Danuta Mostwin Nie ma domu Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 2000 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw ZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk: Wydawnictwo "Norbertinum", Lublin 1996 Korekta U. Maksimowicz i E. Chmielewska `ty I Już sześć tygodni broni się Warszawa. A my, na prawym brzegu Wisły, oddaleni od rzeki o niecałe pół mili, na terenie opanowanym przez Niemców, jesteśmy biernymi świadkami dramatu. Ulice pod ostrzałem, puste, patrolowane przez pijanych, rozbestwionych żołnierzy ukraińskich na służbie niemieckiej. Co kilka dni - obława. Niemcy, pod groźbą śmierci, każą stawiać się do wywózki. Najpierw - młodzi mężczyźni. Widzimy ich przez okno kuchenne. Idą pojedynczo na miejsce zbiórki w kierunku Ronda Waszyngtona. Głowy spuszczone, długie buty, chlebaki przewieszone przez ramię. Staś decyduje się zostać. Szykujemy mu kryjówkę. W przedpokoju, nad drzwiami wejściowymi, wysoko i niewidocznie umieszczony jest głęboki schowek, w którym trzymamy brudną bieliznę. Tam! Ukryty, leży przez długie godziny. Słyszy stąpanie ciężkich, żołnierskich butów. Przeszukują mieszkanie. Dopiero nocą, gdy wszystko zamiera, Staś wyskakuje, prostuje się, oddycha. Przedostajemy się na płaski dach domu. Widać łuny nad Śródmieściem. W chłodzie wrześniowej nocy zapach spalenizny. Rozpoznajemy ulice. Bezsilni wobec dramatu stoimy bezradnie, zrozpaczeni. Za dwa dni przyjechali po wszystkich mężczyzn. Grożą, ogłaszają przez megafony: "Nie próbujcie się ukrywać! Znaleziony będzie rozstrzelany na miejscu. Ktokolwiek dopomoże w ukrywaniu - kara śmierci". Teren, z którego będą wywozić rozciąga się od Ronda Waszyngtona aż do ulicy Zwycięzców. Jesteśmy więc w zasięgu strefy objętej wywózką. Należy przedostać się poza tę linię graniczną. Ale w jaki sposób? Staś decyduje się przebrać za kobietę i wyjść z zagrożonego terenu. Postanawia przedostać się do kamienicy za rogiem Zwycięzców. Sukienki i buty mojej ciotki Haliny najlepiej na niego pasują. Nakłada pantofle na wysokich obcasach, na głowie zawiązuje chusteczkę. Podmalowujemy mu usta i policzki, a włosy na piersiach wystające z dekoltu usuwamy depilatorem. W przebraniu wygląda okropnie wyuzdanie i prowokująco, a jednak jest w nim jakiś feblik kobiecy. Patrząc na niego zaczynam się śmiać, zginam się wpół, duszę się ze śmiechu. Śmieje się Irena. Halina chichocze, krztusi się, wyciera załzawione oczy. - Jak ty przejdziesz - mówi Irena - przecież dozorczyni przysięgała, że nie ukryje żadnego mężczyzny. Ona cię nie wpuści! Staś przygląda się w lustrze. Jest zachwycony swoim wyglądem. - Nikt mnie nie pozna. Lekkomyślność tego przebrania, makabryczność maskarady, która w każdej chwili może zakończyć się egzekucją nas wszystkich, nie trafiają do naszej wyobraźni. - Ja już wychodzę. Wyszedł na ulicę pełną patrolujących Niemców. Rzuciłyśmy się do okna. Ogarnęła nas groza. Wstrzymując oddechy, śledzimy jego kroki. Idzie spokojnie, wolno. Omija "budy", do których żołnierze zapędzają mężczyzn. Zjawili się ci, którzy ukrywali się dotychczas. Ilu ich jeszcze! Ilu chłopców, młodych mężczyzn! Ich zszargane nerwy nie pozwalały na dłuższy opór, nie chcieli ryzykować, nie chcieli narażać najbliższych. Ponure, zrezygnowane twarze. Drżymy przerażone. Gdzie Staś? Matka modli się głośno. - Niedawno - mówi Halina - ktoś mi opowiadał, że Niemcy schwycili takiego przebranego mężczyznę. Skatowali go i potem rozstrzelali. Ale Staś przeszedł. Dozorczyni kamienicy nie rozpoznała go. Ukrył się w piwnicznym schronie. Wrócił dopiero nocą. Od kilku dni słychać z daleka artylerię rosyjską. Ich samoloty oświetlają pozycje niemieckie długopalnymi rakietami spuszczanymi na spadochronach. W tym świetle bombardują. Ponad Pragą łuny pożarów. Ostatni raz Niemcy przyjechali na Saską Kępę dzień przed wysadzeniem mostu. Obława zaczyna się z samego rana. Punkt zborny na Rondzie Waszyngtona. Już czeka rząd "bud". Co kilka minut głośniki zapowiadają: "Wszyscy mężczyźni niezależnie od wieku muszą opuścić dzielnicę". Ulica Francuska będzie pierwszą linią frontu. Tym razem Staś decyduje się: - Sytuacja wygląda groźnie - mówi. - Jutro mają ewakuować kobiety. A gdyby teraz mnie znaleźli, rozstrzelają nas wszystkich. Pomagamy mu przygotować się na drogę. Nie mamy plecaka. Walizka nieporęczna i za ciężka. Więc chyba worek? Staś zgadza się. - Niech będzie worek. Zaczyna się pakowanie. Sweter i grube buty. Suchary i przetopiony boczek. A bandaż? A jodyna? Nie wziąłeś latarki! Przecież latarka! I zioła. Chciałeś zioła na nerki. Wszystko ważne. I to się przyda, i tamto. A zapałki? A kawałek świecy? - Stasiu, masz, weź tę puszkę sardynek. - Nie, nie, to dla was. Przecież to ostatnie pudełko. - Weź stanowczo. Nigdy nie wiadomo... Worek, miech, wór brezentowy, worzysko, w którym i maszynka spirytusowa, i garczek, zaczyna pęcznieć, wypełnia się. Rośnie. - Jak ty to weźmiesz? - Zwyczajnie. Na plecy. Lepiej mieć, niż nie mieć. A teraz trzeba się żegnać. Sześć tygodni razem. Kochamy się. Ale nawet nie znam jego prawdziwego nazwiska. Spadł, zjawił się. I odchodzi. - Idź z Bogiem - mówi Irena. Kciukiem kreśli mu znak krzyża na czole. A ja nie mogę się pożegnać. Nie mogę. W tym małym korytarzyku, w którym zobaczyliśmy się po raz pierwszy, gdzie na wieszaku wisi jeszcze czapka oficerska ojca, walą się ściany i sufit, wszystko zapada się na mnie, uciska, dusi, chwieje się podłoga i drżą mi ręce, których nie mogę wyciągnąć do pożegnania. - Ja już pójdę. Nie pożegnasz się ze mną? - Zaczekaj! - Muszę iść. Ale dam znać. Jakoś dam znać. Odnajdę was. - Zaczekaj. Ja cię odprowadzę. - Chcesz? Naprawdę? - Odprowadzę cię do Ronda. Pomagamy przymocować mu do pleców wypchane worzysko. Łzy płyną mi po twarzy. Wychodzimy. Poranek niebieski, wysoko gorejące słońce. Dwunasty września. Dalekie huki od strony Pragi. Nad Warszawą skłębione, rozpaczliwe dymy. Całą szerokością ulicy Francuskiej suną mężczyźni. Są i młodzi. A więc ukrywali się. Ale dziś to już ostateczność. Ubrani w długie buty, "oficerki", jak na paradę. Plecaki, chlebaki, podręczne walizeczki. Tylko Staś ginie pod swoim worem, sterczy mu ponad głową. Idziemy wolniutko, krok za krokiem. Żołnierze zaganiają. Cywil przez tubę powtarza po polsku: "Wszyscy mężczyźni muszą wyjść do godziny dwunastej! Będzie ścisła rewizja każdego domu. Ukryci i ci, co im pomogą - będą rozstrzelani na miejscu. Jutro ewakuacja kobiet i dzieci. Nikt tu nie może zostać". Długim korowodem sunie pielgrzymka udręczonych. Niektórych odprowadzają kobiety. Pochylają się, szepczą ostatnie słowa. Tłumione łzy, uściski i błogosławieństwa. Uśmiechy bez radości. Wielu idzie samotnie. Wzrok utkwiony w nieskończoności. Zdecydowani na wszystko żegnają się z nadzieją. Nagle, w chwili przekroczenia skrzyżowania Obrońców i Francuskiej, nagle... Chwytam Stasia za rękę. - Patrz tam. Cicho! Ostrożnie... Tam! Widzisz? - Widzę. Zawracają go. Kto to? - To ten stary fryzjer. Powiedzieli mu, że nie musi iść. Widzisz, wraca do domu. - Dobrze. To teraz uważaj, zawracam. Tylko spokojnie. Wolno, spokojnie. Skryty za swoim worem, worzyskiem, Staś okręca się na miejscu. Tup, tup... tup. Zawraca, a ja z nim. - Zauważyli? - Nie. Idź dalej. Już jesteśmy na naszej dróżce. Mijamy procesję mężczyzn ciągnących do Ronda Waszyngtona. A my wolniutko, osłonięci worzyskiem - pod prąd. Przez furtkę do ogródka. Już drzwi mieszkania. Irena w drzwiach: - Co? Co się stało? - Zawrócili tego starego fryzjera. - To nie wszyscy wyjdą? - Nie wszyscy. - Wchodź prędko do domu. I czekaj no!... Gdzie by tu... Piwnica? Staś nie chce piwnicy. Nie, nie! Pierwsza rzecz - pójdą szukać do piwnicy. Irena marszczy czoło, myśli głośno: - A dach? - Nie. Dach płaski. Ale strych! - Masz rację. Strych! Tam jest taka sterta żelastwa. - O widzisz! Lećmy sprawdzić! Biegniemy. Ogródkiem do drzwi prowadzących na klatkę schodową. Tędy na strych. Biegnę pierwsza, sprawdzam, czy pusto. Odwracam się: - Chodźcie! Można! Odwracając się, przez szybę w drzwiach klatki schodowej, z wysokości drugiego piętra, widzę ich jeszcze. Idą... Za nimi wloką się ich cienie. Odchodzą do czekających na Rondzie bud. Gdzie ich zawiozą? Do obozów? Czy rozstrzelają starszych, a młodych zapędzą do prac fortyfikacyjnych? Wpadamy na strych. Strych nad całym domem. Słabe światło sączy się przez małe okienka. Pusto. Gdzie tu się schować? Staś rozgląda się, zastanawia. - Tu! O tu! W kącie, z dala od okien, spora sterta odpadków pozostałych tu jeszcze od czasu budowania domu: dykta, pogięte kawały blachy, papy, rury, zwoje drutu, gruz, jakieś papiery, szmaty, puszki po farbach. Jest to stos wysokości około pół metra i trzy metry długości. Staś przygląda się, ocenia: - Tu będzie robota! Trzeba się śpieszyć. Zaczyna odgarniać gruz, przygotowując przestrzeń, w której mógłby się położyć. Od strony Pragi wzmagają się głuche detonacje. - Ja się położę, przykryjcie mnie tym wszystkim. Mogę tak przeleżeć kilka godzin. Tylko będę potrzebował butelki. Wierzę mu, ale drżę z obawy. - Czy tu będzie bezpiecznie? - Najzupełniej. O ile w ogóle może gdzieś być bezpiecznie. Ale właśnie chodzi o takie miejsce, które nie jest kryjówką. ** ** ** Położyłem się w tej stercie. Przykryły mnie deskami i gruzem. W ostatniej chwili, zanim nakryły mi głowę, spojrzałem. Pożegnałem je wzrokiem. Nikt nie wie, co się stanie. Straszny kurz. Leżę z chusteczką przy nosie. Prawa ręka opuszczona, wolna, żeby w razie potrzeby był dostęp do butelki... no trudno, to ludzkie. Lewa ręka pod głową. Chyba zasnąłem. Tak gorąco, duszno, coraz trudniej oddychać. Nie można sobie wyobrazić, że pod tymi śmieciami - człowiek. Ale kto ich wie! Mogą przekłuć bagnetem. Strzelić. Ot tak tylko. Chyba po południu usłyszałem ich kroki. Miałem przy sobie sztylet. Na wszelki wypadek. Zawsze jakaś broń. Teraz idą po schodach. Walą buciorami. Zbliżają się. Ich głosy coraz wyraźniejsze. Coraz bliższe. Jest ich pewnie trzech. Teraz są tuż przy mnie. Nade mną. Duszę się. Zatykam nos i usta chusteczką. Nagle wstrząs! Uderzenie! To jeden z żołnierzy wskoczył na stertę żelastwa. Podskoczył. Kopnął. Czuję intensywność napięcia instynktu obronnego. Nie boję się. Sprężony, najeżony, oczekuję. Jestem krzykiem. Rozdzierającym a bezgłośnym. Ocieram się o śmierć. Kroki. Głosy. Kroki oddalają się. Odeszli. Słyszę uderzenia ich butów na schodach. Ale jeszcze mogą wrócić. Cisza. Słabnę. ** ** ** - Idą tu! - Gdzie idą? - Dwóch do nas. Trzech na górę... na strych... O Boże! - Nie myśl nic. Nie ściągaj nieszczęścia. - Idą! Boję się... - Nie bój się, Bogusiu. Czuję jakąś siłę, która nas broni. Widzę twarz mego ojca... cały czas widzę twarz Dominika. Walenie do drzwi. Otwieram. Dwaj żołnierze. Hełmy, plamiste mundury, karabiny w pogotowiu, pochyleni, czujni. Matka oparta o drzwi pokoju, usuwa się. Przyskakują do okna. Wyglądają oknem na ogród. Otwierają szafy, schowki, szukają pod meblami. Szperają. Węszą. Przetrząsają. - Nie ma tu mężczyzn? Nie ukrywacie kogoś? - Nie. - Za ukrywanie grozi kara śmierci. Nie odpowiadamy. Tylko matka widząc, że jeden z żołnierzy zabiera szczoteczkę do zębów, wyrywa mu ją z ręki. Oddaje. Jakby zawstydzony. Jeszcze spojrzenie tu i tam, jeszcze szybki skok w stronę okna. Odchodzą. Przystają przed furtką ogrodową. Gwiżdżą na tamtych, którzy na strychu... Przypadamy do okna. Wychodzą. Serce staje mi w gardle. Znaleźli go? Prowadzą? Raz... dwa... trzy... cztery... pięć. Pięciu żołnierzy. To wszystko. Już wyszli z ogrodu, zatrzasnęła się za nimi furtka. Nie znaleźli go. Irena pada na kolana przed łóżkiem, płacze. Ulica Francuska pustoszeje. - Mamusiu, już chyba wyjechali. Pobiegnę, zobaczę. - Nie, jeszcze nie! Mogą wrócić. Zamknij drzwi! - Pobiegnę na strych. - Nie! Nie wskazuj drogi. Wieczorem, jak się ściemni. Ktoś wali do drzwi, dłonią na płask. - Irena, otwieraj, to ja! Kwiatkowska! Matka otwiera drzwi. Zosia Kwiatkowska wpada jak huragan. - Uciekają! - Kto? Niemcy? - Niemcy! Niemcy uciekają! Matka cała we łzach. Spłakana. Nos czerwony, włosy w nieładzie. - Zosiu, skąd wiesz, że uciekają? - Zaraz ci powiem. Masz zapałki? - Jest ogień pod blachą. Kwiatkowska uczesana, upudrowana, nawet ten liszaj koło dolnej wargi przybladł. I już kopci. Uzbierała sobie zapas papierosów na kilka lat. - Jutro będą tu Sowieci. - Kto ci to powiedział? - Przyleciał chłopak od ogrodnika. Mówił, że na łąkach u Mrozińskiej już byli. Sowieci są na Pradze. A u Mrozińskiej byli Polacy. - Polskie wojsko? - Berlingowcy. Tylko czujki. Mówili - idą na Warszawę. Na odsiecz Warszawie. Wybiegła. Teraz tylko my dwie. Z tą nowiną, z tą wiadomością. Przepełnione nią, oszołomione. Chcę pobiec do Stasia, powiedzieć mu, ale matka jeszcze wstrzymuje. - Byli u Mrozińskiej. Ja w to wierzę. Ale teraz za wcześnie. Niech on tam lepiej jeszcze zostanie. Nic nie wiadomo. Poczekamy, aż się ściemni. Mrozińscy, ogrodnicy, to był ważny punkt strategiczny w naszym życiu. Do Mrozińskiej chodziłyśmy po pomidory przez cały okres Powstania. Latały zabłąkane kule, świst koło ucha i pac! pac! wpadały gdzieś między pomidory i melony, Mrozińska nie ruszała się ze swego domku-lepianki. Z zewnątrz nędznie, a w środku miała komfortowo: wymoszczone, wyścielone, ciepło. A zapasy! I do tego pies ostry. Kudłaty, silny, nie dopuszczał nikogo. W dzień trzymała go na łańcuchu, nocą puszczała wolno. Mrozińska nakładała na nasz wózeczek pomidory. Były przepiękne tej wojennej jesieni: dojrzałe w słońcu, o cieniutkiej skórce. Dwa gatunki: bursztynowe i szkarłatne. Nie ważyła, tylko tak, na oko. Ile tych pomidorów się zmieści. Dokładała, kusiła: - O ten niech pani weźmie! I ten. Proszę, jaki piękny! Lubiły się z moją matką. Zawsze rajcowały nad tymi pomidorami. Politykowały, przepowiadały różne zakończenia wojny. Rozłożysta blondynka. Twarz pyzata, oczy okrągłe. Usta szerokie. Umiała się śmiać. Tej jesieni - kwitła. A Mroziński gdzieś przepadł. Nie pytałyśmy. I syna zabrał. Schował się? Uciekł? Miał pod swoimi oszklonymi inspektami różne podkopy, piwniczki. Może tam siedział w ziemiance? Dopiero jak było po wszystkim, zjawił się. Ludzie mówili, że został dygnitarzem komunistycznym. I już nasze drogi nie spotkały się. Ale podczas Powstania ratowały nas te pomidory. Zjadało się je na śniadanie, na obiad, na kolację. Do tego suchary. Kartofli już nie było. Kiedyś, pod koniec sierpnia, przywędrował do nas chłop z workiem ziemniaków. Malutkie były, jak orzeszki, wyglądały na nasienne. Kupiłyśmy. Opowiadał, że alianci są już na Pradze. Już lada dzień przyjdą Warszawie na pomoc. Zaklinał się: - Sam widziałem! Więc może z tymi Sowietami tak samo? Ale jak? Niemożliwe. Matka mówiła: - Wierzę, ale nie dowierzam. Dopiero jak się ściemni, pójdę po niego, jeszcze nie teraz. Słabł. Promyki światła, które dochodziły do niego przez stertę żelastwa i gruzu, przygasły. Słyszał coraz bliższe, coraz wyraźniejsze odgłosy artylerii. Wreszcie kroki, lekkie, kobiece. Odetchnął. Irena odwaliła deski, gruz, blachę. Nie ruszał się. Był tak słaby, że musiała go podtrzymywać, podprowadzić do okna. Chwytał głośno powietrze otwartymi ustami. Szepnął: - Gdzie Niemcy? - Poszli, odjechali, uciekli już dawno. Ale nie byłam pewna, bałam się. Sowieci na Pradze. Podobno są oddziały polskie. - To armia Berlinga - powiedział. - Idą na pomoc Warszawie. Z dachu widać było Pragę. Płonął Dworzec Wschodni i Dworzec Wileński. Paliły się domy na Targowej. Waliła artyleria. Od Warszawy - cisza. I cisza blisko nas. Cisza na Saskiej Kępie. Ale była to cisza groźna, napięta, przyczajona, jakby coś się zbliżało, pełzło niewidoczne w ciemności. Cisza interregnum. Ta jedna noc wolności, kiedy na miejsce wycofujących się wojsk niemieckich nie weszły oddziały sowieckie, ta ostatnia noc w domu była nam jeszcze dana. Zbudziliśmy się nad ranem. Szarzało. Uchyliłam drzwi. Cofnęłam się. Schylony, wzdłuż niskiego muru odgradzającego ogródek od ulicy, w rozpiętym mundurze, chwiejąc się szedł, wlókł się żołnierz niemiecki. I nagle padł. Mur osłonił go zupełnie. Ranny? Zemdlał? Kona? Odwróciłam się. Staś stał za mną. - Widziałem - szepnął. - Lepiej wejdź do mieszkania. Ja zobaczę. - Może to ranny. Może umiera? Może trzeba mu pomóc? - Może. Zobaczę. Ale może to zasadzka. Ma karabin. Żołnierz nie ruszał się. Murek zasłaniał go. Leżał tam? Umierał? Staś wychylił się ostrożnie. Wrócił do mieszkania. Uśmiechał się, ale dziwnie, cynicznie, jakby śmiał się sam z siebie. - I co? - Ech! Poszedł już. Uciekł, ostatni maruder. - Ale co mu się stało? Ranny? Osłabł? - Nieee... No, co ci mam mówić! Zachciało mu się. Zostawił nam swój ślad. A my... z tą pomocą... kiedy trzeba było... No cóż. Tacy już jesteśmy. Dzień rozwinął się upalny. Ludzie wychodzili na ulicę. Tylko kilku starszych mężczyzn, kobiety i dzieci. Staś jedyny młody mężczyzna. Mówiliśmy: Co teraz? Co się stanie? Będą forsować Wisłę? Nagle potężny, ogłuszający huk. To runął wysadzony przez Niemców most Poniatowskiego. Od strony łąk zbliżało się trzech jeźdźców. Wydręczone, ponure twarze. Chude, małe koniki. Sznurki zamiast lejc, karabiny na sznurkach. Obojętnie wpatrzeni przed siebie. Był to patrol rozpoznawczy armii sowieckiej. Ludzie przystawali. Milczeli niedowierzająco. Nikt nie rzucał kwiatów, nikt nie podbiegał z głośnym powitaniem. Podobno na Pradze rzucali kwiaty, ale tu nie. Tylko uczucie ulgi. Osłabiająca, bezradosna radość. Odurzenie, aż do zawrotu głowy. Nie ma Niemców! Uciekli. To znaczy - wolność? Czy to możliwe? Wolność? I co teraz? Wyrzucą nas stąd? Zostawią? Wracamy do mieszkania. Od strony Wisły ostre, powtarzające się świsty. Dom chwieje się. Obraz spadł ze ściany. Matka przerażona. - Schodzę do piwnicy. Nie siedźcie tu. Ten obraz to zły znak... Ale my zostajemy, we dwoje czujemy się bezpiecznie. Nie, to tylko ja czuję się bezpiecznie przy Stasiu. Sama uciekłabym już dawno do piwnicy. - Powiedz, jak to wszystko jeszcze długo potrwa? - Słyszysz, front zbliża się, podchodzi do Wisły. - A co z nami? - Na razie dom stoi. Zobaczymy. Siedzimy przy stole, jemy pomidory. Odgłos dział coraz wyraźniejszy. Nagle huk! Blisko. To w nas. Dom szarpnął się. Zakołysał. Osiadł. Tynk w oczach, w gardle. Krzyk. Na pomoc! Ratunku! To głos Anny Lachert, to obok. Chwytam podręczną apteczkę. Biegniemy. Okno kuchenne Anny przylega do naszego okna. Tylko kilka kroków. Na dworze kotłowanina, tuman kurzu, odgłosy pocisków. Drzwi od mieszkania Anny wywalone. Oparta o ścianę pani Marta, ta która niedawno tu zamieszkała. Widzę, jak osuwa się, brzuch rozpłatany, jelita wypływają na podłogę, oczy ogromne, wzrok przerażony, błagalny, wargi poruszają się bezgłośnie, jej umierające spojrzenie na mojej twarzy. Kona. Oparta o ścianę i kaloryfer. Oczy wpatrzone we mnie. Drgawki nóg, krwawa piana na ustach. Za nami głos Anny: - Szrapnel wpadł do kuchni... jak wyszłam do pokoju, ona gotowała i nagle słyszę... jeszcze wybiegła tu... o mój Boże, ona nie żyje. Nie żyje. Badamy puls, serce. Nie żyje. Tylko oczy nieruchome, wydają się błagać o pomoc. Co zrobić? Trzeba ją pochować. Gdzie? - Tu w ogródku - mówi Anna. - Przyniosę łopatę. Pochyla się, zamyka oczy pani Marii. Owijamy ją w prześcieradło. Staś bierze ją na ręce, zanosi do ogródka. Kopie dół. Kule nad nami. Świszczą pociski artylerii. Jesteśmy wzięci w dwa ognie: Niemcy spoza Wisły, Sowieci z Pragi. Chowamy panią Marię. Jej grób jest płytki, wojenny. Modlimy się, każdy po cichu. Biegniemy do schronu w piwnicy. Jej spojrzenie za nami. Matka rozdygotana, płacze. - Jesteście! Już myślałam... Co to było, co to za huk? Co się stało? Opowiadam o pani Marii. - Ta pani Maria? Taka duża, wysoka? Przecież ja z nią jeszcze dziś rozmawiałam. Boże drogi, Boże drogi! W korytarzyku piwnicznym tłok. Jacyś dwaj młodzi chłopcy, pochyleni ku sobie, nie widzę ich twarzy. Na materacu jęczy starszy, chory mężczyzna. Przechodząc ocieram się o niego i przez moment spotykam jego udręczone spojrzenie. Matka w "naszej" piwnicy zapchanej teraz nie znanymi mi ludźmi. Nikt nikogo nie pyta, skąd? Dlaczego tu? Przyczajone, wyczekujące milczenie. Siadam obok matki na skrawku jakiejś skrzyni. Staś przystanął obok chłopców, o coś ich pyta. Szepczą. Nagle - huk! Po nim cała seria wybuchów, wycie, łomot! Wszyscy skuleni w przerażeniu. Wyczekiwanie. Leci "szafa". Słyszę zgrzytliwe zzz... zzz... zzz... przesuwanie straszliwego szafiska. Liczę: raz... dwa... trzy... cztery. Słyszę, że inni też liczą. Wybuch! Głuchy łoskot uderzenia. To gdzieś dalej. Ale zaraz następne "szafy". Jedna po drugiej. Zgrzyty. Huk. To było blisko! Trzask, podmuch, zgasła świeczka, coś się sypie. Dom się zawalił? Nie! Ale to w nas! Jezus Maria! Matka zasłania sobie uszy rękami. - Nie mogę... nie wytrzymuję... zasypią nas w tej kamienicy! Wraca do mnie nieruchome, błagalne, konające spojrzenie pani Marii. Ona tam, w ogrodzie, my jeszcze w schronie... chwila... tak nagle i koniec. O świcie ogień artylerii przycicha. Oparci o siebie ludzie przysypiają, chory na materacu chrapie, pojękuje. Wynurzamy się z piwnicy, otrząsamy z sadzy. Dzień czysty, świeży, rześki. Puste ulice. Staś obchodzi dom, wychodzi na jezdnię, przygląda się, jakby oceniał. Czuję, że jest niespokojny. - Patrz! - pokazuje mi lej na jezdni. - Tu tu spadła ta mina. Widzisz, całe podmurowanie furtki roztrzaskane. To tędy wpadł odłamek i zabił panią Marię. Trzeba ich wszystkich natychmiast obudzić! Ten dom długo nie wytrzyma. Nie przetrzyma następnej nocy. Wszyscy muszą się ewakuować. Biegniemy do schronu. Jak duszno! Posapywania. Chrapanie. Matka już nie śpi: - Co się stało, Stasiu? - Ten dom nie wytrzyma następnej nocy. Wszyscy muszą stąd wyjść. Budzą się. Zdezorientowani, przerażeni. Słuchają. - Wyjść stąd? Jak to, zaraz? Gdzie? Gdzie się ewakuować? To tu już nie można? - Nie. Tu nie jest bezpiecznie. Ta piwnica może być zasypana. Nie wytrzyma. Dwaj chłopcy wynoszą chorego na materacu. Pytają: gdzie najlepiej? - Szukajcie większych, silniejszych domów. I nie tak na wprost Wisły, jak tu. Zbierają bety, rozchodzą się każdy gdzieś, do kogoś. Wracamy do mieszkania. Przemyć się i naprędce kawa. Okruchy sucharów. Pakuję walizkę. Matka mówi: - Mam znajomą w tej dużej kamienicy blisko Ronda. Może tam? Bierzemy walizkę i biegniemy zobaczyć. Ze strony Pragi wali artyleria. Coraz głośniej. Coraz gęściej. Od Warszawy - kanonada. Wybuchy. Niebo w dymach. Biegniemy. Świst szrapneli. Matka wskazuje ręką: - O tu... tu... skręcaj na Berezyńską... to ta duża kamienica. Staś obiega dom naokoło. Zagląda do piwnicy: wielka pieczara. Gruby, betonowy strop. Nad nim kilka pięter. - To powinno wytrzymać - mówi. - Przesiedźcie tu. Mogą być walki na ulicach. - A ty? - Wracam tam, bliżej Wisły. - Ja z tobą. - Nie. Lepiej zostań z matką. Ja muszę. Żegnamy się. Ziemia dygocze. Staś odchodzi. Jeszcze znak ręką, jeszcze jakieś słowa przygłuszone wybuchem pocisku. Znika w kurzu, w dymie. Przecieram oczy. Wracam do piwnicy. Obca piwnica, stłoczeni ludzie. Miga płomyczek świeczki. Siadam przy matce na stołeczku. Rozłożone polowe łóżka. Siedzę otępiała. Ktoś zaczyna litanię i już cała piwnica: "Święta Boża Rodzicielko..." Kotłowanina przy schodach. Szepty. Głosy. Ludzie wstają z miejsc. Chcą się przecisnąć do schodów. Co? Co się dzieje? Pożar? Nie! Nie! To goniec z Pragi. Goniec? Łącznik? Każdy chce się docisnąć. Co? Berlingowcy będą się przeprawiać przez Wisłę. Teraz? Teraz? Będą forsować Wisłę. Idą? Już idą... zbliżają się. Zgrzyt! Nagła cisza. Leci "szafa". Przesuwanie. Raz... dwa... trzy... cztery... Huk! Szarpnięcie. Konwulsje ziemi. Gruz z sufitu. Dom drży. Matka trzyma mnie za rękę. Znów! "Szafa"! Liczenie. Leci! Coraz częściej, jedna za drugą. Wstrząs! Łomot! Litania. Teraz w nas, teraz blisko! Ściany się walą! Zasypie nas! Płacze dziecko, uciszania, modlitwy. Huk, trzask, dym. Skąd dym? Pożar! Zrywają się, cisną do drzwi! Spokojnie! Nie ma pożaru. To tu niedaleko. - Mamo, ja pobiegnę, zobaczę. - Nie, nie idź... nie odchodź! Wyrywam się, wyskakuję, patrzę: pali się dom na Walecznych. Wszędzie dym, błyski. Wracam. - Na Walecznych pali się dom. - Który? - Nie wiem. To będzie bliżej Francuskiej. Zapadam w stan półdrzemki, majaczenia. Z odrętwienia wyrywają mnie silniejsze wybuchy. Która to godzina? To już chyba noc. Znów głośne odmawianie litanii. Dziecko rozkrzyczało się. Zobojętnienie. Wszystko mi jedno. Wcześniej czy później - walnie w nas. Zagrzebie. Nie przeżyjemy tej nocy. A Staś? Gdzie Staś? Powinnam była z nim pójść. Po co ja siedzę w tej piwnicy? Nie wytrzymam dłużej. Oby tylko doczekać świtu. ** ** ** Jestem na Zwycięzców. Niebo czerwone. Pożary. Zgiełk bitwy. Terkot karabinów... zewsząd kule... świst miotaczy ognia... trzask pękających szyb. Ulicą Francuską, jeden za drugim, gęsiego, przygarbione, pochylone sylwetki żołnierzy. Wszystko Polacy. Przerażeni. Idą bez żadnej osłony ognia. Idą na śmierć. Bitwa bez krzyku. Wszędzie poświata ognia: od artylerii, od rakiet, którymi Niemcy oświetlają Wisłę. Idą, dźwigają pontony. Przyglądam się Berlingowcom. Ten sierżant! O, jak mi przypomina naszego wachmistrza z Tobruku. Wielkie chłopisko! Żegna się raz po raz. Porusza ustami, modli się. Znikają za Wałem Miedzeszyńskim. Niemiecki ogień praży w przeprawę. Oświetleni rakietami Berlingowcy wypływają na Wisłę. Większość z nich ginie. Niedobitki tylko przeprawiają się na Czerniaków. Tam dołączają do walczących powstańców. Na Zwycięzców, na małym placyku osłoniętym wysokim, narożnym domem - punkt opatrunkowy. Lokatorzy domu, kobiety i dziewczęta, opatrują rannych, gotują kawę. Ja - na uboczu. Pomagam przy noszeniu rannych, przy opatrunkach, ale nie mogę dołączyć oficjalnie... Dramat tej sytuacji. Bezsilność. Myślę: gdzie Boga? A jeśli kamienica na Berezyńskiej nie wytrzymała? Jeżeli znajdę tylko gruzy? Może nie powinna była tam zostać? Może tu bezpieczniej? ** ** ** Wyskoczyłam z piwnicy. Świt. Jeszcze szaro. Chłód orzeźwiający. Cisza, aż uroczysta. Dziwna. Pusto. Biegnę. Omijam leje po minach. Od Walecznych smugi dymu. Biegnę. Gdzie dom? Nie widzę domu! Ale z daleka - sylwetka Stasia. Biegniemy sobie naprzeciw. Coraz szybciej. Wpadamy na siebie zadyszani. Ziemia zatrzymuje się w półobrocie. Żyjemy. Jesteśmy razem. Cisza. Tylko rytmiczny dwugłos oddechów i szybki puls pod skórą, gdy na poszarpanej lejami ziemi nocne ślady stóp śmierci świecą jeszcze zielonym próchnem. Teraz dopiero widzimy. Zwisające szczątki balkonów, ich żebra stalowe wygięte. Wyrwany mur, rozbite szkło. Tam, gdzie był dom - stos gruzu. Tylko wtulone w kącie zachowało się nasze mieszkanie. Odsuwamy gruz, wciskamy się przez wyrwane drzwi. Tynk, szkło, gruby kurz sypie się na głowy, na ramiona. Ściana pomiędzy pokojem i korytarzem runęła, przywalając wieszak i oficerską czapkę ojca. Nie ma domu. Opiekuńcze ciepło gniazda rozwiane. Nikt nie zwróci przystani, której zawierzało się zbyt wiele. Ten dom umarł. - Najważniejsze - mówi Staś - że nikt nie zginął. Wszyscy wyszli w porę ze schronu. - Tak - mówię - tak. To najważniejsze. Ale nagle porywa mnie, rozrywa fala płaczu. Łkam głośno, rozpaczliwie. Z najgłębszej otchłani rozpaczy, wybucha ze mnie, wbrew mnie samej, ten gejzer łez, niewspółmierny do straty. Niezależny od mojej świadomości. - Ale dlaczego, dlaczego tak płaczesz? Spoglądam na niego zapuchniętymi szparkami oczu, schrypniętym szeptem zwierzam się: - Nie ma domu. Nie ma naszego domu... Irena wyszła ze schronu. Ostre światło dnia razi oczy. Przesłania je ręką. Idzie szybko w stronę domu. Przystaje, milczy. Spotykamy się wzrokiem. Dźwigamy wspólnie ciężar smutku. - Tak mi się chce pić - mówi. Przynoszę resztkę wody z imbryka. Matka pije gwałtownie. Krztusi się. Zastanawiamy się, co zrobić, gdzie się podziać. Czy zostaniemy w tym rozwalonym mieszkaniu? Matce jest obojętne. Wydaje mi się, jakby ta noc coś w niej załamała. Ożywia się nagle. - Patrz! - wskazuje palcem. - Widzisz, kto przyjechał! Ulicą przejeżdża wojskowy motocykl. Mijał nas już kilkakrotnie. Oficer w polskim mundurze przyglądał się, jakby chciał się upewnić. A teraz zeskoczył z motocykla, podchodzi. - Boga? Nie poznajesz? - Skąd ty tutaj? "Spartanin" śmieje się. Smagły, ciemny, nos orli, oczy sowie. To Tadeusz, brat cioteczny mojej matki, o kilkanaście lat od niej młodszy, komendant partyzantki z lasów bychawskich. - Dołączyliśmy do oddziałów Berlinga. Idziemy wyzwalać Warszawę. Tam, w Lublinie, strasznie się o was martwią. Ciotka Paulina kazała mi się wami zaopiekować. - My tu chyba zostaniemy - mówi Irena. "Spartanin" kręci głową. - Natychmiast stąd się ewakuujcie. Tu będzie pierwsza linia frontu. - Ewakuować się? Dokąd? Podaje nam adres swego biura. Targowa 15. Wskakuje na motocykl. Woła jeszcze: - Zaraz wychodźcie. Tu będzie niebezpiecznie. Zza Wisły coraz częstsze, coraz głośniejsze odgłosy artylerii. Wrzucam do walizki zmianę bielizny, buty, sukienki, ręcznik. To ta sama walizka, którą miałam z sobą we wrześniu 39 roku, gdy ulegając panice półprzytomnie i bezplanowo uciekałyśmy żółtym autobusem przed siebie. To tę walizkę dźwigałam uparcie, gdy rozpoczynałyśmy pieszo powrotną wędrówkę. Walizkę miałam przy sobie, jadąc na wozie obok Henia, żołnierza_dezertera, który się nami w tej wędrówce zaopiekował. A przede mną, jak okiem sięgnąć płonęły wsie, płynęły wzdłuż drogi strumienie uciekinierów i rozbite oddziały wojska tułały się po lasach. Wtedy podtrzymywała myśl o domu: wrócić, rozpakować walizkę. Poczuć utracone bezpieczeństwo drobnych rzeczy, zapachów, i dźwięków wrośniętych w to miejsce, splecionych korzeniami w jedyny, niepowtarzalny wzór. Staś przynagla, trzeba się śpieszyć. Zaczynają ostrzeliwać coraz mocniej. Musimy się wycofać łąkami. Już tam biegną ludzie. Matka ustaje. Nie może złapać tchu. Jest spragniona. - Pić... muszę się napić wody. - Nie, nie teraz, nie teraz, wytrzymaj! Biegniemy. Trzymam ją za rękę, Staś pomaga z drugiej strony. Świst pocisku. Przypadamy do ziemi. Podnosimy się, biegniemy. Praga pod obstrzałem. Huraganowy ogień. Docieramy wreszcie do kwatery "Spartanina". Po pierwszej nocy, drżąc z zimna na podłodze, bez koców i płaszczy, postanawiamy wrócić. Zabrać zimowe ubrania. I może tam zostać? Irena wywiaduje się. Rozmawia z ludźmi. Pomimo posterunków, wypadków postrzelenia, nawet śmierci, ludzie przenikają do mieszkań na Saskiej Kępie, wynoszą rzeczy, ratują. Dowództwo armii Berlinga wydaje kilkugodzinne przepustki na tereny objęte frontem. Stajemy w ogonku niecierpliwych. Szepty, że przepustki wstrzymane. I oficjalne ogłoszenie: nie ma przepustek, nie będzie. Postanawiamy, Staś i ja, iść bez przepustek. Nie my jedni. Trzeba się tylko dokładnie wywiedzieć jak. Która droga najlepsza? Informują nas tajemniczo i chętnie. Obchodzenie prawa, zakazów, przepisów, nadaje życiu specjalny, pikantny smak. Polacy lubują się w takich sprzeniewierzeniach. Podczas okupacji omijanie zakazów równało się przetrwaniu. Szepczą: - Jak się idzie od Grochowskiej, to koło parku jest taki mostek. Iść ścieżką, omijać Rondo, to ominie się wartownika. A jak wartownik, no to w łapę setkę albo górala, lepiej górala. To puści. Wyruszamy. Jest mostek, jest ścieżka. I jest wartownik. Siedzi w ziemiance. - Stać! Stać! Bo strzelam! Stanęliśmy. Patrzymy. Wartownik siedzi na mahoniowym, stylowym fotelu. Podłoga ziemianki wyścielona narzutą. Przyglądam się: narzuta z mego tapczanu. Dwaj inni wychylili głowy z ziemianki. - Nie ma przejścia! Nie ma przejścia! Wracać! Wtedy ja prosząco: - Tylko na krótko. Tylko płaszcze zimowe... - Rozkaz jest: nie puszczać! Wychodzi z ziemianki. Zielony mundur, hełm zakrywa oczy, patrzy w przestrzeń, przeze mnie. Dwóch żołnierzy wynurza się z głębi wykopu. Szykują się do obchodu. Odchodzą. Staś wyciąga paczkę papierosów, częstuje wartownika, w zagłębieniu dłoni - rąbek "górala". W nieruchomej twarzy żołnierza - drgnięcie. Łokciem wskazuje tamtych dwóch. Jeszcze ich widać, jeszcze nie zniknęli w zaroślach. Prędkim ruchem wślizguje banknot do rękawa płaszcza. Siadamy na trawie. W czerwonym słońcu wrześniowego popołudnia - srebrna melodia szyn tramwajowych. Za Wisłą spokój. Tylko czasem chrząknięcie karabinu maszynowego, czasem świst zabłąkanego pocisku. Wartownik skinął głową. Teraz! Przeskakujemy graniczny mostek. Biegniemy przez pole. Odnajdujemy znajomą ścieżkę. Jak cicho... Zza sterty gruzów długi, żałosny pysk psa. Biegnie ku nam, skomli, obwąchuje. Przeskakujemy małe kopce żołnierskich grobów. Od Warszawy głośniejsze chrzęsty, charczenia. Szybciej! Teraz już blisko. Omijamy padłego konia. Stajemy przed ruiną domu. W mieszkaniu już ktoś był. Rabowali. Wyrwane drzwi, roztrzaskana szafa z ubraniami, fotografie i książki na podłodze. Nie ma dywanów, nie ma pianina. Wiszą jeszcze obrazy. Szelest. Kto to? To tylko dwa chude koty. Ocierają się o nasze nogi, mruczą. Wiążemy w tłumoki to, co się da unieść, co można wziąć na plecy. Już powinniśmy wracać. Ale jeszcze po kadłubie domu, po naderwanych schodach wspinamy się na dach. Stąd widać Warszawę. Płonie krwawym półkolem od Wilanowa, przez Czerniaków, Mokotów. Gdzieś dalej kłębi się nowy pożar, to chyba Koło. Śródmieście wydaje się wymarłe. Pociski przelatują świetlnymi kulami. Słońce coraz niżej, ciemnieją pomarańczowe pręgi zachodu. Łąkami wracamy na Pragę. Milicja urzęduje w budynku dawnego praskiego starostwa na ulicy Targowej. Kręcimy się w ich biurach, nie mamy własnego miejsca. Zapracowani, mają mnóstwo roboty. Proszą, żeby pomóc. Kiedy jednak wypełniam mój arkusz ewidencyjny, w którym i przynależność do AK, i ojciec w armii na Zachodzie - są zakłopotani. Może później. Na ulicy, kiedy jesteśmy sami, Staś ostrzega: - Uważaj! To, że niektóre oddziały przyłączyły się do armii Berlinga, może być tylko chwilowe. Nie wiadomo, jak to się wszystko rozwinie. Tolerują nas ze względu na "Spartanina". Ale tu długo siedzieć nie można. Wyczuwam, że coś nie tak, że nie tego oczekiwaliśmy. Plakaty na ścianach z manifestem Pkwn, z orłem bez korony, podobiznami nieznanych ludzi. Staś nie ujawnia się. Rozpaczliwie szuka kontaktów. Błąkamy się po ulicach. Szukamy czegoś do zjedzenia. Zachodzimy aż na Grochów. Małe, nędzne sklepiki są puste. Czasem chleb od ulicznego sprzedawcy. Czasem ser biały od kogoś, kto dotarł tu ze wsi. Spotykamy znajomych. Podchodzimy do ludzi znanych tylko z widzenia. Przystajemy, rozmawiamy, uciekamy do bram przed pociskami. Nikt nic nie wie. Nie wiadomo, co z Warszawą. Dlaczego stanęła rosyjska ofensywa? Ale każdy już się gdzieś usadowił, przytulił w jakimś kącie. Byle przetrwać. "Spartanin" bardzo nam pomaga: żywnością, miejscem na nocleg, ale widzimy, że sam jest ograniczony, że bardzo zajęty. Pomimo to przydziela nam na kilka godzin ciężarówkę i szofera. Na prośbę matki, która chce z rozbitego mieszkania wywieźć nasze obrazy. Eskapada udaje się. Uciekając spod gęstego ostrzału z lewego brzegu Wisły, wywozimy wielkie płótna. Furkoczą jak żagle. Matka jest szczęśliwa. Coś udało się uratować. To nic, że przebite kulami, to się zreperuje. Podniecona opowiada, jak razem z Tadeuszem kupowali obrazy. Część ich życia w tych płótnach. Zwijamy kanwy, składamy ramy. A co teraz? Trzeba się decydować. Tu nie ma dla nas miejsca. Irena postanawia: do Lublina. I tam przeczekać. Nie ma innego wyjścia. Staś zostaje. Będzie tu szukał kontaktów. Żegnamy się. Dzień niebieski, upalny koniec września. Huk artylerii, świst kul. Wdrapujemy się na zapchaną pasażerami, betami, tłumokami ciężarówkę. Staś