3981

Szczegóły
Tytuł 3981
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3981 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3981 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3981 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PIOTR KUNCEWICZ D�by kapitoli�skie Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000 4 1 Dochodzi po�udnie. S�o�ce �wieci dzi� mocno, �atwo wi�c dostrzec godzin�. Pi�ro zegara rzuca wyra�ny, zwarty cie� na sp�kan� tarcz�, na kt�rej cyfry nie s� ju� ca�kiem czytelne. Trzeba b�dzie odnowi�. T�umaczono mi, �e zegar nie jest dok�adny, poniewa� obliczony zosta� wed�ug cienia w Ostii, tu natomiast, w g�rach ch�odnego Renu, myli si� o jak�� godzin�. Niezupe�nie to rozumiem i my�l�, �e to tylko pirro�ska trudno��. Przecie� �wieci nam to samo s�o�ce, kt�re co wiecz�r zapada za s�upami Herkulesa. W mojej klepsydrze tak�e nie uby�o piachu, od czasu gdy nape�niono j� w latach panowania boskiego Caracalli sypkim nabrze�em Tybru. Zegar jest zegarem, czy to mierzy osypywanie piasku, czy te� bieg s�o�ca. Nie widz� tu materii do roztrz�sa�. W ka�dym razie jest ciep�o. Rezygnuj� z wilczej peleryny, kt�r� uporczywie podaje mi Atesmerius. Decyduj� si� raczej na tog�: w tym nie mo�e mi niestety pom�c. Prawd� powiedziawszy i ja sam poc� si� i m�cz�, ilekro� przyjdzie mi uk�ada� jej fa�dy. Trwa to d�ugo, a rezultat jest zawsze po�owiczny. U�o�ona na r�ce zsuwa si� z bark�w, a umocniona w obu miejscach � krzywi si� na kraw�dzi, ods�aniaj�c mnie prawie do po�owy uda. S�oneczny dzie� pozwala jednak na to obna�enie. W czwartek ofiara przypada Jowiszowi. Trzeba wi�c, abym si� mu ukaza� w szacie, kt�r� wyni�s� ponad inne. �a�uj�, �e ofiara b�dzie dzisiaj tak skromna. Niestety, Atesmerius ma racj�: owiec i byd�a pozosta�o ju� bardzo niewiele. Podaje mi wi�c kur�; jest to w ka�dym razie najdorodniejsza z tych, jakie widzia�em rano w ogrodzie. Ptak wyrywa si� i trzepie skrzyd�ami; przyciskam go mocniej owini�tym w sukno ramieniem, zostawia za to lepki �lad na kr�tszej, podniesionej pole materii. Atesmerius czy�ci plam� gorliwie, przysi�g�bym jednak na Merkurego, �e u�miecha si� pod swoim wielkim, opuszczonym w d� w�sem. Musz� uda�, �e tego nie widz�; inaczej musia�bym go ukara� albo wys�ucha� jego pe�nych zgorszenia upomnie�. Wol� tego unikn��. Nie nale�y zostawia� skazy na dniu dzisiejszym. M�g�bym kaza� Atesmeriusowi czy innemu niewolnikowi, �eby mi towarzyszy�. Kura zabrudzi�aby wtedy jego spodnie, nie brukaj�c mojej szaty. S� to jednak chrze�cijanie z dziada, a niekt�rzy nawet pradziada, od czterech, pi�ciu pokole�. Wiem, �e pos�usznie stoj�c za mn� miotaliby r�wnocze�nie przekle�stwa i wyzwiska. Po c� Jowiszowi tacy wyznawcy? Zreszt� ofiara jest moja; ludzie us�uchali rozkazu i zgromadzili jak zawsze stos suchych ga��zek; reszta nale�y do mnie. Atesmerius przynosi mi jeszcze, nie wzywany, woreczek z kadzid�em; ca�kiem o tym zapomnia�em i jestem mu wdzi�czny. Nie mog� jednak tego okaza�. Nie jestem zupe�nie pewny, czy moja ofiara odpowiada w�a�ciwemu rytua�owi. Waham si� cz�sto i zmieniam obrz�dek. Przypuszczam jednak, �e bogowie wybacz� mi t� nieporadno��. W ka�dym razie �aden znak nie wskazuje, aby by�o inaczej. S� to b�d� co b�d� jedyne dymy ofiarne w ca�ej kotlinie G�r Erida�skich. A mo�e i w ca�ej Galii. Wsz�dzie ju� zwyci�y�a nieludzka nauka chrze�cijan. Obalono ujmuj�co u�miechni�te pos�gi Wenery, dobrotliw� Minerw� i zagniewanego Marsa. Zamiast nich mo�na ogl�da� odra�aj�ce straszyd�o zawieszone na spos�b opryszka na skrzy�owanym drewnie. To wszystko, co nazywaj� teraz Regnum Francorum, to po wi�kszej cz�ci pustkowia, zrujnowane miasta i zarastaj�ce chwastami trakty. Po tym wszystkim za� przeci�gaj� bandy �wie�o upieczonych chrze�cijan, dorzynaj�ce zbo�nie swych poprzednik�w w wierze. Wszystko to od czasu, gdy w roku mniej wi�cej tysi�c i dwie�cie, i pi��dziesi�tym (kt� teraz lata liczy) ab urbe condita Chlodwik odpar�szy Alaman�w zanurzy� si� z wdzi�czno�ci w sadzawce baptysterium. Zwyci�stwo zawdzi�cza� rzekomo Chrystusowi. R�wnie dobrze m�g� jednak otrzyma� je od Marsa i z�o�y� mu w ofierze czarnego byka. Wszystko to niezbyt mnie interesuje. W ka�dym razie nie mog� liczy� na zrozumienie ani w�r�d Frank�w, ani w�r�d w�asnej s�u�by. Id� wi�c sam, z kur� trzepocz�c� si� pod ramie- 5 niem. O�tarz jest niedaleko od willi, w�r�d starych d�b�w. Wygl�da na to, �e bogowie sami chroni� je tutaj � wko�o na zboczu widzi si� tylko jod�y i buki. Tu za�, w�r�d ich rosochatych i nagich jeszcze ga��zi, jest nawet niewielkie �r�de�ko. Pocz�tkowo gubi si� w oparzelisku w�r�d chwast�w i p�wodnych, barbarzy�skich ro�lin, nie znanych Pliniuszowi. Dopiero o kilkana�cie krok�w dalej jest ma�a sadzawka z nieruchom� wod�. Brodz� na jej powierzchni paj�ki o d�ugich, cienkich nogach. Z jednej strony wyp�ywa st�d wartki potoczek. Nie mog� poj��, sk�d si� bierze, skoro woda w sadzawce jest nieruchoma. Nie zastanawiam si� jednak nad tym zbyt uporczywie. �r�d�o odwiedzam zawsze, ilekro� id� z�o�y� ofiar�. Nie wiem, czy nale�y si� przedtem obmy�. Nie znalaz�em nigdzie pewnych przepis�w dotycz�cych rytualnych ablucji. Robi� to jednak przezwyci�aj�c op�r zsuwaj�cej si� z regu�y togi. Gorzej jest z sam� ofiar�. Tym razem kura nastr�cza dodatkowych trudno�ci; ptaki te czuj� z natury wstr�t do �ywio�u Neptuna. Na dodatek toga zsuwa si� zupe�nie rozpaczliwie. �r�d�o ma wielk� zalet�: widz� w nim swoj� twarz, prawdziw�, dok�adn�, jedyn�. Tu, w�r�d d�b�w, odnajduj� jedyny pewny znak swojego istnienia. Oczywi�cie, i bez zwierciad�a ogl�dam swoje d�onie o d�ugich, szczup�ych palcach, widz� te� smuk�e nogi, z lekko odsuni�tym przez rzemie� sanda�a du�ym palcem. Ogl�dam dalej uda, ich mocne osadzenie i �agodn� p�aszczyzn� ciemnych, k�dzierzawych w�os�w a� po p�pek. Ju� z pewn� trudno�ci� dostrzegam piersi z rozrzuconymi tu i �wdzie, rzadko raczej, w�osami. Ale to ju� wszystko. Najwa�niejsze dostrzegam tylko w zwierciadle wody. Czarne, spadaj�ce z dw�ch stron na uszy w�osy, prosty nos, lekko wyci�te usta. Podobam si� sobie, je�li dobrze si� widz�. Nigdy nie jestem tego pewien. Zwierciad�o wody jest tak nietrwa�e! Stoi nieruchomo przez chwil� tylko, potem m�ci je spadaj�cy �o��d� lub