Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16770 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Elżbieta Borek
Takie zwykłe wakacje
ikie
^??????'??? przy pomocy finansowej Elżbieta BoreMinlsterstwa Kultury
2008 w 13
2006 -04- 2 1 230B -07- li
?
2 8
i ?
???????^??
Wydawnictwo S Kraków 200:
© Copyright by Elżbieta Borek
Edycja © Copyright by Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2005
Projekt okładki: Suren Vardanian Redakcja: Kamila Zimnicka-Warchoł Skład: Konrad
Kuś
\\J
#*??,?>
ISBN 83-7437-064-5
Wydawnictwo Skrzat
31-560 Kraków, ul. Na Szaniec 14
tel. (012) 414 28 51
www.skrzat.com.pl
[email protected]
Odwiedź naszą księgarnię internetową: www.skrzat.com.pl
U?
Rozdział I
— Co teraz? — Weronika była wystraszona nie na żarty i bliska płaczu, choć
udawała, że jest tylko wściekła. — Co teraz zrobimy?
Od prawie dwóch godzin sterczały samotnie na małym, zupełnie pustym peronie, w
samym sercu mazurskich jezior i lasów, zmęczone i niewyspane po wielogodzinnej
jeździe pociągami. Nie były przygotowane na taki obrót sprawy. Postąpiły
dokładnie według instrukcji, a mimo to znalazły się w tej pożałowania godnej
sytuacji. Matylda po raz setny przeczytała list od stryja. I po raz setny
pomyślała: „Jak do przedszkolaka. Czy On myśli, że ja w wieku szesnastu, ba —
prawie już siedemnastu lat jestem aż taka głupia?".
Stryj Anatol napisał tak łopatologicznie, jakby podejrzewał, że żadna z nich nie
potrafi zliczyć do trzech. List był długi i pełen solidnych, wielokrotnie
powtarzanych instrukcji. ,Wysiadacie w Giżycku, ale nie opuszczacie
5
terenu dworca, tylko kierujecie się na peron 1A. Stąd o każdej pełnej godzinie
(ale tylko do szesnastej) odchodzi miejscowy pociąg, jadący docelowo do Kamionek,
ale przejeżdżający przez Wilasy, gdzie będę na was czekał. Pamiętajcie, że na
tej stacyjce pociąg zatrzymuje się jedynie na parę minut. To jest jego dwunasty
przystanek. Liczcie i bądźcie gotowe z bagażami przy drzwiach, zanim pociąg się
zatrzyma. Będę czekał i pomogę wam sprawnie wysiąść".
Zrobiły wszystko dokładnie według wskazówek z listu. W Giżycku, kiedy biegły z
plecakami na peron 1A, obie błogosławiły w duchu skrupulatność stryja, bo dzięki
niej nie musiały pytać ani szukać. Sprawnie przesiadły się na lokalny pociąg
parowy, który po godzinie sapania wyrzucił je na małej stacyjce w Wilasach, w
samym centrum Puszczy Boreckiej. Niestety, stryj nie tylko nie pomógł im wysiąść
z pociągu, ale w ogóle nie pojawił się na peronie.
„Co się stało? Gdzie zrobiłyśmy błąd? Co przegapiłyśmy? — myślała gorączkowo
Matylda. — Może to nie ta stacja? Niestety, ta..." — westchnęła w duchu, po raz
setny odczytując nazwę ze złuszczonej, starej dworcowej tablicy. Bała się
odezwać, ba — nawet bała się spojrzeć na przyjaciółkę.
Siedziały na jednej z dwóch koślawych, bardzo zniszczonych ławek. Milczały,
zgnębione. Lękliwie rozglądały
6
się dookoła, nie bardzo wiedząc, co mają robić dalej. Czas mijał.
Po dwóch godzinach oczekiwania w końcu straciły nadzieję, że ktoś po nie wyjdzie.
Tym bardziej że przez cały ten czas na peronie nie zjawił się nikt, kogo można
by było zapytać choćby o godzinę.
— Idziemy — odezwała się nagle Matylda, zdecydowanym ruchem chowając do kieszeni
tylekroć odczytany i przeanalizowany, wymięty list z instrukcjami od stryja. —
Weronika, wyciągaj z plecaka mapę, szukamy drogi. Chyba nie na darmo rok temu
zdobyłyśmy sprawność z topografii. Skoro stryj nas nie znalazł, my znajdziemy
jego.
Matylda też się bała, ale wstydziła się płakać. To był jej pomysł, żeby spędzić
wakacje tutaj, w tej mazurskiej dziurze, i na dodatek to był jej stryj, o którym
tyle dobrego naopowiadała przyjaciółce. Naprawdę myślała, że jest bardziej
odpowiedzialny! A tymczasem siedziały tu samotne, na zupełnie pustej, malutkiej
stacji dworcowej, czując chłód zbliżającego się wieczora i wilgoć ciągnącą od
pobliskich jezior. Czas mijał, wieczór nadchodził — jak to w lecie — powoli, acz
nieuchronnie. Musiały się stąd zbierać, zanim zupełnie się ściemni.
Te wakacje — pierwsze samodzielne — planowały od świąt Bożego Narodzenia. Mniej
więcej wtedy
~~7
dowiedziały się, że ich rodzice mają szansę wyjechać na miesiąc z wyprawą
naukową do Tybetu. Matylda dokładnie pamiętała popołudnie, kiedy mama jej to
oznajmiła. Przyszła z pracy i zamiast jak zwykle spytać o szkołę, prosto od
drzwi, w płaszczu i czapce podbiegła do niej, ucałowała w oba policzki, a potem
złapała wpół i zakręciła wokół siebie. „Jedziemy, córciu, jedziemy!" — śpiewała
radośnie. Matyldzie dopiero po dłuższej chwili udało się dowiedzieć, o co chodzi.
Mama, dziennikarka telewizyjna, robi filmy o odkryciach, naukowcach i
podróżnikach. Pracuje w jednej redakcji z ojcem Weroniki, który jest operatorem
kamery. Rok temu wspólnie nakręcili program o przygotowaniach grupy naukowców do
wyprawy na Dach Świata1. A teraz ci sami naukowcy zaprosili ich do udziału w
ekspedycji. Redakcja zgodziła się na ten wyjazd.
—Jak to? Zostawiasz nas samych na cały miesiąc? — krzyknęła Matylda. Była
rozgoryczona i zła, bo czuła, że omija ją coś niezwykłego.
— Nie was, kochanie, ojciec jedzie ze mną — powiedziała mama, odwieszając
płaszcz do szafy. — Prawda, że taka wyprawa to fantastyczna przygoda? Jacek (to
był
1 Dach Świata — określenie Tybetu nawiązujące do jego położenia na najwyższym,
najbardziej odludnym płaskowyżu świata — Wyżynie Tybetańskiej, w Azji Środkowej.
8
tato Weroniki) także zabiera żonę. Ale nam się udało, nie sądzisz? — I odwróciła
się wreszcie w stronę córki. — Matylda, ty się nie cieszysz?! — raczej
stwierdziła, niż zapytała, widząc jej minę.
