pochyleni, czujni. Matka oparta
o drzwi pokoju, usuwa si�.
Przyskakuj� do okna. Wygl�daj�
oknem na ogr�d. Otwieraj� szafy,
schowki, szukaj� pod meblami.
Szperaj�. W�sz�. Przetrz�saj�.
- Nie ma tu m�czyzn? Nie
ukrywacie kogo�?
- Nie.
- Za ukrywanie grozi kara
�mierci.
Nie odpowiadamy. Tylko matka
widz�c, �e jeden z �o�nierzy
zabiera szczoteczk� do z�b�w,
wyrywa mu j� z r�ki. Oddaje.
Jakby zawstydzony. Jeszcze
spojrzenie tu i tam, jeszcze
szybki skok w stron� okna.
Odchodz�. Przystaj� przed furtk�
ogrodow�. Gwi�d�� na tamtych,
kt�rzy na strychu... Przypadamy
do okna. Wychodz�. Serce staje
mi w gardle.
Znale�li go? Prowadz�? Raz...
dwa... trzy... cztery... pi��.
Pi�ciu �o�nierzy. To wszystko.
Ju� wyszli z ogrodu, zatrzasn�a
si� za nimi furtka. Nie znale�li
go. Irena pada na kolana przed
��kiem, p�acze. Ulica Francuska
pustoszeje.
- Mamusiu, ju� chyba
wyjechali. Pobiegn�, zobacz�.
- Nie, jeszcze nie! Mog�
wr�ci�. Zamknij drzwi!
- Pobiegn� na strych.
- Nie! Nie wskazuj drogi.
Wieczorem, jak si� �ciemni.
Kto� wali do drzwi, d�oni� na
p�ask.
- Irena, otwieraj, to ja!
Kwiatkowska!
Matka otwiera drzwi. Zosia
Kwiatkowska wpada jak huragan.
- Uciekaj�!
- Kto? Niemcy?
- Niemcy! Niemcy uciekaj�!
Matka ca�a we �zach. Sp�akana.
Nos czerwony, w�osy w nie�adzie.
- Zosiu, sk�d wiesz, �e
uciekaj�?
- Zaraz ci powiem. Masz
zapa�ki?
- Jest ogie� pod blach�.
Kwiatkowska uczesana,
upudrowana, nawet ten liszaj
ko�o dolnej wargi przyblad�. I
ju� kopci. Uzbiera�a sobie zapas
papieros�w na kilka lat.
- Jutro b�d� tu Sowieci.
- Kto ci to powiedzia�?
- Przylecia� ch�opak od
ogrodnika. M�wi�, �e na ��kach u
Mrozi�skiej ju� byli. Sowieci s�
na Pradze. A u Mrozi�skiej byli
Polacy.
- Polskie wojsko?
- Berlingowcy. Tylko czujki.
M�wili - id� na Warszaw�. Na
odsiecz Warszawie.
Wybieg�a. Teraz tylko my
dwie. Z t� nowin�, z t�
wiadomo�ci�. Przepe�nione ni�,
oszo�omione. Chc� pobiec do
Stasia, powiedzie� mu, ale matka
jeszcze wstrzymuje.
- Byli u Mrozi�skiej. Ja w to
wierz�. Ale teraz za wcze�nie.
Niech on tam lepiej jeszcze
zostanie. Nic nie wiadomo.
Poczekamy, a� si� �ciemni.
Mrozi�scy, ogrodnicy, to by�
wa�ny punkt strategiczny w
naszym �yciu. Do Mrozi�skiej
chodzi�y�my po pomidory przez
ca�y okres Powstania. Lata�y
zab��kane kule, �wist ko�o ucha
i pac! pac! wpada�y gdzie�
mi�dzy pomidory i melony,
Mrozi�ska nie rusza�a si� ze
swego domku-lepianki. Z zewn�trz
n�dznie, a w �rodku mia�a
komfortowo: wymoszczone,
wy�cielone, ciep�o. A zapasy! I
do tego pies ostry. Kud�aty,
silny, nie dopuszcza� nikogo. W
dzie� trzyma�a go na �a�cuchu,
noc� puszcza�a wolno.
Mrozi�ska nak�ada�a na nasz
w�zeczek pomidory. By�y
przepi�kne tej wojennej jesieni:
dojrza�e w s�o�cu, o cieniutkiej
sk�rce. Dwa gatunki: bursztynowe
i szkar�atne. Nie wa�y�a, tylko
tak, na oko. Ile tych pomidor�w
si� zmie�ci. Dok�ada�a, kusi�a:
- O ten niech pani we�mie! I
ten. Prosz�, jaki pi�kny!
Lubi�y si� z moj� matk�.
Zawsze rajcowa�y nad tymi
pomidorami. Politykowa�y,
przepowiada�y r�ne zako�czenia
wojny. Roz�o�ysta blondynka.
Twarz pyzata, oczy okr�g�e. Usta
szerokie. Umia�a si� �mia�. Tej
jesieni - kwit�a. A Mrozi�ski
gdzie� przepad�. Nie pyta�y�my.
I syna zabra�. Schowa� si�?
Uciek�? Mia� pod swoimi
oszklonymi inspektami r�ne
podkopy, piwniczki. Mo�e tam
siedzia� w ziemiance? Dopiero
jak by�o po wszystkim, zjawi�
si�. Ludzie m�wili, �e zosta�
dygnitarzem komunistycznym. I
ju� nasze drogi nie spotka�y
si�. Ale podczas Powstania
ratowa�y nas te pomidory.
Zjada�o si� je na �niadanie, na
obiad, na kolacj�. Do tego
suchary. Kartofli ju� nie by�o.
Kiedy�, pod koniec sierpnia,
przyw�drowa� do nas ch�op z
workiem ziemniak�w. Malutkie
by�y, jak orzeszki, wygl�da�y na
nasienne. Kupi�y�my. Opowiada�,
�e alianci s� ju� na Pradze. Ju�
lada dzie� przyjd� Warszawie na
pomoc. Zaklina� si�:
- Sam widzia�em!
Wi�c mo�e z tymi Sowietami tak
samo? Ale jak? Niemo�liwe. Matka
m�wi�a:
- Wierz�, ale nie dowierzam.
Dopiero jak si� �ciemni, p�jd�
po niego, jeszcze nie teraz.
S�ab�. Promyki �wiat�a, kt�re
dochodzi�y do niego przez stert�
�elastwa i gruzu, przygas�y.
S�ysza� coraz bli�sze, coraz
wyra�niejsze odg�osy artylerii.
Wreszcie kroki, lekkie, kobiece.
Odetchn��. Irena odwali�a deski,
gruz, blach�. Nie rusza� si�.
By� tak s�aby, �e musia�a go
podtrzymywa�, podprowadzi� do
okna. Chwyta� g�o�no powietrze
otwartymi ustami. Szepn��:
- Gdzie Niemcy?
- Poszli, odjechali, uciekli
ju� dawno. Ale nie by�am pewna,
ba�am si�. Sowieci na Pradze.
Podobno s� oddzia�y polskie.
- To armia Berlinga -
powiedzia�. - Id� na pomoc
Warszawie.
Z dachu wida� by�o Prag�.