li��, nieoczekiwany pr�d czy te� po prostu d�ugonogi paj�k. Odbicie �amie si� nagle przez �rodek i rozbiega w strz�pach doko�a. Czy mo�na domaga� si� od wody trwa�o�ci polerowanego srebra? A jednak w�a�nie zwierciad�o domowe nie ukazuje mi nic prawie. My�l�, �e nie jest starsze od �r�d�a, a przecie� srebro sczernia�o, zmatowia�o i zgas�o. Jest owalne, wkl�s�e i stare, cho�, powtarzam, nie starsze zapewne od �r�d�a. Wypolerowa� je zr�czny rzemie�lnik w czasach Trajana, a mo�e nawet Augusta. Gdzie � nie wiem. Mo�e w samym Rzymie, a mo�e w Hiszpanii czy nawet � nie wiadomo, �mia� si� czy p�aka� � mog�o powsta� i w Argentoratum. Bo to tak�e by� Rzym. I odbijaj�c czyj�kolwiek twarz po tej stronie Renu i Dunaju ukazywa�o twarz Rzymianina. Teraz nie ukazuje �adnej. Ogl�dam w nim tylko md�y kontur wype�niony sczernia�ym metalem. Jest tam jeszcze cz�owiek, ale ju� nie wiadomo jaki. Got, Frank, Herul czy Alaman zobacz� to samo. A wi�c i mnie zapewni� nie mo�e, �e nie jestem Wizygotem ani Swewem. I ze �r�d�a tylko, z jego nietrwa�ej powierzchni, spogl�da Rzymianin, Claudius Egidius Postumus, wyznawca starych bog�w, wnuk i siostrzeniec ostatnich Galii prokonsul�w. W nim jest to wszystko, co kocham: Rzym, kt�rego ju� nie ma, d�ugie wieczorne recytacje Eneidy i gwar niewielkich rynk�w pod zielonymi platanami w Arelatum, Nemausus, Forum Julii. S� ob�oki i ogromne niebo Imperium. Pochylam si�, ustami wody dotykam, wszystko faluje i znika. Pij� d�ug� chwil�. Rezygnuj� ostatecznie z obmycia kury. Pr�bowa�em pocz�tkowo zanurzy� j�, uwolni�a jednak skrzyd�o i zacz�a m��ci� nim o wod�, zasypuj�c mnie deszczem kropelek. S�dz�, �e ogie� oczy�ci j� dostatecznie. Podobnie jak i mnie we w�a�ciwym czasie. Na razie jednak sprawia mi wiele k�opotu. Nie mog� przy�apa� tego przekl�tego skrzyd�a, chwytam bez�adnie obiema r�kami i oto toga zsuwa si� z ramion obna�aj�c mnie niemal zupe�nie. Kura zapl�ta�a si� w suknie, a blisko�� wody doprowadza j� do szale�stwa. W rezultacie potykam si� i ja o jak�� nieprzewidzian� fa�d� i ostatecznie upadam prosto nosem w wod�. Gramol� si� z niej w�ciek�y, nagi, zapl�tany w mokr� tog� i wrzeszcz�c� przera�liwie kur�. 6 I w tej w�a�nie chwili spostrzegam w�r�d d�b�w, tu� obok, chocia� za wod�, dziewczyn�. Lekko wychylona �mieje si�, ale jest i niepok�j w tym �miechu. Prostuj� si�, wypuszczam z d�oni sukno i nagi patrz� na ni� bez �miechu. Jej twarz tak�e powa�nieje; patrzymy w milczeniu. Nie jest to �adna niewolnica ani s�u��ca: zbyt wiele z�ota b�yszczy w jej czerwonawych, mo�e nawet br�zowych w�osach, zbyt wiele klejnot�w ma w uszach i na palcach, zbyt wiele jak na niewolnic�, ale tak�e zbyt wiele jak na Rzymiank�. To barbarzynka, Frankonka. Stoi jeszcze, ale oto obraca si�, zawija p�aszczem i znika w�r�d d�b�w. Patrz� jeszcze d�ugo w t� stron�. Czy przysz�a tu przejrze� si� w wodzie? Ach, mieli przecie� po drodze tyle �r�de�, tyle jezior i rzek, a przecie� doszli a� tutaj i rozbili Imperium. Toga jest mokra. Mimo to uk�adam j� skrupulatnie na sobie, chocia� zrobi�o si� ch�odniej. To przecie� ledwie koniec marca, a i tak wiosna jest w tym roku wyj�tkowo wczesna. Woda jednak powiedzia�a mi: jeste� Rzymianinem i masz z�o�y� ofiar�. Reszta jest nieistotna. Zmoczona i przyduszona kura ju� si� nie szamocze. Pozwala mi wi�c spokojnie przej�� te kilkadziesi�t krok�w. Wszystko jest na miejscu. Du�a p�yta czerwonawego kamienia, a na niej stos ga��zi. Czy powinienem najpierw rozpali� ogie�, czy te� zabi� ptaka? Przecinam jej szyj�. Znowu si� szamocze, ale ju� s�abnie. Wydawa�a mi si� dorodna, ale teraz widz�, �e to chude, �a�osne ptaszysko. Mokra ca�a, pi�ra zlepione wod� i krwi�. Daruj, nic wi�cej da� ci nie mog�, panie Romy na siedmiu wzg�rzach. Czy m�j g�os z d�b�w p�nocy do marmur�w Kapitolu dolatuje? Kapitolu, kt�rego mi nie ujrze�. Panie Eskwilinu i Palatynu, Awentynu i Kwiryna�u, Wiminalu i si�dmego, kt�rego nie pami�tam. Pok�j sercu memu ze�lij, je�eli losu odmieni� nie mo�esz. A w�a�ciwie pok�j ten zachowaj. Lub te�, s�uchaj. Pok�j to czy pustka jedynie? Nie wiem. Lecz ty wiesz, ty wiedzie� musisz. I wiesz tak�e, co si� z ziemi� t� stanie. Ocal jej pok�j. Niestety, same nonsensy. Pok�j tej ziemi? Chyba pok�j cmentarzy? Ja nie blu�ni�, to historia modlitw� niweczy. Kim�e jeste�, Jowiszu, skoro wszystko min�o? �mieszna w�tpliwo��. Jest m�em Junony, panem d�bu i gromu, w�adc� Kapitolu. A ja po prostu sk�adam ofiar�. Dop�ki j� sk�adam, nic jeszcze nie min�o na zawsze. Nie przystoi mi tylko chrze�cija�skie zelanctwo. Ni pro�by niestosowne. Ani wielos�owie. A los m�j, je�li to w og�le wa�ne, powinienem odczyta� z w�troby ofiarnego zwierz�cia. Jest tam zapisany, ca�y i nieomylny, tylko ja nie zawsze potrafi� go odczyta�. Jak�e zwarte musi by� pismo, aby los �wiata, tego �wiata, kt�ry na mnie si� ko�czy, zmie�ci� si� w male�kiej w�trobie kury. Niegdy� p�aty skopa albo wo�u ogl�dano. Dzi� by� mo�e i kury za du�e, ca�� przysz�o�� �wiata zawrze bez trudu w�troba go��bia albo i wr�bla zgo�a. Frankowie za� los sw�j zapisali w trzewiach Rzymianom wydartych. Rozcinam ptaka. Wn�trzno�ci g�adkie, czyste, w�troba natomiast jaka� rudawa i br�zowa. C� to mo�e oznacza�? Patrz� na ni� z uwag� i nagle przypominam sobie w�osy tej franko�skiej dziewczyny. Czy nawet tutaj musz� mnie prze�ladowa� ci barbarzy�cy, a do tego i chrze�cijanie? Co za bezsensowne my�li zsy�aj� mi dzisiaj bogowie; sko�czmy z tym. Przez w�trob� przebiega tak�e czerwona �y�ka, wygl�da jak strza�a, ale nie zmierza ku niczemu. Ginie po prostu, urywa si� bezsensownie. M�cz� mnie te daremne pr�by zrozumienia czegokolwiek. Czas ju� rozpali� ognisko i ogrza� si� przy nim. Bogowie nie pragn� wyrzecze�. To tylko my czasem chcemy �ar�ocznych bog�w. Wszystko to zapewne nie jest nazbyt okaza�e. Pag�rek, ma�e wzniesienie na wielkim, opadaj�cym w d� zboczu, d�by i czerwonawa p�yta z miejscowego kamienia. Brak jakiegokolwiek pos�gu. Ale te� by�by z nim k�opot niema�y. Kogo mianowicie mia�by przedstawia�? Sk�adam tu przecie� ofiary wielu bogom: aby nikogo nie obrazi�, trzeba by ca�ego panteonu. Nie m�wi�c ju� o tym, �e nawet pojedynczy pos�g m�g�by spowodowa� znaczne k�opoty. I to z ka�dym rokiem rosn�ce. Ale to w ko�cu ma�o istotne. Misjonarze