— Wyobraź sobie mamo, że jakoś nie potrafię — powiedziała Matylda przez
zaciśnięte zęby. Pamięta dojmujące uczucie żalu i jakiejś bliżej
niesprecyzowanej goryczy. Czuła się zdradzona przez rodziców i odrzucona. Uknuli
cały ten plan, nawet nie pytając jej o zdanie. Złość spowodowała, że poczuła
słony smak łez w ustach, gdy bohatersko próbowała się nie rozpłakać. — Czy
oddacie mnie na ten czas do przechowalni?
Mama zaśmiała się beztrosko, jakby Matylda powiedziała dobry dowcip.
— Nie głuptasie, ty pojedziesz na wakacje. Przecież marzyłaś o samodzielnych
wakacjach, prawda? — chciała objąć córkę, ale ona wyślizgnęła się z objęć. —
Matyldo, bądź rozsądna. Przecież już w zeszłym roku planowałyście z Werą obóz na
Mazurach albo w Bułgarii. Pamiętasz, jak nas przekonywałyście, że możemy wam
zaufać? No to teraz wam zaufamy. A dla nas ten wyjazd to wyjątkowa okazja, która
może się już nigdy nie powtórzyć — znowu była w swoim żywiole. — Tybet — mówiła
jak w transie, nie bardzo zwracając uwagę na Matyldę — to rewelacja. Jedno z
najbardziej
9
tajemniczych i niedostępnych miejsc na świecie. Monumentalne, pokryte lśniącym
lodem i śniegiem łańcuchy górskie, kamienne pustynie wysoko w górach, po których
wędrują tybetańscy pasterze jaków, majestatyczne klasztory i samotne ruiny —
niemi świadkowie dawnych wydarzeń. Nieskończone przestrzenie ciągnące się po
horyzont i rozmodleni pielgrzymi udający się do świętych miejsc. Boże mój,
Matylda, córuchno kochana, czy ty sobie wyobrażasz, że ja to wszystko zobaczę na
własne oczy?
Miała to być podróż życia. Ale wszystko zależało od nich, to znaczy od Matyldy i
jej przyjaciółki Weroniki, z którą teraz dzieliła obskurną ławkę na pustym
peronie, w jakiejś wsi zapomnianej przez Boga i ludzi. Matylda pamięta, że wtedy
złość dość szybko jej minęła. Okazało się, że nie było żadnej zmowy, a rodzice o
możliwości wyjazdu dowiedzieli się dwa dni wcześniej. Poza tym zaraz przybiegła
do nich Werka, która z podniecenia nie mogła usiedzieć w domu. Szalała z radości,
że będą miały dla siebie cały miesiąc, i tymi emocjami zaraziła przyjaciółkę.
Już godzinę później, leżąc na dywanie nad rozłożoną mapą, planowały, gdzie
pojadą w lipcu, i Matylda nie mogła sobie przypomnieć, co tak naprawdę miała
rodzicom za złe. Nawet trochę było jej wstyd, że nie umiała się cieszyć razem z
mamą.
10
W ciągu kilkunastu dni musiały podjąć decyzję, gdzie chcą pojechać. Dostały
prawo wyboru: albo jakiś obóz na dwa tygodnie, a potem wieś, gdzie mieszka
babcia Weroniki, albo miesiąc na Mazurach, w leśniczówce u stryja Matyldy.
Rodzice czekali z coraz większą niecierpliwością na to, co postanowią dziewczyny,
bo trzeba było rezerwować bilety na samolot.
Matylda nie wahała się ani sekundy Mazury wydawały się jej szczytem marzeń o
samodzielności, wolności i braku kurateli — bo nie wątpiła, że stryjek nie
będzie ich specjalnie pilnował. Weronika długo myślała. Z jednej strony
perspektywa samodzielnych wakacji kusiła, ale z drugiej —Weronika lubiła wygodę.
Wysoka, dobrze zbudowana, sprawiająca wrażenie starszej i doroślejszej, w
gruncie rzeczy była delikatna i nieśmiała. Trochę bała się i wstydziła obcych
ludzi, a stryj Matyldy to przecież „obcy". Przede wszystkim jednak Weronika nie
lubiła wysiłku fizycznego, a w tej leśniczówce, zamieszkałej przez samotnego,
starszego pana pewnie musiałyby gotować i sprzątać. I — jak tak można żyć! —
stryj Matyldy nie miał komputera. „Czy to możliwe — pytała Werka, komicznie
wywracając białkami oczu — żeby przeżyć więcej niż tydzień bez Internetu i bez
Gadu-Gadu? A »empetrójki«? Czego będziemy słuchać, myślałaś o tym? No i pewnie
na tym odludziu nie ma w pobliżu żadnych dyskotek".
11
W końcu przeważyła szalę Matylda, przypominając Weronice kolonię sprzed roku,
gdzie pobudka była o szóstej rano, potem gimnastyka, i na dodatek prawie
codziennie wychowawcy ciągnęli ich na długie wycieczki, czego Weronika
serdecznie nienawidziła!
W taki oto sposób znalazły się w tej opłakanej sytuacji, na małej, pustej
stacyjce, gdzieś pomiędzy jeziorem Niegocin a Tajtami. Były zmęczone,
rozczarowane, zdenerwowane, a nade wszystko wystraszone, bo nie miały pojęcia,
co robić dalej. Stryj nie wyszedł po nie na stację. Na razie nie wiedziały,
dlaczego, ale zamierzały się tego dowiedzieć.
— Patrz, jeśli pójdziemy niebieską trasą, mamy bardzo niedaleko do miasteczka, a
tam na pewne powiedzą nam, jak dotrzeć do leśniczówki stryja — Matylda runęła
palcem po mapie rozłożonej na peronie, czując, jak mrówki biegają jej po plecach.
To Weronika była zawsze lepsza z topografii. To ona potrafiła zapamiętać z trasy
tak wiele szczegółów, że na tej podstawie mogła sporządzić później mapkę, umiała
określić swoje położenie nawet wtedy, kiedy nie było kompasu — tylko na
podstawie cech ukształtowania terenu. Matylda pamiętała, jak podczas jednego
treningu bez powodzenia szukała mchu na pniach, a Weronika — patrząc jedynie na
korony drzew — bezbłędnie ustaliła, z której strony
12
jest północ. No, wtedy to jej naprawdę zaimponowała, kiedy tak od niechcenia
rzuciła: pamiętasz przecież, że od południa zawsze jest bogatsze listowie.
Matylda nie miała wątpliwości, że Weronika, patrząc teraz na mapę, doskonale
widzi, ile naprawdę mają do miasteczka, i wie, że nie mają szans dojść tam przed
zmierzchem.
— Rzeczywiście — powiedziała nieoczekiwanie Weronika. — To blisko. Idziemy!
„Nie do wiary, co jej się stało? — pomyślała Matylda. — Musi być chyba gorzej,
niż myślę, jeśli Wera z własnej woli wyrusza w drogę, nie czekając na karocę!"
Zebrały swoje rzeczy. Jeden plecak, drugi plecak, torba z jedzeniem, namiot,
gitara...
— Ja biorę gitarę, ty — namiot — zawołała Matylda.
— Jeszcze czego! Namiot jest ciężki jak diabli. Ja biorę gitarę, zresztą jest
moja.
