1815

Szczegóły
Tytuł 1815
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1815 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1815 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1815 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tytu�: "Dzieci kukurydzy" Autor: Stephen King tytu� orygina�u: "Children of the Corn" Prze�o�y�: MICHA� WROCZY�SKI Burt nastawi� radio na ca�y regulator, poniewa� zanosi�o si� na kolejn� k��tni�, a on chcia� jej unikn��. Chcia� jej unikn�� za wszelk� cen�. Vicky co� powiedzia�a. - S�ucham? - krzykn��. - �cisz! Chcesz, �eby mi b�benki w uszach pop�ka�y? Najwy�szym wysi�kiem woli powstrzyma� si� powiedzeniem tego, co cisn�o mu si� na usta, i przyciszy� radio. Mimo �e ich thunderbird posiada� klimatyzacj�, Vicky wachlowa�a si� chustk�, do nosa. - S�uchaj, gdzie my w�a�ciwie jeste�my? - W Nebrasce. Popatrzy�a na niego oboj�tnie. - Wiem o tym Burt. Wiem, �e jeste�my w Nebrasce. Ale gdzie dok�adnie, do cholery, jeste�my? - Przecie� to ty masz atlas samochodowy. Zajrzyj. Nie umiesz czyta�? - Bardzo �mieszne. Czy dlatego opu�cili�my p�atn� autostrad�, �eby ogl�da� ci�gn�ce si� setkami kilometr�w pola kukurydzy i podziwia� dowcip oraz m�dro�� Burta Robesona? Zacisn�� na kierownicy d�onie tak mocno, �e mu k�ykcie pobiela�y. Doszed� do wniosku, �e gdyby tego nie zrobi�, m�g�by ca�kiem odruchowo uderzy� siedz�c� obok niego po prawej stronie by�� kr�low� bal�w studenckich. c�, ratujemy nasze ma��e�stwo, pomy�la�. Tak, ale z r�wnym powodzeniem mogliby�my ratowa� podczas wojny skazan� na pacyfikacj� wiosk�. - Vicky - powiedzia� ostro�nie. - Odk�d opu�cili�my Boston, zrobi�em za k�kiem trzy tysi�ce kilometr�w. I to tylko dlatego, �e ty ani razu nie chcia�a� prowadzi�. Tak wi�c... - Nie chodzi o to, �e nie chcia�am - odpar�a z przekonaniem Vicky. - Podczas d�ugiej jazdy samochodem zawsze dostaj� migreny i... - I dlatego, kiedy spyta�em ci�, czy mo�esz mnie pilotowa� na bocznych drogach, ty odpar�a�: "Pewnie Burt". Dok�adnie tak powiedzia�a�: "Pewnie Burt". A teraz... - Czasami zastanawiam si�, dlaczego w og�le za ciebie wysz�am. - Powiedzia�a� jedno kr�tkie s��wko. Zacisn�a usta tak, �e zsinia�y jej wargi, popatrzy�a na niego, po czym si�gn�a po atlas. Zacz�a go w�ciekle kartkowa�. Pope�ni�em b��d, opuszczaj�c autostrad�, pomy�la� pos�pnie Burt. Wprowadzi�o to wiele zamieszania, poniewa� a� do tamtej chwili udawa�o si� im traktowa� siebie jak istoty ludzkie. Podr� na wybrze�e stanowi� mia�a ostatni� pr�b� uratowania ich ma��e�stwa. Pretekstem do wyjazdu sta�o si� zaproszenie przys�ane przez brata Vicky i jego �on�. Pocz�tkowo wiele rzeczy wskazywa�o na to, �e plan si� powiedzie; jednak od czasu opuszczenia p�atnej autostrady wszystko zacz�o si� psu�. Tak naprawd�, to sprawy mi�dzy nimi przyj�y fatalny obr�t. - Autostrad� opu�cili�my w Hamburgu, zgadza si�? - Zgadza. - Najbli�sza miejscowo�� to Gatlin - powiedzia�a. - czterdzie�ci kilometr�w prostej, pustej drogi. Jak s�dzisz, czy mogliby�my si� tam zatrzyma� i co� zje��? A mo�e tw�j sztywny rozk�ad jazdy nie pozwala na to i przystaniemy dopiero o drugiej po po�udniu, tak jak wczoraj? Przeni�s� wzrok z drogi na Vicky. - Jak chcesz. Ale je�li idzie o mnie, to uwa�am, �e powinni�my natychmiast zawr�ci� do domu. Tam spotkaliby�my si� z tym twoim prawnikiem. Nasz plan si� nie powi�d�... Vicky odwr�ci�a g�ow� i spojrza�a przed siebie z napi�ciem. W jednej chwili na jej twarzy pojawi� si� wyraz zdumienia i strachu. - Burt, uwa�aj, co� jest na drodze... Popatrzy� przez przedni� szyb� i dostrzeg�, �e to co� znika w�a�nie pod przednim zderzakiem t-birda. W sekund� p�niej, zanim zd��y� prze�o�y� stop� z peda�u gazu na hamulec, rozleg� si� okropny �omot, najpierw pod przednimi ko�ami, a nast�pnie pod tylnymi. Kiedy gwa�townie zahamowa�, cisn�o ich do przodu i p�dz�cy z szybko�ci� dziewi��dziesi�ciu kilometr�w na godzin� samoch�d zatrzyma� si�, zostawiaj�c na asfalcie czarne smugi po oponach. - Pies - szepn��. - Vicky, powiedz mi, �e to by� tylko pies. Ona mia�a twarz blad� jak twar�g. - Ch�opiec. Ma�y ch�opiec. Wybieg� z kukurydzy i... moje gratulacje, tygrysie. Niezdarnie, po omacku, otworzy�a drzwi auta, wychyli�a si� i zwymiotowa�a. Burt siedzia� nieporuszony, sztywny, r�ce wci�� zaciska� na kierownicy. D�ugo nie czu� nic z wyj�tkiem intensywnego, okropnego zapachu nawoz�w sztucznych. Znacznie p�niej dopiero spostrzeg�, �e Vicky wysiad�a z samochodu. Kiedy popatrzy� we wsteczne lusterko, ujrza�, �e �ona zataczaj�c si� podchodzi do ciemniej�cego na �rodku szosy czego�, co wygl�da�o jak stos �achman�w. Zazwyczaj by�a bardzo eleganck� i pe�n� wdzi�ku kobiet�; w tej chwili jednak z tej gracji nie zosta�o nawet �ladu. Zab�jstwo. Tak to si� nazywa. Po prostu przez chwil� nie patrzy�em na drog�. Wy��czy� silnik i wyskoczy� z kabiny. Wiatr szele�ci� w bujnych, osi�gaj�cych wysoko�� cz�owieka zaro�lach kukurydzy; d�wi�k dziwnie kojarz�cy si� z oddechem jakiego� �ywego stworzenia. Vicky sta�a nad stosem �achman�w i cicho szlocha�a. Przeby� po�ow� drogi dziel�cej samoch�d od miejsca wypadku, kiedy k�tem oka po lewej stronie dostrzeg� po�r�d zieleni jaskraw�, czerwon� plam� - jaskraw� jak farba, kt�rej u�ywa si� do malowania stod�. Przystan�� i popatrzy� bacznie na �an kukurydzy. Pomy�la� abstrakcyjnie, �e w tym roku zbo�e obrodzi�o nad podziw obficie (ka�dy temat by� dobry, �eby tylko odwr�ci� na chwil� uwag� od sterty szmat, kt�re wcale szmatami nie by�y). Poszczeg�lne, rosn�ce w r�wnych rz�dach obok siebie �odygi by�y ju� prawie dojrza�e. Gdyby kto� przypadkiem zab��dzi� w tym g�szczu, m�g�by ca�y dzie� b��ka� si� w zbitej masie zieleni, poszukuj�c drogi wyj�cia. W jednym miejscu symetria rz�d�w zosta�a zniszczona. Kilka z�amanych i przekrzywionych ro�lin spoczywa�o na s�siaduj�cych �odygach. Ale dalej, spowity cieniem i prawie zupe�nie ukryty przed ludzkim wzrokiem le�a�... - Burt! - wrzasn�a Vicky. - Mo�e by� tu przyszed� i sam to sobie obejrza�! Potem b�dziesz m�g� si� chwali� kolesiom od pokera, co� upolowa� w Nebrasce. Czy nie... Reszta jej s��w uton�a w kolejnym spazmie szlochu. Cie� Vicky rozlewa� si� dok�adnie wok� jej st�p. By�o prawie po�udnie. Kiedy wkroczy� mi�dzy rosn�ce g�sto obok siebie �odygi, ogarn�� go ch��d i zielonkawy