uśmiecha się. Powtarza: - Ja was znajdę! Zobaczymy się... na pewno was znajdę... Przez łzy widzę, jak na zakręcie drogi ginie jego sylwetka. Może - myślę - to, co każde z nas przechowa, to tylko ten smutny uśmiech wpisany w dzień wojenny? II Powraca Lublin. Panorama zamku na górze, wieżyce kościołów, wilgoć pod łukiem Bramy Krakowskiej, nierówne bruki, strome uliczki biegnące w dół ku łąkom Bystrzycy. Senny rytm prowincji. Na ulicy Narutowicza - babka Paulina w otoczeniu dworu ciotek. Jagody popękanych żyłek na policzkach, kosmyki białych włosów na twarzy i na szyi, spódnica bez daty - ten sam krój od zawsze, fartuch i serdak, sucha dłoń pod muśnięciem warg. - No i co ta Warszawa? I dlaczegoście wcześniej nie przyjechały? Nie pytamy: czy można, czy mają dla nas miejsce. Oczywiste jest, że tu teraz jesteśmy, że tu jest teraz dom. Rodzina. Babka Paulina przygląda się, poza słowami wyczytuje prawdę. Rozważa, zastanawia się. Decyzja, gdzie nas umieścić, należy do niej, chociaż obie ciotki już sobie uplanowały: ten mały pokój, wstawi się tam drugie łóżko. - Jak sobie chcą - mówi babka Paulina - ale ja ci, Grubciu, tak powiem: weźmiecie sobie te dwa pokoiki od ulicy w przybudówce, w domku. Nikt tam nie mieszka. - Mamo - oponują ciotki - ale tam zimnica, nie ma łazienki. - Wstawi się ten okrągły piecyk z rurą. Kubeł się postawi, miednicę. Lepsza niewygoda, ale u siebie. Jak sobie chcecie, możecie tu, możecie tam. Matka chce tam. Osobno. "A jak będę chciała się wykąpać, przyjdę tu do was, do kamienicy." Domek jest wiekowy, chyba go jeszcze stawiał dziadek Dominik. Mury solidne, średniowieczna forteca. I kto tam nie mieszkał? Wszystkie ciotki po kolei, aż Paulina postawiła kamienicę, nowoczesne mieszkania i już żadna o domku nie chciała słyszeć. Przysiadł mocno na ulicy, wszczepił się, trwał. Burzyć szkoda. Przewijali się tam różni, ale teraz akurat pokoje puste. Słucham opowiadań matki o domku i jego lokatorach. Zapala się, znów jest małą dziewczynką i ja też mała, podaję jej rękę i biegniemy podpatrywać, podsłuchiwać, nie zważając na jej i mój czas odległy, zrównane zagnieżdżeniem się w tym miejscu niespodziewanym, nierzeczywistym jak dekoracja, odgrywamy role dawno opuszczone. - Tu, na górce, na facjatce, mieszkał uczeń rosyjskiego gimnazjum, Stefan. I wiesz, co się z nim stało? - Wiem, wiem, wszystko pamiętam. Dźwigam w sobie te rodzinne foliały, obnosić się z nimi będę przez lata wędrówek, aż wyklują się we mnie postacie, wybiegną na obrotową scenę, ożyją, opuszczą mnie, uwolnią. Zadrżą ściany od echa kroków ucichłych, rozwiną się paprocie i palmy w pied_~a_terre Karoliny Lewandowskiej i Jankiel Wajngarten wypatrywać będzie na podwórzu Dominika. Ale teraz, późną jesienią 1944 roku, nic nie czuję, nie słyszę. A wokoło mnie w szczelinach podłogi, pod warstwami pobielanego muru, skryte we framugach okien szmery, stąpnięcia, westchnienia, głosy rozpaczy i szepty namiętne czepiają się mnie, domagają się wskrzeszenia, błagają o jeszcze jedną iskrę, która rozpali wygasły żużel ich życia. Otrząsam się z dawnego, najważniejsze jest teraz. Jest to teraz niepewności, obawy, przyciszonych głosów ciotek i sąsiadów omawiających ostatnie wiadomości z frontu. Wieczory wróżb przy lampach. Wyczekiwania. Matka jest niespokojna, nie może usiedzieć na miejscu. Rozpacza teraz: dlaczego wyjechała? Nie powinna była zostawiać mieszkania. Ale jak wrócić? Gdzie wrócić? - Oszalałaś! - powstrzymują ją ciotki. - Do czego masz wracać? W Warszawie jeszcze Niemcy. Dom wasz rozbity. Siedź. Czekaj, aż się wyjaśni. Ciężarówka zatrzymała się przed domem. Staś zeskoczył. Wymizerowany, zmarznięty, głodny, ale promienieje. - Mówiłem, że cię znajdę. Przez tydzień szukał kontaktów na Pradze, na Grochowie. I nic... nic... Zdecydował się przyjechać. Szaleję z radości. Jesteśmy razem. Nie ma spraw ważniejszych. A mogliśmy wszyscy zginąć w tej piwnicy. - Jak to wyczułeś? Kiedy, w której chwili? - Miałem takie odczucia kilka razy. To są fale związane z miejscem, o którym jeszcze nikt nie wie. Ale miejsce już wyczuwa przyszłość. To zwykle było związane z zagrożeniem, zniszczeniem. W takich chwilach przestaje się myśleć. Tak, jakbyś widziała wszystkie kolory i wszystkie zaczynają się zacierać, wtapiasz się w coś, co nie jest tobą. I rodzaj hipnozy: trzeba to zrobić, trzeba przedsięwziąć jakąś akcję. Bo czuję, że coś chce mnie ratować, jest wewnętrzny nakaz. I wtedy, w tej piwnicy było tak samo. Drugiego października, po sześćdziesięciu trzech dnia walki, padły wieczorem ostatnie strzały. Warszawa skapitulowała. Nieruchomy od miesięcy front drgnął dopiero 12 stycznia 45 roku nad Wisłoką. Już w dwa dni dotarli nad Wisłę, a 17 stycznia "wyzwolili" cmentarzysko warszawskie. Irena zaczęła planować powrót do domu. Nikt już jej teraz nie mógł powstrzymać. Pod koniec roku, było to pewnie w listopadzie (a może nieco wcześniej) - wiadomość w gazecie, że otwiera się pierwsza wyższa uczelnia w Polsce, Uniwersytet Marii Curie_Skłodowskiej, a przy nim Akademia Medyczna. Olśnienie! Czy to możliwe? Cztery lata tajnego podziemnego nauczania w warszawskiej szkole docenta Zaorskiego zostanie uznane, zatwierdzone. A już traciliśmy nadzieję! Czy mało Lucio, "pies na kobiety", mój kolega z podziemnych studiów, przeżył? Czy jego książka "Wędrówki po organizmie" doczeka się wydania? Ile to razy narzekaliśmy, że pewnie nigdy, że cała ta nauka bez sensu... Nauka kilkunastu studentów z jednego atlasu, pożyczanie podręczników, przepisywanie notatek przy świetle karbidówki. Ale pocieszaliśmy się: to podtrzymuje, to także jest walką, to (żartowaliśmy) sztuka dla sztuki, gdyż ars longa, vita brevis. Pobiegłam. Akademia Medyczna zajmowała jedno ze skrzydeł Katolickiego Uniwersytetu. Dopiero napis na drzwiach zawiadamiał, że to Akademia Wojskowa, że jej dowódcą jest płk Mikulewicz. Na "wojskową" nie zwróciłam uwagi. Wygodna "blind spot" w oku ominęła ostrzegawczy znak. Na uniwersytecie wszystko się dopiero szykuje. Podniecenie. Prowizorium. Zjeżdżają się odkomenderowani z wojska studenci, zjawiają się wykładowcy. Nikt nic nie wie. Trzeba samemu docierać do ukrytych za salami i korytarzami pokoików, gdzie urzędują sekretarze uczelni. Okna pozabijane deskami, wietrzysko hula przez nie zatkane szpary, nie ogrzane wnętrza. Ale znajduję biuro, trafiam. Biorą mnie natychmiast na listę, wypełniam długie blankiety, przedstawiam dokumenty ze szkoły doc. Zaorskiego i ten ostatni dowód: poświadczenie zdanego przed samym wybuchem Powstania egzaminu z anatomii patologicznej u profesora Paszkiewicza. Zmobilizowali mnie! Nie wiadomo kiedy, jak, szast_prast, ani się spostrzegłam i jestem szeregowcem z cenzusem w Polskim Wojsku Ludowym. A jak wyglądam? Potwornie! Wyfasowali mi długie buciory, w których pływam, ale ochraniają od śniegu i lodu. Płaszcz do kostek z twardego sukna. Sukienna czapa z daszkiem. Ta czapa jeszcze najlepsza, ale orzeł bez korony. To mnie rani. Nie mogę nosić tej czapki. A przecież nie mam żadnych koron w mojej rodzinnej genealogii. Wszystko ludzie pracy, ani z soli, ani z roli. Tylko że społecznicy. I po jednej, i po drugiej stronie. Patrioci, aż do granic nonsensu, wbrew sobie nawet, pchani, podżegam archetypami zbiorowej podświadomości. A jednak... ta korona. To chyba bezkrytyczna wierność symbolom przekazanym w dzieciństwie: "Królowo Korony Polskiej...". Pierwsza rzecz - wyfasowanie munduru. Papierek z pieczątką zamiast legitymacji. I w tym mundurze - na śnieg, na pole przed budynkami uniwersytetu. Ustawiają nas. Kilkanaście osób. Zbiórka w dwuszeregu. Musztra, próba jakichś ćwiczeń. Buciory mi ciążą, co raz to się wywracam. Widać, że nie wiedzą, co z nami zrobić. Dopiero za kilka dni rozpocznie się nauka i zajęcia kliniczne w dawnym szpitalu wojskowym na ulicy Narutowicza. Moim dziekanem jest profesor Ludwik Hirszfeld. Cieszę się. Najważniejsze: ocalał. Ten wielki, światowej sławy uczony jest przystępny, pomocny, ciepły w sposobie bycia. Znajduje mi "posadę" asystentki przy katedrze histologii. Moim zwierzchnikiem jest dr Dux. Ostry, surowy, wymagający starszy asystent histologii. Prowadzę ćwiczenia ze studentami i pracuję przy mikroskopie. Dr Dux sprawdza, popędza. Przynosi mi podręcznik histologii w języku niemieckim. "Proszę z tego przygotować ćwiczenia." Mówię, że nie znam na tyle niemieckiego, aby... Przerywa: "To się pani nauczy". Ślęczę ze słownikiem, tłumaczę, zaglądam pod mikroskop, sprawdzam. W dni kliniczne jestem od siódmej rano w szpitalu. Wieczorem biegam po mieście i robię zastrzyki prywatnym pacjentom. Staś ulokował się w pierwszym, małym pokoiku. Zasłona odgradza jego tapczan od drzwi wejściowych. Matka i ja śpimy w dużym pokoju. Trzeba w nocy dawać sobie radę z kubłem. W ciągu dnia biegamy do mieszkania ciotek, do ich łazienek. Niedługo po przyjeździe Stasia z Warszawy, ciotka Gryknia wpada do nas zdenerwowana. Zrzuca z głowy chustkę, siada przy stole, trze nos i czoło. - No i powiem wam, jest niedobrze. Staś słucha wyczekująco. - Wyszło rozporządzenie, że wszyscy mężczyźni mają się stawiać przed Wojskową Komisją Poborową. Biorą mężczyzn do 30 lat. A ty Stasiu, ile masz lat? - No, mogę mieć ponad trzydziestkę. - Co ty mnie bujasz! Pójdziesz do wojska! - Gryknia śmieje się, ale zaraz z troską, poważnie: - No i co tu zrobić? Jak się ratować. Przecież ty nie możesz... - Dam sobie radę - mówi Staś - pójdę tam, nie bójcie się. - Tylko nie zrób żadnego głupstwa. Albo, czekaj, uciekaj w lasy! Jeszcze jest partyzantka... - Dam sobie radę. Nie bójcie się. Ciotka Gryknia wzdycha. Spogląda na Stasia z łzawym współczuciem: już go niemal żegna. Odchodzi, ale jeszcze raz odwraca się. Jej duże usta skrzywione w półuśmiechu: - Bo gdybyś chciał uciekać do lasu... - Gryknia ma obsesję lasu i partyzantki. Gdyby mogła, sama najchętniej przyłączyłaby się do oddziału. Staś kręci przecząco głową. Zapewnia, że nikomu nie zrobi kłopotu. Zarejestruje się. Wie dobrze, że Gryknia odpowiedzialna jest za meldunki domowe, że musi go zameldować. Wieczór. Za oknami zawierucha. Prószy pierwszy śnieg. Grzeje nierówne ciepło "kozy". Martwię się: Co on zrobi? Przecież gdyby go teraz wzięli jako rekruta, odkryją wcześniej czy później jego oficerskie kwalifikacje. Przyglądam się, jak kładzie przed sobą kenkartę. Jedyny jego dokument. Pochyla się nad nią. Przygląda. - Co robisz? - Mam pomysł. Widzisz tę siódemkę? - Widzę, to twój rok urodzenia - 1917. - Ja tę siódemkę zmienię na czwórkę. Zamiast 27 lat będę miał 30. Rozumiesz? Kiwam głową, ale ogarnia mnie przerażenie: - A jak wykryją? - Co mają wykryć! Muszę zaryzykować. - To znaczy sfałszujesz dokument? - Cicho... ten dokument był od początku fałszywy. Przecież to kenkarta robiona na Zachodzie. Następnego dnia, trzydziestego października, Staś poszedł zarejestrować się do Rejonowej Komendy Uzupełnień. Wrócił spokojny. Irena przygryza dolną wargę. Nie ufa. Gotowa do "rzucenia" kart, pyta: No i co? - W porządku. Nie wzięli mnie. Biorą tylko mężczyzn do trzydziestego roku życia. - Staś uśmiecha się. - Ale w pewnej chwili było trochę niebezpiecznie... - Opowiedz. Wszystko od początku. My się zamartwiamy. Powiedz, jak było. - No więc poszedłem tam. W jednym pokoju kancelaria, na ścianach afisze. Zapatrzyłem się, czytam: "Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera". I inne. A ten podoficer zza biurka, któremu dałem wypełniony formularz i kenkartę, mówi do mnie: - Rok urodzenia? Zaskoczył mnie. Więc ja: tysiąc dziewięćset siedemnaście. Huknął na mnie: - Co? Nie pamiętacie? Urodziliście się w roku 1914. Tak stoi w kenkarcie. A ja: tak, tak, naturalnie... 1914. Spojrzał na mnie z politowaniem. Wiem, co pomyślał: a to dureń. Z tym byśmy mieli kłopoty... Ale tylko kręcił głową i: "Do badania lekarskiego!" Stanąłem w kolejce mężczyzn. Badała nas młoda lekarka, ciemnowłosa, rysy ostre, semickie. Na twarzy wyraz bezdennego znudzenia. - Spuścić spodnie! Spuściłem, wypiąłem brzuch, robiłem się starszy. Lekarka trzymała w ręku dużą drewnianą chochlę z długą rączką. Tą łyżką od zupy podniosła jądra. Chwilę oglądała. - Możecie się zapiąć! Zdjąć koszulę! Osłuchała krótko płuca, serce. Zajrzała do ust, do ucha. - Zdolny do służby liniowej! Możecie odejść! Ubrałem się, wziąłem swoje zaświadczenie. O tu, patrz! - Ale nie wzięli cię do wojska? - Na razie nie. Jestem za stary. Co najważniejsze, mogę teraz szukać pracy. Przecież muszę gdzieś pracować, zarabiać. Grudzień. Jak tabuny długogrzywych koni nadciągają chmury_śniegawice. Miasto pod nimi skulone, w czapczysku z siwego baranka. Tylko ciemne sylwetki przechodniów, bursztynowe światła latarń zawoalowane śnieżną mgłą. Mróz ściął ziemię w szklistą gołolednicę. Piętrzą się wertepy na chodnikach, stopy ślizgają na gołoledzi. A podstępne zaspy mogą wciągnąć nie obznajomionych z okolicą. Czasem dzień łagodniejszy i słońce wyjrzy z kołtuniastego nieba. Wtedy topnieje zlodowaciała skorupa śniegu i na powierzchni mętne kałuże_śniegówki. I znów porywa się wiatr, tnie ostrym, ziarnistym śniegiem, oślepia. Pod tym kożuchem tamującym, w kurzawie śnieżnej odgraniczającej od świata, zaczynało bić serce narodu. Tak jak poraniony człowiek, który mdleje, pada, a jednak po pewnym czasie podnosi się, zaczyna funkcjonować na nowo, gdyż mądra precyzja organizmu rozwija natychmiast funkcje, zastępcze, dostosowując elementy i to co uszkodzone regenerując na przeróżne sposoby, tak i społeczeństwo, zbite i osłabłe, zaczynało się podnosić, zmieniając się, poganiane, wzniecało w sobie nieufność, nie dowierzało przyszłości. Po raz trzeci w polskiej historii Lublin stawał się tymczasową stolicą. Pierwsza w roku 1413 unia horodelska obrała miasto na wspólne zjazdy polsko_litewskie, nadając mu prawa polsko_litewskiej stolicy. Drugi raz w roku 1918 był siedzibą Tymczasowego Rządu Ludowego, a teraz przez 164 dni, od 24 lipca, kiedy armia sowiecka wkroczyła do miasta, Lublin będzie stolicą rządu Pkwn. Śnieg. Wczesne wieczory ciemne i niebezpieczne. Grube lodowe kwiaty na szybach naszego mieszkania. Rano dygoczemy z zimna. Wieczorem zbieramy się u ciotek. Szepty: co na froncie? co z Rządem Londyńskim i co tu, w Lublinie. Ludzie znikają z ulic. Wychodzą i nie wracają. Coraz częstsze "kotły" w niespodziewanych miejscach. Przy ulicy Szopena, w podziemiach, dzieją się jakieś straszne rzeczy. Nic nie wiadomo na pewno. Irena przyszykowuje się do powrotu: jeszcze nie teraz. Po Bożym Narodzeniu. Ale... nie może czekać zbyt długo. Ulice Lublina pęcznieją od napływających tu uciekinierów z Warszawy, wysiedleńców, urzędników Rządu Tymczasowego. Już czynny jest teatr. Otworzono kino przy ulicy Szpitalnej. Idziemy ze Stasiem na seans. Tłok ludzi spragnionych rozrywki unosi nas. Wjeżdżamy, wpływamy na salę kinową. Obraz patriotyczny, rosyjski "Ona broni ojczyzny". Wszystko jedno jaki obraz, ale coś się rusza, mówi, można patrzeć, słuchać, zobaczyć wojnę, odczuwaną tylko na sobie, z innej strony. Przyglądać się jej bezpiecznie. Na wprost lubelskiego dworca, po drugiej stronie brukowanego dziedzińca, w rogowym domu, mieści się punkt etapowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Lublin nigdy nie chwalił się swoim dworcem kolejowym. Wybudowany daleko, na peryferiach, długo czekał na drogi, które by go z miastem połączyły. Zawsze był zbyt mały, wymagał rozbudowy, ale żadna rozbudowa nie dodawała mu krasy. Był to budynek bez stylu, zaniedbany, odrapany i jakby na całe miasto obrażony, sam dla siebie, parias wobec zamczyska na górze, średniowiecznych uroków Starego Miasta i wież kościelnych, których wysmukły bukiet na horyzoncie był jak igła kompasu wskazująca miasto. Mimo brzydoty dworzec lubelski był ważną stacją węzłową. Łączył wschodnie połacie kraju z Warszawą. Do Lublina kierowano też pociągi repatriantów. Irena znalazła Stasiowi kontakt na pracę. Spotkała na ulicy właścicielkę naszego mieszkania na Francuskiej - Annę Lachert. Ojciec jej jest dyrektorem Czerwonego Krzyża. Naturalnie, pamięta Stasia, wspomina go z wdzięcznością - był taki pomocny, kiedy umarła pani Maria. Podaje adres swego ojca. Powie mu. Na pewno coś mu wynajdzie, na pewno go zaproteguje. W ten sposób Staś zostaje kierownikiem punktu Pur (Państwowego Urzędu Repatriacyjnego) w Lublinie. Jest odpowiedzialny za rozprowadzanie repatriantów ściągających tu z Rosji, z województwa lwowskiego, z Wilna, ludzi wymęczonych, chorych, którzy z resztą uratowanego dobytku jadą tygodniami w bydlęcych wagonach, nie wiedząc, gdzie jadą i co się z nimi stanie. Wraca wieczorem przemarznięty, zmęczony, ale szczęśliwy. - Zaawansowałem. Od dziś jestem inspektorem na wszystkie województwa na wschód od Wisły. Jestem odpowiedzialny za organizację, budżet, rozprowadzanie repatriantów. Zorganizowałem zjazd pisarzy gminnych. Radziliśmy razem, co robić, skąd wziąć pieniądze na pomoc dla repatriantów. Niczego nie ma, a wszystkie źródła społeczne są wyczerpane. Więc spowodowałem opodatkowanie młynów. Zorganizowaliśmy komitety opieki. Proboszczowie z ambon mają przemawiać do ludzi, zachęcać, aby pomogli repatriantom, żeby ich przyjęli do siebie. Pisarze gminni są wspaniali, doskonale pracują. Dzielę jego entuzjazm, bo czy może być coś wspanialszego niż włączenie się w pracę nad odbudową kraju? Ale na dnie świadomości dręczy obawa: a jeśli wykryją, kim on jest? Staś odczytuje moje myśli, mówi: - Mam cały czas przy sobie politruka. Wiem przecież, kim on jest. Ja pracuję, wydaję rozporządzenia, a on patrzy na moje ręce, przypatruje się, podsłuchuje, śledzi. Jestem ostrożny, czujny jak lampart w dżungli. Muszę być zwinny i chytry, chytrzejszy niż on. A przecież najważniejsze - pomóc tym ludziom. Staś stara się nawiązać kontakt z Delegaturą. Próbuje przez oddział partyzancki w lasach bychawskich. Nic nie wiedzą. Łączność zerwana. Wylękli, zdenerwowani. Chwytane na falach radiowych wiadomości londyńskie wydają się nieprawdopodobne. W wieczornych, szeptanych rozmowach powtarzamy zasłyszane. Pod koniec listopada Mikołajczyk podał się do dymisji. Chodziło o ziemie wschodnie. Rząd nie chce rezygnować z Wilna i Lwowa. Jak to, więc mamy oddać te ziemie? Zgodzić się na linię Curzona? Dlaczego nikt nie protestuje? Dlaczego milczy Ameryka? Dlaczego nie broni nas Anglia? A przecież Armia Polska na Zachodzie walczy o wyzwolenie innych narodów? Rwący naprzód rytm codzienności nie pozwala na zbyt długie refleksje. Niebezpieczeństwo na każdym zakręcie ulicy. Coraz więcej ludzi znika bez śladu. Można wejść do budynku, aby odwiedzić znajomych i... "kocioł". Nie wolno wyjść. Rewizja. Czasem puszczają, czasem zatrzymują wszystkich. Nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Pracuję w szpitalu. Jest to szpital ewakuacyjny, dawny niemiecki. Lekarstwa poniemieckie albo zdobyczne. Oddział, na którym pracuję, to połączenie chirurgii i interny. Leżą na nim żołnierze z przeprawy przez Wisłę: chłopi znad Bugu albo zza Bugu. Rzuceni na twardy siennik wojskowego szpitala oddychają głośno, chrapliwie. Pali ich gorączka. Apatyczne, błyszczące oczy w wychudłych twarzach. Bandaże, przez które przesiąka ropa. Podziurawione sączkami opatrunki, do butelek po wódce kapie brudnozielona ropa. Cuchnie. Ropne powikłania w płucach. Obchodzę z lekarzami łóżka chorych. Spoglądamy na karty gorączkowe, starając się zachować uśmiech. - Będzie lepiej, panie doktorze? Klepie go po ramieniu. - Ma się rozumieć, będzie lepiej. Wysoki, krzepki, zadzierzysty, jasnowłosy chłopak z nogami w gipsie krzyczy na całą salę: - Ja tam nie wierzę, że będzie lepiej... ja z bólu nie wytrzymom... ja s... na dochtorów. Termin zdjęcia gipsu z połamanych nóg już dawno upłynął, ale szpital nie otrzymał nowego przydziału. Ropa przeszła przez gips, walała pościel, cuchnęła okropnie. Chłopak nie mógł uleżeć spokojnie. Najpierw zaczął nożem rozcinać sobie gips, żeby było luźniej. A potem wystarał się o kij i z wściekłym uporem, z pasją walił po zagipsowanych nogach. Próbowałam go uspokoić, tłumaczyłam, że kości mogą zrosnąć się krzywo i zostanie kaleką. Spoglądał na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, nie słysząc, a potem znów, ze zdwojoną pasją rzucił się do walenia kijem. - Niech pan przestanie, bo pójdę po doktora... - Ja s... na dochtorów... Zwróciłam się do chorego na sąsiednim łóżku, leżał w szpitalu po zapaleniu płuc. - Dlaczego on tak wali tym kijem? - Pluskwy tu są... Chorzy z dalszych łóżek posłyszeli i podniósł się chór głosów: - Pluskwy... pluskwy... - Wlazły mi pod gips! - A jak pan tak tłucze, to co? - Uciekają. Boją się. O teraz lepiej... teraz nie gryzą... Patrzyłam na nich, rozpacz ściskała mi gardło. Przecież to ci chłopcy, którzy szli ulicą Francuską, którzy w pontonowych łodziach starali się przepłynąć Wisłę. To polscy żołnierze z przeprawy. Lubili, kiedy się koło nich chodziło, jakby opukiwanie, osłuchiwanie sprawiało im ulgę. Ktoś się o nich troszczył, zabiegał, ktoś chciał ich leczyć. Nawet ten z ropnym zapaleniem stawów uśmiechnięty podawał ramię do zastrzyku i nie przestawał opowiadać, jak przepływał Wisłę. - I kto by tam na łodzi! Wpław! Karabin w zęby. A tam - Niemcy. Walą! Ustrzelili wszystkich, co płynęli. Ja tylko zostałem. Potem płynąłem jeszcze. Za trzecim razem tośmy nawet mały przyczółek stworzyli. Ale nie na długo, bo Niemcy latające miny puścili... Po tej ostatniej przeprawie jak mnie zaczęło trząść! Gorączka taka wzięła. Podnieść się nie mogłem. A jak pani myśli, będę ja chodził na Boże Narodzenie? Obolałe stawy miał nabrzmiałe potężnie. Pod palcami wyczuwałam płyn. O chodzeniu nawet marzyć nie mógł. Słabli z dnia na dzień. Ropowica ogarniała płuca. Pomimo złego odżywiania, braku higieny, trudnych warunków szpitalnych - walczyli. To byli twardzi, wytrzymali chłopi. Nie chcieli umierać. Nie pomogły żadne tłumaczenia, prośby, że to przecież starsza osoba, źle się czuje i gdzie my ją umieścimy? Gdzie pójdzie? Jest nakaz kwaterunkowy. Każde mieszkanie musi oddać jeden pokój dla wojska. Babka Paulina ze stoickim spokojem przenosi się do kuchni, a do jej pokoju dwaj enkawudziści: Sasza i Pietia. Okrągłe czapki z czerwonym lampasem. Młodzi, weseli, przyjacielscy. Gryknia i Milka rozstawiają żelazne łóżko w kuchni. - Czy mamie tu będzie wygodnie? - Co tam... wygoda. Niedługo przyjdzie mi się do trumny położyć. Świat się robi zły. Gorszy niż za pierwszej wojny, a wtedy też mi rekwirowali mieszkanie. - Pamiętamy. - Co wy tam pamiętacie... dońskich kozaków pamiętacie, co mi przysłali na kwaterę? Ale powiem, większy mieli dla mnie szacunek niż ci tu dwaj smarkacze... Nikt nie zwraca uwagi na jej narzekania. Paulina wiecznie umiera, stale się na tamten świat szykuje. Tylko, żeby ich straszyć. A ona stoi przed łóżkiem w kuchni: - Tu już mi chyba przyjdzie umrzeć. - Niech mama nie kracze, niech mama głupstw nie opowiada. To przecież na krótko, oni nie zawsze tu będą. Wróci mama do swego pokoju. Ale po kilku dniach wszyscy zapominają, że było inaczej. - Gdzie mama? - A chyba poszła do siebie, do kuchni. Najczęściej jednak siedzi w stołowym, który nocą staje się sypialnią kilku osób. Sasza i Pietia nie uznają ani zamykania drzwi, ani prywatności stołowego pokoju. Chcą być razem z rodziną. Przecież są naszymi sprzymierzeńcami, uwolnili nas od Niemców. Walczą o naszą wolność. Jasnowłosi, rośli, wykształceni. Sasza kończył w Moskwie Instytut Leninowski. Oczy ich nieprzeniknione. Jakby się natrafiało na zamknięte szczelnie okiennice. Instynkt nasz, jak różdżka wykrywająca pokłady podskórnej wody, drży w ich bliskości. Chłodne mrowie jeży się wzdłuż kręgosłupa. - Dziś znów całą noc ich nie było - mówi Gryknia - pojechali pewnie na wieś na pacyfikację. Niech Staś uważa. Niech się z nimi nie wdaje w rozmowy. Nie daj Boże, coś jeszcze wywęszą. Bo Niemiec, to wiesz - strzelał. A ci uśmiechają się i nóż w plecy. ** ** ** Myślę o tym. Nie mogę zasnąć. Widzę, jak przez zarośnięte lodowym kwiatem okno przenikają palce księżycowego światła. W tym świetle widzę dokładnie szpary w deskach podłogi. Jest bardzo zimno. Wietrzno. Wiatr szarpie nie domkniętą okiennicą. Myślę o tym. Słyszę ciężkie roki nocnej warty. Strzępy ich rozmowy. Tędy przebiega ich trasa. Myślę o tym. Od dawna o tym myślałem. Od samego początku. Od chwili, kiedy ją zobaczyłem w otwartych drzwiach mieszkania, zaledwie kilka dni po skoku do Polski. Myślałem, ale decyzję odkładałem na później. Później wypadki potoczyły się zbyt szybko. Nie było miejsca na sprawy osobiste. Moja misja była pierwsza, najważniejsza. Wszystko inne należało odsunąć na dalszy plan. Aż do czasu... Do jakiego czasu? Nasz czas stanął w jednym punkcie. Zatrzymał się, aby ścieżki, którymi stąpaliśmy osobno, pobiegły obok siebie. I od tej chwili jest tak, jakbyśmy ciągle byli razem. Ona zawsze obok nmie. Myślę o tym. Nie wyobrażam sobie przyszłości bez niej. Dzisiejsza wiadomość o czołgach sowieckich pod Poznaniem uświadomiła mi, ze zbliża się koniec wojny. Wyjadę, spotkam się z rodzicami. Wojna, która nas połączyła, może nas rozdzielić. To stąd mój niepokój. Obawa utraty Bogi. Ale żenić się teraz? W tych warunkach? Cóż ja jej mogę ofiarować? Niepewność? Niebezpieczeństwo, które będąc moją żoną, musiałaby dzielić? Później, kiedy skończy się wojna... Kiedy wrócą normalne czasy... Ale nasza miłość spleciona była z wojną, żywiła się niebezpieczeństwem. Kwitła wśród rozrywających się szrapneli. Nie znała rozwagi, zastanawiania się, planów. Porwała nas, rzuciła ku sobie. Myślę o tym. Modlę się. Zasnąłem. Obudziło mnie trzaśniecie drzwi. Boga wybiegła na wczesny dyżur szpitalny. Jeszcze ciemno. Jeszcze wirują wokoło płatki snu. Widzę twarz mojej matki. Jest młoda, taka jaką zapamiętałem z wczesnego dzieciństwa. Widzę jej białą, letnią suknię. To matka śniła mi się tej nocy. Wyskoczyłem z łóżka... Woda w misce lodowata... Narzuciłem ubranie. W drugim pokoju Irena już nie spała. Słyszałem, jak się krząta, podkłada węgiel do kozy. Zapukałem do drzwi. - Można? - Wejdź - powiedziała - zagotowałam wodę na herbatę. Kroiła chleb. Odwróciła się do mnie. - Czy coś się stało? - Tak. - Co takiego? - Chciałem cię prosić o rękę Bogi, twojej córki. ** ** ** Irena i Gryknia przy stole. Pochylone nad rozłożonymi kartami. Blady płomień zimowego słońca pada przez okno balkonu. Na tapczanie, pod ścianą, drzemie Paulina. Gryknia podnosi się. Z kubła stojącego przy białym, kaflowym piecu dokłada węgla, rozbija węgiel pogrzebaczem i wtedy złotozielone iskry wyrywają się, piec zaczyna szumieć i żarliwy oddech buzującego płomienia uderza ją w twarz. - Jakoś nie chce się dziś rozpalić - mówi - bo wiesz, późno podpaliłam, przyjechał "Dzik" z Bychawy. Irena kładzie palec na ustach: "Ciii..." - Nie ma ich - mówi Gryknia - od dwóch dni ich nie ma. Pojechali na... no powiem ci, co ja myślę... oni tam - Gryknia ścisza głos, jej twarz przybiera wyraz pełnej konspiracji: napięte mięśnie, czoło uniesione w harmonijkę zmarszczek, wargi wysunięte ku przodowi, a cała postać pochylona w geście ogarniającym, jakby coś trzymała w ramionach, osłaniała - oni tam, mówił "Dzik", niedaleko jego domu, w lasach, mają takie obozy. - Kto? - No wiesz... Nkwd. Trzymają ludzi w "ziemlankach". To są więzienia. To tam posyłają tych, co giną na ulicy. Mówił "Dzik" - rozstrzeliwują. Najwięcej oficerów AK, działaczy politycznych. Żeby Staś się czasem nie ujawniał. - Ja się tak boję. - Żeby ktoś tu czasem w domu nie doniósł. Mówił mi jeszcze "Dzik", na wsiach straszna bieda, rozpacz. Pola stratowane sowieckimi czołgami. Poryte pociskami niemieckimi. Wojsko niszczy lasy, ścinają byle jak, bez planu... - A nie słuchał radia? Nie było komunikatu z Londynu? - Był. Oczy Ireny ciemnieją z bladej niebieskości w szafir. Rozpina sweter pod szyją. - Co mówili? - Premier Arciszewski mówił do kraju. Wyciąga rękę do Związku Sowieckiego, w imieniu rządu, w imieniu narodu... - A oni? - W nosie go mają. Nic... nic... żadnego oddźwięku. Ja mam takie przeczucie, że zabiorą nam ziemie na wschodzie. - Mówili coś o tym spotkaniu ze Stalinem? - Nie. Tylko to, co wiemy. Spotykają się w przyszłym tygodniu na Krymie. Będą radzić o Polsce bez nas. Bez Polaków. Paulina siada na tapczanie. Cały czas słuchała, a myślały - drzemie. - I czy to, powiedzcie, pierwszy raz? Bo co oni tam w tym Londynie? Kto się z nimi liczy? Tu trzeba by takiego Piłsudskiego. Albo Sikorski! To go zabili. A ja wam powiem... Dzwonek! Wzdrygnęły się. Paulina zamilkła. Gryknia podbiegła do drzwi. Otworzyła. Paulina podreptała zobaczyć, kto. Ale Gryknia już krzyczała, podniecona: - Grubciu! Grubciu! Depesza do ciebie! Irena zerwała się od stołu. - Skąd? Boże? Może od Tadzika? Gryknia trzyma depeszę, przygląda się. - Z Warszawy! - Daj! - Irena chwyta depeszę. Nie otwiera. Ręce jej się trzęsą. A wokoło niej już wieniec głów. Skądś zjawiła się ciotka Milka, lokatorki z sąsiednich mieszkań. Wypatrzyły listonosza. Depesza! Depesza z Warszawy! - A ja ci nie mówiłam? A ja ci nie wywróżyłam listu? I masz! Otwieraj! - Chwileczkę! Boję się. W imię Ojca... i Syna... i... Ręce mi latają... - Otwieraj! Od kogo? - Od Kogdzi. - Nie od Tadeusza? - Od Kogdzi. - I co ona? Co pisze? Co się stało? - "Przyjeżdżaj natychmiast ratować mieszkanie!" Zasiadają przy stole, obsiadają tapczan. Radzą. - Nie ma co - mówi Gryknia - mieszkanie pierwsze. Musisz jechać. - A jak pojedziesz? Pociągiem? - Ale mamo - Gryknia tłumaczy - pociągów nie ma. Nie chodzą. Ciężarówką pojedzie. O, ja zaraz tu polecę na róg, do sklepiku. Tam jest ta dziewczynina, ta Jadzia, jej brat co tydzień jeździ ciężarówką do Warszawy. Ale musisz mieć przepustkę. Trzeba zaraz iść do milicji. Pokażesz papiery, pokażesz depeszę. Ja z tobą pójdę. - To kiedy chcesz jechać? - Nie wiem, mamo, jak tylko ta ciężarówka... - To Wacka, trzeba by ze trzy kuraki zabić, upiec jej, naszykuje się cukru, mąki, słoniny. Zabierzesz z sobą. Tam przecież głód. A gdzie ta Kogdzia się podziewała? - Przyjechała po nią przyjaciółka spod Warszawy. - Zabrali ją do Leśnej Podkowy. Ale już widocznie wróciła. Ja wiem. Ludzie wracają. Irena półprzytomna. Raz jeszcze odczytuje depeszę i już jedzie, wyjeżdża, fruwa. Wraca do Warszawy. O wszystkim zapomniała, tylko to jedno: ratować mieszkanie! - A Boga? - ciotka Milka mruży krótkowzroczne oczy. Spokojna, zrównoważona przy tych dwóch siostrach stale w ruchu, rozgadanych, które czasem wydają jej się zbyt na swój wiek trzpiotowate - Boga przecież nie jedzie? - Na razie, póki ja się tam nie urządzę... - To może się do mnie sprowadzić... a Staś niech w tym domku zostanie. Ciężarówka zajechała przed dom. Świt. Szaro jeszcze, puste ulice. Ale platforma już załadowana: ludzie i sprzęty, bety i wory. Jedno na drugim. Piramida. Szofer w uszatej czapce, w syberyjskiej watowanej burce. Wciska bagaże Ireny: woreczki z mąką, cukrem, garnczek miodu, a jeszcze rąbanka, a jeszcze upieczone kuraki. Uklepuje, ścieśnia, przesuwa, posuwa. - Proszę pana - Irena jest przerażona - gdzie ja się zmieszczę? - O! zmieści się, zmieści! Co nie ma być miejsca? Znajdzie się! Ale już trza jechać! Żegnać się i jechać! Bo czas! Żegnamy się. Obejmowanie. Płacz. Krzyże kreślone palcem na czole i jeszcze ręką z daleka, na zapas. Daj znać zaraz! Pisz! Depeszuj! Stasiu, opiekuj się Bogą! Ze szczytu ciężarówkowej góry rozumiejące spojrzenia. Szofer szykuje miejsce dla Ireny. Patrzę, jak matka wdrapuje się po worach i bambetlach, jak ją szofer podsadza: hop! Już siedzi. Na samym szczycie wśród tłumoków, koszy, koszyków, sprzętów powiązanych sznurami, pasami, pomiędzy głowami w chustkach, futrzanych czapach. Jak wóz drabiniasty wypełniony, załadowany snopami aż pod niebo chwieje się z boku na bok ta góra ludzkiego dobytku przerzucanego z miejsca na miejsce. Biegnę do szofera, chcę się jeszcze upewnić: - Proszę pana, czy to się nie wywróci? - Nie... dojedzie. Nie ma się pani co frasować... ono się chwieje, ale dojedzie. Wspinam się na palce, szukam matki w tej kotłowaninie. - Tu jestem, tu! - macha mi ręką. Znalazła sobie miejsce na szczycie tobołów, na które wciśnięto krzesło. - Patrz, jak ja sobie tu wygodnie siedzę. Na krześle! ** ** ** Mróz. Trzyma bez wytchnienia od kilkunastu dni. Wgryza się aż do szpiku kości. W tym mrozie dworzec lubelski szarpany lodowatym szaleństwem porywistych wiatrów. Widzę długie, towarowe pociągi. Jest ich kilka, stoją od przeszło tygodnia. W wagonach "repatrianci" ze wschodu. Przechodzę wzdłuż pociągów, wchodzę do wagonów. Rozpacz. Brakuje im wszystkiego. Starzy ludzie okutani w syberyjskie kaftany, pookręcani szmatami leżą przy żelaznych "kozach". Grzeją się. Przeraźliwy, ciągnący się płacz dzieci. Kaszel. Dzieci chorują. Coraz częstsze wypadki śmierci. Ludzie otaczają mnie, pytają: kiedy ich stąd wyładują? Co się z nimi stanie? Nie wiem. Jestem bezradny. Telefonuję do starosty, do wojewody, błagam o pomoc. Potrzebny mi jest transport. Muszę wyładować repatriantów, wysłać ich w teren. Bezskutecznie. Nic nie wiedzą. Są bezsilni. Proszę robić, co pan uzna za stosowne. Zwracam się do komendanta milicji. Mówię mu o sytuacji na dworcu. Jest rzeczowy, konkretny, rozumie. - Co pan rozkaże? Jestem więc zdany na własną inicjatywę. Ale skoro mogę rozkazywać, wiem co zrobię. - Proszę natychmiast rekwirować wszystkie rolwagi na rogatkach miasta. Odbierać kenkarty kierowcom i nakazywać im jechać na dworzec. Mają się zameldować u mnie, w punkcie etapowym. Otrzymają zadanie wzięcia jednego ładunku repatriantów do gminy przeznaczenia. Proszę przesłać patrol milicjantów do kierowania ruchem i rozdziału repatriantów z wagonów. To jest stan ostrego pogotowia. Ludzie są chorzy, umierają w wagonach. W ciągu godziny zaczęły zjeżdżać rolwagi. Przez następne dwadzieścia godzin dzień i noc rozładowywałem transporty. Rozładowywanie było nie tylko na województwo lubelskie, ale i przerzut dalej, na ziemie zachodnie. W tabory przeznaczone tylko dla wojska wsadziliśmy wyjeżdżających na zachód. To pewnie wtedy, w tej pracy na mrozie, bez chwili wytchnienia, zaraziłem się tyfusem powrotnym. Pomiędzy pierwszym i następnym atakiem tyfusu wzięliśmy ślub. Był to ostatni dzień przed adwentem, wtorek, trzynastego lutego. Do babki Pauliny poszliśmy po błogosławieństwo, a ciotka Gryknia i kolega mój, Witold Puc, byli świadkami. Nie było przyjęcia ani gości. Za ostatniego dolara kupiliśmy butelkę rosyjskiego szampana. Tego samego dnia londyński rząd Tomasza Arciszewskiego protestował przeciwko "nowemu rozbiorowi Polski". Nikt się jednak, oprócz Polaków, tym protestem nie przejmował, a decyzje jałtańskie były nieodwołalne. Nasze małżeństwo rozpoczynało się na zakręcie historii. ** ** ** Nie należy lekceważyć rzeczy pozornie błahych, codziennych drobiazgów, które niby to nie mają znaczenia: szklanek, z których pijemy herbatę, plastra miodu w garnuszku, miotły do zamiatania, kawałka węgla, który wepchnięty w gardziel "kozy" obdarza nas żarem swego płomienia, i starego materaca - niemego świadka naszych nocy. Spychane w małoznaczność przez wielkie wydarzenia żłobiące kamień czasu, błahostki te bledną, a przecież to one przędą tkaninę życia. Wierne chwili i ludziom z chwilą związanym, dotknięte pamięcią stają się światłem, które budzi uśpione kolory. Zapomniane zapachy, jak zważone rannym chłodem kwiaty, rozwijają korony. Słychać brzęk szyb, gdy rolwaga przejeżdża ulicą, turkot kół chłopskich wozów wiozących prowiant na rynek koło Lubartowskiej i rozkoszny trzask ognia w żelaznym piecyku. Ciotka Gryknia jest skrzętną ochmistrzynią na swoim dworze. Dwór jej to komórka na węgiel w podwórzu i zamykane na klucz zapasy w kuchni i kredensie. Jest też wrażliwa na przedmioty codziennego użytku, na przykład dużą szczotkę z piękną, długą drewnianą rękojeścią. Taka miotła jest skarbem, którego nigdzie nie można dostać. Ciotka Gryknia odmawia mi pożyczenia szczotki. Muszę więc działać podstępnie i z ukrycia. Bezszelestnie wsuwam się do jej przedpokoju i porywam szczotkę. Pędzę z moim skarbem do domu i prędko zamiatam podłogę. Dopiero po kilku minutach ciotka stwierdza brak swego bogactwa. Chwyta mnie na gorącym uczynku. "Przeklinam!" "Ale ciociu, tylko zamiotę i oddam." Nic nie pomaga. Gryknia chwyta szczotkę i odbiega z nią do swego królestwa. W komórce, węgiel usypany w piramidę: Staś podkrada artystycznie od dołu, nie naruszając stożka. Gryknia zaczaiła się. Złapała go: - Aha! Mam cię! - Ciociu, wybacz, marzniemy. Nigdzie nie mogę dostać węgla. Gryknia miele przekleństwa, ale ma słabość do Stasia: - Weź, ale nie tyle. O, tyle nie! Odsyp! Pół kubełka wam wystarczy. Materac odziedziczyliśmy po ciotce Emilce i jej mężu, Funiu. Ich długie małżeńskie lata wyżłobiły w nim dziurę na wylot. Staś związał go liną, przydźwigał do naszego mieszkania. Jak długo pozostaniemy pomiędzy tymi sprzętami? Sami z sobą i między ludźmi, w których życie włączył nas przypadek: Staś wśród repatriantów, ja w szpitalu ewakuacyjnym? To nie mogło trwać zbyt długo. Wciągnięci w wir codziennej krzątaniny, zauroczeni sobą jak aktorzy romantycznego spektaklu, zapominaliśmy o prawach początku i końca. Był to okres niepokoju, zmian gwałtownych, niespodziewanych zarządzeń, do których niestosowanie się groziło karą więzienia. Kilkakrotna zmiana waluty, stemplowanie pieniędzy - zubożyły społeczeństwo. