4140

Szczegóły
Tytuł 4140
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4140 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4140 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4140 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Clive Cussler VIXEN O3 Przek�ad W�adys�aw J Wojciechowski Rocznikowi �49 ze szko�y �redniej w Alhambrze, kt�ry wreszcie zorganizowa� zjazd Baza lotnicza Buckley Field, Kolorado, stycze� 1954 Nico�� Samolot stratosferyczny typu Boeing C-97 wygl�da� jak grobowiec. By� mo�e ze wzgl�du na mro�n�, zimow� noc, a mo�e z powodu zamieci i �niegu zbieraj�cego si� na skrzyd�ach i kad�ubie. S�abe �wiat�o z kabiny pilot�w i niewyra�ne cienie pracownik�w obs�ugi pot�gowa�y niesamowit� atmosfer� tej sceny. Majorowi Raymondowi Vylanderowi z lotnictwa Stan�w Zjednoczonych widok ten specjalnie si� nie spodoba�. Patrzy� w milczeniu na odje�d�aj�c� i znikaj�c� w burzowej ciemno�ci cystern� z paliwem. Z ty�u kad�uba, wielkiego jak brzuch wieloryba, opuszczono ramp� za�adowcz�, luk towarowy otworzy� si� wolno, rzucaj�c prostok�t �wiat�a na pot�ny podno�nik wid�owy. Vylander spojrza� w bok na dwa rz�dy bia�ych �wiate� wyznaczaj�cych d�ugi na trzy tysi�ce trzysta metr�w, biegn�cy po r�wninach Kolorado pas startowy Morskiej Bazy Lotniczej Buckley. Upiorny blask reflektor�w roz�wietla� noc i stopniowo znika� za zas�on� padaj�cego �niegu. Odwr�ci� wzrok i popatrzy� na zm�czon� twarz, odbijaj�c� si� w okiennej szybie. Czapk� zsun�� niedbale na ty� g�owy, ods�aniaj�c g�ste br�zowe w�osy. Lekko pochylony do przodu sprawia� wra�enie napi�tego jak sprinter czekaj�cy na strza� startera. Niewyra�ne odbicie jego postaci na tle majacz�cego w dali samolotu spowodowa�o, �e mimowolnie zadygota�. Zamkn�� oczy, zepchn�� t� scen� w niepami�� i ponownie spojrza� na pomieszczenie. Siedz�cy na kraw�dzi biurka admira� Walter Bass starannie z�o�y� map� meteo, otar� chusteczk� spocone czo�o, a potem skin�� na Vylandera. - Od wschodnich zboczy G�r Skalistych zbli�a si� front. Powinien pan wyrwa� si� z niego gdzie� nad kontynentalnym dzia�em wodnym. - Pod warunkiem, �e wcze�niej uda mi si� poderwa� tego dupiastego ptaszka z ziemi. - Na pewno. - Poderwanie do lotu ci�kiej maszyny z pe�nym zapasem paliwa i �adunkiem o wadze czterdziestu ton, podczas �nie�ycy, przy bocznym wietrze wiej�cym z pr�dko�ci� czterdziestu pi�ciu kilometr�w na godzin�, a na dodatek z lotniska na wysoko�ci p�tora tysi�ca metr�w nad poziomem morza to z pewno�ci� nie jest zwyczajny start. - Ka�dy czynnik zosta� dok�adnie przeanalizowany - odpar� ch�odno Bass. - Ko�a powinny oderwa� si� od ziemi z zapasem dziewi�ciuset metr�w do ko�ca pasa. Vylander opad� na fotel jak balon, z kt�rego usz�o powietrze. - Czy warto ryzykowa� w ten spos�b �ycie mojej za�ogi, admirale? Co jest tak cholernie wa�ne dla marynarki Stan�w Zjednoczonych, �e w samym �rodku nocy �ci�ga nie wiadomo gdzie samolot nale��cy do lotnictwa, by transportowa� jaki� z�om na jedn� z wysepek Pacyfiku? Na twarzy Bassa pojawi� si� na moment rumieniec emocji, lecz po chwili jego oblicze z�agodnia�o. Gdy si� odezwa�, m�wi� delikatnie, prawie przepraszaj�co: - To jest dziecinnie proste, majorze. Ten z�om, jak pan powiedzia�, jest �adunkiem o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie, przeznaczonym do supertajnego programu badawczego. Poniewa� pa�ski samolot stratosferyczny by� jedynym �rodkiem ci�kiego transportu w promieniu tysi�ca kilometr�w, lotnictwo zgodzi�o si� wypo�yczy� go czasowo marynarce. A zatem to oni wrobili pana i pa�sk� za�og� w ten interes. To wszystko. Vylander rzuci� Bassowi przenikliwe spojrzenie. - Nie chcia�bym, �eby to wygl�da�o na niesubordynacj�, admirale, ale to nie jest wszystko. W ka�dym razie w przypadku zadania, kt�re mo�e si� nie powie��. Bass obszed� biurko i usiad�. - Niech pan uwa�a ten lot za rutynowy, nic wi�cej. - By�bym panu wdzi�czny, sir, gdyby zechcia� pan rzuci� par� szczeg��w i o�wieci� mnie, co stanowi zawarto�� pojemnik�w za�adowanych do mojego przedzia�u towarowego. - Przykro mi - odpar� Bass unikaj�c wzroku majora - ale ta sprawa jest �ci�le tajna. Vylander wiedzia�, �e admira� k�amie. Podni�s� si� ci�ko, wzi�� do r�ki plastikow� teczk� z mapami i planem lotu i ruszy� w stron� drzwi. Tam jednak zatrzyma� si� i odwr�ci�. - Na wypadek, gdyby�my musieli awaryjnie... - Nic z tych rzeczy! Gdyby w powietrzu zaistnia�a sytuacja awaryjna - oznajmi� z namaszczeniem Bass - sprowadzicie maszyn� na ziemi� na nie zamieszkanym terenie. - Prosi pan o zbyt wiele. - To nie jest pro�ba, lecz rozkaz! Panu i pa�skiej za�odze nie wolno opu�ci� samolotu na trasie st�d do miejsca przeznaczenia bez wzgl�du na to, jak skrajne okoliczno�ci mog� zaistnie�. Twarz Vylandera spochmurnia�a. - W takim razie my�l�, �e to ju� wszystko. - Jest jeszcze co�. - Mianowicie? - Powodzenia - powiedzia� Bass, a na jego wargach pojawi� si� delikatny u�miech. Ten u�miech zupe�nie nie spodoba� si� Vylanderowi. Otworzy� drzwi i, nie odpowiadaj�c, wyszed� na mr�z. W kabinie pilot�w porucznik Sam Gold, drugi pilot, pochylony tak nisko, �e jego g�owa znajdowa�a si� o p� metra poni�ej zag��wka, zaj�ty by� wykazem czynno�ci kontrolnych, podczas gdy tu� za nim, po jego lewej stronie kapitan George Hoffman, nawigator, bawi� si� k�tomierzem. Kiedy Vylander wszed� do kabiny z przedzia�u towarowego, nikt nie zwr�ci� na niego najmniejszej uwagi. - Kurs ustalony? - spyta� Hoffmana. - Ca�� t� wst�pn� paskudn� robot� za�atwili spece z marynarki. Chocia� nie powiem, �eby spodoba�o mi si� wytyczenie naszej trasy. Zbyt wydumane. Ka�� nam lecie� nad najbardziej odludn� cz�ci� Zachodu. Na twarzy Vylandera pojawi� si� niepok�j, co Hoffman od razu zauwa�y�. Major spojrza� przez rami� na wielkie stalowe pojemniki, przymocowane pasami w sekcji towarowej, i pr�bowa� wyobrazi� sobie ich zawarto��. Zamy�lenie