p�mrok. Farba do malowania stod� okaza�a si� krwi�. Wok� roznosi�o si� basowe, senne buczenie much, kt�re siada�y na czerwonej plamie, smakowa�y j� i odlatywa�y... zapewne po to, �eby podzieli� si� radosn� wie�ci� z innymi owadami. Im dalej w g��b zaro�li kukurydzy, tym wi�cej by�o na li�ciach posoki. Z ca�� pewno�ci� krew nie mog�a z drogi chlapn�� a� tak daleko. Na koniec Burt dotar� do przedmiotu, kt�ry dostrzeg� z szosy. Schyli� si� i podni�s� go. W tym miejscu kukurydza zosta�a najbardziej zniszczona. Kilkana�cie �odyg by�o mocno przygi�tych, a dwie kompletnie z�amane; ziemia wok� naruszona i zryta. Wsz�dzie widnia�a krew. Zaro�la zaszele�ci�y i Burt, czuj�c biegn�cy po krzy�u zimny dreszcz, szybko wycofa� si� na drog�. Vicky wpad�a w histeri�: wykrzykiwa�a jakie� niezrozumia�e s�owa, p�aka�a, �mia�a si�. I kto by pomy�la�, �e wszystko to zako�czy si� w tak melodramatyczny spos�b? - b�ysn�o Burtowi w g�owie. Popatrzy� na �on� z nienawi�ci�. Poj��, �e on nigdy nie przechodzi� kryzys�w zwi�zanych z w�asn� to�samo�ci�, nie miewa� w �yciu okres�w przej�ciowych, nie dr�czy�y go w�tpliwo�ci i tym podobne rzeczy. Mocno uderzy� Vicky w twarz. Umilk�a natychmiast i przeci�gn�a d�oni� po policzku w miejscu, gdzie czerwienia�y ju� pr�gi zostawione przez jego palce. - Burt, p�jdziesz do wi�zienia - o�wiadczy�a powa�nie. - Nie s�dz� - odpar� i postawi� na ziemi, tu� przy jej stopach, walizk�, kt�r� znalaz� na polu kukurydzy. - Co to...? - Nie wiem. Wydaje mi si�, �e nale�a�a do niego - wskaza� palcem rozci�gni�te, le��ce twarz� do ziemi cia�o. Z wygl�du dzieciak mia� nie wi�cej ni� trzyna�cie lat. Walizka by�a stara, zu�yta, br�zowa sk�ra mocno powycierana i miejscami �wieci�y w niej dziury. Zwi�zana zosta�a dwoma kawa�kami sznurka do wieszania bielizny spl�tanymi nieporadnie w "babskie" sup�y. Vicky pochyli�a si�, �eby je rozwi�za�, ale widz�c, �e przesi�kni�te s� krwi�, cofn�a r�k� z odraz�. Burt ukl�kn�� obok cia�a i ostro�nie przewr�ci� je na plecy. - Nie chc� na to patrze� - o�wiadczy�a Vicky, ale wbrew w�asnej woli zerkn�a w d�. Wrzasn�a. Twarz ch�opca by�a usmarowana ziemi� i wykrzywiona w grymasie przera�enia. Mia� rozer�ni�te gard�o. Vicky zacz�a si� chwia�, wi�c Burt chwyci� j� w ramiona. - Tylko nie zemdlej - powiedzia� bardzo spokojnym, wywa�onym g�osem. - S�yszysz? Tylko nie zemdlej. Powtarza� to w k�ko, a� Vicky zacz�a stopniowo dochodzi� do siebie. Chwyci�a go mocno za szyj�. Wygl�dali tak, jakby w samo po�udnie, maj�c u st�p zw�oki dziecka, ta�czyli na �rodku drogi jaki� powolny taniec. - Vicky? - Czego chcesz? - zapyta�a zduszonym g�osem, tul�c twarz do jego koszuli. - Wracaj do auta, wyjmij ze stacyjki kluczyki, schowaj je do kieszeni, a p�niej przynie� mi z tylnego siedzenia koc i karabin. - Karabin? - Kto� poder�n�� mu gard�o, a mo�e teraz nas obserwuje. Poderwa�a gwa�townie g�ow� i zmierzy�a podejrzliwym spojrzeniem kukurydz�. Olbrzymie �any ci�gn�y si� jak z bicza strzeli� a� po horyzont, opadaj�c lub wznosz�c si� �agodnie wraz z krajobrazem. - My�l�, �e zab�jca dawno ju� si� st�d ulotni�, ale co nam szkodzi zachowa� ostro�no��. No, id� ju� i zr�b to, co ci powiedzia�em. Ruszy�a na sztywnych nogach w stron� samochodu, a za ni� posuwa� si�, niczym czarna maskotka, jej kr�ciutki o tej porze dnia cie�. Kiedy przez tylne drzwi wsun�a g�ow� do pojazdu, Burt przykucn�� przy ch�opcu. Bia�y, znak�w szczeg�lnych brak. T-bird m�g� wprawdzie dzieciaka przejecha�, ale nigdy poder�n�� mu gard�o. Podci�to je brutalnie i nieudolnie - ka�dy sier�ant w wojsku dokona�by tego w spos�b du�o bardziej elegancki - ale efekt by� przera�aj�cy. Dzieciak wybieg� na jezdni� lud zosta� wypchni�ty tak, �e ostatnich dziesi�� metr�w pola kukurydzy przelecia� prawie w powietrzu; martwy lub �miertelnie ranny wpad� prosto pod samoch�d Burta Robesona. Je�li nawet w chwili uderzenia jeszcze oddycha�, to impet auta skr�ci� mu �ycie najwy�ej o trzydzie�ci sekund. Vicky poklepa�a m�a po plecach, a Burt podskoczy� jak ra�ony pr�dem. Przez lewe ramie przerzucony mia�a br�zowy, wojskowy koc, a w prawej d�oni �ciska�a pokrowiec z samopowtarzalnym karabinem. Odwraca�a g�ow�, staraj�c si� nie patrze� na trupa. Burt odebra� od niej koc, roz�o�y� go na drodze i przetoczy� cia�o. Vicky wyda�a cichy, st�umiony j�k. - Co z tob�? - zapyta�, unosz�c g�ow�. - Vicky? - Nie martw si� o mnie - odpar�a zd�awionym g�osem. Zawin�� zw�oki i d�wign�� t�umok, kln�c w duchu obrzydliwy ci�ar bezw�adnego cia�a. Trup wygi�� si� w kszta�t litery U i o ma�o nie wy�lizgn�� mu si� z r�k. Burt wzmocni� chwyt i dowl�k� si� z ci�arem do t-birda. - Otw�rz baga�nik! - sapn�� pod adresem �ony. Samoch�d wype�niony by� sprz�tem turystycznym, walizkami i prezentami. Vicky prawie wszystko to przenios�a na tylne fotele, a Burt wsun�� cia�o do baga�nika, po czym zatrzasn�� klap�. Odetchn�� z ogromn� ulg�, a potem rozejrza� si� za �on�, kt�ra �ciskaj�c w d�oni futera� z karabinem, czeka�a przy drzwiach od strony kierowcy. - Od�� go na ty� i wsiadaj! - zarz�dzi� Burt. Popatrzy� na zegarek i ze zdziwieniem skonstatowa�, �e od chwili wypadku min�� zaledwie kwadrans, cho� jemu wydawa�o si�, �e up�yn�y ca�e wieki. - A co z walizk�? - zapyta�a Vicky. Burt wr�ci� do miejsca, w kt�rym postawi� ja na �rodku drogi, na samej bia�ej linii, gdzie czernia�a teraz niczym centralny obiekt na jakim� malowidle impresjonisty. Podni�s� walizk� za wytart� r�czk�. i na chwil� zamar� w bezruchu. Odni�s� nieprzyjemne wra�enie, �e jest obserwowany. O czym� takim czyta� wprawdzie w ksi��kach, przewa�nie w brukowych krymina�ach, ale powa�nie w�tpi�, czy w normalnym �yciu jest to mo�liwe. Teraz ju� definitywnie uwierzy�. Wydawa�o mu si�, �e w kukurydzy czatuj� ludzie - wielu ludzi - kt�rzy na zimno kalkuluj�, czy kobieta zd��y wyci�gn�� z futera�u bro� i zacz�� strzela�, zanim oni pochwyc� jej m�a, zawlok� go w spowite g��bokim cieniem zagony kukurydzy i poder�n� mu gard�o... Serce zacz�o mu bi� jak m�otem, wi�c biegiem wr�ci� do auta. Energicznie wyrwa� tkwi�ce ci�gle w zamku baga�nika kluczyki i wskoczy� za kierownic�. Vicky zn�w p�aka�a. Ruszyli z piskiem opon, wi�c po nieca�ej minucie we wstecznym lusterku nie by�o ju� wida� miejsca wypadku - M�wi�a�, �e jak nazywa si� najbli�sze