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, widzę jak bardzo byliśmy ubodzy. Ale ta skromność granicząca z biedą nie przeszkadzała nam. Niewielka tylko grupa ludzi dorabiała się na spekulacjach. Lokowali kapitał w złotych rublach, dolarach i w brylantach. Nieraz uczestniczyliśmy jako pośrednicy w długim łańcuchu "agentów" pomiędzy sprzedawcą a kupcem. Były to operacje handlowe niebezpieczne i podniecające. Handlowali wszyscy i wszystkim. Ale nasz majątek ograniczał się do schedy po dziadku moim, Józefie. Były to: złota obrączka, gruby płaszcz zimowy i szczudła, którymi się posługiwał od czasu operacji nogi. Na początku marca ociepliło się. Tylko brudne zwały śniegu leżały jeszcze na brzegach chodników. Staś wrócił z pracy zmartwiony. Powiedział: - Miałem telefon z Warszawy. Telefonował wiceminister Parys. Wysyłają go dalej na zachód, chce, abym objął jego funkcję w Warszawie. Drgnęłam. - Co chcesz zrobić? Chcesz się ujawnić? - Nie wiem jeszcze. Jednego jestem pewien: nie możemy tu dłużej zostać. Wcześniej czy później wezwą mnie na przesłuchanie. I może to przewrażliwienie, ale ci dwaj enkawudziści, którzy mieszkają u ciotki, zaczęli mi się przyglądać. - Mówiłeś z nimi? - Nie. Unikałem rozmowy. Ale w ich wzroku jest coś, co mnie niepokoi... - To jedźmy, jedźmy jak najszybciej! Pojedziemy do Warszawy. Mama pisała, żebyśmy przyjeżdżali. Jest dla nas pokój... mieszkanie. W pośpiechu, w gorączce niemal, ale ukrywając nasze podniecenie, likwidowaliśmy lubelskie zobowiązania. Staś wyjeżdżał oficjalnie jako pracownik Pur_u na nową funkcję do Warszawy. Ja przenosiłam się na rozpoczynający wykłady Uniwersytet Warszawski. Ostatni wieczór. Walizka i ściągnięte paskami tłumoki gotowe. Odrywaliśmy się od tła, któremu nasza obecność nadawała znaczenie. Po raz ostatni otaczała nas atmosfera mieszkania nasycona naszym życiem. Mieniła się paletą barw, zapachów i dźwięków: oto strumienie ognia wyrywające się spod rozżarzającej się fajerki, trzask rozpalających się węgli - zwiastuny ciepła, które już wkrótce otuli sztywne od zimna dłonie i stopy. Szara, kłębiasta chmura dymu napędza łzy do oczu, oznajmiając jednocześnie smakowitość smażonego na "kozie" befsztyka. Cała przestrzeń wiruje różnobarwnymi znakami intymności zamkniętej w dwóch izbach, które opuścimy już jutro. Uczepione ścian i sufitu strzępki rozmów, echa nawoływań, przełamane promienie spojrzeń, migoczące fragmenty obrazów zamkniętych pod powiekami, dreszcze i płomień, szept i śmiech, trzask desek podłogi pod bosą stopą. Idziemy pożegnać się z babką Pauliną i ciotkami. Gryknia otwiera drzwi. Pochwyciła spojrzenie Stasia szybkie, ukośne, powiedziała: - Nie ma ich. Wyjechali znów w teren. - To dobrze, nie chciałbym ich dziś spotkać. - Czy ty myślisz, że gdyby oni chcieli... to nie mogliby... Ale teraz mają inne sprawy. Siadajcie, dam wam herbaty. "Dzik" - ściszyła głos - przyniósł komunikat. Babka Paulina usłyszała nas i przydreptała z kuchni. Pochylona, podpierając się laską, nie wyglądała dobrze. Twarz miała zbolałą, chociaż starała się uśmiechnąć. - To jutro wyjeżdżacie - powiedziała. - A ty, Stasiu, będziesz chciał pewnie do rodziców, do Poznania? Miałeś jakieś wiadomości? Nic? Jedź. Nie wiadomo, co tam się dzieje. Poczuł na twarzy jej wzrok ostry, aż żenujący w swej przenikliwej, badawczej bezpośredniości, jakby w nim chciała odczytać przyszłość, której jeszcze nie doznał, a która już u progu stawania się była, być może, dla niej widoczna. Był teraz jej wnukiem. Błogosławieństwo, którego nam udzieliła w dzień ślubu - szybki znak krzyża kreślony dłonią nad naszymi głowami - zobowiązywało ją, a nas wiązało z przeszłością rozciągającą się poza jej życie pełne i trudne, poza życie jej rodziców i dziadów, aż do czasów zaprzeszłych, sięgających niewiedzy imion i zdarzeń. Gryknia rozłożyła na stole gazetkę. Był to numer podziemnego pisma "Silna Polska". - Nie ma dobrych wiadomości - powiedziała. - Piszą, że celem Rosji, poza zagrabieniem naszych ziem wschodnich, jest zbolszewizowanie i zagarnięcie całej Polski. I co ty na to, Stasiu? - Wiedziałem o tym - powiedział. - Nadchodzą trudne, tragiczne czasy. Naród jest wydręczony. Ale przetrzymamy. Ten, kto przeżyje... - Ja już nie doczekam - powiedziała babka Paulina, jej wpadnięte głęboko, wypłakane oczy zwilgotniały. Odwróciłam się i zobaczyłam ją wyraźnie, wyraźniej niż zwykle, jak się widzi czasem ludzi po raz pierwszy. Stała pochylona, oparta na lasce. Posępny uśmiech słabym, chłodnym światłem, jakby promieniem zimowego słońca, ujmował jej twarz wydłużoną: mocną szczękę, szerokie usta nawykłe do wydawania rozkazów, teraz miękkie i bezsilne, jej despotyczny nos, tragiczne i rozważne czoło, spod którego od zwilgotniałych oczu szedł ku mnie jej przenikliwy, napięty wzrok. Dziwne, tamujące oddech uczucie ścisnęło mi gardło. Wydawało mi się, że dochodzę do jakiejś linii granicznej, przy której obie - babka Paulina i ja - rozdzielone półwieczem: jej przeszłości, którą tylko odgadywałam, z której nigdy mi się nie zwierzała i mojej przyszłości, którą ona starała się przeniknąć, jakby szukając tam siebie, że w tej chwili, nieświadome jej mistycyzmu, a tylko kierowane nakazem instynktu, zawierałyśmy pakt, w którym ona przekazuje, a ja odbieram, kwitując przekazane mi życie. Dzwonek! Gryknia poderwała się. Odruchowo schowała gazetkę do szuflady kredensu. Wychodząc do korytarza zamknęła za sobą drzwi. I zaraz usłyszeliśmy głosy. To byli oni. Gryknia wróciła, powiedziała: - Jacyś bardzo zmęczeni i ponurzy. - Chodźmy już - powiedział Staś. - Idźcie lepiej - szepnęła ciotka - bo oni tu mogą przyjść. Lepiej żebyś ty teraz, Stasiu, i to przed samym wyjazdem... Żegnamy się. Całuję rękę babki Pauliny suchą, z zabłąkanym w niej zapachem mleka. - Jedźcie z Bogiem - mówi. Mam wrażenie, że widzę ją po raz ostatni. Na palcach, ostrożnie, przechodzimy do korytarza. Z pokoju słychać stłumione głosy Saszy i Pietii. Gryknia zamyka za nami drzwi cicho, ostrożnie. - Najwyższy czas - mówi Staś - najwyższy czas stąd wyjeżdżać. Od świtu siedzimy na bagażach. Co kilka minut do okna, do drzwi. Jadą? Nie jadą. Platforma zajeżdża spóźniona. Góra rzeczy: sprzęty, bety, ludzie, króliki w klatkach, kury rozgdakały się przerażone, biją wściekle skrzydłami o druty klatki. Dzień niebieski, wiosenny. Tylko chłodny marcowy wiatr podrywa plandeki, zrzuca jakieś papiery. Z całej kamienicy wylecieli lokatorzy przypatrywać się. Przechodnie przystają na ulicy. Atrakcja. Patrzymy na te wertepy, górzyska: przecież to pozrywa druty telegraficzne. Szofer w skórzanej kurtce, z papierosem w kąciku ust pogania: "Dalej! Dalej! Jeszcze trzeba innych ludzi podobierać". Wdrapuję się na te wertepy, wdrapuję ostrożnie, aby butem nie uderzyć w czyjąś głowę. Chwytam się wyciągniętych rąk. Podciągają mnie, popychają. I już siedzę. Staś jeszcze upycha toboły, jeszcze z szoferem pogadywania. Pasażerowie niecierpliwią się: "Siadać! Dość gadania! Kiedy my tam zajedziemy! Na noc!" Ciężarówka drży, dyszy, rwie się jak ogier do startu. Macham ręką do ciotek na balkonie. Gryknia kręci głową, wydyma dolną wargę w grymasie wyrażającym zdumienie i podziw, zwątpienie i odrobinę pogardy. Coś woła, krzyczy, przekazuje, dłonie przykłada do ust. - Co? Co? Nic nie słyszę! Ale z ruchu warg, z gestów rąk rozpoznaję te jej: "Słowo daję... słowo daję... jak to się gdzie nie wywróci na zakręcie..." Mówi tak, a wiem, że zazdrości. Popędziłaby sama. Już ją widzę na szczycie triumfującą. Poddaną na wiatr furkoczący w uszach, na pęd, na zmianę. I byle naprzód, naprzód. Oderwać się od tego, co tu dusi, ogranicza, przygnębia. Pofrunąć ku przygodzie. Widzę, jak się wyrywa, szamocze, jak chciałaby skrzydła rozwinąć, a skrępowana powrózkami nieważnych ważności w tym gnieździe, co sobie latami namościła - zostanie. Ruszamy! Nad nami modroblady parasol nieba. Pod nami koślawe, błotniste chodniki, odrapane mury, niedostatek. Z Krakowskiego Przedmieścia do Alei Racławickich. Z wysokości ciężarówkowej sterty, jak z trybuny, przyjmujemy defiladę domów, umykających wież kościołów, drzew w Saskim Ogrodzie, budynków uniwersyteckich, aż znikają nam z oczu i spod opon rolwagi szosa warszawsko_lubelska przypomina o celu podróży. Przecież już tak kiedyś jechałam. Wysoko. W grupie przygodnie zebranych pasażerów, którzy już wkrótce staną się małą społecznością na ruchomym terytorium ciężarówki. To był rok 1939. Po szalonej ucieczce żółtym autobusem na wschód, wracałyśmy pociągiem towarowym do Warszawy. Matka i ja na stercie węgla, a przed nami przyszłość pięciu lat okupacji. Wojażowałyśmy na tym węglu pełne energii przetrwania, nieświadome czekającej nas codziennej ekwilibrystyki, unikania łapanek, aresztowań, więzienia i śmierci. Irena miała wtedy czterdzieści lat. Paliło się w niej pragnienie twórczej akcji. Co robi teraz? Co projektuje? Gdzie mieszka? Jak się urządziła? Adres jest na ulicy Francuskiej, ale numer domu inny. Nasze dawne mieszkanie zburzone. Ciężarówka pędzi wariackim tempem. Podskakujemy na tłumokach. Myślę, co nas czeka. Dokąd ta podróż? Jakie przed nami nieznane? Ale właściwie jest mi wszystko jedno. Najważniejsze, że siedzimy tu razem, że razem rozpoczynamy tę podróż, nie przeczuwając, że oto zaczyna się łańcuch wojaży i długa, daleka peregrynacja. III O zmierzchu, w leniwym, chłodnym deszczu, zajechaliśmy na Saską Kępę. Francuska zryta lejami po szrapnelach, płaskie mogiłki na trawnikach, oczodoły wypalonych budynków. Irena wybiegła przed dom. Była to narożna willa, w której udało jej się dostać trzypokojowe mieszkanie. Staś płaci szoferowi, sprawdza jeszcze bagaże. A gdzie mąka? A gdzie worek kartofli? Jest! Wszystko w porządku. Matka obejmuje mnie. Łzy i przyglądanie się sobie nawzajem. Wyciąga ręce do Stasia. - O, dzięki Bogu, dzięki Bogu, że jesteście. Jest dla was pokój, ale co ja miałam! To potem, wszystko wam opowiem... jak ja się musiałam wykłócać! A ten Bielik! No, ale później... i mam pewne projekty... Wiedziałam, już coś kombinuje, tworzy, organizuje na tych ruinach, wśród tych płaskich mogiłek, pomaga kiełkującemu życiu nie złamana okupacją, bije z niej nowy gejzer energii. Wchodzimy na klatkę schodową, chłodną, bezokienną. Irena otwiera drzwi dwoma kluczami. Jeden zamek Yale, drugi klucz zwykły. Wciągamy bagaże do przedpokoju. Na lewo drzwi zamknięte na kłódkę. Ordynarne, ciężkie kłódzisko wbite na siłę w pomalowaną na biało framugę. Mijamy te zamknięte drzwi. Irena szepcze: - Powiem wam... później... A teraz - uśmiech tajemniczy i triumfujący i widzę przełyka łzę wzruszenia. - Jak się wam podoba? Wchodzimy do dużego, narożnego pokoju. Pomimo deszczu, wrażenie jasności. Lśniąca przejrzystość szyb. Parkiet. Dywan! Rozpoznaję meble uratowane i przeniesione tu z naszego dawnego mieszkania: wielkie biurko ojca, fotele, tapczan. Ile wysiłku musiało ją kosztować wyszykowanie tej wyspy niewiarygodnego luksusu w zburzonym mieście, w wojennym braku wszystkiego. - Jak pięknie - szepczę. Pochylam się i dotykam ręką gładkich, jasnych deseczek podłogi. W kuchni, przy stole, pijemy herbatę. Irena pełna jest nowości. Zaczyna i przerywa. Wszystko ważne, wszystkim chciałaby się podzielić. - Najważniejsze - mówi - to nasze dawne mieszkanie. Kuchnia, wyobraźcie sobie, funkcjonuje, ale dom, podobno, przeznaczony do rozbiórki. I ja tak sobie pomyślałam, że tam, w naszym starym mieszkaniu, można by zorganizować jadłodajnię. Gotować gorące, gęste zupy. Ludzie muszą jeść. Zebrałam kilka kobiet. Wszystkie chcą ze mną pracować. Tylko czekałam na was, żeby razem zobaczyć, żeby się naradzić. - A ten... co drzwi zamknął na kłódkę? - pytam - ten... - Bielik. Z nim to nie będzie tak łatwo. Zaczęło się od tego, że mnie wybrali na prezesa komitetu domowego. Bo on się o to starał, on chciał... To, wyobraźcie sobie, najgorsza kreatura. Zanim został zamiataczem ulic, to mówią, był dziadem pod kościołem i nie wiadomo jak i kiedy wpadł tu, do tego pokoju, dorobił klucz, wymurował sobie piec kuchenny, a przez to w drugim pokoju piec nie funkcjonuje. Ludzie się go boją, ma jakieś konszachty z milicją... nie wiem, co robić. Co ty myślisz, Stasiu? Staś milczy, zastanawia się. Realia nowego życia mogą być silniejsze od prawa. - Gdzie on jest teraz? - Pojechali na szmugiel. - Pojechali? - Pojechali z Janową. To dozorczyni. Przyjaciółka Bielika ze schronu. Jak wrócą ze szmuglu, to spraszają takie różne typy, piją bimber, awanturują się. Jest, co tu dużo mówić, strasznie! Trzeba się wtedy zamykać i niczego nie zostawiać w przedpokoju, bo zniknie. Rozglądam się po pokoju. Cień padł na nierealność "przedwojennego luksusu". A więc to tak, taki początek. Staś podchwycił mój wzrok. - No i już zaczynasz się martwić! Zaczekaj! Damy sobie radę. Przepędzimy go. Przede wszystkim trzeba zabezpieczyć mieszkanie na Francuskiej 12. Zaraz jutro... A ja muszę jechać do Warszawy... rozejrzeć się, dowiedzieć... przecież mnie tu przysłali na weryfikację i jeśli się ujawnię... czy mogę się ujawnić? Chciałbym też jechać do Poznania... nie wiem, co tam się dzieje... co z rodzicami... Irena kiwa głową aprobująco: - Powinieneś, stanowczo powinieneś tam pojechać. I już zapomnieli o Bieliku. Wszystko z nich spłynęło. Jakby go w ogóle nie było, jakby wielka kłóda na drzwiach nie przypominała o jego prawach do mieszkania. A ja się zadręczam: słyszę pijane wrzaski, widzę bijatykę w przedpokoju i całą Bielikową kompanię, jak w ubłoconych buciorach wkracza na jasny, czyściutki parkiet. Na ten płaski dach, z którego w pierwszych nocach Powstania śledziliśmy w rozpaczliwej bezradności rozpalający się prawy brzeg Wisły, runął ciężki, artyleryjski szrapnel i przebijając beton, zawisł w szafie mieszkania na drugim piętrze pomiędzy rozwieszonymi ubraniami. Przez szrapnelową dziurę strumienie deszczu lały się na cały dom. Parkiet podłóg uniósł się, zafalował. Inżynier w dźwigającym się z gruzów Urzędzie Miejskim powiedział stanowczo i nieodwołalnie: dom przeznaczony do rozbiórki. Próbowaliśmy argumentów. Rozłożył ręce: wykluczone! Mowy nie ma. Wtedy Staś wpadł na pomysł lejka. Pod dziurę w betonowym, płaskim dachu podstawił ogromny lej z blachy. Dołączył do niego rurę i odprowadził wodę deszczową na zewnątrz. Z wolna, niechętnie, mieszkanie nasze na parterze zaczynało wysychać. Podłogi opadły, chociaż zachowały falistą nierówność. Nierówna też była ściana w przedpokoju, którą naprawiał jedyny wtedy murarz_amator na Saskiej Kępie. Dołączyliśmy przerwaną uderzeniem "krowy" elektryczność. Naprawione kaloryfery rozgrzewały zziębnięte, przemokłe ściany. W ruinach pustego, poszarpanego szrapnelami domu to przytulone do niego, jedyne ocalałe mieszkanie było jak gniazdo uwite w dziupli uderzonego piorunem drzewa. Uschła już ścięta korona i żywica zastyga na ranach kory, ale życzliwe wnętrze jeszcze osłania i chroni. Zieleń pędów drobnej witki, która przetrwała, jest symbolem przechowanego tu życia. "Dom" odmalowany, rozjaśniony, pełen ludzkiej krzątaniny - rozkwita. Kuchnia tętni życiem. Znów, jak w roku 1939, spotkały się, zorganizowały żony oficerów. "Oddział" Ireny ruszył solidarnie. Klimcia, przysadzista i mocna, jest czarodziejką zupy: gęstej, pożywnej, gorącej. Generałowa, szczuplejsza, milcząca, lepi artystycznie setki pierożków. "Messalka" (Lucyna Messal) specjalizuje się w pasztecikach z kapusty i z móżdżku. Przygotowuje je w domu i codziennie przynosi do gospody. Tak. Bo mamy gospodę. W dawnym gabinecie ojca i w sypialni, którą od przedpokoju dzieli krzywa ściana, ustawiliśmy stoliki. Przed domem wycięty z dykty kucharz i szyld-napis: "Nowa Gospoda". Pierwsza jadłodajnia na Saskiej Kępie. Kogdzia, której mieszkanie ocalało, pilnuje porcjowania i pomaga Irenie w zakupie towaru na Pradze. Do Warszawy przedostajemy się promem, którym żeglują "Wiślacy", albo drewnianym mostem od ulicy Karowej. Dwukrotne próby naprawienia mostu Poniatowskiego nie udały się. Za każdym razem huk zapadającego się mostu przejmował nas grozą, jak złe przeczucia, jak kropla goryczy na dnie tej szumiącej radości z przywracania do życia rzeczy skazanych na zagładę. Przedwiośnie jest deszczowe, porywistowietrzne. Jeśli pada bardzo mocno, lejek na dachu nie może podołać w odprowadzaniu wody. Wtedy z żyrandola w "restauracji" spadają na falisty parkiet podłogi grube, leniwe krople: pac... pac... pac. Nie przejmujemy się tym. Chociaż, gdybyśmy zaczęli myśleć spokojnie, logicznie, bez oślepiającej euforii odbudowywania, zdumielibyśmy się, jakie ogarnęło nas szaleństwo i jak ta cała prowizoryczna konstrukcja łatwo może się załamać, rozpaść, pogruchotać ocalałe gniazdo. Kolejka głodnych ustawia się już po pierwszej. O drugiej zaczynamy wydawanie obiadów. Znamy naszych stałych gości. Pierwsza, na czele kolejki, to "gorącaczka". Zawsze samotna. Może urzędniczka z ambasady albo ekspedientka w sklepie z ciastkami? Szczupła, zapędzona, zziębnięta. "Przecież już druga, proszę pani - woła - już druga, trzeba otwierać." Otwieram. Tłumik ludzki wpada, zajmuje stoliki. Biegnę z miseczką zupy dla "gorącaczki". Próbuje i odsuwa ją pogardliwie: "To ma być zupa? Nie, proszę zmienić! Dla mnie zupa powinna dymić". Zmieniam bez słowa. Wracam z dymiącym wrzątkiem. "Gorącaczka" parzy sobie usta, ale zadowolona. Widzę, jak ta zupa wprowadza ją w stan sytej błogości. - No widzi pani - uśmiecha się - teraz to jest zupa. Nie pamiętam jej twarzy, nigdy bym jej nie rozpoznała, a jednak obraz jej powstaje, abstrakcyjny, z okruchów pozbieranych we mnie: parująca miseczka zupy, którą niosę pośpiesznie, obijając się po drodze o krągłości Klimci i "generałowej"; niespokojne, biegnące ku mnie spojrzenie "gorącaczki", ruch ręki unoszący łyżkę do ust i westchnienie ulgi po pierwszym przełkniętym łyku strawy. Jest bezosobowa, niecałkowita, a jednak jest sobą, utrwaloną w tym miejscu, przy tym stoliku, o tym czasie jedynym i niepowtarzalnym, na który inny, zwielokrotniony czas nawarstwił się jak piasek naniesiony przypływami morza. Tłum ludzi wypełnia korytarz, toczą się obrazy jak na rolkach starych filmów: niedoświetlone, prześwietlone, zamazane. Tu fragment twarzy, tam wyciągnięta ręka, oko z brwią uniesioną w karcącym zdziwieniu, kącik ust w przymilnym uśmiechu. Słyszę brzęk talerzy, stukanie noża o szklankę. "Trzy zupy... dwie porcje pierożków, zrazy, proszę pani... zrazy... Co, już nie ma klusek kartoflanych?" I szept matki: "Przyszła pani Daniłowska, zrób jej miejsce przy stoliku w małym pokoju." Poznaję ją po długiej do kostek, ciemnej spódnicy, po ruchach energicznych, poza którymi wyzywająco ukrywa słabnącą energię. A za nią sunie jej cień. Córka. Pani Daniłowska niewielka, pochylona, w twarzy palą się jej zuchwałe oczy. Córka jej, osoba około trzydziestki, na wpół tylko obecna, wysoka, eteryczna, chudnie z dnia na dzień. Umiera. Pracowały cały dzień, a po robocie przychodziły na gorącą zupę. Z ocalałych murów willi swego syna i brata wyłuskiwały cegły. Cegły te trzeba było segregować, układać w równe sześciany. Znajdowali się chętni, których domy nie runęły zupełnie, brali od nich za niewielką opłatą budulec do naprawiania uszkodzonych ścian. Ręce im marzły przy tej pracy. Bolał krzyż od noszenia cegieł. Niewiele mogły sobie kupić za te ceglane pieniądze. Stać je było jedynie na najmizerniejszy drobiazg kartoflany. Obrane ziemniaki rozgotowywały potem w wodzie i mieszały z otrzymanym dzięki czyjejś uprzejmości (litości?) amerykańskim mlekiem w proszku. Znajomość mojej matki z panią Daniłowską rozpoczęła się od zup. Ale nie chciała nic za darmo. Odrzucała jakąkolwiek próbę pomocy. Tylko któregoś wieczoru zwierzyła się, że nie ma czym napalić w piecyku. Przeziębłe od spania w ruinach, dygotały. Wtedy Irena wzięła je do swego pokoju w "zdobytym" mieszkaniu. Na pewien czas tam z nią zamieszkały. Pani Daniłowska pomimo wyczerpania wojną, starszego wieku, a i nieustannego zmartwienia z chorą córką, nie zatraciła swojej twórczej, zadzierzystej energii. Znał ją i cenił niemal cały artystyczny świat warszawski. Była żoną pisarza, matką śpiewaka, a przede wszystkim była sobą, czynną organizatorką imprez artystycznych na cele dobroczynne. Celem, dla którego zorganizowała koncert Mieczysława Fogga na Pradze, wiosną 1945 roku, była pomoc w odbudowie Warszawy. Był to pierwszy koncert, na którym byłam po Powstaniu i ostatni, na którym widziałam Mieczysława Fogga. W dużej, wypełnionej po brzegi sali Wedla na Pradze śpiewał ulubiony piosenkarz stolicy. Śpiewał o Warszawie. A gdy wzruszonym głosem zaczął "Dziewiątką pojechać w Aleje, przejechać się przez Nowy Świat..." - płakaliśmy. Obrazy, które wskrzeszała melodia, przynosiły ulgę, łagodziły ból rozpaczy. Pani Daniłowska siedziała wyprostowana i poważna. Obserwowała salę, pilnowała porządku. Dziękowała potem artystom, dostojna i elokwentna. Pamiętam dzień, gdy nadeszła depesza. Pani Daniłowska wyciągnęła ją spod chustki i położyła na zastawionym do obiadu stoliku. - Od syna - powiedziała - z Ameryki. Cały restauracyjny personel porzucił garnki i otoczył stolik. Każda z nich miała kogoś po tamtej stronie: w Anglii, w Niemczech, we Francji, w Italii, a nawet w Ameryce. Blankiet depeszy przechodził z rąk do rąk. To była wspólna własność: myślą o nas. Pytają o nas. Troszczą się o nas po tamtej stronie. Odpowiedź była opłacona. Kochający syn czekał na jedno słowo od matki: żyjemy. Urząd pocztowy jednak po przeliczeniu dolarów na złote stwierdził, że pieniędzy na przesłanie odpowiedzi było za mało. Pani Daniłowska nie chciała żadnych pożyczek. Powiedziała, że są jeszcze cegły i ona sobie tymi cegłami (ich oczyszczaniem) zarobi na depeszę. Później przyszedł list. Serdeczny, informujący, że jest im dobrze w Ameryce, przeprowadzają się do nowego domu. Przysłał fotografie: żony, swoją i małego synka. - Tej nocy - mówiła mi matka - długo nie mogłyśmy zasnąć. Pani Daniłowska opowiadała niemal całe swoje życie. Zasnęłam wreszcie i zbudził mnie ten płacz. Nie mogłam uwierzyć, że to ona, zawsze taka opanowana. Ale, myślałam, może chora, może coś się stało. Podeszłam do niej, chciałam zapalić światło. "Nie trzeba światła, moja droga - szeptała - nie jestem chora." Ale natychmiast zaczęła szlochać. "Dwoje mam dzieci - mówiła - jedno tam w dobrobycie, a drugie tu mi umiera. I ten list dziś... to takie szczęście i taki ból." `ty III (cd.) "Nowa Gospoda" kwitła. Nie przynosiła jednak dochodu. Ceny żywności zwyżkowały z dnia na dzień. Ale nie byliśmy głodni. Wieczorem zjadaliśmy cały zysk pracowitego dnia. Przez sypialnię rodziców i gabinet ojca przesuwały się korowody ludzi. Gdy przymykając oczy, staram się przywołać ich z tamtego czasu, nadpływają, trzymając się za ręce, oblani brunatnym i złotozielonym światłem popołudnia. Przepływają przeze mnie, rozjaśniając szkarłatnymi iskrami meandry pamięci. Ale na próżno. Nie widzę ich twarzy. Tylko obraz brzegu odbity w rzece. Zatarte kontury postaci, coś co jest, a czego dotknąć nie można. Tylko ruch spiesznej wody przepływającej przez palce, tylko jej wilgoć i chłód. A jednak są. Uwikłani w sieć zmieszanych głosów i dźwięków: brzęku uderzających o siebie łyżek i widelców, zapachów smażonych kotletów, skwierczącej na boczku cebuli, czepliwego i drażniącego zapachu gotowanej kapusty, wytwornego i gorzkiego parzonej kawy, zrośnięci z tamtym miejscem, które uskrzydlone pamięcią jest na zawsze już tu, tworzą abstrakcyjny szkic ludzi spoza progu wojny, rozbitków wyrastających z ruin, więzień, obozów, kryjówek, o których teraz nawet nie odważyliby się mówić głośno. Z pobliskich biur, z placówek dyplomatycznych przychodzili do gospody Kanadyjczycy, Francuzi i Amerykanie. Pewni siebie, unosili głowy wysoko, nie dostrzegając sfalowanej podłogi, okolicznych ruin i nie przeczuwając zawieszonego w szafie na drugim piętrze potężnego niewypału, rozmawiali głośno, zamawiali najdroższe dania. (Nie mogliśmy sami usunąć niewypału. Zaczepiliśmy na ulicy rosyjskiego żołnierza prosząc, aby nam pomógł i obiecując wynagrodzenie. Młody chłopak nie zastanawiał się długo. Podjął pocisk, wziął na ręce jak dziecko i wyniósł spokojnie z budynku.) Nie wiem, skąd przyszli ci dwoje. Byli bardzo nieśmiali. On wysoki, ciemny, niósł dużą, fibrową walizkę. Musiała być ciężka, bo słyszałam, jak westchnął, stawiając ją przy stoliku. Ona miała chusteczkę związaną pod brodą i dźwigała plecak. Siadając zsunęła go z ramion. Usiedli w małym pokoju tuż przy stoliku zajętym przez gości z francuskiej ambasady. Mężczyzna oparł głowę na ręku i wsłuchiwał się w płynącą z kąta rozmowę. Oczy miał zamknięte. Matka moja przyglądała się im z korytarza. Przywołała mnie ruchem ręki. - Zdaje mi się - szepnęła - że to będą Francuzi - spytaj, może zabraliby list? Kobieta w chustce zawiązanej pod brodą uniosła twarz, spojrzała na mnie: - Proszę pani - powiedziała wolno czystą polszczyzną - dwa obiady. O te! - wskazała w cenniku najtańsze dania. Spotkałyśmy się wzrokiem. Twarz jej była blada, wychudła, mizerna, niebieskie oczy miały tę bladość zmęczenia, która po odpoczynku zabarwia się głębokim szafirem. Mężczyzna wyprostował się, uśmiechnął. - Mój mąż - powiedziała - jest okropnie zmęczony. Jedziemy kilka dni, nic nie jadł i dlatego... Powieki mężczyzny ciężkie od zniewalającego zmęczenia - opadły. Ale drobne mięśnie ust, brody, kącików oczu wibrowały pod śniadą skórą, cała twarz rozbrzmiewała w bezsłownej odpowiedzi na dźwięk języka, w którym tuż obok prowadzona była rozmowa. - Mój mąż tak słucha - szepnęła - dwa lata nie słyszał swego... - To urzędnicy z ambasady francuskiej - powiedziałam - więc może... - Wracamy stamtąd właśnie - powiedziała - a dziś rano... - zawahała się, umilkła. Spojrzała na mnie. - Wzięliśmy ślub w tym małym kościele. Poznaliśmy się na robotach w Niemczech. Tyle się przeszło razem... Jutro jedziemy transportem do Francji... Pochyliłam się, szepnęłam: - Czy mogłaby pani zabrać list? Skinęła głową. Pobiegłam do kuchni. Kogdzia otaczała zrazy w mące. Klimcia tłukła kartofle. - No i co? - Irena odwróciła się od pieca, twarz miała zaczerwienioną od ognia. - Powiedziała, że weźmie list. Wracają z Niemiec. Jadą jutro transportem do Paryża. Klimciu, daj im podwójne porcje zupy. Wyglądają strasznie wygłodzeni. - Kto nie jest wygłodzony? - mruknęła. Odwróciła się do mnie. Jej brązowe, okrągłe oczy zaczerwienione, krople potu spływały po czole. Wytarła je fartuchem. - Czy mój list też by zabrała? - Spytam się. Zaniosłam im zupę. Rzucili się chciwie. Jedli, parząc sobie wargi. Widziałam, jak zupa rozgrzewała ich, syciła, jak zaróżowiały się policzki mężczyzny, a oczy kobiety poszerzały się i ciemniały. Rozmawiali z sobą szeptem i wydawali mi się czymś zmartwieni. - Czy - pochyliłam się - mogliby państwo zabrać trzy listy? - Dokąd? - spytała. - Do Anglii. - Dobrze, ale to trzeba by zaraz. Bo, widzi pani, my mamy takie zmartwienie... gdzie by tu przenocować? Potem kilka dni w transporcie... i on, mój mąż, jest taki słaby... Czy może pani wie o jakimś pokoju? Wróciłam do kuchni, powiedziałam: - Wezmą trzy listy. Ale zaraz, bo muszą szukać pokoju. Nie mają gdzie przenocować. Kogdzia odwróciła się od deski, na której przygotowywała zrazy. Wytarła ręce, odpasała fartuch. Wyjęła z torebki pomadkę i odświeżyła wargi. Potrząsnęła swoją rudawą czupryną. Powiedziała: - Niech no ja ich zobaczę. Niech zobaczę, co to za ludzie. Przez chwilę stała w korytarzu i przyglądała im się nieznacznie, ale już wiedziałam, że powzięła decyzję. Późniejsza rozmowa była tylko potwierdzeniem tej pierwszej chwili, w której "coś" powiedziało jej, żeby to zrobić. Nigdy nie kierowała się chłodną kalkulacją, pogardzała zdrowym rozsądkiem, niepoczytalna w wybuchach złości, namiętna i gwałtowna w uczuciach, zdolna do poświęceń, słuchała własnych wewnętrznych nakazów współczucia i litości. To ona w pierwszy dzień Powstania ofiarowała swój pokój rannemu po operacji oka. A teraz ten sam pokój cudem zachowany z wrześniowej nawałnicy miał przytulić dwoje rozbitków na ich ostatnią noc w Polsce. W kuchni odrzucone garnki, chochle, noże. Irena, Klimcia i generałowa piszą. Każda w innym kącie. Chlipanie, wycieranie łez fartuchem. Goście w dużym pokoju kręcą się, denerwują: Jak długo jeszcze? Dlaczego tak długo czekamy? Uspokajam i obiecuję. Stoję na środku kuchni, staram się zwrócić na siebie uwagę kucharek. - Trzy porcje zrazów! - wołam. - Już dawno zamawiałam trzy porcje zrazów! Klimcia podnosi na mnie zapłakane oczy: - Zaczekaj, widzisz przecież... Generałowa pisze drobnym maczkiem, ręka jej dygocze, przeprasza: - Już zaraz, zaraz... Irena już zalepia kopertę. Nakłada teraz zrazy na talerze. Po chwilowym uniesieniu - apatia, zniechęcenie: - Ciekawa jestem, czy te listy dojdą... Wysyłam, wysyłam i... nic. Żadnej odpowiedzi. ** ** ** Nareszcie jadę do Poznania. Od miesiąca miasto jest wolne. Mówią o straszliwych walkach, o zniszczeniach, o zajadłej obronie cytadeli. Dopiero niedawno zaczęły kursować pociągi, w wagonach powybijane szyby. Tłok. Ścisk. Zdecydowałem się nie ujawniać. Nie wolno mi się weryfikować. Jestem jeszcze w podziemiu. Szukałem kogoś, jakiegoś znaku, kontaktu i wtedy - ambasada angielska. Spotkaliśmy się na schodach. Poznałem go i on mnie poznał. Był to młody urzędnik. Pamiętałem go ze "special operations" SOE (Departament Zadań Specjalnych) w Londynie. Weszliśmy do niego do biura. Powiedziałem, sytuacja tak wygląda, że mam iść na weryfikację. Ale czy to nie jest niebezpieczne? Może lepiej uciekać? Powiedział, żeby iść do weryfikacji i zaraz zapytał mnie o adres. Wtedy to drgnięcie we mnie, znak ostrzegawczy. Podałem mu fałszywy adres i inne nazwisko. Chciałem zatrzeć ślady. I nagle potem zacząłem się śpieszyć: jak najszybciej do Poznania. Zobaczyć co tam jest. Wrócić do domu, chociaż na krótko. Nocny pociąg. Przez zbite szyby ciągnie wilgotny wiatr. Wilgoć i chłód wciska się pod płaszcz. Pomimo to zasypiam. Budzę się nagle. Szum, jakby wichura targała lasem. Drzewa biegną za pociągiem. Myślę: czy dom stoi? Chyba mieszkają tam, gdzie zawsze? Ile lat? Liczę: od września 39 roku do dziś: pięć i pół roku. Co to było? Kutno? Nie, to dopiero Puszcza Kampinoska... Łowicz. Ta sama droga. Wracam śladami Brygady Abrahama, śladami Armii Poznańskiej i Armii Pomorskiej... Z obu stron pociągu - stoją, leżą, siedzą, wspierają się o siebie. Ich oczy są puste. Ich smutna pieśń wplątana w rytmiczny stukot kół. Sylwetki wyrastają z umarłej ziemi. Zaciskam zęby z wściekłości i bólu: całe moje pokolenie. To już nie powróci. Tego się nie odzyska. O brzasku wjechaliśmy do Konina. Tędy, siódmego września 39 roku wycofywał się 7 Pułk Strzelców Konnych. Przechodziliśmy most na Warcie. Opuszczaliśmy Wielkopolskę. Zgrzytają hamulce pociągu. Gwizdki. Ruszamy. W zielonawym, chłodnym, nierzeczywistym świetle tamta droga biegnie za ruszającym pociągiem. Jestem tu i tam. Rozerwany pomiędzy przeszłością i przyszłością. Poznań! Biegnę, wyskakuję z pociągu. Nawet nie widzę dworca. Prędzej do domu. Dworcową, na św. Marcina. Drobny deszcz. Spalenizna. Gruzy. Szaro. Strasznie. Biegnę. Wypalone okna domów. Ale nie wszystkie. Ludzie mieszkają. Z daleka już widać ulicę Ratajczaka. Moja ulica. Szukam numeru. Gdzie numer dwunasty? Nie widzę. Gdzie dom? Staję. Czeluść. Wciągająca otchłań. Ogrodzone drewnianymi stojakami gruzy. Pustka. Nie ma domu. Czuję deszcz na twarzy. Co zrobić? Dokąd pójść? Obcość w moim rodzinnym mieście. Tu, blisko, na ulicy Skarbowej urodziłem się. Tu całe życie mieszkałem. Dokąd pójść? Janusz! Naturalnie, Janusz. Najbliższy przyjaciel. Z nim przecież pożegnaliśmy się w tę ostatnią noc przed moją ucieczką z Poznania. Mieszkają na ulicy św. Marcina, róg Garncarskiej. To tuż. Tu blisko. Biegnę. Dzwonię do drzwi, pukam, walę do drzwi. Ktoś otwiera niechętnie, wolno. Nie widzę twarzy. Okrzyki. Zdziwienie. Skąd? Kiedy? Pytam: Gdzie Janusz? Płacz. Pytam: Co z Januszem? - Zginął w Powstaniu. W ataku na Dom Akademicki. Szli z gołymi rękami, mieli zdobyć broń na Niemcach. On... Nie słucham dalej. Pytam: Rodzice? Gdzie moi rodzice? - Twój ojciec... - Tak? - Dwa tygodnie temu. Spóźniłeś się o dwa tygodnie. - Matka? - Matka żyje. Na ulicy św.»Józefa. Blisko. Niewielka, stroma uliczka. Kamienica na rogu. Ponura. Uczucie cofnięcia się na boczny tor, odsunięcia. Idę załamany. Przywoływana twarz ojca wraca opornie. Jak wyglądał w chwili naszego pożegnania? Nie pożegnałem się. Nie mogłem. Wraca cień żalu na twarzy ojca. Mijam kikuty domów, złoża gruzów. Cierpki odór spalenizny biegnie za mną, przede mną. Prowadzi. Przywykłem już do tego krajobrazu zniszczenia, tak jak mijający mnie przechodnie, jak pasażerowie pociągu. Zstąpiliśmy już ze sceny tragicznej w rutynę płytkich trywialności. To tylko w śmiertelnym zagrożeniu wszyscy wypadają nagle z codzienności i unosząc się na koturnach tragedii, stają się bliżsi sobie, a życie dotychczasowe wydaje się błahe, jałowe. Ale jak łatwo trafić z powrotem w bezpieczną pospolitość. Jak chętnie powracamy do niedawno przerwanej zwykłej egzystencji, poruszając się żwawo pomiędzy ruinami tego, co było. I ja z nimi wszystkimi? I ja z nimi? Brama. Ciemna klatka schodowa. Przyciskam dzwonek. Za mną kruszy się, rozpada świat mojego dzieciństwa. Matka staje w drzwiach. Urzeczywistnia się zapamiętany jej portret. Łagodny zarys twarzy zbiegający się w delikatnej, drobnej brodzie. Jej rozczulająca zalotność pozostała w małych kolczykach i w kilku nieśmiałych loczkach nad uszami. Ale nowy grymas warg, pół uśmiech, pół płacz, poddająca się zgoda na to, co jest. Zapadła, ciemna otchłań oczu - przeraża. - Taki smutek... taki smutek... moje dziecko... Wchodzę