Elżbieta Borek Takie zwykłe wakacje ikie ^??????'??? przy pomocy finansowej Elżbieta BoreMinlsterstwa Kultury 2008 w 13 2006 -04- 2 1 230B -07- li ? 2 8 i ? ???????^?? Wydawnictwo S Kraków 200: © Copyright by Elżbieta Borek Edycja © Copyright by Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2005 Projekt okładki: Suren Vardanian Redakcja: Kamila Zimnicka-Warchoł Skład: Konrad Kuś \\J #*??,?> ISBN 83-7437-064-5 Wydawnictwo Skrzat 31-560 Kraków, ul. Na Szaniec 14 tel. (012) 414 28 51 www.skrzat.com.pl wydawnictwo@skrzat.com.pl Odwiedź naszą księgarnię internetową: www.skrzat.com.pl U? Rozdział I — Co teraz? — Weronika była wystraszona nie na żarty i bliska płaczu, choć udawała, że jest tylko wściekła. — Co teraz zrobimy? Od prawie dwóch godzin sterczały samotnie na małym, zupełnie pustym peronie, w samym sercu mazurskich jezior i lasów, zmęczone i niewyspane po wielogodzinnej jeździe pociągami. Nie były przygotowane na taki obrót sprawy. Postąpiły dokładnie według instrukcji, a mimo to znalazły się w tej pożałowania godnej sytuacji. Matylda po raz setny przeczytała list od stryja. I po raz setny pomyślała: „Jak do przedszkolaka. Czy On myśli, że ja w wieku szesnastu, ba — prawie już siedemnastu lat jestem aż taka głupia?". Stryj Anatol napisał tak łopatologicznie, jakby podejrzewał, że żadna z nich nie potrafi zliczyć do trzech. List był długi i pełen solidnych, wielokrotnie powtarzanych instrukcji. ,Wysiadacie w Giżycku, ale nie opuszczacie 5 terenu dworca, tylko kierujecie się na peron 1A. Stąd o każdej pełnej godzinie (ale tylko do szesnastej) odchodzi miejscowy pociąg, jadący docelowo do Kamionek, ale przejeżdżający przez Wilasy, gdzie będę na was czekał. Pamiętajcie, że na tej stacyjce pociąg zatrzymuje się jedynie na parę minut. To jest jego dwunasty przystanek. Liczcie i bądźcie gotowe z bagażami przy drzwiach, zanim pociąg się zatrzyma. Będę czekał i pomogę wam sprawnie wysiąść". Zrobiły wszystko dokładnie według wskazówek z listu. W Giżycku, kiedy biegły z plecakami na peron 1A, obie błogosławiły w duchu skrupulatność stryja, bo dzięki niej nie musiały pytać ani szukać. Sprawnie przesiadły się na lokalny pociąg parowy, który po godzinie sapania wyrzucił je na małej stacyjce w Wilasach, w samym centrum Puszczy Boreckiej. Niestety, stryj nie tylko nie pomógł im wysiąść z pociągu, ale w ogóle nie pojawił się na peronie. „Co się stało? Gdzie zrobiłyśmy błąd? Co przegapiłyśmy? — myślała gorączkowo Matylda. — Może to nie ta stacja? Niestety, ta..." — westchnęła w duchu, po raz setny odczytując nazwę ze złuszczonej, starej dworcowej tablicy. Bała się odezwać, ba — nawet bała się spojrzeć na przyjaciółkę. Siedziały na jednej z dwóch koślawych, bardzo zniszczonych ławek. Milczały, zgnębione. Lękliwie rozglądały 6 się dookoła, nie bardzo wiedząc, co mają robić dalej. Czas mijał. Po dwóch godzinach oczekiwania w końcu straciły nadzieję, że ktoś po nie wyjdzie. Tym bardziej że przez cały ten czas na peronie nie zjawił się nikt, kogo można by było zapytać choćby o godzinę. — Idziemy — odezwała się nagle Matylda, zdecydowanym ruchem chowając do kieszeni tylekroć odczytany i przeanalizowany, wymięty list z instrukcjami od stryja. — Weronika, wyciągaj z plecaka mapę, szukamy drogi. Chyba nie na darmo rok temu zdobyłyśmy sprawność z topografii. Skoro stryj nas nie znalazł, my znajdziemy jego. Matylda też się bała, ale wstydziła się płakać. To był jej pomysł, żeby spędzić wakacje tutaj, w tej mazurskiej dziurze, i na dodatek to był jej stryj, o którym tyle dobrego naopowiadała przyjaciółce. Naprawdę myślała, że jest bardziej odpowiedzialny! A tymczasem siedziały tu samotne, na zupełnie pustej, malutkiej stacji dworcowej, czując chłód zbliżającego się wieczora i wilgoć ciągnącą od pobliskich jezior. Czas mijał, wieczór nadchodził — jak to w lecie — powoli, acz nieuchronnie. Musiały się stąd zbierać, zanim zupełnie się ściemni. Te wakacje — pierwsze samodzielne — planowały od świąt Bożego Narodzenia. Mniej więcej wtedy ~~7 dowiedziały się, że ich rodzice mają szansę wyjechać na miesiąc z wyprawą naukową do Tybetu. Matylda dokładnie pamiętała popołudnie, kiedy mama jej to oznajmiła. Przyszła z pracy i zamiast jak zwykle spytać o szkołę, prosto od drzwi, w płaszczu i czapce podbiegła do niej, ucałowała w oba policzki, a potem złapała wpół i zakręciła wokół siebie. „Jedziemy, córciu, jedziemy!" — śpiewała radośnie. Matyldzie dopiero po dłuższej chwili udało się dowiedzieć, o co chodzi. Mama, dziennikarka telewizyjna, robi filmy o odkryciach, naukowcach i podróżnikach. Pracuje w jednej redakcji z ojcem Weroniki, który jest operatorem kamery. Rok temu wspólnie nakręcili program o przygotowaniach grupy naukowców do wyprawy na Dach Świata1. A teraz ci sami naukowcy zaprosili ich do udziału w ekspedycji. Redakcja zgodziła się na ten wyjazd. —Jak to? Zostawiasz nas samych na cały miesiąc? — krzyknęła Matylda. Była rozgoryczona i zła, bo czuła, że omija ją coś niezwykłego. — Nie was, kochanie, ojciec jedzie ze mną — powiedziała mama, odwieszając płaszcz do szafy. — Prawda, że taka wyprawa to fantastyczna przygoda? Jacek (to był 1 Dach Świata — określenie Tybetu nawiązujące do jego położenia na najwyższym, najbardziej odludnym płaskowyżu świata — Wyżynie Tybetańskiej, w Azji Środkowej. 8 tato Weroniki) także zabiera żonę. Ale nam się udało, nie sądzisz? — I odwróciła się wreszcie w stronę córki. — Matylda, ty się nie cieszysz?! — raczej stwierdziła, niż zapytała, widząc jej minę. — Wyobraź sobie mamo, że jakoś nie potrafię — powiedziała Matylda przez zaciśnięte zęby. Pamięta dojmujące uczucie żalu i jakiejś bliżej niesprecyzowanej goryczy. Czuła się zdradzona przez rodziców i odrzucona. Uknuli cały ten plan, nawet nie pytając jej o zdanie. Złość spowodowała, że poczuła słony smak łez w ustach, gdy bohatersko próbowała się nie rozpłakać. — Czy oddacie mnie na ten czas do przechowalni? Mama zaśmiała się beztrosko, jakby Matylda powiedziała dobry dowcip. — Nie głuptasie, ty pojedziesz na wakacje. Przecież marzyłaś o samodzielnych wakacjach, prawda? — chciała objąć córkę, ale ona wyślizgnęła się z objęć. — Matyldo, bądź rozsądna. Przecież już w zeszłym roku planowałyście z Werą obóz na Mazurach albo w Bułgarii. Pamiętasz, jak nas przekonywałyście, że możemy wam zaufać? No to teraz wam zaufamy. A dla nas ten wyjazd to wyjątkowa okazja, która może się już nigdy nie powtórzyć — znowu była w swoim żywiole. — Tybet — mówiła jak w transie, nie bardzo zwracając uwagę na Matyldę — to rewelacja. Jedno z najbardziej 9 tajemniczych i niedostępnych miejsc na świecie. Monumentalne, pokryte lśniącym lodem i śniegiem łańcuchy górskie, kamienne pustynie wysoko w górach, po których wędrują tybetańscy pasterze jaków, majestatyczne klasztory i samotne ruiny — niemi świadkowie dawnych wydarzeń. Nieskończone przestrzenie ciągnące się po horyzont i rozmodleni pielgrzymi udający się do świętych miejsc. Boże mój, Matylda, córuchno kochana, czy ty sobie wyobrażasz, że ja to wszystko zobaczę na własne oczy? Miała to być podróż życia. Ale wszystko zależało od nich, to znaczy od Matyldy i jej przyjaciółki Weroniki, z którą teraz dzieliła obskurną ławkę na pustym peronie, w jakiejś wsi zapomnianej przez Boga i ludzi. Matylda pamięta, że wtedy złość dość szybko jej minęła. Okazało się, że nie było żadnej zmowy, a rodzice o możliwości wyjazdu dowiedzieli się dwa dni wcześniej. Poza tym zaraz przybiegła do nich Werka, która z podniecenia nie mogła usiedzieć w domu. Szalała z radości, że będą miały dla siebie cały miesiąc, i tymi emocjami zaraziła przyjaciółkę. Już godzinę później, leżąc na dywanie nad rozłożoną mapą, planowały, gdzie pojadą w lipcu, i Matylda nie mogła sobie przypomnieć, co tak naprawdę miała rodzicom za złe. Nawet trochę było jej wstyd, że nie umiała się cieszyć razem z mamą. 10 W ciągu kilkunastu dni musiały podjąć decyzję, gdzie chcą pojechać. Dostały prawo wyboru: albo jakiś obóz na dwa tygodnie, a potem wieś, gdzie mieszka babcia Weroniki, albo miesiąc na Mazurach, w leśniczówce u stryja Matyldy. Rodzice czekali z coraz większą niecierpliwością na to, co postanowią dziewczyny, bo trzeba było rezerwować bilety na samolot. Matylda nie wahała się ani sekundy Mazury wydawały się jej szczytem marzeń o samodzielności, wolności i braku kurateli — bo nie wątpiła, że stryjek nie będzie ich specjalnie pilnował. Weronika długo myślała. Z jednej strony perspektywa samodzielnych wakacji kusiła, ale z drugiej —Weronika lubiła wygodę. Wysoka, dobrze zbudowana, sprawiająca wrażenie starszej i doroślejszej, w gruncie rzeczy była delikatna i nieśmiała. Trochę bała się i wstydziła obcych ludzi, a stryj Matyldy to przecież „obcy". Przede wszystkim jednak Weronika nie lubiła wysiłku fizycznego, a w tej leśniczówce, zamieszkałej przez samotnego, starszego pana pewnie musiałyby gotować i sprzątać. I — jak tak można żyć! — stryj Matyldy nie miał komputera. „Czy to możliwe — pytała Werka, komicznie wywracając białkami oczu — żeby przeżyć więcej niż tydzień bez Internetu i bez Gadu-Gadu? A »empetrójki«? Czego będziemy słuchać, myślałaś o tym? No i pewnie na tym odludziu nie ma w pobliżu żadnych dyskotek". 