P�on�� Dworzec Wschodni i
Dworzec Wile�ski. Pali�y si�
domy na Targowej. Wali�a
artyleria. Od Warszawy - cisza.
I cisza blisko nas. Cisza na
Saskiej K�pie. Ale by�a to cisza
gro�na, napi�ta, przyczajona,
jakby co� si� zbli�a�o, pe�z�o
niewidoczne w ciemno�ci. Cisza
interregnum. Ta jedna noc
wolno�ci, kiedy na miejsce
wycofuj�cych si� wojsk
niemieckich nie wesz�y oddzia�y
sowieckie, ta ostatnia noc w
domu by�a nam jeszcze dana.
Zbudzili�my si� nad ranem.
Szarza�o. Uchyli�am drzwi.
Cofn�am si�. Schylony, wzd�u�
niskiego muru odgradzaj�cego
ogr�dek od ulicy, w rozpi�tym
mundurze, chwiej�c si� szed�,
wl�k� si� �o�nierz niemiecki. I
nagle pad�. Mur os�oni� go
zupe�nie. Ranny? Zemdla�? Kona?
Odwr�ci�am si�. Sta� sta� za
mn�.
- Widzia�em - szepn��. -
Lepiej wejd� do mieszkania. Ja
zobacz�.
- Mo�e to ranny. Mo�e umiera?
Mo�e trzeba mu pom�c?
- Mo�e. Zobacz�. Ale mo�e to
zasadzka. Ma karabin.
�o�nierz nie rusza� si�. Murek
zas�ania� go. Le�a� tam?
Umiera�? Sta� wychyli� si�
ostro�nie. Wr�ci� do mieszkania.
U�miecha� si�, ale dziwnie,
cynicznie, jakby �mia� si� sam z
siebie.
- I co?
- Ech! Poszed� ju�. Uciek�,
ostatni maruder.
- Ale co mu si� sta�o? Ranny?
Os�ab�?
- Nieee... No, co ci mam
m�wi�! Zachcia�o mu si�.
Zostawi� nam sw�j �lad. A my...
z t� pomoc�... kiedy trzeba
by�o... No c�. Tacy ju�
jeste�my.
Dzie� rozwin�� si� upalny.
Ludzie wychodzili na ulic�.
Tylko kilku starszych m�czyzn,
kobiety i dzieci. Sta� jedyny
m�ody m�czyzna. M�wili�my: Co
teraz? Co si� stanie? B�d�
forsowa� Wis��? Nagle pot�ny,
og�uszaj�cy huk. To run��
wysadzony przez Niemc�w most
Poniatowskiego.
Od strony ��k zbli�a�o si�
trzech je�d�c�w. Wydr�czone,
ponure twarze. Chude, ma�e
koniki. Sznurki zamiast lejc,
karabiny na sznurkach. Oboj�tnie
wpatrzeni przed siebie. By� to
patrol rozpoznawczy armii
sowieckiej. Ludzie przystawali.
Milczeli niedowierzaj�co. Nikt
nie rzuca� kwiat�w, nikt nie
podbiega� z g�o�nym powitaniem.
Podobno na Pradze rzucali
kwiaty, ale tu nie. Tylko
uczucie ulgi. Os�abiaj�ca,
bezradosna rado��. Odurzenie, a�
do zawrotu g�owy. Nie ma
Niemc�w! Uciekli. To znaczy
- wolno��? Czy to mo�liwe?
Wolno��? I co teraz? Wyrzuc� nas
st�d? Zostawi�? Wracamy do
mieszkania. Od strony Wis�y
ostre, powtarzaj�ce si� �wisty.
Dom chwieje si�. Obraz spad� ze
�ciany. Matka przera�ona.
- Schodz� do piwnicy. Nie
sied�cie tu. Ten obraz to z�y
znak...
Ale my zostajemy, we dwoje
czujemy si� bezpiecznie. Nie, to
tylko ja czuj� si� bezpiecznie
przy Stasiu. Sama uciek�abym ju�
dawno do piwnicy.
- Powiedz, jak to wszystko
jeszcze d�ugo potrwa?
- S�yszysz, front zbli�a si�,
podchodzi do Wis�y.
- A co z nami?
- Na razie dom stoi.
Zobaczymy.
Siedzimy przy stole, jemy
pomidory. Odg�os dzia� coraz
wyra�niejszy. Nagle huk! Blisko.
To w nas. Dom szarpn�� si�.
Zako�ysa�. Osiad�. Tynk w
oczach, w gardle. Krzyk. Na
pomoc! Ratunku!
To g�os Anny Lachert, to obok.
Chwytam podr�czn� apteczk�.
Biegniemy. Okno kuchenne Anny
przylega do naszego okna. Tylko
kilka krok�w. Na dworze
kot�owanina, tuman kurzu,
odg�osy pocisk�w. Drzwi od
mieszkania Anny wywalone. Oparta
o �cian� pani Marta, ta kt�ra
niedawno tu zamieszka�a. Widz�,
jak osuwa si�, brzuch
rozp�atany, jelita wyp�ywaj� na
pod�og�, oczy ogromne, wzrok
przera�ony, b�agalny, wargi
poruszaj� si� bezg�o�nie, jej
umieraj�ce spojrzenie na mojej
twarzy. Kona. Oparta o �cian� i
kaloryfer. Oczy wpatrzone we
mnie. Drgawki n�g, krwawa piana
na ustach. Za nami g�os Anny:
- Szrapnel wpad� do kuchni...
jak wysz�am do pokoju, ona
gotowa�a i nagle s�ysz�...
jeszcze wybieg�a tu... o m�j
Bo�e, ona nie �yje. Nie �yje.
Badamy puls, serce. Nie �yje.
Tylko oczy nieruchome, wydaj�
si� b�aga� o pomoc. Co zrobi�?
Trzeba j� pochowa�. Gdzie?
- Tu w ogr�dku - m�wi Anna. -
Przynios� �opat�.
Pochyla si�, zamyka oczy pani
Marii. Owijamy j� w
prze�cierad�o. Sta� bierze j� na
r�ce, zanosi do ogr�dka. Kopie
d�. Kule nad nami. �wiszcz�
pociski artylerii. Jeste�my
wzi�ci w dwa ognie: Niemcy spoza
Wis�y, Sowieci z Pragi. Chowamy
pani� Mari�. Jej gr�b jest
p�ytki, wojenny. Modlimy si�,
ka�dy po cichu. Biegniemy do
schronu w piwnicy. Jej
spojrzenie za nami.
Matka rozdygotana, p�acze.
- Jeste�cie! Ju� my�la�am...
Co to by�o, co to za huk? Co si�
sta�o?
Opowiadam o pani Marii.
- Ta pani Maria? Taka du�a,
wysoka? Przecie� ja z ni�
jeszcze dzi� rozmawia�am. Bo�e
drogi, Bo�e drogi!
W korytarzyku piwnicznym t�ok.
Jacy� dwaj m�odzi ch�opcy,
pochyleni ku sobie, nie widz�
ich twarzy. Na materacu j�czy
starszy, chory m�czyzna.