oczywi�cie nie omijaj� mnie bynajmniej. Przeciwnie, jestem dla nich obiektem wyj�tkowo korzystnym. Odk�d uby�o w Galii czcicieli starych bog�w, szermierze nowej wiary musz� odbywa� k�opotliwe i nie- 7 bezpieczne w�dr�wki w poszukiwaniu ch�tnych adept�w. Nawr�cenie Frank�w dodatkowo utrudni�o zadanie. Trzeba by w�drowa� mi�dzy Fryz�w, Wened�w czy cho�by pobliskich Alaman�w, gdzie �atwo o m�cze�sk� palm�, ale nier�wnie trudniej o nawr�conych. Zamiast tego znacznie �atwiej zanudza� miejscowego �poganina�, skoro si� taki uchowa�. Zreszt� rzeczywi�cie mieszkam na wsi, ale co z tego? Taki braciszek-przyb��da uwa�a zazwyczaj, �e wystarczy mnie nauczy� katechizmu, abym natychmiast wskoczy� do �wi�conej wody. Przychodzi wi�c mnie u�wiadomi�, cho� doprawdy jestem znacznie bardziej �wiadomy od niego samego. Tak�e w tym, o czym nigdy nie �ni�. I wiem, �e zna� to niekoniecznie chcie�. Ich misyjne wysi�ki maj� zawsze ten sam porz�dek. Atesmerius, zawsze nieoczekiwanie, wprowadza p�g��wka, kt�ry ju� przygotowa� swoj� lekcj�, a zaczyna j� wznio�le: � Bracie! � M�wi mi: �Bracie!� Nie poczuwam si� do �adnego braterstwa. Jest to z regu�y rozpaczliwa ho�ota, jaki� eks-niewolnik albo syn kie�basiarza. M�wi� mu to �agodnie i natychmiast wyrzucam za drzwi. Inaczej nie mo�na. Dyskusja czysto ja�owa. Pr�bowa�em kilkakrotnie. Nie mogli�my si� wzajemnie zrozumie�, czy te� mo�e tylko on mnie nie pojmowa�. M�wi: �Chrystus jest mi�o�ci��, i chce broni� tej tezy. Lecz ja jej nie podwa�am. Odpowiadam, �e jego mi�o�� mnie nie dotyczy. Na to jednak spada na mnie grad dowod�w, �e Chrystus naprawd� wszystkich kocha. �e ta mi�o�� jest nadziej�, przysz�o�ci� i przebaczeniem. Ale nie wyja�niaj�, czemu w�a�nie ja mam jej pragn��. Dla mnie jest to wyborem. A dla nich oczywisto�ci�. I tak z g�ry przyjmuj�, co dopiero udowodni� trzeba. A tymczasem to, �e Chrystus jest mi�o�ci�, jest mi r�wnie oboj�tne, jak zaloty paj�k�w wodnych. Mnie ta mi�o�� nie dotyczy. Jest z innego �wiata, podobnie jak ca�e jego kr�lestwo. Ja za� wchodz�c do� przez niebia�sk� rzek� chrztu sta�bym si� kim innym. Wol� ju� w stosownym momencie przej�� Let� niepami�ci. M�j �wiat jest tu. Mi�dzy �r�d�em a ofiarnym ogniskiem. I nigdzie ju� wi�cej. Ogie� wyra�niejszy teraz. S�o�ce od dawna za g�r� i wkr�tce na d�bach po�o�y si� zmrok i noc. Z ca�ego �wiat�a �wiata zostanie tylko czerwie� ogniska; tym ja�niejsza, �e ju� ostatnia. A potem odnajd� cisz� swego domu. Teraz trzaskaj� ga��zie w ogniu, a poprzez ga��zie w g�rze ci�gnie ju� wieczorny powiew od Renu. Biegnie nad winnicami ponad r�wnin�. Przychodzi codziennie ten sam, jak zawsze ten sam piach odmierza w klepsydrach jeden czas wszystkim, kt�rzy s�uchaj� jego szmeru. Frankowie jednak nie maj� klepsydr; chrze�cijanie za� s�dz�, �e zegar ubli�a wieczno�ci. Wi�c m�j tylko zegar odmierza czas ca�ego �wiata. Wiecz�r jest rdzawy. Na ga��ziach zosta�o sporo zesz�orocznych li�ci, tylko w zasi�gu ognia konary s� nagie i czarne. Nad ogniem przepalony wzwy� tunel otwiera si� na noc i gwiazdy. Ale teraz i to okno zamyka p�omie�. Jest tylko ta rdzawa, ruda kopu�a, chyba w�a�nie taka jak w�osy Frankonki. Sk�d�e im ta czerwie�? Czy wype�zli z nawianych wiatrem li�ci rosn�c w�r�d drzew, bezmy�lne robactwo p�nocy? Nie by�a jednak brzydka, to pewne. Wysoka i prosta. Nad wod�. Czy nie ujrza�em jej odbicia? Nie. Woda by�a zm�cona, w bryzgach i ko�ach. Musia�em by� �mieszny, s�dz�. Ach, c� mnie to obchodzi. Tu jestem sam i ogrom bog�w nade mn�. Przes�oni�ty rdzaw� fryzur� li�ci m�wi do mnie trzaskiem ga��zi, szmerem ognia. Cztery s� �ywio�y, a eter pi�ty. Dlaczego tylko w wodzie mo�na si� przejrze�? Ziemi� bezok� dr��y �lepy czerw, zbiega przed mrozem w g��b, wiosn� powraca. Spasiony w trzewiach chrze�cijanina. Ja wzlec� lekki jak sucha brzozowa kora. �wiat sko�czy si� nad brzegiem Lety, w kt�rej ostatni raz rozpoznam swoj� twarz. Na razie jestem. Przy ogniu, w�r�d drzew. Wyszydzi�by mnie Sokrates. �Bo i czeg� naucz� si� od drzew?� Zapewne, mia� racj�. Mia� nie tylko racj�, ale tak�e ate�ski, marmurowy rynek za sob� i siedem wiek�w �wiata przed sob�. Teraz �wiat potrwa jeszcze dwadzie�cia, trzydzie�ci lat. A za mn�? Frankowie i chrze�cijanie. Czeg� m�g�bym nauczy� si� od nich? Je�eli woda mego �r�d�a trwa nieporuszona, widz� w niej siebie. Widz� tak�e kwiaty schylone nad wod�. I widz� drzewa i niebo. I gdyby nawet wy�oni�a si� ze� chimera albo Gorgona, dostrzeg�bym j� tak�e. Jak w tarczy Perseusza. Ale zm�cona woda nie uka�e nicze- 8 go. Podobnie jest z lud�mi. Nie szukam ich, to prawda. Nie pytam ich o nowiny. Nie dlatego jednak, abym si� przera�a� wie�ci i prawd. �e znowu jakie� resztki miasta zwalono, ludno�� wyr�ni�to. Czy nawet co� znacznie gorszego. Nie chc� po prostu informacji, kt�re o niczym nie informuj�. Z tego, �e wymordowano ludno�� Burdigalii, nie wynika, �e zostawi� j� w spokoju. Nie wynika te�, �e z�upi� j� ponownie. Z tego, �e Chlodwik podbi� Burgundi�, nie wynika, �e b�dzie w niej panowa�. Ani nic innego. Wol� zobaczy� w wodzie g�ow� Gorgony ni� nie zobaczy� niczego. Mo�na przyj�� �wiat, kt�ry jest straszny, lecz spoisty. Nie mo�na go przyj��, je�li jest tylko absurdalny. On jednak jest i straszny, i niedorzeczny zarazem. O c� walcz� te mnogie plemiona Wizygot�w, Frank�w, Burgund�w? Bezsens codziennych mord�w, tygodniowych kr�lestw, nieoczekiwanych koalicji jest tak oczywisty, �e nikt nawet nie usi�uje docieka� jakichkolwiek regu� nim rz�dz�cych. Nawet wtedy, gdy ju� ca�kiem widomie wali�o si� cesarstwo, obraz by� ja�niejszy. Zza granic, z nocy wype�za�o robactwo i dr��y�o dzie� rzymskiego pokoju. Gdzie si� rodzi�o, nie wiedzia� nikt. I nie by�o to wa�ne. Trzeba je by�o tylko zgnie�� i odeprze�. I �adna cena nie by�a za wysoka. Po jednej stronie by� �ywio�, po drugiej Imperium. Zgwa�cone, obalone, zdeptane, by�o przecie� nadal miar�, jedyn� miar� �wiata. Bo nie istniej� racje ni imiona �ywio�u. Dlatego �ywio� zawsze atakuje prawo, bo niszcz�c je zdobywa kszta�t i miano. Prawo to umiej�tno�� rozdzia�u. Rz�dzi� to klasyfikowa�. To wa�ne, a to nieistotne. To Rzymianin, a to barbarzy�ca. Na ca�� wieczno��. Regu�a jest niez�omna i tylko ona stwarza �wiat i w�adz�. Marny jest �wiat Frank�w. Te nieudolne