11 W końcu przeważyła szalę Matylda, przypominając Weronice kolonię sprzed roku, gdzie pobudka była o szóstej rano, potem gimnastyka, i na dodatek prawie codziennie wychowawcy ciągnęli ich na długie wycieczki, czego Weronika serdecznie nienawidziła! W taki oto sposób znalazły się w tej opłakanej sytuacji, na małej, pustej stacyjce, gdzieś pomiędzy jeziorem Niegocin a Tajtami. Były zmęczone, rozczarowane, zdenerwowane, a nade wszystko wystraszone, bo nie miały pojęcia, co robić dalej. Stryj nie wyszedł po nie na stację. Na razie nie wiedziały, dlaczego, ale zamierzały się tego dowiedzieć. — Patrz, jeśli pójdziemy niebieską trasą, mamy bardzo niedaleko do miasteczka, a tam na pewne powiedzą nam, jak dotrzeć do leśniczówki stryja — Matylda runęła palcem po mapie rozłożonej na peronie, czując, jak mrówki biegają jej po plecach. To Weronika była zawsze lepsza z topografii. To ona potrafiła zapamiętać z trasy tak wiele szczegółów, że na tej podstawie mogła sporządzić później mapkę, umiała określić swoje położenie nawet wtedy, kiedy nie było kompasu — tylko na podstawie cech ukształtowania terenu. Matylda pamiętała, jak podczas jednego treningu bez powodzenia szukała mchu na pniach, a Weronika — patrząc jedynie na korony drzew — bezbłędnie ustaliła, z której strony 12 jest północ. No, wtedy to jej naprawdę zaimponowała, kiedy tak od niechcenia rzuciła: pamiętasz przecież, że od południa zawsze jest bogatsze listowie. Matylda nie miała wątpliwości, że Weronika, patrząc teraz na mapę, doskonale widzi, ile naprawdę mają do miasteczka, i wie, że nie mają szans dojść tam przed zmierzchem. — Rzeczywiście — powiedziała nieoczekiwanie Weronika. — To blisko. Idziemy! „Nie do wiary, co jej się stało? — pomyślała Matylda. — Musi być chyba gorzej, niż myślę, jeśli Wera z własnej woli wyrusza w drogę, nie czekając na karocę!" Zebrały swoje rzeczy. Jeden plecak, drugi plecak, torba z jedzeniem, namiot, gitara... — Ja biorę gitarę, ty — namiot — zawołała Matylda. — Jeszcze czego! Namiot jest ciężki jak diabli. Ja biorę gitarę, zresztą jest moja. — Dobra, niosę namiot, ale jak nam przyjdzie spać pod gołym niebem, to ci powiem, żebyś sobie spała pod gitarą, bo namiot jest mój — Matylda była wściekła, ale nie miała wyjścia. Matylda aż się ugięła pod ciężarem spakowanego przez tatę plecaka. Niewysoka, szczupła, drobnokoścista, wydawała się teraz znacznie mniejsza, niż była naprawdę. Weronika, wyższa od przyjaciółki o głowę i znacznie 13 masywniejsza, widziała przed sobą tylko szczupłe nogi i dyndający, jasny jak len koński ogon maszerującej Matyldy. Stanowiły dokładne przeciwieństwo: Matylda — drobna blondynka o jasnej karnacji, z włosami do pasa, o które dbała prawie tak samo skrupulatnie jak o zęby, i Weronika — wysoka, postawna, śniada, z krótko obciętymi ciemnymi włosami, których najczęściej zapominała uczesać. Panny Odwrotne — tak je czasem nazywano w szkole. Po pierwsze, dlatego że dobrały się na zasadzie kontrastu, a po drugie — że inicjały ich imion, „M" i ,W", były własną odwrotnością. Różnica we wzroście uwidoczniła się w ciągu ostatniego roku. Kiedy kończyły podstawówkę, były mniej więcej równe, z tym że Werka miała solidną Hadwagę. Mówiąc wprost, była zwyczajnym pulpetem. W gimnazjum odkryła klub judo i odkąd zaczęła ćwiczyć, bardzo zeszczuplała i zaczęła także rosnąć. Mierzyły się całkiem niedawno, tuż przed egzaminem do liceum. Wera doszła do stu siedemdziesięciu centymetrów. Czasem, w przypływie rzadkiego w tym temacie optymizmu, Matylda myślała, że ostatecznie sto pięćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu to wcale nie tak bardzo mało. Ale nie była z siebie zadowolona. Nie pomagały pocieszenia mamy, że jeszcze i ona podrośnie. Matylda w głębi duszy wiedziała, że jeśli w wieku szesnastu lat jest taka niska, 14 to już więcej nie urośnie. To był jeden z jej prywatnych, głęboko ukrywanych kompleksów. Bita droga skończyła się zaraz za trzecim domem — więcej zabudowań koło tej małej stacyjki nie było. Słońce jeszcze mocno grzało, ale już po kilku krokach na leśnej ścieżce, wiodącej przez las, obie dziewczyny poczuły wilgoć nadchodzącego wieczora. Szły szybko, nie rozmawiając nawet ze sobą. — Czy tu są nietoperze? — niespodziewanie zapytała Weronika. Matylda aż się wzdrygnęła. — Czyś ty zgłupiała? Tutaj? Skąd by się wzięły? — powiedziała ze ściśniętym gardłem, naciągając równocześnie na głowę kaptur czerwonej bluzy. — Wiesz co, Matylda — Weronika, która szła z tyłu, kolejny raz obejrzała się za siebie — ty poniesiesz namiot pół godziny, następne pół godziny ja będę niosła, a potem znów się zmienimy, okej? — Może być — rzuciła Matylda, ledwie odwracając głowę, ale namiot od razu przestał jej ciążyć jak kamień. Spojrzała na zegarek: do końca jej zmiany zostało jeszcze piętnaście minut. Po czwartej zmianie Weronika usiadła na pieńku. — Kanapka albo kroku więcej nie zrobię — powiedziała, rzucając namiot i plecak w trawę. 15 — I ciepła herbata — dodała Matylda. Wyjęły prowiant z plecaków i zaczęły jeść z apetytem. — Zobacz, jak fajnie jest latem. Już prawie ósma, a słonko nadal świeci i jest całkiem jasno — powiedziała Weronika, pałaszując drugą kanapkę z serem. — Ósma? — zaniepokoiła się Matylda. — Dawaj mapę. Zobaczymy, ile nam zostało do przejścia. — A gdzie jesteśmy teraz? — zapytała Weronika. — No, chyba gdzieś tutaj — Matylda wycelowała palcem w połowę drogi między zaznaczoną na mapie stacją kolejową w Wilasach a Grzymałami — miasteczkiem, do którego planowały dojść. — Jak długo idziemy? — zapytała. — Pociąg przyjechał o czwartej, czekałyśmy na twego stryja — przy tym słowie Weronika skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę — prawie dwie godziny! Kiedy doszłyśmy do skraju lasu, była szósta. Wygląda na to, że idziemy już dwie godziny. — A po drodze nie minęłyśmy niczego charakterystycznego, co można byłoby znaleźć na mapie — zmartwiła się Matylda. — Zobacz, tu w pobliżu zaznaczony jest cmentarz i jakieś zabudowania. Dojdźmy tam, to może pozwolą nam się przespać w stodole na sianie. 16 — No to się pospieszmy, bo jak będzie ciemno, to nie ma nawet mowy, żebym przeszła koło cmentarza — Weronika powiedziała to stanowczo, choć obie wiedziały, że albo będą spały w namiocie blisko grobów, albo dotrą gdzieś do ludzi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, cmentarz wyłonił się zaraz za pierwszym zakrętem piaszczystej mazurskiej drogi. W czerwonych promieniach zachodzącego słońca nie był wcale straszny. Był... interesujący! Kilka kamiennych, mocno zniszczonych krzyży. Zatrzymały się, by przeczytać napisy na tabliczkach. Były to głównie niemieckie nazwiska i daty z okresu drugiej wojny światowej. — Jakie stare — powiedziały równocześnie przyjaciółki. Wkrótce za cmentarzem dostrzegły budynki zaznaczone na mapie. — Cholera — zaklęła Weronika. — Przecież to tylko sterta kamieni. — Płacisz dwa złote — Matylda, mimo rozczarowania, nie zapomniała, że zgodnie z umową płacą sobie za każde przekleństwo. — Nie martw się, od cmentarza do wsi to już mniej niż pół drogi. Dojdziemy na pewno. —?^?????????'— mruknęła Weronika, zarzucając na ra-miorf$;pleća~k.'— Namiot twój — dodała, biorąc gitarę. ? ?? sy _____ ' 17 Szły najszybciej, jak to było możliwe, ale i tak zmrok zastał je w lesie. — Tylko do polany i rozbijamy namiot — zadysponowała Matylda. — A jak nie będzie polany? — zaniepokoiła się Weronika. — To będziemy szły do rana — powiedziała Matylda z desperacją, wyjmując z plecaka latarkę. Namiot rozbijały naprędce, w mdłym świetle konającej latarki. Gdyby przyznawano punkty za sprawność w tej dziedzinie, dostałyby maksymalną liczbę. Namiot stanął w parę minut, a one, nie bawiąc się w nadmuchiwanie materaców, nieludzko zmęczone, z obolałymi ramionami, zwaliły się w śpiworach wprost na ziemię. Następny obraz, jaki Matylda zapamiętała, to pasek ostrej jasności, raniący oczy. Słońce siłą próbowało się wedrzeć do środka namiotu. ,Widocznie już późno" — pomyślała leniwie Matylda, odwracając się na drugi bok. Ale w tym samym momencie obolałe biodro przypomniało jej dotkliwie, gdzie jest. — Weronika, żyjemy, nic nas nie zjadło — zawołała wesoło, siadając w swoim śpiworze. — Nas nic, ale co my zjemy? — mruknęła z głębin śpiwora Weronika. „Ona zawsze jest głodna", pomyślała Matylda. Jednak nic nie powiedziała, bo i jej kiszki marsza grały. Podczas ostatniego postoju zjadły wszystko, co wzięły na drogę. Nie przewidziały, że przyjdzie im nocować w lesie. Rzeczywiście, były w opłakanej sytuacji. „Ciekawe, co by powiedziały dziewczyny z klasy, gdyby nas teraz zobaczyły — myślała Matylda, naciągając nieco zawilgłe spodnie, które wczoraj rzuciła byle jak na trawę. — A tak nam zazdrościły!" Tymi wakacjami przebiły wszystkich. Żadna Turcja, Majorka czy choćby Bałtyk. Opowiadały o czekającej je przygodzie jak o jakiejś szkole przetrwania. Nawet Kamil Guzik z Ilia, do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w szkole, bo był przystojny, wysportowany i każde wakacje spędzał na obozach żeglarskich na Mazurach, podszedł kiedyś na przerwie, żeby dowiedzieć się o szczegóły ich wyjazdu. Następnego dnia wręczył Matyldzie przewodnik turystyczny Pascala Mazury na weekend. „Przyda się wam", powiedział, a Matylda poczuła się wyróżniona, choć pomyślała trzeźwo, że one jadą na trochę dłużej niż tylko na weekend. W ogóle czuły się świetnie. Nauczycielka od historii poświęciła jedną z ostatnich lekcji przed wakacjami na to, żeby opowiedzieć klasie o Giżycku. Prawdę mówiąc, zapamiętały niewiele — tyle tylko, że po wojnie miasto 19 krótko nazywało się Łuczany, a dzisiaj jest letnią stolicą Polski. Matylda popatrzyła na Werę, ale ona tylko naciągnęła na głowę śpiwór i spała dalej. „Co się mogło stać? — analizowała sytuację po raz nie wiedzieć który, szukając równocześnie w plecaku suchej bluzy. — Depesza do wuja na pewno została wysłana, sama przy tym byłam. Zresztą przyszła odpowiedź potwierdzająca. Może zachorował? Może go napadli na tym pustkowiu i leży gdzieś związany! A może umarł!" — Weronika, obudź się — potrząsnęła śpiworem, ale Weronika tylko wydała odgłos protestu i odwróciła się na drugi bok, włażąc w śpiwór jeszcze głębiej. - Matylda spojrzała na zegarek. „Szósta. Dobra, niech jeszcze śpi. Na pewno nie umarł, ale dlaczego po nas nie wyszedł? Pójdę na jagody, coś musimy zjeść, a po drodze się zastanowię", myślała, wyrzucając z plecaka kolejne ubrania w poszukiwaniu suchego dresu. Co było najpierw? LOT czy poczta? Matylda próbowała jakoś uporządkować to, co zdarzyło się zaledwie dwa tygodnie temu. Zaraz. We czwartek skończył się rok szkolny, następnego dnia ojciec próbował dzwonić do wuja, ale telefon milczał jak zaklęty. Stryjek to taki dziwak, który ma za nic osiąg- 20 nięcia współczesnej techniki. Nigdy nie dał się namówić na kupno komputera. Telefon komórkowy przyjął od rodziców Matyldy, ale chyba tylko po to, by im nie sprawić przykrości. Nigdy z niego nie korzystał. Ojciec sterczał przy telefonie dosłownie cały wieczór, klnąc na „upartego, starego osła", swojego brata. W sobotę było podobnie. Mama w panice zaczęła już szukać „wariantu zastępczego" wakacji, bo zdawało się, że ze stryjem nie uda się skontaktować. I wtedy w telewizji powiedzieli, że dwa dni temu akurat tę część Mazur nawiedziła trąba powietrzna. Pozostawiła po sobie połamane lasy, doszczętnie zniszczone wioski z