Przechodz�c ocieram si� o niego
i przez moment spotykam jego
udr�czone spojrzenie. Matka w
"naszej" piwnicy zapchanej teraz
nie znanymi mi lud�mi. Nikt
nikogo nie pyta, sk�d? Dlaczego
tu? Przyczajone, wyczekuj�ce
milczenie. Siadam obok matki na
skrawku jakiej� skrzyni. Sta�
przystan�� obok ch�opc�w, o co�
ich pyta. Szepcz�. Nagle - huk!
Po nim ca�a seria wybuch�w,
wycie, �omot! Wszyscy skuleni w
przera�eniu. Wyczekiwanie. Leci
"szafa". S�ysz� zgrzytliwe
zzz... zzz... zzz... przesuwanie
straszliwego szafiska. Licz�:
raz... dwa... trzy... cztery.
S�ysz�, �e inni te� licz�.
Wybuch! G�uchy �oskot uderzenia.
To gdzie� dalej. Ale zaraz
nast�pne "szafy". Jedna po
drugiej. Zgrzyty. Huk. To by�o
blisko! Trzask, podmuch, zgas�a
�wieczka, co� si� sypie. Dom si�
zawali�? Nie! Ale to w nas!
Jezus Maria! Matka zas�ania
sobie uszy r�kami.
- Nie mog�... nie
wytrzymuj�... zasypi� nas w tej
kamienicy!
Wraca do mnie nieruchome,
b�agalne, konaj�ce spojrzenie
pani Marii. Ona tam, w ogrodzie,
my jeszcze w schronie...
chwila... tak nagle i koniec.
O �wicie ogie� artylerii
przycicha. Oparci o siebie
ludzie przysypiaj�, chory na
materacu chrapie, poj�kuje.
Wynurzamy si� z piwnicy,
otrz�samy z sadzy. Dzie� czysty,
�wie�y, rze�ki. Puste ulice.
Sta� obchodzi dom, wychodzi na
jezdni�, przygl�da si�, jakby
ocenia�. Czuj�, �e jest
niespokojny.
- Patrz! - pokazuje mi lej na
jezdni. - Tu tu spad�a ta mina.
Widzisz, ca�e podmurowanie
furtki roztrzaskane. To t�dy
wpad� od�amek i zabi� pani�
Mari�. Trzeba ich wszystkich
natychmiast obudzi�! Ten dom
d�ugo nie wytrzyma. Nie
przetrzyma nast�pnej nocy.
Wszyscy musz� si� ewakuowa�.
Biegniemy do schronu. Jak
duszno! Posapywania. Chrapanie.
Matka ju� nie �pi:
- Co si� sta�o, Stasiu?
- Ten dom nie wytrzyma
nast�pnej nocy. Wszyscy musz�
st�d wyj��.
Budz� si�. Zdezorientowani,
przera�eni. S�uchaj�.
- Wyj�� st�d? Jak to, zaraz?
Gdzie? Gdzie si� ewakuowa�? To
tu ju� nie mo�na?
- Nie. Tu nie jest
bezpiecznie. Ta piwnica mo�e by�
zasypana. Nie wytrzyma.
Dwaj ch�opcy wynosz� chorego
na materacu. Pytaj�: gdzie
najlepiej?
- Szukajcie wi�kszych,
silniejszych dom�w. I nie tak na
wprost Wis�y, jak tu.
Zbieraj� bety, rozchodz� si�
ka�dy gdzie�, do kogo�. Wracamy
do mieszkania. Przemy� si� i
napr�dce kawa. Okruchy suchar�w.
Pakuj� walizk�. Matka m�wi:
- Mam znajom� w tej du�ej
kamienicy blisko Ronda. Mo�e
tam?
Bierzemy walizk� i biegniemy
zobaczy�.
Ze strony Pragi wali
artyleria. Coraz g�o�niej. Coraz
g�ciej. Od Warszawy - kanonada.
Wybuchy. Niebo w dymach.
Biegniemy. �wist szrapneli.
Matka wskazuje r�k�:
- O tu... tu... skr�caj na
Berezy�sk�... to ta du�a
kamienica.
Sta� obiega dom naoko�o.
Zagl�da do piwnicy: wielka
pieczara. Gruby, betonowy strop.
Nad nim kilka pi�ter.
- To powinno wytrzyma� - m�wi.
- Przesied�cie tu. Mog� by�
walki na ulicach.
- A ty?
- Wracam tam, bli�ej Wis�y.
- Ja z tob�.
- Nie. Lepiej zosta� z matk�.
Ja musz�.
�egnamy si�. Ziemia dygocze.
Sta� odchodzi. Jeszcze znak
r�k�, jeszcze jakie� s�owa
przyg�uszone wybuchem pocisku.
Znika w kurzu, w dymie.
Przecieram oczy. Wracam do
piwnicy. Obca piwnica, st�oczeni
ludzie. Miga p�omyczek �wieczki.
Siadam przy matce na sto�eczku.
Roz�o�one polowe ��ka. Siedz�
ot�pia�a. Kto� zaczyna litani� i
ju� ca�a piwnica: "�wi�ta Bo�a
Rodzicielko..."
Kot�owanina przy schodach.
Szepty. G�osy. Ludzie wstaj� z
miejsc. Chc� si� przecisn�� do
schod�w. Co? Co si� dzieje?
Po�ar? Nie! Nie! To goniec z
Pragi. Goniec? ��cznik? Ka�dy
chce si� docisn��. Co?
Berlingowcy b�d� si� przeprawia�
przez Wis��. Teraz? Teraz? B�d�
forsowa� Wis��. Id�? Ju� id�...
zbli�aj� si�.
Zgrzyt! Nag�a cisza. Leci
"szafa". Przesuwanie. Raz...
dwa... trzy... cztery... Huk!
Szarpni�cie. Konwulsje ziemi.
Gruz z sufitu. Dom dr�y. Matka
trzyma mnie za r�k�. Zn�w!
"Szafa"! Liczenie. Leci! Coraz
cz�ciej, jedna za drug�.
Wstrz�s! �omot! Litania. Teraz w
nas, teraz blisko! �ciany si�
wal�! Zasypie nas! P�acze
dziecko, uciszania, modlitwy.
Huk, trzask, dym. Sk�d dym?
Po�ar! Zrywaj� si�, cisn� do
drzwi! Spokojnie! Nie ma po�aru.
To tu niedaleko.
- Mamo, ja pobiegn�, zobacz�.
- Nie, nie id�... nie odchod�!
Wyrywam si�, wyskakuj�,
patrz�: pali si� dom na
Walecznych. Wsz�dzie dym,
b�yski. Wracam.
- Na Walecznych pali si� dom.
- Kt�ry?
- Nie wiem. To b�dzie bli�ej
Francuskiej.
Zapadam w stan p�drzemki,
majaczenia. Z odr�twienia
wyrywaj� mnie silniejsze
wybuchy. Kt�ra to godzina? To
ju� chyba noc. Zn�w g�o�ne
odmawianie litanii. Dziecko
rozkrzycza�o si�. Zoboj�tnienie.
Wszystko mi jedno. Wcze�niej czy
p�niej - walnie w nas.
Zagrzebie. Nie prze�yjemy tej
nocy. A Sta�? Gdzie Sta�?
Powinnam by�a z nim p�j��. Po co
ja siedz� w tej piwnicy? Nie
wytrzymam d�u�ej. Oby tylko
doczeka� �witu.