przepisy, orzekaj�ce kar� stu pi��dziesi�ciu su za wrzucenie do studni kobiety, trzydzie�ci pi�� za wyrwanie palca, a trzy za nazwanie zaj�cem � nie maj� �adnej wsp�lnej podstawy ani zwi�zku. Mi�dzy przepisem a przepisem czai si� pusta, bezludna przestrze�. Absurd i chaos. Tu mo�na istnie� tylko od wypadku do wypadku; od wrzucenia do studni do wyrwania palca. Inny jest m�j �wiat. Gdziekolwiek by� cz�owiek, by�o prawo. A gdzie by�o prawo, by� Rzym. Nie ma miejsc pustych. Zawsze istniejesz w prawie, nale�ysz do spo�ecze�stwa, jeste� cz�owiekiem. I masz obowi�zki. Obowi�zek to nie jest stosunek do cz�owieka, to stosunek do prawa. Obowi�zek nale�a� do Rzymu, nie ma go w�r�d Frank�w. Nie mam obowi�zk�w wobec kr�la, mia�bym je wobec kr�lewskiego prawa. Ale to nie istnieje. Dlatego jedynym moim obowi�zkiem jest �cis�e sk�adanie tej ofiary. I nic wi�cej. Ale te� o tyle, o ile j� sk�adam, jestem. Inaczej zanurzy�bym si� w noc, w chaos, w ciemno��. Jestem wi�c Rzymem i ostatni� miar� �wiata. Cho�by on o tym nie wiedzia�. Zreszt� gdyby wiedzia�, zmia�d�y�by mnie natychmiast. Ogie� ju� s�abnie. Kopu�a rudej ciemno�ci zni�y�a si�, �wiat widzialny zmala�. Ale i sukno podesch�o, zatulam si� w nie szczelniej. Kim by�a ta dziewczyna? Po drugiej stronie wzg�rza ju� od tygodnia ha�asuj� siekiery. Kr�l nada� te ziemie jednemu z leud�w, graniczy teraz ze mn�. Nie znam go, tego barbarzy�cy. Lecz zapewne poznam nied�ugo, niestety. I tak szcz�liwie uszanowano to, co mam, ex alode parentum. Ani mnie, ni tych resztek Chlodwik ju� nie tkn��, nie obchodzi mnie czemu� By� mo�e szanowa� pami�� Syagriusa, kt�rego zar�ba�? Mo�e ma jakie� inne cele. Nie wiem. To wszystko jest tak dalekie, jakby w �wiecie duch�w. Rzeczywiste s� tylko d�by; i ogie�. I woda. Sowa lekkim lotem musn�a kr�g �wiat�a. Zaja�nia�a na kraw�dzi �wiata. Wyci�gam r�ce do ognia, dorzucam jeszcze nieco ga��zi. Nic si� nie stanie i nic mi nie trzeba. Mog� by� sam, ich �wiat nie jest prawdziwy. Czy�by si� ju� rozpocz�� wielki po�ar istnienia? Ogie� oszcz�dzi� dot�d ten skrawek prawa i �wiata. A gdy i t� reszt� obejmie po�oga, wszystko zginie i powr�ci nico��. Atesmerius czeka ju� z kolacj�. Ma zapewne jakie� wie�ci o s�siadach. Nie obchodz� mnie wcale, lecz ich nie unikn�. Nie zabroni� mu opowiada�, bo mi to oboj�tne. Ciekawe jednak, 9 czy to by�a jaka� kuzynka s�siada, czy kto� ze s�u�by? Mia�a du�o klejnot�w, lecz w Galii by�o ich dosy� i dla niewolnic. Ktokolwiek po lesie si� p�ta, las do mnie nale�y. I �r�d�o. Czas wraca�. Sp�dzi�em samotny dzie�. Samotny? Sk�d�e. By�o ze mn� ca�e Imperium, grza� si� przy ogniu Sulla i Cezar, i Septymiusz Sewer. Zzi�b�em jednak. Czy zzi�bli i oni? Bior� gruby konar, kt�ry tli si� na ko�cu ma�ym p�omykiem. Na p�ycie zosta� ju� tylko popi� i odrobina �aru, kt�ry wygl�da jak czerwone, rozszerzaj�ce si� i zw�aj�ce �renice. Odwracam si� i schodz� mocnym krokiem ze wzg�rza. Tu ciemniej. I pochodnia w drodze przygasa. Przystaj� i roz�arzona powiewem b�yska znowu; ja�niej. I zn�w id� w g��b lasu. Szum wiatru g�r� i szmer znad ziemi. To �r�d�o; i woda rozmija si� z powietrzem. M�wi� osobno i osobno milcz� o niczym. Podchodz� do sadzawki i kl�kam w miejscu, gdzie szamota�em si� z kur�. Zosta�o z niej tylko troch� popio�u. Podnosz� pochodni� nad g�ow� i badam wod�. W niej cienie d�b�w i ciemna ludzka niewiadoma sylwetka. Podnosz� si� i patrz� na drugi brzeg, gdzie sta�a dziewczyna. Ale tam tak�e nie ma nikogo. 10 2 Uko�n� mi�kk� fal� las zst�puje z Wogez�w. Ciemne �wierki, ja�niejsze nieco jod�y, w�r�d nich miejscami k�py czerwonawych buk�w. Widz� z tarasu, jak zachodzi na kra�ce r�wniny, spycha w d� opuszczone winnice. Zepchn�� je ca�kiem ze wzg�rz i co roku si�ga dalej. G�az � przy kt�rym ojciec czeka� nadej�cia Alaman�w i gdzie sp�on�� potem � le�a� w�r�d p�l. Pami�tam, �e drzewo na stos nosili�my do�� daleko. Dzi� po prostu wyr�ba�bym zagajnik, kt�ry go otacza. Poza tym ma�o si� zmienia. Siedz� nawet na tej samej �awie, na kt�r� wdrapywa�em si� prawie trzydzie�ci lat temu. Tylko ci, kt�rzy przygl�dali si� temu z u�miechem, ju� odeszli. Zosta�a mi w dziedzictwie willa, stary dom pe�en obt�uczonych sprz�t�w. Nie ma tu chyba ani jednej rzeczy nowej. I nie b�dzie. Bo i sk�d? Przechodz� czasem bizantyjskie albo nawet syryjskie karawany. Nie chc� jednak moich sk�r, miodu czy m�odego wina. A z�ota ani srebra nie mam. Bo i c� jest warta ta garstka denar�w? Nie dostan� za nie alabastrowej amfory ani kolorowej szaty. Owszem, dosta�bym krzy� w Jerozolimie �wi�cony. Ale tego towaru ja z kolei nie pragn�. Nie przyozdobi� wi�c domu niczym nowym. Widok tej sterty nad�amanych, wyszczerbionych grat�w zmusza mnie do u�miechu. S� w nim przyja�� i ironia zarazem. Nie wiem nawet, dlaczego tak jest. Ale w�a�nie jest tak. Niby drobna przywara starego przyjaciela, kt�ra nie razi, lecz bawi. Tu oto moje lary, tu ja, cho� bez spadkobiercy. Jest troch� niewolnic, s� m�ode dziewcz�ta w�r�d s�u�by; nudna us�uga sypialni. Lecz nie ma �adnej, kt�r� przeni�s�bym nad progiem mego domu. Nie widz� powodu, �eby wy�wiadczy� ten zaszczyt kt�rej�, co i tak w progu sypialni na skinienie czeka. Nie ma ich zreszt� tak wiele, ale za to wszystkie nudne nad podziw. Niewolnik buty mi czy�ci, niewolnica do ��ka si� k�adzie. Oto wszystko. Co do s�siad�w, to jedni nie uszli Alamanom, inni za� Frankom. Trzeba by szuka� daleko. I oczywi�cie przenosz�c kt�r�kolwiek nad progiem wnosi�bym jej krzy�. Musz� jednak przyzna�, �e spotkana przed tygodniem dziewczyna niepokoi mnie troch�. Oczywi�cie, nie wchodzi w gr� pod �adnym wzgl�dem. Raz jako Frankonka, po wt�re jako chrze�cijanka. Bo to chrze�cijanie, niew�tpliwie. Nie odwiedzili mnie dotychczas i nie wiem, czy to uczyni�. Ale Atesmerius i s�u�ba zd��yli si� ju� pokuma�. Doni�s� mi wi�c, nie pytany, �e s�siad, zwany Childebertem, zas�u�y� si� wielce kr�lowi w wyprawie po burgundzk� Klotyld�. Znaczy to, �e nie mniej zas�u�y� si� i kr�lowej. Znaj�c jej pobo�no�� i wp�yw na Chlodwika, mo�na dopowiedzie� reszt�. Musz� wi�c by� szczeg�lnie spokojny i uprzejmy. Je�li oczywi�cie chc� mie� troch� spokoju. A to jest w�a�nie jedyna rzecz, jakiej pragn�. Nie pomno�� maj�tku. Nie b�d� bi� pok�on�w przed Frankami ani s�awi� biskup�w. Kt� by