miasteczko? - zwr�ci� si� do Vicky. - Och... - Nachyli�a si� nad atlasem drogowym. - Gatlin. Powinni�my w nim by� za dziesi�� minut. - Czy jest na tyle du�e, �eby mie� w�asny posterunek policji? - Na mapie to tylko kropka. - Ale konstabl na pewno b�dzie. Jaki� czas jechali w milczeniu. Min�li stoj�cy po lewej stronie szosy silos. Nic, wsz�dzie tylko kukurydza. Nie spotkali �adnego nadje�d�aj�cego z przeciwka pojazdu; nawet rolniczej ci�ar�wki. - Vicky, czy w og�le od chwili opuszczenia p�atnej autostrady mija� nas jaki� w�z? My�la�a chwil�. - Tak, traktor i samoch�d osobowy. Na skrzy�owaniu. - Nie, chodzi mi o t� drog�; o siedemnastk�. - Nie, chyba nie. Wcze�niej takie pytanie Burta stanowi�oby doskona�y pretekst do serii uszczypliwych uwag i komentarzy. Teraz jednak Vicky w milczeniu obserwowa�a przez przedni� szyb� ci�gn�c� si� po horyzont szos� z wymalowanym po �rodku bia�ym pasem. - Vicky, mog�aby� otworzy� t� walizk�? - My�lisz, �e jest w niej co� wa�nego? - A sk�d ja to mog� wiedzie�? Mo�e? Kiedy zaj�a si� sup�ami (jej twarz przybra�a przy tym dziwaczny wyraz - sta�a si� pozornie wyprana z emocji, ale zaci�ni�te wargi tworzy�y cieniutk�, bia�� kresk�; tak� sam� twarz miewa�a jego matka, kiedy patroszy�a kurczaki na niedzielny obiad), Burt ponownie w��czy� radio. Emitowany przez lokaln� rozg�o�ni� program, kt�rego dotychczas s�uchali, prawie ca�kowicie znikn�� ju� z eteru i Burt zacz�� powoli przesuwa� po skali czerwony marker. Doniesienia rolnicze. Buck Owens. Tammy Wynette... Wszystko to odleg�e, gin�ce w szumie i trzaskach. I nagle, prawie przy ko�cu skali, z g�o�nika rozleg�o si� wyj�tkowo g�o�no i wyra�nie - zupe�nie jakby usta m�wi�cego znajdowa�y si� bezpo�rednio w radiu umieszczonym na tablicy rozdzielczej - pojedyncze s�owo. - POKUTA! - zadudni�o. Zaskoczony Burt chrz�kn��, Vicky podskoczy�a. - ZBAWIENIA DOST�PIMY JEDYNIE PRZEZ KREW JAGNI�CIA - ponownie rykn�� g�os i Burt pospiesznie �ciszy� radio. No c�, rozg�o�nia musia�a znajdowa� si� bardzo blisko; tak blisko, �e... Ale� naturalnie! Na horyzoncie, na tle b��kitnego nieba g�rowa�a nad bezkresnymi �anami kukurydzy tr�jno�na, czerwona, paj�cza konstrukcja. Maszt radiowy. - Bracia i siostry, pokuta! To w�a�nie jest odpowiednie s�owo - ci�gn�� du�o ciszej kaznodzieja. Z t�a dobieg� ch�ralny szmer g�os�w: amen. - Niekt�rzy s�dz�, �e mog� przyj�� na �wiat, �y� w nim, pracowa� i nie zosta� przez ten �wiat splugawieni. Pokuta. Czy tego w�a�nie s�owa uczy nas B�g? Zn�w pomruk ludzkich g�os�w: - Nie! - PANIE JEZU! - zagrzmia� g�osiciel s�owa bo�ego i ci�gn�� kazanie, wypowiadaj�c frazy z opadaj�c� lub wznosz�c� si� kadencj�, kt�ra zniewala�a niczym pot�ny rytm muzyki rockowej. - Kiedy� pojm�, �e rozwi�zaniem jest �mier�? Kiedy� pojm�, �e zap�at� odbior� dopiero po drugiej stronie? No? No? B�g powiedzia�, �e wiele jest pokoi w domu jego. Ale nie ma w nim miejsca dla cudzo�o�nik�w. Nie ma miejsca dla lubie�nik�w. Nie ma miejsca dla kalaj�cych kukurydz�. Nie ma miejsca dla homoseksualist�w. Nie ma miejsca... - Robi mi si� niedobrze, kiedy s�ysz� takie bzdury! - warkn�a Vicky. - Co on powiedzia�? - zapyta� Burt. - Co on powiedzia� o kukurydzy? - Nie s�ysza�am. Mozoli�a si� z drugim sup�em. - Wspomnia� co� o kukurydzy. Na pewno! - No, nareszcie! - sapn�a Vicky i otworzy�a le��c� na jej kolanach walizk�. Min�li w�a�nie tablic� drogow� z napisem: GATLIN: 8 KM. JED� OSTRO�NIE. UWA�AJ NA NASZE DZIECI. Znak z ca�� pewno�ci� umie�ci�a miejscowa organizacja opieki spo�ecznej. W tablicy czernia�o kilka dziur pochodz�cych od pocisk�w kalibru 22. - Skarpetki - zacz�a wyliczank� Vicky. - Dwie pary majtek... koszula... pasek... krawat z... - Pokaza�a mu porysowan� spink�. - Kto to jest? Burt szybko spojrza� na przedmiot. - Chyba Hopalong Cassidy. - Aha. Od�o�y�a krawat do walizki i zn�w zacz�a chlipa�. - Czy nie uderzy� ci� pewien dziwny szczeg� w tym radiowym kazaniu? - zapyta� po d�u�szej chwili Burt. - Nie. Ju� ci m�wi�am, �e jako dziecko nas�ucha�am si� wystarczaj�co du�o tych bzdur. - Nie odnios�a� wra�enia, �e mia� bardzo m�ody g�os? M�wi� o tym kaznodziei. Roze�mia�a si� pozbawionym weso�o�ci �miechem. - Nastolatek? I co z tego? Widzisz, to w�a�nie jest w tym wszystkim najobrzydliwsze. Wy�awiaj� dzieci, kiedy te nie maj� jeszcze ukszta�towanych umys��w i osobowo�ci. Doskonale wiedz�, jak sterowa� ich emocjami i uczuciami. Powiniene� by� ze mn� w takiej jednej urz�dzonej w namiocie �wi�tyni, do kt�rej si�� zaci�gn�li mnie rodzice, poniewa� by� tam... kto�, kto mia� mnie "zbawi�". Pos�uchaj. By�a taka Baby Hortense. �piewaj�ce Cudo. Mia�a osiem lat. �piewa�a "Kiedy�, o Jezu, chodzi� po �wiecie", a jej tata kr��y� z tac� po�r�d wiernych i m�wi�: "Si�gnijcie g��biej, nie zr�bcie zawodu temu bo�emu dziecku". By� te� Norman Staunton. Kiedy wyg�asza� kazania o siarce i ogniu piekielnym, mia� na sobie ubranko w stylu "Ma�y Lord Fauntleroy" i kr�tkie spodenki. Liczy� sobie zaledwie siedem lat. Kiedy Burt popatrzy� na ni� z niedowierzaniem, powa�nie skin�a g�ow�. - By�a nie tylko ta dw�jka. W tym kieracie chodzi du�o, du�o wi�cej dzieci. Stanowi� doskona�y wabik. - Ostatnie s�owo prawie wyplu�a. - Dziesi�cioletnia Ruby Stampnell, kt�ra leczy wiar�. Grace Sisters - Mi�osierne Siostrzyczki. Te zazwyczaj wyst�puj� w aureolach z cieniutkiej folii i... och!... Burt drgn��. - Co to jest? - zapyta�, spojrza� na �on� i szybko przeni�s� spojrzenie na to, co trzyma�a w r�kach. Vicky z napi�ciem wpatrywa�a si� w dziwny przedmiot. Gdy m�wi�a, po omacku grzeba�a w walizce i nie patrz�c nawet, co wyci�ga, wyj�a to na �wiat�o dzienne. Burt zatrzyma� samoch�d, �eby lepiej si� temu przyjrze�. Vicky bez s�owa wr�czy�a mu znalezisko. By� to krucyfiks wykonany z �odyg kukurydzianych, niegdy� zielonych, teraz ju� zupe�nie zeschni�tych. Za pomoc� kukurydzianych w�s�w przymocowano do niego lilipuci kaczan, z kt�rego pieczo�owicie usuni�to no�em cz�� ziaren. Te, kt�re zosta�y, tworzy�y na ��tawym tle obranej, male�kiej kolby sylwetk� ukrzy�owanego cz�owieka. Oczy mia� z ziaren, kt�re rozci�to wzd�u� tak, �e do z�udzenia imitowa�y �renice. Rozci�gni�te ramiona te� zrobiono z ziaren, a nogi ko�czy�y si� male�kimi ziarenkami uformowanymi z grubsza w kszta�t bosych st�p. Na samej g�rze na sinawym tle