do obcego mieszkania, pomiędzy nieznane sprzęty. Matka już krząta się, nalewa wodę do imbryka. Przytrzymuję jej rękę. - Mamusiu... ożeniłem się. Cofa się zatrwożona. - Staśku... czy z Polką? - Tak. Odczuwam jej ulgę. Oddycha głębiej, uśmiecha się. - Gdzie ona jest? - W Warszawie. Siedzimy na wprost siebie przy stole. Opowiada mi o ojcu. Podczas walk o Poznań zaziębił się w piwnicznym schronie. Wróciła zaleczona w młodości gruźlica. Brat mój, Marek, wrócił z niewoli i wróciła po Powstaniu siostra Halina. - Tylko ciebie nie było. Ojciec pytał o ciebie, taki był z ciebie dumny. Dwie łzy spływają wolno po jej uśmiechniętych policzkach. - Opowiedz mi o sobie. Codziennie wychodziłem na samotne spacery po mieście. Błąkałem się pomiędzy ponurym lasem ruin, rozpoznawałem zwężone zwaliskami gruzów ulice. Szukałem kogoś, czegoś, co mogłoby powiązać zerwane nici. A jednocześnie ta obawa przed spotkaniem ludzi niepewnych, niewłaściwych, przed którymi naprędce musiałbym stwarzać fałszywe alibi. Mijałem wypalone fasady kamienic na Starym Rynku, okaleczony Ratusz, ścięte wieże katedry leżały, blokując gruzem wejście, spoglądałem w ślepe okna Pałacu Działyńskich, przechodziłem obok poczerniałych, dziwnie obcych budynków Uniwersytetu. Wlokła się za mną rozpaczliwa żałość - pieśń umierającego czasu. Zobaczyłem go nagle przed sobą. Rozpoznanie, podświadome, natychmiastowe: szczegóły zapamiętane - gest ramion, rąk, sposób trzymania ich w kieszeniach prochowca. Byłem pewien, że to on. Aresztowany na miesiąc przed moim zrzutem. Przyśpieszyłem kroku, starałem się z nim zrównać. Wyczuł mnie bardziej niż usłyszał. Odwrócił się. Uścisnęliśmy się. Szliśmy przez chwilę obok siebie. Wzruszeni. - Cieszę się - powiedział. - Nie wiedziałem, że... - Ach - uśmiechnął się. - My nic nie wiemy, my przez całe życie chcemy coś wiedzieć, ale nic nie wiemy. Domyśliłem się, że coś deklamuje, nie wiedziałem co, powiedziałem: - Chciałbym... - Naturalnie. Przyjdź do mnie. Zaraz, dziś po południu. Ogromnie jestem ciekaw. Pożegnaliśmy się szybko. Nie chcieliśmy rozmawiać na ulicy. Czy zmienił się? Niewątpliwie. Ale spojrzenie pozostało to samo: ciepłe, serdeczne spod szerokich, niskich, czarnych brwi. Ta sama wrażliwa, nerwowa twarz, jaką zapamiętałem z naszego pierwszego spotkania na letnim obozie nad morzem. Miałem wtedy szesnaście lat, a Kirył Sosnowski, o siedem lat ode mnie starszy, był kierownikiem Narodowej Organizacji Gimnazjalnej. Chociaż wycofałem się z organizacji, zaufanie i sympatia do Kiryła pozostały. Usłyszałem o nim w Londynie od powracającego z kraju emisariusza Jura. Był współzatozycielem organizacji "Ojczyzna", Kierował pracami Departamentu Informacji i Prasy Delegatury Rządu. Był tym, z którym chciałem pracować po zrzucie i tym, którego chciałem spotkać. Wywieziony do Stutthofu, dopiero niedawno wrócił z obozu do Poznania. Poszedłem do niego tego samego popołudnia. Rozmawialiśmy przez kilka godzin. Właściwie to ja mówiłem, on słuchał: napięty - ruchliwa, zmieniająca się twarz, nerwowy, wyczulony. Wiedzieliśmy obydwaj: po Teheranie sytuacja była tragiczna. Walki w lasach. Aresztowania. Powiedział: zaczekaj, lepiej się jeszcze nie ujawniaj. Ze mną co innego. Zaczynamy organizować Instytut Zachodni. ** ** ** Nierzeczywistośc wkroczyła w nasze życie. Wspinając się na wertepy warszawskich gruzów, omijając niebezpieczne chodniki, poruszam się w dwóch światach jednocześnie. Dawny obraz miasta nakłada się na księżycowy pejzaż zniszczenia. Gdybym przyjęła tylko to, co jest teraz, utonęłabym w rozpaczy. Ratuje mnie, tak jak wielu, wiara w przywrócenie dawności. Jesteśmy opętani pragnieniem odbudowy. Zarażeni gorączką stwarzania na nowo. Już organizuje się Uniwersytet Warszawski. Na dziedzińcu spotykam studentów. Ludzie odszukują się, informują wzajemnie. Docieram wreszcie do Wydziału Lekarskiego. Na drzwiach dziekanatu kartka: "Synowie i córki chłopów i robotników mają pierwszeństwo". Dziekanem jest profesor doktor Franciszek Czubalski, były rektor szkoły docenta Zaorskiego. Czekam cierpliwie i uparcie, aż dziekan mnie przyjmie. Czuję narastającą determinację. Nareszcie! Wchodzę do gabinetu. Poznaję podłużną twarz profesora, jego binokle, uważne spojrzenie. Ale czy on? Nie mam przecież dokumentów. - Czy pan profesor mnie poznaje? - Tak. Zdawała pani u mnie egzamin z fizjologii. Zachowały się też protokoły z ostatnich egzaminów. Nie ma żadnej przeszkody z przyjęciem pani na uniwersytet. Oddycham. Dziękuję. - A co teraz? Co mogłabym robić teraz? - Profesor Michalski zaczyna klinikę. Skieruję panią na ćwiczenia z kliniki propedeutycznej. Pierwsza Klinika Wewnętrzna Uniwersytetu jest na Pradze. Wychodzę z gabinetu dziekana w nastroju radosnym i nagle odwróconą do mnie tyłem, rozmawiającą z sekretarką - widzę Alę. W berecie, w prochowcu, niby Ala, a jednak inna. Staję za nią i czekam, aż skończy rozmowę z sekretarką. Słyszę jej spokojny, równy głos. Wyciągam rękę. Wtedy ona odwraca się, poznaje mnie. Jej opanowana, szczupła twarz zaczyna drgać i kurczyć się, czerwienieje, spazm bólu w skrzywionych wargach, jakby we mnie coś zobaczyła, jakbym jej nagle coś uświadomiła. - Alu - obejmuję ją - Alu... Czuję jej drgające ramiona, powstrzymywany szloch. - Chodźmy stąd - szepczę - chodźmy stąd... Nie pamiętam, gdzie usiadłyśmy: w kącie jakiejś pustej auli, może w zagłębieniu korytarza. Było szaro, zapach kurzu i wilgoci. Ala zakrywa oczy rękami. Płacze. Znamy się od pierwszych klas gimnazjalnych. Razem w jednej ławce, razem przygotowywałyśmy się do matury. I razem w szkole Zaorskiego, tylko ona dostała się o rok wcześniej. Ociera chusteczką zapłakane oczy. - Witold nie żyje. Nie odzywam się, nie ma słów, nie ma pocieszenia. Brat Ali nie żyje. - Zginął w drugim dniu Powstania... drugiego sierpnia... - Znów wstrząsa nią szloch. Łzy płyną po twarzach: jej łzy i moje łzy. - Ojciec mój padł w ostatnim dniu Powstania. Na Żoliborzu. Pomagał w przejściu kanałami. A nasz dom na Śmiałej... poszłam zobaczyć... gruzy... nie ma domu. Opowiada mi o Witoldzie. Widzę, że przynosi jej to ulgę. Spoza czasu jego sylwetka traci jasną beztroskę starszego brata Ali: sztywnieje w epitafium. W chwili wybuchu Powstania Witold Maria Meyer miał dwadzieścia osiem lat. Był absolwentem Politechniki Warszawskiej. Pod okupacją ukończył Szkołę Podchorążych AK. Pseudonim "Malan". - Kompanię, do której go przydzielili - mówi Ala - nazywano Legią Akademicką - sami młodzi inżynierowie i akademicy, a dowódcą był ppor. "Dunin" - Jerzy Mieczyński. Witold w to powstanie nie wierzył. Oburzał się, że nie mieli broni. I wyobraź sobie, dali im zadanie uderzenia na CiW na Bielanach. Wiesz, jak ufortyfikowany był Ciw. Otoczony bunkrami, ciężkie karabiny maszynowe, zasieki. A oni na to z kilkoma karabinami, trochę mieli amunicji, kilkanaście pistoletów i około 200 granatów. Dowiedziałam się tego wszystkiego od ludzi, którzy przeprowadzali ekshumację Witolda. To była straszna noc. Ulewa, ciemno. Łączniczka nie mogła nawiązać kontaktu. Nie wiedzieli, co robić. Ale szli, nacierali. Oddział ich dostał się w dwa ognie niemieckie. Wybili ich wszystkich. Masakra. I przejechali po nich czołgami. Nie wiem, kto winien. Oskarżali "Starżę". Śmiertelnie ranny "Dunin" mówił: "Starżą, dowódca II kompanii, wyszedł za późno. Uprzedzałem, nie przejdziecie. Starajcie się cofnąć". Oni zginęli, a Starża przeżył, znalazł się w Australii... Słucham, chwytając tylko fragmenty tego, co ona mówi. Czuję, jak bez mojej woli zaczynają drżeć mięśnie całego ciała, jak drętwieje mi gardło. Nie mogę zdobyć się na słowa współczucia ani pocieszenia. Przecież tak niedawno cieszyłam się, że wszystko się odbuduje, że zaczniemy na nowo. Odbudowane nie będzie tym samym, chociaż sam proces podnoszenia z gruzów wznieci w nas euforię. Życia nikt nie wróci. Zachłanna, wciągająca ziemia rodzić będzie niedojrzałość. Ala uspokoiła się. Pyta co u mnie, gdzie mieszkam? Opowiadam krótko, lakonicznie. Czuję się zażenowana wobec jej tragedii. Wracamy w krajobraz ruin, zoranej, poszarpanej lejami ziemi. Ala mówi, wypowiadanie się ochładza, uspokaja: - Powiedz, mój brat, ojciec i trzech braci stryjecznych Ksawery, Janusz i Jerzy, spadochroniarz, ten który zginął w akcji na ulicy Miodowej w 1943 roku. Wszyscy w tej wojnie... Żegnamy się: ona idzie na Dworzec Główny, skąd kolejką pod Warszawę do krewnych, u których teraz mieszka. Ja do promu przy Wiśle. Biegnę. Ogarnia mnie coraz większe przerażenie: co ze Stasiem? Już przeszło dwa tygodnie go nie ma. Wpadam do mieszkania i czuję, że on jest. Zanim go zobaczyłam, czułam jego obecność. Odnajdujemy się w radości bliskiej rozpaczy, aż bolesnej, bo dopiero w tej chwili zdajemy sobie sprawę (a obawialiśmy się dotychczas pomyśleć o tym), że moglibyśmy się nie spotkać rozdzieleni jakąś akcją wojenną, aresztowaniem, o którym nikt by mnie nie zawiadomił. Przyglądamy się sobie, jakby widząc się po raz pierwszy, odnajdując szczegóły twarzy, dotknięcia rąk jakby nowe, nie dość zapamiętane. Jesteśmy głodni własnej obecności. - Niestety - szepcze Staś - niestety, nie zobaczyłem już ojca. Proszę, aby mi opowiedział jeszcze raz i jeszcze raz, wstępuję z nim na tamte ulice, do mieszkania jego matki, słyszę jej głos. Przeżywamy razem jego spotkanie z rodzinnym miastem. Postanawiamy pojechać na kilka tygodni do Poznania. Staś musi przeprowadzić zwrot fabryki rodziców zabranej przez Niemców. Uruchomić ją, przekazać dochód dla matki. - Chciałbym jednak zaczekać na Mikołajczyka. Zobaczymy, co będzie, jaka się wyłoni nowa rzeczywistość polityczna. Czuję się niepewnie... nieustannie jakieś zagrożenie i nie wiadomo, z której strony. W Poznaniu idę ulicą - to było w Śródmieściu - i widzę... mój kolega, bliski kolega, człowiek, którego niezmiernie ceniłem, asystent prof. Znamierowskiego, Leon Łustacz. Chciałem podbiec, uścisnąć go i cofnąłem się. Był w mundurze pułkownika Ub. - Myślisz, że przyjazd Mikołajczyka coś zmieni? - Nie wiem. - A co o nim sądzisz? Co to za człowiek? - Kamiennie uparty. Jedyny z rządu polskiego w Londynie, który nauczył się po angielsku. Wstawał codziennie o czwartej rano i uczył się. Nie miał łatwej roli. Sam słyszałem, jak mówili o nim lekceważąco. Nawet jeden z jego ministrów... ale często niesprawiedliwie. Człowiek pod ogromną presją i to ze wszystkich stron, naciskany przez Anglików, a ile razy upokarzany! Pamiętam, gdy mnie przed skokiem do Polski żegnał w Londynie, powiedział: "Niech im pan powie, będę zmuszony powziąć niepopularne decyzje, aby biologicznie ratować naród". Był przygnębiony, wzruszony i odczułem wtedy dramat, ten sam nieustannie powracający polski dramat. Pracuję na oddziale płucnym Kliniki Uniwersyteckiej. Chorzy to mężczyźni wywiezieni po Powstaniu do obozów niemieckich. Zwolnieni, wracają do domu. Wynędzniali, z zaawansowaną gruźlicą. Szukają domu, którego nie ma. Przygnębieni, oberwani, głodni wałęsają się po rozmokłych, zlanych deszczem ulicach i ruinach. Nocują w przepełnionych, brudnych domach - przytułkach, na stacjach, kątem u kogoś na podłodze. Są i tacy, którym udało się odnaleźć dom. Kładą się do łóżek, "aby trochę wypocząć". Ukryte zarzewie choroby wybucha nagle. Gorączka, kaszel. Krwotok. Wezwany lekarz nakazuje natychmiastowy szpital. Kilka dni temu przywieziono nieprzytomnego pacjenta. Chłopiec, dwadzieścia cztery lata. Rozmawiam z jego zapłakaną, młodziutką żoną. - Dwa dni temu przyjechał z obozu, z Niemiec. Tak się ucieszyłam. I ni z tego, ni z owego wczoraj gorączka. Płacze. Czy może zostać na noc w szpitalu? Być przy nim? Umarł tej samej nocy na gruźlicze zapalenie opon mózgowych. Większość chorych to młodzi chłopcy. Od lat szesnastu do dwudziestu kilku. Wchodząc rano na salę, przebiegam szybko oczami leżących. Co noc kilku umiera. Dopiero z nimi rozmawiałam, śmieli się, żartowali i już... odeszli. Coranne badanie. Przykładam stetoskop do piersi: to samo niezmienne gruźlicze charczenie. Tylko mniej lub bardziej nasilone. Badanie plwociny w 80% wykazuje obecność laseczników. Profesor Zdzisław Michalski co tydzień prześwietla i bada wszystkich pracujących na oddziale gruźliczym studentów. Mówi: mamy epidemię gruźlicy i wspaniałe warunki do rozwoju choroby: brak żywności, mieszkań, higieny, brak ciepłego ubrania. A przede wszystkim nie mamy szpitali. Już wszystkie zapełnione. Teraz dostać się do szpitala można jedynie przez protekcję. Albo cudem. O miejsce w sanatorium jeszcze trudniej. A moi chorzy są pogodni, dobrej myśli i weseli tą tragiczną gruźliczą wesołością. Kaszlą na wszystkie tony. Cieszą się z czystego łóżka. Czy to można porównać z marszami w nieznane albo staniem w wodzie "za karę"? - Tu jest taki spokój - cieszą się. Przy jednym z chorych czuwał bez przerwy żołnierz z karabinem. Na początku nie mogłam zrozumieć dlaczego. Dopiero jeden z lekarzy szepnął: "To polityczny". A jednak biegnę co rano do szpitala z nową energią, z radością, chociaż czasem ogarnia mnie rozpacz. Myślę też: czego oczekuje ode mnie przeznaczenie, Opatrzność, los? Jaka cena za łaskę przeżycia? Wiem tak mało, widziałam tak niewiele. Poruszam się po omacku w labiryncie zbiegów okoliczności. Jak maniak-kolekcjoner zbieram na śmietnikach ruin pogubione skorupy z glinianych wazonów malowanych w kolorowe kwiaty. Z odłamków staram się odtworzyć żarliwą barwę kwiatów, które zakwitły z czyjegoś natchnienia. I wtedy odsuwam się na bezpieczną odległość, aby patrzeć suchymi oczami. Cóż z tego? Chłód i drwina unosi się, jak woda zatapiająca barkę. Staram się utrzymać głowę na powierzchni. Zamęt. Nie wiadomo, co się dzieje, co się stanie. Czy nadchodzi druga fala okupacji? Brak trzeźwych logicznych wskazówek, jakiegoś planu, kierunku, działania. Nic. Tylko chaos. Jedyna oczywistość, to dzień dzisiejszy. A w nim udręki, z sublokatorem. Naturalnie - Bielik! Ten sam od początku. Jak się go pozbyć? Co zrobić, żeby Bielik wyprowadził się z pokoju? Wtargnął w nasze życie bezczelnie, zuchwale. Zajął pokój samowolnie. Dręczy, uwiera stała obecność nie chcianego, odrzucanego, które wciska się brutalnie, chce być razem, a jednocześnie nienawidzi, knuje podstęp, przyczaja się, żeby... Nie wiem, co knuje, dlaczego się przyczaja. Pilnujemy się nawzajem: zamykaj pokój na klucz! Zamykaj kuchnię na klucz! Bo Bielik... Bielik! W nocy budzi trzaskanie drzwi, pijackie przyśpiewki, odór gotowanej kapusty. Siadamy na łóżku. - Słyszysz, przyjechali ze szmuglu. - Trzeba coś zrobić. - Stanowczo trzeba go usunąć. - Ale jak? - Może z nim porozmawiać? - Może się jakoś ugodzić? Nie. Z Bielikiem nie można dojść do porozumienia. Widzi nas, ale nie dostrzega. Ignoruje. Zawsze zapędzony, nie słucha, nie odpowiada. Kark mocny, korpus kwadratowy, oczy zamglone i ta mina cyniczna, zuchwała, wyzywająca. Co on myśli? Jak myśli? Czy myśli? Co tkwi w tej głowie, ciężkiej, wielkiej, bodącej naprzód, jak u podrażnionego byka? Milczy. Oczy wbite w podłogę. Tępy, czarny upór. Sytuacja przykra, denerwująca, niebezpieczna. Co zrobić? Taki sam człowiek, jak my, a inny. Ta inność odrzuca, przeraża, zapala wewnętrzny bunt. Wyzwala wściekłość. A my też dla niego - inni. Nasza inność jak ostroga, podjudza go, żeby wypchnąć, wydusić, zgnieść. Skąd ten Bielik? Na wprost siebie, obok siebie, w jednym mieszkaniu, na tym samym korytarzu, te same drzwi wejściowe. On nas chce wypchnąć, a my jego. Czyje to mieszkanie? Czyj to dom? Komu się należy? Kto tu gospodarzem? Na ulicy, a szczególnie na promie przez Wisłę albo na drewnianym moście od Karowej, coraz więcej "bielikowych" twarzy. Sobowtóry. Przewrażliwiona jestem? Czy nagły najazd Bielików? Matka moja, Irena, poszła na naradę do przyjaciółek z czasu okupacji. Szczęsna i Kwiatkowska uchowały się w swoich mieszkaniach. Obydwie straciły mężów w Katyniu. A teraz muszą polegać tylko na sobie, utrzymują się z wynajmowania pokoi. We dwie nakopciły ohydnymi papierosiskami, ale znalazły sposób na Bielika. - Najważniejsze: nakaz kwaterunkowy - powiedziała Szczęsna, a Kwiatkowska dodała: - Ale od kogoś ważnego. I wtedy zjawia się Witold Puc. Ten sam, który był świadkiem na naszym ślubie. Staś mówił o nim: fenomenalny! Genialny! W gimnazjum ze wszystkiego miał celujące. Od religii do gimnastyki. A z matematyki - geniusz. Kiedy cała klasa pociła się nad rozwiązaniem zadania, on już od dawna miał odpowiedź. Witold jest inżynierem. Sprawy polityczne mają dla niego znaczenie drugorzędne. Nie miał się z czego ujawniać. Wywindowali go natychmiast na wysokie stanowisko. Najważniejsze dla nas: szukał pokoju. Po kilku dniach przyszedł z nakazem kwaterunkowym. Dokument był imponujący. Witold pewny siebie, czekał na Bielika. Siedział z nami przy stole kuchennym, pił herbatę, ale jego wzrok matematyczny drążył gdzieś w głąb. Respektował tylko cyfry, a ludzi szeregował w równania. Trochę dziwak. Lubił kręcić sobie kulki masła z cukrem. Zajadał się nimi. Czuprynę miał gęstą, ciemną i drapał się po głowie. Może z tego oczekiwania na Bielika, a może jakieś zadanie rozwiązywał i to mu pomagało w podwójnej koncentracji, bo jednak brał udział w rozmowie z nami. Ale nie! To nie było zadanie, problem matematyczny. On sobie przygotowywał przemówienie dla Bielika. Więc tak. Pójdę, zapukam i powiem: Obywatelu, czy obywatel wie, co ten papier znaczy? On przeczyta, a wtedy ja: to znaczy, że od jutra ja obejmuję ten pokój obecnie przez obywatela zajmowany! Czekaliśmy na przyjście Bielika. Późnym wieczorem usłyszeliśmy zgrzyt przekręcanego klucza u drzwi wejściowych. Szczęk otwieranej kłódki, którą zabezpieczał swój pokój. Podśpiewywał chrapliwie. Był widocznie pijany i w dobrym humorze. Zabawił się gdzieś z koleżkami. Witold podniósł się z fotela. Były to właściwie tylko sprężyny, bo złodzieje wycięli skórzane obicie. Zawahał się. Usiadł. Może głos pijanego przestraszył go? Dodawaliśmy mu odwagi: przecież jest dokument. Jest nakaz. Witold podniósł się energicznie. Wyszedł do przedpokoju. Trzymał przed sobą nakaz kwaterunkowy. Zapukał. Nic. Zapukał po raz drugi. - Kto? - Obywatelu... - Co? Drzwi otworzyły się. Słuchaliśmy przejęci. - Obywatelu... Głos Witolda dziwnie słaby wobec ciężkiego basu Bielika. - Czy obywatel wie, co ten nakaz kwaterunkowy... Nie skończył. Bielik ryknął. Potężnie, dziko, z furią: - Chcesz, gnoju...?! Witold wpadł do kuchni. Blady, roztrzęsiony. - Z brzytwą wyleciał na mnie drań skończony! Milczeliśmy przygnębieni tą farsą, która dla nas nie komedią była, nie krotochwilą godną Fredry albo Bałuckiego, ale udręką codzienną. Zapatrzeni w Witolda genialność, prymusostwo i stanowisko nie docenialiśmy Bielika siły brutalnej, przewagi grubiaństwa nad literą prawa, prostactwa nad finezją rozumu. A szło to jakby ze wszystkich stron: waliła się na nas kamienna lawina. I już nie tylko Witoldowi zagrażał Bielik, a przez Witolda i nam, domownikom, współlokatorom, ale bielikostwo potężniejące z każdym dniem szło na nas z tupetem, rykiem, z podniesioną brzytwą. W naszym mieszkaniu! W naszym domu! Co robić? A może to już nie jest nasz dom? W której chwili, w jakim przełamaniu czasu przestał być domem? A do tego - matka moja myśli, marzy, wróży, kiedy ojciec wróci. Bo przecież ludzie wracają. Z obozów, z oflagów, z zagranicy. Ciągną do domu. A ja widzę przedpokój i ojca mego, Tadeusza, w mundurze (bo jakże inaczej!), rozpromienionego, bo do kraju wrócił, wrócił po latach wojny do siebie, do swego domu, a w korytarzu - Bielik! I co? Zgrzyt. Błysk. Brzytwa. Bielik naciera. Nie wiadomo dlaczego, o co chodzi, a on milcząco wypycha. Strach mnie ogarnął. Jak to będzie? Jak się ułoży? A Staś? Oficer, kurier Rządu Londyńskiego. Niechby się Bielik dowiedział! Niech by go odkrył! Nie, nie, za głupi na to. Za głupi? Ale każdy głupi jest mądry dla siebie. Bielik cały czas się chwali, że jest w partii. W Ppr. Mówią w kamienicy, że tam bardzo ważny. Minęło kilka dni, tydzień, drugi, zatarło się. Uciszyło. Bielik nie rusza się z miejsca. Wszystko po dawnemu: nocne wrzaski, ryki, gotowania, popijawy. Siedzi nam na karku ponuro, uporczywie, z wytrwałą zaciętością pijawki. Żyjemy z tym nowotworem. Czasem zapominamy. Staś uczy się do egzaminów prawniczych. Ja przed południem w szpitalu doglądam moich pacjentów_gruźlików. Po południu przeobrażam się w kelnerkę i pomagam w "Nowej Gospodzie". Gospoda idzie pełną parą. Matka miała rację, ludzie muszą jeść, a dla nas to jedyne źródło dochodu. Dochód minimalny, ale nie jesteśmy głodni. Na krótko przed przyjazdem Mikołajczyka Kwiatkowska wpada do "Nowej Gospody". Zaciąga się papierosem, podniecona jakaś i do mnie: - Gdzie matka? Wcześnie jeszcze było, prawie godzina do otwarcia restauracji. - Mama w kuchni. A co się stało? Kwiatkowska tylko uśmiecha się, ale tajemniczo, mija mnie i wprost do kuchni. Ja za nią. W kuchni cztery pupy wypięte i trajle na cały regulator. Naturalnie polityka. Jedna przez drugą coś opowiadają, dowodzą, spierają się, wałkują, siekają, mieszają. Nic nie zauważyły, dopiero Kwiatkowska tubalnie: - Irena! Odwróciła się. Zaczerwieniona, spocona, ale już się uśmiecha, przeciera ręce fartuchem. - No co, co Zosiu? - Wiem coś o Bieliku. Irena poważnieje. Tamto sprzed kilkunastu dni wraca. Witold, brzytwa i Bielikowa, uwierająca na karku obecność. - Co takiego? - Niech tylko siądę, spokojnie zapalę, bo jeszcze się trzęsę. - Pobił cię? - Nie... Ale słuchaj, wracam z paszteciarni, tej niedaleko Ronda i mówię wam... Przerwały robotę. Kogdzia i Klimcia, generałowa i Irena odłożyły lepienie, krojenie, panierowanie. Wpatrzone w Kwiatkowską słuchają. A ona, diva, boska primadonna, głowę odrzuciła ku tyłowi, dym wypuszcza nosem, jeszcze chwila, papierosa odrzuci, zaśpiewa. Irena niecierpliwi się. - No mów nareszcie. I przestań tak kopcić, dym mi w oczy wydmuchujesz. - Poszłam do tej paszteciarni, bo ona ma czasem angielskie papierosy... no, mniejsza z tym. Ale patrzę, przy stoliku, w tej wnęce, siedzą. I kto? Bielik i dwóch żołnierzy sowieckich. Piją! Oni gadają, coś Bielikowi nie w smak. Zaczyna się trochę rzucać. Ja sobie myślę: ej, ostrożnie! Coś mi tu nie pachnie. Stoję w drzwiach. Wejść? Nie wejść? Te papierosy były mi potrzebne dla... Paszteciarka do mnie: Pani, niech pani drzwi zamyka, muchy lecom! Weszłam. I jak tylko weszłam - ryk! Skoczyłam za kontuar. Schowałyśmy się obie z paszteciarką. I tylko tak jednym okiem zerkam. Widzę, Bielik leży. Jeden żołnierz już za drzwiami, a drugi jeszcze Bielikowi w tyłek kopniaka. Paszteciarka krzyczy: Rachunku nie zapłaciły! Panie Bielik! Bielik ledwo się może podnieść. Za brzuch się trzyma, ale drze się porządnie: Zegarki me ukradły, z ręki me zdarły! A paszteciarka: Panie Bielik, leć pan po swoich z PPR! A on, sama, na własne uszy słyszałam, mnie on nie widział, bo ja jeszcze za kontuarem i tylko do niej: Gdzie pójde? Żeby me na morde ze schodów spuściły? Więc słyszysz - to ważne! Bielik nie jest w PPR! To zwykły złodziej, kryminalista, nożownik, kreatura spod ciemnej gwiazdy. Musicie się go pozbyć! - Ale jak? - Irena zastanawia się - jak się go pozbyć? Mieliśmy nakaz kwaterunkowy i nic. Wykpił nas. Zagroził brzytwą. - Czekaj - mówi Zosia Kwiatkowska - ja ci dam adres. Ale nie! Lepiej sama pójdę z tobą. Jest jeden człowiek... on ci to załatwi. Tylko trzeba będzie... no, wiesz, słowem "dziękuję" się nie najesz. Kucharki przytakują. Kiwają głowami. Teraz nic nie ma za "dziękuję". Święta racja. Irena poddaje się, pyta: - To co mam robić? - Widzisz - Kwiatkowska ścisza głos - ja... no, ja go dobrze znam... Kucharki odwracają się dyskretnie. Każda do swojej roboty. Irena i Zosia przechodzą do drugiego pokoju. Siadają przy stoliku. Zosia pochyla się, szepcze: - On ma, widzisz, dobre chody w urzędzie kwaterunkowym. Tylko, sama rozumiesz, trzeba będzie coś wziąć. - Co? - Weź pięć kilo mąki, z pięć kilo słoniny. - Może słoik miodu? - Miód? O miód, bardzo dobrze. Poszły we dwie. Zofia, wyfiokowana, dźwigała słoninę. Irena z mąką i słoikiem miodu. Urząd był na Pradze. Dom, jak wszystkie naokoło, w ruinie. Obdrapany, zacieki, niektóre okna wypalone, nie posprzątany gruz zalega podwórze. Ale ulice roją się. Handel wrze na placach, pod murami, w bramach. Zosia znała drogę, była tu już nieraz. Szła pewnie, zdobywczo. Prowadziła. Odwracała się i do Ireny: - Mówię ci, tu tak z zewnątrz nędznie, a w środku - luksusy. Gabinet miał rzeczywiście luksusowy. Z dywanem, lśniącym biurkiem, miękkie fotele. Zaraz je przyjął, nie czekały. Ogromny, siwy, wyglądał dostatnio. Irena zastanawiała się: gdzie ja go widziałam? Skąd ja go znam? Pewnie u Kwiatkowskiej, kiedy raz przyniosłam kupon materiału na ubranie. Ale to było jeszcze przed Powstaniem. No to już wiem, kto to jest. Ale mnie nie poznaje. To dobrze. Elegancki, obie szarmancko pocałował w rękę. Na pakunki, które przyniosły zerknął raz, kiedy położyły je przy biurku coś tam napomykając nieśmiało, że drobiazgi takie, skromny dowód wdzięczności. On żachnął się, że po co? Nie potrzeba. On nie dlatego. Ale przesunął pakunki bliżej i nawet uniósł słoik w górę i zdziwił się: miód! - Zeszłoroczny, lipcowy, z Lublina. - Nie spodziewałem się. To krępujące. - Ale proszę bardzo, przecież pan mi pomaga. Wysłuchał opowieści o całej sprawie z Bielikiem. Szeroki w ramionach, brzuch trochę wystający, ale jeszcze zryw i wzięcie. Chodził po pokoju, miętosił brodę, mówił: - No tak... no tak... to nie jest taka łatwa sprawa. Irena zmartwiała zupełnie, aż zbladła, płakać jej się zachciało, uciekać stąd. Czuła się upokorzona, nie na swoim miejscu. I do tego ta słonina, mąka, miód. Niepotrzebnie się zgodziła. Dygnitarz poczęstował Zosię papierosem, gest w stronę Ireny. - Czy pani zapali? Wzdrygnęła się. - No, to ja w takim razie... I sam zaczął kurzyć. Chodził po gabinecie, wyrzekał na Bielika. - A to łobuz... łobuz pozwala sobie. Niech się łaskawa pani nie martwi, poradzi się na to. O, zaraz, zaraz! Zawołał sekretarkę, kazał przynieść druczek. Przyniosła, a on coś wypisywał i na koniec na tym druczku przyłożył pieczątki: jedna, druga, trzecia. Przypatrzył się i po namyśle jeszcze dodał czwartą pieczątkę. - Służę łaskawej pani. Irena przeczytała: "Mieszkanie zarekwirowane całkowicie dla czynników rządowych". - To sobie szanowna pani na drzwiach przyczepi. I on już więcej pani blokować mieszkania nie będzie. Audiencja skończona. Całowanie rąk. Zamykanie drzwi. Z luksusu wnętrza na nędzę schodów i podwórza. Aż się wierzyć własnym oczom nie chce. I który to świat prawdziwy? A Zosia: - Nie mówiłam ci? I jaki gentleman! Ale żebyś wiedziała, on to robi dla mnie. - A dlaczego? - No wiesz, stara znajomość. Tylko nikomu nie opowiadaj! Ludzkie języki! I powiedz, co ja mam do stracenia? Czekałam na męża, zamordowali go w Katyniu. Młodość się nie powtórzy. Ach, płakać mi się chce. Czasem, to aż wyć mi się chce z rozpaczy. Chodź gdzieś, muszę zapalić. - Tu jest taka mała cukierenka - powiedziała Irena - zapraszam cię na kawę i tort mocca. Idą obok siebie, ale ucichłe, każda w swoich myślach. Na porytej szrapnelami ulicy pleni się płytkie, czepliwe nowe życie. W Irenie jest gorycz, której przyczyny nie umie sobie wytłumaczyć. Przecież mi pomógł - myśli - więc o co mi chodzi? Myśli także: więc już się zaczęło łapówkarstwo, wciskanie się bokiem, omijanie prawa, robienie na lewo, każdy dla siebie. - Irena, pamiętasz, jak wyobrażałyśmy sobie odzyskanie niepodległości? Koniec wojny? Pamiętasz? - Tak. Ale rzeczywistość zawsze okazuje się inna. - No i co? Martwisz się tym, że inna? - Ja się tylko martwię, jak tu Tadeusz przyjedzie. Jak to będzie, jak się ułoży. Bielik zniknął. Zniknął, ale niezupełnie. Została kłódka, kłódka, kłódzisko, jak krab uczepiło się drzwi. Śledzi nas bielikowymi oczkami. Pilnuje. Nie da się otworzyć. Zacięta. - Nawet nie próbuj - ostrzega Staś - nie wolno rozbijać kłódki. Nie wiadomo, co jest w tym pokoju. To powinno być zrobione komisyjnie. - Jak komisyjnie? - Powinna to zrobić jakaś formacja prawna, grupa osób. Należy oficjalnie stwierdzić, że miejsce zajął samowolnie, bez nakazu kwaterunkowego. I wyeksmitować go. Trzeba też formalnie spisać zawartość pokoju. - Mam - mówi Irena. - Przecież Komitet Domowy jest formacją prawną. - O, bardzo dobrze! - To ja zwołam zebranie. Mogę. Jestem przewodniczącą komitetu. - Jak najszybciej! I trzeba ślusarza, żeby w razie czego... - Który to? - Och, znasz go. Stasiu, sam z nim rozmawiałeś. Pamiętasz, jak reperował zamek w "Nowej Gospodzie"? Taki starszy człowiek, ma takie druciane okulary. Ja go znam jeszcze sprzed wojny. Mieszkał w suterynie, a teraz zajęli sobie na parterze. - Już wiem. A jak on z Bielikiem? - O nie! On się z nim nie brata. Ślusarz to bardzo przyzwoity człowiek. Zresztą Bielik podkradał mu bieliznę ze strychu. Zebranie jest w naszej kuchni. Stół tu duży, wszyscy się zmieszczą. Matka upiekła placek z kruszonką. Boże, jak pachnie! Aromat maślany na całe mieszkanie i aż na klatkę schodową. Komitetowi schodzą się, pociągają nosami. - No, zupełnie jak na przedwojenną Wielkanoc! Każdy dostaje wielki kawał ciepłego jeszcze placka. Matka umie z ludźmi. Wie, że trzeba przez żołądek. A do Polaków przez placek z kruszonką. Wszystko kobiety. Mężczyzn przyszło dwóch: ślusarz i ten stary fryzjer, którego Niemcy zawrócili, jak wywozili mężczyzn. Fryzjera przyprowadziła jego synowa. Wzięła go z sobą, żeby trochę pobył z ludźmi, bo jak zostaje sam, to zamartwia się, płacze, czeka na syna. A syna wywieźli Niemcy. Dom fryzjera, tam, gdzie miał warsztat i mieszkanie - rozbity. Więc się tu przenieśli. Wyglądał źle, chudy, jakby go sprasowali. Głowa i twarz jak deska. Nogami ledwie powłóczył. Ludzie już dawno o nim mówili, że tabes. Ale czy to prawda? Ciągnął te nogi jak z ołowiu. Uśmiechał się, ale oczy w śluzie łez. Staś zaraz do niego: - Powinienem panu podziękować. Ja przez pana zostałem. Zobaczyłem, że pana Niemcy zawracają i sam zawróciłem, ukryłem się. Nie wiedział, o co chodzi, nie pamiętał. - Zostałem? - patrzył nie widząc. - Ale on nie został. Poszedł z nimi do tych bud. Po-szeed. I nie ma, nie ma... Mówię: Danuszek, gdzie ty idziesz? Nie idź, uciekaj. A on poszedł, po-szeed. Synowa spojrzała na Stasia. Delikatnie przyłożyła palec do skroni. Bezradny uśmiech. Znaczące spojrzenie. Westchnęła. Pamiętam ją jako manikiurzystkę w zakładzie fryzjerskim. Unosiła głowę znad palców klientek i szukała wzrokiem męża. Upewniała się: jest. Dużo starsza była od niego, od tego Daniela, Danuszka. Urodziwy był. Strzelisty, ciemny, a cerę miał chłopięcą i przy śniadej karnacji delikatne na policzkach rumieńce. Skąd jej do niego? Jaka tam kryła się tajemnica? A może nie wrócił, żeby nie wrócić do niej? Pomaga usiąść teściowi. Troskliwie podsuwa mu krzesło. Podaje mu ciasto na talerzyku. Twarz jej ciepła, dobra, a oczy smutne, wypłakane. Dwa stawy zarosłe zieloną rzęsą. - Mój mąż, Daniel, poszedł wtedy, jak Niemcy wywozili mężczyzn ostatni raz. I ojciec też chciał iść, ale go cofnęli, bo za stary. To pan wtedy zawrócił, ukrył się. To lepiej. Lepiej, bo nie wiadomo, co tam z nimi się stało. Fryzjer je placek. Smakuje mu, uśmiecha się. Ale cały czas do siebie: - Mówię mu, gdzie ty idziesz? Nie idź... uciekaj! A on po szeed... po-szed... Ślusarz wystroił się. Przyszedł w krawacie. - Najwyższy czas - mówi - drania wyrzucić. Takie coś pcha się do przyzwoitego mieszkania. Żadnego wstydu łobuz nie miał. A jakie zdziry tu sprowadzał! Kurwiszoneria! Komitet uradził, żeby odbić kłódkę. Ślusarz zaraz zabrał się do roboty. Piorunem mu to szło. Zręczny był. Reszta komitetu stała za nim. Śledzili każdy ruch. Ślusarz jak tancerz na scenie. A oni tylko między sobą: zna swój fach. Drugiego takiego nie znajdziesz w okolicy. Patrzę na palce ślusarza prędkie a dokładne, grube a delikatne. Myślę: przecięż ja tych ludzi znam od lat. Z nimi wzrastałam. Do suteryny ślusarza wskakiwałam, żeby dorobić klucze, albo szłam tam posłana przez matkę, żeby przyszedł, bo trzeba zlew naprawić, a to się coś zatkało, to kran cieknie. Przychodził, naprawiał i rozmówki naturalnie o tym, owym, a najwięcej polityczne. W zakładzie fryzjerskim też nieraz bywałam. A to na podcięcie włosów, na specjalne uczesanie przed szkolnym wieczorkiem, a czasem na manicure. Znałam ich. Opowieści ich życia wsiąkały we mnie przez osmozę. Nie potrzebowałam pytać, wiedziałam. Ale żyjąc tak blisko, żyliśmy oddzielnie. Każdy w swoim kole. Tylko w pewnych punktach koła te przecinały się, łączyły, tworzyły nierozerwalną, od siebie uzależnioną, harmonijną całość. A teraz - zmieszanie. Dysonans. Połączeni jesteśmy, ale Bielikiem. Złączeni, ale przeciwko Bielikowi. Otworzył kłódkę. Buchnęło zjełczałym jadłem. Pokój zapchany aż pod sufit meblami, tobołami. Zaraz komitetowi zaczęli rozpoznawać swoje rzeczy. Ślusarz znalazł tobół z bielizną. Cuchnie to wszystko, pobrudzone, poczerniałe. Parkiet zrujnowany, osmolona od gotowania ściana. Trzeba było rzeczy pospisywać, powynosić na strych i tam zamknąć na kłódkę, aż się znajdą prawowici właściciele. Zmieniliśmy też zamek u drzwi wejściowych. A na koniec: ratowanie pokoju. Czyszczenie, cyklinowanie kawałkiem stłuczonej butelki, pastowanie. Ożył. Zabłysnął. Był spokój, ale na krótko, bo pewnego dnia wybiegłam do sklepu i zostawiłam drzwi nie zamknięte na klucz. Wracam. Osłupiałam. Tylko kilka minut mnie nie było, a ona już tu weszła, wcisnęła się, wtryniła. A więc widocznie czyhała, podpatrywała i kiedy ja biegnąc nie widziałam nic, ona wemknęła się i buch! Stoi przed drzwiami dawnego pokoju Bielika. Klucz w ręce i szuka tej kłódy, kłódziska, która dawno odbita, wyrzucona. - Co pani tu robi? Nie odwraca się. Stoi uparcie, namyśla się pewnie, co z tą kłódką? Łydy mocne, czerwone, wiejskie, sukienka opięta, męski żakiet, chustka związana w tyle głowy. Stoi. Zaparła się. A ja za nią. - Czego pani tu szuka? Odwróciła się. Twarz szmuglerki zmęczona, twarda, podejrzliwa, chytra. Wypisz, wymaluj, jakbym ją tu pod drzwi Bielikowe przeniosła ze szmuglerskiego pociągu. Silna baba. Boże, co ja zrobię? Patrzy na mnie, ocenia, i czuję, że ocenia niekorzystnie. Niechętnie. Niechęć z niej paruje. - Do mieszkania się swego sprowadzam. - Mieszkanie jest zajęte nakazem kwaterunkowym. - Moje mieszkanie i już. Co mi tu będzie opowiadać! Staś w kuchni przygotowuje się do egzaminu, ale usłyszał. Wyskoczył. - Co tu się dzieje? Baba już w pobielikowym pokoju, rozejrzała się, złapała za głowę, zawodzi, jak na pogrzebie: - O laboga! O Jezusie, mebli ni ma! Meble zabrali! - Meble były kradzione. Ale to nie pani mieszkanie, proszę wyjść! - Nie wyjdem. Mieszkanie z meblamy za trzy tysiące złotych kupiłam. Siadła na podłodze, nie rusza się. Zawodzi. - Bielik panią oszukał. Nie miał prawa do tego pokoju. A ona nic. Jakby nas nie było, jęczy wielkim głosem i nagle ze wzmożoną energią porwała się, ryknęła! - Maryśka! Wnoś toboły! Pcha się drugi babsztyl, babisko, przez drzwi nie domknięte, bo skąd mogłam przewidzieć, że druga czyha w zapasie i drzwi te nieopatrznie zostawiłam uchylone. Wnosi graty. Jakieś toboły, stołek, miskę. Stawia w korytarzu. A my, bez słowa, wyrzucamy wszystko na klatkę schodową. Ona w tę stronę, my z powrotem. Ona do przedpokoju, my z przedpokoju. W pewnej chwili udało nam się drzwi zatrzasnąć. Wtedy baba pierwsza poderwała się i opuszczając stanowisko w pobielikowym pokoju, jedną nogą na korytarzu, jak nie wrzaśnie: - Maryśka! Leć po chłopów! Staś chwytem dżu_dżitsu uniósł ją za kołnierz i połę żakietu i delikatnie