si� ubiega� o miejsce w stadzie wilk�w czy jeleni? Za to ceni� sobie ten nieruchomy czas mojego �wiata. Chc� siedzie� na tym tarasie i patrze� na las opadaj�cy spod willi, wznosz�cy si� nad ni�. Dolina i znowu wzniesienie. Na nim moje d�by. Dalej znowu dolina i posiad�o�ci s�siada, ju� st�d niewidoczne. Mi�dzy drzewami, w dole, prawie przezroczyste mgie�ki. Wy�ej dzie� ch�odny, wysoki i czysty. Wszystko si� sta�o. Historii ju� nie ma, dzieje sko�czone, ju� tylko w pami�ci istnie� mog�. I w mojej pami�ci istniej�. A kt� poza mn� pami�ta na tej ziemi? A poza ni�, c� wiedz� cienie na Polach Elizejskich? Droga na ��ki asfodelowe poprzez Let� prowadzi. Wi�c i tam nie ma ju� niczego. Je�li odchodzi si� z historii, to ju� na zawsze. Na ziemi za� z pozoru niewielu zosta�o. A naprawd� nikt zgo�a. Kim�e bowiem s� ci, kt�rzy prze�yli? Ludzie w sensie fizycznym tak, maj� bowiem r�ce i nogi, oczy i nosy. I to nie 11 wszyscy, co prawda. Poza tym jednak � spytaj cz�owieka na tej ziemi: kim jeste�? Nie Rzymianin to ju� ani Celt przecie�. Wzruszy ramionami, odpowie: �Panie, mam pole w tamtej dolinie. A tak�e chat�. I dobre wino mam, panie. A te grzyby i zwierzyna to z lasu. Ja za� niczyj jestem, bo Frank jeszcze nie nasta�, za� Burgund i Lombard, i Ostrogot ju� przepadli�. Albo te�: �Parafia moja u �wi�tego Marcina�. Czy te� mo�e po prostu: �Chrze�cijanin�. Czyli sk�d? Mo�e tak�e �nie z tego �wiata�. Wynurzeni z chaosu, zanurzeni w absurd, wyzuci z prawd i narodu, jak z chodak�w i opo�czy. Czy� oni r�wnie jak asfodelowe cienie s�, je�li pami�� min�a? Nikt nie dojrzy samego siebie. Zobaczy pole, kt�re orze i obsiewa, parafi�, nikiedy pana. Ale w tym wszystkim nie on jest przecie�. Pole, parafia i winnice s�, lecz takim samym wysi�kiem i gestem m�g�by uprawia� je kto inny. Tylko w zwierciadle historii znajdujemy siebie; i odwrotnie, ono tylko w pami�ci ludzkiej si� przegl�da. Ogromne zwierciad�o, jedyne, kt�re ukazuje i stwarza. Rozbij je, a znikniesz. Dlatego chc� trwa� w milczeniu i spokoju. Czyli trwa� po prostu. Bo ono ju� tylko we mnie. We mnie wchodz�cym mi�dzy d�by, rozniecaj�cym ogie�, przegl�daj�cym si� w �r�dle. I tu, na tej �awie siedz�cym, tak�e. A z niej w�a�nie co� nowego teraz dostrzegam. Cz�owiek na wzg�rza ramieniu. Niedaleko mych d�b�w przechodzi, lecz to nie m�j niewolnik ani s�uga. Zreszt� jest jeszcze zbyt daleko i pewien nie jestem. Kto� idzie, lecz kto � czy istotnie? Nikt, kogo bym czeka�. Nikt. Czy na pewno? Czemu serce mi drgn�o i g�o�niej bije, i pr�dzej? Lecz to nie jest kobieta. Zreszt�, c� mi ta Frankonka? Nie wiem, lecz byle tknienie porusza struny niespokojne, niejasne. A wi�c spok�j sw�j k�ami�? No to k�ami�. Spok�j wart jest k�amstwa. Czym zreszt� k�amstwo? Co ono znaczy i c� na tym stoi? K�amstwo to tylko inna prawda, ta prawda, kt�r� �wiadomie stwarzam i strzeg�. A wi�c ludzka tym bardziej, prawda cz�owieka, a nie natury. Czysta prawda, bez k�amstwa domieszki, to �wiat z fragment�w i odprysk�w niesk�adnych. To bez�ad, bezsens, idiotyzm. Jaka� wielka idea, jakie mocarstwo stan�o kiedykolwiek na prawdzie? Prawda to bezrz�d i bezprawie, k�amstwo za� to �ad, porz�dek, si�a i sztandar narod�w. A ostatecznie to tylko dwa r�ne imiona tego samego �wiata. Nie, nie kobieta. I nie z mojego domu. Niski i przysadzisty cz�owieczek sadzi �miesznymi susikami. Zabawny. Oczy wlepi� wprost we mnie. Potkn�� si� nawet. Nie, na Franka te� nie wygl�da. Wi�c kto i czego chcie� mo�e? Lecz jest ju� wreszcie i zaraz przem�wi. Tylko niechaj dech chwyci. Bo opluje mnie zdrowo. � Witaj � m�wi nareszcie. � Witaj w imi� Junony. Sk�d si� bierzesz, cz�owieczku? Nie proszony na �awie zasiada. Zdrowo trzepn��bym zuchwalca. Ale pokurcz to przecie i na b�azna, trefnisia mi kroi. Dech mu si� uspokaja, na mnie bystro spogl�da. � W imi� Junony witasz� Panem jeste� tego domu? � Jestem nim rzeczywi�cie. Czy do mnie zmierza�e�? Je�li s�u�by szukasz i pana, to �e� si� omyli�. � Jestem ju� w s�u�bie pana nad panami. Lecz ty mi powiedz, czyim to imieniem raczy�e� mnie powita�. Przyg�upek oczywi�cie. Pewnie w s�u�bie s�siada, kt�rego nad niebiosa wynosi. Chrze�cijanin, zapewne. Bo kt� by inny? Ale �eby imienia Junony, Kwiryt�w opiekunki, nie zna� i nie s�ysza�, to na przyg�upka nawet niezwyczajne. � Jest taka jedna � m�wi�. � A ty sk�d pochodzisz, �e ci to imi� niewiadome? � Znam je � przerywa. � Ty mnie nie poj��e�. Pytam, kim jest dla ciebie ta, kt�r� przyzywasz? � Czego ty chcesz w�a�ciwie? Czasu brak mi i ochoty na t� rozmow�. S�u�by nie szukasz, a ja jej nie mam. To czego chcesz? � �eby� mi o Junonie powiedzia�. 12 � Ty mi nawet swego imienia nie rzek�e�. Ale mniejsza o to. Junona jest dla mnie tym, czym by�a dla ojc�w moich i dziad�w. I to wieki ca�e. Jest wi�c tak�e ogniska domowego opiekunk�, a pan jego z tob� rozmawia. Tob� Chrystus opiekuje si� pewnie? � A i tob� tak�e. � Sk�d tobie do bog�w? A mo�e misjonarzem jeste�? Je�li tak, to si� dowiedz, �e dla was s� to niego�cinne i z�e progi. Tak? Ciebie nie wyrzuc�, bo mnie �mieszysz. Poza tym w herezj� popadasz. Z pism waszych nie wynika, aby Chrystus poganami opiekowa� si�. Chyba �e sami o to prosz�. � Co� tam wiesz o naszej wierze. Lecz za ma�o. Mo�e i du�o nawet. Lecz za ma�o. Ale ja z czym innym przychodz�. Czy pozwolisz mi usi���? � Siedzisz przecie�. � Przysiad�em tylko, by odpocz��. Teraz siedzie� mi pozw�l. � Aby m�wi� o Chrystusie? � Nie, o Junonie. I o mojej sprawie. � Sied� wi�c. Lecz m�w raczej o sprawie. O Junonie, jak si� zdaje, powiesz mi niewiele. � Wi�c ty mo�e wi�cej o niej powiesz? � �eby ciebie na opak nawr�ci�? Junona, m�j cz�owieczku, to nie Chrystus i nie jest dla wszystkich. A mo�e s�dzisz naiwnie, �e nic nie da si� o niej powiedzie�? Prawda, przecie� dla was bogowie to tylko imiona diab��w! Mo�e chcesz si� dowiedzie� po prostu, jak wymienia� i rz�dzi� imionami demon�w. I na c� ci to? Chcia�by� jeszcze urosn�� i wypi�knie�, bo� do�� szpetny? � Lubisz �arty. Wida�, Tertuliana i kilku innych autor�w czyta�e�. Ich znasz, a prawdy nie znasz. � I nie pytam o ni�. Ani prawda pokurcza, ani prawda ukrzy�owanego niewolnika mi niepotrzebne. � Jest tylko jedna prawda. � Prawd tyle, ilu �yj�cych. � Jedna prawda i jedno prawo