** ** **
Jestem na Zwyci�zc�w. Niebo
czerwone. Po�ary. Zgie�k bitwy.
Terkot karabin�w... zewsz�d
kule... �wist miotaczy ognia...
trzask p�kaj�cych szyb. Ulic�
Francusk�, jeden za drugim,
g�siego, przygarbione, pochylone
sylwetki �o�nierzy. Wszystko
Polacy. Przera�eni. Id� bez
�adnej os�ony ognia. Id� na
�mier�. Bitwa bez krzyku.
Wsz�dzie po�wiata ognia: od
artylerii, od rakiet, kt�rymi
Niemcy o�wietlaj� Wis��. Id�,
d�wigaj� pontony. Przygl�dam si�
Berlingowcom. Ten sier�ant! O,
jak mi przypomina naszego
wachmistrza z Tobruku. Wielkie
ch�opisko! �egna si� raz po raz.
Porusza ustami, modli si�.
Znikaj� za Wa�em
Miedzeszy�skim. Niemiecki ogie�
pra�y w przepraw�. O�wietleni
rakietami Berlingowcy wyp�ywaj�
na Wis��. Wi�kszo�� z nich
ginie. Niedobitki tylko
przeprawiaj� si� na Czerniak�w.
Tam do��czaj� do walcz�cych
powsta�c�w.
Na Zwyci�zc�w, na ma�ym
placyku os�oni�tym wysokim,
naro�nym domem - punkt
opatrunkowy. Lokatorzy domu,
kobiety i dziewcz�ta, opatruj�
rannych, gotuj� kaw�. Ja - na
uboczu. Pomagam przy noszeniu
rannych, przy opatrunkach, ale
nie mog� do��czy� oficjalnie...
Dramat tej sytuacji. Bezsilno��.
My�l�: gdzie Boga? A je�li
kamienica na Berezy�skiej nie
wytrzyma�a? Je�eli znajd� tylko
gruzy? Mo�e nie powinna by�a tam
zosta�? Mo�e tu bezpieczniej?
** ** **
Wyskoczy�am z piwnicy. �wit.
Jeszcze szaro. Ch��d
orze�wiaj�cy. Cisza, a�
uroczysta. Dziwna. Pusto.
Biegn�.
Omijam leje po minach. Od
Walecznych smugi dymu. Biegn�.
Gdzie dom? Nie widz� domu! Ale z
daleka - sylwetka Stasia.
Biegniemy sobie naprzeciw. Coraz
szybciej. Wpadamy na siebie
zadyszani. Ziemia zatrzymuje si�
w p�obrocie. �yjemy. Jeste�my
razem. Cisza. Tylko rytmiczny
dwug�os oddech�w i szybki puls
pod sk�r�, gdy na poszarpanej
lejami ziemi nocne �lady st�p
�mierci �wiec� jeszcze zielonym
pr�chnem.
Teraz dopiero widzimy.
Zwisaj�ce szcz�tki balkon�w, ich
�ebra stalowe wygi�te. Wyrwany
mur, rozbite szk�o. Tam, gdzie
by� dom - stos gruzu. Tylko
wtulone w k�cie zachowa�o si�
nasze mieszkanie. Odsuwamy gruz,
wciskamy si� przez wyrwane
drzwi. Tynk, szk�o, gruby kurz
sypie si� na g�owy, na ramiona.
�ciana pomi�dzy pokojem i
korytarzem run�a, przywalaj�c
wieszak i oficersk� czapk� ojca.
Nie ma domu. Opieku�cze ciep�o
gniazda rozwiane. Nikt nie
zwr�ci przystani, kt�rej
zawierza�o si� zbyt wiele. Ten
dom umar�.
- Najwa�niejsze - m�wi Sta� -
�e nikt nie zgin��. Wszyscy
wyszli w por� ze schronu.
- Tak - m�wi� - tak. To
najwa�niejsze.
Ale nagle porywa mnie, rozrywa
fala p�aczu. �kam g�o�no,
rozpaczliwie. Z najg��bszej
otch�ani rozpaczy, wybucha ze
mnie, wbrew mnie samej, ten
gejzer �ez, niewsp�mierny do
straty. Niezale�ny od mojej
�wiadomo�ci.
- Ale dlaczego, dlaczego tak
p�aczesz?
Spogl�dam na niego
zapuchni�tymi szparkami oczu,
schrypni�tym szeptem zwierzam
si�:
- Nie ma domu. Nie ma naszego
domu...
Irena wysz�a ze schronu. Ostre
�wiat�o dnia razi oczy.
Przes�ania je r�k�. Idzie szybko
w stron� domu. Przystaje,
milczy. Spotykamy si� wzrokiem.
D�wigamy wsp�lnie ci�ar smutku.
- Tak mi si� chce pi� - m�wi.
Przynosz� resztk� wody z
imbryka. Matka pije gwa�townie.
Krztusi si�. Zastanawiamy si�,
co zrobi�, gdzie si� podzia�.
Czy zostaniemy w tym rozwalonym
mieszkaniu? Matce jest oboj�tne.
Wydaje mi si�, jakby ta noc co�
w niej za�ama�a. O�ywia si�
nagle.
- Patrz! - wskazuje palcem. -
Widzisz, kto przyjecha�!
Ulic� przeje�d�a wojskowy
motocykl. Mija� nas ju�
kilkakrotnie. Oficer w polskim
mundurze przygl�da� si�, jakby
chcia� si� upewni�. A teraz
zeskoczy� z motocykla,
podchodzi.
- Boga? Nie poznajesz?
- Sk�d ty tutaj?
"Spartanin" �mieje si�.
Smag�y, ciemny, nos orli, oczy
sowie. To Tadeusz, brat
cioteczny mojej matki, o
kilkana�cie lat od niej m�odszy,
komendant partyzantki z las�w
bychawskich.
- Do��czyli�my do oddzia��w
Berlinga. Idziemy wyzwala�
Warszaw�. Tam, w Lublinie,
strasznie si� o was martwi�.
Ciotka Paulina kaza�a mi si�
wami zaopiekowa�.
- My tu chyba zostaniemy -
m�wi Irena.
"Spartanin" kr�ci g�ow�.
- Natychmiast st�d si�
ewakuujcie. Tu b�dzie pierwsza
linia frontu.
- Ewakuowa� si�? Dok�d?
Podaje nam adres swego biura.
Targowa 15. Wskakuje na
motocykl. Wo�a jeszcze:
- Zaraz wychod�cie. Tu b�dzie
niebezpiecznie.
Zza Wis�y coraz cz�stsze,
coraz g�o�niejsze odg�osy
artylerii. Wrzucam do walizki
zmian� bielizny, buty, sukienki,
r�cznik. To ta sama walizka,
kt�r� mia�am z sob� we wrze�niu
39 roku, gdy ulegaj�c panice
p�przytomnie i bezplanowo
ucieka�y�my ��tym autobusem
przed siebie. To t� walizk�
d�wiga�am uparcie, gdy
rozpoczyna�y�my pieszo powrotn�
w�dr�wk�. Walizk� mia�am przy
sobie, jad�c na wozie obok
Henia, �o�nierza_dezertera,
kt�ry si� nami w tej w�dr�wce
zaopiekowa�. A przede mn�, jak
okiem si�gn�� p�on�y wsie,
p�yn�y wzd�u� drogi strumienie
uciekinier�w i rozbite oddzia�y
wojska tu�a�y si� po lasach.