pozrywanymi dachami domów, no i połamane słupy wysokiego napięcia. Mama zadzwoniła wówczas na komórkę do swojej znajomej z redakcji „Gazety Giżyckiej". Podejrzewała, że stryj mógł ucierpieć w tej katastrofie. Pani Jola ustaliła jednak, że Wilasy trąba ominęła niewielkim łukiem. Niestety, uszkodziła linie telefoniczne, dlatego nie było łączności, a naprawa mogła potrwać jeszcze kilka dni. Nawet zaoferowała się pojechać do stryja i pośredniczyć w naszym umawianiu się, ale mama nie chciała nadużywać grzeczności obcej właściwie kobiety. Podziękowała, mówiąc, że wyśle do stryja depeszę. Listonosz to jednak najpewniejsza instytucja. Na pewno dostarczy wiadomość na czas. 21 Tymczasem rodzice zdecydowali się już na konkretną linię lotniczą i jak najszybciej musieli zarezerwować bilety. — Póki nie będzie potwierdzenia, że Anatol gotów jest zaopiekować się dziewczynkami, nie ma mowy, żebym kupiła bilet — Matylda usłyszała kiedyś fragment nocnej rozmowy rodziców. — A jak okaże się, że ma inne plany albo zachorował, albo coś innego mu wypadnie? Co one poczną same przez cały miesiąc? Będąc tak daleko, nie będziemy w stanie im pomóc. One są jeszcze takie dziecinne... — słysząc to, Matylda tylko dlatego od razu nie zaprotestowała, bo usnęła. A potem zapomniała. Depesza stała się koniecznością. Przed poniedziałkiem rodzice musieli wiedzieć, czy wuj będzie mógł je odebrać piątego lipca. „Oczywiście, tak było — Matylda mozolnie odtwarzała szczegóły niedawnych przecież wydarzeń — w sobotę poszłyśmy na pocztę, a więc najpierw była poczta, potem LOT, przecież mama nie mogła kupić biletów, póki nie wiedziała, co będzie ze mną — skarciła się w myślach. — Ta pani w okienku powiedziała nam, że telegramów już się nie wysyła, ale zrobi dla nas wyjątek, tyle że bez gwarancji, że wiadomość jeszcze tego samego dnia dotrze do adresata. Wybrałyśmy ozdobny karton w kwiatki, jakby wuj miał 22 imieniny. To bardzo zabawne, takie wysyłanie słów na papierze — parę groszy za każde słowo. Przyjeżdżamy 5.VII, czekaj na stacji w Wilasach. Razem — trzy złote, sześćdziesiąt groszy plus jeden złoty, pięćdziesiąt groszy za ozdobny blankiet. Wuj na pewno więc znał datę ich przyjazdu. Tym bardziej że w poniedziałek rano listonosz przyniósł odpowiedź: Będę czekał. Szczegółowe instrukcje w liście, list w drodze. Dopiero wtedy poszły kupić bilety na „podróż życia", co mama podkreślała przy każdej okazji. W drodze powrotnej wstąpiły na dworzec po kuszetki do Giżycka. „No tak, wszystko się zgadza — pomyślała Matylda, zawiązując tenisówki. — Kurczę, mokre — mruczała pod nosem, czując niemiłą wilgoć, przenikającą skarpetkę. — Trzeba było wrzucić do namiotu!" Zdjęła nakrętkę od termosu — na jagody. Rozpięła zamek i wyszła wprost w głęboką, chłodną rosę. Słońce stało już wysoko, ale błękit nieba był zimny i nieprzy- tulny. Brr, otrząsnęła się. Schyliła się i sięgnęła za siebie po bluzę od dresu. Słońce uderzyło ją w same źrenice, aż zobaczyła białe, tańczące kółka. Osłoniła oczy dłonią i... wtedy to zobaczyła. Tuż obok namiotu, po tej stronie, z której wynurzało się zza linii drzew słońce, przy samej drodze na skraju 23 polany stał, ozdobiony wyleniałym, pozbawionym kolorów wianuszkiem sztucznych kwiatów, samotny krzyż na bezimiennym grobie. Na ścianie namiotu leżał jego mroczny, wydłużony cień... Rozdział II — Weronika, wstawaj, ubieraj się, nie zostajemy tu ani chwili dłużej! — Matylda dosłownie wpadła do namiotu, potykając się o własny śpiwór. — To jest omen, zły omen. Zobacz sama. Cień krzyża falował na rozedrganej ścianie namiotu. — Zwariowałaś — orzekła Weronika, wściekła, że obudzono ją z tak błahego powodu. — Z głodu ci odbiło czy co? Przecież to tylko cień! — Ale cień krzyża, a ten krzyż stoi na cudzym grobie — Matylda powoli się uspokajała, bo jednak wokół świeciło słońce i nic nie wskazywało na to, żeby miał się pojawić jakiś duch. Ale nie chciała tu dłużej zostać. Zrezygnowała ze zbierania jagód, zaczęła natomiast zbierać rozrzucone wokół namiotu rzeczy, swoje i Weroniki, popędzając przy tym koleżankę, jakby się paliło. 25 Na śniadanie musiały im wystarczyć dwa zgniecione wafelki, wygrzebane z dna plecaka, i woda ze źródełka, na które natrafiły po piętnastu minutach marszu. Zaraz potem leśna droga wyszła na zalaną słońcem polanę. Nowiutki domek z czerwoną dachówką miał zasunięte metalowe żaluzje i był zupełnie pusty, mimo to ucieszyły się, jakby to była leśniczówka stryjka. Oznaczało to bowiem, że już gdzieś niedaleko jest osada, a więc i ludzie. — I sklep spożywczy — dodała z przekąsem Weronika — a w nim świeże bułki. Jednak maszerowały jeszcze dobrą godzinę, nim stanęły przed sklepem. Kupiły mleko i cały bochenek chleba, który zjadły, siedząc na schodach poczty. — Co robimy dalej? — zapytała Matylda.- — Dzwonimy do domu, może jeszcze nie wyjechali — powiedziała niepewnie Weronika. — Dzwonkiem loretańskim chyba. Nie pamiętasz, że dobrowolnie zrezygnowałyśmy z komórek? To miały być dzikie wakacje! No to mamy dzikie wakacje. — Matylda czuła, jak powoli puszczają jej nerwy. Zobaczyła, że koleżanka, nie odwracając nawet głowy, wskazuje kciukiem za siebie. Obejrzała się. Rzeczywiście — poczta. A to znaczy, że i telefony. Ponieważ nie miały lepszego pomysłu, weszły do urzędu. 26 Łączność telefoniczna właśnie została przywrócona, samochody firmy telekomunikacyjnej jeszcze stały na rynku. Choć właściwie trudno było nazwać rynkiem ten kawałek wybrukowanej kocimi łbami uliczki ze świętym Florianem na postumencie. Kilka domów z czterospadowymi dachami, które świadczyły o dawnej zamożności mieszkańców, sklep z apteką, poczta, fryzjer, mały, zgrabny budyneczek straży pożarnej z bocianim gniazdem na kominie i drogowskaz z napisem „policja". Niczego więcej tu nie było. Kilka razy wykręcały domowe numery, ale nikt nie odbierał. Matyldzie udało się „porozmawiać" jedynie z automatyczną sekretarką, której nie omieszkała wyżalić się na stryjka i całą tę sytuację, w jakiej znalazły się z Weroniką. Co prawda, przemawiała do bezdusznej maszyny, ale i tak jej ulżyło. Najwyraźniej potrzebowała się wygadać. — Pojechali — Matylda potwierdziła to, co i tak przeczuwały. Klapnęła na ławeczkę obok dwóch plecaków, gitary i Werki. — Posuńcie się trochę, to nie jest miejsce na bagaż, tylko ławka dla ludzi — skarciła je kostyczna, ogorzała od słońca kobieta w średnim wieku, o posturze i wzroście atlety, sadowiąc się tuż koło Matyldy. Rozłożyła na kolanach jakieś kwity i gwałtownie zaczęła przeszukiwać torebkę. 27 — Jasne, znowu zapomniałam — jęknęła. — Ej, wy, macie zdrowe oczy, pomóżcie mi to wypełnić. Bez okularów jestem ślepa jak kret — krzyknęła do dziewczyn. Z wypełnionymi blankietami podeszła do okienka, nie zawracając sobie głowy przypadkowymi znajomymi. Jednak, wychodząc, zatrzymała się na chwilę i zapytała: — Czekacie na kogoś? — Prawdę mówiąc, już chyba na nikogo... nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić — wyjąkała Matylda. — A może pani zna Anatola Widleckiego? — Leśniczego? Oczywiście, że znam. Wyjechał dosłownie godzinę temu. A po co wam Widlecki? — Wyjechał? — Matylda zlekceważyła ostatnie pytanie kobiety. —Jak to wyjechał? Pani się musi mylić! — To co, twierdzisz, że ja kłamię? — Kobieta aż poczerwieniała na opalonej twarzy. — Ja nigdy nie kłamię i lepiej to sobie zapamiętaj! — mówiła donośnym barytonem z wysokości swojego metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. — Ale on nie mógł wyjechać, to niemożliwe, wczoraj miał na nas czekać na stacji! Przecież przysłał depeszę! I list. Widziałam, wiem! — Matyldzie z nerwów pokazały się łzy w oczach. Zagryzła wargę w obawie, że rozpłacze się przed tą niemiłą, nic nie rozumiejącą, obcą kobietą, która wciąż na nie krzyczała. 28 — Nie mógł, ale wyjechał. Jakbym nie wiedziała, to bym nie gadała po próżnicy. Godzinę temu. — Spojrzała na zegarek. — Nie, już będzie ze dwie godziny, jak przed plebanię zajechał polonez i zabrał naszego leśniczego, który jeszcze coś z proboszczem załatwiał. Co pan taki wystrojony, spytałam go, bo był w garniturze i pod krawatem. Ano, pani Mario, mam dziś randkę w ministerstwie, tak powiedział, i sam nie wiem, jak długo zabawię w stolicy. No, ja się mu nie dziwię, ta trąba powietrzna narobiła wielkich szkód w okolicznych wsiach i lasach. Domy ominęła, szczęście od Boga, ale same zobaczycie, jakie są straty. Drzewa powykręcało, powyrywało z korzeniami. Las w Borku i na Fuledzkim Rogu zrobił się o połowę niższy, bo trąba ścięła drzewa, jakby to były zapałki. To oni tam pewnie będą się trochę naradzać. A potem, pani Mario, mówił Anatol, biorę urlop. Jadę do rodziny całkiem na wschód. Nie zobaczy mnie pani wcześniej jak za miesiąc. — No, ale co z nami? — zapytała bezradnie Matylda, nie patrząc nawet w stronę Weroniki. — Co my zrobimy? — A kto wy jesteście? — Ja jestem Matylda Kotecka, bratanica Anatola Widleckiego, a to moja przyjaciółka Weronika Bielska — Matylda dokonała prezentacji. — Przyjechałyśmy do 29 wujka na wakacje. I on wiedział, że przyjeżdżamy. Przysłał telegram z potwierdzeniem, a potem list ze szczegółowym opisem drogi. A teraz rodzice wyjechali, a my tu zostałyśmy same. I co my mamy robić? — Zaraz, zaraz, po kolei. Siadajcie i mówcie. Przyjechałyście wczoraj i co? Gdzie spałyście? — Kobieta ponownie usiadła na ławce obok dziewcząt. Trochę bezładnie opowiedziały, jak czekały na stacji, jak potem szły przez las i jak zaraz za cmentarzem, w kompletnych ciemnościach rozbiły namiot i rano wreszcie doszły do osady. Pominęły tylko krzyż i własne lęki, bo bały się, że kobieta znowu się zdenerwuje. — Tu się stało coś dziwnego — powiedziała w końcu nieznajoma. — Albo twój wujek źle odczytaHelegram, albo ja go źle zrozumiałam i może wróci za parę godzin. Żeby się tego dowiedzieć, musimy na niego poczekać. Mieszkam w Świderku — to niedaleko stąd. Jestem Kmita, Maria Kmita, jak zresztą wiecie, bo wypełniłyście za mnie blankiet pocztowy. Wszyscy mnie tu znają. Na razie możecie zatrzymać się u mnie. Hania, moja córka, jest na oko w waszym wieku. Jasiek jest trochę młodszy, ma piętnaście lat, ale chyba sobie głów nie pourywacie. U mnie na stancji od tygodnia mieszka dwóch młodych studentów geologii, czyli — pokój jest zajęty. Ale widzę, że macie namiot, rozbijecie go w sadzie pod gruszą