barwy ko�ci widnia�y cztery litery: I. N. R. I. - Co� wspania�ego! Przepi�kna robota! - wykrzykn�� Burt. - Obrzydlistwo - odpar�a stanowczo g�osem pe�nym napi�cia. - Wyrzu� to. - Vicky, zapewne policja zechce to obejrze�. - Po co? - Jak to, po co? Mo�e... - Wyrzu� to. Czy mog� ci� o to prosi�? Nie chc� mie� tej okropnej rzeczy w naszym samochodzie. - Na razie po�o�� go z ty�u. A kiedy ju� porozmawiamy z policj�, to, w ten czy inny spos�b, ale pozb�dziemy si� tego krucyfiksu. Obiecuj�. Zgoda? - Ach, r�b zreszt� co chcesz! - krzykn�a. - Przecie� i tak zawsze stawiasz na swoim! Zak�opotany Burt cisn�� krucyfiks za siebie. Przedmiot wyl�dowa� na stosie ubra�. Wyci�te w ziarnach kukurydzy oczy ukrzy�owanej postaci z uwag� wpatrywa�y si� w lampk� w suficie t-birda. Samoch�d ruszy� tak gwa�townie, �e spod opon wyprysn�a fontanna �wiru. - Oddamy policji zw�oki oraz t� przekl�t� walizk� i b�dziemy mie� problem z g�owy - o�wiadczy� Burt. Vicky nie odpowiedzia�a. Intensywnie wpatrywa�a si� w swoje d�onie. Dwa kilometry dalej bezkresne pola kukurydzy oddali�y si� nieco od drogi, a ich miejsce zaj�y farmy otoczone budynkami gospodarczymi. Na jednym z podw�rek dostrzegli kury, kt�re apatycznie grzeba�y w ziemi. Na dachach stod� widnia�y wyblak�e reklamy coca-coli i tytoniu do �ucia. Min�li wysok� tablic� z napisem: ZBAWIENIE W JEZUSIE, a w chwil� p�niej przydro�n� kawiarni�, przed kt�r� sta� samotny dystrybutor z paliwem firmy Conoco. Burt postanowi� dosta� si� do centrum miasteczka, je�li w og�le co� takiego istnia�o. Gdyby go nie znale�li, zamierza� wr�ci� do kawiarni. Kiedy ju� zostawili j� za sob�, Burt u�wiadomi� sobie, �e parking przed lokalem by� kompletnie pusty. Sta�a na nim tylko stara, zdezelowana furgonetka; w dw�ch ko�ach brakowa�o powietrza. Vicky nieoczekiwanie zanios�a si� �miechem; piskliwym, nieprzytomnym chichotem, kt�ry utwierdzi� jej m�a w przekonaniu, �e wpad�a w histeri�. - Co ci� tak rozbawi�o? - zapyta�. - Tablice z napisami - wyja�ni�a, ci�ko �api�c powietrze. Dosta�a czkawki. - Nie czyta�e� ich? "Nikt nie stroi sobie �art�w, nazywaj�c tutejszych mieszka�c�w �wi�toszkami *"... O, prosz�, tutaj masz nast�pny, bardzo zacny p�czek! Zn�w zacz�a si� histerycznie �mia� i przy�o�y�a d�onie do ust. Ka�da tablica zawiera�a tylko jedno s�owo. Znaki wspiera�y si� na zbiela�ych od s�o�ca i deszczu s�upkach wbitych w piaszczyste pobocze drogi. Ju� na pierwszy rzut oka mo�na by�o pozna�, �e tablice zosta�y ustawione dawno. Farba na nich by�a wyblak�a i odchodzi�a p�atami. Sta�y w odleg�o�ci trzydziestu metr�w jedna od drugiej. Burt zacz�� czyta�. CHMURA... W... CI�GU... DNIA... S�UP... OGNIA... W... NOCY - Zapomnieli o jednym - o�wiadczy�a Vicky, ci�gle krztusz�c si� idiotycznym �miechem. - O czym? - zapyta� Burt, marszcz�c brwi. - O kremie do golenia Burma Shave *. Przycisn�a k�ykcie obu d�oni do ust, �eby powstrzyma� gulgocz�cy w gardle chichot, ale z krtani nieustannie wydobywa� si� jej �miech, niczym piana ze wzburzonego piwa imbirowego. - Vicky, dobrze si� czujesz? - Nic mi nie b�dzie... jak tylko znajdziemy si� dwa tysi�ce kilometr�w st�d, w s�onecznej, grzesznej Kaliforni i od Nebraski oddziela� nas b�d� G�ry Skaliste. Pojawi� si� kolejny rz�d tablic i oboje zacz�li je w milczeniu studiowa�. BIERZCIE... I... JEDZCIE... OTO... CIA�O... MOJE Dlaczego to oderwane zdanie kojarzy mi si� z kukurydz�? - zastanowi� si� Burt. Czy� nie takie w�a�nie s�owa wypowiada kap�an, kiedy udziela komunii? Tak naprawd� nie pami�ta� ju�, kiedy po raz ostatni by� w ko�ciele. Wcale by si� nie zdziwi�, gdyby kto� mu powiedzia�, �e w tych stronach op�atki robi si� z m�ki kukurydzianej. Otwiera� w�a�nie usta, �eby podzieli� si� t� my�l� z Vicky, ale w ostatniej chwili ugryz� si� w j�zyk. Przysz�o mu do g�owy, �e na razie lepiej nie porusza� z �on� takich temat�w. Niech si� najpierw uspokoi. Wjechali na szczyt wzg�rza, sk�d w dole ujrzeli Gatlin; trzy ulice na krzy� i rynek; wygl�da�o to wszystko jak plener do filmu o latach Wielkiego Kryzysu. - Z pewno�ci� znajdziemy tu biuro konstabla - o�wiadczy� Burt, zastanawiaj�c si�, dlaczego widok tego bardziej przypominaj�cego wioch� miasteczka d�awi mu gard�o strachem. Min�li znak drogowy ograniczaj�cy szybko�� do pi��dziesi�ciu kilometr�w na godzin�, a zaraz za nim pojawi�a si� nad�arta rdz� tablica z napisem: WITAMY W GATLIN, NAJSYMPATYCZNIEJSZYM MA- �YM MIASTECZKU W NEBRASCE I... NA CA�YM �WIE- CIE! LUDNO��: 5431. Po obu stronach drogi ci�gn�y si� przykurzone wi�zy; wi�kszo�� drzew najwyra�niej cierpia�a na jak�� chorob�. Min�li g��wny sk�ad drewna i stacj� benzynow�. W podmuchach upalnego wiatru leniwie obraca�y si� tabliczki z cenami: ZWYK�A: 35,9; WYSO- KOOKTANOWA: 38,9. Obok sta�a kolejna tablica: DIESEL NA TY�ACH STACJI. Min�li ulic� Wi�zow�, ulic� Brzozow� i w perspektywie pojawi� si� rynek. Ci�gn�ce si� wzd�u� ulic domy by�y drewniane, kanciaste, funkcjonalne, a ka�dy z nich posiada� oszklon� werand�. Otacza�y je spalone s�o�cem, po��k�e i sprawiaj�ce przygn�biaj�ce wra�enie trawniki. Na Klonowej wylaz� im na �rodek jezdni kundel. Przez chwil� leniwie przygl�da� si� intruzom, po czym po�o�y� si� na skraju drogi i opar� mord� na �apach. - Zatrzymaj si� - powiedzia�a Vicky. - Natychmiast si� zatrzymaj. Burt pos�usznie zaparkowa� samoch�d przy kraw�niku. - Wyno�my si� st�d. Zawracaj i jedziemy do Grand Island. To ju� niedaleko. Zr�b to, o co ci� prosz�. - Vicky, co ci si� sta�o? - Jak to, co mi si� sta�o? - odpar�a nienaturalnie wysokim g�osem. - Burt, to miasto jest puste. Poza nami nikogo w nim nie ma. Czy tego nie czujesz? Tak, czu� co�. Czu� co� przedtem i czu� to r�wnie� teraz. Nie- mniej... - Tak ci si� tylko wydaje - odpar� niedbale. - W takich miejscowo�ciach ludzie �yj� gromadnie. Wszyscy naraz s� w parku, na wyprzeda�y albo graj� w bingo. - Tu nikogo nie ma. - S�owa te wypowiedzia�a z osobliw� afektacj� i patosem. - Przypominasz sobie stacj� benzynow�? - Przypominam, to ta przy sk�adzie drewna. I co z tego? - odburkn��. My�lami b��dzi� gdzie indziej. S�ucha� t�pego grania cykad buszuj�cych w pobliskich wi�zach, czu� zapach kukurydzy, ci�k� wo� r� i, oczywi�cie, wszechprzenikaj�cy fetor nawoz�w. Po raz pierwszy od chwili opuszczenia p�atnej autostrady trafili do