wyniósł na klatkę schodową. Zaryglowaliśmy drzwi. Nie ma baby, ale nieprzyjemnie jakoś. Kogo sprowadzi? Jak to się skończy? Rozmawiamy, radzimy, a tu nagle twarz baby za oknem pobielikowego pokoju. Po drabinie wspina się do nas. Przez okno uchylone włazi do pokoju. Staś śmignął i już ją miał za kołnierz i połę żakietu. - Otwieraj drzwi! Ja jednym susem przy drzwiach. Staś babę na korytarz. Baba wrzeszczy: - Maryśkaaa! Maryśka! Maryśki nie ma. Zaryglowaliśmy za babą drzwi. Ledwo się rzuciłam, żeby okno w pokoju zamykać, baba już po drabinie, odpycha mnie i do pokoju. Staś chwytem wypróbowanym babę za kołnierz i do mnie: otwieraj drzwi! Ledwośmy ją wypchnęli, ja do okna, żeby zamykać, a tu Maryśka pcha się po drabinie. Okno jej przed nosem zatrzasnęłam. Patrzy na mnie przez szybę, pomstuje, grozi: - Ja wam Bezpieczeństwo naślę! Okno zamknięte. Drzwi na klucz, na łańcuch. Śmiejemy się, ale jakoś nieprawdziwie, niezupełnie. Wypędzają nas: Bielikowie i baby szmuglerki. Drzwiami i oknami do nas walą. Harcują po naszym zburzonym domu. Co zrobimy wobec tej brutalności otaczającej, zaciskającej się wokoło nas? Prawo nas nie obroni. A może lepiej zrezygnować? Oderwać się?! Zostawić to wszystko? Najlepiej odejść, uciec. Gdzie? Dokąd? Przecież to nasz kraj, nasz dom. Tu musimy walczyć o nasze miejsce. A co zrobimy, jak przyjdzie Bezpieczeństwo? Przyszli wieczorem. Walenie pięścią w drzwi. Spojrzałam przez "judasza". Mundury. Zamarłam. Weszło ich dwóch: plutonowy i porucznik. Plutonowy do baby podobny, pewnie jakiś krewniak. Minę miał ponurą, urzędową: nie zbliżaj się! Porucznik rozglądał się. Nagle spojrzał na mnie, ja na niego. Uśmiechnął się. - My to chyba się skądś znamy - powiedział. - I mnie też się tak zdaje. - Nie chodziła pani na ślizgawkę koło Wału Miedzeszyńskiego? - Chodziłam! - No to stąd! I jak pani się raz łyżwa popsuła, to ja pomogłem zreperować. - Pamiętam! To pan nazywa się Franek. - Franek, zgadza się. Ale to były czasy! Plutonowy milczy, czasem chrząknie. Porucznik przymrużył jedno oko i do mnie: - Niech pani ten nakaz kwaterunkowy pokaże. Niosę dokument w rękach, pokazuję. Porucznik czyta, plutonowy służbiście czeka na wyrok. Mama i Staś wycofali się, woleli mnie samą zostawić. Serce mi wali, bo znajomość znajomością, ale wojna ludzi zmienia. Porucznik przeczytał i głośno do mnie i do plutonowego: - Tego pokoju ruszać nie wolno. Zarekwirowany dla czynników rządowych. A sprzedany był bezprawnie, trzeba złapać złodzieja i odebrać pieniądze. IV Jak to było? Jak było naprawdę? Wydarzenia sprzed pół wieku to tylko zastygły kształt wygładzony przez czas. Forma. Skorupa. Treść jest popiołem. W sennym tańcu wokoło pomnika zataczamy patriotyczne kręgi. My? Nie, to nie my. To ci, co przyszli po nas. Ogarnia mnie obsesja roztrzaskania pomnika, przebicia się do prawdy. Jest dwudziesty siódmy czerwca 1945 roku. Historia na rozjuszonym koniu galopuje przez nas, po nas. Jesteśmy okiem cyklonu. Dzień słoneczny, łagodny i koszmar zdruzgotanego miasta. Tłum wzdłuż jezdni: na Marszałkowskiej, Królewskiej, Krakowskim Przedmieściu. Flagi. Ja w tym tłumie zagubiona, osobno, ale i związana wzrastającym dreszczem emocji. Wokoło, umarła, zmalała w swym śmiertelnym skurczu Warszawa. Urwiska barykad, popalone niemieckie czołgi, ścieżki wydeptane wśród gruzów i lejów. Cmentarzyska, białe, drewniane krzyże. Wspólnota oczekiwania przywróciła scalającą moc uczestnictwa. Rozpala mnie emanujący zewsząd entuzjazm. W którejś chwili zatracam się w tysiącach oczu, oddechów, uderzeń serca. Zawiązuje się, tworzy nowe teraz. Zaczyna żyć tkanka narodu. Nad nami słońce. Pod nami pokłady nie ekshumowanych ciał. Przy wymiecionej z gruzów jezdni stoimy w drżącym, niedowierzającym oczekiwaniu. Na tle czarnych kikutów kamienic, wśród gryzącego odoru spalenizny, mdlącego zapachu trupów pod zwaliskami, wypatrujemy: Jadą? Jadą! Jadą! Wyciągnięte szyje, łzy, szloch. Kwiaty. - To on? Nie! To nie ten! Ten w trzecim samochodzie! Kawalkada otwartych aut jedzie wolno. Rozpoznaję go: szerokie barki ciężko zbudowanego mężczyzny. Uniesionym ramieniem wita miasto: tych, co tu leżą i tych, co przeżyli. Widzę wyraźnie twarz: wzruszoną, spokojną, twardą. Odczucie powagi tej chwili. Tego miejsca. Entuzjazm biegnie po nas płomieniem. Skandują. - Mikołajczyk! Mikołajczyk! Mikołajczyk! Żadnej glorii. To nie to, na co oczekiwaliśmy. Ale jednak pierwszy znak życia stamtąd. To nie ułani na białych koniach, to nieznany człowiek w cywilnym garniturze. Symbol. Dla każdego z wiwatujących w tłumie ktoś inny jedzie w tym samochodzie. Dla wszystkich ten przyjazd premiera Rządu Londyńskiego jest kluczem otwierającym bramę powrotu. Przejechali przez pontonowy most na Wiśle do budynków Dyrekcji Kolei Państwowych, siedziby ministerstw. Gmach otoczony drutem kolczastym. Wieczorem, w domach przekazywane szeptem wiadomości: kiedy samolot z Moskwy wiozący Mikołajczyka wylądował na Okęciu, pouczono go: do ludzi należy zwracać się: "obywatele". Podszedł do mikrofonu, drżącym ze wzruszenia głosem zawołał: "Bracia i siostry... chcemy być z wami, którzy przeszliście tak wiele... i znowu żyć w prawdziwie wolnej, niepodległej Rzeczypospolitej". Unosi nas nastrój nadziei. Jesteśmy odurzeni oczekiwaniem: wszystko się zmieni. - Teraz - mówi Irena - Tadeusz wróci z Anglii. Bo jeśli wrócił Mikołajczyk, zaczynam wierzyć, że powstaje wolna Polska. Mówiąc spogląda na nas, jakby oczekując potwierdzenia. - Co myślisz, Stasiu? - Myślę o szesnastu przedstawicielach Polski Podziemnej. Zwabili ich. Oszukali. Pułkownik gwardii Pimienow dał słowo honoru, że jadą na spotkanie z Polskim Rządem w Londynie. Kiedy Mikołajczyk wyjeżdżał z Londynu do Moskwy, na tych szesnastu działaczy zapadł wyrok więzienia za dywersję przeciwko Armii Czerwonej. - A Mikołajczyk? - Cała armia z Sosnkowskim na czele nienawidziła go. Mówili o nim: zdrajca, renegat. Przecież Rząd Londyński dysponuje armią stu siedemdziesięciu tysięcy żołnierzy. Oczekują na zbrojny powrót do kraju. Gdzie wrócą ci, których dom jest za linią Curzona? Anders jest pewien, że niedługo wybuchnie trzecia wojna światowa. - A Mikołajczyk? - To dramat! Ale nie jest zdrajcą. To patriota. Tylko nie wiemy wszystkiego. Jesteśmy odizolowani, odcięci od wiadomości. Przysłuchuję się ich rozmowie, a jednocześnie powraca Bielik? Czy w entuzjazmie powitania nowego życia narodu znikli Bielikowie? Czy się roztopili w euforii? A może się zmienili? Zamiast brutali, prosiaków, napastliwej siły społecznych nicponi zjawili się nowi Bielikowie? Chłop w chłopa dziarski, całą gębą, uczciwy i pewny swojej wartości? Przecież Mikołajczyk jest chłopem, samoukiem. To dlaczego ściszamy głos mówiąc o Rządzie Londyńskim? Dlaczego niepewność, oglądanie się poza siebie, wyczucie, że coś jest nie tak, że coś nie w porządku? Po raz pierwszy w życiu ogarnia mnie zwątpienie: gdzie należę? Co to jest Polska? Czy Polska to napchana szmuglerami rolwaga, wrzask, plucie, smród machorki, ohydny prymityw "bielikowego" chamstwa? Bezczelność pchającej się na siłę baby? Czy Polska to łzy wzruszenia w tłumie witającym powracającego Mikołajczyka? Czy Polska to ranny żołnierz w szpitalu i to wszystko co mnie z nim łączy: zaufanie i pragnienie niesienia pomocy? Kiedy wypchnięta brutalnie z tramwaju, obryzgana błotem słyszę ryk przekleństw, wzbiera we mnie odraza do tego barbarzyństwa, bunt i wściekłość przeciwko brzydocie, z którą łączy mnie język i historia. - Jeszcze się nie ujawniam - mówi Staś - chciałbym zaczekać na spotkanie z Mikołajczykiem. Powinna być jakaś zmiana międzynarodowa. Wtedy, po rozmowie, będę mógł planować. Pomimo entuzjastycznego włączenia się w odbudowę kraju, dręczy nas niepokój. Może udziela nam się przygnębienie matki? Bo chociaż koledzy ojca wracają z niewoli, on sam nie pisze nic o powrocie? Drugiego sierpnia ogłoszono amnestię. Po rozmowie z Mikołajczykiem, Staś zdecydował się ujawnić. Jeździmy teraz często do Poznania. Staś uruchomił rodzinną fabrykę lakierów. Zaczyna produkcję, planuje przyszłość. Tu i ówdzie słyszymy o ludziach przedostających się na Zachód. O ucieczkach tych mówi się tylko w gronie najbliższych. Są to ucieczki na krótko. Wyskok w świat, aby przeczekać najgorsze. Zobaczyć jak tam jest i wrócić. Czas życia wydaje się nieograniczony. Nikt nie wymawia słowa "emigracja". Brzmi zbyt definitywnie, obco, jego skończoność przeraża. Winia i Janek przychodzą na naradę. Ona, koleżanka moja z gimnazjum, "pierwsza uczennica w klasie". On, prawnik, zamiłowany w oratorskich debatach. Smukli, jasnowłosi, urodziwi. Niewiele się zmienili od czasu, gdy na wieczorku szkolnym zatańczyli ze sobą pierwszego walca. Ona, wtedy w białej bluzce z czerwoną na ramieniu "trzynastką", on w granatowym z zielonymi wypustkami mundurku szkoły Górskiego. Nikt wtedy nie myślał, że tak z sobą przetańczą przeszło pół wieku. - My - mówi Janek - zdecydowaliśmy się wyjechać. Bo sytuacja jest następująca: siostra moja jest we Włoszech. Wywieźli ją po Powstaniu. Tam, gdzieś w Niemczech, spotkała oficera z Armii Andersa i wyszła za niego za mąż. Daje nam znać, żeby stanowczo przyjechać, przedostać się póki jeszcze czas. No, więc jest zaczepienie. Przyznajemy, że okazja jest dobra. - Dopiero zacząłem wszystko organizować w Poznaniu - mówi Staś. - Tyle jest pracy w kraju. - Jesteśmy młodzi - dowodzi Janek - nie mamy dzieci. Więc teraz! Teraz jeszcze można się przemknąć. Podobno miesiąc, dwa i już szczelnie zamkną granice. Wiem, ludzie wpadają. Wiem, że ryzykujemy, ale bez ryzyka niewiele można osiągnąć. Później wrócimy. Winia wpatruje się w męża z aprobującym podziwem. Zawierzy mu we wszystkim. - Mnie się zdaje - mówi Staś - że powinniśmy teraz ratować kraj. Jedyna droga to wchodzenie do wszystkich organizacji samorządowych, społecznych i kulturalnych. - Zastanówcie się - mówi Janek - trzeba wziąć pod uwagę różne okoliczności. Myślę o zatwierdzonych przez Uniwersytet moich tajnych studiach medycznych. Zostawić to wszystko, uciekać gdzieś w nieznane? Ani oni, ani my, nie jesteśmy zdecydowani. Ale zdecydowana jest Zosia. Już czas, aby ją teraz wprowadzić na scenę. Zosia należy do kręgu "żon oficerów", które po roku 1939 zgromadziły się wokoło mojej matki. Jej mieszkanie na ulicy Obrońców, w nadszarpniętym miną domu, ocalało. Uchowała się też ukochana jamniczka - Lalusia. Zosia jest solidna, krzepka, ostra. Jej jedno zezowate oko rzuca niezamierzone błyskawice. Nos lekko garbaty, wyniosły. Drugie oko jest łagodne i spogląda przez nie prawdziwa natura Zosi. Karnację skóry ma ciemną, być może rezultat domieszki krwi ormiańskiej. Zosia nie należy ani do ulicy Obrońców, ani też do żadnej ulicy na Saskiej Kępie. Jej miejsce to parterowy dworek o białych kolumienkach, otoczony polem, pastwiskami i lasem, blisko rzeki o kamienistym dnie rwącej głębokim jarem. Stamtąd pochodziła. Z południowo_wschodnich terenów Rzeczypospolitej. Do Warszawy zagnała ją wojna. Ani ona, ani jej mąż, pułkownik Lucio, wielokrotnie spotykany jako król kier w kabałach stawianych Zosi przez moją matkę, do stron rodzinnych wrócić nic mogą. - Lucio - zwierzyła się Zosia - dał znać, że nie wraca. Wydostał się z niewoli i teraz jest z Drugim Korpusem we Włoszech. Sześć lat czekałam! Irena zagryzała wargi, myślała: sześć lat... Po sześciu latach cierpliwego czekania można dojść do kresu wytrzymałości. Tłumaczyły sobie, że są przecież ważne powody, skoro mężowie decydują się nie wracać. A jednak intensywność tęsknoty słabła. Pragnienie połączenia się, wielokrotnie opłakane, przestawało być pragnieniem. Stawało się obawą przed spotkaniem. Na myśl o mężach wzbierała w nich nie tkliwość, a długo tajona, niecierpliwa złość. - Co ja mam zrobić? - skarżyła się Zosia. - Zostać tu sama? Przecież ja tu nikogo nie mam. Moja droga, ty tu znasz ludzi. Popytaj, tak dyskretnie, czy ktoś przedostaje się do Włoch? Jak to się w ogóle organizuje? Jakie koszta? - Dowiem się - obiecywała Irena. - Ale czy ty naprawdę chcesz tam jechać? Czy ci nie będzie żal? - Najwięcej to mi żal będzie Lalusi. Będę musiała ją uśpić, nie zostawię na zmarnowanie. - Ale przecież jeszcze nie jedziesz. - No tak, nie jadę. Chociaż trzeba się pośpieszyć. Ludzie mówią, że jak uciekać, to teraz. Teraz już nawet granice bardzo obstawione. W upalny dzień październikowy obładowana paczkami, zmęczona Irena wróciła z codziennych zakupów na Pradze. Weszła do przedpokoju, oparła się o ścianę. Zapłakała. Wcześnie jeszcze było. Gospoda zamknięta. Tylko z kuchni głosy Klimci i generałowej. Czegoś dowodziły, o coś się spierały. Dzień toczył się zwyczajnie, zaznaczony jedynie rutyną pracy, oczekiwaniem na listonosza, wieczorną gazetę. Matka oparta o krzywą ścianę w przedpokoju płakała. W ręku jeszcze siatka z przydźwiganym mięsem na jutrzejsze obiady, na podłodze, oparta o jej nogi, parciana torba pełna jarzyn. Stała tak nieruchoma, jakby już doszła do jakiegoś kresu i nie mogła postąpić ani kroku dalej. - Mamo - szepnęłam - mamo, co ci się stało? - Wypadłam z tramwaju. - Boże drogi! I co? Gdzie się uderzyłaś? Zostaw to wszystko! Daj mi rękę. Siądź tu, na krześle. - Nie, nie martw się, nic mi się nie stało. Trochę. O tu, noga. Ale to nic. Usiadła. Wyciągnęła przed siebie skaleczoną nogę. Zdjęłam jej pończochę, przeczyściłam rankę. Było to powierzchowne zadrapanie, ani ścięgno, ani kość nie naruszone. Nie płakała już, ale twarz jej wydała mi się wydłużona, bez zwykłych rumieńców - szara. - Wiesz - powiedziała - ja właściwie nie wypadłam. Wypchnęli mnie. - Jak to? Naumyślnie? - Tak. Siłą. Chcieli się dostać do tramwaju, był przepełniony, ja stałam na platformie. - Co to za ludzie? - Coś w rodzaju naszego Bielika. Silni, szmuglarze. - A pomogli ci się podnieść? - Nie. Tramwaj pojechał. Podeszła taka starsza pani i ona... - I po tym wszystkim doszłaś tu pieszo? - Jakoś doszłam, ale musiałam przystawać. Uspokajała się. Przyniosłam jej aspirynę, przełknęła. Oglądała spuchniętą nogę. Ale im bardziej ona stawała się spokojna, tym bardziej mnie udzielało się jej niedawne podenerwowanie. Więcej - przerażenie. Wyczuwałam, że czymś się przestraszyła, że ten wypadek to nie było wszystko. - Skąd się wzięli ci ludzie? Walą łokciami, kopią, plują. Pchają się na chama w kolejce do sklepu, w tramwajach, w pociągu. Zupełnie szarańcza! Czasem aż się boję, że nas stratują... masz też takie wrażenie? Nie odpowiadała. Dopiero po chwili, patrząc w przestrzeń, przed siebie: - Mam takie dziwne przeczucie. Nie chciałam mówić, ale lepiej wypowiem, to może się nie stanie. Lepiej wypowiedzieć... - Że co? - Że coś na nas idzie... coś się toczy... Wzdrygnęłam się. - Co? Co się toczy? - Nie wiem. Coś niedobrego. Stali po przeciwległej strome ulicy. W popołudniu dżdżystym, listopadowym, w kamuflażu mżącego deszczu, który już od kilku dni wisiał w powietrzu, zacierał kontury domów, wygładzał, spłaszczał, zrównywał z ziemią mogiły na chodnikach zaznaczone skleconymi z dwóch desek, krzyżami, przybliżał porę wieczoru. Stali owinięci tą mgłą, z daleka niemal niewidoczni. Więc może gdyby nie nagły poryw wiatru od Wisły, co runął z jakąś zajadłą wściekłością i zaczął szarpać zwisające blachy z dachu nadburzonego domu na rogu Zwycięzców i walić nimi o ścianę, a odgłos szedł daleko jak uderzenia gongu albo dzwonu na alarm, więc gdyby nie szamotanie się blachy i jej rozpaczliwy, ostrzegawczy krzyk, nie odrzuciłby książki, którą przeglądał jeszcze przed jutrzejszym, już ostatnim egzaminem prawniczym, nie podskoczyłby do okna zaniepokojony co się dzieje, może wali się znów jakaś rozmiękła ruina i wtedy wypatrując przez okno, przecierając spotniałe szyby, dostrzegł ich. I rozpoznał. To wtedy także zdecydował się ostatecznie, chociaż przedtem także ważył w sobie decyzję, ale odwlekając ją, ociągając się, bo może coś się jeszcze zmieni. Teraz wiedział: nie ma wyboru. Jeśli zauważył ich dziś, musieli być tu i dawniej. Podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z "Nową Gospodą" o dwa domy tylko oddaloną od mieszkania. Była to jeszcze pora obiadowa i pomagałam przy podawaniu. Usłyszałam jego głos, powiedział: - Spójrz przez okno. - Dlaczego? - Spójrz zaraz. To ważne. I powiedz mi. Nie wieszaj słuchawki. Podeszłam do okna. Stali tam jeszcze. Podniesione kołnierzyki, okrągłe czapki z czerwonym lampasem. Niewidoczny wężyk chłodnego neonu obrysowywał ich sylwetki. Znieruchomiałam porażona tym światłem. A oni już odchodzili, odwracając się jeszcze, jakby coś chcieli zapamiętać albo w czymś się upewnić. Gdy zniknęli mi z oczu, stałam jeszcze chwilę, nie mogąc złapać oddechu, a potem podniosłam słuchawkę i rzuciłam ochryple: - Widziałam. I jeszcze tym samym głosem zdławionym, chociaż starałam się opanować, szepnęłam: - O, Boże. - Spokojnie - powiedział. - Damy sobie radę. Na razie nic do nikogo. Wieczorem. Deszcz wzmógł się, spotężniał. Noc spadła nagle, bez łagodzącego ją zmierzchu i gruby, nieprzenikniony welon mrocznej krepy połączył niebo i ziemię. Pod rwącymi strugami wody rozmiękła ulica przeorała się bruzdami wąskich, zdradliwych potoków. Strumienie wody, jak ostre bicze, ukośnie waliły w szyby. Z żyrandola, w największym pokoju, gdzie ustawiliśmy bufet i stoliki, kapały grube, ciężkie krople na wzdęty falująco parkiet. Wszystko, czego dokonaliśmy ratując ten dom, to mieszkanie, wydawało się bezcelowe. Jeden, drugi większy deszcz i runie. Już rozmiękał sufit, już piękny, z trudem założony żyrandol chwiał się, kołysał. To jednak teraz nie było najważniejsze. Siedzieliśmy przy stole, w tym samym pokoju jadalnym dawnego naszego mieszkania, przy stole, wokoło którego tyle razy zapadały ważne decyzje. - Dzisiaj - powiedział Staś - przyjrzałem się dokładnie. To oni. Sasza i Pietia, ci dwaj enkawudziści, którzy rekwirowali mieszkanie w Lublinie. Spojrzałam na matkę. W oczach jej znieruchomiałych, w półotwartych ustach zastygało przerażenie. Siedząca obok niej Kogdzia objęła ją, przyciągnęła do siebie, jakby tym utuleniem chciała ją obronić. - Jestem rozpoznany. Wcześniej czy później aresztują mnie. Aresztują nas troje. Rozdzielą. Żadne z nas nie przetrzyma. To będzie koniec. Trzeba uciekać. Uciekać jak najprędzej, ale uciekać mądrze. Matka wyprostowała się i ramię Kogdzi opadło łagodnie. Powiedziała: - Myślisz, że zdążymy? Myślisz, że nie przyjdą dziś w nocy? Jutro? Może nagle któreś z nas zniknie z ulicy? - Nie! Jeszcze mamy trochę czasu. Bo widzisz, oni nas będą obserwować. Będą śledzić nasze kontakty. Mikołajczyk jest u władzy. A ja byłem u niego, rozmawiałem, chciałem z nim pracować, więc wszystko wygląda na to, że zostaję. - Ile mamy czasu? - Powinniśmy wyruszyć w połowie grudnia. Granice przechodzi się najlepiej w okresie świątecznym... - To tylko trzy tygodnie - szepnęłam. - Przez te trzy tygodnie - mówił Staś - trzeba upozorować, że rozwijamy restaurację, że zostajemy, inwestujemy. - Kogdziu - Irena odwróciła się do niej - tobie zostawiamy "Nową Gospodę". Kogdzia szlochała. Na szyi i policzkach wystąpiły jej czerwone plamy. Drżącymi palcami szarpała rudawą czuprynę. - Kogdziu! - krzyknęła Irena. - Przestań! Przecież słyszałaś, przecież wiesz, że muszę... - My się już nigdy nie zobaczymy... - Nie opowiadaj! Nie kracz! Wrócimy. - Nie, nie wrócisz, albo ja nie doczekam... - Słuchajcie - powiedział Staś - przecież w takim nastroju nie można myśleć o wyjeździe. Trzeba sobie powiedzieć: albo... albo... Kogdzia wycierała podpuchnięte oczy chusteczką. Westchnęła: - Jak wy przejdziecie tę granicę? - Ludzie przechodzą. A czasem potrzebna jest też pewna doza szaleństwa. Zaufanie do własnego szczęścia... może wiara w przeznaczenie... - Ty masz szczęście, Stasiu. - Miałem tylko dzięki Opatrzności. W tym wypadku nie wolno nam używać żadnych oficjalnych kontaktów. Nie mam zaufania ani do kancelarii Mikołajczyka, ani do ambasady angielskiej, ani nawet do kontaktów z podziemiem. Wszystko spenetrowane. - Ale Zosia z nami pojedzie! Drgnął. Spojrzał na Irenę: "Jaka Zosia? Co za Zosia?" - Słuchajcie, to nie są żarty. Przecież nie mogę się wybierać przez granice z pospolitym ruszeniem. - Obiecałam Zosi, przyrzekłam jej. Sam powiedziałeś. - Nie pamiętam... - Jej mąż jest pułkownikiem w Armii Andersa we Włoszech. - No tak... tak, teraz sobie przypominam. Ale to wtedy był tylko luźny projekt. Nie byliśmy zdecydowani. - No więc? - Niech jedzie. Co mam zrobić? Niech jedzie. Niech wszystko będzie na wariata! Może lepiej. Trzy kobiety przez granicę. Cholera! Co ja sobie biorę na głowę? No nic... ale niech ona do nikogo, bo leżymy wszyscy... I jeszcze nie zacząłem nawet szukać kontaktów. Mówiłaś Irenko, że znasz jakąś Ślązaczkę... - Ja już to załatwiłam. Pomogłam jej w czasie okupacji i ona to pamięta. Jej syn przeprowadza ludzi przez czesko_polską granicę na Olzie. Pisała do niego. Więc gdybyśmy się zjawili, pomoże. Mam jego adres. - Dobrze. Teraz trzeba kogoś w Pradze... Ambasada angielska powinna pomóc, ale to już inna sprawa... - Mam kontakt na Pragę. Nasza sąsiadka, Czeszka, bardzo życzliwa, dała mi adres swojej rodziny. - Jak tyś to wszystko załatwiła! - Czekaj! To nie wszystko. Widziałam się niedawno z Reginą. Była tu. Jeszcze szuka swego męża. - I nic? - Traci już nadzieję. Oni są teraz wszyscy w Katowicach. Więc gdyby coś, to można zatrzymać się u nich. Pomogą, kupią bilety. Mówiła, że chcą uciekać, boją się pogromów. Ale jeszcze czekają na jakiś kontakt. No i ten jej mąż... to ją trzyma w Polsce. To, co należało wypowiedzieć - wypowiedziane. Zamknięte decyzją. Jaka ulga! Pozostaje ostrożne, szczegółowe planowanie: co trzeba przygotować, czego się dowiedzieć, gdzie pojechać. Już jutro ruszamy do Poznania niby po towar dla Gospody, ale naprawdę to pożegnać się z matką Stasia. W kręgu światła obejmującego nasze pochylone ku sobie głowy, dłonie oparte o stół, w zasięgu głosów wyciszonych, chłodnie spokojnych, decyzja nasza wydaje się logiczna, wytłumaczalna i w tej sytuacji jedyna. Czasem głośniejszy plusk deszczu uderza w struny szyb i wezwana tym dźwiękiem odwracam głowę. Wtedy wydaje mi się, że spłaszczone na oknie przyglądają mi się twarze. Upiorne cienie ziemi, duchy poległych w lasach, potopionych w rzekach, stawach, jeziorach - wzywają. Ich wyciągnięte ramiona chcą mnie dosięgnąć. Ogarnia mnie panika. Uciekać! Wszystko jedno gdzie, przed siebie, byle jak najdalej stąd! Prędzej, zanim mnie uchwycą, zanim ulegnę, zatrzymam się, zostanę. Nie chcę patrzeć w okno. Zakrywam twarz rękami. - Co ci jest, co się stało? - Kogdzia nachyla się nade mną. - Boję się. Irena rozkłada karty. Wpatruje się w nie uważnym wzrokiem badacza hieroglifów. Tasuje i znów rozkłada. - No i co? - pyta Staś - co wyczytałaś w kartach? - Karty nie chcą mówić. - Jak to - nie chcą mówić! Nigdy tego nie było. Zawsze coś wyczytałaś. - Nie wiem. Coś przeszkadza. Nie układają się. - Co może przeszkadzać? Odkłada karty. Unosi głowę i z wolna zwraca ją ku oknu. Wydaje mi się, że wsłuchuje się w inkantacje deszczu. - Nie wiem - szepcze - nie wiem. Dzień jest wczesny, w kolorze lekko różowym. Powietrze prześwietlone słońcem. Ale posuwając się ulicą Francuską w kierunku Ronda Waszyngtona, czujemy na policzkach i na wargach kłujące drobiny ledwo widocznego, suchego śniegu. Jest 16 grudnia, rok 1945. Te dwie postacie na przedzie to Zosia i Irena. Zosia jest wyższa, tęższa, otulona w brązową pelisę sięgającą jej do kostek. W lewym ręku niesie niewielką walizkę, prawą wsunęła pod ramię Ireny. W tym prawym rękawie płaszcza, tam, gdzie ramię uniesione jest podłożonkiem, Zosia zaszyła studolarówkę i wychodząc jeszcze raz sprawdziła, prosząc Irenę, żeby pomacała czy dobrze schowane. Irena miała wątpliwości. - A może lepiej do kołnierza? Może trzymaj zwiniętą w rękawiczce? Ale Zosia nie chciała zmieniać. Kto tam będzie szukał w podłożonku! A jednak szukali. Irena ma na sobie jesionkę w brązowo_zieloną jodełkę, a w ręku brezentową, mocno wypchaną torbę podróżną. Obydwie nie zaprzestają ani na chwilę rozmowy. Od czasu do czasu przystają, nachylają się ku sobie i widać jak oddechy ich gęstnieją w białą parę. Wtedy można się dokładnie przyjrzeć ich kapeluszom. Są to identyczne, ściśle przylegające do głowy brunatne czapeczki dobrze zasłaniające uszy. Każda czapka ozdobiona jest małym liskiem w ten sposób, że mordka lisa o wyłupiastych oczach z błyszczących guzików tworzy rodzaj upięcia nad czołem, a łapki obejmują kapelusz wokoło i kończą się na karku. Ten młody mężczyna ubrany w stylu "fin de si~ecle" to Staś. Trudno go w tym poznać. Na głowie ma wysoką, fokową "bobę", czarny, ciężki, podbity futrem płaszcz sięga mu niemal do kostek. Od czasu do czasu spogląda na dwa kapelusze przed sobą. Wtedy wzrusza ramionami w geście: "No trudno, niech będzie..." i mruczy pod nosem brzydkie, żołnierskie przekleństwa. Kiedy wczoraj Irena i Zosia pokazały mu dopiero co przyniesione od modystki kapelusze, zdrętwiał. - Nie! Absolutnie nie! Czy wyście oszalały? Dwie jednakowe, bliźniaczo jednakowe czapki. I na dodatek z trupią główką! Zosia dostała wypieków i ręce zaczęły jej dygotać. - To nie jest trupia główka... - A jeśli nie trupia główka, to co? Przecież to neguje wszystkie najbardziej elementarne zasady konspiracji. Chodzi o to, żeby zniknąć w tłumie, nie zwracać na siebie uwagi. - Masz rację - powiedziała Irena - pojedziemy w chusteczkach. To kapeluszarka namówiła nas na te czapki, że ciepłe, nie zawieje nam uszu. I sama teraz nie wiem, jak mogłyśmy się na to zgodzić. Zosia zabrała się do odpruwania liska, ale Staś ją powstrzymał. - Zostaw! Nie wiadomo, na co się przyda ten wasz pomysł z trupimi główkami. W tym wypadku paradoks może nawet pomóc. Bo kto będzie podejrzewał jakiś plan nielegalnego przekroczenia granicy u kobiet, które ubrały się w jednakowe kapelusze z trupią główką? Co też wam strzeliło do głowy?! Fokowa "boba" i długa, staroświecka pelisa to spadek po ojcu Stasia. Matka w Poznaniu dała mu je na drogę. Staś wierzy, że przyniesie mu szczęście. W pierwszej chwili, gdy nałożył na siebie płaszcz i kołpak futrzany, gdy odbicie swoje zobaczył w lustrze staroświeckiej szafy, jęknął: "Co za dupa..." i chciał natychmiast zrezygnować z płaszcza i czapy. Ale po chwili zmienił zdanie. Nie należy lekceważyć sugestii przeznaczenia. Gdybym pojechał w burce i długich butach, no to wiadomo... A tak, kto się domyśli w tej skończonej d... spadochroniarza? Kończyłam pochód, podbiegając i starając się dotrzymać kroku Stasiowi, ale patrząc na niego nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Był to śmiech trudny do opanowania, jak kaszel. Wybuchał ze mnie wbrew mnie samej. - Nie zostawaj w tyle - denerwował się Staś - i nie śmiej się tak, bo kiedyś ściągniesz na siebie nieszczęście. I tak ten wojskowy płaszcz! Płaszcz, który miałam na sobie, był mi wyfasowany jako studentce Akademii Medycznej w Lublinie. Po przeróbce u lubelskiego krawca byłam nim zachwycona. Dopasowany, ciepły, a zresztą nie miałam innego. - Nikt nie pozna, że to wojskowy. - Może - powiedział - najważniejsze, że ciepły. Doszliśmy do przystanku. Zaczął padać drobniutki, ostry i suchy śnieg. Od strony parku Paderewskiego nadjeżdżał tramwaj. Był to jego ostatni przystanek. Tutaj zawracał. Zerwane przęsła mostu zwisały żałośnie. Widziałam je, nie widząc. Nie śmiałam się już i właściwie nic nie czułam. Exodus, który rozpoczynał się w tej chwili, w tym miejscu nie wydawał mi się prawdziwy. Wyglądaliśmy jak grupa rodzinna wybierająca się na święta do krewnych. Dopiero dzwonki zbliżającego się tramwaju uderzyły we mnie, urzeczywistniały decyzję: nieodwołalność ucieczki. Ostatnie promienie słońca przebijały się przez gęstniejący śnieg. Tramwaj był już zatłoczony. Ludzie wsiadali wcześniej na Pradze i zajmowali miejsca. Większość z tobołami, pakunkami jechała, tak jak my, na Dworzec Zachodni. Zosia ruszyła pierwsza. Nikt nie ustępował, nikt się nie przesuwał. Torowała sobie miejsce głową i walizką. Irena wskoczyła w tunel wyżłobiony przez Zosię. - Pchaj się - popychał mnie Staś. Ścisk, następowanie na nogi, walenie łokciami. Nie możemy się dopchać do środka, zostajemy na tylnej platformie. Widać uciekające Rondo Waszyngtona. Śnieg już zaczyna pokrywać wertepy i śmietnisko. Czuję w sobie jego chłód, obojętną zgodę na przeznaczenie. Jadę wciśnięta pomiędzy ludzi bez twarzy. Czuję tylko przygniatające mnie czyjeś plecy, ostre łokcie, mocne łydy, buty, buciory następujące mi na nogi. Wszystko zmieszane, jakby bez przynależności. Osobno tłoczą się na mnie zaczerwienione, siąkające nosy, zsiniałe z zimna usta bez uśmiechu i chciwie rozpychające się, niecierpliwe ręce. Wciśnięta tak, spychana, starając się utrzymać równowagę, aby nie wypaść, nie wytoczyć się z tłumem, który na każdym przystanku pociągał mnie i niemal zrzucał ze stopni, odczuwałam obojętność wobec tych, co wokoło mnie, już nie ze mną. Będąc więc jeszcze, już nie byłam. Oto prawdziwa klęska. Utrata domu. Odrzucenie. Brak własnego miejsca na świecie. A nawet jeśli z uporem i w desperacji zdecydowalibyśmy się zostać i walczyć o prawo do naszego tu miejsca, byliśmy już odczytani i odkryci. Uciekaliśmy, chroniąc nasz skromny ładunek życia, żując gorycz niespełnienia tego co mogłoby być i tego co było. Lęk, obawa, strzępy obrazów jak ze złego snu, zaczęły powracać, wypełniać mnie gorączkowym pragnieniem ucieczki. Było to dziwne odczucie, bo to nie ja chciałam uciekać, przeciwnie, opierałam się rozpaczliwie ostateczności ucieczki, ale cała moja fizyczna osoba, każdy mięsień, nerw dygotał w paroksyzmie nagłego strachu i chociaż powtarzałam sobie: "Uspokój się, no trudno, co będzie, to będzie", nie mogłam zapanować nad tym samosterującym mechanizmem. Trzęsłam się. Wtedy zauważyłam blisko siebie twarz Zosi. Przyglądała mi się. Na dnie jej spojrzenia dostrzegłam niedopłakaną łzę. - Jak ty zmarzłaś - powiedziała - mam termos z gorącą herbatą, dam ci zaraz na dworcu. Mieszkali niedaleko dworca. W staroświeckiej, solidnie zbudowanej kamienicy, na której wojna zostawiła tyle smutnych śladów zniszczenia, zaniedbania, napraw byle jakich, śmieci nie wymiecionych do końca, brudnych okien, że wydawała się niczyja, obojętna dla mieszkańców, a w swym opuszczeniu podobna do wielu domów tego kraju, których lokatorzy zaryglowali drzwi mieszkań, dbając tylko o to, co im najbliższe, nieczuli na los całości. Wejście było przez bramę na klatkę schodową, gdzie o tej porze, późnego obiadu lub kolacji, spotykały się zagęszczone i zakisłe zapachy kuchenne: pieczonej ryby, kapuśniaku, przysmażanej słoniny i wszechobecny - gotowanych kartofli. Na schodach był mrok, żarówka widocznie zepsuta i trzeba się było trzymać poręczy i przyświecać sobie zapałką. Na drugim piętrze, przed drzwiami na lewo stanęliśmy, szukając dzwonka. Był wyrwany. Ale pośrodku drzwi namacaliśmy kołatkę. Irena uderzyła energicznie: raz, drugi i trzeci. Po chwili ostrożne pytanie: - Kto tam? - Regino! - zawołała Irena. - Otwórz, to ja! - Irena? - W szparze drzwi zahaczonych na łańcuch badawcze spojrzenie. - To ty, Irena? - Nie poznajesz mnie? Jest ze mną Boga, Staś i Zosia. Pisałam ci. - Ja już... już otwieram. W korytarzu mrocznym, niedoświetlonym podsufitową lampką, wypływały, w różnych odcieniach szarości, postacie, plamy twarzy, błysk spojrzenia, podnosiły się i mieszały głosy w okrzykach i pytaniach. Regina przewodziła, była tu osobą najważniejszą. Nie zmieniła się od czasu, gdy ostatni raz widziałam ją w Lublinie. To samo szerokie rozłożenie ramion witające gości. To samo ciepło uśmiechu i melodyjność głosu. I ta sama wyprostowana, wysoka sylwetka, ruch głowy uczesanej gładko z ciężkim węzłem kruczych, siwiejących włosów. Górowała nad obydwoma córkami i przewyższała nieśmiałych zięciów. To była Junona, dumna, silna, opiekuńcza, pełna dostojnej gracji. Znajomość matki mojej z Reginą sięgała tego okresu dzieciństwa, w którym przyjaźnie zapadają na całe życie, a późniejsze lata, lub nawet dziesiątki lat, przeżyte w oddaleniu kurczą się przy spotkaniu do dnia wczorajszego, w którym obie bardzo młode umiały się porozumiewać z bezpośredniością obcą dorosłym. Była to nie tylko przyjaźń szkolna, gimnazjalna, ale i bliska sąsiedzka, bo od domu, gdzie mieszkali rodzice Reginy, do domu Ireny można było w tym prowincjonalnym mieście przebiec w kilkanaście minut, wpaść bez zapowiedzenia, pożyczyć książkę, poplotkować, pośmiać się i znów biec dalej i może raz jeszcze wrócić, przespacerować się razem po Krakowskim Przedmieściu. Regina i Irena wróciły więc natychmiast na ścieżkę, na której się poznały, bezceremonialną i rodzinną, a tylko my, pozostali goście, staliśmy w dusznym korytarzu zakłopotani i spoceni w naszych grubych, zimowych płaszczach. Regina spojrzała na Stasia. Zmrużyła łobuzersko jedno oko. Cmoknęła wargami. - Wyglądasz! - roześmiała się i natychmiast napadła na córki i zięciów: - Dlaczego wy ich nie prowadzicie do środka? Kto to widział, żeby trzymać gości w przedpokoju? Mamy dość pokojów! Uwierzysz - zwróciła się do mojej matki - mamy cztery sypialnie. Cztery, ty rozumiesz? Co ty na to? A jeszcze salon, jadalnia i kuchnia, no nie mówię już - łazienka i wygódka. Posuwaliśmy się w pochodzie, blisko siebie, tłocząc się w drzwiach. Każdy teraz wtrącał się do rozmowy. Weszliśmy tak do sypialni. Wszyscy. Ich pięcioro i nasza czwórka. Zatrzymaliśmy się przed łożem staroświeckim, wysokim, na nim piernaty, pierzyny. Każdy pochyla się nad pierzyną, ugniata, głaszcze, poprawia. - To tu, proszę bardzo, rozgośćcie się. Niech będzie jak w domu. A Irena i pani Zosia w drugiej sypialni. Tu zaraz obok. Tam też takie łóżko i pierzyna. Co chcesz? Chcesz lepiej? I ja zaraz szykuję kolację. Co zjesz? Może być ryba, może być mięso. Nic się nie krępuj. Ja mam wszystko, ile zechcę. A jutro... - Regina, my jutro musimy jechać. - Już jutro? Ojejej! To ty, Dzidek, leć po Miecia. Powiedz, że oni są. I proś na kolację. - A jak go nie będzie? - mąż Wacki, młodszej córki Reginy, szeroki w barach, stał przed teściową i unosił głowę do góry. Denerwował go władczy ton Reginy. - Co to znaczy, nie będzie? On jest na służbie, on musi tam być. Przypomnij mu, że on mi przyrzekł. A wy chodźcie teraz do salonu. Odpocznijcie sobie. Idziemy znów całą hurmą do salonu. Tylko Dzidek ubiera się, nakłada czapkę, wychodzi. Staś jest zaniepokojony. Po kogo on idzie? Kogo wtajemniczyła Regina w naszą ucieczkę? Salon w tonie mieszkania - niedoświetlony, ciemnawy. Kurz i wilgoć. Rozsiedliśmy się, ale niewygodnie. Otoczeni jesteśmy i jakby na scenie. Cienie, wyzwane naszą obecnością wysuwają się zza foteli, zza grubych draperii okien. Wysiedleńcy. Ile razy mieszkanie to przechodziło z rąk do rąk? Z całym nagromadzonym latami dobytkiem. Strzępki głosów uśpione w szparach podłogi, wycie, płacz, skowyt - zbudzone naszym wtargnięciem podnoszą się, nacierają. - Pani Regino, kto to jest ten pan Miecio? Co on o nas wie? Pani chyba nie powiedziała mu...? Regina rozkłada ręce, wzrusza ramionami, wydaje się niemal urażona. - Stasiu, ty tak mówisz, jakbyś mnie nie znał. Czy ja ci w Lublinie nie zawierzyłam brylantu? To było półtora karata. To majątek! Ale co ja myślałam? Ja sobie myślałam: daj mu zarobić, to dobry chłopak, on nie oszuka. - Ale nie sprzedałem. - No, ja wiem. A dlaczego nie sprzedałeś? - Bo miał żółtą skazę. - Żółta skaza... czerwona skaza... jak ci powiem, dlaczego nie sprzedałeś. Ty nie jesteś kupiec. Ale ty jesteś nasz, ty jesteś jak rodzina, ty jesteś zięć Ireny. - Pani