i go- 30 towe. Wy mi pomożecie w gospodarstwie, a ja was wyżywię. Zgoda? Matylda spojrzała na Werę. Jeśli powie: „A nie mówiłam", to ją zabiję, pomyślała. — Fajnie —Weronika niespodziewanie uśmiechnęła się od ucha do ucha. Perspektywa spędzania wakacji w leśniczówce, bez żadnego towarzystwa, tylko ze starszym panem, od początku wydawała jej się trochę przerażająca. A tu niespodziewanie los zesłał taką odmianę. Dwoje rówieśników i dwóch nieznanych młodych geologów! Prawdziwy fart! — No to co, idziemy? — zapytała radośnie, zarzucając sobie ciężki plecak na ramię jak piórko i bez proszenia łapiąc za torbę z namiotem. — Nie tak szybko. Najpierw zakupy, bo jeden chleb na nas wszystkich nie wystarczy, a potem jedziemy, a nie idziemy. Tutaj na Mazurach „niedaleko" to znaczy parę kilometrów — zaśmiała się zgrzytliwie pani Maria. — Zbierajcie swoje toboły, wrzucimy do wozu i pójdziemy do sklepu. Wóz rzeczywiście stał przed pocztą — bardzo wiekowy i bardzo zmęczony życiem polonez transportowy, z otwartą paką z tyłu. — Ale luksusy — zaśmiała się Wera, układając plecaki, namiot i gitarę obok stojącego tam kosza 31 z warzywami. — Nikt nie ukradnie? — spytała, odwracając niepewnie głowę, gdy odchodziły w stronę sklepu. — Nie ma obawy — uspokoiła ją pani Maria. — Mówiłam wam, że mnie tu wszyscy znają. — No może i tak, ale gitarę to ja wezmę z sobą. — I biegiem wróciła do wozu. Rozdział III — Odejdź, nie dasz rady, nie znasz się na tym — Hanka przepędzała brata, który — tak jak i ona — koniecznie chciał pomagać przy rozkładaniu namiotu. Zarówno Hanka, jak i jej młodszy brat Jasiek ucieszyli się na widok gości, jakich przywiozła im mama. Najbliższe domostwo, a więc i koledzy, znajdowało się w odległości kilku kilometrów. Zazwyczaj rodzeństwu musiało wystarczać własne towarzystwo. Tego roku los był dla nich łaskawy. Najpierw studenci, a teraz te dwie dziewczyny z Krakowa. Przy rozkładaniu namiotu Jasiek i Hanka kłócili się niemal bez przerwy. Matylda chętnie by ich oboje przepędziła, bo zamiast pomagać, tylko przeszkadzali. Przypomniała sobie, w jakim tempie wczoraj rozbijały z Werką namiot, i dosłownie siłą woli powstrzymała się przed przykrą uwagą. W końcu były tu gośćmi, a ta kłócąca się parka to dzieci ich wybawicielki. ~33 — Spoko, spoko — powiedziała cicho Weronika, widząc, że Matylda za chwilę zacznie gryźć. — Do wieczora mamy czas. — Dzieci, obiad — krzyknęła od progu pani Maria. I zaraz pojawiła się ponownie — Matylda i Weronika także. Chodźcie, wszystko czeka na stole. Po śniadaniu złożonym z bochenka chleba popitego mlekiem z kartonu, obiad pani Marii smakował wyśmienicie. Rosół z kury z dużymi okami tłuszczu i naleśniki z serem, wyjadane prosto z patelni. — Mamusiu, zaraz pęknę. — Weronika rozpięła guzik od spodni, ale wcale nie przestała jeść. — No, masz ty apetyt, dziewczyno! W życiu nie widziałam, żeby ktoś zjadł na raz dziesięć naleśników z serem i ciągle miał miejsce na następne! — powiedziała z podziwem gospodyni, wyrzucając na półmisek obok góry słodkiego sera następne usmażone na złoto placki. —Jedz, jedz, ile zmieścisz, bo czeka was dzisiaj jeszcze praca. Jak tylko upał zelżeje, pójdziecie zbierać truskawki. Hanka jęknęła i zrobiła minę do Jaśka. — A ty tutaj nie narzekaj i nie rób min za moimi plecami — huknęła na nią matka. — Myślisz, że ja nie widzę, co? Dziś takie czasy, że każdy musi zapracować na swoje utrzymanie. Ty i Jasiek także! 34 Matylda zakaszlała nerwowo i w ostatniej chwili powstrzymała się od pytania, ile tych truskawek i jak długo trzeba je będzie zbierać. „Jak mus, to mus" — pomyślała tylko. Weronika kiwnęła głową i niezrażona pałaszowała kolejne naleśniki. To było prawdziwe pole truskawkowe. Wyposażeni w wiklinowe kobiałki przykucnęli, każde przy swoim rządku, i bez słowa zabrali się za zbieranie. Po godzinie Weronika wyprostowała się. — Mam dość — powiedziała — więcej nie zbieram. I położyła się w trawie na miedzy. Bolały ją plecy, a w żołądku, pełnym naleśników i truskawek, czuła prawdziwą rewolucję. — Matylda, umieram, ratuj! —jęczała. — Było się tak nie objadać — burknęła przyjaciółka, nie odrywając się od pracy. — Hanka, ile musimy jeszcze zebrać? — No, musimy napełnić te wszystkie kobiałki — Hanka niepewnie wskazała na stos pustych koszyków, znacznie pokaźniejszy od tego, który składał się z koszyków napełnionych owocami. — Dzisiaj? — Matylda wyprostowała się tak raptownie, że aż poczuła ból w lędźwiach. — Czyś ty zwariowała? — krzyknęła. — Nie damy rady! My nigdy ~~35 w życiu nie robiłyśmy czegoś takiego. Nie jesteśmy przyzwyczajone. Może da się skończyć jutro? — ostatnie pytanie Matylda wypowiedziała już zupełnie cicho, tonem rezygnacji i ponownie przysiadła nad zagonem truskawek. — No tak, mogłam się tego spodziewać. Gadu-gadu, a truskawki nie zebrane — głos pani Marii smagnął ich po plecach niczym bicz. — Mamo, jesteś niesprawiedliwa — Hanka z wyrzutem obróciła się w stronę matki. — Cały czas zbieramy, nikt się nie leni... — W tym momencie wszyscy rzucili nerwowe spojrzenia w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą leżała na miedzy Weronika. Nie było jej tam. Pani Maria, jakby umiała czytać w myślach, zawołała do Matyldy: — A gdzie twoja koleżanka? — Jestem, jestem — z tymi słowami Weronika, blada jak trup, wyłoniła się zza krzaków. — Chyba umrę — jęknęła ze zwykłą dla siebie przesadą. — Nie umrzesz, póki nie zbierzecie wszystkich truskawek — pani Maria zaśmiała się jędzowato, aż zaczerwienił się jej czubek nosa. Matylda pomyślała, że bardzo przypomina Babę Jagę z dziecięcych bajek: długa, chuda, z haczykowatym nosem, który zaczyna się niepokojąco poruszać, gdy ko- 36 bieta wpada w złość albo się śmieje, co zresztą na przemian robi. „Boże, gdzie my trafiłyśmy?" — pomyślała w krótkim przypływie paniki. — Przejadłaś się naleśnikami, a jak znam życie, to dołożyłaś jeszcze sporo truskawek. Oj dzieci, dzieci, co wy macie w głowie? Weronika była zła. Już chciała zaprotestować, bo po pierwsze, nie czuła się dzieckiem, a po drugie, przecież sama gospodyni zachęcała ją do jedzenia naleśników. Ale pani Maria niespodziewanie powiedziała: — Na dziś wystarczy. Koszyki zamknijcie w szopie, a te pełne ładujemy do bagażnika i wracamy. Na jutro mam dla was niespodziankę! Matylda rzuciła okiem na Weronikę. — Wiem nawet, jaką — usłyszała szept koleżanki, gdy powoli wlokły się w kierunku samochodu, gdzie pani Maria z dziećmi już pakowała kobiałki z truskawkami. —Jutro znów nas będzie tuczyć, bo to prawdziwa Baba Jaga, i na koniec chce nas zjeść! „Nie do wiary, jak my się dobrze znamy — pomyślała Matylda. — A może to telepatia? Może Werka słyszy moje myśli?" Tą niespodzianką okazało się grzybobranie, które gospodyni zaplanowała dla nich wszystkich na następny dzień. 37 — Pójdziecie z samego rana, dobrze? — zwróciła się do Hanki, która zajęła miejsce z przodu, obok matki. — Pokażecie dziewczynom las, przyniesiecie trochę prawdziwków, to i na targ będzie z czym pójść. Lubicie zbierać grzyby, prawda? — Pani Maria wykręciła głowę do tyłu i spojrzała wprost na Weronikę, która zaczerwieniła się po korzonki włosów. — No, tak — wybąkała niepewnie i skrzywiła się żałośnie. W duchu postanowiła, że brzuch nie przestanie jej boleć do jutrzejszego popołudnia. Nie miała zamiaru iść do żadnego lasu na żadne grzyby, a już najmniej wstawać o świcie. — Nie martw się, przed kolacją naparzę ci mięty i brzuch przestanie boleć — mówiła pani Maria* do cierpiącej Wery, podczas gdy samochód niemiłosiernie skakał na piaszczystej, nierównej drodze. — A to są nasi geolodzy — powiedziała, wjeżdżając na podwórze i wskazując na dwóch młodych chłopców myjących się przy studni. — Cały dzień spędzili na pracy w lesie. To oni przynieśli wiadomość, że jest zatrzęsienie grzybów. Trzeba korzystać z okazji, bo znowu zaczyna się susza i nie wiadomo, jak długo te grzyby się uchowają. Panowie — zawołała na tym samym oddechu, zanim jeszcze zatrzymała samochód — chodźcie, pomożecie zabrać koszyki i poznacie nasze młode letniczki. — Kuba Wierzbicki. — Maciek Krajewski — przedstawili się, podając dziewczętom ciągle jeszcze mokre dłonie. — Dziś był straszny upał. Po takim skwarnym dniu nie ma nic lepszego jak zimna woda ze studni. — Maciek pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu. W ogóle był przystojny. Wysoki, krótko ostrzyżony blondyn, mocno opalony, z mięśniami, jakby codziennie ćwiczył na siłowni. Wyglądał jak uczeń, a nie student — może dlatego, że nieustannie się śmiał. Dopiero kiedy wytarł twarz i założył okulary w drucianej, cienkiej oprawce, jego twarz nieco spoważniała. W jakimś sensie byli do siebie podobni z Kubą, choć ten ostatni był brunetem z dłuższymi włosami i niedbałym zarostem. „Skąd to wrażenie podobieństwa — zastanawiała się Matylda, ściskając dłonie chłopców. — Może stąd, że mówią podobnie i tak samo się poruszają, jak stare, dobre małżeństwo" — uśmiechnęła się do swoich myśli. Maciek nawet się nie wytarł i krople zimnej wody spływały po jego nagim torsie. Kuba, jak się później okazało, prawie zawsze poważny i traktujący serio wszystko i wszystkich, włożył koszulę, nim podał dziewczynom rękę. Jednak się różnili. — Po takim prysznicu człowiek od razu odzyskuje siły. No i apetyt też! Pani Mario, zgodzi się pani na 39 ognisko za domem, w sadzie? Od rana chodzi za nami pieczona kiełbasa. Zapraszamy wszystkich. Kupiliśmy ze dwa kilo, w takim upale nie wytrzyma długo. Trzeba ją zlikwidować. Pani Maria śmiała się razem z nimi. — Ciekawe, jednak umie być miła — powiedziała Weronika półgębkiem do Matyldy. — Czemu dla nas taka nie jest? Może by tak ich zaprzęgła do truskawek? — Weroniczko — zatroskała się nagle gospodyni — ty, biedulko, nie będziesz mogła jeść kiełbasy, przecież ciebie, dziecko, czyści. Już biegnę parzyć ci ziółka — to mówiąc, pani Maria skierowała się w stronę domu. Weronika mało nie spłonęła. Było jej gorąco, policzki piekły, a łzy napływały do oczu. Bała się nawet spojrzeć w kierunku chłopaków. — Truskawki — powiedział ze współczuciem Maciek. — Miałem to samo, kiedy pierwszy raz zabrali mnie na to nieszczęsne poletko. Człowiek nie może się powstrzymać, a potem dramat. — Weronika myślała, że go uściska z radości. Nie musiała się tłumaczyć z własnego łakomstwa, a i o rozwolnieniu nikt