przerwa� mu starszy sier�ant Joe Burns o kamiennej twarzy Bustera Keatona, in�ynier pok�adowy, kt�ry pracowa� przy wej�ciu do kabiny. - Wszystko zapi�te na ostatni guzik i gotowe do odlotu w sin� dal, majorze. Vylander skin�� g�ow�, nie spuszczaj�c wzroku z pojemnik�w. - W porz�dku, ruszajmy w drog� tym horrorem na k�kach. Pierwszy silnik obr�ci� i zagdaka�, a zaraz po nim o�y�y trzy pozosta�e. Wtedy od��czono dodatkowe zasilanie, wyci�gni�to klocki spod k� i Vylander zacz�� wolno ko�owa� przeci��on� maszyn� w stron� ko�ca pasa startowego. Stra�nicy i ludzie z obs�ugi odwr�cili si� i pobiegli schroni� w cieple pobliskiego hangaru, a p�d powietrza wali� ich po plecach. *** Admira� Bass sta� w wie�y kontrolnej lotniska Buckley i obserwowa�, jak stratosferyczny samolot sunie niczym oci�a�y �uk po omiatanym �niegiem lotnisku. W d�oni trzyma� s�uchawk� i spokojnie m�wi� do mikrofonu: - Mo�e pan powiadomi� prezydenta, �e Vixen 03 przygotowuje si� do startu. - Jaki jest przewidywany czas przybycia na miejsce? - spyta� stanowczym g�osem Charles Wilson, sekretarz obrony. - Bior�c pod uwag� tankowanie paliwa na Hickam Field na Hawajach, Vixen 03 powinien wyl�dowa� w rejonie pr�b mniej wi�cej o godzinie czternastej czasu waszyngto�skiego. - Ike zaplanowa� nas na jutro, na �sm� rano. Nalega, �eby dostarczy� mu szczeg�owe sprawozdanie ze zbli�aj�cych si� pr�b i na bie��co informowa� o locie Vixen 03. - Natychmiast wylatuj� do Waszyngtonu. - Chyba nie musz� dok�adnie wyja�nia�, admirale, co by si� sta�o, gdyby ten samolot rozbi� si� w pobli�u jakiego� wi�kszego miasta. Bass milcza� przez d�ug� chwil� pe�n� przera�aj�cej ciszy. - Tak, panie sekretarzu, to by�by koszmar, z kt�rym �aden z nas nie potrafi�by �y�. *** - Ci�nienie i moment obrotowy nieznacznie za ma�e - og�osi� sier�ant Burns. Wpatrywa� si� w tablic� wska�nik�w jak sroka w gnat. - Wystarczy, �eby go poderwa�? - spyta� z nadziej� Gold. - Przykro mi, poruczniku. W rozrzedzonym powietrzu Denver silniki spalinowe nie pracuj� r�wnie dobrze jak na poziomie morza. Przy uwzgl�dnieniu tego wskazania miernik�w odpowiadaj� sytuacji. Vylander popatrzy� na wst�g� asfaltu przed nimi. �nie�yca zel�a�a, wi�c prawie m�g� dojrze� oznaczenie po�owy d�ugo�ci pasa. Serce zacz�o mu bi� troch� szybciej, dotrzymuj�c tempa gwa�townym ruchom wycieraczek na szybach. Bo�e, pomy�la�, on nie wygl�da na d�u�szy ni� st� bilardowy. Zupe�nie jak w transie si�gn�� po mikrofon. - Vixen 03 do wie�y. Gotowy do startu. Over. - Ta maszynka w ca�o�ci nale�y do pana - zatrzeszcza� znajomy g�os admira�a Bassa. - Niech pan ocali dla mnie t� p�kat� ameryka�sk� laluni�. Vylander odmeldowa� si�, zwolni� hamulce i wszystkie cztery manetki przesun�� a� do oporu. C-97 pchn�� sw�j przypominaj�cy kartofel nos w sypi�cy �niegiem wiatr i zacz�� sun�� z wysi�kiem wzd�u� d�ugiej wst�gi pasa. Tymczasem Gold informowa� monotonnie o rosn�cej pr�dko�ci: - Siedemdziesi�t pi�� na godzin�. O wiele za wcze�nie mign�� obok znak z du�� cyfr� 9. - Przed nami dwa tysi�ce siedemset metr�w - m�wi� jednostajnie Gold. - Pr�dko�� sto pi��. Bia�e �wiat�a wyznaczaj�ce pas gin�y za ko�cami skrzyde�. Maszyna par�a do przodu - pot�ne silniki marki Pratt-Whitney pracowa�y na pe�nych obrotach, a cztero�opatkowe �mig�a chwyta�y rozrzedzone powietrze. Vylander tak mocno zacisn�� d�onie na wolancie, �e zbiela�y mu knykcie. Mrucza� na przemian modlitwy i przekle�stwa. - Pr�dko�� sto pi��dziesi�t, zosta�o dwa tysi�ce metr�w. Burns nie spuszcza� wzroku z tablicy przyrz�d�w, uwa�nie obserwowa� ka�de drgni�cie wska�nik�w, got�w natychmiast wykry� najmniejszy objaw zapowiadaj�cy k�opoty. Hoffman m�g� tylko siedzie� bezsilnie i przygl�da� si�, jak pas startowy znika z nadmiern�, jak mu si� wydawa�o, pr�dko�ci�. - Sto osiemdziesi�t. Vylander zacz�� walczy� z kolumn� sterownicz�, gdy maszyn� zaatakowa� porywisty boczny wiatr. Kropelka potu sp�yn�a mu niepostrze�enie po policzku i spad�a na udo. Ze zniecierpliwieniem czeka� na jakikolwiek znak, �e samolot robi si� l�ejszy, lecz nadal mia� wra�enie, i� jaka� gigantyczna d�o� dociska kabin� do ziemi. - Pr�dko�� dwie�cie. W�a�nie min�li�my znacznik tysi�c pi��set metr�w. - No, le�, dziecinko, le� - b�aga� Hoffman, a meldunki Golda posypa�y si� jeden za drugim. - Dwie�cie pi�tna�cie. Zosta�o nam tysi�c metr�w. - Zwr�ci� si� do Vylandera: - W�a�nie min�li�my punkt krytyczny - podrywa� si� albo hamowa�. - No i mamy margines bezpiecze�stwa admira�a Bassa - mrukn��. - Za chwil� sze��set metr�w. Pr�dko�� dwie�cie trzydzie�ci. Vylander widzia� ju� czerwone �wiat�a ko�ca pasa startowego. Zdawa�o mu si�, �e steruje ska��. Gold spogl�da� na niego nerwowo, wyczekuj�c ruchu �okci, co by znaczy�o, �e major zacz�� podrywa� maszyn�. Vylander nadal siedzia� nieruchomo jak worek portlandzkiego cementu. - O Bo�e... znacznik trzystu metr�w... bli�ej, bli�ej, za nami. Vylander delikatnie �ci�gn�� wolant na siebie. Przez prawie trzy sekundy, kt�re d�u�y�y si� jak wieczno��, nic si� nie dzia�o. Lecz nagle samolot oderwa� si� od asfaltu i wzni�s� - zaledwie pi��dziesi�t metr�w przed ko�cem pasa startowego. - Schowa� podwozie! - powiedzia� ochryple Vylander. Min�o jeszcze kilka nerwowych chwil, dop�ki podwozie nie zamkn�o si� w gniazdach, i dopiero wtedy Vylander poczu� lekkie zwi�kszenie pr�dko�ci. - Podwozie schowane - oznajmi� Gold. Klapy zosta�y podniesione na wysoko�ci stu dwudziestu metr�w i wszyscy czterej m�czy�ni odetchn�li z ulg�, gdy Vylander po�o�y� maszyn� w lekki skr�t na p�nocny zach�d. Pod lewym skrzyd�em zamigota�y �wiat�a Denver, lecz wkr�tce znikn�y za chmurami. Vylander nie rozlu�ni� si�, dop�ki pr�dko�� wzgl�dem powietrza nie zwi�kszy�a si� do trzystu kilometr�w na godzin�, a wysoko�� do tysi�ca metr�w. - Hop, hop i posz�o - odetchn�� Hoffman. - Przyznam, �e tam w dole mia�em troch� stracha. - Witamy