217
Szczegóły |
Tytuł |
217 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
217 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 217 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
217 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
"Ziemia obiecana"
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
I
��d� si� budzi�a.
Pierwszy wrzaskliwy �wist fabryczny rozdar� cisz� wczesnego poranku, a za nim we
wszystkich stronach miasta zacz�y si� zrywa� coraz zgie�kliwiej inne i dar�y
si� chrapliwymi, niesfornymi g�osami niby ch�r potwornych kogut�w, piej�cych
metalowymi gardzielami has�o do pracy.
Olbrzymie fabryki, kt�rych d�ugie, czarne cielska i wysmuk�e szyje-kominy
majaczy�y w nocy, w mgle i w deszczu - budzi�y si� z wolna, bucha�y p�omieniami
ognisk, oddycha�y k��bami dym�w, zaczyna�y �y� i porusza� si� w ciemno�ciach,
jakie jeszcze zalega�y ziemi�.
Deszcz drobny, marcowy deszcz pomieszany ze �niegiem, pada� wci�� i rozw��czy�
nad �odzi� ci�ki, lepki tuman; b�bni� w blaszane dachy i sp�ywa� z nich prosto
na trotuary, na ulice czarne i pe�ne grz�skiego b�ota, na nagie drzewa,
przytulone do d�ugich mur�w, dr��ce z zimna, targane wiatrem, co zrywa� si�
gdzie� z p�l przemi�k�ych i przewala� si� ci�ko b�otnistymi ulicami miasta,
wstrz�sa� parkanami, pr�bowa� dach�w i opada� w b�oto, i szumia� mi�dzy
ga��ziami drzew, i bi� nimi w szyby niskiego, parterowego domu, w kt�rym nagle
zab�ys�o �wiat�o.
Borowiecki si� obudzi�, zapali� �wiec� i r�wnocze�nie budzik zacz�� dzwoni�
gwa�townie, wskazuj�c pi�t�.
- Mateusz, herbata! - krzykn�� do wchodz�cego lokaja.
- Wszystko gotowe.
- Panowie �pi� jeszcze?
- Zaraz b�d� budzi�, je�li pan dyrektor ka�e, bo pan Moryc m�wi� wieczorem, �e
chce dzisiaj spa� d�u�ej.
- Id�, obud�.
- Klucze ju� brali?
- Sam Szwarc wst�powa�.
- Telefonowa� kto w nocy?
- Kunke by� na dy�urze, ale odchodz�c nic mi nie m�wi�.
- Co s�ycha� na mie�cie? - pyta� pr�dko, pr�dzej jeszcze si� ubieraj�c.
- A nic, ino za� na Gajerowskim Rynku za�gali robotnika.
- Dosy�, ruszaj.
- Ale spali�a si� te� fabryka Goldberga, na Cegielnianej. Nasza stra� je�dzi�a,
ale wszystko dobrze posz�o, osta�y tylko mury. Z suszarni poszed� ogie�.
- C� wi�cej?
- A nic, wszystko posz�o fein, na glanc - za�mia� si� rechocz�co.
- Nalewaj herbat�, ja sam obudz� pana Moryca. Ubra� si� i poszed� do s�siednich
pokoj�w przechodz�c przez sto�owy, w kt�rym wisz�ca u sufitu lampa rozrzuca�a
ostre, bia�e �wiat�o na st� okr�g�y, nakryty obrusem i zastawiony fili�ankami,
i na samowar b�yszcz�cy.
- Maks, pi�ta godzina, wstawaj! - zawo�a� otwieraj�c drzwi do ciemnego pokoju, z
kt�rego buchn�o duszne, przesycone zapachem fio�k�w powietrze.
Maks si� nie odezwa�, tylko ��ko zacz�o trzeszcze� i skrzypie�.
- Moryc! - zawo�a� do drugiego pokoju.
- Nie �pi�. Nie spa�em ca�� noc.
- Dlaczego?
- My�la�em o tym naszym interesie, troch� sobie oblicza�em i tak zesz�o.
- Wiesz, Goldberg si� spali� dzisiaj w nocy, i to zupe�nie, "na glanc", jak
Mateusz m�wi...
- Dla mnie to nie nowina - odpowiedzia� ziewaj�c.
- Sk�d wiedzia�e�?
- Ja miesi�c temu wiedzia�em, �e on si� potrzebuje spali�. Dziwi�em si� nawet,
�e tak d�ugo zwleka, przecie� procent�w mu nie dadz� od asekuracji.
- Mia� du�o towaru?
- Mia� du�o zaasekurowane...
- Bilans sobie wyr�wna�.
Roze�miali si� obaj szczerze.
Borowiecki wr�ci� do sto�owego i pil herbat�, a Moryc, jak zwykle, szuka� po
ca�ym pokoju r�nych cz�ci garderoby i wymy�la� Mateuszowi.
- Ja tobie zbij� �adny kawa�ek pyska, ja ci z niego czerwony barchan zrobi�, jak
mi nie b�dziesz sk�ada� wszystkiego porz�dnie.
- Morgen! - krzykn�� przebudzony wreszcie Maks.
- Nie wstajesz? Ju� po pi�tej.
Odpowied� zag�uszy�y �wistawki, kt�re si� rozleg�y jakby tu� nad domem i rycza�y
przez kilkana�cie sekund z tak� si��, a� szyby brz�cza�y w oknach.
Moryc w bieli�nie tylko, z paltem na ramionach, usiad� przed piecem, w kt�rym
weso�o trzaska�y szczapy smolne.
- Nie wychodzisz?
- Nie. Mia�em jecha� do Tomaszowa, bo Weis pisa� do mnie, aby mu sprowadzi� nowe
gr�ple, ale teraz nie pojad�. Zimno mi i nie chce mi si�.
- Maks, tak�e zostajesz w domu?
- Gdzie si� b�d� spieszy�? Do tej parszywej budy? A zreszt� wczoraj si� z fatrem
po�ar�em.
- Maks, ty �le sko�czysz przez to �arcie si� ci�g�e i ze wszystkimi! - mrukn��
niech�tnie i surowo Moryc rozgrzebuj�c pogrzebaczem ogie�.
- Co ci� to obchodzi! - krzykn�� g�os z drugiego pokoju.
��ko zatrzeszcza�o gwa�townie i w drzwiach ukaza�a si� wielka figura Maksa, w
bieli�nie tylko i pantoflach.
- A w�a�nie, �e mnie to bardzo obchodzi.
- Daj mi spok�j, nie irytuj mnie. Karol mnie obudzi� diabli wiedz� po co, a ten
znowu pyskowa� zaczyna.
Gada� g�o�no, niskim, silnie brzmi�cym g�osem. Cofn�� si� do swojego pokoju i po
chwili wyni�s� ca�� garderob�, rzuci� j� na dywan i z wolna si� ubiera�.
- Ty nam psujesz interes tym swoim �arciem -zacz�� znowu Moryc wciskaj�c z�ote
binokle na sw�j suchy, semicki nos, bo mu si� ci�gle zsuwa�y,
- Gdzie? co? jak?
- Wsz�dzie. Wczoraj u Blumental�w powiedzia�e� g�o�no, �e wi�kszo�� naszych
fabrykant�w to pro�ci z�odzieje i oszu�ci.
- Powiedzia�em, a jak�e, i zawsze to b�d� m�wi�. Jaki� niech�tny, pogardliwy
u�miech przelecia� mu po twarzy, gdy patrzy� na Moryca.
- Ty, Maks Baum, m�wi� tego nie b�dziesz, m�wi� ci tego nie wolno, to ja ci
powiadam.
- Dlaczego? - zapyta� cicho i opar� si� o st�.
- Ja ci powiem, je�li tego nie rozumiesz. Przede wszystkim, co ci do tego? Co
ci� to obchodzi, czy oni s� z�odzieje, czy porz�dni ludzie? My wszyscy razem
jeste�my tu po to w �odzi, �eby zrobi� geszeft, �eby zarobi� dobrze. Nikt z nas
tutaj wiekowa� nie b�dzie. A ka�dy robi pieni�dze, jak mo�e i jak umie. Ty
jeste� czerwony, ty jeste� radyka� p�s nr 4.
- Ja jestem uczciwy cz�owiek - burkn�� tamten nalewaj�c sobie herbat�.
Borowiecki oparty o st� �okciami, utopi� twarz w d�oniach i s�ucha�.