— Dobra, niosę namiot, ale jak nam przyjdzie spać pod gołym niebem, to ci
powiem, żebyś sobie spała pod gitarą, bo namiot jest mój — Matylda była wściekła,
ale nie miała wyjścia.
Matylda aż się ugięła pod ciężarem spakowanego przez tatę plecaka. Niewysoka,
szczupła, drobnokoścista, wydawała się teraz znacznie mniejsza, niż była
naprawdę. Weronika, wyższa od przyjaciółki o głowę i znacznie
13
masywniejsza, widziała przed sobą tylko szczupłe nogi i dyndający, jasny jak len
koński ogon maszerującej Matyldy. Stanowiły dokładne przeciwieństwo: Matylda —
drobna blondynka o jasnej karnacji, z włosami do pasa, o które dbała prawie tak
samo skrupulatnie jak o zęby, i Weronika — wysoka, postawna, śniada, z krótko
obciętymi ciemnymi włosami, których najczęściej zapominała uczesać. Panny
Odwrotne — tak je czasem nazywano w szkole. Po pierwsze, dlatego że dobrały się
na zasadzie kontrastu, a po drugie — że inicjały ich imion, „M" i ,W", były
własną odwrotnością.
Różnica we wzroście uwidoczniła się w ciągu ostatniego roku. Kiedy kończyły
podstawówkę, były mniej więcej równe, z tym że Werka miała solidną Hadwagę.
Mówiąc wprost, była zwyczajnym pulpetem. W gimnazjum odkryła klub judo i odkąd
zaczęła ćwiczyć, bardzo zeszczuplała i zaczęła także rosnąć. Mierzyły się
całkiem niedawno, tuż przed egzaminem do liceum. Wera doszła do stu
siedemdziesięciu centymetrów. Czasem, w przypływie rzadkiego w tym temacie
optymizmu, Matylda myślała, że ostatecznie sto pięćdziesiąt dziewięć centymetrów
wzrostu to wcale nie tak bardzo mało. Ale nie była z siebie zadowolona. Nie
pomagały pocieszenia mamy, że jeszcze i ona podrośnie. Matylda w głębi duszy
wiedziała, że jeśli w wieku szesnastu lat jest taka niska,
14
to już więcej nie urośnie. To był jeden z jej prywatnych, głęboko ukrywanych
kompleksów.
Bita droga skończyła się zaraz za trzecim domem — więcej zabudowań koło tej
małej stacyjki nie było. Słońce jeszcze mocno grzało, ale już po kilku krokach
na leśnej ścieżce, wiodącej przez las, obie dziewczyny poczuły wilgoć
nadchodzącego wieczora. Szły szybko, nie rozmawiając nawet ze sobą.
— Czy tu są nietoperze? — niespodziewanie zapytała Weronika.
Matylda aż się wzdrygnęła.
— Czyś ty zgłupiała? Tutaj? Skąd by się wzięły? — powiedziała ze ściśniętym
gardłem, naciągając równocześnie na głowę kaptur czerwonej bluzy.
— Wiesz co, Matylda — Weronika, która szła z tyłu, kolejny raz obejrzała się za
siebie — ty poniesiesz namiot pół godziny, następne pół godziny ja będę niosła,
a potem znów się zmienimy, okej?
— Może być — rzuciła Matylda, ledwie odwracając głowę, ale namiot od razu
przestał jej ciążyć jak kamień. Spojrzała na zegarek: do końca jej zmiany
zostało jeszcze piętnaście minut.
Po czwartej zmianie Weronika usiadła na pieńku.
— Kanapka albo kroku więcej nie zrobię — powiedziała, rzucając namiot i plecak
w trawę.
15
— I ciepła herbata — dodała Matylda.
Wyjęły prowiant z plecaków i zaczęły jeść z apetytem.
— Zobacz, jak fajnie jest latem. Już prawie ósma, a słonko nadal świeci i jest
całkiem jasno — powiedziała Weronika, pałaszując drugą kanapkę z serem.
— Ósma? — zaniepokoiła się Matylda. — Dawaj mapę. Zobaczymy, ile nam zostało do
przejścia.
— A gdzie jesteśmy teraz? — zapytała Weronika.
— No, chyba gdzieś tutaj — Matylda wycelowała palcem w połowę drogi między
zaznaczoną na mapie stacją kolejową w Wilasach a Grzymałami — miasteczkiem, do
którego planowały dojść. — Jak długo idziemy? — zapytała.
— Pociąg przyjechał o czwartej, czekałyśmy na twego stryja — przy tym słowie
Weronika skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę — prawie dwie godziny! Kiedy
doszłyśmy do skraju lasu, była szósta. Wygląda na to, że idziemy już dwie
godziny.
— A po drodze nie minęłyśmy niczego charakterystycznego, co można byłoby
znaleźć na mapie — zmartwiła się Matylda. — Zobacz, tu w pobliżu zaznaczony jest
cmentarz i jakieś zabudowania. Dojdźmy tam, to może pozwolą nam się przespać w
stodole na sianie.
16
— No to się pospieszmy, bo jak będzie ciemno, to nie ma nawet mowy, żebym
przeszła koło cmentarza — Weronika powiedziała to stanowczo, choć obie wiedziały,
że albo będą spały w namiocie blisko grobów, albo dotrą gdzieś do ludzi.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cmentarz wyłonił się zaraz za
pierwszym zakrętem piaszczystej mazurskiej drogi. W czerwonych promieniach
zachodzącego słońca nie był wcale straszny. Był... interesujący! Kilka
kamiennych, mocno zniszczonych krzyży. Zatrzymały się, by przeczytać napisy na
tabliczkach. Były to głównie niemieckie nazwiska i daty z okresu drugiej wojny
światowej.
— Jakie stare — powiedziały równocześnie przyjaciółki.
Wkrótce za cmentarzem dostrzegły budynki zaznaczone na mapie.
— Cholera — zaklęła Weronika. — Przecież to tylko sterta kamieni.
— Płacisz dwa złote — Matylda, mimo rozczarowania, nie zapomniała, że zgodnie z
umową płacą sobie za każde przekleństwo. — Nie martw się, od cmentarza do wsi to
już mniej niż pół drogi. Dojdziemy na pewno.
—?^?????????'— mruknęła Weronika, zarzucając na ra-miorf$;pleća~k.'— Namiot twój
— dodała, biorąc gitarę.
? ?? sy _____
' 17
Szły najszybciej, jak to było możliwe, ale i tak zmrok zastał je w lesie.
— Tylko do polany i rozbijamy namiot — zadysponowała Matylda.
— A jak nie będzie polany? — zaniepokoiła się Weronika.
— To będziemy szły do rana — powiedziała Matylda z desperacją, wyjmując z
plecaka latarkę.
Namiot rozbijały naprędce, w mdłym świetle konającej latarki. Gdyby przyznawano
punkty za sprawność w tej dziedzinie, dostałyby maksymalną liczbę. Namiot stanął
w parę minut, a one, nie bawiąc się w nadmuchiwanie materaców, nieludzko
zmęczone, z obolałymi ramionami, zwaliły się w śpiworach wprost na ziemię.