już nie wspominał. — Słuchajcie, grzyby są wszędzie — mówił Maciek, gdy już siedzieli przy ognisku i pożerali kiełbasę. — Czegoś takiego nigdy jeszcze nie widziałem, choć jeżdżę na nie prawie co roku. Człowiek chodzi jak po polu mino- 40 wym. Naprawdę trzeba uważać, żeby nie nadepnąć jakiegoś prawdziwka, który postanowił wyrosnąć ot tak, wprost na ścieżce — śmiał się swoim białym uśmiechem. Weronika, która po naparze pani Marii poczuła się znacznie lepiej i również załapała się na kawałek kiełbasy, zapomniała już zupełnie o decyzji chorowania do jutra, co miało ją uchronić przed grzybobraniem. Prawdę mówiąc, wcale nie pamiętała o tym, że niewiele ponad godzinę temu była przeciwna pomysłowi wyjścia na grzyby. — Wy, dziewczyny, pewnie na grzybach się nie znacie, to zbierajcie tylko pewniaki — takie z gąbką pod kapeluszem. Nie bierzcie żadnych z blaszkami, bo może być nieszczęście. A już na pewno nie próbujcie, czy są gorzkie, szczególnie ty, Weronika — Maciek puścił do niej oko, aż Weronika oblała się rumieńcem. — Masz chory żołądek, a z grzybami nie ma żartów. — Kuba, Kuba, poradź, gdzie iść? Do lasku za kościołem czy tam, gdzie brzezina? — dopytywała się Hanka, która miała być przewodnikiem podczas leśnej wyprawy. — Gdzie wam się tylko podoba. To jest prawdziwy wysyp. Widzieliśmy dziś ludzi, którzy nieśli grzyby we własnych koszulach, bo nie byli przygotowani na taki urodzaj. Jeśli chcecie przynieść borowiki, to musicie 41 szukać za kościołem i dalej, tam koło cmentarza. Za to w brzezinie na piaskach — Hania, ty wiesz gdzie jest mnóstwo koźlarzy — mówił Kuba. — Na grzyby, na lwy-by, na ryby — niespodziewanie wesoło zanuciła basem pani Maria. Uśmiechnęli się, bo w tym towarzystwie nawet nowe — Werka i Matylda — wiedziały już o miłości gospodyni do Kabaretu Starszych Panów. Kiedy pani Maria zamykała się w swoim pokoju, zwykle już po chwili dobiegał stamtąd dźwięk piosenek Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. Pani Maria, zachęcona powszechnym aplauzem, śpiewała dalej, tylko lekko fałszując: — „Gdy znajdziesz grzybek trujący, do zupy go podrzuć niechcący, a wtedy amator grzybka niechcący wyciągnie kopytka". Teraz już wszyscy roześmiali się głośno, tak rozbawiły ich słowa tej piosenki. Jasiek nagle zawołał: — Weronika, Matylda, wy przecież macie gitarę. Przynieście, pośpiewamy trochę. Weronika znowu oblała się rumieńcem. Śpiewać przy tych obcych facetach? Ale Jasiek już pobiegł po gitarę. Prześpiewali wszystkie znane kawałki, aż doszli do szant. — „Gdzie ta koja, a przy niej ten jacht, gdzie ta keja zanurzona w snach..." — zaśpiewała niepewnie Weroni- 42 ka. Ale zaraz dołączyli do niej Matylda i Maciek z Kubą. O „tych wszystkich sznurkach od tych szmat" śpiewali już wspólnie. — Skąd znacie szanty? — zapytał Kuba, gdy tylko wybrzmiała ostatnia nutka. — Pływamy na żaglach od dawna — powiedziała dumnie Matylda, a Weronika nie omieszkała dodać, że niedawno zdobyły stopień sternika. — Słuchajcie, to fantastycznie — ucieszyli się obaj. — Czekamy na przyjaciół z Warszawy, przyciągną łódkę, możecie z nami popłynąć w rejs! — O nie, nie, póki ja mam coś do powiedzenia, nie ma mowy o żadnym rejsie. Potopicie mi dziewczyny, a potem leśniczy urwie mi głowę — pani Maria była stanowcza i nic nie robiło na niej wrażenia: ani karty pływackie, ani dokumenty o ukończeniu kursu sternika, które pokazały jej dziewczyny. — Odpowiadam za was i koniec dyskusji. Ostatecznie stanęło na tym, że będą mogły popłynąć na jednodniowy rejs i wrócić na noc do dworu. Hanka i Jasiek siedzieli markotni, bo im nikt nie proponował wyprawy. — Na razie zbierajcie się do spania, bo jutro trzeba rano wstać — powiedziała w końcu gospodyni. Tak miło się rozmawiało, że nawet nie zauważyli, kiedy się ściemniło. 43 — Słuchajcie, czy wy nie będziecie się bać w tym lesie? — spytał nagle Maciek. — Wiecie, że tu jest niebezpiecznie. Różne rzeczy się tu ostatnio zdarzały. Uważajcie na siebie i nie rozmawiajcie z nikim obcym! — E, straszysz — powiedziała niepewnie Weronika, bo tym razem Maciek wcale się nie uśmiechał. — Niestety, nie straszę — odpowiedział chłopak. — Grasują tu jacyś rabusie. Od czerwca włamali się już do czterech kościółków w przyległych miejscowościach. Kradną, co popadnie, a policja jakoś nie może trafić na ich ślad. — Nie strasz dziewcząt niepotrzebnie — wtrąciła się do rozmowy pani Maria.—U nas jest spokojnie i bezpiecznie, odkąd porządku pilnuje Franciszek, nowy kościelny Wygląda jak Quasimodo, strach bierze na sam widok. Kto by chciał się z nim mierzyć? — zaśmiała się kwaśno. — A jednak żałuję, że musimy jutro załatwiać interesy w mieście i nie możemy z wami iść na te grzyby — powiedział Kuba. — Zawsze to męska opieka! — A ja, to co? — żachnął się Jasiek. —Ja idę z nimi. Myślisz, że nie umiem się bić? — Jasne, że umiesz. Na wszelki wypadek jednak nie zapuszczajcie się w głąb lasu, bo nie ma potrzeby — przekonywał Kuba, gdy żegnali się przed namiotem dziewcząt. 44 — Widzimy się jutro na obiedzie. Pokażecie, co wam się udało znaleźć i kto ma największego „trujaka"__ śmiał się Maciek, starając się zatrzeć niemiłe wrażenie poprzedniej rozmowy. — Uszy do góry. Kiedy już prawie zasypiały, Weronika westchnęła. — Fajnie było, no nie? — Bardzo fajnie — odpowiedziała cicho Matylda, ale pomyślała „bardzo fajny", bo przed oczami ciągle miała roześmianą twarz opalonego Maćka. Rozdział IV — Lato to jednak cudowna pora roku — powiedziała Matylda, wyłażąc leniwie ze swojego śpiwora. — Weronika, wstawaj, szkoda życia. Patrz, jaka pogoda! Było przed siódmą, ale słonko już przyjemnie grzało i naprawdę chciało się wstawać. Matylda pamiętała, jak przeszłej jesieni rodzice na-« mówili ją na grzybobranie pod Babią Górą. Było mokro i zimno przez cały dzień, a na dodatek grzybów jak na lekarstwo. „Dzisiaj, to co innego" — myślała, pogryzając chleb z marmoladą i popijając zbożową kawą, przygotowaną na śniadanie przez panią Marię. Ruszyli zaraz potem. Przy rozwidleniu dróg Hanka zatrzymała się nagle i powiedziała: — Słuchajcie, idziemy do lasu koło starego cmentarza. To nie jest daleko, a tam na pewno są prawdziwki. Nie będziemy się wygłupiać z jakimiś marnymi kozakami. Borowiki — to są prawdziwe grzyby! No co, chyba 46 się nie boicie? — spytała, widząc miny Weroniki i Matyldy. Dziewczyny dobrze pamiętały wieczorną rozmowę o rabusiach, którzy grasują na tym terenie. Nie to, żeby się bały, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. — Po prostu nie chce mi się iść tak daleko — powiedziała z ociąganiem Weronika. — To wcale nie jest daleko, prawie taka sama droga, a tam zawsze są grzyby — poparł siostrę Jasiek. Słońce stało już wysoko. Matylda rozejrzała się wokół. Doprawdy, nie ma się czego bać. Nocne strachy zupełnie wypłowiały w blasku dnia. — Dobra, idziemy — zdecydowała. Grzyby rzeczywiście rosły wszędzie. Maciek miał rację, mówiąc, że trzeba stąpać ostrożnie i patrzeć pod nogi, bo czasem trudno było dostrzec ukryty w trawie, nawet dorodny kapelusz. — To są goryczaki — objaśniał fachowo Jasiek, pokazując „miastowym" pięknego grzyba łudząco podobnego do prawdziwka. — Tych nie bierzcie. One nie zatrują, ale zepsują smak każdej potrawy, bo są gorzkie jak piołun. Byli zadowoleni. Jeszcze nie wybiła dwunasta, a ich koszyki były już pełne. Wszystkie te grzyby znaleźli po drodze, zanim dotarli do starego cmentarza, gdzie 47 podobno jest najlepszy las. Matylda z Werą nie mogły uwierzyć, że same uzbierały tyle grzybów. Jakie to łatwe: wystarczy się schylić — i do koszyka! — Macie szczęście, nie zawsze tak jest. Taki wysyp zdarza się raz, najwyżej dwa razy w sezonie. Kiedy indziej chodzimy po lesie nawet przez pół dnia, żeby uzbierać jedną kobiałkę — mówiła Hanka, a oczy błyszczały jej z zadowolenia. Nie dość, że jej pomysł okazał się dobry, to na dodatek nowe koleżanki z Krakowa były wyraźnie zadowolone z wyprawy. To wszystko jej, Hanki, zasługa. — Szkoda, że Maciek i Kuba nie mogli z nami przyjść — westchnęła Matylda. — Tyle grzybów musimy zostawić. Aż się serce kraje. — Nie martw się, wrócimy tu jutro z chłopakami. Dziś mieli jakieś ważne spotkanie w miasteczku — pocieszała Hanka. — Zdaje się, że załatwiają coś u notariusza, a on przyjmuje tylko raz w tygodniu. Chodźcie, siądziemy i zjemy drugie śniadanie — powiedziała, wskazując na zwalone drzewo i zacieniony trawniczek poniżej. Rzeczywiście, zupełnie zapomnieli o prowiancie w plecaku Jaśka. Kiedy Hanka o tym przypomniała, nagle wszyscy zrobili się strasznie głodni. Osłonięci potężnym drzewem od prażącego słońca i wzroku ewentualnych grzybiarzy, którzy mogli nadejść 48 drogą, zabrali się za kanapki z serem i wędliną. Jedli tak łapczywie, że nawet nie mieli czasu na rozmowę. Pewnie dlatego z łatwością usłyszeli zbliżające się głosy. — Ciiii — szepnęła Hanka — ktoś idzie, może to ci rabusie, co napadają na kościoły? Z emocji przestali nawet ruszać szczękami. Skulili się, choć dobrze wiedzieli, że z drogi ich nie widać, i nasłuchiwali. Głosy zbliżały się od strony lasu. Rozmawiało dwóch mężczyzn, ale ciągle jeszcze byli za daleko, żeby można było zrozumieć słowa. — ... no coś ty, Kuba — to było pierwsze zdanie, które dotarło do ich uszu. Hanka wymownie przyłożyła palec do ust. — O wiele za młoda. To mnie nie interesuje — powiedział Maciek. — Świnie — syknęła Weronika. — Ciiicho — zaszumiała Hanka. Chłopcy zatrzymali się na drodze, jakby ich usłyszeli. Ale nie. Maciek wyjął z przewieszonej przez ramię torby telefon komórkowy. — Dzwonisz? — wyciągnął aparat w stronę Kuby. — E, chyba nie ma sensu. Nic mu nie będzie, to silny chłop. A zresztą pomyśl — to by była dekonspi-ra... Ruszyli dalej i za moment znikli za zakrętem drogi, prowadzącej do wsi. 49 Odczekali jeszcze dłuższą chwilę, nim odważyli się wychynąć ze swojej przypadkowej kryjówki. Pierwsza oprzytomniała Weronika. — Ale świnie i na dodatek kłamcy. Z nami na grzyby nie mogli pójść, bo notariusz czeka! No to teraz wszystko jasne. Jesteśmy dla nich za młode! To oni są dla nas za starzy. Zresztą, nawet mi się nie podobają, a tobie, Matylda? — ostatnie zdanie Weronika wypowiedziała z taką złością, że aż jej się zaczerwieniły uszy. Ale Matylda nie odpowiedziała nic. W uszach dźwięczały jej słowa, ale nie wypowiedziane przez Maćka, tylko przez Kubę: „nic