w klubie - u�miechn�� si� Burns. Gdy Vylander przebi� si� przez pow�ok� chmur i wyr�wna� lot na pu�apie czterech tysi�cy o�miuset metr�w w kierunku zachodnim nad G�ry Skaliste, zwr�ci� si� do Golda: - Przejmij stery. P�jd� sprawdzi�, co s�ycha� z ty�u. Gold spojrza� badawczo na majora, gdy� ten zazwyczaj nie oddawa� ster�w tak wcze�nie. - Mam - zameldowa�, k�ad�c d�onie na wolancie. Vylander odpi�� pasy bezpiecze�stwa i wszed� do przedzia�u �adunkowego, uwa�nie zamykaj�c za sob� drzwi do kabiny. Naliczy� trzydzie�ci sze�� b�yszcz�cych pojemnik�w z nierdzewnej stali, mocno przytroczonych do drewnianych klock�w na pod�odze. Zacz�� uwa�nie sprawdza� powierzchni� ka�dego z nich. Szuka� stosowanych w armii, wyt�aczanych oznacze� wagi, daty produkcji, inicja��w inspektora kontroli, instrukcji transportu... Nie znalaz� niczego. Prawie po kwadransie mia� ju� zamiar zrezygnowa� i wr�ci� do kabiny, gdy spostrzeg� niewielk� aluminiow� plakietk�, kt�ra spad�a mi�dzy drewniane kloce. Na odwrotnej stronie mia�a przylepiec i Vylander poczu� odrobin� zadowolenia, dopasowuj�c blaszk� do lepkiego miejsca na pojemniku. Uni�s� plakietk� do s�abego �wiat�a i spojrza� z ukosa na jej g�adk� powierzchni�. Malutki, wg��biony znak potwierdzi� jego najgorsze obawy. Przez pewien czas sta�, przygl�daj�c si� ma�ej, aluminiowej p�ytce. Z odr�twienia wyrwa� go nag�y przechy� maszyny. Rzuci� si� przez przedzia� �adunkowy i szarpni�ciem otworzy� drzwi kabiny. By�a pe�na dymu. - Maski tlenowe! - krzykn��, z ledwo�ci� rozr�niaj�c zarysy Hoffmana i Burnsa. Gold by� ca�kowicie ukryty w niebieskawej mgle. Doszed� po omacku do swego fotela i zacz�� szuka� maski tlenowej, krzywi�c si� od gryz�cego zapachu spalonych kabli. - Wie�a w Buckley, tu Vixen 03! - krzycza� do mikrofonu Gold. - Mamy dym w kabinie. Prosz� o instrukcje awaryjnego l�dowania. Over. - Przejmuj� stery - rzuci� Vylander. - Nale�� do ciebie - odpar� bez wahania Gold. - Burns? - Tak? - Co si�, do cholery, zepsu�o? - W tym dymie nie potrafi� stwierdzi� na sto procent, majorze. - Spod maski tlenowej g�os Burnsa brzmia� g�ucho. - Wygl�da mi to na kr�tkie spi�cie gdzie� w okolicy nadajnika. - Wie�a w Buckley, tu Vixen 03! - wo�a� uparcie Gold. - Odezwijcie si�. - To nie ma sensu, poruczniku - wysapa� Burns. - Oni nas nie s�ysz�. Nikt nie mo�e nas us�ysze�. Poszed� bezpiecznik sprz�tu radiowego. Oczy Vylandera �zawi�y tak mocno, �e ledwie widzia�. - Wracamy do Buckley - oznajmi� ch�odno. Ale zanim zdo�a� wykona� zwrot o sto osiemdziesi�t stopni, poczu� gwa�towne drgania samolotu i us�ysza� jaki� metaliczny odg�os. Dym znikn�� jak za dotkni�ciem czarodziejskiej r�d�ki, a do kabiny wdar� si� podmuch lodowatego powietrza, atakuj�c sk�r� ludzi niczym r�j os. Samolot mia� najwyra�niej zamiar rozlecie� si� na kawa�ki. - Urwa�a si� �opata �mig�a trzeciego silnika! - krzykn�� Burns. - Jezu Chryste! Jak nie urok to... Wy��cz trzeci! - rzuci� Vylander. - I ustaw r�wnolegle to, co zosta�o ze �mig�a. Gold momentalnie zacz�� manipulowa� przy tablicy rozdzielczej i wkr�tce wibracje usta�y. Z dr��cym sercem Vylander delikatnie wypr�bowa� stery. Oddycha� szybko, a gdzie� w �rodku poczu� rosn�ce przera�enie. - �opata �mig�a przebi�a pow�ok� kad�uba - poinformowa� Hoffman. - W luku �adunkowym mamy wyrw� na dwa metry. Wsz�dzie wisz� kable i przewody hydrauliczne. - To wyja�nia znikni�cie dymu - odezwa� si� z�owrogo Gold. - Zosta� wyssany, gdy w kabinie spad�o ci�nienie. - To r�wnie� wyja�nia, dlaczego nie reaguj� lotki i ster pionowy - doda� Vylander. - Mo�emy si� wznosi� i zni�a� lot, lecz nie mo�emy skr�ca� i pochyla� maszyny na skrzyd�o. - A mo�e uda�oby si� obr�ci� go, otwieraj�c i zamykaj�c maski na pierwszym i czwartym silniku - zaproponowa� Gold. - To powinno wystarczy�, by skierowa� samolot do l�dowania w Buckley. - Nie dolecimy do Buckley - stwierdzi� Vylander. - Bez trzeciego silnika tracimy wysoko�� w tempie prawie trzystu metr�w na minut�. B�dziemy musieli posadzi� go w G�rach Skalistych. Reakcj� na te s�owa by�a g�ucha cisza. Dow�dca widzia�, jak w oczach cz�onk�w za�ogi wzbiera strach, m�g� go prawie poczu�. - M�j Bo�e - j�kn�� Hoffman. - Tego nie da si� zrobi�. Jak nic rozwalimy si� o ska�y. - Ci�gle jeszcze mamy troch� mocy i sterowno�ci - stwierdzi� Vylander. - Ponadto wyszli�my z chmur, wi�c przynajmniej wida�, dok�d lecimy. - Dzi�ki niebiosom za nawet tak niewielk� �ask� - mrukn�� Bums. - Jaki mamy kurs? - spyta� Vylander. - Dwa-dwa-siedem, po�udniowy zach�d - odpar� Hoffman. - Zepchn�o nas prawie o osiemdziesi�t stopni od wyznaczonego kierunku. Vylander tylko skin��. Nie by�o nic wi�cej do powiedzenia. Ca�� uwag� skupi� na prowadzeniu samolotu w linii zbli�onej do poziomu. Niestety, nie m�g� zapobiec szybkiemu opadaniu. Nawet przy maksymalnych obrotach trzech silnik�w nie by�o sposobu, by utrzyma� pu�ap tak mocno obci��onej maszyny. On i Gold mogli tylko siedzie� bezsilnie, podczas gdy samolot rozpocz�� d�ugi �lizg w kierunku ziemi przez doliny otoczone szczytami G�r Skalistych Kolorado si�gaj�cych do wysoko�ci ponad czterech tysi�cy metr�w. Wkr�tce rozr�niali ju� drzewa wystaj�ce ze �niegu okrywaj�cego g�ry. Na wysoko�ci trzech i p� tysi�ca metr�w poszczerbione szczyty zacz�y wznosi� si� ponad ko�cami skrzyde�. Gold w��czy� �wiat�a l�dowania i wyt�a� wzrok, wypatruj�c kawa�ka otwartej przestrzeni. Hoffman i Burns siedzieli nieruchomo, oczekuj�c w napi�ciu nieuniknionej katastrofy. Wskaz�wka wysoko�ciomierza opad�a poni�ej kreski trzech tysi�cy metr�w. Trzy tysi�ce metr�w. To cud, �e zeszli tak nisko, cud, �e �adna ska�a nie stan�a im nagle na drodze. A potem, prawie dok�adnie przed nimi drzewa rozst�pi�y si� i w �wiat�ach reflektor�w ukaza� si� p�aski, zasypany �niegiem teren. - ��ka! - krzykn�� Gold. - Cudowna, wspania�a g�rska ��ka pi�� stopni na prawo! - Widz� j� - przytakn�� Vylander. Delikatnie