Następny obraz, jaki Matylda zapamiętała, to pasek ostrej jasności, raniący oczy.
Słońce siłą próbowało się wedrzeć do środka namiotu. ,Widocznie już późno" —
pomyślała leniwie Matylda, odwracając się na drugi bok. Ale w tym samym momencie
obolałe biodro przypomniało jej dotkliwie, gdzie jest.
— Weronika, żyjemy, nic nas nie zjadło — zawołała wesoło, siadając w swoim
śpiworze.
— Nas nic, ale co my zjemy? — mruknęła z głębin śpiwora Weronika.
„Ona zawsze jest głodna", pomyślała Matylda. Jednak nic nie powiedziała, bo i
jej kiszki marsza grały. Podczas ostatniego postoju zjadły wszystko, co wzięły
na drogę. Nie przewidziały, że przyjdzie im nocować w lesie. Rzeczywiście, były
w opłakanej sytuacji.
„Ciekawe, co by powiedziały dziewczyny z klasy, gdyby nas teraz zobaczyły —
myślała Matylda, naciągając nieco zawilgłe spodnie, które wczoraj rzuciła byle
jak na trawę. — A tak nam zazdrościły!"
Tymi wakacjami przebiły wszystkich. Żadna Turcja, Majorka czy choćby Bałtyk.
Opowiadały o czekającej je przygodzie jak o jakiejś szkole przetrwania. Nawet
Kamil Guzik z Ilia, do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w szkole, bo był
przystojny, wysportowany i każde wakacje spędzał na obozach żeglarskich na
Mazurach, podszedł kiedyś na przerwie, żeby dowiedzieć się o szczegóły ich
wyjazdu. Następnego dnia wręczył Matyldzie przewodnik turystyczny Pascala Mazury
na weekend. „Przyda się wam", powiedział, a Matylda poczuła się wyróżniona, choć
pomyślała trzeźwo, że one jadą na trochę dłużej niż tylko na weekend. W ogóle
czuły się świetnie. Nauczycielka od historii poświęciła jedną z ostatnich lekcji
przed wakacjami na to, żeby opowiedzieć klasie o Giżycku. Prawdę mówiąc,
zapamiętały niewiele — tyle tylko, że po wojnie miasto
19
krótko nazywało się Łuczany, a dzisiaj jest letnią stolicą Polski.
Matylda popatrzyła na Werę, ale ona tylko naciągnęła na głowę śpiwór i spała
dalej.
„Co się mogło stać? — analizowała sytuację po raz nie wiedzieć który, szukając
równocześnie w plecaku suchej bluzy. — Depesza do wuja na pewno została wysłana,
sama przy tym byłam. Zresztą przyszła odpowiedź potwierdzająca. Może zachorował?
Może go napadli na tym pustkowiu i leży gdzieś związany! A może umarł!"
— Weronika, obudź się — potrząsnęła śpiworem, ale Weronika tylko wydała odgłos
protestu i odwróciła się na drugi bok, włażąc w śpiwór jeszcze głębiej. -
Matylda spojrzała na zegarek. „Szósta. Dobra, niech jeszcze śpi. Na pewno nie
umarł, ale dlaczego po nas nie wyszedł? Pójdę na jagody, coś musimy zjeść, a po
drodze się zastanowię", myślała, wyrzucając z plecaka kolejne ubrania w
poszukiwaniu suchego dresu.
Co było najpierw? LOT czy poczta?
Matylda próbowała jakoś uporządkować to, co zdarzyło się zaledwie dwa tygodnie
temu. Zaraz. We czwartek skończył się rok szkolny, następnego dnia ojciec
próbował dzwonić do wuja, ale telefon milczał jak zaklęty. Stryjek to taki
dziwak, który ma za nic osiąg-
20
nięcia współczesnej techniki. Nigdy nie dał się namówić na kupno komputera.
Telefon komórkowy przyjął od rodziców Matyldy, ale chyba tylko po to, by im nie
sprawić przykrości. Nigdy z niego nie korzystał. Ojciec sterczał przy telefonie
dosłownie cały wieczór, klnąc na „upartego, starego osła", swojego brata. W
sobotę było podobnie. Mama w panice zaczęła już szukać „wariantu zastępczego"
wakacji, bo zdawało się, że ze stryjem nie uda się skontaktować. I wtedy w
telewizji powiedzieli, że dwa dni temu akurat tę część Mazur nawiedziła trąba
powietrzna. Pozostawiła po sobie połamane lasy, doszczętnie zniszczone wioski z
pozrywanymi dachami domów, no i połamane słupy wysokiego napięcia. Mama
zadzwoniła wówczas na komórkę do swojej znajomej z redakcji „Gazety Giżyckiej".
Podejrzewała, że stryj mógł ucierpieć w tej katastrofie. Pani Jola ustaliła
jednak, że Wilasy trąba ominęła niewielkim łukiem. Niestety, uszkodziła linie
telefoniczne, dlatego nie było łączności, a naprawa mogła potrwać jeszcze kilka
dni. Nawet zaoferowała się pojechać do stryja i pośredniczyć w naszym umawianiu
się, ale mama nie chciała nadużywać grzeczności obcej właściwie kobiety.
Podziękowała, mówiąc, że wyśle do stryja depeszę. Listonosz to jednak
najpewniejsza instytucja. Na pewno dostarczy wiadomość na czas.
21
Tymczasem rodzice zdecydowali się już na konkretną linię lotniczą i jak
najszybciej musieli zarezerwować bilety.
— Póki nie będzie potwierdzenia, że Anatol gotów jest zaopiekować się
dziewczynkami, nie ma mowy, żebym kupiła bilet — Matylda usłyszała kiedyś
fragment nocnej rozmowy rodziców. — A jak okaże się, że ma inne plany albo
zachorował, albo coś innego mu wypadnie? Co one poczną same przez cały miesiąc?
Będąc tak daleko, nie będziemy w stanie im pomóc. One są jeszcze takie
dziecinne... — słysząc to, Matylda tylko dlatego od razu nie zaprotestowała, bo
usnęła. A potem zapomniała.
Depesza stała się koniecznością. Przed poniedziałkiem rodzice musieli wiedzieć,
czy wuj będzie mógł je odebrać piątego lipca. „Oczywiście, tak było — Matylda
mozolnie odtwarzała szczegóły niedawnych przecież wydarzeń — w sobotę poszłyśmy
na pocztę, a więc najpierw była poczta, potem LOT, przecież mama nie mogła kupić
biletów, póki nie wiedziała, co będzie ze mną — skarciła się w myślach. — Ta
pani w okienku powiedziała nam, że telegramów już się nie wysyła, ale zrobi dla
nas wyjątek, tyle że bez gwarancji, że wiadomość jeszcze tego samego dnia dotrze
do adresata. Wybrałyśmy ozdobny karton w kwiatki, jakby wuj miał
22
imieniny. To bardzo zabawne, takie wysyłanie słów na papierze — parę groszy za
każde słowo. Przyjeżdżamy 5.VII, czekaj na stacji w Wilasach. Razem — trzy złote,
sześćdziesiąt groszy plus jeden złoty, pięćdziesiąt groszy za ozdobny blankiet.