bo�e. � Prawo? To co innego. By�o rzeczywi�cie jedno. Ale by�o; ani bo�e, ani cz�owieka jakiego prawdy pilnuj�ce. Jedno by�o, lecz o wielu imionach. Je�li z tego cokolwiek pojmujesz, to ci powiem, �e jedno z tych imion by�o �Rzym�, inne za� �los�. � A jeszcze innym przyj��e� mnie tutaj? � Lotny�, widz� w ciele niepoka�nym. A wi�c mo�e poj��e� ju� tak�e, �e nie warto nawraca� mnie? Ma�y cz�owieczek opuszcza oczy. Gdyby to by� po prostu misjonarz, czasu traci� by mi si� nie chcia�o. Ale pokurcz zabawny jest bardzo. N�dza chce o wieczno�ci orzeka�. I komiczny st�d kontrast powstaje, kt�ry tak�e dwoi�cie przyjmuj�. Dla cz�owieka mam u�miech i kpin�, dla s��w jego s�owa w�asne i odmienne. � Mylisz si�, ty si� mylisz! � nagle wykrzykuje. � Co to znowu takiego? � chc� spyta�, lecz on sobie przerwa� nie daje. � Twoje prawo jest martwe i �lepe. I ja�owe, jak pole zim�. Co chcesz na nim uprawia� � �nieg? P�atki jak ziarna padaj�, ale jak ziarna nie wzejd�. �ycie tylko w cieple mi�o�ci by� mo�e. Bez niej twoje prawo jest martwe. I bezsilne. � Prawo jest mi�o�ci zaprzeczeniem. Ale tobie co do niej? � A tobie co bez niej? Czy�by� zacz�� zabija� �wiat w swoim sercu? � S� r�ne �wiaty. O kt�rym m�wisz? Przygas� i posmutnia�. �a�o�liwie przemawia. � �le, bardzo �le Chrystusa zrozumia�e�. �wiat jest jeden tylko, cho� wiele w nim si� zdarza. Widzialne jest i niewidzialne. S� �wi�ci, s� i pot�pieni. � I ten sam �wiat by� sze��set lat temu? 13 � Ten sam. To tylko jego prawda nie by�a znana ani prawo objawione. � No, a mi�o��? � pytam ze �miechem. � Mi�o�� jest wiekuista, lecz prawda jej teraz w pe�ni wiadoma. Chrystus jest mi�o�ci�. A jego prawo to jej prawo w�a�nie. � Dobrze, ju� dobrze � m�wi�. � Szkoda czasu na t� rozmow�. Moje prawo bez mi�o�ci si� obywa. Co wi�cej, bru�dzi mu ona. Jest niem�dra i z �ywio�u wyrasta. � To, co w tobie najg��bsze, tak�e z niego pochodzi. � Tej prawdy s�ucha� nie chc�. I ty o niej zapomnij. Rych�o rozum ci zm�ci, a s�owa w drzazgi p�jd�. I staniesz przed nierozumnym i nieznanym. � A wi�c stan� przed Bogiem � ko�czy z u�miechem. � Stawaj sobie, ale beze mnie. Sko�czmy wreszcie t� gadanin�. I m�w o swojej sprawie. A �ywio� Boga tak d�ugo potrwa jedynie, p�ki go nowa ziemska tarcza nie przes�oni: wasze, ludzkie, a nie bo�e prawo. I do�� ju� o tym. Cokolwiek stworz�, stworz� sobie i swoim. Ja do nich nie nale��. I gdyby do nich przyszed� kto� imieniem Klaudiusz, to nie ja b�d�. Dlatego w�a�nie siebie, trwania, �ycia broni�c musz� by� twardy. Ten pokurcz chce mnie zabi�. W mi�o�� i �ywio� mnie zaprasza, bym stopi� si� w nim i odhartowa�. P�niej chce mnie wyprowadzi� na inny brzeg. Chc� w czasie snu zamieni� �wiat za moimi plecami; nie dam si� wi�c u�pi�. I c� st�d, �e prawd� lub fa�szem to nazwiemy? M�j go�� wierci si� i wykr�ca. Twardo mu wida�. Przyjrza� si� �awie, stukn�� w ni� i uszczypn�� nawet. � To d�b? � pyta. D�b. Jakie� inne drzewo mog�oby tak twardo zwali� si� w poprzek strugi czasu. Nie zgni�o ani spr�chnia�o; sczernia�o tylko czy zszarza�o raczej. Zapewne, d�b. Tak my�l�, cho� to nie ja przecie� �ci��em go, ociosa�em i po�o�y�em tutaj. Ale w�a�nie dlatego jestem pewien, �e to d�b, a nie inne drzewo. M�j go�� tak�e do tego r�ki nie przy�o�y�, wiemy wi�c tyle samo. Lecz jemu brak wiedzy czasu. M�wi� mu to z u�miechem. Bogowie dobr� mi dali zabaw� z pokurczem. � Wi�c d�b jest najtrwalszy � m�wi. Tak, najtrwalszy w powietrzu, wodzie i pami�ci. Trwa i powraca. Kiedy jeszcze Palatyn imienia nie mia�, a na Kapitolu �wi�ty� nie by�o, ros�y tam krzepkie d�by Jowisza. Z nich, z ich g�stwiny wysz�o miasto. I one w ko�cu zaszumi� na ruinach. Ja, kt�ry s�ysz� milczenie ko�ca, my�l� o ciszy pocz�tku. Pami�� ludzka buduje mosty, kt�re wolno niekiedy nazywa� k�amstwem. Ale k�amstwem jest tak�e samo nazywanie �wiata, gdy� w nagim istnieniu swoim jest on bezimienny. � Dlatego w�a�nie przychodz� � m�wi. � Sam przyznasz, �e trudno o lepszy budulec. Chc� ci� wi�c prosi�, aby� mi pozwoli� wyci�� troch� twych d�b�w. Tych na wzg�rzu. Chyba nie odm�wisz? O, pokurcz. Milcz�, bo s�owa nagle zbieg�y mi gdzie�, wszystkie. � Kim w�a�ciwie jeste�? � pytam wreszcie. � Marcin. Nazywam si� Marcin. � Dobrze, jeste� Marcinem. S�uchaj wi�c... � Nie � przerywa � to tylko moje imi�. � Tylko? Po co wi�c b�ahsz� rzecz wymieniasz? Niech imi� nas okre�la. Kr�l jest kr�lem, �ebrak �ebrakiem. Inaczej runie �wiat. � Biedaku � �ywo odpowiada � jak �le istnieje tw�j �wiat. Ale ja jestem ksi�dzem. Tu za� ze szlachetnym Childebertem przyby�em, by szerzy� �wiat�o wiary. Nie chc� ci� jednak nu�y�; nie teraz przynajmniej. O d�bin� ci� prosz�. � Je�eli Childebert, szlachetny leud kr�lewski, chce z niej w�asne gniazdo budowa�, to sam tak�e pokwapi� si� mo�e i do mnie drog� znale��. 14 � Childebert, miecz nosz�cy po prawicy kr�la, chce zapachu �ywicy. Dom sw�j z jod�y buduje. O d�bin� w innym celu ci� prosz�. � Chcesz wi�c dom mie� mocniejszy ni� tw�j pan? Czy �ywicy nie lubisz? � Moim panem jest Chrystus. Kr�l i Childebert to jego ziemskie ramiona, kt�re os�oni� mnie, nie w�tpi�. Lecz istotnie, chc� domu mocniejszego od siedziby Childeberta. Wiem ju�, o jaki dom idzie, i dalej nie pytam. � Nie dam ci d�b�w � m�wi� kr�tko. Nie pyta, dlaczego. � Cz�� d�browy i tak do Childeberta nale�y � m�wi z namys�em. � Jest tam wprawdzie do�� stromo, z tamtej strony. Jako� jednak damy sobie rad�. � Do Childeberta nie nale�y ani jedno drzewo � odpowiadam stanowczo. � Nie przecz�, za wzg�rzem dzia� ziemi przebiega. Tamt� stron� trzyma� kiedy� Arminiusz. Ale bywa� tylko moim go�ciem w d�browie. � Dzia�y biegn� wzg�rzami zazwyczaj � m�wi Marcin. � Lecz tu by�o inaczej. Stare kopce s� jeszcze na skraju. Nie widzia�em ich dawno, lecz by� musz� do dzisiaj. � �adnych kopc�w nie ma w naszej dolinie. � Dolin� Arminiusza id� wiosn� potoki, przez kt�re brn��e� zapewne. Zreszt� granic nie zak�ada�em ni ja, ni Arminiusz. W ziemi� ju� prawie zapad�y. Mo�na je wszak�e odnale��. � A wi�c poszukamy. � Pozw�l, przybyszu, �e ja sam wespr� wasz wzrok. Jutro, je�eli zechcesz. � Nie, nie jutro. Nie granice, lecz �wi�to wielkie; �wi�ty tydzie� obchodzi� nam teraz przystoi. � Obchod�cie je wi�c beze mnie i w milczeniu. Sk�d�e jednak ten �oskot siekier