zmieni� kurs, ustawiaj�c odpowiednio manetki i klapy silnik�w. Nie by�o czasu na formalne procedury l�dowania. Chodzi�o o prze�ycie, podr�cznikowe l�dowanie ze schowanym podwoziem. Morze drzew znikn�o pod kad�ubem, a Gold wy��czy� zap�on, gdy Vylander sprowadzi� samolot na wysoko�� zaledwie trzech metr�w nad ziemi�. Silniki umilk�y, olbrzymi cie� w dole r�s� szybko, a� spotka� si� z opadaj�cym kad�ubem. Uderzenie by�o mniej gwa�towne, ni� kt�rykolwiek z nich mia� prawo oczekiwa�. Brzuch samolotu musn�� �nieg i uderzy� lekko, raz, drugi, a potem opad� jak gigantyczna narta. Vylander nie potrafi� okre�li�, jak d�ugo trwa�a ta koszmarna, nie kontrolowana jazda. Sekundy d�u�y�y si� w niesko�czono��. Wreszcie samolot zatrzyma� si� i zapad�a g�ucha cisza - �miertelna i z�owroga. Pierwszy zareagowa� Burns. - Na Boga, uda�o si� nam - wyszepta� dr��cymi wargami. Gold mia� ziemisty kolor twarzy. Wyjrza� przez okno, lecz zobaczy� wy��cznie biel. Za szyb� znajdowa�a si� nieprzenikniona warstwa �niegu. Odwr�ci� si� wolno do Vylandera i otworzy� usta, by co� powiedzie�, lecz nie zrobi� ju� tego nigdy. S�owa zamar�y mu w gardle. Dudni�ce drgania wstrz�sn�y samolotem, po nich da� si� s�ysze� ostry, trzeszcz�cy ha�as i skrzypienie wyginanego i skr�canego metalu. Biel za szybami ust�pi�a miejsca �cianie g�stej, zimnej czerni. Potem nie by�o ju� nic, zupe�nie nic. ***** W biurze kwatery g��wnej marynarki w Waszyngtonie admira� Bass przygl�da� si� apatycznie mapie pokazuj�cej zaplanowany rejs Vixen 03. Wszystko by�o wypisane w jego zm�czonych oczach, na zrytych zmarszczkami zapadni�tych policzkach, w zwieszonych, znu�onych ramionach. W ci�gu ostatnich czterech miesi�cy Bass postarza� si� ponad sw�j wiek. Zadzwoni� telefon, wi�c podni�s� s�uchawk�. - Admira� Bass? - odezwa� si� znajomy g�os. - Tak, panie prezydencie. - Sekretarz Wilson powiadomi� mnie, �e chce pan odwo�a� poszukiwania Vixen 03. - To prawda - odpar� spokojnie. - Nie widz� sensu w przed�u�aniu tej agonii. Okr�ty marynarki, samoloty lotnictwa i jednostki wojska przeczesa�y ka�dy skrawek ziemi i morza na szeroko�� siedemdziesi�ciu kilometr�w po ka�dej stronie zaplanowanej trasy przelotu Vixen 03. - Co pan o tym s�dzi? - Podejrzewam, �e wrak samolotu le�y na dnie Pacyfiku - odpar� Bass. - My�li pan, �e uda�o im si� przekroczy� lini� Zachodniego Wybrze�a? - Tak. - M�dlmy si�, �eby mia� pan racj�, admirale. Niech B�g ma nas w swojej opiece, je�li ten samolot rozbi� si� na ziemi. - Gdyby tak si� sta�o, do tej pory ju� by�my o tym wiedzieli - odrzek� Bass. - Taaak - prezydent zawaha� si� - s�dz�, �e tak. - Znowu przerwa�. - Zamknijcie akta sprawy Vixen 03. Ukryjcie je, i to g��boko. - Dopilnuj� tego osobi�cie, panie prezydencie. Bass od�o�y� s�uchawk� na wide�ki i opad� z powrotem na krzes�o - cz�owiek pokonany przy ko�cu d�ugiej i, co tu m�wi�, wzorowej kariery. Jeszcze raz zerkn�� na map�. - Gdzie? - powiedzia� g�o�no do siebie. - Gdzie jeste�? Dok�d, do diab�a, dolecia�e�? Odpowied� nie nadesz�a. Nie znaleziono rozwi�zania zagadki, nie poznano los�w nieszcz�snego samolotu stratosferycznego. Wygl�da�o na to, �e major Vylander i jego za�oga odlecieli w nico��. Cz�� I Vixen 03 Kolorado, wrzesie� 1988 1 Dirk Pitt obudzi� si�, ziewn�� szeroko i rozejrza� po pomieszczeniu. By�o ciemno, kiedy przyjecha� do tej g�rskiej chaty, a p�omienie w kominku zbudowanym z wielkich g�az�w i �wiat�o lamp naftowych wydzielaj�cych gryz�cy zapach nie rozja�nia�y wystarczaj�co tego wn�trza z s�katego sosnowego drewna. Zatrzyma� wzrok na �ciennym zegarze firmy Setha Thomasa. Poprzedniego wieczoru nastawi� go i nakr�ci�, wydawa�o mu si�, �e tak w�a�nie powinien post�pi�. Potem przyjrza� si� pot�nej g�owie �osia, pokrytej paj�czyn�, spogl�daj�cej na niego przykurzonymi, szklanymi �lepiami. Tu� za �osiem znajdowa�o si� du�e okno z zapieraj�cym dech widokiem na niedost�pny g�rski �a�cuch Sawatch, w g��bi G�r Skalistych w stanie Kolorado. Kiedy otrz�sn�� si� w ko�cu ze snu, stan�� przed podj�ciem pierwszej tego dnia decyzji - czy pozwoli� oczom rozkoszowa� si� pi�knem g�rskiej scenerii, czy te� cieszy� je widokiem kszta�tnego cia�a cz�onkini Kongresu Loren Smith, kt�ra siedzia�a nago na pikowanym pledzie, poch�oni�ta �wiczeniami jogi. Pitt, s�usznie zreszt�, opowiedzia� si� w my�lach po stronie cz�onkini Kongresu Loren Smith. Nogi skrzy�owa�a w pozycji lotosu, �okcie i g�ow� wspar�a na pledzie. Pitt doszed� do wniosku, �e widoczne mi�dzy udami gniazdko i ma�e, napr�one wzg�rki piersi o niebo przewy�szaj� granitowe szczyty �a�cucha Sawatch. - Jak nazywasz t� niegodn� damy akrobatyczn� pozycj�? - spyta�. - Ryba - odpar�a, nie poruszaj�c si�. - �wietnie wp�ywa na mi�nie klatki piersiowej. - Jako m�czyzna - stwierdzi� Pitt, udaj�c powag� nie przepadam za cyckami twardymi jak kamie�. - Wo�a�by�, �eby by�y sflacza�e i obwis�e? - Zwr�ci�a w jego stron� swoje fio�kowe oczy. - No c�... niezupe�nie. Ale mo�e odrobina silikonu tu i tam... - Na tym w�a�nie polega problem z umys�em samca - rzuci�a, siadaj�c i zaczesuj�c w ty� d�ugie, kasztanowe w�osy. - Czy uwa�asz, �e wszystkie kobiety powinny mie� mleczarnie nadmuchane jak balony, tak jak te pozbawione smaku dziwki z rozk�ad�wek w szowinistycznych czasopismach? - �eby mie�, wystarczy chcie�. Rzuci�a mu pogardliwe spojrzenie. - Trudno, b�dziesz musia� zadowoli� si� moimi dw�jeczkami. To wszystko, co mam. Wyci�gn�� r�k�, obj�� jej cia�o pot�nym ramieniem i wci�gn�� do po�owy na ��ko. - Olbrzymie czy malutkie - pochyli� si� i delikatnie poca�owa� obie sutki - �adna kobieta nie b�dzie oskar�a� Dirka Pitta o dyskryminacj�. Wypr�y�a si� i ugryz�a go w ucho. - Ca�e cztery dni sami, tutaj. Bez telefon�w, bez spotka� komitetu, przyj�� i denerwuj�cych mnie pracownik�w. To chyba zbyt pi�kne, by by�o prawdziwe. - Wsun�a d�o� pod ko�dr� i zacz�a g�aska� go po