Regino, kto to jest ten pan Miecio? - Ty się, Stasiu, nie pytaj! Po co ci wiedzieć kto? Niech to słowo tu nie padnie. On jest jak rodzina. On to zrobi dla rodziny. - Ale co? - Kupić bilety do Cieszyna to mało? Ty myślisz, że tobie sprzedaliby bilety do Cieszyna? Ty myślisz, że w tej kasie biletowej to siedzi zwykły urzędnik? Oni dobrze wiedzą. Oni na takich, jak ty, mają węch! Tam jest, wiesz kto? No, niech to słowo nie padnie! Ale on może. On jest z nimi blisko. No powiem, tak blisko, że bliżej nie można. To mieszkanie, mówię wam, cztery sypialnie, wszystko umeblowane, porcelana w kredensie, garnki w kuchni, pościel, sami żeście widzieli. To on nam to załatwił. Mógł komu innemu, za to ludzie płacą. On nam dał. Ja wam zaraz powiem, kto to jest. Irena będzie wiedziała. Ty pamiętasz moją siostrę? Ona razem z nami chodziła do gimnazjum, tylko w młodszej klasie. Co ja mówię! Wyście ją spotkali w Lublinie. Oni się uratowali. A ten Miecio to jest jej bratanek ze strony męża. Jego matka zginęła w łódzkim getcie. On mówi, że ja mu przypominam jego matkę. On mówi: Pani Regino, pani się tyle nacierpiała, pani się teraz to mieszkanie należy. To ja mu mówię: Mieciu, to jest jak rodzina, tak poradź, jakbyś mnie radził. Ty się, Stasiu, nic nie bój. Nic się nie pytaj, kto on jest. Będzie chciał, powie. Masz do mnie zaufanie? - Do pani mam. - To już. Wystarczy. Ja idę przygotować kolację. Zaraz będzie gotowa. Wacka podniosła się i za matką. Odwraca głowę, przepraszający uśmiech, widać jej złoty ząb. Nie ma jeszcze osiemnastu lat, a już piersi i biodra przelewają się, dymią. Ona i Dzidek to para niedawna. Wieczorem tylko do pierzyny. Bucha iskrami, tak się szamoczą. Regina przechodzi na palcach: niech im służy. Uratowali się. Bóg łaskaw. Jola jak matka. Gracja Reginy, jej zwierciadło. Warkocze ciężkie, smoliste, oczy gazeli słodkie, a jakby spłoszone, wdzięk uśmiechu. Miękkie dotknięcia języka rzeźbią każde słowo, wyrazy toczą się wypieszczone dźwiękiem. Henio, mąż jej, blednie na drugim planie. Niebieskooki, cichy, jasny, uroda nadwiślańska, słaby wobec tej śniadej, płonącej dziewczyny. Zresztą kto wie, co pomiędzy nimi. Chociaż pierwsze wrażenia mają w sobie okruch przewidującej prawdy, bo jednak później, już w Nowym Jorku, a może dopiero po wizycie w Izraelu, odeszła za kimś innym i już w Izraelu została, ściągnęła Reginę, do końca razem z matką, aż do chwili ostatniej, kiedy do kliniki przyniosła na jej prośbę puchową poduszkę, żeby umierała jak w domu, na tych puchach pod głową, z przypomnieniem pierzyn dzieciństwa. Zosia w rogu kanapy kuli się, kurczy, żeby jak najmniej miejsca, nie zawadzać, nie przeszkodzić. Zezowate oko rozpaczliwie obiega salon. Dygotanie warg, skurcze policzków, przymuszone, grzecznościowe uśmieszki. Twarz cała aż krzyczy milczeniem: "Wpadliśmy! Leżymy! Gdzie oni mnie przyprowadzili! I ten pan Miecio! No, zaraz nas aresztują. Po co mi to było? Lucia nigdy nie zobaczę. Tylko psina moja biedna. Kochana moja Lalusia... może nie powinnam była jej uśpić?" Zakryła ręką oczy, oparła czoło na ręku. Irena przysunęła się, szepnęła: - Źle się czujesz, Zosiu? Jola zatroszczyła się. - Może aspirynę? Może proszek "z kogutkiem"? Zaraz przyniosę. I na pewno pani głodna, zmęczona po takiej podróży. Zosia przeciera oczy, szepcze, że tylko Irena słyszy. Jola wybiegła już po proszek, a Henio nieśmiały, kłaniając się, za nią, że pomoże w kuchni, żeby prędzej. Zostajemy sami i wtedy Zosia drżącym głosem, że przypomniała się jej psina, Lalusia i... - I co, Zosiu? Zosia wzdycha. Nie mówi. Wzdycha. Wtedy Irena: - Nie bój się. Ja znam Reginę. Ja jej ufam. Ale Irena nie zna Reginy obecnej. Nawet gdyby jak najbardziej pragnęła ją zrozumieć, nie odczyta poszarpanej głębi. Cztery lata ukrywania się, codziennego terroru: co będzie, jeśli odkryją, jeżeli poznają? Cztery lata codziennego drżenia o córki, codziennej rozpaczy nad zaginionym mężem. Tylko przeszłość łączy Reginę z Ireną. Jest to przeszłość dwóch pensjonarek - fotografia z rodzinnego albumu, na którą spogląda się z tkliwą nostalgią. Jest to Regina dawna, podobna do swej córki Joli i taką ją widzi Irena, do takiej Reginy ma zaufanie, a ona, Regina, widząc siebie dawną w oczach Ireny, czuje opływającą ją tkliwość, bo obraz jej samej tak widziany poszerza się i obejmuje dom jej i rodziców, ulice Lublina i aleje Saskiego Ogrodu. Poprzez to przypomnienie Irena staje się bliska, bliższa niż była w istocie, niemal rodzinna, bo ona tylko może podzielić z nią pamięć obrazu, którego nikt wrócić już nie może. Irena podnosi się z kanapy. - Pójdę, zobaczę, co ona tam przygotowuje na kolację. Odchodzi uśmiechnięta i pewna siebie. Wie, że w kuchni obcego mieszkania, w nieznanym mieście, czeka na nią tamta Regina i że już po pierwszych słowach obie się odnajdą. Nikt nie usłyszał, kiedy przyszli. W przylegającej do salonu jadalni Wacka nakrywała do stołu, a brzęk rozkładanych sztućców i dźwięk porcelany wydawały się zbyt głośne, jakby to był akt protestu przeciwko czemuś, z czego jeszcze, być może, nie zdawała sobie sprawy, ale co w jakiś sposób związane było z naszym przyjazdem. Dowiedziałam się później, chyba od Joli i już po naszym spotkaniu w Nowym Jorku, że podczas okupacji pomiędzy Wacką i młodym chłopcem nie-Żydem zawiązała się głęboka sympatia, może i miłość, a może romans. Ale kiedy powiedziała mu, że jest Żydówką - odwrócił się. I Wacka, mówiła mi Jola, bardzo to odrzucenie przecierpiała. Wtedy, w Katowicach, wyczuwając agresję niezamierzoną i podświadomą, odczytując nutę niechęci, zastanawiałam się - dlaczego? Z kuchni głośny dialog Reginy i Ireny. Nie kończący się splot pytań i odpowiedzi. Kto ocalał? Kto zginął? Kto za granicą? Jeszcze raz i jeszcze przepowiadały sobie te same wiadomości, dodając nowe szczegóły, ustawiając przeszłość w ożywiającym ją świetle dzisiejszego dnia. Zosia po proszku "z kogutkiem" uspokoiła się i przysypiała wtulona w kanapę. Jola zwierzała nam się przyciszonym głosem, że oni też, że tu przecież nie zostaną, przeżyli, Bogu dziękować, a teraz tylko czekają na specjalny pociąg, na oficjalny wyjazd do Niemiec, a stamtąd może Izrael, może Ameryka... - No to już się nie zobaczymy - mówię. - Co my wiemy? Nie mów tak. Nie bądź taka pewna. No wyobraź sobie, idziesz ulicą gdzieś w Nowym Jorku, a tu ja naprzeciwko ciebie. - To tak jak w bajce, albo w sensacyjnej powieści. Nie w życiu. - Co my wiemy? Co ty możesz przewidzieć? - Jola jest natchniona, patrzy przed siebie, jakby już widziała obraz, który czeka na mnie oddalony o sześć lat i o przestrzeń wielkiej wody. Nie usłyszeliśmy ani otwieranych drzwi, ani ich kroków. Dopiero gdy stanął na środku salonu, zobaczyliśmy go. W czarnej, skórzanej kurtce, w długich butach, w skórzanej czapce_cyklistówce. Zamilkliśmy. Tylko z kuchni głośny dialog Reginy i Ireny. - Państwo się poznają - powiedział Dzidek - to jest pan Miecio. Nieco wyższy od Dzidka, ciemny, twarz miał okrągłą, mięsisty nos sterczał pomiędzy pulchnymi policzkami, grube, wywinięte wargi, ostre spojrzenie. Z całej jego postaci emanowała siła i bezgraniczna pewność siebie. Podawał każdemu rękę i wpatrywał się przez chwilę ponuro, jakby jego oczy ciemne jak noc pod niskimi łukami brwi nie patrzyły, a prześwietlały. Witając się z Jolą, uśmiechnął się i oczy mu pojaśniały, a ona filuterna i uwodzicielska, pociągając go za guzik kurtki zawołała: - Zdejm to! Wyglądasz jak gestapowiec! Obraz ten, dagerotyp utrwalony na srebrnych płytach, przetrwał czas. Pamięć zachowała go w całości. Postacie osób zrośnięte z tłem jadalni. Nieruchomi na krzesłach, twarze na zawsze młode, ale nic w nich z sielanki wspólnego posiłku, nic z fetowania ostatniego wieczoru w kraju. Napięte mięśnie, rysy twarzy zaostrzone. Wydobywam je z półmroku czasu, zapraszając do stołu w mieszkaniu Reginy, w Katowicach, 16 grudnia 1945 roku. Jadalnia jest bezokienną wnęką. Wypełnia ją długi, suto zastawiony stół. Na wprost mnie - pan Miecio. Głowa okrągła, ciemna, włosy jak u niedźwiadka gęste, zarastają szyję. Zęby w rozchyleniu warg szerokie, mocne. Zdrowie z niego tryska. Henio przy nim blada Ofelia, cieplarniany kwiatek. Dzidek napełnia mu kieliszek, a spod oka spojrzenie to na Stasia, to na Miecia i znów na Stasia, na Miecia, jakby ważył: spodobają się sobie? Pokłócą? No i co to będzie? Staś pomiędzy matką a mną, przy mnie Zosia. Jola rozpromieniona, dźwięcząca przy Mieciu, pochyla się, częstuje. On jej szeptem do ucha. Ona prostuje się. Odsuwa. Henio przy nich, ponury, szuka zwady. - Proszę siadać - mówi Regina. - Ile nas jest? Dziesięć osób? Za dużo krzeseł, Heniu? Niech te dwa krzesła sobie stoją. Co to komu przeszkadza? - My się kogoś jeszcze spodziewamy? - Zostaw te krzesła, Henryk - mówi Regina. - Odstawię, będzie luźniej przy stole. - Te krzesła niech sobie stoją. - A po co one mają stać? Ja się pytam, kto tu przyjdzie? - Ludzie przychodzą, odchodzą, kto wie, takie czasy. Może tam już nawet ktoś siedzi. - Kto tam może siedzieć, jak nikogo nie ma? Regina zaciska wargi. Wszystkie spojrzenia na niej. Cisza. A Henio czeka podrażniony, wyzywający. Wtedy Regina, wolno, ważąc każde słowo. - Ty się mnie pytasz: kto? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. To jest tajku. Milczenie. Wszyscy niby jedzą, a jakby nie jedli. Henio zerknął na Jolę i Miecia. Blisko siebie, dotykają się ramionami. Jola w rumieńcach, a Miecio oczy przymknął, rozmarzony. Henia korci, nie wytrzymuje: - Pani Irena nie ma widelca. - To idź, Heniu, do kuchni, przynieś. - A kto nakrywał do stołu? - Wacka nakrywała, nie ja. Co ty chcesz ode mnie? - Co on chce? Ja wiem, co on chce. On jest o Miecia zazdrosny. - Wacka! - Regina uderza ręką w stół. - Ja takiego mówienia bardzo nie lubię. Ja mówię teraz: dość! Sza! My dziś mamy ważniejsze sprawy. Z honorowego miejsca spogląda na siedzącą na wprost niej Irenę. - Widziałaś? Słyszałaś, to są dzieci! Ty się nic nie przejmuj. Oni tak zawsze. - Regina pochyla się do pana Miecia. Wyciąga rękę, gładzi ramię w szorstkiej wełnie swetra. - On tak zawsze z Jolą żartuje. Powiedz, Mieciu? Pan Miecio uśmiecha się. - To teraz ja się ciebie pytam, Mieciu, jak ty to załatwisz? Ja się nie pytam, czy ty to załatwisz, bo ty mnie przyrzekłeś. Ja się pytam, jak ty to załatwisz, jak się z nimi umówisz? Pan Miecio kiwa głową. Poważne, ponure kiwanie. Ciarki mnie przechodzą od tego ponurego, milczącego kiwania, a ręka Zosi, w której trzyma pusty widelec, podskakuje w górę i w dół, w górę i w dół. - Chodzi o to, Mieciu, żeby im kupić te bilety do Cieszyna. Każda kasa biletowa obstawiona, sam mówiłeś. Tak czy nie? Miecio kiwa głową. Wychylił kieliszek, przegryzł pasztetem, smaruje chleb masłem. Jola podsuwa mu półmisek z marynowanym śledziem. Miecio patrzy na Stasia. - Pan chce do Cieszyna? - Do Cieszyna. - I dalej? - I dalej. Patrzą na siebie. Milczą. Wytrzymują swoje spojrzenia. Regina i Irena kibicują. Henio spuścił głowę. - Bardzo daleko? - Bardzo daleko. - No, ja pana rozumiem. My wszyscy chcemy bardzo daleko. My wszyscy chcemy do ziemi obiecanej. Tak czy nie? No, a gdzie jest ziemia obiecana? - Pytanie! - Regina skrzywiła wzgardliwie wargi. - Ale po co teraz takie pytania, Mieciu. I po co takie gadanie. Obiecałeś kupić bilety. - Bilety! Bilety! Co to są bilety? Bilety to nie wszystko. - A co jest wszystko? - Pani Regino, żebym ja wiedział, co jest wszystko, to ją bym już dawno miał interes w Ameryce. Ale to są dobrzy ludzie, mnie ich żal... - Czy ja ci nie mówiłam? - ...i mnie ich żal. Bo bilety... no co, ja mogę kupić bilety... Dlaczego ja im nie mam kupić biletów? Ja im kupię jutro rano bilety. Ja ich wyprowadzę na peron, ja ich wsadzę do pociągu. - Więc o co chodzi, Mieciu, o co chodzi, ja się pytam? - Pani Regino, ich mogą wyłowić. Ja ich widzę. Ojej, ja już ich widzę na tym dziedzińcu więziennym... ja widzę, jak ich prowadzą. Mnie ich żal. Dygoczę. Czuję, jak Zosia się trzęsie. Brzuch zaczyna mnie boleć. Zwijam się z bólu. A Staś spokojny, patrzy na Miecia, ani drgnął. - Więc co pan radzi, pan ma w tych sprawach doświadczenie? - Panie Stasiu, ja panu powiem jedną rzecz o moim szefie. To pan, ja się mogę domyślać, kim pan jest, będzie pan wiedział, co to za człowiek. Ten mój szef, to on jest w trzech, co ja mówię w trzech, w czterech miejscach naraz. A dlaczego on jest w czterech miejscach naraz? Odpowiedź jest taka: on ma kilka sobowtórów. Więc, uważa pan, jak was aresztuje sobowtór, to ja dam sobie radę. Ale jak on sam, to źle. I ja już widzę, ja już was widzę, jak was na to podwórko więzienne prowadzą. - Ty ich Mieciu nie strasz! - Co ja mam ich nie straszyć, pani Regino. Ja mogę zrobić jeszcze jedną rzecz. Pan masz kenkartę, panie Stasiu? To pan pozwoli swoją kenkartę. Staś wyjął kenkartę z kieszeni i poprzez stół podał Mieciowi. - Bo widzi pan, panie Stasiu, co to znaczy kenkarta? Ona nic nie znaczy. Ale jak ja zrobię takie coś, taki, o widzi pan, znaczek ołówkiem, co ten tylko wie, co trzeba, to ona już coś znaczy. Ona dużo znaczy. Bo jak oni was złapią i zobaczą taki znaczek, co pan teraz wie, to oni was przyprowadzą do mojego działu i ja już będę wiedział, co i jak. Rozumie pan? - Rozumiem. Podajemy panu Mieciowi kenkarty, żeby zaznaczył w nich tajemnicze "nic". Umawiamy się na jutro rano. Dzidek nas do niego zaprowadzi. Mój ból brzucha dochodzi do szczytu. Słyszę własne szczękanie zębami. Matka spogląda na Reginę wyczekująco. - Nic się nie bój - mówi Regina - wszystko będzie dobrze. Jeszcze będziesz się śmiała. `ty V Szarzało, gdy zakołataliśmy do drzwi. Chatka była na końcu ulicy przepadającej dróżką w polu. Dalej ciemna linia lasu pnącego się w górę. Pusto. Tylko pies zerwał się zza płotu sąsiedniej posesji, też niewielkiej, prostokątnej, parterowej i otynkowanej, zaszczekał krótko, obwąchał nasze płaszcze i stał z nami, chudy, żółty, o krótkiej sierści, gotowy do przyjacielskiej zabawy, dopóki drzwi nie otworzyły się. Wtedy umknął, a młody człowiek stanął na progu i patrzył na nas nierozumiejąco, jakby wybity ze snu, aż pomyślałam sobie: "Niedobrze, coś nie jest w porządku". Ale on uderzył się w czoło dłonią na płask i powiedział: "Ach prawda... zupełnie zapomniałem". Wtedy Irena: "Pana matka w Warszawie". I on: "Tak, tak, proszę do środka... proszę..." Wewnątrz było ciemniej niż na dworze. Staliśmy niezręcznie nie wiedząc: rozebrać się, usiąść? Wypełniając całą przestrzeń pomiędzy fotelami, kanapą i stołem czuliśmy, że nasz przewodnik - bo to on przecież miał nas doprowadzić do granicy - też był zakłopotany: cztery osoby, nieznani ludzie i to do niego, do domu na noc. Gdzieś w sąsiednim pokoju zapłakało dziecko i wtedy powiedział: "Przepraszam, zaraz przyniosę lampę, państwo się rozbiorą". Zniknął, a my wciąż staliśmy niepewni co dalej, zmęczeni, aż Zosia jęknęła: "nie mogę tak" i osunęła się na fotel. Usiadła. Zaraz też wrócił nasz gospodarz z zapaloną lampą naftową, postawił lampę na stole, przejaśniało i wtedy zobaczyłam go. Twarz chłopca, wyrostek niemal, pociągła, o jasnym zaroście, gładka i tylko ten pół uśmiech, pół grymas, który każdą przeszkodę potrafi rozwiązać krótkim "zrobi się". Małomówny, zamknięty w sobie, a jednak wyczuwałam, myślał intensywnie, coś kalkulował, kombinował. Wydawało się, potrafiłby znaleźć wyjście z każdej sytuacji, obejść, przechytrzyć, miał swoje plany, swoje kontakty, ale gdybym go spytała jak, w jaki sposób, uśmiechnąłby się tylko i "zrobi się". W jego oczach, jasnych i pewnych siebie, rozpoznawałam ten sam półuśmiech, który tego wieczoru uspokoił nas i który dramat naszej ostatniej nocy w Polsce i jutrzejszego przejścia granicy redukował do spraw zwykłych, niemal codziennych. Drzwi z boku otworzyły się i wsunęła się dziewczyna, żona jego pewnie, opasana fartuchem, nie wieśniaczka, a jeszcze nie mieszczka. Zapytała, czy można podać herbatę, jest chleb domowy, a może biały ser, mleko albo barszcz? W sąsiednim pokoju są dwa łóżka, tam przygotowała dla nas spanie. Trzeba będzie wstać o świcie, bo kawał drogi, przez las i żeby tylko była pogoda. Zdejmowaliśmy płaszcze, sadowiliśmy się przy stole. Przewodnik przysunął sobie lampę, wyciągnął z szuflady blankiety. Były to przepustki graniczne w dwóch językach: polskim i czeskim, z pieczątką i podpisem starosty powiatowego w Cieszynie. Podaliśmy mu nasze kenkarty, na których już pan Miecio nakreślił jemu tylko wiadome "coś", a z których teraz przewodnik równym, kaligraficznym pismem wypełniał brakujące w przepustkach informacje: nazwisko, datę urodzenia, miejsce zamieszkania. Miejscem zamieszkania był Cieszyn. Przepustka pozwalała na przekroczenie granicy polsko_czeskiej od 18 grudnia 1945 roku do dnia 28 grudnia tego samego roku. Ważność przewodnika polegała nie tylko na przeprowadzeniu nas do granicy, ale przede wszystkim na zdobyciu przepustek. Nie wiem, kiedy półprzytomna ze zmęczenia i senna wdrapałam się na wysokie, drewniane łoże i wtuliłam w wielką, baniastą, wysoką jak góra pierzynę. Słyszałam jeszcze, jak Staś umawiał się z przewodnikiem co do ceny, a potem rozmowa ich stawała się coraz cichszym szmerem i zasypiałam w suchym, bezpiecznym cieple, miękko zapadałam w sen. Budzi nas słońce. Przewodnik już dawno gotowy. Przynagla: prędzej, ludzie czekają. Jacy ludzie? Mówi, że idziemy wszyscy w tym samym kierunku: do mostu na Olzie, na granicę czeską. Zapewnia, że przejdzie granicę z nami i kupi nam bilety do Pragi. Śniadanie na stole, jemy pośpiesznie. Irena rozlicza się z żoną przewodnika. Zosia jeszcze wraca do pokoju, woła Irenę: - Tylko na jedną chwileczkę. A w pokoju szeptem: - Powiedz, widać coś w tym podłożonku? Irena kręci głową, radzi, może jednak przenieść do buta. Przewodnik niecierpliwi się, woła, że daleka droga, nie dojdziemy za dnia. Zosia rezygnuje: - A wszystko mi jedno! Przed domem czeka kilkanaście osób. Nikt się nie odzywa. Trzymają się w małych grupkach, rodzinnie. Ruszamy razem, jak wycieczka. Przewodnik przodem. Pochylony, sam. Czasem się odwraca. Twarz zamyślona, nieobecna. Dzień przejrzysty, chrupki od lekkiego, przedrannego mrozu. Na nieboskłonie - Beskidy. Łagodne wierzchowiny porośnięte borem świerkowym. Tłumione uczucie żalu, smutek utraty. Ale nie myślę o powrocie, nie myślę o jutrze. Teraz tylko: przejść granicę... Wchodzimy w las, w zimową muzykę wiatru w pustych koronach drzew, w zapach butwiejących liści i wrzosów, których małe pagórki jeszcze tu i ówdzie wśród mchu. Las jest wysokopienny, mieszany: dęby, graby i buki, czasem brzoza, kępy sosen, samotny świerk; przerzedzony, uszczuplony w swojej krasie gęsto rozsianymi wyrębami. Grube pnie leżą świeżo ścięte. Zmęczeni odpoczywamy na pniach. Gorąco. Staś rozpiął futro, zdjął fokową "bobę". Zosia i Irena w bliźniaczych kapeluszach z liskiem "trupią główką" - usiadły, postawiły przed sobą torby. Przewodnik siedzi osobno. Coś sobie notuje, oblicza. Nieco dalej, w małych grupach siedzą inni, rozmawiają półgłosem albo szeptem. Jest tak, jakby nikt nikomu nie ufał, bał się zdradzić niepotrzebnym słowem, tonem głosu. My też nie odzywamy się do siebie. Ale wiemy, że każde z nas myśli to samo: nie ma odwrotu. Bo nawet gdybyśmy zmienili decyzję, to tam, poza nami, nie ma już domu. Jest tylko krycie się po obcych kątach. Trzeba iść naprzód, nie wiedząc na pewno, gdzie idziemy. Przed nami jest tylko nasz sen. W tym śnie, snem tym zahipnotyzowani - idziemy. Kim jesteśmy? Kim staliśmy się przez te trzy dni? Uciekinierami? Lunatykami? Ludźmi szukającymi własnego miejsca? Przewodnik podniósł się. Znak, że ruszamy. Najgorsze są walizy i torby. Chętnie rzucilibyśmy je w krzaki. Zostawilibyśmy cały dobytek. Gorąco. Staś pomaga Irenie i Zosi. Wczesnym popołudniem dochodzimy do małego mostku dla pieszych. Przechodzimy nim Olzę. Granica. Strażnik sprawdza nasze przepustki. A teraz ustawiamy się pośród osób, które mają przejść badanie osobiste. Wchodzę do kabiny. Kobieta-celnik każe mi zdjąć płaszcz, maca rękawy sukienki, bada zawartość torby. W porządku, mogę się ubierać. Wychodzę z kabiny, niespokojnie szukam wzrokiem matki, Stasia, Zosi. Jest matka i Staś. Poprawia na głowie "bobę". Nie ma Zosi. Denerwujemy się. Jest wreszcie. Wzburzona. Zaczerwieniona. Zezowate oko strzela iskrami. Jesteśmy już po drugiej stronie mostu. Zosia chwyta Irenę pod rękę, pochyla się: - Ja czuję, że mi wyciągnęli. - Taaak? A czy jesteś pewna? - Tam nie mogłam sprawdzić, ale zaraz, chodźmy sprawdzić. Staś wtrąca się i energicznie: - Nie teraz! Zgubiliśmy przewodnika. Gdzie on się podział? Gdzieś nam zginął, zaplątał się pomiędzy ludźmi. Boże! Uciekł! Biegniemy. Jest! Staś już przy nim. Rozmawiają. Idą w kierunku kasy. Widzimy, jak kupuje bilety. Dzień zmatowiał. Niebo zbielało, jak na śnieg. Na tle tej bieli u szczytu schodów, po których my już z biletami, po szybkim pożegnaniu z przewodnikiem, wspinamy się w świątecznym tłoku, nie w pełni jeszcze świadomi, że jesteśmy już po drugiej stronie, że przeszliśmy granicę, na tle tej bieli, wysokością schodów uniesieni, na żelaznym mostku - trzej strażnicy, trzej czescy żandarmi z karabinami. Ten pośrodku ostrym ruchem ramienia rozdziela nas: kobiety na prawo, do poczekalni stacyjnej, mężczyźni na lewo, do sprawdzania dokumentów. Odbiegam od matki i Zosi. Przeskakuję na stronę Stasia. Czuję uścisk jego ręki. Spoglądamy na siebie: krótkim, gorącym spojrzeniem zakreślamy granice naszego świata. Przepustka jest w porządku. Uważniona czerwoną pieczątką i podpisem (nieczytelnym) starosty nie wzbudza podejrzeń. Jeszcze kenkarta. Staś podaje strażnikowi kenkartę. Żołnierz przegląda. Chwila zawieszenia w powietrzu. Oddaje dokumenty. Możemy przejść na prawą stronę mostu. Irena i Zosia spłoszone, bliskie płaczu. - Już bałyśmy się, że... - Przecież nic się nie stało, Zosiu. - Ty masz nerwy, ale ja... my... - Cicho... trzeba być przygotowanym na wszystko. Nie byliśmy na to przygotowani. Na nic nie byliśmy przygotowani. Każde drobne odchylenie od zakreślonej optymistycznie "drogi", która w rezultacie miała doprowadzić Zosię do jej męża w Italii, Stasia do Anglii, a Irenę do Tadeusza, każde nawet błahe, wydawałoby się, potknięcie mogło nas zdemaskować, a wtedy... nie myśleliśmy, co wtedy. Wierzyliśmy w nasze przyjazne gwiazdy. Pociąg do Pragi już podstawiony. Biegniemy w popłochu, że nam odjedzie. Przeciskamy się korytarzami. Wszędzie zapchane. Tłok. Ktoś mówi, że przyłączają nowe wagony. Wyskakujemy, biegniemy do przodu. Jest pusty wagon. Spoceni, zziajani zdobywamy przedział. Natychmiast wypełnia się pasażerami. Ale mamy miejsca! Zosia wyciera spoconą twarz chusteczką. Irena żegna się "W imię Ojca i Syna..." Zosia już nawiązała rozmowę z Czechem siedzącym na wprost niej. On po czesku, ona po polsku. Każdy coś mówi. Czesi są gadatliwi i uprzejmi. Ich język ma dla nas chochliki niezamierzonej wesołości. Wywołuje uśmiech. Staś oparł się o ścianę przedziału, przymknął oczy. Siedzę przytulona do niego. Jest mi obojętne, gdzie jadę, byle jechać. I jechać razem. Pociąg wstrząsnął się. Szarpnął. Zgrzyt kół. Krzyki na peronie, gwizdki. Ruszył. Stanął. Znów ruszył. Jedziemy. Kołysana turkotliwym ruchem pociągu zapadam w płytkie, niespokojne odurzenia, w których sny, pozrywane jak nadpalone kartki papieru o postrzępionych brzegach, wirują w podmuchach wiatru: fragment ulicy zasypanej śniegiem, brnę w nim, uwięziona, staram się wydostać. Jak ciężko! Czuję zdrętwiałe mięśnie nóg. Otwieram oczy. Wyprostowuję nogi. Powieki same opadają. Załadowana wysoko ciężarówka chwieje się. Siedzę na szczycie góry z worów, mebli, skrzyń. Przede mną malejące miasto. Ciężarówka pędzi, a ja zsuwam się, zsuwam, za chwilę spadnę. Budzę się wzdrygnięciem, nagłym spazmem dreszczy. Słyszę głos matki. Jest drżący, wilgotny, ale pełny, wyraźny. Teraz głos Zosi ostry, silny. Przeciągam się, prostuję. W przedziale jest półmrok. Nie dostrzegam twarzy pasażerów, tylko zarysy głów, ramion. Ściśnięci, po pięć osób z każdej strony przedziału. Bardzo zainteresowani tym, co mówi Irena. Czasem westchnienie, kilka słów po czesku. Pytają. Irena i Zosia odpowiadają po polsku. Wsłuchuję się. Matka mówi o zniszczeniu Warszawy. Jej głos coraz silniejszy. Na szybach okna ukośny, drobny deszcz. Stasia nie ma w przedziale. Uchylam drzwi na korytarz. Widzę go, stoi przy oknie. Podchodzę do niego. - Wolisz stać na korytarzu? - Wyszedłem, bo mnie zirytowały. - Mama opowiada Czechom o Powstaniu. - W naszej sytuacji nie powinny się wdawać w żadne dyskusje, a do tego polityczne. Nigdy nie wiadomo... Jak tu stałem, przechodził konduktor, mówił, że niedługo dojeżdżamy. - To już Praga? - Nie, to stacja węzłowa Brno. Mniej więcej połowa drogi do Pragi. W Brnie musimy się przesiadać. - Po co to Brno! Nie podoba mi się... - Trudno. Musimy przez to przejść. - Czy wiesz - mówię - że to już 19 grudnia. Dochodzi godzina pierwsza. I tylko dwanaście dni do końca tego roku. Staś uśmiecha się, ale smutnie, przybliża twarz do szyby, spogląda w uciekającą ciemność. Ciężki rok. Przejdzie do historii jako jeden z najcięższych, najtragiczniejszych okresów w życiu narodu. I taki niejasny. Taki okrutnie poplątany. Może dopiero po latach dowiemy się prawdy. Milczymy. Tylko drobne uderzenia deszczu o szybę. Tylko monotonny turkot kół pociągu, który nas oddala, oddala. Za nami rok 1945, rok okrutnych rozczarowań. W styczniu, gdy wojska rosyjskie ogarniały ziemie Rzeczypospolitej, Armia Krajowa została rozwiązana rozkazem gen. Okulickiego. Żołnierze podziemia mogli teraz z lasów, z kryjówek powrócić do normalnego życia. Ale życie normalne, po latach tułaczek i niepewności, nie było im pisane. W końcu marca podstępnie aresztowany generał Okulicki zostaje wywieziony do Rosji razem z 16 przywódcami Armii Krajowej. Przed aresztowaniem zdołał przekazać kierownictwo likwidacji AK pułkownikowi Janowi Rzepeckiemu. Ten, z początkiem września, razem z pięcioma pułkownikami AK, tworzy organizację Win (Wolność i Niepodległość). Jest to w swym założeniu organizacja polityczna, która ma służyć jako kierunek ideowy zdezorientowanym akowcom. Wielu z nich jeszcze tworzy samorzutnie oddziały o różnych nazwach. Wielu zostało wywiezionych, torturowanych, zamordowanych. Nad Polską ciążyła złowieszcza chmura udręki. Stoimy przy oknie. Matka i Zosia w swoich kapelusikach wyglądają jak oddział zwiadowczy. W ich życiu zaczyna się nowa epoka: misja uświadamiania Zachodu o tym, co się stało, co dzieje się w Polsce. Trenują na grupie Czechów. Podniecone, nie zwracają na mnie uwagi. Staram się sprowadzić je do chłodnej rzeczywistości. - Przesiadamy się w Brnie - mówię. Przytomnieją. Cały przedział podrywa się, zaczyna się szykować. Tylko Zosia i Irena siedzą milcząco, jakby dopiero teraz uświadomiły sobie, gdzie jadą, dokąd, dlaczego. Patrząc na nie, wyczuwam, jak obawa i niepewność ściska im serca, tak jak mnie i pewnie jak i Stasiowi, chociaż się nie przyznaje, chociaż umie się opanować. Myślę także o ich spotkaniu z mężami i próbuję sobie te spotkania wyobrazić, ale nie mogę i nagle zaczynam się bać, że do tych spotkań nie dojdzie, że coś nas po drodze zatrzyma. Trwa to jednak tylko chwilę, bo pociąg hamuje gwałtownie, a konduktor rozsuwa drzwi, woła, żeby się szykować, dojeżdżamy. - Uspokój się - szepnął. Wargi mu drżały, powstrzymywał się, żeby nie krzyknąć. Ale ja nie mogłam przestać. W dalszym ciągu wstrząsały mną paroksyzmy śmiechu. Wtedy chwycił mnie za rękę i ścisnął w przegubie, aż do bólu. - Przestań, na miłość boską! - szepnął pochylony nade mną. - Już się na nas gapią. Chcesz ściągnąć nieszczęście? Zakrywałam dłońmi usta, milkłam na chwilę i znów zaczynałam trząść się ze śmiechu. Widziałam, że Staś był zdenerwowany. Był wściekły. Ale ten stan jego rozdrażnienia jeszcze bardziej pobudzał mój śmiech. Nie mogłam nad sobą zapanować. Siedzieliśmy przy stole w rozległej poczekalni dworcowej. Noc przełamywała się. Nadchodziła godzina zimowego przedświtu, niosąc ze sobą wilgotny chłód i obawę rodzącego się dnia. Poczekalnia zatłoczona. Byli to w większości podróżni okresu świątecznego, a między nimi powojenni rozbitkowie, ludzie powracający z obozów i miejsc wysiedlenia. Siedzieli przy stołach, albo zmęczeni spali na krzesłach. Niektórzy leżeli na podłodze opierając głowy na tłumokach. Ich ubogie bagaże: worki, powiązane sznurkami walizki, torby i węzełki - tuż przy nich, strzeżone troskliwie. - Z czego się śmiejesz? Z mojej czapki? Kiwałam głową, dusiłam się ze śmiechu. Ale nie śmiałam się już z czapki, chociaż ta fokowa "boba", tak do Stasia nie pasująca, mogła w każdej chwili wyzwolić śmiech. Nie rozumiałam samej siebie. Łzy płynęły mi po twarzy, trzęsłam się i chichotałam. Matka spojrzała na mnie karcąco. Jej szaroniebieskie oczy były blade, zwężone i podpuchnięte z niedospania. - To nerwy - powiedziała. - Uspokój się, uspokój. Staś ma rację. Zwracasz na siebie uwagę. Wyprostowałam się, otrząsnęłam. Spojrzałam na Stasia. Nieznacznie, ale bystro i intensywnie obserwował kogoś w rogu sali. Wstał nagle od stolika, szepnął: - Prędko, ale spokojnie. Przejdziemy na drugi koniec sali. Idźcie za mną. W jego głosie wyczułam grozę niebezpieczeństwa. Ze środka sali przenieśliśmy się do stolika na końcu, ukrytego pod ścianą. Usiedliśmy. Irena przechyliła się do Stasia. - Co? Co takiego? - Agent. To chyba NKWD. Zauważył nas. Widziałem, jak wyszedł. Boję się, że może tu wrócić z policją. Z poczekalni nie ma gdzie uciekać, nie znam terenu, wszędzie ciemno. - To moja wina... to dlatego, że się śmiałam. - Stało się. Trudno. Może i tak by nas zauważył. Zosia przymknęła oczy. Jej zaczerwieniony nos kontrastował z pobladłą twarzą. Szeptała: - Matko Najświętsza, co to będzie... - Może nie wróci, może przywidziało ci się Stasiu - Irena starała się nas uspokoić. - Już idą - szepnął - szukają nas. Dokumenty miejcie w pogotowiu i bardzo spokojnie. Spokojnie. Zbliżali się do nas: dwaj cywile i czeski żandarm w mundurze. Czech szedł pierwszy. Cywilni agenci stanęli na boku. Nie zbliżali się, ale obserwowali. Czech zasalutował. Młody chłopiec, szczupły, niebieskooki blondyn. - Wasze dokumenty? Podaliśmy mu przepustki graniczne i kenkarty. Przeglądał uważnie, sprawdzał fotografie, przyglądał się twarzom. Na Stasia patrzył dłużej, spotkali się wzrokiem. Spytał: - Wy som repatrianty? - My som repatrianty - odpowiedział Staś. Czech zasalutował. Uśmiechnął się. - W porządku. Dziękuję. Mój niedawny atak śmiechu przeszedł w drżenie. Czułam dygotanie kolan i warg. Zosia zasłoniła usta chusteczką, matka uderzała stopą prawej nogi rytmicznie, niezmordowanie, to był jej wypróbowany ruch bezsłownie samą siebie podtrzymujący, utwierdzający w przekonaniu, że właśnie tak. Nie dam się. Postawię na swoim. Uspokoił nas dopiero monotonny ruch pociągu. Jechaliśmy do Pragi i tu, już poza zasięgiem najbliższego niebezpieczeństwa, uświadomiliśmy sobie, że przepustki pokazane w poczekalni dworcowej w Brnie ważne były tylko 10 kilometrów od granicy. Czyżby żandarm czeski o tym nie wiedział? A może chciał nam pomóc? Siny, anemiczny poranek po źle przespanej nocy. Przez uchylone okno na korytarzu wagonu buchnęły kłęby pary i ten odór stacyjny, mieszanina mokrego żelastwa, gnijących odpadków, wyziewów z nie doczyszczonych przedziałów, zapchanych wygódek, kurzu, sadzy, i ludzkich pragnień, nadziei poszarpanych ostrym gwizdkiem kolejarza. Konduktor rozsunął drzwi przedziału: - Dobry den! Praha! Praha! - Praga? - Ano! Praha! Poderwaliśmy się. Nakładanie i zapinanie płaszczy, dopinanie toreb. Zosia maluje wargi, krytyczne spojrzenie w podręczne lusterko. Już tłok na korytarzu, już to podniecenie przed zatrzymaniem pociągu, niecierpliwość ostatnich minut, jakby pociąg miał odjechać, zabierając nas dalej, bo nie zdążyliśmy, nie byliśmy gotowi. Dojeżdżamy! Praga, dziewiętnasty grudnia, 1945 rok. Idziemy szerokim bulwarem w kierunku Starego Miasta. Ulica w tym przedświątecznym okresie dziwnie wyludniona. Nastrój miasta, pomimo nie naruszonego wojną splendoru kamienic o misternie rzeźbionych renesansowych fasadach, przygnębiający. Bogactwo, kolor architektury, a jednocześnie ponura, chłodna nierzeczywistość. Niewytłumaczalna. Tak, jakby przestało bić serce miasta i zostały tylko sztywne dekoracje. Teatr bez aktorów. Ogonki przed sklepami żywnościowymi. Wszystko na kartki. Nie mamy dokumentów ani czeskiej waluty. Dygoczemy z zimna i jesteśmy przeraźliwie głodni. Nie ma w nas zaczepnej ciekawości turystów ani gorączki zwiedzania. Coraz dotkliwiej odczuwamy nasze zagubienie. Idziemy pod adres otrzymany w Warszawie od zaprzyjaźnionej z Ireną Czeszki. Nagle nieruchomiejemy. I jednocześnie Zosia, matka i ja: - Patrz! Patrz! Widzisz? Ani chwili namysłu. Nie wytrzymamy ani sekundy dłużej. Staś nie może zrozumieć. - Co się stało? Gdzie lecicie? Pośrodku bulwaru podziemny lokal. W tym wypadku nie ma pomyłek. Z jednej strony napis: DAMY, z drugiej: PANY. Zostawiamy Stasia własnemu losowi. Zauważył, śmieje się, skręca do PANY. Co za ulga! I czysto! Można umyć ręce. Wychodzimy odświeżone. Staś spaceruje po drugiej stronie ulicy. Nagle, gdy my przeskoczyłyśmy jezdnię i już, już jesteśmy jedną nogą na chodniku - krzyk! To na nas? Na nas? Babka toaletowa, w białym fartuchu, wymachuje rękami, wrzeszczy na cały głos: - Damy, platit! Co za wstyd! Nie mamy czeskich pieniędzy. I jak wytłumaczyć? Ludzie już się oglądają. Wtedy Zosia jak zawsze spokojna, odpowiedzialna, na miejscu, zawróciła. Widzimy, jak przechodzi przez jezdnię, jak uspokaja rozkrzyczaną kobietę, a ona, widocznie zadowolona, dziękuje. - Coś jej dała? - pytamy. - Dałam dużo więcej niż się należało. Nie można ryzykować. Trzeba było od razu. No, trudno. Staś śmieje się. - Na każdym kroku zwracacie na siebie uwagę. - A co miałyśmy zrobić? Nie odpowiada. Wtedy Irena: - A ty, skąd miałeś czeskie pieniądze? - Ja? Nie potrzebowałem płacić. Mężczyźni nie płacą. Mieszkali na trzecim piętrze jasnej, nowoczesnej kamienicy. Poznali nas natychmiast. Zaraz ciepło i bezpośrednio zaprosili do mieszkania. Weszliśmy do eleganckiego wnętrza, odczuwając w tym nie tkniętym wojną zadomowieniu własną sytuację ludzi bez miejsca. Było to małżeństwo z dwunastoletnim synkiem, Janiczkiem. On muzyk_kompozytor, ona skrzypaczka w orkiestrze. Chłopiec, dopuszczony do konspiracji, był podniecony. Pomagał matce w przygotowaniu posiłku, a cały czas przyglądał się nam, obserwował. Widzieliśmy z rosnącym zażenowaniem, jak skromne były ich zapasy, którymi dzielili się z nami. Nic, absolutnie nic nie można było kupić bez kartek żywnościowych. W każdym razie nie w Pradze. Miasto było wygłodzone. Upewniliśmy ich, że chcemy działać natychmiast. Prosiliśmy tylko o dwie noce. A my, w tym czasie... Co zrobimy w tym czasie? Staś jutro z samego rana uda się do ambasady angielskiej. Jest pewny, że pomogą, wskażą drogę. A dziś? Mamy jeszcze całe popołudnie. Nasz gospodarz mówi, że na dalekim przedmieściu stoją ciężarówki UNRA. Może warto się z nimi porozumieć? Janiczek pojedzie z nami, będzie przewodnikiem. Zostawiamy Zosię i Irenę w mieszkaniu i ruszamy natychmiast. Musimy być na miejscu, zanim się ściemni. Trasa autobusu prowadzi przez Stare Miasto i Karluv Most na Wełtawie. Dalej, po obu stronach drogi wśród ogrodów, na pagórkach pałace o złoconych dachach, renesansowych i gotyckich fasadach. W tym bogactwie Pragi, bogactwie teatralnym, ale w jakiś sposób smutnym, jakby zniknęli wszyscy aktorzy i tylko złowieszczy wiatr zawodził na opustoszałej