Moryc na odpowiedz us�yszan� odwr�ci� si� gwa�townie, a� binokle mu spad�y i
uderzy�y w por�cz krzes�a, popatrzy� si� na Maksa z u�miechem gryz�cej ironii na
w�skich ustach, pog�adzi� cienkimi palcami, na kt�rych skrzy�y si� brylantowe
pier�cionki, rzadk�, czarn� jak smo�a brod� i szepn�� drwi�co:
- Nie gadaj, Maks g�upstw. Tu chodzi o pieni�dze. Tu chodzi, �eby� nie wyje�d�a�
z tymi oskar�eniami publicznie, bo to naszemu kredytowi mo�e zaszkodzi�. My mamy
za�o�y� fabryk� we trzech; my nic nie mamy, to my potrzebujemy mie� kredyt i
zaufanie u tych, co go nam dadz�. My teraz potrzebujemy by� porz�dni ludzie,
g�adcy, mili, dobrzy. Jak ci Borman powie: "Pod�a ��d�", to mu powiedz, �e jest
cztery razy pod�� - jemu trzeba przytakiwa�, bo to gruba fisz. A co� ty o nim
powiedzia� do Knolla? Ze jest g�upi cham. Cz�owieku, on nie jest g�upi, bo on ze
swojej m�zgownicy wyci�gn�� miliony, on te miliony ma, a my je tak�e chcemy
mie�. B�dziemy m�wi� o nich wtedy, jak b�dziemy mieli pieni�dze, a teraz trzeba
siedzie� cicho, oni s� nam potrzebni; no, niech Karol powie, czy ja nie mam
racji - mnie idzie przecie� o przysz�o�� nas trzech.
- Moryc ma zupe�n� prawie s�uszno�� - powiedzia� twardo Borowiecki podnosz�c
zimne, szare oczy na wzburzonego Maksa.
- Ja wiem, �e wy macie racj�, ��dzk� racj�, ale nie zapominajcie, �e jestem
uczciwy cz�owiek.
- Frazes! stary, wytarty frazes!
- Moryc, ty jeste� pod�y �ydziak! - wykrzykn�� gwa�townie Baum.
- A ty jeste� g�upi, sentymentalny Niemiec.
- K��cicie si� o wyrazy - ozwa� si� ch�odno Borowiecki i zacz�� wdziewa� palto.
- �a�uj�, �e nie mog� zosta� z wami, ale puszczam w ruch now� drukarni�.
- Nasza wczorajsza rozmowa na czym stan�a? - zapyta� spokojnie ju� Baum.
- Zak�adamy fabryk�.
- Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic - za�mia� si� g�o�no.
- To razem w�a�nie mamy tyle, w sam raz tyle, �eby za�o�y� wielk� fabryk�. C�
stracimy? Zarobi� zawsze mo�na - dorzuci� po chwili. - Zreszt�, albo robimy
interes, albo interesu nie robimy. Powiedzcie raz jeszcze.
- Robimy, robimy! - powt�rzyli obaj.
- Co to, Goldberg si� spali�? - zapyta� Baum.
- Tak, zrobi� sobie bilans. M�dry ch�op, zrobi miliony.
- Albo sko�czy w kryminale.
- G�upie s�owo! - �achn�� si� niecierpliwie Moryc. - Ty sobie takie rzeczy gadaj
w Berlinie, w Pary�u, w Warszawie, ale w �odzi nie gadaj. To nieprzyjemne s�owa,
nam oszcz�d� ich.
Maks si� nie odezwa�.
Swistawki znowu zacz�y podnosi� swoje przenikliwe, denerwuj�ce g�osy i �piewa�y
coraz pot�niej hejna� poranny.
- No, musz� ju� i��. Do widzenia, sp�lnicy, nie k���cie si�, id�cie spa� i
�nijcie o tych milionach, jakie zrobimy.
- Zrobimy!
- Zrobimy! - powiedzieli razem.
U�cisn�li sobie mocno, po przyjacielsku d�onie.
- Zapisa� trzeba dzisiejsz� dat�; b�dzie ona dla nas bardzo pami�tn�.
- Dodaj tam, Maksie, taki nawias, kto z nas najpierw zechce okpi� drugich.
- Ty, Borowiecki, jeste� szlachcic, masz na biletach wizytowych herb, k�ad�e�
nawet na prokurze swoje von, a jeste� najwi�kszym z nas wszystkich
Lodzermenschem - szepn�� Moryc.
- A ty nim nie jeste�?
- Ja przede wszystkim m�wi� o tym nie potrzebuj�, bo ja potrzebuj� zrobi�
pieni�dze. Wy i Niemcy - to dobre narody, ale do gadania.
Borowiecki podni�s� ko�nierz, pozapina� si� starannie i wyszed�.
Deszcz m�y� bezustannie i zacina� sko�nie, a� do p� okien ma�ych domk�w, co w
tym ko�cu Piotrkowskiej ulicy sta�y g�sto przy sobie, gdzieniegdzie tylko jakby
rozepchni�te olbrzymem fabrycznym lub wspania�ym pa�acem fabrykanta.
Szeregi niskich lip na trotuarze gi�y si� automatycznie pod uderzeniem wiatru,
kt�ry hula� po b�otnistej, prawie czarnej ulicy, bo rzadkie latarnie rozsiewa�y
tylko ko�a niewielkie ��tego �wiat�a, w kt�rym b�yszcza�o czarne, lepkie b�oto
na ulicy i miga�y setki ludzi, w ciszy wielkiej a z po�piechem szalonym
biegn�cych na g�os tych �wistawek, co teraz coraz rzadziej odzywa�y si� doko�a.
- Zrobimy? - powt�rzy� Borowiecki, przystaj�c i topi�c spojrzenie w tym chaosie
komin�w, majacz�cych w ciemno�ci; w tej masie czarnej, nieruchomej, dzikiej
jakim� kamiennym spokojem fabryk, co sta�y wsz�dzie i ze wszystkich stron zda�y
si� wyrasta� przed nim czerwonymi, pot�nymi murami.
- Morgen! - rzuci� kto� stoj�cemu, biegn�c dalej.
- Morgen... - szepn�� i poszed� wolniej.
Gryz�y go w�tpliwo�ci, tysi�ce my�li, cyfr, przypuszcze� i kombinacji przewija�o
mu si� pod czaszk�, zapomina� prawie, gdzie jest i dok�d idzie.
Tysi�ce robotnik�w, niby ciche, czarne roje, wype�z�o nagle z bocznych uliczek,
kt�re wygl�da�y jak kana�y pe�ne b�ota, z tych dom�w, co sta�y na kra�cach
miasta niby wielkie �mietniska - nape�ni�o Piotrkowsk� szmerem krok�w, brz�kiem
blaszanek b�yszcz�cych w �wietle latar�, stukiem suchym drewnianych podeszew
trep�w i gwarem jakim� sennym oraz chlupotem b�ota pod nogami.
Zalewali ca�� ulic�, szli ze wszystkich stron, zape�niali trotuary, cz�apali si�
�rodkiem ulicy, pe�nej czarnych ka�u� wody i b�ota. Jedni ustawiali si�
bez�adnymi kupami przed bramami fabryk, drudzy, uszeregowani w d�ugiego w�a
znikali w bramach jakby po�ykani z wolna przez buchaj�ce �wiat�em wn�trza.
W ciemnych g��biach zacz�y bucha� �wiat�a. Czarne, milcz�ce czworoboki fabryk
b�yska�y nagle setkami p�omiennych okien i niby ognistymi �lepiami �wieci�y.
Elektryczne s�o�ca nagle zawisa�y w cieniach i skrzy�y si� w pr�ni.
Bia�e dymy zacz�y bi� z komin�w i rozw��czy� si� pomi�dzy tym pot�nym
kamiennym lasem, co tysi�cami kolumn zdawa� si� podpiera� noc i jakby chwia� si�
w drganiach �wiat�a elektrycznego.
Ulice opustosza�y, gaszono latarnie, ostatnie �wistawki przebrzmia�y, cisza,
pe�na chlupotu deszczu, coraz cichszych po�wistywa� wiatru, rozw��czy�a si� po
ulicy.
Otwierano szynki i piekarnie, a gdzieniegdzie, w jakim� okienku na poddaszu lub
w suterynach, do kt�rych s�czy�o si� uliczne b�oto, b�yska�y �wiat�a.
Tylko w setkach fabryk wrza�o �ycie wysilone, gor�czkowe; g�uchy �oskot maszyn
dr�a� w powietrzu mglistym i obija� si� o uszy Borowieckiego, kt�ry wci��
spacerowa� po ulicy i patrzy� w okna fabryk, za kt�rymi rysowa�y si� czarne
sylwetki robotnik�w lub olbrzymie kontury maszyn.
Nie chcia�o mu si� i�� do roboty. By�o mu dobrze tak chodzi� i my�le� o tej
przysz�ej fabryce, urz�dza� j�, puszcza� w ruch, pilnowa�. Tak si� zatapia� w
tym rozmarzeniu, �e chwilami najwyra�niej s�ysza� oko�o siebie i czu� t�
przysz�� fabryk�. Widzia� stosy materia��w, widzia� kantor, kupuj�cych, szalony
ruch, jaki panowa�. Czu� jak�� wielk� fal� bogactw p�yn�c� mu pod stopy.