Wuj na pewno więc znał datę ich przyjazdu. Tym bardziej że w poniedziałek rano
listonosz przyniósł odpowiedź: Będę czekał. Szczegółowe instrukcje w liście,
list w drodze.
Dopiero wtedy poszły kupić bilety na „podróż życia", co mama podkreślała przy
każdej okazji. W drodze powrotnej wstąpiły na dworzec po kuszetki do Giżycka.
„No tak, wszystko się zgadza — pomyślała Matylda, zawiązując tenisówki. — Kurczę,
mokre — mruczała pod nosem, czując niemiłą wilgoć, przenikającą skarpetkę. —
Trzeba było wrzucić do namiotu!"
Zdjęła nakrętkę od termosu — na jagody. Rozpięła zamek i wyszła wprost w głęboką,
chłodną rosę. Słońce stało już wysoko, ale błękit nieba był zimny i nieprzy-
tulny. Brr, otrząsnęła się. Schyliła się i sięgnęła za siebie po bluzę od dresu.
Słońce uderzyło ją w same źrenice, aż zobaczyła białe, tańczące kółka. Osłoniła
oczy dłonią i... wtedy to zobaczyła.
Tuż obok namiotu, po tej stronie, z której wynurzało się zza linii drzew słońce,
przy samej drodze na skraju
23
polany stał, ozdobiony wyleniałym, pozbawionym kolorów wianuszkiem sztucznych
kwiatów, samotny krzyż na bezimiennym grobie. Na ścianie namiotu leżał jego
mroczny, wydłużony cień...
Rozdział II
— Weronika, wstawaj, ubieraj się, nie zostajemy tu ani chwili dłużej! — Matylda
dosłownie wpadła do namiotu, potykając się o własny śpiwór. — To jest omen, zły
omen. Zobacz sama.
Cień krzyża falował na rozedrganej ścianie namiotu.
— Zwariowałaś — orzekła Weronika, wściekła, że obudzono ją z tak błahego powodu.
— Z głodu ci odbiło czy co? Przecież to tylko cień!
— Ale cień krzyża, a ten krzyż stoi na cudzym grobie — Matylda powoli się
uspokajała, bo jednak wokół świeciło słońce i nic nie wskazywało na to, żeby
miał się pojawić jakiś duch. Ale nie chciała tu dłużej zostać. Zrezygnowała ze
zbierania jagód, zaczęła natomiast zbierać rozrzucone wokół namiotu rzeczy,
swoje i Weroniki, popędzając przy tym koleżankę, jakby się paliło.
25
Na śniadanie musiały im wystarczyć dwa zgniecione wafelki, wygrzebane z dna
plecaka, i woda ze źródełka, na które natrafiły po piętnastu minutach marszu.
Zaraz potem leśna droga wyszła na zalaną słońcem polanę. Nowiutki domek z
czerwoną dachówką miał zasunięte metalowe żaluzje i był zupełnie pusty, mimo to
ucieszyły się, jakby to była leśniczówka stryjka. Oznaczało to bowiem, że już
gdzieś niedaleko jest osada, a więc i ludzie.
— I sklep spożywczy — dodała z przekąsem Weronika — a w nim świeże bułki.
Jednak maszerowały jeszcze dobrą godzinę, nim stanęły przed sklepem. Kupiły
mleko i cały bochenek chleba, który zjadły, siedząc na schodach poczty.
— Co robimy dalej? — zapytała Matylda.-
— Dzwonimy do domu, może jeszcze nie wyjechali — powiedziała niepewnie Weronika.
— Dzwonkiem loretańskim chyba. Nie pamiętasz, że dobrowolnie zrezygnowałyśmy z
komórek? To miały być dzikie wakacje! No to mamy dzikie wakacje. — Matylda czuła,
jak powoli puszczają jej nerwy.
Zobaczyła, że koleżanka, nie odwracając nawet głowy, wskazuje kciukiem za siebie.
Obejrzała się. Rzeczywiście — poczta. A to znaczy, że i telefony.
Ponieważ nie miały lepszego pomysłu, weszły do urzędu.
26
Łączność telefoniczna właśnie została przywrócona, samochody firmy
telekomunikacyjnej jeszcze stały na rynku. Choć właściwie trudno było nazwać
rynkiem ten kawałek wybrukowanej kocimi łbami uliczki ze świętym Florianem na
postumencie. Kilka domów z czterospadowymi dachami, które świadczyły o dawnej
zamożności mieszkańców, sklep z apteką, poczta, fryzjer, mały, zgrabny
budyneczek straży pożarnej z bocianim gniazdem na kominie i drogowskaz z napisem
„policja". Niczego więcej tu nie było.
Kilka razy wykręcały domowe numery, ale nikt nie odbierał. Matyldzie udało się
„porozmawiać" jedynie z automatyczną sekretarką, której nie omieszkała wyżalić
się na stryjka i całą tę sytuację, w jakiej znalazły się z Weroniką. Co prawda,
przemawiała do bezdusznej maszyny, ale i tak jej ulżyło. Najwyraźniej
potrzebowała się wygadać.
— Pojechali — Matylda potwierdziła to, co i tak przeczuwały. Klapnęła na
ławeczkę obok dwóch plecaków, gitary i Werki.
— Posuńcie się trochę, to nie jest miejsce na bagaż, tylko ławka dla ludzi —
skarciła je kostyczna, ogorzała od słońca kobieta w średnim wieku, o posturze i
wzroście atlety, sadowiąc się tuż koło Matyldy. Rozłożyła na kolanach jakieś
kwity i gwałtownie zaczęła przeszukiwać torebkę.
27
— Jasne, znowu zapomniałam — jęknęła. — Ej, wy, macie zdrowe oczy, pomóżcie mi
to wypełnić. Bez okularów jestem ślepa jak kret — krzyknęła do dziewczyn.
Z wypełnionymi blankietami podeszła do okienka, nie zawracając sobie głowy
przypadkowymi znajomymi. Jednak, wychodząc, zatrzymała się na chwilę i zapytała:
— Czekacie na kogoś?
— Prawdę mówiąc, już chyba na nikogo... nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić —
wyjąkała Matylda. — A może pani zna Anatola Widleckiego?
— Leśniczego? Oczywiście, że znam. Wyjechał dosłownie godzinę temu. A po co wam
Widlecki?
— Wyjechał? — Matylda zlekceważyła ostatnie pytanie kobiety. —Jak to wyjechał?
Pani się musi mylić!
— To co, twierdzisz, że ja kłamię? — Kobieta aż poczerwieniała na opalonej
twarzy. — Ja nigdy nie kłamię i lepiej to sobie zapamiętaj! — mówiła donośnym
barytonem z wysokości swojego metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu.
— Ale on nie mógł wyjechać, to niemożliwe, wczoraj miał na nas czekać na stacji!
Przecież przysłał depeszę! I list. Widziałam, wiem! — Matyldzie z nerwów
pokazały się łzy w oczach. Zagryzła wargę w obawie, że rozpłacze się przed tą
niemiłą, nic nie rozumiejącą, obcą kobietą, która wciąż na nie krzyczała.
28
— Nie mógł, ale wyjechał. Jakbym nie wiedziała, to bym nie gadała po próżnicy.