jakiego� miasteczka. Do miasteczka w stanie, w kt�rym nigdy dot�d nie by� (jakkolwiek niejednokrotnie przelatywa� nad Nebrask� boeingiem 747 nale��cym do United Airlines); i czu�, �e wszystko tu w jaki� dziwaczny spos�b jest w jak najlepszym porz�dku, a zarazem bardzo nie w porz�dku. Z ca�� pewno�ci� natkn� si� na drogeri�, w kt�rej mo�na napi� si� za darmo wody sodowej, na kino o nazwie "Bijou" i szko�� imienia Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. - Burt, pami�tasz ceny? Zwyk�a kosztowa�a trzydzie�ci pi�� dziewi��dziesi�t, a wysokooktanowa trzydzie�ci osiem dziewi��dziesi�t. Powiedz sam, ile lat up�yn�o od czas�w, kiedy w tym kraju p�aci�e� tyle za paliwo? - Co najmniej cztery - przyzna�. - Ale pos�uchaj, Vicky... - Jeste�my w �rodku miasta, Burt, i nie ma tu �adnego samochodu. Ani jednego samochodu! - Do Grand Island mamy sto dwadzie�cia kilometr�w. B�dzie to wygl�da�o co najmniej dziwnie, �e taki szmat drogi wleczemy ze sob� cia�o dzieciaka. - Nic mnie to nie obchodzi. - Pos�uchaj, podjed�my po prostu do gmachu s�du... - Nie! No w�a�nie, cholera jasna, no w�a�nie! Ujmuj�c spraw� w kilku s�owach, dlatego rozpada si� nasze ma��e�stwo. Nie, za skarby chi�skiego boga, nie! B�d� gada�a tak d�ugo, a� spuchn�, ale na swoim postawi�. - Vicky - powiedzia�. - Burt, chc� st�d odjecha�. - Vicky, pos�uchaj. - Zawracaj. Jedziemy. - Vicky, mo�esz mnie chwil� pos�ucha�? - Pos�ucham, jak ju� ruszymy w przeciwn� stron�. Jed�! - W baga�niku naszego auta wieziemy zw�oki obcego dziecka! - rykn�� i poczu� ogromn� satysfakcj�, �e Vicky skuli�a si� ze strachu, �e krzykiem zmy� jej z twarzy ten cholerny wyraz samozadowolenia i pewno�ci siebie. - Poder�ni�to mu gard�o - ci�gn�� ju� troch� ciszej. - Poder�ni�to mu gard�o i wypchni�to na drog�. A ja go przejecha�em. Tak wi�c zamierzam teraz pojecha� do s�du, czy diabli wiedz� dok�d, i z�o�y� zeznania. Je�li chcesz od razu wraca� na autostrad�, wysiadaj i id� piechot�, a ja, potem zabior� ci� z drogi. Ale nie m�w mi, �e mam teraz zawr�ci� i jecha� sto dwadzie�cia kilometr�w do Grand Island, tak jakby�- my mieli w baga�niku worek �mieci. To jest czyj� syn i dlatego, zanim zab�jca zd��y da� nog�, chc� powiadomi� policj�. - Ty skurwysynu! - krzykn�a, a w oczach stan�y jej �zy. - Co ja tu z tob� robi�? - Nie wiem - odpar�. - Naprawd� nie wiem. Ale wszystko jest do naprawienia. Skierowa� samoch�d w g�r� ulicy. Na d�wi�k pisku opon kundel uni�s� na chwil� �eb, po czym zn�w po�o�y� go na �apach. Min�li ostatni� przecznic� dziel�c� ich od rynku. U zbiegu ulic G��wnej i Mi�ej ta pierwsza rozdziela�a si� na dwa pasma. By� to g��wny skwer miasta: poro�ni�ty traw� park, w �rodku kt�rego ustawiono estrad�. Po drugiej stronie ryneczku, gdzie oba pasma ponownie si� zbiega�y, widnia�y dwa wygl�daj�ce bardzo oficjalnie budynki. Burt dostrzeg� na jednym z nich napis: URZ�D MIEJ- SKI. GATLIN. - Jeste�my na miejscu - o�wiadczy�. Vicky z uporem milcza�a. Kiedy znale�li si� w po�owie rynku, Burt nieoczekiwanie za- trzyma� samoch�d przed barem szybkiej obs�ugi. - Dok�d si� wybierasz? - spyta�a zaniepokojona Vicky, kiedy otworzy� drzwi auta. - Dowiedzie� si�, co porabiaj� wszyscy mieszka�cy miasteczka. Nie widzisz napisu: "Otwarte"? - Chyba nie zamierzasz zostawia� mnie tutaj samej? - Wi�c chod� ze mn�. Przecie� nikt ci� si�� w samochodzie nie trzyma. Otworzy�a drzwi po swojej stronie i, zanim Burt zd��y� wysi��� i obej�� auto, sta�a ju� na chodniku. Ujrza� jej przera�liwie blad� twarz i przez chwil� czu� wyrzuty sumienia. Cholerne wyrzuty sumienia. - S�yszysz? - spyta�a, kiedy do niej do��czy�. - Co? - No w�a�nie, nic. �adnych samochod�w, ludzi, traktor�w. Nic. I wtedy, zza rogu ostatniej przecznicy, dobieg� ich piskliwy, radosny, dzieci�cy �miech. - S�ysz� dzieci - odpar�. - A ty nie? Popatrzy�a na niego z zak�opotaniem. Otworzy� drzwi lokalu. W twarz uderzy�a go fala suchego, aseptycznego powietrza. Pod�og� zalega�a gruba warstwa kurzu, a niklowany szynkwas by� zmatowia�y. Drewniane skrzyde�ka umieszczonych pod sufitem wentylator�w trwa�y w bezruchu. Puste stoliki. Puste sto�ki przy barze. Za kontuarem rozbite lustro. I jeszcze co�... zmarszczy� brwi i d�u�sz� chwil� si� zastanawia�. Ale� tak! Kraniki od dystrybutor�w piwa zosta�y wy�amane i rzucone niedbale na lad�. - Wszystko jasne. Pytaj, ile dusza zapragnie - zakpi�a Vicky. - Przepraszam pana bardzo, czy by�by pan uprzejmy poinformowa� mnie... - Och, zamknij si�! - burkn�� bez przekonania Burt. Stali w pokrytym kurzem barze roz�wietlanym jaskrawym, s�onecznym �wiat�em wpadaj�cym przez wielkie okna i Burt ponownie odni�s� paskudne wra�enie, �e kto� go obserwuje. Pomy�la� o zw�okach ch�opca w baga�niku i o wysokim, piskliwym �miechu dzieci. Bez �adnego powodu przysz�o mu do g�owy kr�ciutkie zdanie, kt�re w jaki� mistyczny spos�b zacz�� w my�lach powtarza�: Ujrze� niewidzialne. Ujrze� niewidzialne. Ujrze� niewidzialne... Pow�drowa� wzrokiem do przypi�tych pluskiewkami do �ciany za barem po��k�ych kart z jad�ospisem: CHEESEBURGER - 35 cent�w; NAJLEPSZA NA �WIECIE KAWA JAWAJSKA- 10 cent�w; CIASTO TRUSKAWKOWO-RABARBAROWE - 25 cent�w; DANIE SPECJALNE: SZYNKA W SOSIE SZPI- KOWYM Z T�UCZONYMI KARTOFLAMI - 80 cent�w. Kiedy po raz ostatni widzia� w barze takie ceny? Vicky mia�a gotow� odpowied� na jego problem. - Sp�jrz na to - odezwa�a si� ostro, wskazuj�c wisz�cy na �cianie kalendarz. - On ju� tu wisi od dwunastu lat. Wybuchn�a chrapliwym �miechem. Burt zbli�y� si� do kalendarza. Na zdj�ciu dw�ch ch�opc�w k�pa�o si� w stawie, a rezolutny psiak porywa� im ubrania. Pod zdj�ciem widnia� napis: Z POZDROWIENIAMI OD SK�ADU DREWNA I ARTYKU��W �ELAZNYCH W GATLIN. Wy zepsujeta, My naprawim. Karta kalendarza pochodzi�a z sierpnia tysi�c dziewi��set sze��- dziesi�tego czwartego roku. - Nie rozumiem... - Zaj�kn�� si�. - Ale jestem pewien... - Jeste� pewien! - krzykn�a histerycznie. - Jasne, �e jeste� pewien! Na tym cz�ciowo polega tw�j problem. Ca�e �ycie by�e� pewien! Ruszy� w stron� wyj�cia. Vicky nie odst�powa�a go na krok. - Dok�d si� wybierasz? - Do urz�du miasta. - Burt; dlaczego zawsze jeste� taki uparty? Przecie� sam widzisz, �e co� jest tutaj cholernie nie w porz�dku. Nie mo�esz tego faktu po prostu przyj�� do wiadomo�ci? - Wcale nie jestem