po waszej stronie? � Umilknie jutro. A ziemscy panowie, miecz nasz i tarcza, mog� dla swoich cel�w i �wi�ty dzie� nadwer�y�. Gdy� i to na chwa��, wiary si� obr�ci. � Nie boisz si�, �e w�asn� cnot� nadw�tl�? � C� st�d, skoro w dziesi�tkach innych j� utrwal�. To zreszt� mnie nie obchodzi. Wzywam natomiast niewolnika, by przyni�s� dzbanek wina i kubki. Nie pi�bym z misjonarzem. Lecz ten jest kim� wi�cej, jest wrogiem. By� mo�e krzepi nas mi�o��, je�li wiem o niej cokolwiek, ale okre�la nas nienawi��. Czy te� wrogo�� po prostu. Mi�o��, je�li wiem o niej cokolwiek, oznacza: ja b�d� tob�. Ja ju� tob� si� staj�. To chybotanie na samej granicy nieistnienia, jakby nadci�ga� sen, kt�ry jeszcze ogl�dasz i r�wnocze�nie w nim umierasz. To wrogo�� ocala nas i nazywa. Istniej�, bo jest m�j wr�g. Jestem jego odwr�conym istnieniem, podobnie jak on jest tylko moim cieniem. Nie jest to oczywi�cie miara szcz�cia, lecz kt� mierzy szcz�cie istnieniem? Lecz po co te rozmy�lania? Ten kurdupel jest po to, abym o tym nie my�la�. Mi�dzy nami stoi ju� wino. Dziwne. Nigdy mnie nie razi�a ta szczerba i uko�na rysa na kraw�dzi naczynia. Teraz jednak niemal odruchowo przesuwam j� w moj� stron�. Lecz zanim pe�en obr�t si� dokona�, czuj� wstyd, zn�w nie bardzo wiem czemu, i gwa�townie dzban ca�y przesuwam. Marcin tego wszystkiego nie widzi. Kubek w d�oni trzyma i ogl�da. Uszko na kszta�t nagiego amorka wyrobione, ca�y za� winoro�li p�dem obwiedziony. Zwisa�y ze� kiedy� grona pi�knie wyrze�bione. Ale z czasem odpad�y. Ostatnie co� przed rokiem; le�y pewnie w rupieciach. Teraz stercz� tylko puste, pozbawione owoc�w szypu�ki. � To by�o kiedy� �adne � m�wi Marcin. � Oczywi�cie, poga�skie niedorzeczno�ci. � Patrzy na mnie. � Kr�l dobrze nagradza swoich przyjaci�. Zw�aszcza je�li pochodz� z krwi tak starej jak twoja. � Ale �eby zosta� kr�lewskim przyjacielem?... � u�miecham si�, ju� spokojny. � Tak. W przyja�ni i mi�o�ci jednoczy nas B�g. � A wi�c tak�e nast�pna karawana przejdzie obok. � Twoja wola jedynie. 15 A wi�c wr�g. I nie posta� jego jest istotna. Trzeba na siebie zwa�a�. I na prawd� swoj�. Czymkolwiek jest, niech teraz prawd� si� nazywa, a za or� s�u�y. Kiedy d�ugo nie dochodzi do bitwy, miecz rdzewieje w ukryciu. A miecz, prawda i ojczyzna broniona � to ja sam. Czym jest cz�owiek bez tego, za co walczy? Czym wyrwany ze �wiata, kt�ry go stworzy�? Cz�owiek i �wiat nawzajem si� tworz�; jedyny cz�owiek i jego niepowtarzalna rzeczywisto��. A oto wr�g. Nie wolno w jego obliczu w�tpi� ani nawet my�le� za wiele. Swobodna my�l jest jak pancerz rozlu�niony. �wiadomo�� nie buduje niczego. Ona tylko rozsadza, os�abia i niweczy. Tylko ograniczona my�l wymierny �wiat obejmuj�ca tworzy i zbawia. Dlatego bogowie s� sko�czeni, mo�na ich namalowa� i okre�li�. Dlatego wok� naszej ci�kiej kuli obracaj� si� podleg�e liczbom sfery. Chrze�cija�ski B�g to pu�apka zamaskowana Chrystusem i czered� �wi�tych. C� si� stanie, gdy p�knie piecz�� dos�ownej wiary? Lecz mnie to nie dotyczy. Jeste�, Klaudiuszu. Teraz. P�ki jest �wiat w twej pami�ci; p�ki ty w pami�ci �r�d�a jeste�. Odrzu� wi�c w�tpliwo�ci, rejestruj �wiat, licz przedmioty, zestawiaj kszta�ty. Patrz na las i pami�taj, �e z drzew si� sk�ada. Wkr�tce w cieple li�cie rozwin�. Wstanie s�o�ce i osuszy potoki. Z ziemi wznios� si� ciemne pastora�y paproci, przylaszczki wzejd� i wawrzynek zakwitnie. Tego cz�owieka czu� Bogiem i kobiet�. Fa�szywy, niesko�czony B�g, gor�ca krew dziewczyny i ten pokurcz. Co za komitywa! Dobrze, sam do nich przyjd�. I c� mi mog� uczyni�? Zjawia si� Atesmerius z jak�� �cierk� w s��nistej �apie. Ma to by� r�cznik biesiadny. A wi�c wieczerza na stole. Pospieszy� si� co� dzisiaj. My�li mo�e, �e ziarno nie pad�o tym razem na opok�. I nie chce, aby go�� odszed� zbyt pospiesznie. Nie mam mu tego za z�e: jedyn� broni� niewolnika jest spryt i my�l. � Czy zjesz � u�miecham si� szeroko � ze mn�, a ci�gle w imi� Junony, to, czym obdarzy�a nas Ceres i Merkury? I on �mieje si� teraz. �miech to chyba przyjazny. � Nie strasz mnie Junon�. Ty o Junonie, ja o Chrystusie, a chleb je�� i tak trzeba. Ale dzi�ki ci jednak. Musz� wraca� do swoich, po budulec przyszed�em jedynie. A ciebie znalaz�em. Pozw�l s�u�bie przyj�� w �wi�to na modlitw�. I oby twoje wino przemieni�o si� tak�e. Bywaj. I ju� go w dole widz�, wci�� dalej i dalej w �miesznych susikach. Sp�oszony zaj�c w mi�kkim opadaniu wzg�rz. I ruda d�browa wznosi si� ku pierwszym gwiazdom. S�ysz�, jak za mn� sapie rozczarowany Atesmerius. 16 3 Kto� biegnie mi�dzy pniami. Poprzedza mnie, a mo�e �ciga. Nie podchodzi zbyt blisko. Szumi lekko po li�ciach, rozchyla ga��zie. A wi�c niech szemrze sobie po zesz�orocznej trawie, niech depcze pierwsze przylaszczki. C� mi do tego? Kto� z ludzi Childeberta schadzk� sobie wyznaczy� w d�browie. Frank i, oczywi�cie, jaka� moja celtycka dziewczyna. Albo odwrotnie. Zaskoczy�em ich pewnie, rozbiegli si� i teraz goni� za sob� po lesie. Tylko czemu w pobli�u mnie? A mo�e to dzieci tamtych, ciekawe, jak wygl�da Rzymianin? Kroki s� lekkie, sylwetka prawie nieobecna. Jakby tylko cie� pnia. Rudy od kory, li�ci i s�o�ca. M�g�by to by� dudek, dzi�cio�, kita wiewi�rcza lub sarna. I w�a�nie tak na pocz�tku my�la�em: sarna. Bo mo�e Jowisz zsy�a mi w swoim gaju cud, nimf� lub driad�? Niestety, cuda s� tylko u chrze�cijan, my ich nie znamy. Chyba �e z Owidiusza. To cz�owiek Childeberta, dziecko czy rzeczywi�cie sarna. Delikatna i krucha, pe�na osobistego uroku. Id� do �r�d�a. Zostan� tam chwil�. Powietrze jest ciche, spojrz� wi�c z wody mocny i trwa�y. Zamiast patrze� w nieobecne oblicze Boga, zobacz� smuk�� czarnow�os� sylwetk�. To w�a�nie b�dzie i B�g, i �wiat. Ja, w zupe�nej osobno�ci, ja. A przeze mnie wszystko, co by�o, jest i stanie si� kiedykolwiek. Je�li to w�a�nie ja i nikt nie pod�o�y� wodzie cudzego wizerunku, to jaka� reszta by�aby mo�liwa? Zanim zejd� ku dolinie Childeberta, chc� pozna�, jak bardzo jest tylko cieniem. Sarna znowu zabieg�a mi drog�. Odrobin� z lewej. Zapewne, �wiat �ywy jest tylko w �r�dle, lecz zasypiaj�c wkraczamy tak�e w krain� cieni. Skr�cam ku g�stwinie na lewo. Nie s�ycha� nic. I nie ma tu nikogo. Ale z�amana ga��� ko�ysze si� jeszcze na korze. Nie przechytrz� zwierz�cia? Odwracam