Godzinę temu. — Spojrzała na zegarek. — Nie, już będzie ze dwie godziny, jak
przed plebanię zajechał polonez i zabrał naszego leśniczego, który jeszcze coś z
proboszczem załatwiał. Co pan taki wystrojony, spytałam go, bo był w garniturze
i pod krawatem. Ano, pani Mario, mam dziś randkę w ministerstwie, tak powiedział,
i sam nie wiem, jak długo zabawię w stolicy. No, ja się mu nie dziwię, ta trąba
powietrzna narobiła wielkich szkód w okolicznych wsiach i lasach. Domy ominęła,
szczęście od Boga, ale same zobaczycie, jakie są straty. Drzewa powykręcało,
powyrywało z korzeniami. Las w Borku i na Fuledzkim Rogu zrobił się o połowę
niższy, bo trąba ścięła drzewa, jakby to były zapałki. To oni tam pewnie będą
się trochę naradzać. A potem, pani Mario, mówił Anatol, biorę urlop. Jadę do
rodziny całkiem na wschód. Nie zobaczy mnie pani wcześniej jak za miesiąc.
— No, ale co z nami? — zapytała bezradnie Matylda, nie patrząc nawet w stronę
Weroniki. — Co my zrobimy?
— A kto wy jesteście?
— Ja jestem Matylda Kotecka, bratanica Anatola Widleckiego, a to moja
przyjaciółka Weronika Bielska — Matylda dokonała prezentacji. — Przyjechałyśmy
do
29
wujka na wakacje. I on wiedział, że przyjeżdżamy. Przysłał telegram z
potwierdzeniem, a potem list ze szczegółowym opisem drogi. A teraz rodzice
wyjechali, a my tu zostałyśmy same. I co my mamy robić?
— Zaraz, zaraz, po kolei. Siadajcie i mówcie. Przyjechałyście wczoraj i co?
Gdzie spałyście? — Kobieta ponownie usiadła na ławce obok dziewcząt.
Trochę bezładnie opowiedziały, jak czekały na stacji, jak potem szły przez las i
jak zaraz za cmentarzem, w kompletnych ciemnościach rozbiły namiot i rano
wreszcie doszły do osady. Pominęły tylko krzyż i własne lęki, bo bały się, że
kobieta znowu się zdenerwuje.
— Tu się stało coś dziwnego — powiedziała w końcu nieznajoma. — Albo twój wujek
źle odczytaHelegram, albo ja go źle zrozumiałam i może wróci za parę godzin.
Żeby się tego dowiedzieć, musimy na niego poczekać. Mieszkam w Świderku — to
niedaleko stąd. Jestem Kmita, Maria Kmita, jak zresztą wiecie, bo wypełniłyście
za mnie blankiet pocztowy. Wszyscy mnie tu znają. Na razie możecie zatrzymać się
u mnie. Hania, moja córka, jest na oko w waszym wieku. Jasiek jest trochę
młodszy, ma piętnaście lat, ale chyba sobie głów nie pourywacie. U mnie na
stancji od tygodnia mieszka dwóch młodych studentów geologii, czyli — pokój jest
zajęty. Ale widzę, że macie namiot, rozbijecie go w sadzie pod gruszą i go-
30
towe. Wy mi pomożecie w gospodarstwie, a ja was wyżywię. Zgoda?
Matylda spojrzała na Werę. Jeśli powie: „A nie mówiłam", to ją zabiję, pomyślała.
— Fajnie —Weronika niespodziewanie uśmiechnęła się od ucha do ucha. Perspektywa
spędzania wakacji w leśniczówce, bez żadnego towarzystwa, tylko ze starszym
panem, od początku wydawała jej się trochę przerażająca. A tu niespodziewanie
los zesłał taką odmianę. Dwoje rówieśników i dwóch nieznanych młodych geologów!
Prawdziwy fart!
— No to co, idziemy? — zapytała radośnie, zarzucając sobie ciężki plecak na
ramię jak piórko i bez proszenia łapiąc za torbę z namiotem.
— Nie tak szybko. Najpierw zakupy, bo jeden chleb na nas wszystkich nie
wystarczy, a potem jedziemy, a nie idziemy. Tutaj na Mazurach „niedaleko" to
znaczy parę kilometrów — zaśmiała się zgrzytliwie pani Maria. — Zbierajcie swoje
toboły, wrzucimy do wozu i pójdziemy do sklepu.
Wóz rzeczywiście stał przed pocztą — bardzo wiekowy i bardzo zmęczony życiem
polonez transportowy, z otwartą paką z tyłu.
— Ale luksusy — zaśmiała się Wera, układając plecaki, namiot i gitarę obok
stojącego tam kosza
31
z warzywami. — Nikt nie ukradnie? — spytała, odwracając niepewnie głowę, gdy
odchodziły w stronę sklepu.
— Nie ma obawy — uspokoiła ją pani Maria. — Mówiłam wam, że mnie tu wszyscy
znają.
— No może i tak, ale gitarę to ja wezmę z sobą. — I biegiem wróciła do wozu.
Rozdział III
— Odejdź, nie dasz rady, nie znasz się na tym — Hanka przepędzała brata, który —
tak jak i ona — koniecznie chciał pomagać przy rozkładaniu namiotu.
Zarówno Hanka, jak i jej młodszy brat Jasiek ucieszyli się na widok gości,
jakich przywiozła im mama. Najbliższe domostwo, a więc i koledzy, znajdowało się
w odległości kilku kilometrów. Zazwyczaj rodzeństwu musiało wystarczać własne
towarzystwo. Tego roku los był dla nich łaskawy. Najpierw studenci, a teraz te
dwie dziewczyny z Krakowa.
Przy rozkładaniu namiotu Jasiek i Hanka kłócili się niemal bez przerwy. Matylda
chętnie by ich oboje przepędziła, bo zamiast pomagać, tylko przeszkadzali.
Przypomniała sobie, w jakim tempie wczoraj rozbijały z Werką namiot, i dosłownie
siłą woli powstrzymała się przed przykrą uwagą. W końcu były tu gośćmi, a ta
kłócąca się parka to dzieci ich wybawicielki.
~33
— Spoko, spoko — powiedziała cicho Weronika, widząc, że Matylda za chwilę
zacznie gryźć. — Do wieczora mamy czas.
— Dzieci, obiad — krzyknęła od progu pani Maria. I zaraz pojawiła się ponownie
— Matylda i Weronika także. Chodźcie, wszystko czeka na stole.
Po śniadaniu złożonym z bochenka chleba popitego mlekiem z kartonu, obiad pani
Marii smakował wyśmienicie. Rosół z kury z dużymi okami tłuszczu i naleśniki z
serem, wyjadane prosto z patelni.
— Mamusiu, zaraz pęknę. — Weronika rozpięła guzik od spodni, ale wcale nie
przestała jeść.
— No, masz ty apetyt, dziewczyno! W życiu nie widziałam, żeby ktoś zjadł na raz
dziesięć naleśników z serem i ciągle miał miejsce na następne! — powiedziała z
podziwem gospodyni, wyrzucając na półmisek obok góry słodkiego sera następne
usmażone na złoto placki. —Jedz, jedz, ile zmieścisz, bo czeka was dzisiaj
jeszcze praca. Jak tylko upał zelżeje, pójdziecie zbierać truskawki.