uparty. Chc� si� tylko pozby� tego, co mamy w baga�niku. Wyszli na ulic�. Burta ponownie uderzy�a cisza panuj�ca w miasteczku i przenikaj�cy wszystko zapach nawoz�w. Nigdy nie my�li si� o tym zapachu, kiedy smaruje si� mas�em kaczan kukurydzy, soli go i wbija we� z�by. Dar s�o�ca, deszczu, stworzonych przez cz�owieka fosfat�w i zdrowej dawki krowiego �ajna. Ale przenikaj�cy to miasteczko zapach w jaki� nieuchwytny spos�b r�ni� si� od woni, jakie Burt spotyka� na rolniczych terenach w farmach na p�nocy stanu Nowy Jork. O odorze nawoz�w organicznych mo�na powiedzie� wiele, ale kiedy roztrz�sacz rozwozi po polu gn�j, powietrze przesyca prawie rozkoszna wo�. Nie jest to zapach najdro�szych perfum - niech Pan B�g broni! - ale kiedy w wio- senny wiecz�r wiatr niesie znad �wie�o zaoranych p�l �w zapach, niesie radosn� nowin�: zima min�a na dobre, a wrota szk� za oko�o sze�� tygodni zatrzasn� si� i przyjd� letnie wakacje. W �wiadomo�ci Burta zapach ten �ci�le zwi�zany by� z innymi aromatami, kt�re przewy�sza�y wo� najlepszych perfum: z zapachem tymotki, koniczyny, wilgotnej ziemi, malw i dereni. Ale tutaj jest inaczej, my�la�. Zapach jest bardzo podobny, a jednak inny. Mia� w sobie jak�� przyprawiaj�c� o md�o�ci, chorobliw�~ s�odycz. Prawie jak od�r wydzielany przez trupa. W Wietnamie, gdzie pe�ni� mi�dzy innymi funkcj� sanitariusza, Burt bardzo dobrze pozna� ten zapach. W samochodzie pogr��ona w milczeniu Vicky trzyma�a na podo�ku kukurydziany krucyfiks i gapi�a si� w niego w skupieniu. Burt bardzo nie lubi�, kiedy jego �ona patrzy�a w ten spos�b. - Od�� to - powiedzia�. - Nie - odpar�a, nie odrywaj�c oczu od krucyfiksu. - Ty prowadzisz swoj� gr�, a ja swoj�. Bez s�owa w��czy� bieg i ruszy� w stron� najbli�szego skrzy�owania. Nieczynne �wiat�a drogowe wisia�y nad jezdni�, ko�ysz�c si� lekko w podmuchach wiatru. Po lewej stronie zamajaczy� schludny bia�y ko�ci�. Trawa wok� niego by�a r�wno przyci�ta, a wzd�u� wy�o�onej kamiennymi p�ytami alejki wiod�cej do wej�cia ci�gn�y si� bardzo starannie utrzymane rabaty z kwiatami. Burt zatrzyma� samoch�d. - Co robisz? - Chc� si� tu rozejrze� - odpar�. - To jedyne miejsce w mie�cie, gdzie nie zalega dziesi�cioletnia warstwa kurzu. Popatrz na tablic� og�oszeniow� z wypisanymi tematami kaza�. Pos�usznie spojrza�a we wskazanym kierunku. Pod szk�em widnia� starannie wykaligrafowany napis: POT�GA I MI�OSIERDZIE TEGO, KT�RY PRZECHADZA SI� ZA RZ�DAMI. Kazanie zosta�o wyg�oszone dwudziestego czwartego lipca tysi�c dziewi��set siedemdziesi�tego sz�stego roku - by�a to poprzednia niedziela. - Ten, Kt�ry Przechadza Si� Za Rz�dami - mrukn�� Burt i wy��czy� silnik. - To chyba jedno z dziewi�ciu tysi�cy u�ywanych w samej tylko w Nebrasce imion Boga. Idziesz? Na twarzy Vicky nie pojawi� si� nawet cie� u�miechu. - Nie. - Dobrze. Jak chcesz. - Nie by�am w ko�ciele od czasu, kiedy opu�ci�am dom rodzinny, a ju� na pewno nie chc� wchodzi� do tego ko�cio�a i nie chc� przebywa� w tym mie�cie. �miertelnie si� boj�. Burt, czy nie mo�emy po prostu st�d wyjecha�? - Zajmie mi to tylko minut�. - Burt, mam zapasowe kluczyki. Je�li nie wr�cisz za pi�� minut, odjad� i zostawi� ci� tutaj na pastw� losu. - Jak m�wi�, �e minut�, to minut�, prosz� pani. - Niemniej ostrzegam, �e zrobi� to, co m�wi�. Chyba �e jak zwyk�y bandzior wydrzesz mi z torebki te kluczyki. Wiem, �e jeste� do tego zdolny. - Ale w g��bi serca nie wierzysz, �e mog� co� podobnego zrobi�, prawda? - Nie. Jej torebka le�a�a mi�dzy nimi. Chwyci� j�. Vicky krzykn�a i pr�bowa�a jeszcze z�apa� za pasek, ale Burt by� szybszy. Bezwstydnie, nie fatyguj�c si� nawet, �eby poszuka� kluczyk�w, po prostu wywr�ci� torebk� dnem do g�ry i wszystko z niej wysypa�. Kluczyki zal�ni�y mi�dzy chusteczkami, kosmetykami, bilonem i starymi listami zakup�w. Vicky b�yskawicznie wyci�gn�a d�o� w ich stron�, ale i tym razem Burt okaza� si� szybszy. Schowa� kluczyki do kieszeni. - Nie masz prawa mi tego robi� - powiedzia�a z p�aczem. - Oddaj mi je natychmiast. - Nie ma mowy - odpar� twardo i popatrzy� na ni� oboj�tnie. - Wykluczone. - Burt, prosz�. Tak bardzo si� boj�. Nie�mia�o wyci�gn�a w jego stron� d�o�. - Poczeka�aby� najwy�ej dwie minuty i dosz�a do wniosku, �e i tak trwa to stanowczo za d�ugo. - Nigdy bym... - Odjecha�aby�, �miej�c si� ze mnie w ku�ak. M�wi�aby� sobie: "To oduczy Burta sprzeciwia� mi si�, kiedy czego� bardzo chc�". Czy� w�a�nie nie to motto przy�wieca�o ci w czasie trwania naszego ma��e�stwa? "Oducz� Burta sprzeciwia� si� mojej woli". Wysiad� z samochodu. - Prosz�, Burt - zaskomli�a, przesuwaj�c si� na jego fotel. - Pos�uchaj... wiem... wyjed�my z miasta i zadzwo�my na policj� z pierwszej napotkanej budki telefonicznej. Mam du�o drobnych. Ja po prostu... mo�emy... nie zostawiaj mnie samej, Burt, nie zostawiaj mnie tu samej! Zatrzasn�� za sob� drzwi, opar� si� na chwil� o bok t-birda i nacisn�� kciukami ga�ki oczne. Vicky �omota�a od �rodka w szyb� i wo�a�a jego imi�. Oj, dostanie mi si�, kiedy ju� znajd� jakiego� przedstawiciela tutejszych w�adz i pozb�d� si� cia�a, pomy�la�. Oj, b�d� mia� za swoje. Odwr�ci� si� i pomaszerowa� wy�o�on� kamiennymi p�ytami alejk� w stron� ko�cielnych drzwi. Zdecydowa�, �e przez dwie, trzy minuty porozgl�da si� i niezw�ocznie wr�ci do samochodu. Zreszt� wedle wszelkiego prawdopodobie�stwa ko�ci� i tak b�dzie zamkni�ty. Ale drzwi otworzy�y si� �atwo i cicho na dobrze naoliwionych zawiasach (naoliwionych z pe�nym czci i namaszczenia szacunkiem, b�ysn�o mu w g�owie, i my�l ta wyda�a mu si�, nie wiadomo dlaczego, strasznie �mieszna). Wkroczy� do westybulu, w kt�rym panowa� przenikaj�cy do szpiku ko�ci ch��d. Burt przez chwil� przyzwyczaja� oczy do panuj�cego tam p�mroku. Pierwsz� rzecz�, jak� dostrzeg�, by� stos drewnianych liter porozrzucanych niedbale w odleg�ym k�cie. Zaintrygowany, ruszy� w tamt� stron�. W przeciwie�stwie do reszty westybulu, kt�ry by� czysty i nie by�o w nim krztyny kurzu, litery sprawia�y wra�enie starych i zapomnianych, zupe�nie jak tamten kalendarz w barze. Roz�o�y� je na dywanie - wszystkich by�o szesna�cie sztuk - i zacz�� tworzy� z nich najprzer�niejsze kombinacje. PTY� Wӣ STOK BACIO. Bez sensu. BATYST Pӣ KO�CI W�. Te� �le... nie, KO�CI. Szybko u�o�y� s�owo KO�CIӣ. Zacz�� intensywnie wpatrywa� si� w