mu nie będzie, to by była dekon-spira...". Myślała gorączkowo: „Gdzie chcieli dzwonić? I komu nic nie będzie? Dlaczego bali się jakiejś dekonspi-racji? Przecież wszyscy ich już tu znają, bo od miesiąca kręcą się po okolicy ze swoimi przyrządami do pomiarów geologicznych. O co chodzi?". — Słuchajcie, nie mówmy im, że ich widzieliśmy w lesie — powiedziała nagle Wera. — Trochę ich potrenujemy, niech zobaczą, że młode to nie znaczy głupie! — Dobra —Jasiek szybko zwietrzył możliwość niezłej zabawy — zobaczymy, co jeszcze wymyślą. Zapytamy ich, co im się dzisiaj udało załatwić w tym mieście. Ciekawe, czy będą dalej kłamać. — Wszyscy kiwnęli głową na zgodę. "50~ v W domu byli przed drugą. Nie było nikogo — ani gospodyni, ani geologów. Jasiek wyjął klucz spod starej donicy, w której pani Maria trzymała ziemniaki. „Zupa na piecu — przeczytała Hanka z kartki pozostawionej na środku stołu. — Drugie zjemy, jak wrócę". Czekali długo, bo pani Maria wróciła przed samą siedemnastą. Przywiozła z sobą chłopaków. — Mamo, gdzie ty byłaś? — zapytała z wyrzutem Hanka. — Nigdy nie wracasz tak późno, szczególnie jak mamy gości. — Popatrzyła wymownie w kierunku dziewcząt. — No, ktoś za was musiał sprzedać te truskawki na placu, skoro zbieranie grzybów zajęło wam pół dnia — powiedziała z sarkazmem pani Maria. — Myjcie ręce i siadajcie, zaraz podaję obiad, a na deser opowiem wam, co się dziś stało. Straszne czasy! To dlatego tak późno wróciliśmy. Policja, przesłuchania, taki rejwach w miasteczku, że przejść trudno. Proboszcza przywieźli z Mikołajek policyjnym wozem, żeby powiedział, co zginęło... — Ale co się stało? — zawołali wszyscy chórem. — Ograbili nasz kościół przy cmentarzu! — Kiedy? — po raz drugi odezwali się równocześnie. — Dzisiaj, w biały dzień, przed południem, akurat, jak byliście w lesie — mówił Kuba. — Szczęście, że poszliście w odwrotnym kierunku, bo mogli i wam a 51 zrobić krzywdę. Kościelny dostał łomem w głowę i nic nie pamięta. Dobrze, że was wczoraj ostrzegliśmy! Matylda złapała spojrzenia Weroniki, Hanki i Jaśka i lekko kiwnęła głową. Byli zgodni co do tego, że na razie lepiej nie wdawać się w szczegóły ich dzisiejszej trasy. — Skąd to wszystko wiecie? Byliście tam, widzieliście coś? — zwróciła się do Kuby. — My? Skąd! Pół dnia spędziliśmy w urzędach, przecież wiecie — zdziwił się Maciek. — Ale całe miasteczko gada. Do lekarki przywieźli kościelnego z rozbitą głową. Opowiadał podobno, że przydybał złodzieja na gorącym uczynku... — Nie złodzieja, tylko złodziei — przerwała Maćkowi pani Maria. — Dwa razy go pytałam, ilu ich było. Widział dwóch mężczyzn, ale nie umie powiedzieć, jak wyglądali, nawet nie wie, czy byli wysocy, czy niscy, grubi czy chudzi. Kiedy wszedł do kościoła, to był jeszcze oślepiony słońcem. Mówił mi, że widział sylwetki schylonych ludzi, ale kiedy ruszył w ich kierunku, dostał cios w głowę, upadł i nic więcej nie pamięta. — A kto wezwał policję? — On sam, kiedy odzyskał przytomność. Zadzwonił na komisariat i do księdza, który akurat rano pojechał do Mikołajek. Całe szczęście, bo nie wiadomo, co by się stało, jakby był na miejscu — mówiła pani 52 Maria. — Dziś już człowiek nigdzie nie może się czuć bezpiecznie. — To już piąty kościół w przeciągu miesiąca. Co się tu dzieje? — powiedział Kuba. — Właśnie, co tu się dzieje? — podchwyciła Matylda. — Czy tutaj nie ma policji? Przecież w takich małych miejscowościach, gdzie wszyscy ludzie się znają, chyba nietrudno wytropić kogoś obcego, prawda? — A jednak! To jacyś sprytni złodzieje, bo z tego, co mi wiadomo, policja nigdzie nie znalazła odcisków palców. Muszą być dobrze przygotowani do tej roboty — kręciła głową pani Maria. — W tych stronach jest wiele kościółków, w których są wartościowe wota, ale prawie żaden nie jest dobrze chroniony. No, bo i nie było takiej potrzeby. Nigdy wcześniej nie zdarzały się takie straszne rzeczy, jak napady na święte miejsca. — A może to kradną swoi, a nie obcy, albo tacy, z którymi łatwo się oswoić, których mieszkańcy znają i o nic nie podejrzewają, dlatego tak trudno ich wytropić? — spytała niewinnie Matylda. — Absurd, mówisz jak dziecko — zaperzył się Kuba. —Jakby to byli swoi, to kradzieże zdarzałyby się już wcześniej, a nie tylko w ciągu ostatniego miesiąca. Poza tym takie cenne rzeczy trzeba gdzieś sprzedać. To może zrobić jedynie ktoś, kto ma kontakty w dużym ~53 mieście albo za granicą. Myślisz, że na przykład pani Maria mogłaby pojechać do Warszawy i zaproponować do sprzedaży w Desie złote kielichy z ołtarza albo tę ikonę, co zginęła z naszego kościółka? Przecież od razu zainteresowałaby się nią policja. — Dziecko, nie dziecko, ale ja myślę, że to robi ktoś, kto dobrze poznał teren i zwyczaje mieszkańców. Wiedział na przykład, że proboszcza nie będzie i że może wejść do kościoła, nie zwracając niczyjej uwagi — powiedziała spokojnie Matylda. — No tak, no tak, wszystko jest możliwe, ale na pewno zajmie się tym policja, i to stołeczna. Przyjechali dwoma radiowozami z Warszawy i teraz przesłuchują wszystkich — powiedziała pani Maria. — Na pewno wkrótce znajdą złodziei. A teraz bierzemy się za wasze grzyby. Pokażcie, co przynieśliście! Zajrzała do pierwszego koszyka i nagle krzyknęła: — Rany boskie, skąd macie te grzyby? Gdzie wyście byli? Przecież tu są niemal same prawdziwe. Takie w brzezinie nie rosną! — Mamo, poszliśmy w kierunku kościoła i cmentarza, ale niedaleko, bo te grzyby rosły dosłownie przy drodze — powiedziała niepewnie Hanka. — Hanka, myślałam, że mogę na tobie polegać, ale widzę, że się myliłam — pani Maria mówiła głosem 54 cichym i spokojnym, jakiego Matylda i Weronika jeszcze nigdy u niej nie słyszały. Matyldę aż dreszcz przebiegł po plecach. — Czy ty masz świadomość, że byłyście bardzo blisko miejsca przestępstwa, i to prawdopodobnie w tym samym czasie? Zdajesz sobie sprawę z tego, co wam groziło, gdybyście się napatoczyli na bandytów? Nie wahali się użyć siły wobec takiego potężnego mężczyzny jak kościelny Franciszek, więc czwórka dzieciaków też nie stanowiłaby dla nich problemu. — Mamo, ale nic się przecież nie stało. Wszystko skończyło się szczęśliwie — Hanka próbowała się tłumaczyć. — Szczęśliwie? — wrzasnęła pani Maria, odzyskując normalny dla siebie wigor. —• Tak myślisz? A jeśli oni was widzieli? Pewnie myślą, że i wy widzieliście ich. Nie zdążyli się z wami policzyć, bo musieli uciekać, ale w każdej chwili mogą wrócić, żeby wyrównać rachunki. Myślałaś o tym, głupia dziewczyno? — Ale my przez całe pół dnia nie widzieliśmy nikogo obcego, tylko... — W ogóle nikogo — weszła jej w słowo Matylda. — Było kompletnie pusto. Matylda kątem oka dostrzegła gest, wykonany przez Kubę w stronę Maćka: pokręcił przecząco głową i przyłożył rękę do ust, udając, że drapie się po nosie. Maciek 55 pod swoją opalenizną zbladł jak trup. Matylda postanowiła zagrać va banąue. — Maciek, co się stało, czemu jesteś taki blady? — Nie bądź naiwna. Wyobraził sobie, co was mogło spotkać — odpowiedział za Maćka Kuba. — Bardzo szkoda, że nie mogliście z nami pójść na te grzyby — podchwyciła Weronika. — Następnym razem musicie dla nas znaleźć czas. Będziemy się czuć znacznie bezpieczniej — powiedziała ze źle ukrywaną ironią. — Na dziś wystarczy wzajemnych pretensji. I tak mamy dość wrażeń jak na jeden dzień — zakończyła pani Maria. — Hanka myje garnki, panowie idą do swojej pracy, a my bierzemy się za grzyby. Jutro pójdziecie do miasta sprzedać je na placu. Rozmowa przy segregowaniu grzybów nie bardzo się kleiła. Hanka ze złością trzaskała garnkami, bo wiedziała, że zmywanie jest dla niej karą. Matylda marzyła tylko o tym, żeby szybko wymknąć się z kuchni i porozmawiać z Werką. Wiedziała, że muszą na spokojnie raz jeszcze prześledzić dzisiejsze wydarzenia i zastanowić się nad rolą chłopaków w tym wszystkim. Czy to przypadek, że byli akurat w tym czasie w tamtym miejscu? Z zamyślenia wyrwały ją słowa pani Marii. Najwidoczniej odpowiadała na pytanie Jaśka. "56~ — Spotkałam ich przed urzędem, jak rozmawiali z policją — tłumaczyła synowi. — Legitymowali się. Pewnie sprawdzają wszystkich obcych. Podeszłam tam i powiedziałam, że u mnie mieszkają i że są znani w okolicy, bo razem ze swoimi przyrządami mierniczymi zdążyli już wtopić się w krajobraz, więc dali im spokój i mogliśmy wracać. Nim skończyli przebieranie grzybów, pani Maria zrobiła wszystkim herbatę i wyjęła z kredensu szarlotkę. — Przy filmie dobrze się pojada — powiedziała, niosąc tacę do pokoju z telewizorem. — My dziękujemy pani bardzo, pójdziemy do namiotu, padam z nóg — powiedziała Matylda. — Jeśli pani nam pozwoli, weźmiemy tylko po kawałku ciasta. — Naprawdę nie chcecie obejrzeć filmu? Dzisiaj jest kryminał — zachęcała gospodyni. — Słowo daję, już nic wam nie każę robić, możecie się nie martwić — i zaśmiała się tubalnie, jakby powiedziała nie wiadomo jak dobry dowcip. — To może zostaniemy? — spytała niepewnie Weronika, tęsknie patrząc w kierunku ekranu telewizora. — Nie, dziękujemy, na dziś dość już kryminałów — powiedziała zdecydowanie Matylda. — O której jutro pobudka? 