Wtedy podtrzymywa�a my�l o
domu: wr�ci�, rozpakowa�
walizk�. Poczu� utracone
bezpiecze�stwo drobnych rzeczy,
zapach�w, i d�wi�k�w wro�ni�tych
w to miejsce, splecionych
korzeniami w jedyny,
niepowtarzalny wz�r.
Sta� przynagla, trzeba si�
�pieszy�. Zaczynaj� ostrzeliwa�
coraz mocniej. Musimy si�
wycofa� ��kami. Ju� tam biegn�
ludzie. Matka ustaje. Nie mo�e
z�apa� tchu. Jest spragniona.
- Pi�... musz� si� napi� wody.
- Nie, nie teraz, nie teraz,
wytrzymaj!
Biegniemy. Trzymam j� za r�k�,
Sta� pomaga z drugiej strony.
�wist pocisku. Przypadamy do
ziemi. Podnosimy si�, biegniemy.
Praga pod obstrza�em. Huraganowy
ogie�. Docieramy wreszcie do
kwatery "Spartanina".
Po pierwszej nocy, dr��c z
zimna na pod�odze, bez koc�w i
p�aszczy, postanawiamy wr�ci�.
Zabra� zimowe ubrania. I mo�e
tam zosta�? Irena wywiaduje si�.
Rozmawia z lud�mi. Pomimo
posterunk�w, wypadk�w
postrzelenia, nawet �mierci,
ludzie przenikaj� do mieszka� na
Saskiej K�pie, wynosz� rzeczy,
ratuj�. Dow�dztwo armii Berlinga
wydaje kilkugodzinne przepustki
na tereny obj�te frontem.
Stajemy w ogonku niecierpliwych.
Szepty, �e przepustki
wstrzymane. I oficjalne
og�oszenie: nie ma przepustek,
nie b�dzie. Postanawiamy, Sta� i
ja, i�� bez przepustek. Nie my
jedni. Trzeba si� tylko
dok�adnie wywiedzie� jak. Kt�ra
droga najlepsza? Informuj� nas
tajemniczo i ch�tnie.
Obchodzenie prawa, zakaz�w,
przepis�w, nadaje �yciu
specjalny, pikantny smak. Polacy
lubuj� si� w takich
sprzeniewierzeniach. Podczas
okupacji omijanie zakaz�w
r�wna�o si� przetrwaniu.
Szepcz�:
- Jak si� idzie od
Grochowskiej, to ko�o parku jest
taki mostek. I�� �cie�k�, omija�
Rondo, to ominie si� wartownika.
A jak wartownik, no to w �ap�
setk� albo g�rala, lepiej
g�rala. To pu�ci.
Wyruszamy. Jest mostek, jest
�cie�ka. I jest wartownik.
Siedzi w ziemiance.
- Sta�! Sta�! Bo strzelam!
Stan�li�my. Patrzymy.
Wartownik siedzi na mahoniowym,
stylowym fotelu. Pod�oga
ziemianki wy�cielona narzut�.
Przygl�dam si�: narzuta z mego
tapczanu. Dwaj inni wychylili
g�owy z ziemianki.
- Nie ma przej�cia! Nie ma
przej�cia! Wraca�!
Wtedy ja prosz�co:
- Tylko na kr�tko. Tylko
p�aszcze zimowe...
- Rozkaz jest: nie puszcza�!
Wychodzi z ziemianki. Zielony
mundur, he�m zakrywa oczy,
patrzy w przestrze�, przeze
mnie. Dw�ch �o�nierzy wynurza
si� z g��bi wykopu. Szykuj� si�
do obchodu. Odchodz�. Sta�
wyci�ga paczk� papieros�w,
cz�stuje wartownika, w
zag��bieniu d�oni - r�bek
"g�rala". W nieruchomej twarzy
�o�nierza - drgni�cie. �okciem
wskazuje tamtych dw�ch. Jeszcze
ich wida�, jeszcze nie znikn�li
w zaro�lach. Pr�dkim ruchem
w�lizguje banknot do r�kawa
p�aszcza. Siadamy na trawie. W
czerwonym s�o�cu wrze�niowego
popo�udnia - srebrna melodia
szyn tramwajowych. Za Wis��
spok�j. Tylko czasem
chrz�kni�cie karabinu
maszynowego, czasem �wist
zab��kanego pocisku. Wartownik
skin�� g�ow�. Teraz!
Przeskakujemy graniczny
mostek. Biegniemy przez pole.
Odnajdujemy znajom� �cie�k�. Jak
cicho... Zza sterty gruz�w
d�ugi, �a�osny pysk psa. Biegnie
ku nam, skomli, obw�chuje.
Przeskakujemy ma�e kopce
�o�nierskich grob�w. Od Warszawy
g�o�niejsze chrz�sty,
charczenia. Szybciej! Teraz ju�
blisko. Omijamy pad�ego konia.
Stajemy przed ruin� domu. W
mieszkaniu ju� kto� by�.
Rabowali. Wyrwane drzwi,
roztrzaskana szafa z ubraniami,
fotografie i ksi��ki na
pod�odze. Nie ma dywan�w, nie ma
pianina. Wisz� jeszcze obrazy.
Szelest. Kto to? To tylko dwa
chude koty. Ocieraj� si� o nasze
nogi, mrucz�.
Wi��emy w t�umoki to, co si�
da unie��, co mo�na wzi�� na
plecy. Ju� powinni�my wraca�.
Ale jeszcze po kad�ubie domu, po
naderwanych schodach wspinamy
si� na dach. St�d wida�
Warszaw�. P�onie krwawym
p�kolem od Wilanowa, przez
Czerniak�w, Mokot�w. Gdzie�
dalej k��bi si� nowy po�ar, to
chyba Ko�o. �r�dmie�cie wydaje
si� wymar�e. Pociski przelatuj�
�wietlnymi kulami. S�o�ce coraz
ni�ej, ciemniej� pomara�czowe
pr�gi zachodu. ��kami wracamy na
Prag�.
Milicja urz�duje w budynku
dawnego praskiego starostwa na
ulicy Targowej. Kr�cimy si� w
ich biurach, nie mamy w�asnego
miejsca. Zapracowani, maj�
mn�stwo roboty. Prosz�, �eby
pom�c. Kiedy jednak wype�niam
m�j arkusz ewidencyjny, w kt�rym
i przynale�no�� do AK, i ojciec
w armii na Zachodzie - s�
zak�opotani. Mo�e p�niej. Na
ulicy, kiedy jeste�my sami, Sta�
ostrzega:
- Uwa�aj! To, �e niekt�re
oddzia�y przy��czy�y si� do
armii Berlinga, mo�e by� tylko
chwilowe. Nie wiadomo, jak to
si� wszystko rozwinie. Toleruj�
nas ze wzgl�du na "Spartanina".
Ale tu d�ugo siedzie� nie mo�na.
Wyczuwam, �e co� nie tak, �e
nie tego oczekiwali�my. Plakaty
na �cianach z manifestem
Pkwn, z or�em bez korony,
podobiznami nieznanych ludzi.