scenie, my, zamiast podziwiać, zamyślać się, doszukiwać przyczyn dziwności miasta, wypatrujemy samochodów UNRA. Wysiadamy na dalekim przedmieściu, zalesionym, rzadko zabudowanym. Szaro już. Przedwieczorny chłód. Wiatr się rozhulał. Szukamy ciężarówek. Nie ma. Chłopiec idzie na zwiady do okolicznych domów. Wraca zmartwiony. Wyjechali. Cała załoga opuściła Pragę kilka dni temu. - To może i lepiej - mówi Staś. - Nie wiadomo, kogo spotkalibyśmy w tych ciężarówkach. Następnego dnia zrywamy się wcześnie. Nasi gospodarze przejęci. Do późna w noc zastanawiali się, jak nam pomóc. Radzą, ułatwiają wymianę pieniędzy, dzielą się kartkami żywnościowymi. Zdajemy sobie sprawę, że są zdenerwowani, że jesteśmy dla nich niebezpieczni. Dłużej niż jeszcze jedną noc nie możemy tu pozostać. Staś i ja wyruszamy natychmiast do ambasady brytyjskiej. Przez Prasną Bramę, szarą, ponurą i ciężką, a w rysunku przypominającą krakowską szopkę, wchodzimy na Most Karola. Jest to most kamienny, czternastowieczny, ale rzeźby, figury świętych po obu jego stronach dodają mu patosu i malowniczego przesytu baroku. Szaro, ponuro. Zima bez białego, skrzypiącego, śnieżnego uroku. Idziemy szybko, nie ma czasu, aby przystanąć, spojrzeć na rzekę, na rozpięte na niej mosty. Idziemy do Małej Strony, dzielnicy pałaców, gdzie pod numerem 14, na ulicy Thunowskiej mieści się ambasada brytyjska. Wietrzysko hula po otwartych przestrzeniach bezlistnych ogrodów. Budynek ambasady jest na wzniesieniu. Trzeba się piąć pod górę. Pałac o rzeźbionej, XVII_wiecznej fasadzie. Odczuwamy onieśmielającą, odgraniczającą pychę kamienia. - Czy oni nam pomogą? Bo jeśli nie, to co zrobimy? - Nie martw się na zapas. Muszą nam pomóc. Przecież to oni wysyłali mnie do Polski. Moja misja nie jest jeszcze zakończona. Powinienem wrócić do Anglii. Teraz zaczekaj tu. Nie będę długo. Patrzę, jak oddala się, przyciska dzwonek, jak znika za drzwiami. Podnoszę kołnierz płaszcza, spaceruję tam i z powrotem. Walczę z wiatrem, staram się nie myśleć. Trudno, co będzie, to będzie. Ścieżka moja prowadzi wzdłuż niskiego muru, za którym leży uśpiony, zimowy ogród. Na klombach, wokoło zamarłego kielicha fontanny, łodygi zeschłych kwiatów. W porywach wiatru bezlistne korony drzew jak głowy miotają się w namiętnej negacji. Komu zaprzeczają? Od czego odżegnują się tak gwałtownie? To ja. To we mnie. Nie... nie... nie przekażą nas czeskiej policji. Ambasada nam pomoże. A jeśli nie? Co zrobimy? Przede mną rzeźbiona fasada pałacu rozrasta się, potężnieje. Zdumiewa mnie ten rozrost kamieni. I na krótko uspokaja. Jest to forteca Wielkiego Przyjaciela, do którego uciekaliśmy uzbrojeni w przepustkę graniczną. To jest punkt zwrotny w naszej przeprawie. Staram się odczytać zaszyfrowaną w ścianach pałacu odpowiedź, przeniknąć mur, usłyszeć. Ale zamknięte oczy okien, nie widzą mnie, a zatrzaśnięte usta drzwi nie otwierają się w odpowiedzi. Stanęły wskazówki mego zegarka; zagubiłam się w czasie. Gardło mam wyschnięte, zaczynam drżeć z zimna. A jeśli oni go tam zatrzymają? Aresztują? Co on tam robi tak długo? Dlaczego nie przychodzi? ** ** ** Przycisnąłem dzwonek. Dopiero po kilku minutach otworzono mi drzwi. Zacząłem od razu po angielsku: - Chciałbym się zobaczyć z pułkownikiem Perkinsem. Portier wskazał mi pokój na lewo. Zza biurka podniosła si sekretarka: - May I help you, sir? - I would like to see Colonel Perkins. - Do you know him? - Yes, I do... - Please wait here - powiedziała. Wyszła. Usiadłem na krześle, fokowa czapka na kolanach. Dusi pancerz futra. Rozpiąłem płaszcz. Czuję tamujące oddech fale gorąca. A jeśli Perkinsa nie ma? Przypomina mi się spotkany niedawno w Poznaniu kolega spadochroniarz, Marek Nadolczak, i jego ostrzeżenia: gdybyś kiedykolwiek przechodził przez Czechosłowację, uważaj! Perkins jest w Pradze. Powinien pomóc. Ale ty uważaj! Nie dowierzaj. Sprawdzaj. Idą! Sekretarka, a za nią... Nie, to nie jest Perkins. A już prawie widziałem go przed sobą: jego szeroką, ciemną, ruchliwą twarz, niską, szczupłą sylwetkę, już niemal wyciągałem rękę do powitania... Ten młody, wysoki chłopiec był przeciwieństwem pułkownika Perkinsa, szefa SOE. - I am sorry. Colonel Perkins left for London. Anything I can help you with? Skinąłem głową. - Tak, czy mogę prosić o chwilę rozmowy? Wskazał ręką otwarte drzwi przyległego gabinetu. Zamknął drzwi. Dopiero teraz, gdy usiadł za biurkiem na wprost mnie, spojrzałem uważniej. Młody człowiek, szczupły i wysoki, wąska czaszka i okrągłe, wodnistoniebieskie oczy, bardzo angielski w swojej tweedowej marynarce i szarych, flanelowych spodniach. Może sekretarz Perkinsa? Wyraz twarzy niemal przyjacielski z tą nieotwartą otwartością Anglosasów, zapraszającą do zwierzeń, ze złudną obietnicą jak najszybszej, najefektywniejszej pomocy, ukrywającą chłodne wyrachowanie... Przygląda mi się, stara się mnie przeniknąć. Wzrok mu się zaostrzył, okrągłe oczy zwęziły; chce wydobyć, kim jestem naprawdę. Czyim agentem? I dlaczego, u diabła, zawracam im głowę? - How can I help you? - I am officer of the Polish Parachute Special Forces and on my way back to London... I need your help. Wychylił się zza biurka zainteresowany, ale jeszcze niezupełnie dowierzający. Powiedziałem mu, że jest nas czworo, że staraliśmy się skontaktować z jednostkami UNRA. - Proszę o nazwisko i pana numer ewidencyjny - powiedział - porozumiem się telefonicznie z Londynem i dam panu znać. - Kiedy? - Proszę przyjść za dwie godziny. Spojrzałem na zegarek. Dwunasta piętnaście. - Będę o drugiej. Odprowadził mnie do drzwi. - O drugiej? - Yes, two o'clock. Na popołudniowe spotkanie wróciłem sam. Biegłem tam prawie. Wszystkie mięśnie napięte. Zaostrzona wrażliwość zmysłów. Zauważałem szczegóły, które rano uchodziły mojej uwagi. Ten sam portier, a inny, wyraźniejszy. Sekretarka wychylająca się z pokoju, która rano była tylko sylwetką, wydawała się jakby obrysowana ciemnym tuszem, odcinała się od otoczenia. Wysoki Anglik w tweedowej marynarce, z którym rozmawiałem dziś rano odmłodniał. Widziałem dokładnie kolory jego krawata. Powinni mi pomóc - myślałem. Powinni ułatwić nam transport z Czechosłowacji. O to tylko proszę, o przedostanie się do Niemiec. - Please, come in - powiedział. Wszedłem za nim do gabinetu. Usiadł za biurkiem i wskazał mi miejsce na fotelu. Poczęstował papierosem. Odmówiłem. Starałem się wyczytać odpowiedź z jego twarzy. Unikał mego wzroku. - Telefonowałem do Londynu - powiedział, nie patrząc na mnie. - Wszystko w porządku, ale... nie ma już samochodów UNRA w Pradze. I nie jestem w stanie panu pomóc z transportem. Zamroczyło mnie, jak po silnym uderzeniu w głowę. Starałem się otrząsnąć, może przetarłem ręką czoło, może jakiś ruch, coś w mojej twarzy poruszyło go, bo wstał, podszedł bliżej. - What do you intend to do? Krew spłynęła mi z głowy, odzyskiwałem równowagę. Powiedziałem: - Cross the border. - A whole group? - There is no other way. I have to try. Poderwałem się. Ruszyłem do wyjścia, - Wait! Odwróciłem się. Zobaczyłem, że z twarzy opadła mu maska. Był zmartwiony. Spytał: - Gdzie pan jedzie? - Do Pilzna. - I can give you a tip for Pilzno. Pisał coś szybko na kartce. Podszedł bliżej. - W tym hotelu jest jeszcze Polski Czerwony Krzyż z Armii Andersa. Urzędują na parterze. Na pana miejscu wyjeżdżałbym z Pragi jak najszybciej. Schowałem kartkę z adresem. - Thank you. - Good luck! ** ** ** Dwudziestego pierwszego grudnia, wczesnym ranem wyruszamy do Pilzna. Nasz gospodarz wyręcza nas w kupnie biletów. Jest to podstawowa ostrożność ludzi bez dokumentów. W napiętej, chłodnej atmosferze Pragi nawet ślad obcego akcentu może wywołać podejrzenie. Szczęśliwe zakończenie legitymowania na stacji w Brnie już się nie powtórzy. Zbyt daleko jesteśmy od polskiej granicy. Ostatniego wieczoru zasiedzieliśmy się długo z naszymi gospodarzami. Teraz, gdy już wiedzą na pewno, że odjeżdżamy, ich obawa ustąpiła miejsca wzmożonej serdeczności. Chcą nam pomóc. Kierują nas pod adres ich kuzyna w Pilźnie. Jest kolejarzem. Spodziewa się nas. W jaki sposób został zawiadomiony? Przecież nie telefonicznie. Uśmiechają się tajemniczo. Nie dopytujemy się. Jeśli trzeba, możemy przez niego nawiązać kontakt z przewodnikiem granicznym. Patrzę na Zosię: zupełnie sztywna. Nos jej zbielał. Matka nieruchoma, patrzy przed siebie. U góry brzucha czuję złowieszcze skurcze. Wyobrażam sobie to przejście granicy, czołganie się po ziemi, a straż tuż... Na pewno gdzieś się wywrócę, zaplączę, zgubię. Nie pomoże znaczek pana Miecia na kenkarcie. On wiedział, że nas zobaczy na tym dziedzińcu więziennym. "Już was tam widzę... już was tam widzę..." - Przestańcie! - mówi Staś. - Na samo słowo granica zesztywniały! Jak ja mam się wybierać z takim wojskiem! Trzeba przygotować się na wszystko. Musimy zaryzykować. Ale nie bójcie się, będzie dobrze! Jasne oczy naszej gospodyni czerwienieją. Czuję, że nie wierzy w powodzenie naszej przeprawy. Odwraca się, ukrywając łzę. Wyrównujemy rachunki, a Staś zostawia jeszcze dla Janiczka złoty zegarek swego ojca. Zawdzięczamy im wiele. Byli jedynym światłem, które zapaliło się dla nas w tym obcym mieście. Odprowadzają nas na stację. Prosimy, aby nie zostawali na peronie. Ostatnie uściski, spojrzenia. Losy nasze przecięły się, zahaczyły o siebie i rozerwały. Już więcej się nie zobaczymy. Jedziemy na południowy zachód, w stronę granicy. Mieszkali po drugiej stronie torów kolejowych, na przedmieściu Pilzna, w dzielnicy robotniczej, schludnej i jednostajnej. Domy niewielkie, dwupiętrowe, latem ocienione pewnie drzewami, które teraz hezlistne, podkreślały jeszcze czarnymi sylwetkami konarów szarość murów i ich nieskomplikowaną użyteczność. Kontrast pomiędzy wykwintnym bogactwem Pragi, a tym miastem pracowitym, złotodajnym, bo że pilzneńskie piwo i fabryka samochodów Skoda przyczyniały się w dużej mierze do dobrobytu kraju, zauważyliśmy natychmiast, chociaż wszystkie nasze zmysły, cała energia życiowa skierowane były, zogniskowane tylko na jednym: przejść granicę. W miarę zagłębiania się w obcy teren wzmagała się nasza ostrożność. Byliśmy jak owady, których czujki_anteny wychwytują niebezpieczeństwo z daleka. Wiedzieliśmy o aresztowaniach Polaków, którzy w ubiegłym roku, w listopadzie, wpadli w Czechosłowacji przy przechodzeniu niemieckiej granicy. Ale dopiero tu, w Pilźnie, już na ostatnim etapie przed wielkim skokiem, świadomość niebezpieczeństwa stawała się coraz konkretniejsza. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasza eskapada nie była przygotowana, że jechaliśmy w ciemno, na los szczęścia, na "jakoś to będzie", bardziej wierząc dobrym fluidom, tak jak żeglarz przyjaznym wiatrom, niż zdrowemu rozsądkowi, skrupulatnie przygotowanej taktyce ucieczki. A jednak wiedzieliśmy, że nie było innego wyjścia, że pozostanie jeszcze o kilka dni dłużej skończyłoby się aresztowaniem, więzieniem, zsyłką w głąb Rosji. Dom nasz nie był już naszym domem. Bronił nas jeszcze ostatkiem rozwalających się ścian, ale zbyt nadwerężona jego konstrukcja nie mogła wytrzymać naporu nowych sił. Nasz dom zapadał się. Umierał. W Pilźnie mieliśmy tylko dwa punkty zaczepienia: adres kolejarza, do którego szliśmy teraz, po przyjeździe z Pragi, i adres Polskiego Czerwonego Krzyża, który Staś otrzymał w ambasadzie brytyjskiej: hotel "Continental", ulica Zbrojnicka 8, na parterze. Obserwował nas dłuższą chwilę przez okienko judasza. Otworzył drzwi i natychmiast poczuliśmy do niego zaufanie. Prosit... prosit - powtarzał i zagarnął nas jak stadko spłoszonego ptactwa do małego korytarzyka, ciepłego, domowego zaduchu i niewielkiego mieszkania o niskich sufitach i oknach w koronkowych firankach. Mieli tam chyba dwa pokoje z kuchnią, dużo ciężkich, stłoczonych razem mebli i dwa potężne, wysokie łóżka o szumnych, wysokich pierzynach, pod których przyjazne ciepło ułożyli nas później tego wieczoru, sami przenosząc się na kanapę i zapasowe polowe łóżko w kuchni. "Stary Czech" (stary, gdyż zjawił się później młodszy, syn kolejarza) był już dobrze po sześćdziesiątce i jak mówił, na emeryturze. Wyczuwało się w nim duszę konspiratora, człowieka nie tylko obeznanego z podziemną robotą, ale zamiłowanego w niej, w tajnych ścieżkach i w braterstwie ludzi związanych akcją oporu. Twarz miał słowiańską, o wysokich kościach policzkowych, spojrzenie szarych oczu spod siwiejących brwi otwarte. Cała jego sylwetka szczupła, średniego wzrostu, wyprostowana i schludna przypominała pewną siebie, opiekuńczą dostojność konduktora kolejowego, który wchodząc rano do przedziału budzi nas głośnym "dzień dobry" i zapowiedzą zbliżającej się stacji - celu naszej podróży. Jego żona pulchna, zażenowana, zaróżowiona, w gościnnych uśmiechach posadziła nas za stołem do przygotowanego już posiłku. Było to bardzo skromne śniadanie, chleb i margaryna, namiastka herbaty i marmolada, wszystko to co otrzymali na kartki i czym mogli się z nami podzielić. O nic nie pytali. Gościli nas. - Chcemy przejść granicę - powiedział Staś. - Ano! - Kolejarz skinął głową. Wiedział. Mówił dobrze po polsku, ale od czasu do czasu wtrącał czeskie słowa. - Znam różnych ludzi... - Chciałbym najpierw sprawdzić jeden adres. Ma tam być Polski Czerwony Krzyż z Armii Andersa. - Jaki to adres? - Hotel "Continental" na ulicy Zbrojnickiej. "Stary Czech" podniósł się od stołu. - No, to nie traćmy czasu. Lepiej iść zaraz. Kto pójdzie? - Moja żona i ja. Matka przeżegnała nas przed wyjściem. Szeptała: - Idźcie z Bogiem. Za każdym razem jak wychodzicie, jak zostajemy same z Zosią, umieram ze strachu, boję się o was. Objęłam ją, pocałowałam. - Nie martw się, Staś ma szczęście. Szliśmy po obu stronach "starego Czecha", równając nasz krok z jego długimi, spokojnie odmierzanymi krokami. Opowiada o bombardowaniach miasta, w których kilka budynków zostało poważnie uszkodzonych. Mówi też o swoim synu. Pracuje w zakładach Skoda. Ożenił się, mieszka w nowej dzielnicy miasta, blisko sadów. Mają niewielki domek tylko dla siebie. Latem jest tam pięknie. Podnieca się, mówi szybko, coraz częściej wpada w język czeski. Słuchamy, jak chętnie otwiera przed nami swoje życie. Zawsze namawiał syna, żeby kupił sobie własny domek. Odkładał pieniądze. Zakłady Skoda opiekują się swoimi pracownikami, syn nie narzeka, ma tam dobrą, zapewnioną przyszłość. Zawiązuje się pomiędzy nami ta szybka przyjaźń ludzi młodych ze starszą generacją, przyjaźń, w której każdy zna swoje miejsce i przypisaną mu rolę, w której w nowo poznanym człowieku odnajdujemy, często nieświadomie, podobieństwa rodzinne do dziadka, ojca, wujów, kuzynów, użyczając mu tej samej dozy zaufania i serdeczności należnej tamtym odległym lub minionym. Szliśmy w aurze bezpieczeństwa, jaką stwarzała jego obecność, zapominając, że idziemy naprzeciw nieznanemu, że są to już ostatnie godziny, w których zdecyduje się nasz los. Wąski chodnik biegnący wzdłuż ogrodów poszerzył się, wprowadzając nas na ogromny plac - rynek miejski. Stare, poczerniałe gmachy tworzyły rozległy czworobok, a potężna, średniowieczna katedra wysoką swoją wieżycą sięgała nieba. Dzień był szary, nie mroźny, ale przenikliwie chłodny. Nie zauważyliśmy nawet, kiedy "stary Czech" skręcił z rynku w ulicę i nagle stanęliśmy przed dużym, ciężkim budynkiem. - To tu - powiedział. - Hotel "Continental". Weszliśmy do holu. Ponuro, ciemno. Nikogo. Dalej hol zwężał się w korytarz i tu światła, ale skąpe. Znów mały prowadzący w lewo korytarzyk. Ten urywał się przed wysokimi drzwiami, za którymi słychać było gwar, głośne dyskusje i niespodziewane w tym opuszczonym, wydawałoby się, hotelu ożywienie. - To chyba będzie to biuro - powiedział Staś. - Tu powinien urzędować Polski Czerwony Krzyż z Zachodu. Czech wzruszył ramionami. - Ja nie wiem. Zapukałam. Nikt nie odpowiedział. Widocznie w ogólnym hałasie nie usłyszano. Nacisnęłam klamkę. Weszliśmy do pokoju. Spojrzałam. Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Chwyciłam Stasia za rękę, uścisnęłam, odpowiedział mi uściskiem. Wiedział. Ale już nie było odwrotu. Był to obszerny pokój, zastawiony biurkami i stolikami, na każdym telefon, cała ogromna sieć telefoniczna. Był pełen zapracowanych, rozmawiających, piszących, telefonujących ludzi. Na ścianie na wprost ogromny transparent; na czerwonym tle sierp i młot. Obok portret Stalina. Oczy pracowników skierowane na nas. Byliśmy w centrum czeskiej bezpieki. Urzędnik podniósł się zza biurka, podszedł, zapytał: - Czego szukacie? Kto wy jesteście? Kto was tu skierował? Nasz Czech wysunął się naprzód. Powiedział: - Tu miał być punkt Czerwonego Krzyża. - Już go tu nie ma. A kto oni są? Czech nie odpowiedział. Wtedy urzędnik zwrócił się do nas: - Wy som repatrianty? - My som repatrianty. Odwróciliśmy się, chcieliśmy stąd wyjść jak najszybciej, uciekać. - Nie, nie! Zaczekajcie! - zatrzymał nas. - My wam zaraz damy przewodnika, co was zaprowadzi do polskiej placówki repatriacyjnej. Zaczekajcie! - Podniósł słuchawkę telefonu, z kimś się połączył, powiedział: - Jest tu młody Polak a młoda Polka... Zdrętwieliśmy. Koniec. Leżymy. Mówił coś jeszcze, dowiadywał się, informował, a cały czas przyglądał się nam. Oceniał. Poznawaliśmy penetrujący wzrok politruka. Musieliśmy wyglądać jak dwie ofiary życia, Staś w swojej bobie, długim, dziewiętnastowiecznym futrze, ja w płaszczu z zielonego, wojskowego sukna, skrzywiona płaczliwie. - Damy wam przewodnika_opiekuna, to was zaprowadzi na stację. Tu wtrącił się "stary Czech". Powiedział, że opiekun nie jest potrzebny. On sam nas zaprowadzi. - O nie! Musimy być pewni, że młody Polak i młoda Polka dostaną się bezpiecznie do swojej placówki i do kraju. Zaraz zawołam przewodnika. Hej, Karel, chodź tutaj! Spomiędzy ciasnoty stolików, biurek i ludzi, z plątaniny drutów telefonicznych, z odległego rogu pokoju wysunęła się głowa młodego człowieka, gładko uczesana, lśniąca od brylantyny, a potem uniosła się cała jego sylwetka w marynarce, białej koszuli i kolorowym krawacie. Całość robiła wrażenie zadbanej schludności, elegancji nawet w porównaniu z wyzywającym szefem, który w swetrze, bez krawata coraz to rozwichrzał rękami bujną, opadającą na czoło czuprynę. Karel poodkładał systematycznie papiery, schował je do szuflady biurka i dopiero wtedy podszedł do nas. Idąc nie patrzył na nas ani na wołającego szefa, a tylko na "starego Czecha", który wydawał nam się czymś zdziwiony, zaskoczony, chciał nawet coś powiedzieć, ale tylko otworzył usta, cofnął się bliżej drzwi. Czułam się strasznie. Było to jak w złym śnie, w którym nagle, błądząc po dżungli, wpadam w błotniste grzęzawisko, gdzie jadowite węże i czerwonookie ośmiornice podpływają, czekając na pierwszy znak krwi - sygnał do ataku. Obmyślałam jednocześnie plany jakiegoś ratunku i wiedziałam, że Staś myśli o tym samym. Ale skąd ratunek? Od kogo? W tym obcym mieście? Otoczeni, wysyłani pod eskortą do placówki komunistycznej, która zawróci nas z drogi, aresztuje. I co dalej? A matka? Zosia? Co z nimi? Wrócą do Polski? Nie, nie było ratunku. Pan Miecio miał rację: ja już was tam widzę... już tam was widzę... Co robić? Chyba tylko się modlić. Uścisnęliśmy sobie ręce, porozumieliśmy się wzrokiem. To już ostatnie godziny razem. Jednego byliśmy pewni: to Anglik nas zdradził. Podał fałszywy adres. Biuro bezpieki było zbyt zadomowione, aby nie wiedział o jego istnieniu w hotelu "Continental". To ambasada brytyjska posłała nas w samo serce wroga. Karel, nasz opiekun, stanął przed szefem. - Co mam zrobić? - Zaprowadzisz tych dwoje do polskiej placówki repatriacyjnej na dworcu. Powiedzieli, żeby ich przysłać. I już dziś nie będziesz mi potrzebny. Możesz iść do domu. - Dobranoc! - skinął nam głową. - Idźcie z nim, on was zaprowadzi. Odwrócił się. Już wołano go z kilku stron do różnych telefonów. Chwycił dwie słuchawki naraz. Mówił głośno, krzyczał czymś poddenerwowany. Był podniecony. Telefonując wydawał równocześnie polecenia. Sekretarka stała przy nim notując. W tej gorączce, w tym rozgardiaszu, w którym każda chwila była dla niego cenna, nasza obecność tylko zawadzała. A zresztą nasz widok potwierdzał naszą nieważność. Dwoje zagubionych repatriantów, których należy odstawić na właściwe miejsce. Wyszliśmy z hotelu. Wczesne popołudnie, bezsłoneczne i jakby przysypane popiołem. Idziemy ulicą Zbrojnicką do rynku. Słyszę jak "stary Czech" zwraca się do Karela. - To ty tam pracujesz? - Ech, tak trochę. Spod kapelusza nie widać jego gładkich włosów ani wyrazu oczu. Nawet usta giną w wysoko podniesionym kołnierzu płaszcza. - To przyjaciel mojego syna - mówi Czech. - Ach... tak? - kiwam głową. Myślę gorączkowo, nieprzytomnie: co robić? Boże, co robić? Z rynku wchodzimy w zwężającą się ulicę. Już widać linię ogrodów. Nie patrzę przed siebie. Cały wysiłek woli skoncentrowany dośrodkowo: pozbyć się Karela. To pierwsze, pozbyć się Karela. Nie wolno dopuścić, aby zaprowadził nas na stację. Nagle - ból. Silne uderzenie stopy o wystający kamień brukowanej jezdni. Noga! Zwichnęłam nogę. Nie mogę iść. Przystajemy. Podkurczam nogę. Opieram się o Stasia. Stoimy. Karel niecierpliwi się. Pyta: - Idziemy? - Nie. Jeszcze nie mogę. Stoimy. Karel pali papierosa. Zniecierpliwiony. "Stary Czech" ujmuje go pod ramię, odchodzi z nim kilka kroków na bok. Mówią szybko, trudno coś usłyszeć. Wydaje się, że stary przekonuje Karela. Szepczę: - Stasiu, co myślisz? - Jest źle. A twoja noga? Bardzo boli? - Nie. - Udawaj, ile możesz, zatrzymuj go. - Co zrobimy? - Nie wiem... nie wiem jeszcze. Kontakt spalony... nieprzyjaciel zaalarmowany... niedługo noc, nie możemy zmienić kwatery... ryzyko pozostania w tym samym miejscu... granica jeszcze daleko. Ach, te s...syny w ambasadzie. Dlaczego to zrobili? Pierwsze, musimy się pozbyć Karela. W ostateczności... - Co? - Nie wiem. To byłaby sytuacja bez wyjścia. Nie martw się. Patrz! Patrz! Karel podchodzi do nas, wyciąga rękę na pożegnanie, mówi: - On was odprowadzi. "Stary Czech" spogląda na Stasia. Twarz przemawia bez słów. Ujmuje mnie z drugiej strony pod rękę. Pomaga iść. Widać tory kolei. - Teraz pójdziemy do domu - mówi - trzeba wygrzać nogę pod pierzyną. Powiedziałem mu, że jutro was zaprowadzę. ** ** ** Nie mogę spać. Dręczący niepokój. Trzy kobiety i ja sam za nie odpowiedzialny. Muszę coś zrobić... muszę... co? Skąd ratunek? Jeszcze godzina, dwie i stary Czech zaprowadzi nas... Nie! Musi nam pomóc inaczej... Przejść granicę? Trzeba będzie przejść... Świt. Zrywam się. Boga otwiera oczy, pyta gdzie idę, czy ma iść ze mną? Nie, tym razem ja sam. Przerażenie w jej oczach. Wrócę za godzinę. Potrzebuję ruchu, spokojnie pomyśleć. Nasi gospodarze jeszcze śpią. Wymykam się. Schodami na ulicę. Chłodny ranek orzeźwia. Idę w kierunku miasta. Do kogo? Nikogo nie znam. Sytuacja bez wyjścia... racjonalnie prawie że klęska... powrót do Polski niemożliwy... co robić? Nie myśleć. Wyłączyć się, wyłączyć się zupełnie z logiki rozumowania. Słuchać co powie ten, który jest mną czującym, odczuwającym. Wtapiam się w siebie. Zamrożenie świadomości. Jednocześnie uaktywnienie podświadomych instynktów obronnych. Jestem życiem, które broni swego istnienia. Już Rynek... Tylko jeden sklep otwarty, przed nim kilka osób w kolejce. Skręcam w ulice przyrynkowe. Posuwam się wolno. Pozwalam się prowadzić instynktowi. Wyostrzony wzrok i słuch. Powonienie i dotyk. Aromat kawy. Gdzieś zaparzają kawę. Nie namiastkę zbożową, prawdziwą kawę. Zapach coraz silniejszy. To przez uchylone okna parterowego domku. I stamtąd, przez uchylone okno... czy to możliwe? Serce wali. Czy na pewno? Język angielski. Słyszę rozmowę w języku angielskim. Rozmawiają mężczyźni. Którędy się tam dostać? Którędy? Szukam nieprzytomnie drzwi. Wchodzę. Trzech żołnierzy w mundurach amerykańskich. Piją kawę. - Excuse me. I... I need your help. - Sit down. Want a cup of coffee? - Yes... thank you, I am in serious trouble... I am searching for UNRA. - Samochody UNRA? - Wszystkie już dawno wyjechały. Tu jest teraz zona sowiecka, my wyjeżdżamy już jutro. How can we help you? Mówię im, kim jestem, dlaczego uciekamy. - Słuchaj - mówią teraz jeden przez drugiego - na stacji, na bocznym torze, stoją dwa wagony. Teraz uważaj! To są dwa identyczne pulmany. Jeden z nich to wagon Czerwonego Krzyża z ramienia Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, drugi z komunistycznej Polski. Stoją przy sobie. Nie wejdź czasem do komunistycznego wagonu, bo nie wyjdziesz. - A jak poznać który? - Nie wiemy. Przypatrz się! Uważaj! Want more coffee? - No, thank you, I better go. - Be careful! - I will. - Good luck! Idę, powtarzam: dwa jednakowe wagony... dwa pulmany... wejdziesz do niewłaściwego i już nie wyjdziesz. Gdzie jestem? W jakiej sferze nierealności? Ulica w Pilźnie. Skąd ja w tym Pilźnie? Czy ci Amerykanie to sen? Czy byli naprawdę? Spokojnie. Trzeba nad sobą zapanować. Nogi niosą mnie w kierunku stacji. Poddaję się. Nie mam wyboru. Nic innego mi nie pozostaje, tylko ryzyko. Co zrobię na stacji? Który wagon? Jak wybrać? Enigma. Szydzi, zachęca... chodź, zobacz! W co ja się wplątałem? Bo żeby sam, no to mam wszystko gdzieś, ale trzy kobiety! W ostateczności, jak mnie trzasną, wrócą do Polski. Ale z Bogą już się nie spotkamy... już jej nie zobaczę. Boże drogi, jak poznać ten właściwy wagon? Teraz spokojnie, ostrożnie i spokojnie, bez pośpiechu. Stacja. Przechodzę tory... nikogo... pusto... jestem na peronie. Ach, to tam! Ostrożnie zbliżam się do dwóch wagonów stojących na bocznicy. Obserwuję wchodzących i wychodzących ludzi. Drzwi uchylone. Ten ktoś, którego twarz zaobserwowałem, wszedł. Ja za nim. Zatrzymała mnie niewielka zasłona, która odgradzała wnętrze wagonu od drzwi. Ktoś uchyla zasłonę. Twarz. Spotkanie spojrzeń. Patrzę mu w oczy. - Przepraszam... czy jestem we właściwym miejscu? - Tak! Chwyta moją rękę, wciąga za zasłonę. - Kto pan jest? - Chcę przekroczyć granicę, mam ze sobą trzy kobiety... Jestem... - Tłumaczę im, kim jestem. Kilku młodych ludzi w cywilnych ubraniach. Przyglądają mi się życzliwie. Chcą pomóc. - Wyjeżdżajcie natychmiast - mówią. - Wszystko się kończy... My już wyjeżdżamy. Jedźcie do Norymbergi. Tory są pozrywane, więc będziecie jechać okrężną drogą przez Bayreuth. W Norymberdze, na stacji, powinny być wozy Oddziałów Wartowniczych Brygady Świętokrzyskiej... - Z Brygady Świętokrzyskiej? - Tak. Oni wam pomogą. Najważniejsze, dostać się do Norymbergi. Nic nie rozumiem. Wolę nie pytać. Byle przekroczyć granicę... dam sobie radę... Wypisują przepustki. Dziękuję im. Oddycham! Śmieją się. - Jak pan poznał, że to ten wagon? Bo mogło być gorąco... Pojechalibyście z powrotem... i już nie do Polski, tylko daleko na wschód. ** ** ** Z kuchni kwaśny zapach zarabianego ciasta i mdły jakiejś ciemnej polewki, którą od rana warzy nasza gospodyni. Stasia nie ma. Już prawie dwie godziny go nie ma. "Stary Czech" zagląda do naszego pokoju. - Nie wrócił? - Nie. Zosia wygładza pierzynę. Siada na brzegu łóżka i znów wygładza. Nic nie mówi, tylko nos jej rzuca zimne, piorunujące błyski, zezowate oko szarpie się rozpaczliwie. Matka wyjęła talię kart z torebki, stawia sobie kabałę. - Powróżyć ci? - Nie, nie, nie chcę! Myślę: gdzie on poszedł? Gdzie on poszedł? A może go złapali? Wsłuchuję się w kroki na schodach. Podrywam się. Biegnę do korytarza. Wracam. To nie on. A kiedy zaczynam wątpić, kiedy czuję lodowatość stóp i dłoni, drżenie warg i podbródka, wpada rozpromieniony. - Mam! Zosia zrywa się. Matka rzuca karty. - Mam przepustki graniczne! - Jak? Skąd? - Wszystko w porządku. Później wam opowiem. A teraz musimy jak najprędzej wyjeżdżać. "Stary Czech" w drzwiach pokoju. Twarz rozjaśniona. - Wyjeżdżają! No, dzięki Bogu! Rozkład pociągów zna na pamięć. Patrzy na zegarek. Mówi: - Godzina piętnaście do wyjazdu. Jeszcze czas. Pójdę z wami, kupię bilety. Lepiej, żebym ja kupił bilety. Rozliczamy się z Czechem. Nie chce brać pieniędzy, ale w końcu przyjmuje. Staś zostawia mu jeszcze inkrustowane złotem srebrne etui na trzy cygara - pamiątka po ojcu. Torby i walizka. Opatulanie się płaszczami. Żegnamy się z naszą gospodynią. Zosia coś jeszcze wciska jej do ręki. Ostatnie spojrzenie na pokój, gdzie przespaliśmy dwie noce. Gdzie będziemy spać dziś? Jutro? Nieważne. Byle przekroczyć granicę. Chodźmy już! Prędzej! Spieszymy się. Przyśpieszamy, jakby ktoś miał nas dopaść, przeszkodzić w ucieczce. Kto? Może biuro w hotelu "Continental" przypomni sobie o nas? Nie! Mają ważniejsze sprawy na głowie. Komuniści obejmują władzę. W tym chaosie zapomnieli o nas, nieważnych repatriantach. Ale lepiej się nie łudzić. Lepiej znikać jak najprędzej. Uciekać. "Stary Czech" kupuje nam bilety. Przechodzimy na peron. Pociąg do Niemiec podstawiony. Pokazujemy przepustki. Konduktor wskazuje ramieniem przedział. Jeszcze pożegnanie ze "starym Czechem". Ma łzy w oczach. My też. Pytamy, czy nie będzie miał przykrości, że wczoraj...? Mówi, że przecież dziś odprowadził nas na stację. Odchodzi, znika. Ruszamy. Jesteśmy sami w przedziale. Ulga. Ale jeszcze niezupełna. Zosia zamartwia się, czy aby dobrze jedziemy, czy w stronę granicy niemieckiej? Dopiero po sprawdzeniu przepustek przez niemieckiego konduktora - odprężenie. Wyjechaliśmy, uciekliśmy z Polski. Pociąg wlecze się. Szarpie, przystaje, hamuje nagle, znów rusza ostrożnie. Czasem cofa się, jakby chciał zawrócić i wtedy ogarnia mnie przerażenie. A jeśli tu zostaniemy? Staś jest spokojny, przymknął oczy, drzemie. Jego spokój wpływa na mnie kojąco. Patrzę przez okno: gęste, świerkowe lasy. Ich zieleń łagodzi. A jednak - smutek. Czy to możliwe, że nasz dom już tak daleko za nami? Ale jaki dom? Nie ma przecież domu, do którego moglibyśmy wrócić. Irena i Zosia milczą. Teraz, gdy mogłyby porozmawiać swobodnie, opowiedzieć sobie raz jeszcze o przeżyciach, milczą. Przymykam oczy. Jak wyraźnie widzę je przed sobą. Matka przy oknie, Zosia obok niej. Razem. A jednak osobno. Każda zagłębiona we własnych myślach. Poruszają wargami. Pociąg zahamował nagle, przystanął. Ruszył. Sapie. Zatrzymuje się. Irena i Zosia uniosły głowy, rozejrzały się. Pociąg ruszył. Bez słowa zapadły w swoje reverie. Obserwuję je niewidocznie. O co chodzi? Co tu się dzieje? Pantomima. Mimika twarzy, gesty. Uśmiech nie-uśmiech. Kropla goryczy na wargach. Patrzę na Zosię. Oczy przymknięte, nos jakby zmalał. Cała twarz w odmładzającym rumieńcu, poprawia włosy, wygładza fałdy spódniczki, strzepuje niewidoczne okruszyny. Uśmiech łagodny, spod powieki - łza. Odczuwam ją jako ciepłą łzę wzruszenia. Matka kilkoma łzami i głośnym wytarciem nosa wpada w pantomimę depresyjnego samozwątpienia. Wzrusza ramionami, jakby mówiła: nic mnie to nie obchodzi. Wyciąga z torebki puderniczkę, otwiera. Krytyczne spojrzenie w lusterko. Pogardliwie wydyma wargi. Zamyka puderniczkę. Wrzuca ją do torebki ruchem, który obwieszcza: na niczym mi już nie zależy. Zosia! Triumf na jej twarzy! Białko jej zezowatego oka poczerwieniało. Uniesiona hardo głowa. Powtarza szeptem: nie! nie! nie! Matka uderza rytmicznie obcasem w podłogę wagonu. Wiem, że jest mocno poirytowana. Zaraz coś powie. Zwraca się do Zosi: - Ja tak sobie myślę, przez tyle lat sama musiałam dawać sobie radę... a oni tam w luksusowych warunkach... i teraz to spotkanie... cieszę się... ale czy ja wiem... czy ja wiem, kogo spotkam? Przecież to sześć lat... Co ty myślisz? - Moja kochana, ja to samo. Słucham, a niby drzemię i zaczynam rozumieć, na jakiej scenie ta pantomima. Co teraz? Tego nie przewidziałam. Nad tym się nie zastanowiłam. A przecież i ja... Sześć lat! Sześć lat... Inny miał być program tego spotkania. Nakreślony od dawna, przygotowywany w marzeniach powrót ojca do domu. Gdzie się teraz spotkamy? Na jakim zakręcie? Pod jakim obcym niebem podamy sobie ręce, rozdzieleni wyrwą czasu jak przepaścią? VI Jechaliśmy mało odzywając się do siebie. Uczucie ogromnej ulgi, graniczące z osłabieniem wprowadzało nas w stan transu, oszołomienia. Poddawaliśmy się kołyszącej symfonii pociągu, który od dłuższego już czasu jednostajnie sunął po szynach widocznie nie uszkodzonych bombardowaniem. Do Bayreuth dotarliśmy przed północą. Stacja była ciemna, ponurowietrzna, gęsta od ludzkiego mrowia, postaci_cieni, których twarze były niewidocznie, a zaznaczała się tylko ruchliwość korpusów opatulonych w burki, chusty, koce i rąk dźwigających podróżne torby. Płynęliśmy w rzece pielgrzymów, ludzi bezdomnych lub domu szukających, ocalałych z pożogi. Drżała jeszcze od niej skrwawiona ziemia, zapadały się zbombardowane domy i kościoły. Na bocznych drogach, na nieuprawnych zagonach wybuchały spóźnione miny, a na polach bitew zawodziły straszliwe Walkirie. Weszliśmy do poczekalni dworcowej, słabo oświetlonej, zatłoczonej czekającymi na poranne połączenie do Norymbergi, a pewnie i do innych miast, gdyż Bayreuth, gniazdo wagnerowskiej twórczości, było teraz przede wszystkim punktem węzłowym w Bawarii. Tędy wielu wracało z obozów, oflagów, prac przymusowych, tędy przedostawali się ochotnicy do wojska na Zachodzie i rodziny do żołnierzy w zonie amerykańskiej. Byli i tacy, którzy włóczyli się, szukali czegoś, czego znaleźć nie mogli, być może samych siebie zagubionych w tej wojnie. Z bezdennej studni pamięci staram się wydobyć tę noc nieprzytomnego zmęczenia, a widzę tylko cienie i powierzchnię stołów, na których - jedynym, wolnym miejscu poza mokrą zabłoconą podłogą - wyciągnęliśmy się i zasnęli natychmiast. Była to dziwna noc. Przerywana gwałtownymi wybuchami wiatru, głośnym trzaskaniem drzwi, noc głęboka jak pieczara, w której cienie postaci malały w czarne, niezgrabne karły Nibelungi, złośliwe i groźne, a wszechogarniający sen stapiał rzeczywistość z marą, otulał, odgradzał. Zbudził nas siny, zimowy świt. W zmęczonym, zmarzniętym tłumie ludzkim oczekującym na pociąg spotkaliśmy Polaków, którzy, tak jak my, kierowali się na Norymbergę. Część z nich jechała także do obozu Brygady Świętokrzyskiej. Byliśmy głodni. Na stacji nie można było nic dostać. Dopiero w pociągu Zosia obdzieliła nas kromkami chleba z serem, które naszykowała nam nasza czeska gospodyni. Był 24 grudnia. Wigilia Bożego Narodzenia. Dojeżdżaliśmy do Norymbergi po ośmiu dniach podróży. Z daleka, na tle szarego nieba widać już było nieliczne światła dalekiego przedmieścia. Ktoś nagłe zapukał do naszego przedziału. W rozsuniętych drzwiach - sylwetka kobiety w narzuconym na ramiona karakułowym futrze. - Przepraszam - powiedziała - słyszałam, że państwo mówiliście po polsku. Ja jestem tu obok w przedziale i chciałabym prosić... jeżeli można... Przyglądaliśmy się zaskoczeni nie tyle jej wejściem, co przeraźliwą chudością, która natychmiast rzucała się w oczy, przykuwała uwagę, domagała się wytłumaczenia. Irena i Zosia posunęły się, robiąc jej miejsce. Zapraszały, aby usiadła. Podziękowała, zsunęła się na ławkę. Milczała, nie patrząc na nas. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Szare światło zamierającego dnia padało na jej twarz. Była to twarz młoda jeszcze, niegdyś, być może, piękna, a teraz przerażająco postarzała, naznaczona nie tą naturalną, nadchodzącą stopniowo z wiekiem starością, ale rozpaczliwym, szybkim starzeniem się ludzi śmiertelnie chorych, u których bezlitosne stygmaty choroby odczuwamy bardziej niż poznajemy - w zaostrzeniu rysów, w spojrzeniu, które woła, skarży się, a jednocześnie zazdrośnie przed nami zamyka, w wysuszonej, pociętej siatką drobniuteńkich zmarszczek skórze o żółtawym kolorze kości słoniowej. Emanowała z niej jakaś nieuchwytna wibracja, stwarzająca drażniącą aurę niepokoju. Jechała do męża, rotmistrza, który przebył całą wojnę w oflagu w Langwasser, niedaleko Norymbergi. Po uwolnieniu próbował wrócić do Polski, ale dowiedział się, co się dzieje. Koledzy, którzy wrócili, trafiali do więzienia. Zdecydował się nie wracać. Jedzie jako ochotnik do Armii Andersa. A teraz czeka na nią. - Chciałam przyjechać wcześniej - mówiła. - Były trudności... chorowałam... mój stan zdrowia... On... mój mąż... nie wyobraża sobie, że mogę być chora... Roześmiała się sucho, krótko. Wyciągnęła z kieszeni futra paczkę papierosów, zapaliła, odgrodziła się dymem. - Czy mogłabym się do państwa przyłączyć? Szczerze mówiąc, teraz, kiedy to już tak blisko, jakoś straciłam odwagę. Mój mąż powinien być na stacji, ale... gdyby coś się stało, to jestem zgubiona... Sześć lat! Trudno mi uwierzyć. Okazało się, że punktem zaczepienia miała być dla niej Brygada Świętokrzyska, ale o tym, skąd Brygada znalazła się w Niemczech i co tam są za ludzie - nie wiedziała. - Polacy - powiedziała - jakiś oddział polskiego wojska. Zresztą mój mąż... tylko czy on mnie pozna? Czy my się poznamy? Pociąg zwalniał, hamował. Dojeżdżaliśmy. Żona rotmistrza poderwała się. Poprawiała włosy, malowała usta. Jej wychudzone palce drżały. Stojąca za nią, gotowa już do wyjścia Zosia łagodnym, wyrozumiałym spojrzeniem obejmowała rozdygotaną kobietę. Wieczór był ciepły, zimową, niezdrową ciepłotą, przenikliwie wilgotną. Niebo bezgwiezdne, zaciągnięte chmurami. Na peronie nieliczni tylko pasażerowie. Wysokiego, postawnego rotmistrza poznaliśmy natychmiast. Elegancki, w mundurze, w długich butach. Podbiegł do niej. Objął. Ona jakby przełamała się, utonęła w nim i wydała mi się, pomimo obszernego futra, krucha, jak nie dokończony szkic sylwetki o ledwo zaznaczonych konturach. Usunęliśmy się dyskretnie. Czekaliśmy. Irena i Zosia wymieniły spojrzenia. Zosia wytarła głośno nos i odgłos ten przerwał pierścień czaru, w który i nas wtrąciło to spotkanie. Rotmistrz rozpromieniony, pomocny, poinformowany, zaprowadził nas do miejsca, gdzie czekała już kryta brezentem ciężarówka wojskowa z Oddziałów Wartowniczych. Zebrało się nas kilkanaście osób i obłożeni torbami, walizkami, plecakami, ściśnięci pod brezentową budą, ruszyliśmy. Po nie tkniętej wojną Pradze - ruiny. Norymberga leżała w gruzach. Rozwalone domy, głębokie, ziejące czarno leje. Ponury obraz po klęsce. Rotmistrz był podniecony. Obejmował żonę, coraz przyciągał ją do siebie. Ona, zażenowana, starała się mu coś tłumaczyć. Szofer ciężarówki wskazywał na zniszczenia miasta, objaśniał: - Drugiego stycznia, nocą, nadlecieli Anglicy. Brytyjska eskadra bombowa. Opowiadają ludzie, że tu było piekło. Do tej pory nie mogą się pozbierać. Ktoś z głębi samochodu zawołał: - A my to co? A Warszawa? - Tylko, że nam - dorzucił drugi głos - Ameryka nie pomoże. - Racja - powiedział pierwszy - nam jeszcze Moskwa dołoży. Przejechaliśmy miasto, droga była ciemna, nierówna. - Czy do tego domu jeszcze daleko? - A będzie jeszcze z pięć kilometrów do Marsfeld. Ale to nie dom - roześmiał się szofer - to obóz, namioty. W grudniu 1945 roku, w miejscowości Marsfeld pod Norymbergą stacjonowały Polskie Oddziały Wartownicze wcielone do Armii Amerykańskiej. Oddziały te stały się punktem kluczowym w naszym przerzucie z Pilzna do Norymbergi i dalej. Niewiele wiedziałam wtedy o Brygadzie Świętokrzyskiej. Nawet "niewiele" to zbyt dużo, bo to co wiedziałam, było tylko mglistym pojęciem. Utożsamiałam ją z partyzantką na terenach Gór Świętokrzyskich. Dopiero po pół wieku, studiując relacje z tamtego okresu, którego historia, długo ukrywana i nieraz fałszowana, ujawnia się stopniowo, teraz dopiero zaczynam zdawać sobie sprawę z układu warunków, w który wplotły się nasze losy. Brygada powstała z rozrzuconych po lasach oddziałów partyzanckich Narodowych Sił Zbrojnych. W to, co się działo w lasach nie próbuję się nawet zagłębiać. Kiedy 13 stycznia 1945 roku ruszyła ofensywa sowiecka, Brygada Świętokrzyska zaczęła przesuwać się na zachód. Wiedzieli, że po zajęciu ziem polskich przez Armię Czerwoną zostaną wyniszczeni przez NKWD i polską, komunistyczną "bezpiekę". Przez Śląsk przedostali się do Czechosłowacji, a w kwietniu doszli do Pilzna. Na początku maja 1945 połączyli się z Armią Amerykańską, która uznała Brygadę za oddział aliancki ze wszystkimi prawami kombatantów. Szóstego sierpnia Brygada Świętokrzyska złożyła broń i przestała istnieć jako jednostka bojowa. Z żołnierzy Brygady utworzone zostały Oddziały Wartownicze. Pilnowali amerykańskich magazynów z bronią. Przyjmowali do siebie młodych ludzi, którzy chcieli wstąpić do Oddziałów, i tych wszystkich uchodzących z Polski, którzy, jak my, byli w drodze do określonego miejsca: Zosia do Włoch, a nas troje do Anglii. Obóz był na polanie. Kilka dużych namiotów rozłożonych w półkole. Wysokie ściany lasu. Nad drzewami senny, niepełny księżyc. Zapach świerczyny. Staliśmy przy ciężarówce, odurzeni podróżą. Szofer pomagał rozładowywać bagaże. Z namiotu wysunął się wartownik w ciemnym mundurze, w furażerce. Latarką oświetlił samochód. - Tak długo - powiedział - co się stało? - Pociąg miał spóźnienie - powiedział szofer. - Trzy godziny! - poznałam głos rotmistrza. - A my już po wigilii. Ludzie porozchodzili się. Kuchnia zamknięta. - Ale trochę gorącej kawy się znajdzie - powiedział rotmistrz. - Znajdzie się. I w świetlicy też coś na stole zostało. Ile tu mamy osób? Rozejrzałam się. Dwóch młodych chłopców stało opartych o drzwi ciężarówki. Szeptali. Trzeci, starszy, w narciarskiej czapce, trzymał się osobno. Palił papierosa. Rotmistrz z żoną wtuleni w siebie. Dwie kobiety, których przedtem nie zauważyłam na stacji, widocznie matka i córka. Starsza, siwa, trzymała pod rękę młodszą, wysoką dziewczynę. - Jedenaście osób - powiedział szofer. - Dostawi się jedną pryczę do namiotu - powiedział wartownik. - Proszę pana - spytała dziewczyna - kiedy będzie transport do Włoch? - Do Włoch? Może nawet jutro. Chyba jutro pojadą. A panie do Drugiego Korpusu? - Tak. Do ojca. - Ja też do Włoch - powiedziała Zosia. - A koledzy? - spytał wartownik. - My do Armii Andersa. - Państwo dokąd? - Do Anglii - powiedział Staś - trzy osoby. - To trzeba będzie najpierw do Meppen. Transport będzie pojutrze. - A pan? - Ja do Drugiego Korpusu - powiedział mężczyzna w narciarskiej czapce. - I my do Italii - zawołał rotmistrz. - Osiem osób - powiedział wartownik - cały wóz załadowany. To chodźmy teraz do świetlicy, zrobimy gorącej kawy. Pamiętam tę noc wigilijną roku 1945, pierwszą Wigilię poza krajem. Leżąc na pryczy, słyszałam, jak w ciszy lasu każdy szmer, szept, szelest, westchnienie nabierały osobnego, tajemniczego znaczenia, jak wyolbrzymione mistycyzmem tej nocy urastały do rangi symboli, proroctw, przepowiedni. Nawet dygotanie desek pod miłosnym szaleństwem rotmistrza miało w sobie rozpaczliwy pośpiech życia ścigającego się ze śmiercią. W ciemności, głosy odłączone od postaci i gestów istniały osobno, a obrazy uwolnione z więzi słów wzbijały się ponad powierzchnię, nie skrępowane jawnością dnia. Była to noc wigilijna nie przywitana obrzędem, rytuałem, pierwszą gwiazdą, kolędą. Nie wiem nawet, czy dzieliliśmy się opłatkiem. Tylko wiatr uderzał w płachty brezentu, a pchnięty silniejszym podmuchem świerk wsunął się do namiotu na szczudłach zapachu i wyciągał ku nam pachnące żywicą ramiona. Dwaj chłopcy szeptali. Wspominali imiona kolegów z jakiejś egzekucji czy pacyfikacji, bo czasem westchnienie ciężkie od grozy, milczenie i znów: "a pamiętasz?" Mężczyzna w narciarskiej czapce zasnął szybko, ale kilka razy krzyknął przez sen jakąś komendę czy ostrzeżenie. Skrzypiała prycza pod niepohamowaną pasją rotmistrza, a obudzone tym dwie kobiety, matka i córka, pochylały głowy ku sobie i starsza szeptem: słyszałaś, on znów... przecież ona jest umierająca... A młodsza: ciii... mamo, śpij. Zasypiałam i budziłam się, bo było zimno, chociaż nie rozbieraliśmy się i owinięci kocami tuliliśmy się do siebie. Dwaj chłopcy nie spali. Wciąż wspominali nowe imiona. Pseudonimy. Nazwy jakichś miejscowości, które dochodziły do mnie zniekształcone szeptem, rozsypywały się jak zeschnięte, ściśnięte w dłoni liście. Na granicy snu i jawy wydawało mi się, że przyzywane przez nich duchy tłoczące się u wejścia do namiotu, domagają się, żeby zabrać je ze sobą. Wkradli się do mego snu od tamtej chwili na zawsze. Ciągnące się za mną, przerażające zmory nocne. Spotkałam ich po latach w tablicach wmurowanych w ściany kościołów: św. Jacka na warszawskim Starym Mieście i w kościele św. Krzyża, ale chociaż przypominałam im nasze senne spotkania, nie poznawali mnie, milczeli wyniośli, na zawsze zaczarowani. W dniu św. Szczepana, 26 grudnia, kryta brezentem wojskowa ciężarówka wyruszyła z Marsfeld na północny zachód, w kierunku granicy niemiecko_holenderskiej. Siedziałam przy szoferze. Był to żołnierz Oddziałów Wartownicznych, starszy, dojrzały w walkach partyzanckich na Wileńszczyźnie, potem w Kieleckiem i na Lubelszczyźnie. Napominał o tym od czasu do czasu, ale nie pytałam, natomiast zainteresował mnie jego mundur i odznaka na lewym ramieniu. Miał mundur kroju polskiego, ale granatowy, z białym krawatem, a na lewym ramieniu zieloną jaszczurkę na białym tle. Zapytałam o jaszczurkę, co oznacza. - Związek Jaszczurczy - odpowiedział. Nie wiedziałam nic o Związku Jaszczurczym. - A, to by mówić i mówić - uciął krótko. Wiedziałam, że był moją niewiedzą urażony. Nie pytałam więcej. Odczułam tylko, że moja znajomość polskiego podziemia, chociaż przez sześć lat ocierałam się o nie tak blisko, była bardzo ograniczona. A może będąc tak blisko spostrzegamy i wiemy mniej? Bo przecież dopiero teraz, po półwieczu, zaczynam widzieć ten tragiczny, splątany polski układ jasno, z dystansu, w perspektywie i dziwię się przerażona, zdumiona, jak to się stało, że z tego infernum wyszliśmy nienaruszeni. Poranek był mglisty, przesycony parującą wilgocią. Matkę od rana bolała głowa. Martwiła się, że wczoraj, w niepotrzebnym pośpiechu, bo zewsząd nalegano "prędzej! prędzej!", nie pożegnaliśmy się należycie z odjeżdżającą do Włoch Zosią. Narzekała, że w ostatniej chwili zapomniały wymienić adresy, czegoś nie dopowiedziały, jakieś żale nie wyjaśnione do końca. Kołysanie samochodu i wydzielające się spaliny mdliły ją. Była zniechęcona do wszystkiego, rozżalona i szukała winowajcy odpowiedzialnego za swój los. Jechaliśmy do Meppen, miejsca gdzie stacjonował sztab Polskiej Dywizji Pancernej. Utworzona w Szkocji, w lutym 1942 roku, z rozkazu Naczelnego Wodza, generała Sikorskiego, największa w historii polska jednostka militarna (służyło w niej ponad 15.000 szeregowych i 885 oficerów) walczyła pod dowództwem gen. Stanisława Maczka. Odznaczyła się w walkach roku 1944 w Normandii, ale sławę przyniosła jej bitwa pod Falaise. Spod zwycięskiego Falaise, w pościgu za uciekającym nieprzyjacielem, Brygada rozwinęła się na Francję, Belgię i Holandię. W czasie, gdy ginęła powstańcza Warszawa, Pancerniacy wyzwalali holenderską Bredę, oddając nie zniszczone miasto Holendrom, ale płacąc setkami poległych żołnierzy. To Pancerniacy oswobodzili obóz jeniecki kobiet - żołnierzy AK w Oberlangen. Jazda była długa, męcząca. Szofer palił bez przerwy. Dym mdlił mnie i gryzł w oczy. Martwiłam się o matkę. Wydawała mi się przygnębiona, mizerna, jakby u kresu sił. - Jak daleko jeszcze do Meppen? - spytałam. - Będzie z dziesięć godzin - powiedział - ale trzeba się zatrzymać, odpocząć, coś przekąsić. - Kiedy? - Za jakieś dwie godzinki - powiedział. Zatrzymaliśmy się jednak wcześniej. Matka nie czuła się dobrze. Była osłabiona, wymiotowała. Wymyślała przy tym wszystkim, których polityka doprowadziła ją do opuszczenia własnego domu i do tułania się po obcych kątach. Później, wyczerpana, popadła w długi stan zamyślenia, jakby wsłuchana w dialog wewnętrzny, z którego nie chciała mi się zwierzyć. Odwracała twarz, kryjąc łzy. Wiedziałam, że im bliżej spotkania z moim ojcem, tym większy wzbierał w niej żal. Zaczynała ją dręczyć obawa niespełnienia oczekiwań, lęk przed konfrontacją. Czuła się zagubiona, nie na swoim miejscu. Tam, w swojskim klimacie, Tadeusz wydawał jej się bardziej obecny. Zjawiał się, mogła go przywołać myślą. Radziła się go nieraz i wsłuchując w siebie, odnajdywała jego głos pomagający w podjęciu decyzji. Tu, zbliżając się, stawał się odległy. Gdyby tylko mogła, zawróciłaby z powrotem. Ale gdzie? Dokąd? Nie było już domu. Tadeusz Żuławski rozejrzał się po pokoju. Sprawdzał, czy należy jeszcze coś ze sobą zabrać i czy wszystko zostawił w porządku. Był to umeblowany pokój, który od dłuższego czasu odnajmował od czeskiego emigranta na Lancaster Terrace pod numerem czwartym. Pokój obszerny, bliźniak tysiąca odnajmowanych pokoi w średnio zamożnych londyńskich "boarding" albo "rooming houses", nie odznaczał się niczym wyjątkowym, a jednak Żuławski przywykł do niego i nawet polubił. Miał tu wszystko pod ręką i na swoim miejscu. Na małym biurku przybory do pisania, listy, znaczki, rachunki poukładane systematycznie, na kalendarzu notatki, w szufladach defilada koszul, równo ułożone skarpetki, zapasy czekolady, papierosów. Przy tapczanie, koło lampy, książki, fotografie rodzinne. W szafie zapasowe mundury i ubranie cywilne, wszystko wyszczotkowane i systematycznie odczyszczane. Na dolnej półce wzdłuż ubrań - oddział wyglansowanych butów. Mógł tu chodzić po omacku, a wszystko by znalazł. Mógł w ciemności wyciągnąć rękę i trafić na pożądany przedmiot. Koło "ringu" gazowego, w szafce-spiżarni stały puszki z herbatą i kawą, dżemy i biskwity - to wszystko, czym od czasu do czasu częstował odwiedzających go kolegów. Śniadania jadł na dole, w "breakfast room", obiady i kolacje w kasynie. Sprawdził dokumenty, bilety, przerzucił płaszcz przez ramię. Już chciał zejść na dół, gdy ukłuło go niespokojne uczucie zaburzonego porządku. Mam wszystko - myślał - nic nie zapomniałem. Nerwy. A jednak ten pokój jest jakiś inny. Jakby nie ten sam. Z zapalonym papierosem zbiegł po schodach do breakfast roomu. Kapitan Tolicki jadł już śniadanie. Poderwał się od stolika i wyciągnął rękę do Żuławskiego. Jego drobna twarz, małe, jasne i sztywne wąsiki przypominały króliczą mordkę. - Wielki dzień, Tadziu, wielki dzień. Żuławski uścisnął rękę przyjaciela, usiadł. Nie odzywał się, kiwał głową. - Widzę po tobie, Tadziu, że jesteś wzruszony. - Dziwisz się? Od trzech tygodni, od chwili gdy ministerstwo zawiadomiło mnie, że oni tam są, jestem roztrzęsiony. - Ale przecież cieszysz się. To jest, proszę ciebie, wielkie szczęście. Tylko tak trochę dziwnie, co? Dziwnie? - Sześć lat. - A kto to jest ten...? - No, nie wiem. W ministerstwie dali mi jego teczkę, przeglądałem papiery. Trochę szaleniec. - Ale je przeprowadził. - Za to mu jestem bardzo wdzięczny. Tadeusz pił mocną herbatę z mlekiem, smarował grzanki margaryną, nie czując smaku pochłonął jajka smażone na płatkach bekonu. Zanim skończył jeść, zapalił papierosa. - Komu w drogę, temu czas! Cześć! Wracam za trzy dni. - To ty teraz na Victoria Station? - Tak. Już pewnie pociąg podstawiony. Nałożył beret, sięgnął po płaszcz. - Tylko się nie denerwuj! - wołał za nim Tolicki. - Wszystko będzie dobrze! W tym samym czasie, gdy Tadeusz Żuławski zamykał za sobą drzwi domu na Lancaster Gate, budzik na stoliku w małym pokoiku na Bayswater Street zaczynał dzwonić po raz trzeci i ostatni. Spod koca na tapczanie wysunęła się ręka, już, już sięgająca, aby zamknąć alarm, gdy nagle cała postać poderwała się i biegnąc do łazienki silny, schrypnięty głos przeklinał: - O cholera! Przecież to dziś! Jeszcze się, psiakrew, spóźnię na pociąg! W ciągu kilkunastu minut z półobudzonego tłumoka, jak z niezgrabnego kokonu larwy, wyfrunął sierżant podchorąży w niebieskoszarym mundurze lotniczym z naszywkami "Poland" na obu rękawach battledressu. Przełykał gorącą kawę, którą podgrzał na gazowym "ringu", zaciągał się Chesterfieldem, wkładając jednocześnie furażerkę. Przekręcił ją łobuzersko na bok i na oko, przyjrzał się sobie w lusterku, dotknął miejsca na policzku zadraśniętego w szybkim goleniu, mruknął: - A, do diabła... Zerknął na zegarek, krzyknął: - O rany! Bez taksówki nie da rady! Pędem zbiegł po schodach na ulicę. Tadeusz Żuławski dojeżdżał kolejką do stacji Victoria. Pod wpływem ruchu zdenerwowanie zaczęło ustępować. Powracał optymizm, pragnienie jakiegoś spełnienia, rodziło się zaufanie do przyszłości, która stanie się lepsza niż przeszłość. Dzień słoneczny, koniec stycznia, okres wczesnej wiosny wydawał się zapowiadać odnowę. Przechodząc obok lustra, uchwycił swój obraz i poczuł się zadowolony. Był w pełni sił swoich czterdziestu pięciu lat. Wyraziste, mocne rysy twarzy, ciemny zarost, mięsisty nos i usta, otwarte, nieco wyzywające spojrzenie czarnych oczu spod grubych linii brwi, które mogło być ciepłe, serdeczne, ale i piorunujące, niechętne. Urodę miał południową raczej niż słowiańską, temperament gwałtowny, nie uznający sprzeciwu. Wydawał się pewny siebie, gotów do szybkiego starcia, gdyby przeciwnik pojawił się na horyzoncie. Była to jednak złudna pewność siebie. Raczej gotowość do obrony wewnętrznej niepewności, ukrytej nawet przed samym sobą, wrażliwej na najmniejsze zadraśnięcie. Średniego wzrostu, wyprostowany, w grubym płaszczu khaki wydawał się wyższy. Na lewym ramieniu godło Dywizji Pancernej łączące przeszłość z przyszłością: czarne skrzydło husarza z szyszakiem na tle barw Polskiej Broni Pancernej: pomarańczowe koło z czarną obwódką. Na ramionach naszywki "Poland". Wszedł na stację. Sprawdził, że pociąg do Newhaven był już podstawiony. Miał jeszcze kilkanaście minut do odjazdu. W pociągu przechodził dość długo korytarzem, szukając wolnego przedziału. Był w nastroju skłaniającym do rozmyślań, wolał być sam. Po sześciu latach spotykał się z własną przeszłością. Przyjmował odpowiedzialność za rodzinę, która zamknięta w listach nabierała już papierowego wymiaru grupy osób, z którymi korespondencja staje się łatwą drogą wymiany myśli, ale z którymi spotkanie twarzą w twarz grozi rozczarowaniem. Cieszył się, był wzruszony, zaciekawiony, a jednocześnie bał się konfrontacji. Czuł, że nie będzie to tylko konfrontacja osób, ale zderzenie czasu, miejsc i różnie rozumianej historii, niemal spotkanie na granicy Wschodu i Zachodu. A ludzie, chociaż najbliżsi, czy na pewno są tacy, jakich zapamiętał? I do tego nowy członek rodziny, mąż Bogi, o którym dowiadywał się w ministerstwie, do którego czuł tłumiony żal, rozgoryczenie ojca tracącego niepodzielną opiekę nad córką. Znalazł pusty przedział. Zdjął płaszcz, beret, ułożył wszystko na bagażowej siatce. Pociąg ruszył. Żuławski przymknął oczy, zamyślił się. Zapadał w drzemkę. Zbudził go trzask drzwi. Otworzył oczy. Do przedziału, zziajany, w rozpiętym płaszczu pchał się podchorąży lotnik. Rzucił swój bagaż na siedzenie i dopiero wtedy, widząc przyglądającego mu się oficera, wyprostował się, skłonił: - Pan major pozwoli, widziałem puste miejsca, ledwo zdążyłem... Żuławski rozłożył ręce, ale rzucił podchorążemu piorunujące spojrzenie: - Może podchorąży z łaski swojej zamknie drzwi. Jest przeciąg. Pomyślał: przyjemnej podróży mieć z nim nie będę. Lotnik wstał, zamknął drzwi. - Bardzo przepraszam. Usiadł. Pomyślał: zupak! No i po jaką cholerę pchałem się do tego przedziału? Obydwaj rozłożyli płachty gazety i niby czytając, odgrodzili się nimi, a właściwie obserwowali siebie nieznacznie. Ciekawym, dokąd on jedzie - myślał Żuławski. Założę się, że na weekend do Paryża. A jak na mnie spojrzał! Niesubordynowany gówniarz. Powinien był się dawno przedstawić. Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi. Czy ja nie mam swoich kłopotów? Niepokój, który dręczył go od rana, wzmógł się. Zbliżające się spotkanie, z którego się cieszył, wypełniało go jednocześnie obawą. Bał się własnego wzruszenia, przygotowywał się na rozczarowanie, czuł się wobec tych trojga, przecież mu najbliższych, obcy, inny, jakby po drugiej stronie. Myślał: oni i ja. Kątem oka zauważył, że lotnik wstaje. Pomyślał, że zmienia przedział. Ale lotnik skłonił się. Powiedział: - Pan major pozwoli, że się przedstawię, podchorąży Tadeusz Podworski. Żuławski uśmiechnął się, wyciągnął rękę: - Major Tadeusz Żuławski, bardzo mi miło. Pan podchorąży pewnie do Paryża? Lotnik usiadł. Myślał: Z takim lepiej nie zaczynać. Nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy. Mógłby mi wszystko zepsuć. A jeszcze jakby się dowiedział. O rany! Zrobiłby ze mnie szpiega. Powiedział: - Nie, panie majorze, jadę do Brukseli. - Co pan powie? To ciekawe, bo ja też do Brukseli. - Pan major służbowo? - Nie, sprawy osobiste. A kolega? - Ja też w sprawach osobistych - roześmiał się. Żuławski patrzył na niego pytająco, oczekiwał wytłumaczenia. Dlaczego roześmiał się, mówiąc o sprawach osobistych? Podworski milczał, chochlik uśmiechu pozostał mu w kącikach ust. Żuławski przymknął oczy. Myślał: nie ma co wdawać się w rozmowy ze szczeniakiem. Po co on jedzie do Brukseli? Co mnie to obchodzi. Postaram się zdrzemnąć. Poddawał się monotonnemu stukotowi kół pociągu. Wsłuchiwał się w kołyszący, zwodniczo łagodny rytm, aż wpadł w wirujący tunel snu, w strugi rwącej rzeki. Unoszony prądem, ogłuszony szumem, leciał wstecz, w przeszłość, o której nie myślał, której nie przywoływał, a która sama wydawała się o niego upominać. Pamięć wyzwolona spod kontroli świadomości unosiła go coraz dalej, poza granice wojennych rozstań. A unosząc go, wyrzucała z głębi na powierzchnię obrazy niepełne, rzeźby połamane, które odbite w tysiącach kropel, jak w okruchach roztrzaskanego lustra, zniekształcone ukazywały się i ginęły, aby raz jeszcze wypłynąć w zasięgu jego wzroku. Otaczał go wir kolorów. Z naporu barw, w którym wszystko wydawało się tylko chaosem, zaczynały się wynurzać zarysy twarzy dziwacznych, niepełnych, ukośny szkic podbródka na drgającej długiej szyi, policzek z okiem nieproporcjonalnie wielkim, poszerzonym strachem, usta nie należące do nikogo, na których w przerażeniu rozpoznał uśmiech swojej matki, ramię wyciągnięte ku niemu w nie dokończonym geście zatrzymania lub uchwycenia. Gest ten przeraził go, ale było to przerażenie wtórne, którego już kiedyś doświadczył - teraz wróciło z podwójną intensywnością. Ścigały go pytające spojrzenia twarzy, które nie były mu obce, przed którymi chciał się z czegoś tłumaczyć, ale nie mógł ani przypomnieć sobie, o co chodziło, ani też wydobyć uśmiechu. A cały czas ogłuszający szum rozpędzonej wody, uczucie unoszenia wbrew woli, bezradność i wzrastająca groza, że tam przecież przepaść, że nie sposób się zatrzymać, że nie ma ratunku. Obudził go nagły dreszcz. Zobaczył wpatrzone w siebie oczy lotnika. - Pan major źle się czuje? - Nie. Tylko tak niefortunnie się zdrzemnąłem. Człowiek pędzi, śpieszy się. No i to jest jednak szok, takie spotkanie po sześciu latach. - Z rodziną? - Tak. Przedostali się z Polski. Kolega zapali? - Chętnie, dziękuję. - Pan też na dworzec w Brukseli? - Tak, przyjeżdża mój przyjaciel. - Ach, tak. - Przyjeżdża z Polski. - Z Polski? Uciekł? Przedostał się? - Tak to możemy nazwać. Co mnie fascynuje, to że przywozi nie tylko żonę, ale i teściową. - Zaraz... zaraz... jak się nazywa ten pana przyjaciel? - Pan major wybaczy... ale... - Tylko imię. - Staszek. - No tak. Zgadza się. - Jak to zgadza się? Nie rozumiem. - Pana przyjaciel jest moim zięciem. Jest mężem mojej córki. - O cholera...! Przepraszam, ale zupełnie mnie trzasnęło. To się zgadza. - Kolego, kim jest ten pana przyjaciel? Niech mi pan powie... Lotnik śmiał się, sczerwieniał, krztusił się od śmiechu. - Panie majorze, to tak bez drinka nie można. Idziemy do bufetu. Zapraszam pana na drinka. Idziemy? Żuławski podniósł się. - To ja zapraszam. Na szampana. Ruszyli korytarzem. Żuławski pierwszy, Podworski coraz to się zatrzymywał. - O rany, co za spotkanie! Dobrze się zaczyna. Szampanem. Nocny pociąg z Meppen dojeżdża do granicy belgijskiej. Otwieram oczy. Wkoło mnie zielone sukno mundurów. Otrząsam się ze snu, który uwikłał mnie w obrazy ulic nieznanego, a powtarzającego się tylko we śnie miasta. Za każdym razem ten sam sceniarusz: ucieczka, chowanie się, ktoś mnie goni, dopada, wyrywam się. Zeschnięty liść snu zwija się w zaciśniętej dłoni. Nie istnieje? A jednak był, został. Powróci. - Nałóż płaszcz - mówi Staś - wychodzimy na peron. Będą sprawdzać dokumenty. Staś jest w mundurze. Battledress, naszywka "Poland" na lewym ramieniu, czarny beret z gwiazdkami i orzełkiem. Gdzie podziała się fokowa boba i pelisa "fin de si~ecle"? Nie wiem, komu ją zostawił. A może wiezie jako pamiątkę? Matka i ja w mundurach szeregowców. Matka w czapie z wielkim daszkiem, w grubym płaszczu, a do tego czarna torba podróżna i warszawskie buty na korkowej platformie. Jest w tym stroju półżołnierzem. Przyjmuje swój los z rezygnacją. Wychodzimy na peron. Ciemno, wilgotno, środek zimy, 20 stycznia. Ale z budynków stacyjnych bije ciepła łuna świateł. Posuwam się w długim ogonku mundurów bez twarzy. Jaka ulga, że pobyt w Meppen, małej mieścinie, siedzibie sztabu Dywizji Pancernej, już poza nami. Skończyło się oczekiwanie na "clearance" z Londynu i przepustki do Belgii. Po przyjeździe do Meppen zakwaterowano nas w domu noclegowym. Tłok. Zbieranina tułaczy, ludzi zewsząd, zagubionych, otępiałych, wygłodzonych i rudnych. Łóżko przy łóżku. Prawa strona - kobiety, lewa - mężczyźni. Ledwo usiedliśmy na przydzielonych nam pryczach - alarm! Ktoś komuś ukradł pierścionek. Rewizja. Trzech MP w białych hełmach. Groźni. Każą stać. Szukają we wszystkich zawiniątkach. Wytrząsają naszą walizkę. Po kilku dniach przydzielają nam, jako najwyższy przywilej, kwaterę w domu niemieckim. Jest to stryszek opalany "kozą". Musimy poruszać się zgięci wpół. Można tylko leżeć na dwóch barłogach. Już pierwszego wieczora Staś sparzył się rozpaloną "kozą", podskoczył z bólu i przebił głową sufit. Ale nad ranem "koza" gaśnie i drżymy z zimna pod cienkimi derkami. Na dole Niemcy, właściciele domu, żyją normalnie. Obserwują nas niechętnie. Po szoku ucieczki jesteśmy zbyt słabi, aby dopominać się o więcej. Żywimy się sardynkami i biskwitami kupionymi w kantynie. Jesteśmy wygłodzeni, rozczarowani, wałęsamy się po przeludnionych ulicach miasteczka. Coraz to spotykamy znajomych. Każdy na coś czeka, każdy tu przelotnie. Wymieniamy informacje wojenne. Kto zginął, kto w jakim obozie, kto rozstrzelany. Po przeszło trzech tygodniach otrzymujemy dokumenty, wiadomość od ojca, bilety do Brukseli. Przy stole, w poczekalni stacyjnej, dwóch urzędników i MP. Oglądają moją przepustkę, ostre spojrzenie, jakby z twarzy mogli odczytać coś więcej. W porządku. Mogę jechać dalej. Wracać do wagonu? - Chodźcie ze mną - mówi Staś. - Powiedzieli mi, że jest tu w pobliżu amerykańskie kasyno oficerskie. Jako oficer mam prawo wstępu. Idziemy. Budynek jasno oświetlony. Wchodzimy w świat kolorowej bajki, stołów pełnych luksusowego jedzenia. Obrusy i szkło. Porcelana i lśniące sztućce. Wędliny, sery, sałatki, ryby, sosy. Gorące dania w ogromnych podgrzewanych naczyniach. Torty i ciastka. Owoce. Milczymy. Spoglądamy na siebie. Więc tak wygląda dotknięcie Ameryki? Dosyt i bogactwo? Troska o swoich obywateli gdziekolwiek by się znaleźli? Zasiadamy do uczty. Ale trzeba się spieszyć, wracać do wagonu. Gwizdki. Nawoływania. Prędzej! Szybkie kroki spóźnionych na peronie. Z wolna, ociężale, wstrzymując się i cofając pociąg rusza dostojnie. Usypiająco wpada w kołyszące tum... tum... tum... tum... Przed nami cała noc. Rano - Bruksela. ** ** ** Jestem śpiący. Zaraz zasnę. Przyćmione światła. Przyjemna sytość. Po szoku ostatnich tygodni - odprężenie. Nareszcie przedostajemy się do nowego życia. Nie błąkanie się, ale jakiś określony cel. Chce mi się spać, ale nie mogę. Ledwo zapadnę w sen - budzę się. Coś dręczy, uwiera. Te polskie paradoksy! Wracam po 20 miesiącach do rządu, który w tym czasie stracił uznanie międzynarodowe. Mikołajczyk, były premier, jest teraz wicepremierem tymczasowego rządu w Polsce uznanego przez większość państw świata. Przekleństwo Jałty. Co za plątanina. Brak otwartego dialogu. Myślę o tragedii żołnierzy, którzy nie mogą wrócić do domów. Przecież widziałem, widzę, co się dzieje. Całe wojsko polskie na Zachodzie nastawione na wojnę z Rosją. Oni tak myślą, a ja wiem, że wojny z Rosją nie będzie. Nikt tu nie uwierzyłby. Jakikolwiek kompromis to zdrada. Chciałbym zasnąć. Najlepiej zasnąć. A potem pomyśleć o własnym życiu. Irena zdenerwowana. Śpi albo udaje, że śpi. W ostatnich dniach mało się odzywa. Jakie będzie to ich spotkanie? ** ** ** Irena nie śpi. Czasem tylko zapada w stan półsnu, z którego podrywa się pytając, czy już dojeżdżamy. Za oknem szumi obca ciemność. Irena przeciera oczy. Przyglądam się matce. Szepczę: - Nie możesz spać? Wzrusza ramionami. - Myślę. - O czym? - Że nie czuję w sobie radości... tylko żal. Bo widzisz, przekonuję sama siebie, że powinnam się cieszyć. Dziękować Bogu i tak dalej... a coś we mnie krzyczy, płacze. Tak jakby to nie mój płacz, a jednak... ze mnie, ze mnie wybucha. I tracę odczucie samej siebie. A jeśli ja samej siebie nie mogę zrozumieć, to jak on? Jak ojciec? - Zrozumieć co? - Że wracając do niego, cofam się. Cofam się w sobie. Staję się kimś, kim już być przestałam. Zrozum, w ciągu tych sześciu lat stałam się sobą i to wszystko będę musiała odrzucić. - Odrzucić swoją niezależność? - Nie tylko. Wiesz, człowiek marzy. Ja sobie twego ojca w tych marzeniach stworzyłam. Teraz dopiero to widzę, teraz jak się tak zastanawiam... a on przecież też się zmienił... miał na pewno różne doświadczenia... sama sobie zdajesz sprawę... ale co ja ci będę mówiła? Co innego mąż, co innego ojciec. - Ja dorastałam bez ojca. - No tak. - I on już nie jest tym jedynym mężczyzną. - Bądź dla niego serdeczna. - Będę. Ale co z tego? On mi i tak nigdy nie przebaczy. - Bruxelles! Bruxelles! Brusels! To już Bruksela! Pociąg zwalnia, wjeżdża na peron. My do okna! Poranek szary. Zielono od mundurów: angielskie, amerykańskie, francuskie. Wypatruję polskiej rogatywki ojca. Nie ma. Nie widzę. Tylko czarne berety. Ale ojciec powinien być w czapce. Staś mocuje się z oknem, otwiera. Przez otwarte okno - wiatr. Uderza w oczy, szarpie włosy. Matka wychyla się, wskazuje ręką: - Ja już go widzę! O tam! Rozpoznaję sylwetkę ojca. Ten sam? Nie! Niezupełnie ten sam. Stoi razem z lotnikiem, rozmawia z nim. - Widzisz go? - matka ściska mi ramię. - Tak, ale... Myślę: ale gdzie czapka? Co się stało z czapką? Ach prawda, czapka została pod gruzami domu. Jej strzępy zmieszały się z gruzem. Ojciec jest w berecie. Staś coś mówi, tłumaczy. Nie słyszę. Wychyla się przez okno, daje znaki ręką, woła. I do mnie: - Widzisz tam! To Podworski! Skąd on tu? Opowiadałem ci, byliśmy razem na Bliskim Wschodzie, w Tobruku... Staś ożywiony. A ja - jakoś dziwnie. Brak mi tej czapki. Nie dopełnia obrazu. Stoimy w kolejce do wyjścia. Matka za mną. Słyszę, pociąga nosem, pochlipuje. Mówi: - Daj mi na chwilę twoją puderniczkę. Wyciągam puderniczkę z torebki, podaję. Widzę, jak przegląda się w lusterku. - Ojojojoj! Fatalnie! Fatalnie! Jak ja wyglądam! Wyciera oczy, pudruje nos. Oddaje mi puderniczkę. Już nie popłakuje. Podbródek w górę. Czuję, jak przytupuje obcasem prawego buta. Wiem, co mruczy pod nosem: - Mam was wszystkich gdzieś! Wychodzimy na peron. Chłód wczesnego dnia orzeźwia. Idziemy sobie naprzeciw. Ojciec i lotnik. Matka, Staś i ja. Zachęcające uśmiechy po obu stronach. Ale żadnych emocji, podbiegań. Spokojnie, trochę sztywno, obserwując nieznacznie. Zamrożeni, roztapiamy się. Teraz ojciec szybszym krokiem do matki. Powitanie. Milczące, aż surowe, jak obrzęd. Zostawiamy ich samych sobie. Staś i lotnik obejmują się, śmieją. - Skąd ty tu? Jak się dowiedziałeś? - Zawiadomili mnie. Ten Humpry z Intelligence. Znasz go z Palestyny... - Pamiętam. - Wszystko wiedział. Zawiadomił mnie, jak byłeś zrzucony, że w porządku. A teraz telefonuje i mówi: chcesz zobaczyć swego przyjaciela? Mnie w to graj! - Słuchaj, ale skąd ty...? - Z twoim teściem spotkaliśmy się w pociągu. Co tak patrzysz? Poszliśmy na drinka. Nic więcej nie mówię. Odsuwam się nieznacznie. Chcę z dystansu spojrzeć na rodziców. Matka w niedopasowanym płaszczu żołnierskim czuje się źle, niewygodnie. Pochylony nad nią ojciec, zdenerwowany, stara się ukryć wzruszenie. Pomiędzy nimi dzieląca smuga czasu. Sześć lat, cztery miesiące i szesnaście dni. Czas pożarów i popiołu. Czas śmierci i zapomnienia. Czas rozłąki i zmiany. Ich przywitanie jest jednocześnie pożegnaniem, gdyż w tej chwili, na stacji kolejowej obcego miasta, zamyka się ekliptyka ich młodości. Kończy się świat, który był ich światem. A wszystko, co stanie się jutro, będzie już początkiem nowego. Matka odwraca się, wyciąga do mnie rękę, drugą przywołuje Stasia. - Wyglądacie dobrze - mówi ojciec - bardzo dobrze. Wiem, że nie tak, nie tymi słowami pragnął mnie powitać. Ale w tej chwili jedynie kojąca moc milczenia unieść może uczucia, których nie zdołałyby udźwignąć zbyt kruche nasze słowa. Więc tylko obejmuję go mocno za szyję i czuję uścisk mego ojca i przytulony do mojej twarzy wilgotny, ciepły policzek. Bask Lane, 31 marca 1995 Słowo od autorki Powieść "Nie ma domu" jest czwartym tomem sagi, która powstawała nie zawsze w chronologicznym porządku. Obejmuje ona fabułą okres przeszło stuletni i składa się z następujących powieści: "Cień księdza Piotra", 1985 "Szmaragdowa zjawa", 1988 "Tajemnica zwyciężonych", 1992 "Nie ma domu", 1996 "Dom starej lady", 1958 "Ameryko! Ameryko!", 1961. Niektóre z tych książek mogły ukazać się w kraju, inne - jak dotąd - tylko na emigracji. Każda z nich jest samodzielną całością, a jednak łączą je postacie bohaterów i początkowo nie zamierzona ciągłość fabularna. Wśród postaci najostrzej zarysowanych i łączących wszystkie tomy sagi na pierwsze miejsce wysuwa się Paulina, jej dokładny portret od lat najmłodszych aż do śmierci. Irena ("Grubcia", a w "Ameryko! Ameryko!" Helena Żuławska) i jej siostry (Gryknia, Kogdzia i Milka) "rodzą się" na kartach "Cienia księdza Piotra" i idą razem przez życie. Chociaż oddalone od siebie geograficznie, nie zrywają ścisłych więzów rodzinnych. Nie zamierzona chronologia ujawniła mi się dopiero w pracy nad "Nie ma domu". Ta najpóźniej napisana książka przylega ściśle do mego debiutu - "Domu starej lady". Pojęcie domu (utrata i poszukiwanie) łączy te dwie pozycje. Zbliża je następstwo zdarzeń - po ucieczce z Polski akcja przenosi się do Anglii. Różni je nastrój, a także intensywność sondażu psychologicznego. W tej pierwszej i ostatniej książce (jak we wszystkich innych) chciałam przekazać rytm codzienności i okruchy życia, z których składa się nasza egzystencja, i które później, włączone w wielką rzeźbę, stwarzają profil epoki. Dlaczego nie pisałam chronologicznie? Ostatni tom sagi, "Ameryko! Ameryko!", powstał 35 lat wcześniej od powieści "Nie ma domu", która opowiada o wydarzeniach odległych od wyprawy amerykańskiej zaledwie o niecałe pięć lat. Pisałam wtedy, gdy czułam się gotowa do opracowania tematu pod względem emocjonalnym i intelektualnym. Muszę przyznać, że dopiero długie lata emigracji i studia amerykańskie przygotowały mnie do pisania o tragedii polskiej bez osobistych emocji i z dystansem. Mam nadzieję, że swoją sagą pomogę czytelnikom w odkrywaniu bliższej i dalszej przeszłości. D.M.