U�miecha� si� bezwiednie, oczy mu wilgotnymi blaskami �wieci�y, na blad�, pi�kn�
twarz wyst�powa�y rumie�ce g��bokiej rado�ci. Pog�adzi� nerwowo brod� mokr� od
deszczu i oprzytomnia�.
- Co za g�upstwo - szepn�� niech�tnie i obejrza� si� dooko�a, jakby z obawy, czy
kto nie widzia� tej chwilowej s�abo�ci.
Nie by�o nikogo, ale ju� szarza�o, ze s�abego, przemglonego �witu zaczyna�y
powoli wychyla� si� kontury drzew, fabryk i dom�w.
Piotrkowsk� zaczyna�y ci�gn�� od rogatek sznury ch�opskich woz�w, od miasta
turkota�y po wybojach olbrzymie wozy towarowe �adowane w�glem i platformy
na�adowane prz�dz�, bawe�n� w belach, surowym towarem lub beczkami, a pomi�dzy
nimi przemyka�y pospiesznie ma�e bryczki lub powoziki fabrykant�w spiesz�cych do
zaj�� lub t�uk�a si� z ha�asem doro�ka wioz�ca zap�nionego oficjalist�.
Borowiecki przy ko�cu Piotrkowskiej skr�ci� na lewo, w ma��, nie brukowan�
uliczk�, o�wietlon� kilkoma latarniami na sznurach i olbrzymi� fabryk�, kt�ra
ju� sz�a. D�ugi czteropi�trowy budynek �wieci� wszystkimi oknami.
Przebra� si� szybko w zafarbowan�, brudn� bluz� i pobieg� do swojego oddzia�u.
ZIEMIA OBIECANANAST�PNY ROZDZIA�
II
- Murray, dzie� dobry! - krzykn�� Borowiecki. Murray, okr�cony w d�ugi,
niebieski fartuch, wysun�� si� spoza rz�d�w ruchomych kot��w, w kt�rych si�
gotowa�y i robi�y farby. W md�ym �wietle elektrycznym, przesyconym kolorowymi
parami, jego d�uga, ko�cista twarz, starannie wygolona i �wiec�ca
bladoniebieskimi, jakby wype�z�ymi oczami, robi�a wra�enie karykatury z
"Puncha".
- A, Borowiecki! Chcia�em widzie� pana, by�em u was wieczorem, zasta�em Moryca,
ale �e ja go nie cierpi�, nie czeka�em.
- Dobry ch�opak.
- Co mi do jego dobroci! Nie cierpi� jego rasy.
- Drukuj� ju� pi��dziesi�ty si�dmy numer?
- Drukuj�, Wydawa�em farb�.
- Trzyma si�?
- Pierwsze metry nieco lakowa�a. Przys�ali z centrali zam�wienie na pi��set
sztuk tej pa�skiej lamy.
- Aha, dwudziesty czwarty numer, seledynowa.
- Iz filii Bech telefonowa� o to samo. Czy b�dziemy robi�?
- Dzisiaj ju� nie. Mamy b�jki pilne, mamy jeszcze pilniejsze do drukowania te
letnie korty.
- Telefonowali o barchan numer si�dmy.
- W apreturze. Musz� tam zaraz i��.
- Chcia�em panu co� powiedzie�...
- S�ucham, s�ucham! - szepn�� grzecznie, ale z pewn� niech�ci�.
Murray uj�� go pod r�k� i odprowadzi� w k�t za wielkie beczki, z kt�rych co
chwila czerpano farby.
"Kuchnia", bo tak nazywano t� sal�, ton�a w zmroku. Pod okapami wisz�cymi
nisko, niby pod stalowymi parasolami, kr�ci�y si� wolno, automatycznie szerokie
miedziane mieszad�a, przegarniaj�ce farby w wielkich kot�ach, b�yszcz�cych
miedzi� polerowan�. Budynek ca�y dr�a� od ruchu maszyn. D�ugie transmisje, niby
w�e blado��te niesko�czonej d�ugo�ci, goni�y si� z szalon� szybko�ci� pod
sufitem, przewija�y si� nad podw�jnym szeregiem kot��w, pe�za�y wzd�u� �cian,
krzy�owa�y si� wysoko, ledwie dojrzane w ob�oku gryz�cych kolorowych par, co
bucha�y ustawicznie z kot��w i przyciemnia�y �wiat�o, i ucieka�y wskro� mur�w,
przez wszystkie otwory, do innych sal. Sylwetki robotnik�w w koszulach umazanych
farbami przemyka�y cicho i jak cienie gin�y w zmroku; w�zki z �oskotem
wje�d�a�y i wyje�d�a�y ob�adowane farbami gotowymi, kt�re wioz�y do drukarni i
far-biarni.
Ostry straszliwie zapach siarki rozchodzi� si� wsz�dzie.
- Kupi�em wczoraj meble - szepta� cicho do
ucha Borowieckiemu. - Uwa�asz pan, do saloniku kupi�em ��te jedwabne w stylu
empire. Do jadalnego obstalowa�em d�bowe w stylu Henryka IV, a do buduaru...
- A kiedy� si� pan �eni? - przerwa� mu dosy� niecierpliwie.
- No, nie wiem jeszcze. Chocia� ja chcia�bym jak najpr�dzej.
- To ju� po o�wiadczynach? - spojrza� dosy� ironicznie na zgarbionego i dosy�
�miesznie wygl�daj�cego Anglika; jego garb wyda� mu si� teraz potwornym, a on
sam przypomina� ma�p� t� d�ug� wystaj�c� szcz�k� i szerokimi ustami, niezmiernie
ruchliwymi.
- Tak jakby ju�. W niedziel� w�a�nie powiedzia�a mi, jak by chcia�a mie�
urz�dzone mieszkanie. Wypyta�em si� szczeg�owo, odpowiada�a tak, jak
odpowiadaj� kobiety, gdy idzie o ich przysz�e gospodarstwo.
- Ostatnim razem my�la�e� pan tak samo.
- Tak, ale nie mia�em takiej pewno�ci ani w po�owie! - zar�cza� gor�co.
- No, kiedy tak, to winszuj� panu szczerze, kiedy� poznam narzeczon�?
- Na wszystko przyjdzie czas, na wszystko.
- Dlatego te� wierz�, i� si� pan w ko�cu o�eni - szepn�� drwi�co.
- Mo�e by� pan przyszed� jutro do mnie, dobrze? Chcia�em koniecznie us�ysze�
pa�skie zdanie o tych meblach.
- Przyjd�.
- Ale kiedy?
- Po obiedzie,
Murray wr�ci� do farb i laboratorium, a Borowiecki pobieg� dalej do farbiarni
przez korytarze i przej�cia zapchane w�zkami na�adowanymi towarem ociekaj�cym
wod�, lud�mi i stosami towaru, le��cego na ziemi w wielkich kupach, oczekuj�cego
swojej kolei.
Co chwila zast�powano mu drog� z najrozmaitszymi interesami.
Wydawa� kr�tkie rozkazy, szybko decydowa�, pospiesznie informowa�, czasem
obejrza� pr�bk� z farby, jak� mu przynosi� robotnik, rzuca� stanowczo: "Dobre"
lub "Jeszcze" - i lecia� dalej w�r�d spojrze� setek robotniczych i szumu
fabryki, co niby piek�o wrza�a chaosem.
Wszystko si� trz�s�o: �ciany, sufity, maszyny, pod�ogi, hucza�y motory,
�wiszcza�y przenikliwie pasy i transmisje, turkota�y po asfaltowej pod�odze
w�zki, szcz�ka�y czasem ko�a rozp�dowe, zgrzyta�y tryby, lecia�y wskro� tego
morza rozbitych drga� jakie� krzyki lub rozlega� si� pot�ny, hucz�cy oddech
maszyny g��wnej.
- Panie Borowiecki!
Wyt�y� oczy, bo w�r�d par, jakie zalega�y ca�� farbiarni�, nie by�o nic prawie
wida� pr�cz s�abych zarys�w maszyn. Nie wiedzia�, kto wola.
- Panie Borowiecki? Drgn��, bo go uj�to pod rami�.
- A, pan prezes - szepn��, poznawszy w�a�ciciela fabryki.
- Ja pana goni�, ale pan dobrze uciekasz.
- Robota, panie dyrektorze.
- Tak, tak, ja to rozumiem. Zm�czy�em si� na �mier� - trzyma� go silnie za
rami�, zamilk� i dysza� ci�ko ze zm�czenia.
- Idzie, co? - zapyta� po chwili.
- Robi si� - rzuci� kr�tko i szed� naprz�d. Fabrykant uczepiony u jego ramienia
wl�k� si� ci�ko, podpiera� si� grub� lask� i zgarbiony prawie we dwoje,
podnosi� okr�g�e, czerwone oczy jastrz�bie i twarz du��, �wiec�c�, okr�g��,
ozdobion� ma�ymi baczkami i w�sami przyci�tymi r�wno.