Sta� nie ujawnia si�.
Rozpaczliwie szuka kontakt�w.
B��kamy si� po ulicach. Szukamy
czego� do zjedzenia. Zachodzimy
a� na Groch�w. Ma�e, n�dzne
sklepiki s� puste. Czasem chleb
od ulicznego sprzedawcy. Czasem
ser bia�y od kogo�, kto dotar�
tu ze wsi. Spotykamy znajomych.
Podchodzimy do ludzi znanych
tylko z widzenia. Przystajemy,
rozmawiamy, uciekamy do bram
przed pociskami. Nikt nic nie
wie. Nie wiadomo, co z Warszaw�.
Dlaczego stan�a rosyjska
ofensywa? Ale ka�dy ju� si�
gdzie� usadowi�, przytuli� w
jakim� k�cie. Byle przetrwa�.
"Spartanin" bardzo nam pomaga:
�ywno�ci�, miejscem na nocleg,
ale widzimy, �e sam jest
ograniczony, �e bardzo zaj�ty.
Pomimo to przydziela nam na
kilka godzin ci�ar�wk� i
szofera. Na pro�b� matki, kt�ra
chce z rozbitego mieszkania
wywie�� nasze obrazy. Eskapada
udaje si�. Uciekaj�c spod
g�stego ostrza�u z lewego brzegu
Wis�y, wywozimy wielkie p��tna.
Furkocz� jak �agle. Matka jest
szcz�liwa. Co� uda�o si�
uratowa�. To nic, �e przebite
kulami, to si� zreperuje.
Podniecona opowiada, jak razem z
Tadeuszem kupowali obrazy. Cz��
ich �ycia w tych p��tnach.
Zwijamy kanwy, sk�adamy ramy.
A co teraz? Trzeba si�
decydowa�. Tu nie ma dla nas
miejsca. Irena postanawia: do
Lublina. I tam przeczeka�. Nie
ma innego wyj�cia. Sta� zostaje.
B�dzie tu szuka� kontakt�w.
�egnamy si�. Dzie� niebieski,
upalny koniec wrze�nia. Huk
artylerii, �wist kul. Wdrapujemy
si� na zapchan� pasa�erami,
betami, t�umokami ci�ar�wk�.
Sta� u�miecha si�. Powtarza:
- Ja was znajd�! Zobaczymy
si�... na pewno was znajd�...
Przez �zy widz�, jak na
zakr�cie drogi ginie jego
sylwetka. Mo�e - my�l� - to, co
ka�de z nas przechowa, to tylko
ten smutny u�miech wpisany w
dzie� wojenny?
II
Powraca Lublin. Panorama zamku
na g�rze, wie�yce ko�cio��w,
wilgo� pod �ukiem Bramy
Krakowskiej, nier�wne bruki,
strome uliczki biegn�ce w d� ku
��kom Bystrzycy. Senny rytm
prowincji. Na ulicy Narutowicza
- babka Paulina w otoczeniu
dworu ciotek. Jagody pop�kanych
�y�ek na policzkach, kosmyki
bia�ych w�os�w na twarzy i na
szyi, sp�dnica bez daty - ten
sam kr�j od zawsze, fartuch i
serdak, sucha d�o� pod
mu�ni�ciem warg.
- No i co ta Warszawa? I
dlaczego�cie wcze�niej nie
przyjecha�y?
Nie pytamy: czy mo�na, czy
maj� dla nas miejsce. Oczywiste
jest, �e tu teraz jeste�my, �e
tu jest teraz dom. Rodzina.
Babka Paulina przygl�da si�,
poza s�owami wyczytuje prawd�.
Rozwa�a, zastanawia si�.
Decyzja, gdzie nas umie�ci�,
nale�y do niej, chocia� obie
ciotki ju� sobie uplanowa�y: ten
ma�y pok�j, wstawi si� tam
drugie ��ko.
- Jak sobie chc� - m�wi babka
Paulina - ale ja ci, Grubciu,
tak powiem: we�miecie sobie te
dwa pokoiki od ulicy w
przybud�wce, w domku. Nikt tam
nie mieszka.
- Mamo - oponuj� ciotki - ale
tam zimnica, nie ma �azienki.
- Wstawi si� ten okr�g�y
piecyk z rur�. Kube� si�
postawi, miednic�. Lepsza
niewygoda, ale u siebie. Jak
sobie chcecie, mo�ecie tu,
mo�ecie tam.
Matka chce tam. Osobno. "A jak
b�d� chcia�a si� wyk�pa�,
przyjd� tu do was, do
kamienicy."
Domek jest wiekowy, chyba go
jeszcze stawia� dziadek Dominik.
Mury solidne, �redniowieczna
forteca. I kto tam nie mieszka�?
Wszystkie ciotki po kolei, a�
Paulina postawi�a kamienic�,
nowoczesne mieszkania i ju�
�adna o domku nie chcia�a
s�ysze�.
Przysiad� mocno na ulicy,
wszczepi� si�, trwa�. Burzy�
szkoda. Przewijali si� tam
r�ni, ale teraz akurat pokoje
puste.
S�ucham opowiada� matki o
domku i jego lokatorach. Zapala
si�, zn�w jest ma�� dziewczynk�
i ja te� ma�a, podaj� jej r�k� i
biegniemy podpatrywa�,
pods�uchiwa�, nie zwa�aj�c na
jej i m�j czas odleg�y, zr�wnane
zagnie�d�eniem si� w tym miejscu
niespodziewanym, nierzeczywistym
jak dekoracja, odgrywamy role
dawno opuszczone.
- Tu, na g�rce, na facjatce,
mieszka� ucze� rosyjskiego
gimnazjum, Stefan. I wiesz, co
si� z nim sta�o?
- Wiem, wiem, wszystko
pami�tam.
D�wigam w sobie te rodzinne
folia�y, obnosi� si� z nimi b�d�
przez lata w�dr�wek, a� wykluj�
si� we mnie postacie, wybiegn�
na obrotow� scen�, o�yj�,
opuszcz� mnie, uwolni�. Zadr��
�ciany od echa krok�w ucich�ych,
rozwin� si� paprocie i palmy w
pied_~a_terre Karoliny
Lewandowskiej i Jankiel
Wajngarten wypatrywa� b�dzie na
podw�rzu Dominika. Ale teraz,
p�n� jesieni� 1944 roku, nic
nie czuj�, nie s�ysz�. A woko�o
mnie w szczelinach pod�ogi, pod
warstwami pobielanego muru,
skryte we framugach okien
szmery, st�pni�cia,
westchnienia, g�osy rozpaczy i
szepty nami�tne czepiaj� si�
mnie, domagaj� si� wskrzeszenia,
b�agaj� o jeszcze jedn� iskr�,
kt�ra rozpali wygas�y �u�el ich
�ycia.
Otrz�sam si� z dawnego,
najwa�niejsze jest teraz. Jest
to teraz niepewno�ci, obawy,
przyciszonych g�os�w ciotek i
s�siad�w omawiaj�cych ostatnie
wiadomo�ci z frontu. Wieczory
wr�b przy lampach.