Hanka jęknęła i zrobiła minę do Jaśka.
— A ty tutaj nie narzekaj i nie rób min za moimi plecami — huknęła na nią matka.
— Myślisz, że ja nie widzę, co? Dziś takie czasy, że każdy musi zapracować na
swoje utrzymanie. Ty i Jasiek także!
34
Matylda zakaszlała nerwowo i w ostatniej chwili powstrzymała się od pytania, ile
tych truskawek i jak długo trzeba je będzie zbierać. „Jak mus, to mus" —
pomyślała tylko. Weronika kiwnęła głową i niezrażona pałaszowała kolejne
naleśniki.
To było prawdziwe pole truskawkowe. Wyposażeni w wiklinowe kobiałki przykucnęli,
każde przy swoim rządku, i bez słowa zabrali się za zbieranie.
Po godzinie Weronika wyprostowała się.
— Mam dość — powiedziała — więcej nie zbieram.
I położyła się w trawie na miedzy. Bolały ją plecy, a w żołądku, pełnym
naleśników i truskawek, czuła prawdziwą rewolucję.
— Matylda, umieram, ratuj! —jęczała.
— Było się tak nie objadać — burknęła przyjaciółka, nie odrywając się od pracy.
— Hanka, ile musimy jeszcze zebrać?
— No, musimy napełnić te wszystkie kobiałki — Hanka niepewnie wskazała na stos
pustych koszyków, znacznie pokaźniejszy od tego, który składał się z koszyków
napełnionych owocami.
— Dzisiaj? — Matylda wyprostowała się tak raptownie, że aż poczuła ból w
lędźwiach. — Czyś ty zwariowała? — krzyknęła. — Nie damy rady! My nigdy
~~35
w życiu nie robiłyśmy czegoś takiego. Nie jesteśmy przyzwyczajone. Może da się
skończyć jutro? — ostatnie pytanie Matylda wypowiedziała już zupełnie cicho,
tonem rezygnacji i ponownie przysiadła nad zagonem truskawek.
— No tak, mogłam się tego spodziewać. Gadu-gadu, a truskawki nie zebrane — głos
pani Marii smagnął ich po plecach niczym bicz.
— Mamo, jesteś niesprawiedliwa — Hanka z wyrzutem obróciła się w stronę matki.
— Cały czas zbieramy, nikt się nie leni... — W tym momencie wszyscy rzucili
nerwowe spojrzenia w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą leżała na miedzy
Weronika. Nie było jej tam.
Pani Maria, jakby umiała czytać w myślach, zawołała do Matyldy:
— A gdzie twoja koleżanka?
— Jestem, jestem — z tymi słowami Weronika, blada jak trup, wyłoniła się zza
krzaków. — Chyba umrę — jęknęła ze zwykłą dla siebie przesadą.
— Nie umrzesz, póki nie zbierzecie wszystkich truskawek — pani Maria zaśmiała
się jędzowato, aż zaczerwienił się jej czubek nosa.
Matylda pomyślała, że bardzo przypomina Babę Jagę z dziecięcych bajek: długa,
chuda, z haczykowatym nosem, który zaczyna się niepokojąco poruszać, gdy ko-
36
bieta wpada w złość albo się śmieje, co zresztą na przemian robi. „Boże, gdzie
my trafiłyśmy?" — pomyślała w krótkim przypływie paniki.
— Przejadłaś się naleśnikami, a jak znam życie, to dołożyłaś jeszcze sporo
truskawek. Oj dzieci, dzieci, co wy macie w głowie?
Weronika była zła. Już chciała zaprotestować, bo po pierwsze, nie czuła się
dzieckiem, a po drugie, przecież sama gospodyni zachęcała ją do jedzenia
naleśników. Ale pani Maria niespodziewanie powiedziała:
— Na dziś wystarczy. Koszyki zamknijcie w szopie, a te pełne ładujemy do
bagażnika i wracamy. Na jutro mam dla was niespodziankę!
Matylda rzuciła okiem na Weronikę.
— Wiem nawet, jaką — usłyszała szept koleżanki, gdy powoli wlokły się w
kierunku samochodu, gdzie pani Maria z dziećmi już pakowała kobiałki z
truskawkami. —Jutro znów nas będzie tuczyć, bo to prawdziwa Baba Jaga, i na
koniec chce nas zjeść!
„Nie do wiary, jak my się dobrze znamy — pomyślała Matylda. — A może to
telepatia? Może Werka słyszy moje myśli?"
Tą niespodzianką okazało się grzybobranie, które gospodyni zaplanowała dla nich
wszystkich na następny dzień.
37
— Pójdziecie z samego rana, dobrze? — zwróciła się do Hanki, która zajęła
miejsce z przodu, obok matki. — Pokażecie dziewczynom las, przyniesiecie trochę
prawdziwków, to i na targ będzie z czym pójść. Lubicie zbierać grzyby, prawda? —
Pani Maria wykręciła głowę do tyłu i spojrzała wprost na Weronikę, która
zaczerwieniła się po korzonki włosów.
— No, tak — wybąkała niepewnie i skrzywiła się żałośnie. W duchu postanowiła,
że brzuch nie przestanie jej boleć do jutrzejszego popołudnia. Nie miała zamiaru
iść do żadnego lasu na żadne grzyby, a już najmniej wstawać o świcie.
— Nie martw się, przed kolacją naparzę ci mięty i brzuch przestanie boleć —
mówiła pani Maria* do cierpiącej Wery, podczas gdy samochód niemiłosiernie
skakał na piaszczystej, nierównej drodze. — A to są nasi geolodzy — powiedziała,
wjeżdżając na podwórze i wskazując na dwóch młodych chłopców myjących się przy
studni. — Cały dzień spędzili na pracy w lesie. To oni przynieśli wiadomość, że
jest zatrzęsienie grzybów. Trzeba korzystać z okazji, bo znowu zaczyna się susza
i nie wiadomo, jak długo te grzyby się uchowają. Panowie — zawołała na tym samym
oddechu, zanim jeszcze zatrzymała samochód — chodźcie, pomożecie zabrać koszyki
i poznacie nasze młode letniczki.
— Kuba Wierzbicki.
— Maciek Krajewski — przedstawili się, podając dziewczętom ciągle jeszcze mokre
dłonie. — Dziś był straszny upał. Po takim skwarnym dniu nie ma nic lepszego jak
zimna woda ze studni. — Maciek pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu.
W ogóle był przystojny. Wysoki, krótko ostrzyżony blondyn, mocno opalony, z
mięśniami, jakby codziennie ćwiczył na siłowni. Wyglądał jak uczeń, a nie
student — może dlatego, że nieustannie się śmiał. Dopiero kiedy wytarł twarz i
założył okulary w drucianej, cienkiej oprawce, jego twarz nieco spoważniała. W
jakimś sensie byli do siebie podobni z Kubą, choć ten ostatni był brunetem z
dłuższymi włosami i niedbałym zarostem. „Skąd to wrażenie podobieństwa —
zastanawiała się Matylda, ściskając dłonie chłopców. — Może stąd, że mówią
podobnie i tak samo się poruszają, jak stare, dobre małżeństwo" — uśmiechnęła
się do swoich myśli.