- C�, te watsony dobrze dzia�aj�?
- Po pi�tna�cie tysi�cy metr�w dziennie drukuj�.
- Ma�o - mrukn�� cicho, pu�ci� jego rami� i przysiad� na w�zku pe�nym surowego
perkalu, obci�gn��
gruby kaftan, w jaki by� ubrany, podpar� si� lask� i siedzia�.
Borowiecki pobieg� do wielkich kadzi farbiarskich, nad kt�rymi na wielkich
wa�ach rozwini�te zwoje materia��w kr�ci�y si� w k�ko i k�pa�y w farbie
rozpryskuj�c j� na twarze i koszule robotnik�w, kt�rzy stali nieruchomie, co
chwila czerpi�c z kadzi wod� d�oni� i patrz�c, czy jest w niej jeszcze farba,
kt�r� wyci�ga� materia�.
Kilkadziesi�t tych wa��w, ustawionych rz�dem, toczy�o si� wci�� w k�ko, z
m�cz�c� jednostajno�ci�, d�ugie, poskr�cane zwoje materia��w p�awi�y si� w
farbach i b�yska�y w mgle matowymi plamami czerwieni. b��kitu i ochry.
Z drugiej strony, za podw�jnym rz�dem �elaznych s�up�w, podtrzymuj�cych wy�sze
pi�tra fabryki i rozro�ni�tych g�sto po olbrzymiej sali, sta�y p�uczkarnie;
d�ugie skrzynie, pe�ne wrz�cej wody pieni�cej si� sod�, praczek mechanicznych,
wy�ymaczek, myd�a, przez kt�re przesuwa� si� surowy materia�; bryzgi rozbitej
trzepaczkami wody rozsypywa�y si� na sal� i tworzy�y nad praczkarniami tak g�sty
tuman, �e �wiat�a pali�y si� zaledwie jakby odbite w lustrze.
Mechaniczne odbieracze szcz�ka�y odbieraj�c wyprany ju� towar na siebie niby na
rozkrzy�owane r�ce i oddawa�y go robotnikom, kt�rzy pr�tami uk�adali go w
wielkie fa�dy na w�zki, podsuwane co chwila.
- Panie Borowiecki - zawo�a� fabrykant do jakiego� cienia, co si� wychyli� z
mgie�, ale to nie by� Borowiecki.
Podni�s� si� i wl�k� swoje chore zreumatyzmowane nogi po sali, k�pa� si� z
rozkosz� w tej rozpalonej atmosferze. Zatapia� swoje schorowane cia�o w sali
pe�nej opar�w, ostrych zapach�w farb, wody pryskaj�cej z p�uczkarek i z kadzi,
�ciekaj�cej z w�zk�w, chlupi�cej pod nogami, lej�cej si� ze sufit�w, z kt�rych
skroplona para opada�a prawie strumieniami.
Szalony, podobny do drgaj�cego J�ku szcz�k centryfugi, wyci�gaj�cej wod� z
materia��w, przenika� ca�e sale, w�widrowywa� si� w nerwy robotnik�w
pilnuj�cych, wpatrzonych w robot� i poch�oni�tych zupe�nie czuwaniem nad
maszynami i rozbija� si� o kolorowe, powiewaj�ce niby sztandary materia�y na
"odbieraczach".
Borowiecki teraz by� w s�siedniej sali, gdzie na niskich angielskich maszynach
starego systemu farbowano ordynarny czarny towar na m�skie ubrania.
Dzie� wlewa� si� setkami okien i k�ad� zielonawy ton na czarne opary i na
robotnik�w, co niby kolumny z bazaltu stali nieruchomi, z za�o�onymi r�kami,
wpatrzeni w maszyny, przez kt�re przesuwa�y si� dziesi�tki tysi�cy metr�w
gryzione przez spienione, bryzgaj�ce, czarne farby.
Mury dr�a�y ci�gle. Fabryka pracowa�a wszystkimi mi�niami.
Windy, osadzone w murach, ��czy�y d� fabryki z jej czterema pi�trami wierzchu.
Co chwila rozlega� si� g�uchy szcz�k w innej stronie sali, to winda bra�a lub
wyrzuca�a z siebie w�zki, towary, ludzi...
Dzie� i do wielkiej sali zacz�� zagl�da�, brudne �wiat�o wciska�o si� przez ma�e
zapocone szybki, zasnute brudem i par�, wy�aniaj�c z nich zarysy pe�niejsze
maszyn i ludzi, ale w tym szarozielonawym �wietle, po kt�rym p�ywa�y d�ugie
smugi czerwonych opar�w i gdzie pyli�y si� nimby gazowych �wiate� - i ludzie, i
maszyny wygl�dali jak nieprzytomni, jak widziad�a porwane straszn� si�� ruchu;
jak jakie� strz�py py�y, drzazgi, sk��bione, spl�tane, rzucone w wir, kt�ry z
hukiem si� przewala�.
Herman Bucholc, w�a�ciciel fabryki, gdy obejrza� farbiarni�, powl�k� si� dalej.
Przechodzi� pawilony, podnosi� si� w g�r� windami, schodzi� schodami, sun�� si�
d�ugimi korytarzami, przygl�da� si� maszynom, ogl�da� towar, rzuca� czasem
pos�pnym okiem na ludzi, czasem rzek� jakie� kr�tkie s�owo, kt�re jak b�yskawica
oblatywa�o ca�� fabryk�, odpoczywa� na stosach sztuk, czasem na progach; nikn��,
aby za chwil� pokaza� si� w innej
Stronie fabryki, przy sk�adach w�gla, pomi�dzy wagonami, kt�rych rz�dy sta�y z
jednej strony olbrzymiego czworoboku dziedzi�ca, ogrodzonego niby parkanem
murami fabryki.
By� wsz�dzie, a chodzi� jak noc jesienna ponury i milcz�cy; gdzie si� tylko
zjawi�, gdzie przeszed�, rozmowy milk�y, twarze si� pochyla�y, oczy przestawa�y
widzie�, postacie si� zgina�y i kurczy�y, jakby chc�c uj�� spod promienia jego
ocz�w.
Spotyka� si� kilkakrotnie z Borowieckim, biegaj�cym ustawicznie po oddziale.
Spogl�dali na siebie przyja�nie.
Herman Bucholc lubi� swojego dyrektora drukarni, wi�cej, on go szacowa� na ca�e
te 10 000 rubli, jakie mu p�aci� rocznie.
- To jest najlepsza moja maszyna w tym oddziale - my�la� patrz�c na niego.
Sam ju� si� nie zajmowa� niczym, zi�� prowadzi� fabryk�, a on wskutek
przyzwyczajenia ca�ego �ycia no przychodzi� do niej razem z robotnikami. fabryce
jada� �niadanie i przesiadywa� do po�udnia, a po obiedzie, je�li nie je�dzi� do
miasta, to �azi� po kantorach, sk�adach, magazynach bawe�ny.
Nie m�g� �y� z dala od tego pot�nego kr�lestwa, kt�re stworzy� prac� w�asn�
ca�ego �ycia i moc� swojego geniuszu przemys�owego; musia� czu� pod nogami, w
sobie, te roztargane, trz�s�ce si� mury; czu� si� dopiero dobrze przedzieraj�c
si� przez prz�dz� transmisji i pas�w, rozwleczon� po ca�ej fabryce, w�r�d
ostrych zapach�w farb, blichowni, surowego materia�u i smar�w rozgrzanych w tym
upale strasznym.
Siedzia� teraz w drukarni i przys�oni�tymi oczyma Patrzy� na sal�, jasno
o�wietlon� wielkimi oknami. na maszyny drukarskie w ruchu, na te piramidy
�elazne pracuj�ce pospiesznie i w jakiej� gro�nej ciszy.
Przy ka�dej "drukarce" osobna maszyna parowa �wista�a swym ko�em poci�gowym,
kt�re niby srebrne wypolerowane tarcze migota�y z tak� szalon� szybko�ci�, �e
nie mo�na by�o pochwyci� kontur�w,
a tylko jaki� nimb srebrny wirowa� doko�a swojej osi i rozpyla� �wietlany,
roziskrzony tuman.
Maszyny dzia�a�y z nie ustaj�cym ani na chwil� po�piechem; d�ugie niesko�czenie
pasy materia��w, co si� przewija�y pomi�dzy walcami miedzianymi, odciskaj�cymi
na nich barwy deseni, gin�y w g�rze, na wy�szym pi�trze w suszarni.