brzuchu. - Co powiesz na odrobin� gimnastyki przed �niadaniem? - Och, to magiczne s�owo. Spojrza�a na niego zaczepnie. - Gimnastyka czy �niadanie? - To, o czym m�wi�a� wcze�niej, twoja pozycja jogi. - Pitt wyskoczy� z ��ka, puszczaj�c Loren, tak �e opad�a na swoj� kszta�tn� pup�. - Kt�r�dy do najbli�szego jeziora? - Jeziora? - Jasne. - Pitt roze�mia� si� na widok zdumienia maluj�cego si� na jej twarzy. - Tam, gdzie jest jezioro, s� ryby. Nie mo�emy traci� dnia na ��kowych figlach, skoro soczysty pstr�g z zapartym tchem czeka na okazj� po�kni�cia haczyka. Popatrzy�a na niego pytaj�co, przechylaj�c g�ow�. Sta� wyprostowany - sto osiemdziesi�t osiem centymetr�w umi�nionego, opalonego, z wyj�tkiem w�skiego pasa doko�a bioder, cia�a. Zmierzwione czarne w�osy sprawia�y, �e twarz robi�a wra�enie srogiej, lecz jednocze�nie zdolnej do u�miechu, kt�ry rozgrza�by zat�oczony lud�mi pok�j. W tym momencie nie u�miecha� si�, lecz Loren zna�a Pitta wystarczaj�co dobrze, by rozpozna� rado�� w zmarszczkach wok� nieprawdopodobnie zielonych oczu. - Ty wielki, zarozumia�y dzwo�cu - wyrzuci�a z siebie. - Nabierasz mnie. Poderwa�a si� z pod�ogi i wyr�n�a go g�ow� w brzuch, powalaj�c na ��ko. Nawet przez chwil� nie �udzi�a si� swoj� pozorn� si��. Gdyby Pitt nie rozlu�ni� si� i nie podda� jej p�dowi, odbi�aby si� od niego jak pi�ka od �ciany. Zanim zd��y� uda�, �e protestuje, Loren wczo�ga�a mu si� na piersi i siad�a okrakiem, r�kami przytrzymuj�c jego ramiona. On napr�y� si�, obj�� j� i �cisn�� d�o�mi jej j�drne po�ladki. Poczu�a, jak pod ni� ro�nie, jak jego �ar promieniuje poprzez jej sk�r�. - Na ryby? - powiedzia�a zaczepnie. - Jedyny kij, jakim potrafisz si� pos�ugiwa�, nie ma przecie� ko�owrotka. ***** �niadanie zjedli ko�o po�udnia. Pitt wzi�� prysznic, ubra� si� i wr�ci� do kuchni. Loren pochyla�a si� nad zlewem, energicznie szoruj�c przypalon� patelni�. Mia�a na sobie fartuszek, nic wi�cej. Sta� w progu, obserwuj�c, jak ko�ysz� si� jej ma�e piersi, i bez po�piechu zapinaj�c koszul�. - Ciekaw jestem, co powiedzieliby twoi wyborcy, gdyby mogli ci� teraz zobaczy�. - Chrzani� wyborc�w - odpar�a, u�miechaj�c si� diabolicznie. - Moje prywatne �ycie to nie ich zasrany interes. - �Chrzani� wyborc�w� - powt�rzy� powa�nie Pitt, udaj�c, �e robi notatki. - Jeszcze jedno has�o w skandalicznym �yciu ma�ej Loren Smith, reprezentantki styranizowanego �ap�wkarstwem si�dmego okr�gu w stanie Kolorado. - To wcale nie jest �mieszne. - Odwr�ci�a si� i zamachn�a na niego patelni�. - W si�dmym okr�gu nie ma �adnych szwindli politycznych, a w Kapitolu ja jestem ostatni� z tych, kt�rych mo�na by oskar�y� o wyci�ganie �apy po fors�. - Aha... a twoje wybryki seksualne? Pomy�l tylko, ile zamieszania mog�yby wok� tego narobi� gazety. W�a�ciwie ja sam m�g�bym ci� wykorzysta� i napisa� o tobie bestseller. - Nie mo�na mnie tkn��, dop�ki moi kochankowie nie figuruj� na li�cie p�ac mojego biura i dop�ki nie zabawiam si� z nimi na koszt Kongresu. - A co ze mn�? - Ty przecie� zap�aci�e� ju� swoj� dzia�k�, pami�tasz? - Wytar�a patelni� i od�o�y�a do szafki. - I jak tu robi� interes - powiedzia� smutno - skoro tak tanio sprzedaj� si� kochance? Obj�a go za szyj� i poca�owa�a w brod�. - Kiedy nast�pnym razem podczas przyj�cia w Waszyngtonie b�dziesz podrywa� jak�� napalon� dziewczyn�, proponuj�, �eby� najpierw za��da� wyci�gu z jej konta. Wielki Bo�e, przypomnia�a sobie to okropne party, zepsute przez sekretarza do spraw �rodowiska. Nie cierpia�a towarzystwa kongresowego. Kiedy jej dzia�anie nie dotyczy�o interes�w stanu Kolorado lub jakiego� zadania jej komisji, sz�a zwykle po pracy do domu, do pewnego parszywego kota o imieniu Ichabod, i gapi�a si� na byle jaki film w telewizji. **** Pitt sta� w po�yskliwym �wietle pochodni trawnikowych i jak magnes przyci�gn�� jej wzrok. Przygl�da�a si� mu bezczelnie, prowadz�c jednocze�nie o�ywion� rozmow� z kongresmanem Partii Niezale�nych, Mortonem Shawem z Florydy. Czu�a swoje przyspieszone, co rzadko si� zdarza�o, t�tno i zastanawia�a si� nad przyczyn� tego przyspieszenia akurat teraz. Facet nie by� przystojny, w ka�dym razie nie tak jak Paul Newman, ale m�ski. Wydawa�o si�, �e cechuje go powaga. Wysoki, a ona lubi�a wysokich. By� sam, z nikim nie rozmawia�. Obserwowa� otaczaj�cych go ludzi spojrzeniem oznaczaj�cym raczej prawdziwe zainteresowanie ni� wynios�o�� pe�n� znudzenia. Kiedy zda� sobie spraw�, �e ona na niego patrzy, zwyczajnie odpowiedzia� jej takim samym, szczerym spojrzeniem. - Kto to jest, ten, co podpiera �cian�, tam w cieniu? - spyta�a Mortona Shawa. Shaw odwr�ci� si� i spojrza� w kierunku, kt�ry Loren wskaza�a ruchem g�owy. Oczy mu rozb�ys�y i u�miechn�� si�, gdy pozna� Pitta. - Jeste� w Waszyngtonie od dw�ch lat i nie wiesz, kto to jest? - Gdybym wiedzia�a, nie pyta�abym - odrzek�a niedbale. - Nazywa si� Pitt, Dirk Pitt Jest dyrektorem projekt�w specjalnych w NUMA, Narodowej Agencji Bada� Morskich i Podwodnych. Wiesz co? To jest ten go��, kt�ry prowadzi� operacj� podnoszenia �Titanica�. Poczu�a si� g�upio na my�l, �e go nie pozna�a. Jego zdj�cie i opis zako�czonej powodzeniem akcji publikowano przez kilka tygodni. A wi�c to by� m�czyzna, kt�ry podj�� si� tego, co niemo�liwe, i dopi�� swego. Przeprosi�a Shawa i posz�a przez t�um w stron� Pitta. - Panie Pitt - powiedzia�a i uda�o jej si� tylko tyle. Wiatr poruszy� p�omieniami pochodni i w�wczas w oczach Pitta pojawi� si� szczeg�lny b�ysk. Loren poczu�a skurcz �o��dka. Wcze�niej przytrafi�o jej si� to tylko jeden raz, gdy by�a jeszcze bardzo m�oda i zakocha�a si� w pewnym zawodowym narciarzu. Cieszy�a si�, �e s�abe �wiat�o ukry�o rumieniec, kt�ry z pewno�ci� pojawi� si� na jej policzkach. - Panie Pitt - zacz�a na nowo. Chyba nie potrafi�a znale�� w�a�ciwych s��w. Spojrza� na ni� z g�ry i czeka�. Ty g�upia, krzykn�a w my�lach, przedstaw si�. Lecz zamiast tego wyduka�a: - Skoro ju� podni�s� pan �Titanica� z dna, czego b�dzie dotyczy� pa�ski kolejny projekt? - To bardzo trudne zadanie - odpar� u�miechaj�c si� mi�o. - W ka�dym razie m�j nowy projekt wi��e si� z osobist� satysfakcj� i b�d� si� nim delektowa� z najwi�ksz� przyjemno�ci�. - Mianowicie? - B�dzie to uwiedzenie cz�onkini Kongresu, Loren Smith. Loren zrobi�a wielkie oczy. - Pan raczy �artowa�? - Seks z kobiet�, kt�ra jest jednocze�nie zachwycaj�cym politykiem, zawsze traktuj� serio. - Jest pan bardzo mi�y. Czy wynaj�a pana do tego opozycja? Pitt nie odpowiedzia�. Wzi�� j� pod r�k�, poprowadzi� przez dom przepe�niony waszyngto�sk� elit� w�adzy i wyprowadzi� na zewn�trz, do swego samochodu. Posz�a za nim nie protestuj�c, bardziej z ciekawo�ci ni� pos�usze�stwa. Kiedy wyjecha� na trzypasmow� tras�, w ko�cu spyta�a: - Dok�d mnie pan zabiera? - Etap pierwszy - tu b�ysn�� onie�mielaj�cym u�miechem - znale�� zaciszny barek, w kt�rym b�dziemy mogli si� odpr�y� i zwierzy� z najintymniejszych pragnie�. - A drugi? - spyta�a cicho. - Zabior� pani� na przeja�d�k� wodolotem wy�cigowym po zatoce Chesapeake z szybko�ci� stu pi��dziesi�ciu kilometr�w na godzin�. - Z t� dziewczyn� to nie przejdzie. - Mam nast�puj�c� teori� - ci�gn�� Pitt. - Przygoda i podniecenie zawsze przemieniaj� cudowne kobiety z Kongresu w szalone, nienasycone bestie. Potem, kiedy ciep�e promienie s�o�ca muska�y dryfuj�c� ��d�, Loren stwierdzi�a, �e jest ostatni� osob� na ziemi, kt�ra chcia�aby zaprzeczy� teorii uwodzenia Dirka Pitta. Ze zmys�owym zadowoleniem spostrzeg�a dowody �lady swoich z�b�w i zadrapania na jego ramionach. **** Loren wypu�ci�a Pitta z u�cisku i pchn�a w stron� drzwi kabiny. - No, dosy� zabawy. Mam do za�atwienia ca�y plik korespondencji, zanim jutro zjedziemy do Denver na rund� po sklepach. Mo�e wypu�cisz si� na par� godzin na wycieczk� po okolicy. P�niej przygotuj� nam tucz�c� kolacj�, a potem sp�dzimy kolejny pe�en zepsucia wiecz�r, tul�c si� do siebie przy kominku. - My�l�, �e ju� jestem zepsuty do szpiku ko�ci - odpar� przeci�gaj�c si�. - Poza tym zdecydowanie nie lubi� wycieczek w plener. - A wi�c wybierz si� na ryby. Popatrzy� na ni� przeci�gle. - Tylko �e jeszcze mi nie powiedzia�a�, gdzie mam i��. - P� kilometra za wzg�rzem, za chat�. Table Lake. W tym jeziorze tatu� zawsze �owi� swoj� norm� pstr�g�w. - Przez ciebie - spojrza� na ni� powa�nie - p�no zaczn�. - Gbur. - Nie wzi��em ze sob� sprz�tu w�dkarskiego. Czy tw�j tatko zostawi� tu co� takiego? - Jest na dole, w gara�u. Ojciec mia� zwyczaj trzyma� tam ca�y sw�j sprz�t. Klucze s� nad kominkiem. Nie u�ywany od dawna zamek stawia� op�r. Pitt splun�� na klucz i przekr�ci� na tyle mocno, by go nie z�ama�. W ko�cu zapadki podda�y si� i Pitt otworzy� stare, skrzypi�ce, podw�jne drzwi. Zaczeka� troch�, by przyzwyczai� wzrok do panuj�cych ciemno�ci, zrobi� krok do przodu i rozejrza� si�. Zakurzony warsztat z narz�dziami wisz�cymi na swoich miejscach, na p�kach - r�nej wielko�ci puszki, jedne z farb�, inne z gwo�dziami i r�nymi metalowymi drobiazgami. Po chwili znalaz� pod warsztatem pud�o ze sprz�tem w�dkarskim. Nieco wi�cej czasu zaj�o mu odszukanie w�dki. Ledwie wypatrzy� j� w ciemnym k�cie. Na drodze stan�o mu jakie� urz�dzenie, okryte star� zas�on�. Nie m�g� dosi�gn�� w�dki, wi�c spr�bowa� przej�� nad przeszkod�. Przechyli�a si� pod jego ci�arem i Pitt polecia� w ty�, chwytaj�c si� zas�ony dla odzyskania r�wnowagi, lecz po chwili i on, i zas�ona le�eli na pod�odze gara�u. Zakl��, z�y na siebie, i spojrza� na to, co przeszkodzi�o mu w popo�udniowym w�dkowaniu. Na jego twarzy pojawi�o si� zdziwienie. Ukl�k� i przesun�� d�oni� po dw�ch przypadkowo ods�oni�tych du�ych przedmiotach. Potem wsta�, wyszed� na zewn�trz i zawo�a� Loren. Wysz�a na balkon. - Co� si� sta�o? - Zejd� tu na chwil�. Niech�tnie zarzuci�a na siebie be�owy trencz i zesz�a na d�. Pitt wprowadzi� j� do gara�u i wskaza� palcem m�wi�c: - Gdzie tw�j ojciec to znalaz�? Pochyli�a si� i rzuci�a przelotne spojrzenie. - A co to jest? - To okr�g�e i ��te, to lotniczy zbiornik tlenowy. To drugie - przednie zawieszenie samolotu, razem z ko�ami i oponami. Cholernie stare, s�dz�c po brudzie i stopniu skorodowania. - To dla mnie zupe�na nowo��. - Z pewno�ci� widzia�a� to ju� wcze�niej. Nigdy nie korzystasz z tego gara�u? Pokr�ci�a g�ow�. - Nie, odk�d kandydowa�am na moje stanowisko. Jestem tu pierwszy raz od czasu �mierci ojca w wypadku trzy lata temu. - Nigdy nie s�ysza�a�, �eby gdzie� tutaj rozbi� si� samolot? - zagadn�� Pitt. - Nie, ale to nie znaczy, �e nic takiego si� nie wydarzy�o. Rzadko widuj� s�siad�w, wi�c mam ma�o okazji, by pos�ucha� miejscowych plotek. - Kt�r�dy? - Co? - Najbli�si s�siedzi. Gdzie oni mieszkaj�? - W d� drog�, z powrotem w kierunku miasta. Na rozstaju w lewo. - Jak si� nazywaj�? - Raferty. Lee i Maxine Raferty. On jest emerytowanym oficerem marynarki. - Loren wzi�a Pitta za r�k� i lekko u�cisn�a. - Dlaczego o to wszystko pytasz? - Ciekawo��, nic wi�cej. - Uni�s� jej d�o� i poca�owa�. - Wr�c� akurat na t� tucz�c� kolacj� - doda�, po czym odwr�ci� si� i zacz�� wolno biec drog�. - Nie idziesz na ryby?! - zawo�a�a za nim. - Nigdy nie lubi�em tego sportu. - A nie chcesz wzi�� jeepa? - Wyprawa w plener to by� tw�j pomys�, zapomnia�a�?! - krzykn�� przez rami�. Loren patrzy�a za Pittem, dop�ki nie znikn�� w�r�d sosen. Pokr�ci�a g�ow� na my�l o niepoj�tych m�skich kaprysach i wbieg�a z powrotem do chaty, by schroni� si� przed wczesnojesiennym ch�odem. 2 Maxine Raferty wygl�da�a jak typowa kobieta Zachodu. T�ga, ubrana w lu�ny dres z nadrukiem, okulary bez oprawy, na niebieskawosrebrnych w�osach mia�a siateczk�. Siedzia�a skulona na progu chaty z cedrowego drewna, czytaj�c tani krymina�. Lee Raferty, wysoki jak tyczka, przycupn�� na pi�tach, zaj�ty smarowaniem �o�yska przedniej osi w starej furgonetce typu International, kiedy