Wyczekiwania. Matka jest
niespokojna, nie mo�e usiedzie�
na miejscu. Rozpacza teraz:
dlaczego wyjecha�a? Nie powinna
by�a zostawia� mieszkania. Ale
jak wr�ci�? Gdzie wr�ci�?
- Oszala�a�! - powstrzymuj�
j� ciotki. - Do czego masz
wraca�? W Warszawie jeszcze
Niemcy. Dom wasz rozbity. Sied�.
Czekaj, a� si� wyja�ni.
Ci�ar�wka zatrzyma�a si�
przed domem. Sta� zeskoczy�.
Wymizerowany, zmarzni�ty,
g�odny, ale promienieje.
- M�wi�em, �e ci� znajd�.
Przez tydzie� szuka�
kontakt�w na Pradze, na
Grochowie. I nic... nic...
Zdecydowa� si� przyjecha�.
Szalej� z rado�ci. Jeste�my
razem. Nie ma spraw
wa�niejszych. A mogli�my wszyscy
zgin�� w tej piwnicy.
- Jak to wyczu�e�? Kiedy, w
kt�rej chwili?
- Mia�em takie odczucia kilka
razy. To s� fale zwi�zane z
miejscem, o kt�rym jeszcze nikt
nie wie. Ale miejsce ju� wyczuwa
przysz�o��. To zwykle by�o
zwi�zane z zagro�eniem,
zniszczeniem. W takich chwilach
przestaje si� my�le�. Tak,
jakby� widzia�a wszystkie kolory
i wszystkie zaczynaj� si�
zaciera�, wtapiasz si� w co�, co
nie jest tob�. I rodzaj hipnozy:
trzeba to zrobi�, trzeba
przedsi�wzi�� jak�� akcj�. Bo
czuj�, �e co� chce mnie ratowa�,
jest wewn�trzny nakaz. I wtedy,
w tej piwnicy by�o tak samo.
Drugiego pa�dziernika, po
sze��dziesi�ciu trzech dnia
walki, pad�y wieczorem ostatnie
strza�y. Warszawa skapitulowa�a.
Nieruchomy od miesi�cy front
drgn�� dopiero 12 stycznia 45
roku nad Wis�ok�. Ju� w dwa dni
dotarli nad Wis��, a 17 stycznia
"wyzwolili" cmentarzysko
warszawskie.
Irena zacz�a planowa� powr�t
do domu. Nikt ju� jej teraz nie
m�g� powstrzyma�.
Pod koniec roku, by�o to
pewnie w listopadzie (a mo�e
nieco wcze�niej) - wiadomo�� w
gazecie, �e otwiera si� pierwsza
wy�sza uczelnia w Polsce,
Uniwersytet Marii
Curie_Sk�odowskiej, a przy nim
Akademia Medyczna. Ol�nienie!
Czy to mo�liwe? Cztery lata
tajnego podziemnego nauczania w
warszawskiej szkole docenta
Zaorskiego zostanie uznane,
zatwierdzone. A ju� tracili�my
nadziej�! Czy ma�o Lucio, "pies
na kobiety", m�j kolega z
podziemnych studi�w, prze�y�?
Czy jego ksi��ka "W�dr�wki po
organizmie" doczeka si� wydania?
Ile to razy narzekali�my, �e
pewnie nigdy, �e ca�a ta nauka
bez sensu... Nauka kilkunastu
student�w z jednego atlasu,
po�yczanie podr�cznik�w,
przepisywanie notatek przy
�wietle karbid�wki. Ale
pocieszali�my si�: to
podtrzymuje, to tak�e jest
walk�, to (�artowali�my) sztuka
dla sztuki, gdy� ars longa, vita
brevis.
Pobieg�am. Akademia Medyczna
zajmowa�a jedno ze skrzyde�
Katolickiego Uniwersytetu.
Dopiero napis na drzwiach
zawiadamia�, �e to Akademia
Wojskowa, �e jej dow�dc� jest
p�k Mikulewicz. Na "wojskow�"
nie zwr�ci�am uwagi. Wygodna
"blind spot" w oku omin�a
ostrzegawczy znak. Na
uniwersytecie wszystko si�
dopiero szykuje. Podniecenie.
Prowizorium. Zje�d�aj� si�
odkomenderowani z wojska
studenci, zjawiaj� si�
wyk�adowcy. Nikt nic nie wie.
Trzeba samemu dociera� do
ukrytych za salami i korytarzami
pokoik�w, gdzie urz�duj�
sekretarze uczelni. Okna
pozabijane deskami, wietrzysko
hula przez nie zatkane szpary,
nie ogrzane wn�trza. Ale
znajduj� biuro, trafiam. Bior�
mnie natychmiast na list�,
wype�niam d�ugie blankiety,
przedstawiam dokumenty ze szko�y
doc. Zaorskiego i ten ostatni
dow�d: po�wiadczenie zdanego
przed samym wybuchem Powstania
egzaminu z anatomii
patologicznej u profesora
Paszkiewicza.
Zmobilizowali mnie! Nie
wiadomo kiedy, jak, szast_prast,
ani si� spostrzeg�am i jestem
szeregowcem z cenzusem w Polskim
Wojsku Ludowym. A jak wygl�dam?
Potwornie! Wyfasowali mi d�ugie
buciory, w kt�rych p�ywam, ale
ochraniaj� od �niegu i lodu.
P�aszcz do kostek z twardego
sukna. Sukienna czapa z
daszkiem. Ta czapa jeszcze
najlepsza, ale orze� bez korony.
To mnie rani. Nie mog� nosi� tej
czapki. A przecie� nie mam
�adnych koron w mojej rodzinnej
genealogii. Wszystko ludzie
pracy, ani z soli, ani z roli.
Tylko �e spo�ecznicy. I po
jednej, i po drugiej stronie.
Patrioci, a� do granic nonsensu,
wbrew sobie nawet, pchani,
pod�egam archetypami zbiorowej
pod�wiadomo�ci. A jednak... ta
korona. To chyba bezkrytyczna
wierno�� symbolom przekazanym w
dzieci�stwie: "Kr�lowo Korony
Polskiej...".
Pierwsza rzecz - wyfasowanie
munduru. Papierek z piecz�tk�
zamiast legitymacji. I w tym
mundurze - na �nieg, na pole
przed budynkami uniwersytetu.
Ustawiaj� nas. Kilkana�cie os�b.
Zbi�rka w dwuszeregu. Musztra,
pr�ba jakich� �wicze�. Buciory
mi ci���, co raz to si�
wywracam. Wida�, �e nie wiedz�,
co z nami zrobi�. Dopiero za
kilka dni rozpocznie si� nauka
i zaj�cia kliniczne w dawnym
szpitalu wojskowym na ulicy
Narutowicza.
Moim dziekanem jest profesor
Ludwik Hirszfeld. Ciesz� si�.
Najwa�niejsze: ocala�. Ten
wielki, �wiatowej s�awy uczony
jest przyst�pny, pomocny, ciep�y
w sposobie bycia. Znajduje mi
"posad�" asystentki przy
katedrze histologii. Moim
zwierzchnikiem jest dr Dux.
Ostry, surowy, wymagaj�cy
starszy asystent histologii.
Prowadz� �wiczenia ze studentami
i pracuj� przy mikroskopie. Dr
Dux sprawdza, pop�dza. Przynosi
mi podr�cznik histologii w
j�zyku niemieckim. "Prosz� z
tego przygotowa� �wiczenia."