Ludzie, z ty�u maszyn podk�adaj�cy towar do drukowania, poruszali si� sennie, a
majstrowie stali przed maszynami, co chwila kt�ry� si� pochyli�, przypatrywa�
walcom, dolewa� farby z wielkich kadzi, patrzy� na materia� i znowu sta�
zapatrzony w te tysi�ce metr�w, biegn�cych z szalonym po�piechem.
Borowiecki wpada� do drukarni, aby �ledzi� dzia�anie �wie�o umontowanych maszyn,
por�wnywa� pr�bki ze �wie�o drukowanymi materia�ami, wydawa� polecenia, czasem
na jego skinienie zatrzymano dzia�aj�cy kolos, ogl�da� szczeg�owo i szed� dalej
znowu, bo ten pot�ny rytm fabryki - te setki maszyn, tysi�ce �udzi �ledz�cych z
najwy�sz�, prawie pobo�n� uwag� za ich dzia�aniem, te g�ry towar�w le��cych,
przewo�onych w�zkami, snuj�cych si� przez sale z pralni do farbiarni, z
farbiarni do suszarni, stamt�d do apretury i w dziesi�� jeszcze innych miejsc,
nim wysz�y gotowe - porywa� go.
Chwilami tylko siada� w swoim gabinecie, po�o�onym przy ,,kuchni", i tam, w
przerwie pomi�dzy kombinowaniem nowych deseni, ogl�daniem przys�anych z
zagranicy pr�bek, kt�rych olbrzymie, naklejone w albumy stosy le�a�y po sto�ach
- zamy�la� si�, a raczej pr�bowa� my�le� o sobie, o tym projekcie fabryki
planowanej ��cznie z przyjaci�mi - ale nie m�g� zebra� my�li, nie m�g� ani na
chwil� zamkn�� si� w sobie, bo ta fabryka, kt�rej szum hucza� w jego gabinecie,
kt�rej ruch i pulsowanie czu� we w�asnych nerwach, w t�tnie krwi nieomal, nie
pozwala�a si� odosobni�, ci�gn�a nieprzeparcie, zmusza�a do s�u�by i warowania
ka�dego, kt�ry kr��y� w jej orbicie.
Zrywa� si� i bieg� znowu, ale dzie� mu si� strasznie
d�u�y�, tak �e oko�o czwartej poszed� do kantoru, kt�ry by� w innym oddziale,
aby wypi� herbaty i zatelefonowa� do Moryca, aby by� dzisiaj w teatrze, gdzie
dawano przedstawienie amatorskie na jaki� cel dobroczynny.
- Pan Welt dopiero z p� godziny jak od nas wyszed�.
- Tutaj by�?
- Bra� pi��dziesi�t sztuk bia�ego towaru.
- Dla siebie?
- Nie, na zlecenie Amfi�owa, do Charkowa. Cygarem mo�na s�u�y�?
- Owszem, zapal�, bo jestem diablo zm�czony.
Zapali� i siad� na wysokim taburecie, przed pustym biurkiem.
G��wny buchalter kantoru, kt�ry go z uni�ono�ci� traktowa� cygarem, sta� przed
nim, napychaj�c sobie fajk� tytoniem, kilku m�odych ch�opak�w, usadowionych na
wysokich koby�kach, pisa�o w wielkich czerwono poliniowanych ksi��kach.
Cisza, jaka tutaj panowa�a, dra�ni�cy skrzyp pi�r, monotonne cykanie zegaru,
denerwuj�co dzia�a�y na Borowieckiego.
- C� s�ycha�, panie Szwarc? -- zapyta�.
- Rozenberg si� za�ama�.
- Zupe�nie?
- Nie wiadomo jeszcze, ale ja my�l�, �e si� b�dzie Uk�ada�, no, bo co za interes
robi� zwyk�� klap�?- za�mia� si� cicho i przybija� palcem wilgotny tyto� w
fajce.
- Firma traci?
- To zale�y od tego, ile b�dzie p�aci� za sto.
- Bucholc wie?
- Nie by� jeszcze dzisiaj u nas, ale jak si� dowie, zabol� go odciski; jest
czu�y na straty.
- Jego szlag mo�e trafi� - szepn�� kt�ry� z pochylonych przy robocie.
- By�aby szkoda!
- Bardzo wielka, niech B�g broni!
- Niecn �yje sto lat, niech ma sto pa�ac�w, sto milion�w, sto fabryk.
- I niech go razem sto choler ci�nie! - szepn�� cicho kt�ry�.
Cisza si� zrobi�a.
Szwarc patrzy� gro�nie na pisz�cych, to na Borowieckiego, jakby chcia� si�
usprawiedliwia�, �e on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzy�
w okno.
W kantorze panowa�a atmosfera przyt�aczaj�cej nudy.
�ciany a� po sufit wy�o�one drzewem malowanym na d�b, pe�ne p�ek i ksi�g
rozstawionych systematycznie, ��ci�y si� smutnie.
Na prost okien sta� wielki, czteropi�trowy budynek z nagiej czerwonej ceg�y i
rzuca� szarordzawy, przygn�biaj�cy refleks do kantoru.
Przez podw�rko, wylane asfaltem, po kt�rym turkota�y od czasu do czasu w�zki i
przechodzili ludzie, w kilku kierunkach bieg�y na wysoko�ci pierwszego pi�tra
grube, jak ramiona atlety, transmisje warcz�c g�ucho, od czego szyby w kantorze
ustawicznie dr�a�y.
Wysoko nad fabryk� wisia�o niebo ci�k�, brudn� p�acht�, z kt�rej �cieka� drobny
deszcz i sp�ywa� po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniej szy-mi i s�czy�
si� po oknach kantoru, zakurzonych py�em w�glowym i bawe�nianym, niby wstr�tne
plwociny.
W k�cie kantoru, nad gazem, zacz�� szumie� samowar.
- Panie Horn, mo�e pan da� mi herbaty?
- A mo�e pan dyrektor zechce butersznicik! - ofiarowywa� uprzejmie Szwarc.
- Tylko troch� koszerny.
- To znaczy, �e lepszy, ni�li pan jadasz, panie von Horn!
Horn przyni�s� herbat� i zatrzyma� si� na chwil�.
- Co panu jest? - zapyta� go Borowiecki, kt�ry z nim zna� si� bli�ej.
- Nic - odpar� kr�tko i powl�k� nienawistnym spojrzeniem po Szwarcu, kt�ry
rozwija� butersznity z gazety i uk�ada� je przed Borowieckim.
- Wygl�dasz pan bardzo �le.
- Panu Horn nie s�u�y fabryka. Po salonach trudno mu si� przyzwyczai� do kantoru
i do roboty.
- Bydl� albo inny parszywiec mo�e si� �atwo przyzwyczai� do jarzma, ale
cz�owiekowi trudniej - sykn�� ze z�o�ci�, ale tak cicho, �e Szwarc nie zrozumia�
s��w, spojrza� uwa�nie, u�miechn�� si� t�po i szepn��:
- Panie von Horn! Panie von Horn! Mo�e pan dyrektor spr�buje, jest tu kombinacja
szynki z pular-d�, bardzo dobra, moja �ona jest s�awna z tego.
Horn odszed�, usiad� przy biurku i b��dzi� spojrzeniem po murach czerwonych, po
oknach, za kt�rymi bieli�y si� stosy szarpanej do prz�dzenia bawe�ny,
- Daj mi pan jeszcze herbaty. Borowiecki chcia� go wybada�.
Horn herbat� przyni�s� i nie podnosz�c ocz�w zawr�ci� si� do odej�cia.
- Panie Horn, mo�e pan za jakie p� godziny przyjdzie do mnie?
- Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet mia�em interes i w tym celu jutro si�
wybiera�em do pana. A mo�e pan teraz zechcesz wys�ucha�?
Chcia� co� poufnie szepn��, ale do kantoru wesz�a kobieta, czworo dzieci
wpychaj�c przed sob�.
- Niech b�dzie pochwalony Jezus Chrystus! - szepn�a cicho, ogarn�a wzrokiem te
wszystkie g�owy, co si� podnios�y znad pulpit�w, schyli�a si� pokornie do n�g
Borowieckiego, bo sta� najbli�ej i mia� najbardziej poka�n� twarz.
- Wielmo�ny panie dziedzicu, a to z pro�b� przysz�am, wedle tego, co mojemu
m�owi g�ow� urwa�o w maszynie, co ja teraz sierota biedna z dzieciami, co my
jeste�my biedne. Tom przysz�a doprasza� si� sprawiedliwo�ci, aby mi pan dziedzic
da� wspomo�enie, jako mojemu m�owi urwa�o g�ow� w maszynie.
Wielmo�ny panie dziedzicu - i schyli�a si� znowu do kolan Borowieckiego,
wybuchaj�c p�aczem.
- Za drzwi, wynosi� si�, tutaj takich spraw nie za�atwia si�! - krzykn�� Szwarc.
- Cicho pan b�d�! - zawo�a� na niego Borowiecki po niemiecku.