pozosta�e litery. BATYST W P�. Idiotyzm. Zabawia si� tutaj w dzieci�ce uk�adanki, a tam, w samochodzie, Vicky dostaje ju� pomieszania zmys��w. Podni�s� si� z pod�ogi i zamierza� ruszy� do wyj�cia, kiedy nagle znalaz� rozwi�zanie. Przykucn��, szybko przesun�� liter� P, a nast�pnie ustawi� na odpowiednich miejscach � i W. KO�CIӣ BAPTYST�W. Litery te musia�y niegdy� tworzy� napis na �cianie frontowej, ale kto� je usun�� i cisn�� niedbale w ciemny k�t. P�niej musiano budynek odmalowa�, gdy� na frontonie nie by�o �adnych �lad�w po napisie. Dlaczego usuni�to nazw� ko�cio�a? Dlatego, �e nie by� to ju� ko�ci� baptyst�w. W takim razie czyj? Z jakich� niejasnych wzgl�d�w pytanie to sprawi�o, �e po krzy�u przeszed� mu lodowaty dreszcz. Burt szybko wsta� z pod�ogi i otrzepa� palce z kurzu. Zgoda, zdj�li z frontonu napis. Ale czego to dowodzi? Mo�e zamienili to miejsce na Ko�ci� Prozaicznych Czynno�ci Flipa Wilsona *. Ale co si� tu naprawd� sta�o? Zniecierpliwiony potrz�sn�� g�ow� i pchn�� drzwi prowadz�ce do �rodka ko�cio�a. Popatrzy� na naw� g��wn� i poczu�, �e mrozi go strach, zaciska stalow� obr�cz� gard�o. G�o�ny oddech Burta m�ci� spok�j nabrzmia�ego cisz� pomieszczenia. Za o�tarzem widnia� gigantyczny obraz Chrystusa i Burt pomy�la�: Gdyby ju� nic innego w tym mie�cie nie wystraszy�o Vicky, na widok tego obrazu zacz�aby wrzeszcze�. Na twarzy Chrystusa malowa� si� lisi u�mieszek. Oczy mia� wielkie, szeroko rozwarte, w niepokoj�cy spos�b przypominaj�ce Lona Chaneya z Ducha w operze. W ka�dej z ogromnych, czarnych �renic widnia� kto� (grzesznik zapewne) p�awi�cy si� w morzu ognia. Ale najdziwniejsze by�o to, �e Chrystus mia� zielone w�osy... zielone w�osy, kt�re, gdy Burt bli�ej im si� przyjrza�, okaza�y si� pl�tanin� �odyg i li�ci kukurydzy. Obraz wykonany zosta� bardzo prymitywnie, ale zarazem by� niebywale sugestywny. Zupe�nie jak- by namalowa�o go uzdolnione dziecko - m�g� to by� Chrystus ze Starego Testamentu albo jaki� inny, poga�ski Chrystus, kt�ry zamiast prowadzi� swoje owieczki, zarzyna je w ofierze. Na ko�cu lewego rz�du �awek znajdowa�y si� organy piszcza�kowe i w pierwszej chwili Burt nie m�g� zorientowa� si�, co jest z nimi nie w porz�dku. Podszed� zatem do nich lew� naw� i tam dopiero ogarn�o go skrajne przera�enie. Klawisze instrumentu zosta�y wyrwane, peda�y usuni�te, a same piszcza�ki... wype�nione suchymi jak pieprz plewami i kukurydzianym ziarnem. Nad organami widnia� starannie wykaligrafowany napis: �ADNEJ MUZYKI Z WYJ�TKIEM TEJ, KT�R� TWORZY. LUDZKI J�ZYK, RZECZE PAN. Vicky mia�a racj�. Dzia�o si� tu co� przera�aj�cego. Przez chwil� rozwa�a� pomys�, �eby zaprzesta� dalszych poszukiwa�, da� sobie spok�j z urz�dem miejskim, wr�ci� do samochodu i opu�ci� miasteczko najszybciej, jak to mo�liwe. Ale a� skr�ci� si� wewn�trznie na my�l o takim rozwi�zaniu. Przyznaj si� uczciwie sam przed sob�, powiedzia� w duchu. Masz zamiar podarowa� jej drogi dezodorant "Ban 5000" jako zado��uczynienie za to, �e to ona od samego pocz�tku mia�a racj�, a nie ty. Wr�ci, ale za kilka minut. Ruszy� w stron� kazalnicy, my�l�c: Przecie� do Gatlin bez przerwy musi kto� przyje�d�a�. Przecie� w s�siednich miasteczkach �yj� ludzie, kt�rzy maj� tu krewnych i przyjaci�. Od czasu do czasu zapewne przeje�d�a patrol policji stanowej. A energia elektryczna? Gdyby od dwunastu lat nikt w Gatlin nie u�ywa� pr�du, natychmiast by to zauwa�ono. Wniosek? To, co si� pozornie wyprawia w miasteczku, jest po prosto niemo�liwe. A jednak ca�y czas dr�czy� go niepok�j. Wszed� po czterech wy�o�onych dywanem stopniach, stan�� obok o�tarza i popatrzy� na puste rz�dy �awek po�yskuj�ce w zalegaj�cym �wi�tyni� p�mroku. Ca�y czas czu� wlepiony w plecy wzrok tych niesamowitych i z ca�� pewno�ci� niechrze�cija�skich oczu z malowid�a. Na pulpicie, przy kt�rym czyta si� lekcj�, le�a�a wielka Biblia otwarta na trzydziestym �smym rozdziale Ksi�gi Joba. Burt pochyli� si� nad tekstem i przeczyta�: "Potem Pan odpowiedzia� Jobowi po�r�d zawieruchy i rzek�: Kt� to zaciemnia m�j plan s�owami bezmy�lnymi?... Gdzie by�e�, gdy zak�ada�em ziemi�? Powiedz, je�li wiesz i rozumiesz" *. Pan. Ten Kt�ry Przechadza Si� Za Rz�dami. Powiedz, je�li wiesz i rozumiesz. I prosz�, daj spok�j kukurydzy. Kartkowa� Bibli�. Stronice g�o�no i sucho szele�ci�y - d�wi�kiem, jaki wydawa�yby duchy, gdyby naprawd� istnia�y. Ale w miejscu takim jak to �atwo w duchy uwierzy�. Burt spostrzeg�, �e niekt�re partie ksi�gi zosta�y wydarte, g��wnie w Nowym Testamencie, a kto� zada� sobie wiele trudu, �eby dobremu kr�lowi Jakubowi dorysowa� no�yczki. Ale sam Stary Testament pozosta� nietkni�ty. Burt zamierza� w�a�nie odej�� od o�tarza, kiedy ujrza� le��c� na dolnej p�ce inn� ksi�g�. Si�gn�� po ni�, s�dz�c, �e mo�e to by� ko�cielny rejestr �lub�w, konfirmacji i pogrzeb�w. Skrzywi� si� na widok napisu wyt�oczonego na ok�adce i umieszczonego na stylizowanym, nieudolnie poz�oconym wizerunku li�cia: NIECH NIEGOCI�COWI ODJ�TA ZOSTANIE G�OWA, A�EBY ZIEMIA PONOWNIE �YZN� BY� MOG�A, RZECZE PAN ZAST�P�W. Wszystko wskazywa�o na to, �e my�li mieszka�c�w miasteczka bieg�y tylko jednym torem i by�y bardzo monotematyczne; Burta jednak niewiele to obchodzi�o. Otworzy� ksi�g� na pierwszej, poliniowanej szeroko stronnicy. Natychmiast spostrzeg�, �e pismo wysz�o spod r�ki dziecka; miejscami wr�cz wida� by�o �lady wytartych gumk� kleks�w. Burt cho� nie stwierdzi� b��d�w, zauwa�y�, �e litery by�y du�e i po dziecinnemu raczej starannie wyrysowane ni� napisane. Pochyli� si� nad pierwsz� kolumn�. Amos Deigan (Richard), ur. 04. 09. 1945 04. 09. 1964 Isaac Renfrew (Willam), ur. 19. 09. 1945 19. 09. 1964 Zepeniah Kirk (George), ur. 14. 10. 1945 14. 10. 1964 Mary Wells (Roberta), ur. 12. 11. 1945 12. 11. 1964 Yeman Hollis (Edward), ur. 05. 01. 1946 05. 01. 1965 Burt ze zmarszczonymi brwiami studiowa� kolejne stronnice. Mniej wi�cej w trzech czwartych ksi�gi podw�jna kolumna nieoczekiwanie si� ko�czy�a: Rachel Stigman (Donna), ur. 21. 06. 1957 21. 06. 1976 Moses Richardson (Henry), ur. 15. 08. 1957 Malachi Boardman (Craig), ur. 15. 08. 1957 Pod ostatni� pozycj� figurowa�a Ruth Clawson (Sandra), ur. 30. 04. 