M�wi�, �e nie znam na tyle
niemieckiego, aby... Przerywa:
"To si� pani nauczy". �l�cz� ze
s�ownikiem, t�umacz�, zagl�dam
pod mikroskop, sprawdzam.
W dni kliniczne jestem od
si�dmej rano w szpitalu.
Wieczorem biegam po mie�cie i
robi� zastrzyki prywatnym
pacjentom.
Sta� ulokowa� si� w pierwszym,
ma�ym pokoiku. Zas�ona odgradza
jego tapczan od drzwi
wej�ciowych. Matka i ja �pimy w
du�ym pokoju. Trzeba w nocy
dawa� sobie rad� z kub�em. W
ci�gu dnia biegamy do mieszkania
ciotek, do ich �azienek.
Nied�ugo po przyje�dzie Stasia
z Warszawy, ciotka Gryknia wpada
do nas zdenerwowana. Zrzuca z
g�owy chustk�, siada przy stole,
trze nos i czo�o.
- No i powiem wam, jest
niedobrze.
Sta� s�ucha wyczekuj�co.
- Wysz�o rozporz�dzenie, �e
wszyscy m�czy�ni maj� si�
stawia� przed Wojskow� Komisj�
Poborow�. Bior� m�czyzn do 30
lat. A ty Stasiu, ile masz lat?
- No, mog� mie� ponad
trzydziestk�.
- Co ty mnie bujasz! P�jdziesz
do wojska! - Gryknia �mieje si�,
ale zaraz z trosk�, powa�nie:
- No i co tu zrobi�? Jak si�
ratowa�. Przecie� ty nie
mo�esz...
- Dam sobie rad� - m�wi Sta� -
p�jd� tam, nie b�jcie si�.
- Tylko nie zr�b �adnego
g�upstwa. Albo, czekaj, uciekaj
w lasy! Jeszcze jest
partyzantka...
- Dam sobie rad�. Nie b�jcie
si�.
Ciotka Gryknia wzdycha.
Spogl�da na Stasia z �zawym
wsp�czuciem: ju� go niemal
�egna. Odchodzi, ale jeszcze raz
odwraca si�. Jej du�e usta
skrzywione w p�u�miechu:
- Bo gdyby� chcia� ucieka� do
lasu... - Gryknia ma obsesj�
lasu i partyzantki. Gdyby mog�a,
sama najch�tniej przy��czy�aby
si� do oddzia�u. Sta� kr�ci
przecz�co g�ow�. Zapewnia, �e
nikomu nie zrobi k�opotu.
Zarejestruje si�. Wie dobrze, �e
Gryknia odpowiedzialna jest za
meldunki domowe, �e musi go
zameldowa�.
Wiecz�r. Za oknami zawierucha.
Pr�szy pierwszy �nieg. Grzeje
nier�wne ciep�o "kozy". Martwi�
si�: Co on zrobi? Przecie� gdyby
go teraz wzi�li jako rekruta,
odkryj� wcze�niej czy p�niej
jego oficerskie kwalifikacje.
Przygl�dam si�, jak k�adzie
przed sob� kenkart�. Jedyny jego
dokument. Pochyla si� nad ni�.
Przygl�da.
- Co robisz?
- Mam pomys�. Widzisz t�
si�demk�?
- Widz�, to tw�j rok urodzenia
- 1917.
- Ja t� si�demk� zmieni� na
czw�rk�. Zamiast 27 lat b�d�
mia� 30. Rozumiesz?
Kiwam g�ow�, ale ogarnia mnie
przera�enie:
- A jak wykryj�?
- Co maj� wykry�! Musz�
zaryzykowa�.
- To znaczy sfa�szujesz
dokument?
- Cicho... ten dokument by�
od pocz�tku fa�szywy. Przecie�
to kenkarta robiona na
Zachodzie.
Nast�pnego dnia, trzydziestego
pa�dziernika, Sta� poszed�
zarejestrowa� si� do Rejonowej
Komendy Uzupe�nie�. Wr�ci�
spokojny. Irena przygryza doln�
warg�. Nie ufa. Gotowa do
"rzucenia" kart, pyta: No i co?
- W porz�dku. Nie wzi�li mnie.
Bior� tylko m�czyzn do
trzydziestego roku �ycia. - Sta�
u�miecha si�. - Ale w pewnej
chwili by�o troch�
niebezpiecznie...
- Opowiedz. Wszystko od
pocz�tku. My si� zamartwiamy.
Powiedz, jak by�o.
- No wi�c poszed�em tam. W
jednym pokoju kancelaria, na
�cianach afisze. Zapatrzy�em
si�, czytam: "Nie matura, lecz
ch�� szczera zrobi z ciebie
oficera". I inne. A ten
podoficer zza biurka, kt�remu
da�em wype�niony formularz i
kenkart�, m�wi do mnie:
- Rok urodzenia?
Zaskoczy� mnie. Wi�c ja:
tysi�c dziewi��set siedemna�cie.
Hukn�� na mnie:
- Co? Nie pami�tacie?
Urodzili�cie si� w roku 1914.
Tak stoi w kenkarcie.
A ja: tak, tak, naturalnie...
1914. Spojrza� na mnie z
politowaniem. Wiem, co pomy�la�:
a to dure�. Z tym by�my mieli
k�opoty... Ale tylko kr�ci�
g�ow� i: "Do badania
lekarskiego!"
Stan��em w kolejce m�czyzn.
Bada�a nas m�oda lekarka,
ciemnow�osa, rysy ostre,
semickie. Na twarzy wyraz
bezdennego znudzenia.
- Spu�ci� spodnie!
Spu�ci�em, wypi��em brzuch,
robi�em si� starszy. Lekarka
trzyma�a w r�ku du�� drewnian�
chochl� z d�ug� r�czk�. T� �y�k�
od zupy podnios�a j�dra. Chwil�
ogl�da�a.
- Mo�ecie si� zapi��! Zdj��
koszul�!
Os�ucha�a kr�tko p�uca, serce.
Zajrza�a do ust, do ucha.
- Zdolny do s�u�by liniowej!
Mo�ecie odej��!
Ubra�em si�, wzi��em swoje
za�wiadczenie. O tu, patrz!
- Ale nie wzi�li ci� do
wojska?
- Na razie nie. Jestem za
stary. Co najwa�niejsze, mog�
teraz szuka� pracy. Przecie�
musz� gdzie� pracowa�, zarabia�.
Grudzie�. Jak tabuny
d�ugogrzywych koni nadci�gaj�
chmury_�niegawice. Miasto pod
nimi skulone, w czapczysku z
siwego baranka. Tylko ciemne
sylwetki przechodni�w,
bursztynowe �wiat�a latar�
zawoalowane �nie�n� mg��. Mr�z
�ci�� ziemi� w szklist�
go�olednic�. Pi�trz� si� wertepy
na chodnikach, stopy �lizgaj� na
go�oledzi. A podst�pne zaspy
mog� wci�gn�� nie obznajomionych
z okolic�. Czasem dzie�
�agodniejszy i s�o�ce wyjrzy z
ko�tuniastego nieba. Wtedy
topnieje zlodo