- Prosz� pana, ona ju� od p� roku nachodzi wszystkie oddzia�y i kantory nasze,
nie mo�na si� jej pozby� niczym.
- A dlaczego nie za�atwione?
- Pan si� pyta? Ten cham umy�lnie pod�o�y� �eb pod ko�o, jemu si� nie chcia�o
pracowa�, a jemu si� chcia�o okra�� fabryk�! My teraz mamy p�aci� na jego bab� i
b�karty!
- A ty parchu jeden, to moje dzieci b�karty! - wykrzykn�a kobieta, w pasji
przyskakuj�c do Szwarca, kt�ry cofn�� si� za st�.
- Cicho, kobieto! Niech pani uspokoi si� i coby te ma�e panowie nie p�akali -
zawo�a� przestraszony, wskazuj�c na dzieci, kt�re uczepi�y si� matki i krzycza�y
wniebog�osy.
- Wielmo�ny dziedzicu, ju�ci �e prawda, co od samych kopa� chodz� i ci�giem mi
obiecuj�, �e zap�ac�, ci�giem chodz� i prosz�, to mnie cygani� ino i wyciepuj�
kiej suk� za drzwi.
- Uspok�jcie si�, pom�wi� dzisiaj z w�a�cicielem, przyjd�cie tutaj za tydzie�,
to wam zap�ac�.
- A�eby ci Pan Jezus i ta Cz�stochowska szcz�ci�a na zdrowiu, na maj�tku, na
honorze, o m�j dziedzicu kochany! - wykrzykiwa�a przypadaj�c mu do n�g, ca�uj�c
go po r�kach.
Wydar� si� jej i wyszed�, ale przystan�� w wielkiej sieni i gdy wychodzi�a,
zapyta�:
- Z kt�rych wy stron?
- Ady�, panie, ja�e spod Skierniewic.
- Dawno w �odzi?
- A b�dzie ze dwa roki, jak my si� tutaj przenie�li na swoje zatracenie.
- Chodzicie gdzie do roboty?
- A bo mnie to chc� gdzie przyj�� te poganiny, te heretyki zapowietrzone, a po
drugie, kaj ja ostawi� swoje sieroty? .- Z czeg� �yjecie?
- Bidujem, wielmo�my panie, bidujem. Mieszkam na Ba�utach z jednymi weberami i
ja�e ca�e trzy ruble p�ac� za pomieszkanie miesi�czne. P�ki m�j nieboszczyk �y�,
to cho�by cz�sto g�sto by�o ze sol� albo i z g�odem, ale si� ta �y�o, a teraz,
kiej jego nie sta�o, to chodz� na Stare Miasto do pos�ugi, czasem kto zawo�a do
prania i tak jest - gada�a pr�dko, okr�caj�c dzieci w jakie� ohydnie brudne
strz�py chustek.
- Czemu nie wr�cicie na wie� do domu?
- Wr�c�, kiej mi tylko zap�ac� za ch�opa, to ju�ci, �e wr�c�, a niech tam to
miasteczko ��d� m�r nie minie, niech j� ta ogie� spali, niech ich tam Pan Jezus
niczego j nie �a�uje, coby wszystkie wy zdycha�y, co do jednego.
- Cicho b�d�cie, nie macie za co przeklina� - szepn�� nieco podra�niony.
- Ni mam za co? - wykrzykn�a zdumiona, podnosz�c na niego blad�, brzydk�,
przegryzion� przez n�dz� twarz i zap�akane, wyblak�e, niebieskie oczy. - A to,
wielmo�ny panie, my na wsi byli ino komorniki, bo m�j mia� trzy morgi grontu, co
mu przysz�y w schedzie po ojcu, to �e nie by�o za co postawi� cha�upy, to�wa
mieszkali u stryjecznych swoich. My�wa �yli z wyrobku ino, ale zaw�dy cz�owiek
mieszka� po ludzku i kartofli gdzie przys�dzi� na odrobek, i g�sk� si� uchowa�o
albo i �winiaka, i jajko mia� swoje, i krow� mieli�wa, a tutaj co? Harowa�
nieborak od �witu do nocy i je�� nie by�o co, �yli�my kiej te dziady ostatnie, a
nie kiej krze�cianie, kiej psy, a nie kiej gospodarze poczciwi.
- Po c�e�cie tutaj przyjechali, trzeba by�o siedzie� na wsi.
- Po co? - zawo�a�a bole�nie. - A bo ja wiem! Sz�y wszystkie, to i my�wa posz�y.
Na wiosn� poszed�
Jadam, ostawi� kobit� i poszed�. Przyjecha� po �niwach taki wystrojony, co go
nikt nie m�g� pozna�, ca�y w kortacn i zygarek mia� �rybny, i piestrzonek, i
tyla pini�dzy, coby na wsi i bez trzy roki nie zarobi�. Ludzie si� dziwowali, a
ten zapowietrzony cygani�, bo mu za to zap�acili, �eby ludzi wieskich
sprowadzi�, obiecywa� B�g wie nie co. Tak zaraz posz�o z nim dw�ch parobk�w,
Jank�w syn i Grzegorza spod lasu, a potem to ju� kto ino m�g�, to lecia� do tego
miasteczka �odzi, ku�dymu si� chcia�o kort�w, zygarka i rozpusty! Ja mojego
strzymywa�am, bo po co nam by�o tutaj i��, do obcych w tyli �wiat, to me spra�
kiej bydlaka i poszed�, a potem przyjecha� i zabra� ze sob�. M�j Jezu kochany,
m�j Jezu! - szepta�a chlipi�c bole�nie i rozcieraj�c sobie nos i �zy brudnymi
r�kami i tak si� zacz�a trz��� w tym rozpaczliwym p�aczu, �e dzieci przytuli�y
si� do niej i tak�e zacz�y p�aka� cicho.
- Macie tutaj pi�� rubli i zr�bcie tak, jak wam m�wi�em.
Mia� tego ju� dosy�, odwr�ci� si� spiesznie i wyszed�, nie czekaj�c podzi�kowa�.
Nie cierpia� roztkliwia� i czu�o�ci, a ta kobieta poruszy�a w nim zamieraj�c� z
wolna, duszon� �wiadomie - uczuciowo��.
Sta� czas jaki� przy kotle "oksydacyjnym" Mather-Platta, przez kt�ry przechodzi�
towar suchy i ju� drukowany, i z pewnym roztargnieniem przygl�da� si� barwom
�wie�o wytworzonym, a raczej rozwini�tym w przesuni�ciu si� towaru przez kocio�.
��te, na�o�one "bejcem" kwiatki zmieni�y si� na p�sowe pod wp�ywem wysokiej
temperatury i skomplikowanych roztwor�w soli anilinowej.
Fabryka po chwilowym odpoczynku podwieczorkowym pracowa�a znowu z jednak�
energi�.
Borowiecki wyjrza� na �wiat z okien swojego gabinetu, bo poszarza�o nagle i
zacz�� pada� �nieg nadzwyczaj g�stymi p�atami i pobieli� �ciany fabryk i
dziedziniec. Spostrzeg� Horna stoj�cego za domkiem szwajcara, przez kt�ry by�o
jedyne wyj�cie z fabryki.
Horn rozmawia� z t� sam� kobiet�, kt�ra mu za co� dzi�kowa�a z uniesieniem i
chowa�a jaki� papier za stanik.
- Panie Horn! - krzykn�� wychylaj�c przez lufcik g�ow�.
- Mia�em przyj�� w�a�nie do pana - ozwa� si� Horn zjawiaj�c si� po chwili.
- Co� pan radzi� tej babie? - zapyta� surowym dosy� g�osem, patrz�c w okno.
Horn zawaha� si� przez mgnienie, rumieniec powl�k� jego dziewcz�co pi�kn� twarz,
a w niebieskich, dobrych oczach zamigota� p�omie�.
- Kaza�em jej i�� do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce o odszkodowanie,
bo wtedy prawo zmusi ich do zap�acenia.
- Co to pana obchodzi? - zacz�� lekko b�bni� palcami po szybie i przygryza�
usta.
- Co mnie obchodzi? - zamilk� na chwil�. - Bardzo mnie obchodzi wszelka n�dza i
wszelka niesprawiedliwo��, bardzo...
- Czym pan tutaj jeste�? - przerwa� mu ostro i usiad� przed d�ugim sto�em.
- No, jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecie� wie najlepiej -
odpowiedzia� zdumiony.
- No to, panie Horn, pan nie sko�czysz tej praktyki, jak mi si� zdaje.
- Wreszcie, to mi jest ju� wszystko jedno-szepn�� dosy� twardo.