57 — Jutro możecie pospać dłużej. Zbudzę was najwcześniej o siódmej! — pani Maria nie zobaczyła przerażenia malującego się na twarzach dziewczyn, bo obie stały już przy drzwiach, tyłem do kuchni. Nie usłyszała też na szczęście zjadliwego komentarza, wypowiedzianego już za drzwiami, a dosadnie określającego, gdzie obie mają takie „dłuższe spanie" do siódmej. Krzyknęła za nimi: — Dobranoc, dziewczynki. Do jutra! Rozdział V — Nie myślisz, że jednak byłoby lepiej, gdybyśmy powiedzieli pani Marii, że ich spotkaliśmy w lesie? Czułabym się chyba trochę bezpieczniej — powiedziała cicho Weronika, gdy wyszły na podwórko. — Myślę, że przede wszystkim musimy się upewnić, czy nikt nas nie słyszy — odpowiedziała Matylda. — Potem pogadamy. Poszły w stronę namiotu. Na dworze było jeszcze całkiem jasno, chociaż dawno minęła godzina dwudziesta i cienki sierp księżyca stał już na ciągle błękitnym nieboskłonie. Wokół pachniało świeżością, zupełnie jak po deszczu. I czymś jeszcze... — Maciejka — westchnęła Weronika, zaciągając się powietrzem i rzuciła się na materac w namiocie. — Boże, jaka jestem zmęczona. Matylda, co tu się dzieje? Gdzie my się dostałyśmy? Kradną, biją po głowie, człowiek boi się chodzić po lesie. Szczęście, że pani Maria 59 na noc spuszcza psy z łańcucha, bo chyba bym oka nie zmrużyła. Matylda stała ciągle przed namiotem. Patrzyła na okna dworku — jedno, jarzące się fioletowym blaskiem ekranu telewizora w salonie na parterze i drugie — okno pokoju chłopców na pięterku. Bardzo chciała znaleźć się tak blisko, by zobaczyć, co oni robią tam w tej chwili. Ale jak? Nie było takiej możliwości. Było nawet za jasno na to, by wyraźnie widzieć poruszające się sylwetki ludzi. Zrezygnowana weszła do namiotu. — Czemu nie powiedzieli nam, że byli w lesie? — zapytała Weronika. — Czemu, czemu — Matylda była zirytowana. — Nie widzisz, że są zamieszani w całą tę aferę. Myślisz,^ skąd oni wracali dokładnie o tej porze, kiedy był napad na kościół? — No coś ty! — zaperzyła się Weronika, która dobrze pamiętała miły uśmiech Kuby, patrzącego, jak ona gra na gitarze, i długie, dłuższe niż potrzeba, przytrzymanie jej dłoni na pożegnanie. — Przecież oni są geologami. Ich praca na tym polega, że chodzą w różne miejsca o różnych porach. Sama widziałaś, że mieli z sobą te swoje wszystkie urządzenia do pomiarów. Matylda, przecież tak na serio nie myślisz chyba, że oni mogli zrobić coś złego? ~60~ — Nie wiem, ale dałabym wiele, żeby mieć czapkę niewidkę i być teraz w ich pokoju. — Matylda w zamyśleniu pokręciła głową. — Jednak to trochę dziwne, że nie przyznali się do tego, że byli w lesie, nie sądzisz? No i czy pamiętasz, o czym tam rozmawiali? Chcieli gdzieś dzwonić, ale się rozmyślili. A może byli w kościele i ten kościelny Franciszek przyłapał ich na gorącym uczynku? Musieli go uderzyć, żeby ich nie rozpoznał, ale potem ruszyły ich wyrzuty sumienia. Może chcieli wezwać do niego pomoc? Zrezygnowali z obawy, że zostaną zdekonspirowani. No powiedz sama, nie mogło tak być? Weronika nie odpowiedziała. Nie chciała się przyznać, że i jej przyszły do głowy takie podejrzenia. W tej chwili marzyła o jednym: żeby całe przestępstwo chłopaków polegało tylko na niemiłej uwadze na temat ich zbyt młodego wieku. Ale i ona nie mogła pozbyć się przykrych podejrzeń. Gdyby byli bez winy, przecież nie musieliby niczego ukrywać! — Wiesz co, a może oni zrobili tak z troski o nas? — zapytała, bo nagle pewna zbawienna myśl zaświtała jej w głowie. Matylda popatrzyła na przyjaciółkę z politowaniem. „Jeden uścisk męskiej dłoni i od razu pomieszało jej zmysły" — pomyślała. 61 — Nie patrz na mnie jak na wariatkę — odparła atak Weronika. — A jeśli oni przypadkiem byli świadkami napadu i ci zbóje ich zobaczyli? Tylko milczeniem mogą nas ochronić. Mogło tak być, no powiedz sama! — Mogło — potwierdziła Matylda, choć bez większego przekonania. W swoim szesnastoletnim (prawie siedemnastoletnim, jak zwykła mawiać) życiu zdążyła się już nauczyć, że niczego nie można być pewnym w stu procentach ani za nic dawać głowy, bo można ją stracić. — Musimy to sprawdzić. — Ale jak? — spytała Wera. — No cóż, na razie możemy tylko obserwować. — Matylda zapaliła lampkę gazową i przykręciła płomyk na minimum. Póki nie odnajdzie się stryj, ich pieniądze są zamrożone. Muszą oszczędzać te parę groszy, które dostały na drogę. Konieczność dokupienia butli gazowej byłaby czystym marnotrawstwem. Trzasnęły drzwi domu i usłyszały jakieś głosy. — Dziewczynki, nie przestraszcie się, spuszczam psy — usłyszały głos pani Marii. I zaraz potem do namiotu wsadziła głowę Hanka. Ucieszyły się, bo wcale im się jeszcze nie chciało spać. — Ale heca, myślicie, że to oni? — Hanka od razu przeszła do rzeczy. — Bo jak nie oni, to dlaczego kłamią? 62 Czemu nie chcą powiedzieć, że byli dziś koło kościoła, i to dokładnie wtedy, kiedy był napad? Boją się? — No właśnie, same się nad tym zastanawiamy — powiedziała Weronika. — Myślisz, że byliby do tego zdolni? — Czy ja wiem? Jak myłam te garnki, to sobie przypomniałam, że podczas poprzedniego napadu na kościół w Uptałach nie było ich tutaj, to znaczy, że mogli być tam — mówiła Hanka. — Może to oni są tymi złodziejami... — ... i upychają łupy pod łóżkiem — dodał Jasiek, bezceremonialnie pakując się na materac Matyldy. — Nie drzyjcie się tak, bo pół wsi was słyszy, a jakby chłopaki zeszły na dół, to pękłyby ze śmiechu, słysząc te brednie. — Dlaczego brednie? — spytała Hanka urażonym tonem, a Matylda potaknęła głową. — Dlatego tylko, że ich znamy? Przecież ludzie nie mają napisane na czole, że są przestępcami. Każdy bandzior udaje, że jest uczciwym człowiekiem, inaczej nie miałby szansy popełnić przestępstwa, braciszku. — Jasne, ale muszę ci przypomnieć, że jak pierwszy raz włamano się do kościółka we Wronkach, to ich tu jeszcze nie było. A po drugie — przecież gdyby rzeczywiście byli zamieszani w te kradzieże, musieliby gdzieś 63 przechowywać skradzione przedmioty. Czy ty ich naprawdę podejrzewasz, że trzymają to wszystko w swoim pokoju? — To jest niezły pomysł — zapaliła się Matylda. — Przy pierwszej okazji trzeba to sprawdzić. Zrewidujemy ich pokój. — Zwariowałaś, mama nas zabije — powiedziała Hanka. — Mama nie musi wiedzieć — natychmiast odparowała Matylda. —Jest nas czworo, jak będziemy sami, szybciutko przeszukamy ich pokój. Może znajdziemy coś ciekawego. Rozmawiali jeszcze chwilkę, ale Hanka zaczęła ziewać, więc pożegnali się i dziewczyny zostały w namiocie* same. Matylda próbowała czytać, lecz nie było to łatwe przy wątłym blasku płomyka lampki. Wyszły przed namiot. Wera zaczęła cicho brzdąkać na gitarze. Obserwowały śmieszne cienie, które wirowały w oświetlonym oknie chłopców na pięterku. — Co oni robią, biegają po tym pokoju, czy co? — zapytała retorycznie Weronika. Ale nagle wszystko się uspokoiło. Cienie wyraźnie pochyliły się nad czymś, co musiało leżeć na stole. Cień Maćka, Kuby i... trzeci cień. Kobiety. 64....... — To pani Maria — szepnęła Matylda. — Co oni tam razem robią? Patrzyły w okno jak w ekran telewizora i nasłuchiwały, ale oprócz kumkania żab nie było nic słychać. Dopiero po dłuższej chwili postaci schylone nad stołem poruszyły się. Jedna z nich podeszła do okna, otworzyła je szeroko i wtedy usłyszały głos gospodyni: — Na dziś dość staroci. Wpuśćmy trochę świeżego powietrza. Czujecie, jak pachnie maciejka? Otwarte okno oświetlonego pokoju rzuciło pod nogi dziewczynek długi cień. Taki sam jak ten, który zobaczyły rankiem na polanie, po pierwszej nocy spędzonej na Mazurach — cień krzyża, którego wierzchołek oparł się o ścianę namiotu... Rozdział VI Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Już przy śniadaniu dziewczyny dowiedziały się, że czeka je nowa przygoda — zamiast na targowisko samochodem gospodyni, mieli jechać wozem zaprzężonym w konia, i to zupełnie sami, bez dorosłych. Pani Maria podawała śniadanie już ubrana do wyjścia. Spieszyła się i trochę ich poganiała. Przy okazji dowiedzieli się, że studenci wstali przed świtem i zaraz wyszli. Szybko zjedli śniadanie, tylko Weronika trochę marudziła, robiąc sobie kanapki na później. — Pospieszcie się — wołał Janek, pakując na wóz koszyki z grzybami i jaja, umieszczone przez mamę w kobiałce wyłożonej słomą, żeby się nie potłukły. Jasiek czuł się ważny, bo to on miał powozić końmi i jemu mama powierzyła odpowiedzialność za dziewczyny. —Jak zaraz nie wyjedziemy, nie znajdziemy miejsca na wóz i będziemy biec na nogach z koszami przez pół miasteczka! 66 Na targu był straszny ruch. Wjechali między inne furmanki. Gospodarz stojący obok, który handlował warzywami, miał również na sprzedaż małe szczeniaki. Matylda z Werą natychmiast się z nimi zaprzyjaźniły. Usadowiły się tuż przy koszyku z pieskami i zapomniały o całym świecie. Dopiero wołanie Hanki przywróciło je do rzeczywistości. — Dziewczyny, patrzcie, to jest nasz kościelny! Zerwały się na równe nogi. — Gdzie, pokaż, który to — dopytywały się jedna przez drugą. — Ten wielkolud — Hanka wskazała w kierunku, gdzie akurat kłębił się tłum kupujących. — Widzicie, kupuje warzywa! Zobaczyły, kiedy się wyprostował. Rzeczywiście, co najmniej o głowę przewyższał wzrostem innych ludzi. Miał potężne bary, a muskuły, wychodzące spod koszulki z krótkim rękawem, były doprawdy imponujących rozmiarów. Do całości nie pasowała tylko mała głowa z przyli-zanymi, błyszczącymi od brylantyny, ciemnymi włosami, teraz ozdobionymi pokaźnym plastrem, przyklejonym na krzyż. Pan Franciszek w całej okazałości! „Jego imię to chyba zdrobnienie od Frankensteina", pomyślała zgryźliwie Matylda, patrząc na tego nie całkiem proporcjonalnego, choć z pewnością imponującego wzrostem, mężczyznę. 67 — Biedak — powiedziała ze współczuciem Hanka. — Musiało go boleć. Dostał w głowę łomem. Inny trafiłby do szpitala, ale nasz kościelny jest silny, to tylko mu plaster nakleili. — Ciekawe, czy coś sobie przypomniał — zadumała się Matylda. — Można by się go zapytać. Jasiek, Hanka, wy go znacie, podejdźcie i zagadajcie, może wam powie coś nowego — poprosiła. — Dobra, dobra, przyjechaliśmy tu do pracy, a wy albo bawicie się z psami, albo chcecie prowadzić śledztwo, „detektywy" z bożej łaski — powiedział ze złością Jasiek. —Jak skończymy, to proszę bardzo, nawet mogę was przedstawić, teraz nie ma mowy. — Aleś ty ważny — Weronika weszła na wóz z-nie-chęcią i stanęła obok Matyldy, ale gdy zobaczyła, że do sprzedania został tylko jeden kosz grzybów, natychmiast się rozpromieniła. — No dobra, niech będzie, mów, co mam robić. — I odwróciła się w stronę Jaśka. W tym samym momencie Matylda złapała ją za rękę i ścisnęła aż do bólu. — Patrz — syknęła. Weronika spojrzała we wskazywanym przez Matyldę kierunku. Zobaczyła Kubę i Maćka. Stali do nich tyłem i rozmawiali z jakimś obcym człowiekiem. Chyba się targowali, w każdym razie trwała jakaś ostra wymiana zdań. 68~ — Daj ten koszyk — Jasiek, stojący na ziemi obok wozu, pociągnął Werkę za nogawkę spodni. — Nie teraz — nawet na niego nie spojrzała. — Chodź tu i patrz! Zanim Jasiek zdążył wdrapać się na wóz, Hanka, która także ich zauważyła, zawołała donośnym (najwyraźniej odziedziczonym po mamie) głosem: — Kuba, Maciek, to wy? Odwrócili głowy, a Hanka już machała do nich ręką. Poruszyli się przy tym na tyle, że dziewczęta zobaczyły w rękach człowieka, z którym rozmawiali chłopcy, jakiś błyszczący w słońcu złoty przedmiot. Mężczyzna wykonał gwałtowny ruch, pospiesznie zawinął trzymaną rzecz w gazetę i upchnął w dużej torbie, po czym natychmiast zaczął biec. Chłopcy