1961. Burt zerkn�� na p�k�, na kt�rej znalaz� t� ksi�g�, i po chwili wyci�gn�� dwie dalsze. Pierwsza nosi�a ten sam tytu�: NIECH NIEGODZIWCOWI ODJ�TA ZOSTANIE G�OWA... i stanowi�a kontynuacj� poprzedniej; pojedyncza kolumna podaj�ca imiona, nazwiska i daty urodzin. Na pocz�tku wrze�nia 1964 roku znalaz� Joba Gilmana (Clayton), ur. 16. 09.; kolejny zapis dotyczy� Eve Tobin, ur. 16. 06. 1965. Brak drugiego imienia w nawiasie. Trzecia ksi�ga by�a pusta. Nie odchodz�c zza o�tarza, Burt g��boko si� zamy�li�. W tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym czwartym roku co� si� tutaj wydarzy�o. Co�, co mia�o �cis�y zwi�zek z religi�, kukurydz� i... dzie�mi. "Panie b�agamy pob�ogos�aw nasze plony. W imi� Jezusa Chrystusa, amen" I oto n� wznosi si� wysoko nad ofiarnym jagni�ciem... Jagni�ciem? Zapewne wpadli w mani� religijn�. Sami, zupe�nie sami, odci�ci od �wiata zewn�trznego tysi�cami kilometr�w kwadratowych szeleszcz�cej tajemniczo kukurydzy. Samotni pod siedemdziesi�cioma milionami akr�w b��kitnego nieba. Samotni pod czujnym okiem Boga, dziwnego zielonego Boga, Pana kukurydzy; Boga, kt�ry jest prastary, obcy i wiecznie g�odny. Ten, Kt�ry Przechadza Si� Za Rz�dami. Burt poczu�, �e lodowacieje od �rodka. Vicky, pozw�l, �e opowiem ci pewn� histori�. Opowiem ci o Amosie Deiganie, kt�ry urodzi� si� jako Richard Deigan czwartego wrze�nia tysi�c dziewi��set czterdziestego pi�tego roku. W roku tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym czwartym przyj�� imi� Amos, oryginalne imi� ze Starego Testamentu, imi� jednego z pomniejszych prorok�w. No c�, Vicky, czy wiesz, co si� dalej sta�o? Nie �miej si�. �w Dick Deigan i jego przyjaciele - mi�dzy innymi Billy Renfrew, George Kirk, Roberta Wells i Eddie Hollis - stworzyli sobie religi� i zabili w�asnych rodzic�w. Wszystkich bez wyj�tku. Czy to nie koszmarne? Zastrzelili ich w ��kach, zasztyletowali w wannach, podali zatrute kolacje, powiesili, rozpruli im brzuchy; sam nie wiem co jeszcze. Dlaczego? Kukurydza. Mo�e przysz�a jaka� zaraza, a oni doszli do wniosku, �e to kara za to, i� po ziemi chodzi zbyt wielu grzesznik�w? Ofiar zawsze ma�o. Zapewne robili to na polach, mi�dzy rz�dami kukurydzy. Nie mam poj�cia, sk�d to wiem, Vicky, ale jestem �wi�cie przekonany, i� zdecydowali, �e ka�dy z nich powinien �y� dziewi�tna�cie lat. Richard "Amos" Deigan, bohater naszej historii, swoje dziewi�tnaste urodziny obchodzi� czwartego wrze�nia tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tego czwartego roku - dat� t� znam z ksi�gi. S�dz�, �e go zabili. Z�o�yli w ofierze kukurydzy. Czy� to nie urocza historyjka? Ale teraz pos�uchaj o Rachel Stigman, kt�ra do tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tego czwartego by�a Donn� Stigman. Dziewi�tna�cie lat sko�czy�a dwudziestego pierwszego czerwca - mniej wi�cej miesi�c temu. Moses Richardson urodzi� si� dwudziestego dziewi�tego lipca - a wi�c urodziny b�dzie obchodzi� za trzy dni. Jak my�lisz co si� przytrafi poczciwemu Mosesowi dwudziestego dziewi�tego bie��cego miesi�ca. Bo ja chyba wiem. Burt obliza� suche nagle wargi. Vicky, i jeszcze jedno. Sp�jrz na to. Mamy tutaj Joba Gilmana (Claytona) urodzonego sz�stego wrze�nia tysi�c dziewi��set sze��- dziesi�tego czwartego roku. A� do szesnastego czerwca tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tego pi�tego nie notujemy �adnych naro- dzin. Dziesi�ciomiesi�czna luka. Wiesz, co my�l�? My�l�, �e pozabijali ju� wszystkich swoich rodzic�w, nawet matki w ci��y. A p�niej jedno z nich -jedna - w pa�dzierniku tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tego czwartego roku zasz�a w ci��� i da�a �ycie Eve; kt�ra� z tych szesnasto-, siedemnastoletnich dziewcz�t. Eve! Pierwsza kobieta! Ponownie gor�czkowo przekartkowa� ksi�g� i zatrzyma� si� przy Eve Tobin. Pod ni� znajdowa�a si� jeszcze jedna pozycja: "Adam Greenlaw, ur. 11.07.1965". Powinno by� ich zatem jedena�cioro, pomy�la� i poczu� g�si� sk�rk�. By� mo�e gdzie� si� tutaj czaj�. Gdziekolwiek. Ale jak to mo�liwe? Jak tak� rzecz da�o si� utrzyma� w sekrecie? Jak mog�o to trwa� a� tyle lat? Chyba �e sam B�g wyrazi� na to zgod�. - Jezu s�odki! - mrukn�� na g�os Burt i w tej samej chwili rozleg� si� klakson t-birda. Ci�g�y sygna�. Burt zerwa� si� jak oparzony. Odskoczy� od o�tarza i pobieg� �rodkow� naw�. Z impetem pchn�� drzwi wyprowadzaj�ce z westybulu przed ko�ci� i stan�� pod pal�cymi promieniami s�o�ca. Dozna� zawrotu g�owy. Vicky siedzia�a za kierownic� nienaturalnie wyprostowana. R�ce trzyma�a na klaksonie i gwa�townie odwraca�a g�ow� to w lewo, to w prawo. Ze wszystkich stron nadchodzi�y dzieci. Niekt�re rado�nie si� �mia�y. Nios�y no�e, siekiery, stalowe rurki, kamienie, m�otki. Jedna z dziewczynek, o�mioletni zapewne szkrab z pi�knymi, jasnymi jak u anio�ka w�osami, d�wiga�a lewarek do podnoszenia samochod�w. Ch�opska bro�. Ani jednego karabinu, ani jednego rewolweru. Burt poczu� straszn� ochot�, �eby wrzasn��: "Kt�ry z was jest Adamem? Kt�ra z was jest Eve? Kt�re s� matkami? Kt�re s� c�rkami? A ojcowie? Synowie?" Powiedz, je�li wiesz i rozumiesz. Dzieciaki mrowi�y si�, wynurza�y z bocznych uliczek, zza drzew, prze�azi�y przez zrobione z �a�cuch�w ogrodzenie otaczaj�ce szkolne boisko przy pierwszej przecznicy po zachodniej stronie miasteczka. Niekt�re spogl�da�y oboj�tnie na Burta, kt�ry jak wmurowany sta� na prowadz�cych do ko�cio�a schodach. Inne szturcha�y si� wzajemnie, wskazywa�y go palcami i... przesy�a�y mu serdeczne, dzieci�ce u�miechy. Dziewcz�ta mia�y na sobie d�ugie, br�zowe, we�niane sukienki i sp�owia�e narzutki. Ch�opcy, niczym pastorzy kwakr�w, nosili si� na czarno, a g�owy nakrywali niskimi kapeluszami o sztywnych rondach. Dzieciaki p�yn�y potokami przez miejski ryneczek, po trawnikach, niekt�re przechodzi�y przez dziedziniec ko�cio�a, kt�ry do roku tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tego czwartego by� ko�cio�em baptyst�w. Mija�y Burta tak blisko, �e m�g� ich dotkn��. Wszystkie kierowa�y si� w stron� samochodu. - Strzelba! - wrzasn�� Burt. - Vicky, strzelba! Ale ona by�a sparali�owana ze strachu; widzia� to nawet z daleka, z ko�cielnych schod�w. W�tpi� wr�cz, czy przez zasuni�te szyby w og�le dotar� do niej jego g�os. Dzieciarnia skupi�a si� przy t-birdzie. Siekiery, tasaki, stalowe rurki zacz�y rytmicznie wznosi� si� i opada�. M�j Bo�e, a ja na to patrz�!