- Ale nam nie jest wszystko jedno, nam - fabryce, w kt�rej pan jeste� jednym z
miliona k�ek! Przyj�li�my pana nie na to, �eby� tutaj produkowa� si� ze swoj�
filantropi�, a tylko, aby� robi�. Pan wprowadzasz zam�t, gdzie wszystko polega
na najdoskonalszym funkcjonowaniu, na prawid�owo�ci i zgodno�ci.
- Nie jestem maszyn�, jestem cz�owiekiem.
- W domu. W fabryce od pana nie wymaga si� egzamin�w na cz�owiecze�stwo ani
egzamin�w na humanitarno��, w fabryce potrzebne s� pa�skie mi�nie i m�zg pa�ski
i tylko za to p�acimy panu - rozdra�nia� si� coraz bardziej. - Jeste� pan tutaj
maszyn� tak� sam� jak my wszyscy, wi�c pan r�b tylko to, co do pana nale�y.
Tutaj nie miejsce do rozaniele�, tutaj...
- Panie Borowiecki! - przerwa� mu szybko.
- Panie von Horn! S�uchaj pan, kiedy m�wi� do pana - zawo�a� gro�nie, zrzucaj�c
gniewnie wielkie album pr�bek na ziemi�. - Bucholc przyj�� pana na moje
zar�czenie, znam pa�sk� rodzin�, pragn� dla pana najlepiej, ale pan jeste�, jak
widz�, chory na dziecinn� demagogi�.
- Je�eli pan tak nazywasz wsp�czucie zwyk�e u ludzi.
- Pan mnie kompromitujesz takimi radami dawanymi wszystkim, maj�cym jakie b�d�
pretensje do fabryki. Trzeba by�o zosta� panu adwokatem, by�by� si� wtedy m�g�
opiekowa� nieszcz�liwymi i pokrzywdzonymi, ma si� rozumie�, za dobr� zap�at� -
dorzuci� drwi�co, bo jego gniewny nastr�j przepad� gdzie� pod wp�ywem tych
dobrych ocz�w Horna, wpatrzonych w niego. - Zreszt�, dajmy tej sprawie spok�j.
B�dziesz pan d�u�ej w �odzi, rozpatrzysz si� w stosunkach, przyjrzysz si� lepiej
tym uci�nionym, to pan zrozumiesz, jak trzeba post�powa�. A we�miesz pan interes
po ojcu, to wtedy przyznasz mi zupe�n� racj�.
- Nie, panie, ja w �odzi d�u�ej nie wytrzymam ani interesu po ojcu nie obejm�.
- C� pan chcesz robi�? - wykrzykn�� zdumiony.
- Jeszcze nie wiem. Przyznaj� si� panu szczerze, chocia� tak ostro, za ostro pan
m�wi do mnie, ale mniejsza z tym, bo wiem, �e pan, jako dyrektor takiej wielkiej
drukarni, m�wi� inaczej nie mo�e.
- Wi�c pan odchodzisz od nas? tyle zrozumia�em, ale nie wiem dlaczego?
- Dlatego, �e ju� wytrzyma� nie mog� w tym pod�ym chamstwie ��dzkim. Pan, jako
cz�owiek pewnej sfery, rozumie mnie chyba. Dlatego, �e ja ca�� dusz� nienawidz�
zar�wno fabryk, jak i wszystkich Bucholc�w, Rozensztejn�w, Ent�w, ca�ej tej
ohydnej, przemys�owej bandy - wybuchn�� gwa�townie.
- Ha, ha, ha, pan jeste� wspania�y "fio�", niepor�wnany! - �mia� si� Borowiecki
serdecznie.
- To ju� nic wi�cej nie powiem - rzek� mocno dotkni�ty.
- Jak pan chce, a zawsze lepiej g�upstw m�wi� mniej.
- Do widzenia.
- �egnam pana. Ha, ha, ha, pan masz zdolno�ci aktorskie!
- Panie Borowiecki - zacz�� prawie ze �zami w oczach Horn zatrzymuj�c si� i
chcia� co� m�wi�.
- Co?
Horn sk�oni� g�ow� i wyszed�.
- Kapitalny mazgaj - szepn�� za nim Borowiecki i tak�e poszed� do suszarni.
Owion�o go suche, rozpalone powietrze.
Olbrzymie czworoboki z blachy, wype�nione straszliwie rozpalonym i suchym
powietrzem, brz�cza�y niby oddalone grzmoty, wymiotuj�c nie ko�cz�cy si� pas
materia��w kolorowych, suchych i sztywnych.
Na niskich sto�ach, na ziemi, na w�zkach, kt�re suwa�y si� cicho, le�a�y ca�e
sterty materia��w i w tym suchym, jasnym powietrzu sali, kt�rej �ciany by�y
prawie ze szk�a, pali�y si� przy�mionymi barwami z�ota przykopconego, purpury o
fioletowym odcieniu, b��kitu marynarskiego, starego szmaragdu - niby stosy blach
metalowych o matowym, martwym blasku.
Robotnicy, w koszulach tylko i boso, z szarymi twarzami, z oczami zagas�ymi i
jakby wypalonymi t� orgi� barw, jaka si� tutaj t�oczy�a, poruszali si� cicho i
automatycznie, tworzyli tylko dope�nienie maszyn.
Czasem, kt�ry patrzy� przez szyby w �wiat, na ��d�, kt�ra z tej wysoko�ci
czwartego pi�tra majaczy�a w mg�ach i dyniach poprzecinanych tysi�cami komin�w,
dach�w, dom�w, drzew ogo�oconych z li�ci; to zn�w na drug� stron�, na pola, co
sz�y w g��b horyzontu - na szarobia�e, brudne, zalane wiosennymi roztopami
przestrzenie, majacz�ce gdzieniegdzie czerwonymi gmachami fabryk, kt�re z
oddalenia czerwieni�y si� wskro� mgie� bolesnym tonem mi�sa odartego ze sk�ry;
na odleg�e linie wiosek ma�ych, przywartych cicho do ziemi, na drogi, co si�
wywija�y wskro� p�l czarn�, ciekn�c� b�otem wst�g�, migaj�c� pomi�dzy rz�dami
nagich topoli.
Maszyny hucza�y bezustannie i bezustannie �wista�y transmisje, uczepione pod
sufitem i nios�ce si�� do innych sal, wszystko si� porusza�o w rytm tych
olbrzymich pude�, metalowych suszar�, kt�re odbiera�y towar mokry z drukarni i
wypluwa�y go suchym i sta�y w tej olbrzymiej, czworok�tnej sali, pe�nej smutnych
barw i smutnego �wiat�a dnia marcowego, smutnych ludzi, niby kapliczki
boga-si�y, rz�dz�cego wszechw�adnie.
Borowiecki czu� si� rozstrojonym i z roztargnieniem ogl�da� towar, czy nie jest
zbytnio przesuszony lub spalony.
- G�upi ch�opak - my�la� o Hornie i chwilami stawa�a mu w pami�ci ta m�oda,
szlachetna twarz i te oczy niebieskie, patrz�ce na niego z jakim� niemym �alem
zawodu i wyrzutu. Czu� w sobie jakie� ciemne zaniepokojenie. Niekt�re s�owa
Horna przychodzi�y mu na my�l, gdy patrzy� na te t�umy ludzi w milczeniu
pracuj�cych.
- By�em takim - polecia� my�l� do tamtych dawnych czas�w, ale nie da� si� uj��
wspomnieniom w swoje szarpi�ce szpony, drwi�cy u�miech wi� mu si� po ustach, a
oczy �wieci�y zimno i rozwa�nie.
- To przesz�o! przesz�o! - my�la� z jakim� dziwnym uczuciem pustki, jakby mu �al
by�o tamtych czas�w, �al tych z�udze� niepowrotnych, poryw�w szlachetnych,
zszarganych przez �ycie - ale to kr�tko trwa�o i znowu siebie odzyskiwa�; by�
tym, czym by�, dyrektorem drukarni Hermana Bucholca, chemikiem, cz�owiekiem
zimnym, m�drym, oboj�tnym, gotowym do wszystkiego, prawdziwym Lodzermenschem,
jak go nazwa� Moryc.
W takim by� w�a�nie nastroju przechodz�c przez apretur�, gdy mu jeden z
robotnik�w zast�pi� drog�.
- Czego? - zapyta� kr�tko, nie zatrzymuj�c si�.
- A to nasz majster, pan Pufke, powiedzia�, �e od pierwszego kwietnia b�dzie nas
pi�tnastu ludzi mniej robi�o.
- Tak. Ustawi si� nowe maszyny, kt�re tylu ludzi nie potrzebuj� do obs�ugi co
stare.
Robotnik mi�� czapk� w r�ku, nie wiedz�c, co powiedzie� i nie �miej�c, ale
zach�cony spojrzeniami, kt�re b�yska�y zza maszyn, zza s�g�w materia��w, zapyta�
id�c za nim:
- A co my b�dziemy robili?