Pitt podbieg� i pozdrowi� ich: - Dzie� dobry. Lee Raferty wyj�� z ust nie zapalon�, mocno wy�ut� ko�c�wk� cygara i odpar�: - Witam. - �adny dzie�, jak na gimnastyk� - stwierdzi�a Maxine, badawczo przygl�daj�c si� Pittowi znad ksi��ki. - Ch�odny wietrzyk pomaga - odpar� Pitt. Na przyjacielskich twarzach dwojga starszych ludzi malowa�a si� obawa przed obcymi wchodz�cymi na ich teren, zw�aszcza tymi o wygl�dzie mieszczuch�w. Lee wytar� r�ce w brudn� �cierk� i podszed� do Pitta. - Czy m�g�bym panu w czym� pom�c? - M�g�by pan, je�eli pa�stwo s� Lee i Maxine Raferty. Maxine podnios�a si� z progu. - Tak, to my. - Nazywam si� Dirk Pitt. Jestem go�ciem Loren Smith, kt�ra mieszka tu niedaleko. Niepok�j ust�pi� miejsca szerokim u�miechom. - Ma�a Loren Smith, taaak - powiedzia�a Maxine, rozpromieniona. - W tej okolicy wszyscy jeste�my z niej dumni za to, �e reprezentuje nas w Waszyngtonie, i w og�le. - Pomy�la�em sobie, �e by� mo�e mogliby pa�stwo opowiedzie� mi troszk� o tych terenach. - Z przyjemno�ci� - odrzek� Lee. - Nie st�j tam jak ko�ek - rzuci�a Maxine do m�a. - Przynie� panu co� do picia. Wygl�da na spragnionego. - Jasne. Mo�e piwko? - Brzmi zach�caj�co - odpar� Pitt u�miechaj�c si�. Maxine otworzy�a drzwi i gestem zaprosi�a Pitta do �rodka. - Zostanie pan u nas na lunchu. - To by� raczej rozkaz ni� pro�ba i Pitt nie mia� innego wyj�cia, jak tylko przytakn��. Salonik by� wysoki, a na poddaszu znajdowa�a si� sypialnia. Umeblowanie stanowi�y drogie meble w stylu art deco. Pitt mia� wra�enie, �e cofn�� si� w lata trzydzieste. Lee ruszy� dziarsko do kuchni i szybko wr�ci� z dwoma otwartymi piwami. Pitt zauwa�y�, �e na butelkach nie ma nalepek. - Mam nadziej�, �e lubi pan piwo w�asnej roboty - zagadn�� Lee. - Cztery lata zaj�o mi odpowiednie dobieranie sk�adnik�w, �eby nie by�o za s�odkie ani za cierpkie. Ma jakie� osiem procent alkoholu. Pitt delektowa� si� smakiem - innym, ni� tego oczekiwa�. Gdyby nie ledwo wyczuwalny zapach dro�d�y, powiedzia�by, �e przypomina to, kt�re mo�na kupi� w sklepach. Maxine nakry�a st� i przywo�a�a ich. Na stole ustawi�a du�y p�misek sa�atki z kartofli, garnek pieczonej fasoli i tac� z cienko pokrojonymi plastrami mi�sa. Szybko opr�nione butelki piwa Lee zast�pi� nowymi i zacz�� podawa� talerze. Sa�atka z kartofli by�a dobrze doprawiona, a pieczona fasola obficie polana miodem. Pitt nie rozpozna� mi�sa ani jego smaku, lecz stwierdzi�, �e jest wy�mienite. Mimo �e ledwie godzin� wcze�niej posili� si� razem z Loren, aromat domowego jedzenia sprawi�, �e spa�aszowa� je jak parobek. - D�ugo ju� tu mieszkacie? - spyta� mi�dzy jednym a drugim k�sem. - Od p�nych lat pi��dziesi�tych sp�dzali�my w Sawatch wakacje - odpar� Lee. - Sprowadzili�my si� tu na sta�e, gdy przeszed�em na emerytur�. By�em nurkiem pracuj�cym na du�ych g��boko�ciach. Przez chorob� kesonow� wcze�niej odszed�em z pracy. Zaraz, zaraz, to musia�o by� latem siedemdziesi�tego pierwszego. - Siedemdziesi�tego - poprawi�a Maxine m�a. Lee Raferty mrugn�� do Pitta. - Max nigdy niczego nie zapomina. - Czy s�yszeli�cie o jakim� wraku samolotu, powiedzmy w promieniu dziesi�ciu kilometr�w? - Nie przypominam sobie. - Lee spojrza� na �on�. - A ty, Max? - Na Boga, Lee, gdzie twoja g�owa? Nie pami�tasz tego biednego doktora i jego rodziny, jak wszyscy zgin�li, kiedy ich samolot rozbi� si� po drugiej stronie Diamond...? Jak smakuje fasola, panie Pitt? - Jest wy�mienita - odrzek� Pitt. - Czy Diamond to pobliskie miasteczko? - Kiedy� tak. Teraz jest tam tylko skrzy�owanie dr�g i rancho dla wycieczkowicz�w. - Przypominam sobie - powiedzia� Lee, si�gaj�c wolno po mi�so. - Taki jednosilnikowy samolocik. Usma�y� si� jak frytka. Nic nie zosta�o. Wydzia� szeryfa potrzebowa� tygodnia na zidentyfikowanie szcz�tk�w. - To by�o w kwietniu siedemdziesi�tego czwartego - stwierdzi�a Maxine. - Mnie interesuje o wiele wi�ksza maszyna - wyja�ni� cierpliwie Pitt. - Samolot komunikacyjny. Prawdopodobnie spad� trzydzie�ci lub czterdzie�ci lat temu. Maxine wykrzywi�a swoj� okr�g�� twarz i spojrza�a z namys�em w sufit. W ko�cu pokr�ci�a g�ow�. - Nie, nie mog� powiedzie�, �ebym kiedykolwiek s�ysza�a o jakiejkolwiek tak wielkiej katastrofie. A w ka�dym razie nie w tych okolicach. - Dlaczego pan pyta, Pitt? - spyta� Lee. - W gara�u panny Smith znalaz�em jakie� stare cz�ci samolotu. Z pewno�ci� zostawi� je tam jej ojciec. Pomy�la�em, �e by� mo�e znalaz� je gdzie� niedaleko w g�rach. - Charlie Smith - powiedzia�a z zadum� Maxine. - �wie�, Panie, nad jego dusz�. Umia� wymy�li� wi�cej sposob�w wzbogacenia si� ni� bezrobotny defraudant �yj�cy na garnuszku opieki spo�ecznej. - Ju� raczej kupi� te stare rupiecie w jednej ze sk�adnic cz�ci zamiennych w Denver, by budowa� kt�ry� z tych swoich nie dzia�aj�cych wynalazk�w. - Odnosz� wra�enie, �e ojciec Loren by� zwariowanym wynalazc�. - Biedny stary Charlie rzeczywi�cie by� kim� takim. - Lee za�mia� si�. - Przypominam sobie, jak pr�bowa� skonstruowa� automat do zarzucania w�dki. Ta przekl�ta machina rzuca�a przyn�t� wsz�dzie tylko nie w wod�. - Dlaczego powiedzia� pan �biedny stary Chariie�? Na twarzy Maxine pojawi� si� smutek. - Chyba z powodu strasznej �mierci, jaka go spotka�a. Czy Loren nie opowiada�a panu? - Tylko tyle, �e by�o to trzy lata temu. Lee wskaza� na prawie pust� butelk� Pitta. - Jeszcze jedno piwko? - Nie, dzi�kuj�. To wystarczy. - Prawda jest taka - powiedzia� Lee - �e Charlie wysadzi� si� w powietrze. - Wysadzi� si� w powietrze? - Dynamitem, jak s�dz�. Nikt nigdy tego nie sprawdzi�. Wszystko, co znale�li i co uda�o im si� zidentyfikowa�, to jeden but i palec. - W raporcie szeryfa napisali, �e kolejny wynalazek Charliego nie zadzia�a� jak nale�y - doda�a Maxine. - G�wno prawda! - mrukn�� Lee. - Wstydzi�by� si�. - Maxine rzuci�a m�owi stanowcze spojrzenie. - W�a�nie takie mam o tym zdanie. O materia�ach wybuchowych