si� z godno�ci� i odchodz�. Skrywszy si� ju� za drzewa przyspieszam kroku. Biegn� niemal. Trzeba zatoczy� ko�o tak du�e, aby do jego wn�trza nie dotar� nawet szmer. Zajd� j� ca�kiem od ty�u, sk�d si� mnie nie spodziewa. Staj� wreszcie i odpoczywam chwil�. Nie chc�, aby mnie zn�w zobaczy�a w nie�adzie. To znaczy, nie chc�, aby m�j g�o�ny oddech sp�oszy� zwierz�. Bo to sarna na pewno, kt� inny? Skradam si� wolno, �ukiem. I docieram zn�w do g�stwiny, w kt�rej przedtem znikn�a sarenka. Przecinam j� na wskro�. I nie spotykam nikogo. Jestem teraz na skraju ma�ej pod�u�nej kotlinki czy wg��bienia. Oddali�em si� nieco od �r�d�a i zanim tam zawr�c�, chc� uporz�dkowa� troch� ubranie i odpocz��. Siadam na chwil�, tu d�browa si� ko�czy. W dole rosn� jod�y. Ich ciemne stopnie schodz� od moich kolan w d�, do dna. W�r�d nich krzewy; nabrzmiewaj� na nich pierwsze p�ki. I leszczyna otwiera male�kie rubinowe kielichy pod kitami ��tawych bazi. B�d� z tego orzechy. A z nich nowe kity i rubiny. Nie znosz� natury, teraz przynajmniej; jak�e mog�a zachwyca� Horacego? Jak mo�e uspokaja� kogokolwiek? �lepe ko�o tocz�ce si� do nik�d. Jak�e by�aby potworna, gdyby nie obecno�� bog�w. Jak�e by�aby niepoj�ta, gdyby nie w�t�y cie� cz�owieka. Nie wiem ju� sam, czemu my�l o nieustannym powrocie martwych zim i ja�owych jesieni straszy mnie i smuci. Ka�da fala unosi nas wy�ej na piasek. Jest wci�� �ywa, bo nie liczy jednostek. A u nas ka�dy rachunek tylko wedle jednostki si� sprawdza. Oczywi�cie, je�li wliczamy do rachunku tak�e nas samych. W d�bie pi�kny jest tylko cie�, niewiadoma. Mo�e kry� si� w nim Jowisz, mo�e lotna sarenka. Je�li jeszcze liczymy na cokolwiek w naturze, to jest to niewiadoma. Jak niewiadomy jest cz�owiek. W nim tak�e zawiane suchymi li��mi czyhaj� wilcze do�y natury. Nie zna ich tylko pa�stwo i prawo. W nich ludzie um�wili si�, �e poddadz� zmienny kaprys postanowio- 17 nej ludzkiej konieczno�ci. Karcimy w sobie �ywio�. I jego sprytne zas�ony: wolno�� i Boga. To znaczy ich Boga. Dlatego t�pili�my go ca�e stulecia. Na razie ci�gle postukuj� siekiery. Niekiedy ich d�wi�ki zbiegaj� si� w fal�, jak dzwon dalekiego wiatru. To zn�w rozproszone i nieustanne, jak �aby w letnie wieczory. W�a�nie; ludzka obecno�� imituj�ca bez ustanku �aby, zwierz�ta, wiatr. Jedyny rodzaj, kt�ry ci�gle na nowo przegl�da si� w zwierciadle materii. Inaczej my, inaczej Frankowie. Nasze sylwetki rozmijaj� si� w przestrzeni, jedynie cia�a spotykaj� si� niekiedy. I wszystko to nie ma znaczenia. Ale nie ma tak�e znaczenia las ani ob�oki, ani ptaki i gwiazdy. Wszystko to jest nieciekawe. Ale o czym innym mam my�le�, skoro w g�rze i w dole, dok�dkolwiek p�j��, jest tylko las, nieunikniony, jedyny i absurdalny? S� tak�e jasne pola, na kt�rych niegdy� ros�y winnice. Tam p�on� nasze pogrzebowe stosy. Wstaj�. Trzeba wreszcie dotrze� do �r�d�a. Kilka krok�w do g�ry. I nagle znowu co� biegnie od najbli�szego d�bu. Staj� nieruchomo. Teraz ju� dalej, niewiele zreszt�, wzdyma si� cie� kt�rego� drzewa. Id� powoli w t� stron�. Cie� pustoszeje. Biegn� i s�ysz�, �e kto� biegnie przede mn�. L�ej i pr�dzej. Zdyszany �lizgam si� na mchu i lekko wykr�cam stop�. Siadam wi�c i ogl�dam j� uwa�nie. Chyba nic powa�nego. S�ysz�, jak z ty�u ro�nie delikatny szelest, zbli�a si� i wreszcie staje tu� za mn�. Udaj�, �e nic nie s�ysza�em. Patrz�, jak ko�o mojej stopy drepce pracowicie czerwona mr�wka. Wyci�gam nog� i gniot� j� sanda�em. Ga��zie zaszele�ci�y znowu. Zrywam si� niespodzianie i odwracam, skacz� i wpadam w pl�tanin� ga��zi. Przedzieram si� przez nie rozpaczliwie, zn�w biegn�, na prze�aj, na o�lep. Za sarn�, cz�owiekiem, z�udzeniem, ktokolwiek to jest, kto towarzyszy mi nieuchwytny przez ten nieunikniony las. Nie chc�, nie pozwol� na to. Jestem sam, by�em tu zawsze sam, je�li nie liczy� niewidzialnych bog�w. Znam cen� ka�dej my�li samotnej i ka�dego milcz�cego gestu. Niech �aden cie� nie m�ci rachunku, cho�by w nim by�a tylko rozpacz i groza. Kolana i my�li si� pl�cz�. Potykam si� raz i drugi, biegn� ju� wolniej, wreszcie zziajany opieram si� o najbli�szy pie�. Stoj� tak chwil�, potem podnosz� g�ow� i bez �adnego sensu krzycz�: ,,Sarenko!� Rozgl�dam si� przytomniej. Odbieg�em daleko. Siekiery �cich�y za wzg�rzem. �r�d�o wysoko na zboczu. Je�li zawr�c� do niego, przyjd� zbyt p�no do Childeberta. Musz� na dzi� zrezygnowa� ze zwierciad�a. I tak strac� jeszcze nieco czasu. Musz� najpierw zej�� po stromym stoku. Potem dolin� w g�r�. Dolin� Arminiusza nareszcie. Po drodze odnajd� kopce graniczne. Przynajmniej te, kt�rych nie rozmy�y potoki. By� mo�e zn�w kto� za mn� pod��a. Ale jestem na skraju urwiska i ostro�nie szukam zej�cia. Wzg�rze urywa si� tu nagle i spada nag�, niemal pionow� �cian�. Trzymam si� zetla�ych, zesz�orocznych je�yn i wid�ak�w, wychylam si�. Wtem �odygi p�kaj� mi w d�oni, trac� oparcie i tocz� si� po �wirowisku i murawie. Nade mn� wiruje w g�rze las, czarne pnie d�b�w wzlatuj� w niebo, zdaje mi si�, �e miga w�r�d nich sylwetka dziewczyny. Upadek nie jest bolesny ani gro�ny. Tocz� si� wolniej, las nieruchomieje nade mn�. Zatrzymuj� si� wreszcie. Wstaj� i otrzepuj� ubranie. Po chwili spogl�dam wzwy�. Oczywi�cie nie ma nikogo. Id� kr�t� dolin�, miejscami poszerzaj�c� si� znacznie. Nieodst�pny las wok� niej g�r�. Chodzi�em t�dy z Arminiuszem. To nieprawda, �e umarli nie istniej�. Istnieje pami��, by� mo�e ch�odna i oddalaj�ca nawet, ale istnieje. Ona czyni, �e trwamy. Zjawiska mijaj�. Las, kt�ry przebieg�em, nie istnieje w tej chwili tak samo jak Arminiusz. A je�li istnieje, to podobnie jak on w pami�ci. Je�li odwr�c� g�ow�, to uwierz�, �e idzie obok. Mog� do niego przem�wi�. I c�, �e b�dzie zwleka� z odpowiedzi�? Liczmy, segregujmy przedmioty. Zwierajmy w ca�o�� sytuacje. Podobnie jak w prawie s� tu wszystkie mo�liwe wydarzenia, d�ugi rz�d imion czekaj�cych na rzeczy. Jak w �r�dle czeka ca�y �wiat na stworzenie. Ale prawdziwy m�j �wiat ju� tam zaton��. Wy�ania si� z dna wtedy tylko, gdy stan� nad nim. 18 Te kopce s� dla oczu Childeberta r�wnie niedostrzegalne. S� to dla� jakiekolwiek drobne pag�rki, kamienie poros�e mchem czy zasnute darni� kretowiska. I rzeczywi�cie, w og�le, je�li jakiekolwiek w og�le istniej�, s� ty