- Poszukacie sobie roboty gdzie indziej. Pozostan� tylko ci, kt�rzy dawniej u
nas pracuj�.
- A i my robimy ju� po trzy roki.
- C� ja wam poradz�, kiedy maszyna was nie potrzebuje, bo zrobi sama. Zreszt�,
do pierwszego mo�e si� jeszcze co zmieni, je�li b�dziemy powi�kszali blich -
odpowiedzia� spokojnie i wszed� na wind�, kt�ra zaraz z nim zapad�a si� w g��bi
�ciany.
Robotnicy spogl�dali na siebie w milczeniu, niepok�j �wieci� im w oczach,
niepok�j przed jutrem bez roboty, przed n�dz�.
- �cierwy nie maszyny. Psy, psiakrew - szepn�� robotnik i kopn�� z ca��
nienawi�ci� w bok jakiej� maszyny.
- Towar idzie na ziemi�! - krzykn�� majster. Ch�op pr�dko nadzia� czapk�,
przygi�� si� nieco i ze spokojem automatu odbiera� barchan czerwony z maszyny.
POPRZEDNI ROZDZIA�ZIEMIA OBIECANANAST�PNY ROZDZIA�
III
W restauracji hotelu "Victoria" by�o pe�no. Wielkie, niskie pokoje o ciemnych
�cianach i ��tych stiukowych sufitach, udaj�cych drzewo, nape�nia� ha�a�liwy
gwar.
Wej�ciowe drzwi z bramy co chwila brz�cza�y mosi�nymi pr�tami,
zabezpieczaj�cymi szk�o, co chwila kto� wchodzi� i gin�� w mgle dym�w i w t�umie
ludzi zape�niaj�cych restauracj�; elektryczne �wiat�a w sali bufetowej wci��
drga�y spazmatycznie i przygasa�y, a gazowe b�ki, p�on�ce r�wnocze�nie, rzuca�y
m�tne �wiat�o na zbit� oko�o licznych stolik�w mas� ludzi i na bia�e obrusy.
- Kelner, bitte, zahlen!
- Piwa!
- Kelner, Bier!
Krzy�owa�y si� wo�ania razem z g�uchym stukiem kufli.
Garsoni w zat�uszczonych frakach, z serwetami podobnymi do �cierek, przesuwali
si� we wszystkich kierunkach, b�yskaj�c brudnymi gorsami nad g�owami pij�cych.
Wrzawa podnosi�a si� bezustannie nap�ywaj�cymi lud�mi i wykrzykiwaniem:
- "Lodzer Zeitung''! ,,Kurier Codzienny"! - jakie rzucali ch�opcy kr�c�cy si�
pomi�dzy sto�ami.
- Szczygie�, daj no "Lodzerk�" - zawo�a� Moryc, siedz�cy w pokoju bufetowym, pod
oknem, w otoczeniu kilku aktor�w, wiecznie przesiaduj�cych w knajpie - uwa�acie,
co zrobi� wczoraj nasz "fio�", vel dyrektor.
- M�w: arcyfio� - wtr�ci� szeptem jaki� zgarbiony stary aktor.
- G�upi� - odpowiedzia� mu pierwszy tajemniczym szeptem do ucha. - Ot� nasz
arcyfio� wczoraj w antrakcie drugim przyszed� za kulisy i skoro tylko Niusia
zesz�a ze sceny, powiada jej: "Tak pani gra�a wspaniale, �e jak tylko kwiaty
b�d� troch� ta�sze, to kupi� pani bukiet, chocia�by za ca�e pi�� rubli!"
- Co powiedzia�? - zapyta� stary aktor nachylaj�c si� do ucha s�siada.
- �eby� pan poca�owa� psa w nos. Wybuchn�li �miechem.
- Panie Welt, panie Maurycy, czy pan nie jeste� za cwajkoniak systemem, co?
- Panie Bum-Bum, ja jestem za systemem wyrzucenia pana za drzwi.
- Chcia�em kaza� da�...
- Pan lepiej ka� blagowa� za siebie.
- C�, kiedy pan mnie wyr�czasz. Panno Ani, koniaczek - zawo�a� poprawiwszy
binokle i uderzaj�c w zaci�ni�t� pie�� otwart� d�oni� prawej r�ki.
- Pa�ski przodek, panie Maurycy, mia� wi�cej wychowania - zacz�� znowu Bum-Bum
stoj�c na �rodku pokoju z kawa�kiem kie�basy na widelcu.
- Ja o pa�skim tego nie mog� powiedzie�.
- Warum? - rzuci� kto� od s�siedniego stolika.
- Bo go wcale nie mia�.
- Nie. nie dlatego, tylko �e nie bywa� grzecznym wzgl�dem swoich pachciarzy.
Welt to zna z tradycji domowych.
- Wysortowany dawno dowcip, pi��dziesi�t procent ni�ej kosztu. Bum-Buma,
panowie, sprzedaje si� przez publiczn� licytacj�. Kto da co? - wykrzykn��
z�o�liwie Moryc.
- Co on m�wi? - zapyta� znowu stary aktor szeptem. kiwaj�c r�wnocze�nie na
garsona.
- �e� g�upi! - odpowiedzia� mu tym samym to-nem s�siad,
- Kto co da za Bum-Buma? Panowie Bum-Bum si� sprzedaje. Stary jest, brzydki
jest, g�upi jest, zdezelowany jest, ale tanio si� sprzedaje! - wykrzykiwa� i
zamilk�, bo Bum-Bum stan�� i patrzy� na niego, a po chwili rzek� kr�tko:
- Parch! Panno Ani, koniaczek!
Moryc ha�a�liwie stuka� kuflem i �mia� si� g�o�no, ale nikt mu nie wt�rowa�.
Bum-Bum wypi� i z pochylon� kwadratow� twarz� koloru szmalcu przekrwionego, z
oczami wypuk�ymi, bladoniebieskimi, przykrytymi binoklami na bardzo szerokiej
wst��ce, z grzywk� rzadkich w�os�w oblepiaj�cych mu wysokie kwadratowe czo�o o
pomarszczonej, wymi�tej, chropowatej sk�rze, z pochylon� naprz�d figur� starego
rozpustnika chodzi� po ca�ej knajpie, pow��cz�c drgaj�cymi tabetycznie nogami,
przyczepia� si� do rozmaitych grup, gada� dowcipy. z kt�rych sam �mia� si�
najg�o�niej, albo us�yszane kawa�y roznosi� i powtarza� z lubo�ci�, poprawia�
obu r�kami binokle, wita� si� prawie ze wszystkimi wchodz�cymi, a przynajmniej
po�ow�, podchodzi� do bufetu, s�ycha� by�o bardzo cz�sto jego chrapliwy,
roz�a��cy si� g�os:
- Panno Ani, koniaczek - i trza�ni�cie d�oni� w pi�� zaci�ni�t�.
Moryc przebieg� oczami "Zeitung", niecierpliwie spogl�da� na drzwi. Czeka� na
Borowieckiego. Wsta� wreszcie, bo zobaczy� w drugim pokoju znajom� twarz.
- Leon, kiedy� przyjecha�?
- Dzisiaj rano.
- Jak�e ci poszed� sezon? - pyta� siadaj�c obok niego na zielonej kanapce.
- �wieeeetnie! - wyci�gn�� nogi na krzese�ku i rozpi�� kamizelk�.
- My�la�em dzisiaj o tobie, a nawet wczoraj z Bo-rowieckim m�wili�my.
- Borowiecki! ten od Bucholca?
- Tak.
- On wci�� drukuje swoje bojki? S�ysza�em, �e ma za�o�y� na siebie.
- Dlatego w�a�nie m�wili�my o tobie.
- I co, we�na?
- Bawe�na!
- Sama?
- Co to mo�na dzisiaj wiedzie�.
- Pieni�dze jest?
- B�d�, a tymczasem jest co� wi�cej, kredyt...
- Do sp�ki z tob�?
- I z Baumem, znasz Maksa?
- Ojej! W tym wekslu jest feler, jeden �yrant niepewny! Borowiecki - doda� po
chwili.
- Dlaczego?
- Polaczok! - rzuci� dosy� pogardliwie i wyci�gn�� si� prawie na kanapce i na
krze�le. Moryc roze�mia� si� weso�o.
- To ty go wcale nie znasz! O nim du�o si� w �odzi b�dzie m�wi�. Ja w niego, �e
zrobi gruby interes, tak wierz� jak w siebie.
- A Baum, c� to?
- Baum jest w�, jemu trzeba da� si� wyspa� i wygada�, a potem da� robot�,
b�dzie robi� jak w�, a zreszt� on wcale nie jest g�upi. Ty m�g�by� nam du�o
pom�c i sam du�o by� zarobi�. Nam ju� dawa� oferty Krongold.
- Id�cie do Krongolda, to wielka osoba, on si