Charlie wiedzia� wi�cej ni� ktokolwiek. By� w armii ekspertem od burzenia. W ko�cu, do cholery, to on rozbraja� bomby i pociski artyleryjskie po ca�ej Europie podczas drugiej wojny �wiatowej. - Niech pan nie zwraca na niego uwagi - powiedzia�a wynio�le Maxine. - Lee ubzdura� sobie, �e Charlie zosta� zamordowany. Ale to �mieszne. Charlie Smith nie mia� ani jednego wroga. Jego �mier� to czysty przypadek. - Ka�dy ma prawo do w�asnego zdania - oznajmi� Lee. - Prosz� pocz�stowa� si� deserem, panie Pitt - powiedzia�a Maxine. - Upiek�am placki z jab�kami. - Nie, dzi�kuj�. Nie wbi�bym w siebie ju� ani jednego k�sa. - A ty, Lee? - Ju� nie jestem g�odny - odpar� mrukliwie Raferty. - Niech si� pan nie przejmuje, panie Raferty - powiedzia� pojednawczo Pitt. - Wygl�da na to, �e ponios�a mnie fantazja, Znalaz�szy w g�rach cz�ci samolotu... pomy�la�em, oczywi�cie, �e pochodz� z miejsca katastrofy. - M�czy�ni bywaj� czasem tak dziecinni. - Max u�miechn�a si� do Pitta jak dziewczynka. - Mam nadziej�, �e smakowa� panu lunch. - To by�a gratka dla smakosza - odpar� Pitt. - Chyba powinnam potrzyma� te ostrygi nieco d�u�ej na ogniu. By�y troszeczk� nie dopieczone. Nie s�dzisz, Lee? - Dla mnie by�y w porz�dku. - Ostrygi w G�rach Skalistych? - zdziwi� si� Pitt. - Tak, tak - odpar�a Maxine. - Sma�one bycze j�dra. - Powiedzia�a pani...�J�dra�? - Lee domaga si�, �ebym je podawa�a przynajmniej dwa razy w tygodniu. - S� o niebo lepsze ni� zwyk�y kawa�ek mi�sa - powiedzia� Lee, u�miechaj�c si� nagle. - Nie jestem o tym przekonany - mrukn�� Pitt, spogl�daj�c na sw�j brzuch. Zastanawia� si�, czy Raferty�owie maj� alka-seltzer, gorzko �a�uj�c, �e zrezygnowa� z �owienia ryb. 3 O trzeciej nad ranem Pitt by� ju� zupe�nie rozbudzony. Le�a� obok wtulonej w niego Loren i przez panoramiczne okna patrzy� na zarysy g�r, a obrazy w jego my�lach zmienia�y si� jak w kalejdoskopie. Ostatni fragment zupe�nie wiarygodnej, jak si� okaza�o, uk�adanki, nie pasowa� do ca�o�ci. Niebo na wschodzie zacz�o ja�nie�, kiedy Pitt wysun�� si� z ��ka, wci�gn�� spodenki i cicho wyszed�. Jeep sta� na podje�dzie. Pitt si�gn�� do �rodka, ze schowka wyj�� latark� i wszed� do gara�u. Odci�gn�� na bok zas�on� i przyjrza� si� butli tlenowej. Mia�a kszta�t cylindra i wed�ug oceny Pitta nieco ponad metr d�ugo�ci i p� metra �rednicy. Jej powierzchnia by�a odrapana i powgniatana, lecz Pitt zwr�ci� uwag� na stan po��cze�. Po kilku minutach zaj�� si� zawieszeniem samolotu. Dwa ko�a umocowane na wsp�lnej osi razem z pionow� kolumn� tworzy�y kszta�t podobny do litery T. Bie�nik balonowych opon by� wzgl�dnie dobry. Ko�a mia�y dziewi��dziesi�t centymetr�w wysoko�ci i, co zadziwiaj�ce, ci�gle by�y napompowane. Skrzypn�y drzwi. Pitt odwr�ci� si� i zobaczy� Loren zagl�daj�c� w ciemno��. Po�wieci� na ni� latark�. Ubrana tylko w niebieski nylonowy peniuar, mia�a potargane w�osy, a jej twarz wyra�a�a mieszanin� strachu i niepewno�ci. - Czy to ty, Dirk? - Nie - odpar�, u�miechaj�c si� w ciemno�ci. - To tw�j zaprzyja�niony g�rski mleczarz. Odetchn�a z ulg�, podesz�a bli�ej i �eby czu� si� bezpieczniej, chwyci�a go za r�k�. - Dowcipni� z ciebie nie najlepszy. A poza tym, co ty tutaj robisz? - To nie dawa�o mi spokoju. - Skierowa� �wiat�o latarki na fragmenty samolotu. - Ale teraz ju� wiem, w czym rzecz. Loren dr��c sta�a w brudnym, pe�nym kurzu gara�u. - Robisz z ig�y wid�y - mrukn�a. - Sam przecie� powiedzia�e�, �e pa�stwo Raferty przedstawili logiczne wyja�nienie sposobu, w jaki ten bezu�yteczny z�om tutaj trafi�. Tatu� prawdopodobnie wzi�� to ze z�omowiska. - Nie jestem tego taki pewien - odpar� Pitt. - On zawsze kupowa� r�ne stare rupiecie - obstawa�a przy swoim. - Rozejrzyj si� tylko. To miejsce pe�ne jest dziwacznych, nie doko�czonych wynalazk�w. - Nie doko�czonych, zgoda. Lecz z innych rupieci co� przynajmniej skonstruowa�. Tymczasem nie tkn�� butli tlenowej i k�. Dlaczego? - Nie ma w tym nic tajemniczego. Najprawdopodobniej zgin��, nim zd��y� si� do nich zabra�. - By� mo�e. - W porz�dku, ju� wyja�nili�my spraw� - stwierdzi�a stanowczo - wi�c wracajmy do ��ka, zanim zamarzn� na �mier�. - Przykro mi, ale ja jeszcze nie sko�czy�em. - A co ci jeszcze nie pasuje? - Co� tu nie gra - odrzek�. - Sp�jrz tutaj, na ��czniki butli. Opar�a si� o jego rami�. - S� po�amane. A czego si� spodziewa�e�? - Gdyby to wymontowano z samolotu przeznaczonego na z�om, klamry i po��czenia zosta�yby odkr�cone albo odci�te palnikiem lub no�ycami. A te by�y skr�cone i oderwane z wielk� si��. To samo z zawieszeniem. Kolumna zgi�ta i u�amana poni�ej amortyzatora hydraulicznego. Chocia� co� mi tu nie gra: samo z�amanie nie mia�o charakteru jednorazowego. Wida� wyra�nie, �e prawie ca�a powierzchnia p�kni�cia jest zardzewia�a, ale niewielka jej cz�� na samej kraw�dzi wygl�da do�� �wie�o. Wydaje si�, �e g��wne uszkodzenie i ostateczne od�amanie nast�pi�y w odst�pie wielu lat. - A czego to wszystko dowodzi? - Niczego, co wstrz�sn�oby ziemi�. Jednak wskazuje, �e te elementy nie pochodz� ani z warsztat�w lotniczych, ani ze sk�adnicy cz�ci zamiennych. - Czy jeste� ju� usatysfakcjonowany? - Niezupe�nie. - Bez trudu podni�s� butl� tlenow�, wyni�s� na zewn�trz i w�o�y� do jeepa. - Z ko�ami sam sobie nie poradz�. B�dziesz musia�a mi pom�c. - Co ty kombinujesz? - Powiedzia�a�, �e mamy zjecha� z g�r do Denver po zakupy. - I co z tego? - Ot� kiedy ty b�dziesz chodzi�a po sklepach, ja pojad� z tym gipsem na lotnisko Stapleton i znajd� kogo�, kto potrafi zidentyfikowa� samolot, z kt�rego to pochodzi. - Pos�uchaj, Pitt - powiedzia�a. - Nie jeste� Sherlockiem Holmesem. Po co zadajesz sobie tyle trudu? - �eby mie� jakie� zaj�cie. Jestem znudzony. Ty masz swoj� korespondencj� kongresow�, a mnie m�czy gadanie do drzew przez ca�y dzie�. - Ale za to masz moj� niepodzieln� uwag� w nocy. - Nie samym seksem cz�owiek �yje. Z niem� fascynacj� obs