Maciek nawet się nie wytarł i krople zimnej wody spływały po jego nagim torsie.
Kuba, jak się później okazało, prawie zawsze poważny i traktujący serio wszystko
i wszystkich, włożył koszulę, nim podał dziewczynom rękę.
Jednak się różnili.
— Po takim prysznicu człowiek od razu odzyskuje siły. No i apetyt też! Pani
Mario, zgodzi się pani na
39
ognisko za domem, w sadzie? Od rana chodzi za nami pieczona kiełbasa. Zapraszamy
wszystkich. Kupiliśmy ze dwa kilo, w takim upale nie wytrzyma długo. Trzeba ją
zlikwidować.
Pani Maria śmiała się razem z nimi.
— Ciekawe, jednak umie być miła — powiedziała Weronika półgębkiem do Matyldy. —
Czemu dla nas taka nie jest? Może by tak ich zaprzęgła do truskawek?
— Weroniczko — zatroskała się nagle gospodyni — ty, biedulko, nie będziesz
mogła jeść kiełbasy, przecież ciebie, dziecko, czyści. Już biegnę parzyć ci
ziółka — to mówiąc, pani Maria skierowała się w stronę domu.
Weronika mało nie spłonęła. Było jej gorąco, policzki piekły, a łzy napływały do
oczu. Bała się nawet spojrzeć w kierunku chłopaków.
— Truskawki — powiedział ze współczuciem Maciek. — Miałem to samo, kiedy
pierwszy raz zabrali mnie na to nieszczęsne poletko. Człowiek nie może się
powstrzymać, a potem dramat. — Weronika myślała, że go uściska z radości. Nie
musiała się tłumaczyć z własnego łakomstwa, a i o rozwolnieniu nikt już nie
wspominał.
— Słuchajcie, grzyby są wszędzie — mówił Maciek, gdy już siedzieli przy ognisku
i pożerali kiełbasę. — Czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, choć jeżdżę
na nie prawie co roku. Człowiek chodzi jak po polu mino-
40
wym. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie nadepnąć jakiegoś prawdziwka, który
postanowił wyrosnąć ot tak, wprost na ścieżce — śmiał się swoim białym uśmiechem.
Weronika, która po naparze pani Marii poczuła się znacznie lepiej i również
załapała się na kawałek kiełbasy, zapomniała już zupełnie o decyzji chorowania
do jutra, co miało ją uchronić przed grzybobraniem. Prawdę mówiąc, wcale nie
pamiętała o tym, że niewiele ponad godzinę temu była przeciwna pomysłowi wyjścia
na grzyby.
— Wy, dziewczyny, pewnie na grzybach się nie znacie, to zbierajcie tylko
pewniaki — takie z gąbką pod kapeluszem. Nie bierzcie żadnych z blaszkami, bo
może być nieszczęście. A już na pewno nie próbujcie, czy są gorzkie, szczególnie
ty, Weronika — Maciek puścił do niej oko, aż Weronika oblała się rumieńcem. —
Masz chory żołądek, a z grzybami nie ma żartów.
— Kuba, Kuba, poradź, gdzie iść? Do lasku za kościołem czy tam, gdzie brzezina?
— dopytywała się Hanka, która miała być przewodnikiem podczas leśnej wyprawy.
— Gdzie wam się tylko podoba. To jest prawdziwy wysyp. Widzieliśmy dziś ludzi,
którzy nieśli grzyby we własnych koszulach, bo nie byli przygotowani na taki
urodzaj. Jeśli chcecie przynieść borowiki, to musicie
41
szukać za kościołem i dalej, tam koło cmentarza. Za to w brzezinie na piaskach —
Hania, ty wiesz gdzie jest mnóstwo koźlarzy — mówił Kuba.
— Na grzyby, na lwy-by, na ryby — niespodziewanie wesoło zanuciła basem pani
Maria. Uśmiechnęli się, bo w tym towarzystwie nawet nowe — Werka i Matylda —
wiedziały już o miłości gospodyni do Kabaretu Starszych Panów. Kiedy pani Maria
zamykała się w swoim pokoju, zwykle już po chwili dobiegał stamtąd dźwięk
piosenek Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego.
Pani Maria, zachęcona powszechnym aplauzem, śpiewała dalej, tylko lekko
fałszując:
— „Gdy znajdziesz grzybek trujący, do zupy go podrzuć niechcący, a wtedy amator
grzybka niechcący wyciągnie kopytka".
Teraz już wszyscy roześmiali się głośno, tak rozbawiły ich słowa tej piosenki.
Jasiek nagle zawołał:
— Weronika, Matylda, wy przecież macie gitarę. Przynieście, pośpiewamy trochę.
Weronika znowu oblała się rumieńcem. Śpiewać przy tych obcych facetach? Ale
Jasiek już pobiegł po gitarę.
Prześpiewali wszystkie znane kawałki, aż doszli do szant.
— „Gdzie ta koja, a przy niej ten jacht, gdzie ta keja zanurzona w snach..." —
zaśpiewała niepewnie Weroni-
42
ka. Ale zaraz dołączyli do niej Matylda i Maciek z Kubą. O „tych wszystkich
sznurkach od tych szmat" śpiewali już wspólnie.
— Skąd znacie szanty? — zapytał Kuba, gdy tylko wybrzmiała ostatnia nutka.
— Pływamy na żaglach od dawna — powiedziała dumnie Matylda, a Weronika nie
omieszkała dodać, że niedawno zdobyły stopień sternika.
— Słuchajcie, to fantastycznie — ucieszyli się obaj. — Czekamy na przyjaciół z
Warszawy, przyciągną łódkę, możecie z nami popłynąć w rejs!
— O nie, nie, póki ja mam coś do powiedzenia, nie ma mowy o żadnym rejsie.
Potopicie mi dziewczyny, a potem leśniczy urwie mi głowę — pani Maria była
stanowcza i nic nie robiło na niej wrażenia: ani karty pływackie, ani dokumenty
o ukończeniu kursu sternika, które pokazały jej dziewczyny. — Odpowiadam za was
i koniec dyskusji.
Ostatecznie stanęło na tym, że będą mogły popłynąć na jednodniowy rejs i wrócić
na noc do dworu. Hanka i Jasiek siedzieli markotni, bo im nikt nie proponował
wyprawy.
— Na razie zbierajcie się do spania, bo jutro trzeba rano wstać — powiedziała w
końcu gospodyni.
Tak miło się rozmawiało, że nawet nie zauważyli, kiedy się ściemniło.
43
— Słuchajcie, czy wy nie będziecie się bać w tym lesie? — spytał nagle Maciek.
— Wiecie, że tu jest niebezpiecznie. Różne rzeczy się tu ostatnio zdarzały.
Uważajcie na siebie i nie rozmawiajcie z nikim obcym!
— E, straszysz — powiedziała niepewnie Weronika, bo tym razem Maciek wcale się
nie uśmiechał.
— Niestety, nie straszę — odpowiedział chłopak. — Grasują tu jacyś rabusie. Od
czerwca włamali się już do czterech kośc