zaś odwrócili się w przeciwną stronę i bez żadnego znaku, że ich poznają, zaczęli oddalać się szybkim krokiem. — Co jest? — wysapał Jasiek, stając obok dziewczyn. — Znowu jakieś szpiegostwo uprawiacie? — Coś w tym rodzaju — powiedziała Weronika, która z emocji zaczerwieniła się aż po korzonki włosów. — Właśnie widziałyśmy, jak nasi chłopcy sprzedali jakiemuś facetowi skradzione z kościoła złote naczynie! Chciałeś dowodu, masz dowód! — Brednie — zaśmiał się Jasiek. — Może oni są złodziejami, ale na pewno nie są głupi. Nie sprzedawaliby 69 kradzionego przedmiotu zaledwie w dzień po napadzie i to w miejscu, gdzie aż roi się od policji. To wiedzą nawet dziesięciolatki — postukał się wymownie w czoło. — Jasiek, to prawda, ja też ich widziałam — powiedziała Hanka. — Ja też, ale wcale nie wiemy, co oni robili. Trzymali coś błyszczącego, prawda, ale nie widziałyśmy dokładnie, co to było. — Matylda wyraźnie chciała ich uspokoić. — Dajcie spokój, pogadamy w domu. Tak naprawdę nic nie wiemy. Może to jakaś geologiczna zdobycz, którą oni chcieli kupić? A może jakieś naczynie miedziane albo zwykłe lusterko? — Jak się pospieszymy, to może uda nam się jeszcze dziś przeszukać ich pokój — rozmarzyła się Weronika. — Co nagle, to po diable —Jasiek, choć najmłodszy, ponownie ostudził ich zapały. — Kończmy z tym handlem, róbmy zakupy i wracajmy, bo już jestem głodny — mówiąc to, z zazdrością patrzył na Werę, która wyjęła z torby przygotowaną przed wyjazdem kanapkę i pałaszowała z apetytem. — Chcesz gryzą? — spytała, łykając duży kęs. — Po gryzie będę jeszcze głodniejszy — powiedział ze złością Jasiek. — Dziękuję. — A po całej? — spytała Weronika, wyjmując przygotowane dla wszystkich kromki, zapakowane w papier. 70 — Super — ucieszył się Jasiek. —Wybaczam ci nawet, że obijałaś się cały dzień — powiedział łaskawie, gdy przełknął ostatni kęs. — Następnym razem zrób więcej... W drodze powrotnej niewiele rozmawiali, bo furmanka podskakiwała niemiłosiernie na wybojach i trudno było się porozumieć. W domu, podobnie jak wczoraj, nie było nikogo. Wypili kompot, przygotowany przez mamę, ale po kanapkach Werki nie mieli na razie ochoty na jedzenie. — No to co, szukamy? — zapytała niepewnie Hanka. — Jasne — odparła Matylda. — Drugi raz taka okazja nie nadarzy się szybko. Nie ma waszej mamy, ich także nie ma, a jeszcze jest wcześnie. Kto stanie na czatach? — Ja — zadeklarował się Jasiek. — Do szukania i tak wam się nie przydam, a ostrzec mogę, jakby ktoś nadchodził. Pokój chłopców nie był zamknięty na klucz. Weszły bez problemów i trafiły... w środek bałaganu. Koszule, majtki, buty i skarpetki — wszystko to kotłowało się w jednym dużym stosie na środku pokoju. — I pomyśleć, że zrobili to dzisiaj rano—westchnęła Weronika — bo przecież wieczorem była u nich pani Maria, więc musieli chyba na tę wizytę trochę posprzątać. 71 W pokoju oprócz bałaganu były dwa metalowe łóżka, jedna szafa, jedna półka na książki, jeden stół, dwa krzesła i dwie walizki. Przeszukanie tego majątku zajęło dziewczętom najwyżej dwadzieścia minut. Nie znalazły niczego podejrzanego poza bryłkami dziwnego, brzydkiego żelastwa, które wyglądało jak zaschnięte błoto. Zawinięte w papier zostało umieszczone przez właścicieli w walizkach upchniętych pod łóżkiem. Uznały, że to jakieś geologiczne trofea chłopaków. Z pewnością nie były to żadne wartościowe przedmioty, które można wynieść z kościoła i sprzedać! — Nic? — zapytał, a raczej stwierdził Jasiek, widząc ich miny. — Nic — odpowiedziały chórem. — A może po prostu ich zapytamy, co tu się dzieje, jak już nadejdą. Czy tym razem też będziecie udawać, że nic się nie stało? — chciał wiedzieć Jasiek. — Boicie się ich, czy jak? — No nie, tym razem zapytamy, dlaczego przed nami uciekali — powiedziała z namysłem Matylda. — Tylko, proszę, nie rzucajcie się od razu z oskarżeniami. Poczekajmy najpierw, co oni powiedzą. Akurat szykowali obiad, kiedy zjawili się Kuba i Maciek. Aż uginali się pod ciężarem pękatych worków, zawieszonych na ramionach. 72 — Co tam macie? Pewnie te złote kielichy, które chcieliście sprzedać na targu — nie wytrzymała Hanka. — Co ty, zwariowałaś czy co? — Kuba miał minę jak pies przyłapany na wyjadaniu resztek pańskiego jedzenia. — Jakie kielichy, kto chciał sprzedać? Odbiło ci? Spojrzał na nich wszystkich. Po minach zorientował się, że w tej kwestii są jednomyślni. — Chyba nie myślicie, że to myśmy ukradli te rzeczy z kościoła? — zapytał wyraźnie zmieszany. Matylda popatrzyła na Hankę z wyrzutem — że też ona nigdy nie może utrzymać języka za zębami. — Co robiliście na placu i czemu do nas nie pode-szliście, jak was wołała Hanka? — zapytała. — A, o to chodzi — odetchnął chłopak. —Wyobraźcie sobie, że zaczepił nas jeden facet, mówiący z wyraźnym wschodnim akcentem i chciał nam sprzedać coś, co wyglądało jak naczynia liturgiczne. Ktoś mu widocznie powiedział, że jesteśmy studentami geologii z Warszawy. Może geologia pomyliła mu się z archeologią? A może myślał, że się na tym znamy? — Chcieliśmy złapać gościa na gorącym uczynku, bo podobnie jak wy pomyśleliśmy, że to złodziej, który chce się pozbyć łupów. Gdyby nie wy, toby nam się udało. A tak facet się wystraszył, spakował manatki i zniknął 73 — dodał wzburzony Maciek. — Z takimi dzieciuchami jak wy, to daleko nie zajdziemy. — Brzmi przekonująco, ale nadal nie wiemy, dlaczego do nas nie podeszliście — Matylda nie dawała za wygraną. — To proste: nie chcemy was narażać. Jeśli to naprawdę złodziej, to już wiemy, że nie działa w pojedynkę. Kościelnemu ktoś musiał dać w łeb, no nie? Ten gość na targu pewnie nie był sam. Po co mieliśmy jeszcze i was w to mieszać? — powiedział zdecydowanym tonem Kuba. Odpiął zamek w swojej torbie i powiedział z sarkazmem — a tu nie mamy złotych kielichów, tylko to, co udało nam się znaleźć w waszej jałowej ziemi. Ważne dla nas geologiczne odkrycia — i pokazał kupę takich samych brzydkich grudek, jakie dziewczyny znalazły w ich bagażu. Weronika spłonęła rumieńcem, jakby chłopcy mogli się domyślić, że chwilę wcześniej grzebała w ich walizce i już widziała podobne odkrycia. Hanka wyglądała na zmieszaną. Jasiek tylko się uśmiechał. Jedynie Matylda nie straciła rezonu. — Poszliście na policję z tymi rewelacjami? — zapytała. — Jasne, że tak. Złożyliśmy formalne zeznania. Zapisali i mają nam dać znać, co ustalą w tej sprawie. Czy to już koniec przesłuchania na dziś? 74 — Jakiego przesłuchania? Kto kogo przesłuchuje? — dobiegł ich z sieni głos pani Marii. W ferworze dyskusji nikt jakoś nie spostrzegł jej przyjazdu ani nie usłyszał trzaśnięcia drzwi, gdy wchodziła do domu. Jak burza wpadła prosto w środek rozmowy i swoim zwyczajem, nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej podniesionym głosem: — Są nowości w sprawie napadu na kościół. Policja zatrzymała dziś jakiegoś Białorusina. Podobno próbował sprzedawać na targu wota. Teraz go przesłuchują, ale niczego więcej się nie dowiedziałam. Nikogo nie dopuszczają do śledztwa: tajemnica, jakby chodziło o sprawy wagi państwowej! — I tym samym tonem zawołała — Nic nie jedliście? Hanka, znów nie mogę na ciebie liczyć! Zaczęli mówić wszyscy naraz — że niedawno przyszli, nie byli głodni, że nic się nie stało. Siedli do stołu. — Mam dla was wiadomość — zwróciła się pani Maria do Matyldy i Wery. — Tak jak mówiłam, waszego stryja nie będzie aż do końca miesiąca. Wyjechał do rodziny. Pani Wiesia z poczty powiedziała mi w tajemnicy, że przyszedł od niego telegram dla zastępcy z instrukcjami, jak ma postępować pod nieobecność szefa. Musieliście nieźle namieszać z tymi terminami! — Zobaczyła minę Matyldy i czerwoną jak burak twarz Wery, i dodała już całkiem łagodnym tonem — Ale przecież 75 to żaden problem! Możecie u mnie zostać aż do jego przyjazdu. Chyba nie jest wam źle? — zakończyła już całkiem cicho. — Dziękujemy, jest nam dobrze i chętnie skorzystamy z gościny — powiedziała Matylda. — Raczej boimy się, że to pani będzie nas miała dość. Skończyli posiłek w milczeniu. Pani Maria nie byłaby sobą, gdyby nie wymyśliła dla nich jakiejś pracy. — Jasiek, Hanka, te zeschnięte badyle z porządkowania ogrodu ciągle czekają na spalenie. Może i dzisiaj zrobicie sobie ognisko? — spytała. — Pomożemy wam — dodał ugodowo Maciek. — Tylko bardzo proszę nie palić na środku ogrodu. Jasiek pokaże wam odpowiednie miejsce — zakończyła pani Maria. Już za chwilę Matylda usłyszała, jak Weronika, ciągnąc za sobą grabie, zapchane dawno skoszoną i zeschniętą trawą, mamrotała pod nosem: — Jest nam bardzo dobrze, nie ma co! Chętnie skorzystamy z gościny! Ręce mam jak rolnik. — Nie narzekaj — poradziła jej cicho Matylda. — Bałaś się nudów u mojego stryja, to masz teraz wakacje pełne wrażeń. I w ogóle nie gadaj bez potrzeby, bo się może okazać, że powiesz o jedno słowo za dużo. A może my jesteśmy w jaskini żmij? 76 — Co ty gadasz, chyba ci to słońce zaszkodziło — Weronika aż się zatrzymała. — O co ci chodzi, co ty znów kombinujesz? — Cicho, nie teraz, pogadamy wieczorem w namiocie. „Jakby w namiocie nikt nas nie mógł usłyszeć", pomyślała Matylda, której już powoli zaczął doskwierać brak możliwości odizolowania się. Lubiła poleżeć zatopiona po uszy w książce albo po prostu pomarzyć w samotności. Chociaż z natury była wesoła i towarzyska, ale jako jedynaczka przyzwyczaiła się do zagospodarowywania dnia własnymi problemami. Tutaj, wśród stałej obecności tylu ludzi, czuła się trochę nieswojo. Z kolei Weronika, posiadaczka młodszej siostry i niespokojny duch, była w swoim żywiole. Zazwyczaj po szkole, kiedy tylko odwaliła zadania na następny dzień, szukała towarzystwa, żeby uwolnić się od lalek Barbie i koników pony swojej pięcioletniej siostrzyczki. Zawsze i wszędzie była duszą towarzystwa. Lubiła się śmiać, również sama z siebie, i to był jej sposób na ukrycie przed światem własnej delikatności, nieśmiałości i niepewności. Przed wyjazdem na Mazury obawiała się tego, na co Matylda liczyła — wymuszonej samotności, braku towarzystwa i konieczności zajęć „w podgrupach" u starszego, żyjącego samotnie stryja Matyldy. Wakacje w domu pani Marii były dla niej niespodziewanym podarunkiem 77 losu. No i jeszcze premia w postaci studentów geologii, z których jeden wyraźnie się nią interesował. Na samą myśl o Kubie Weronika zaczerwieniła się aż po uszy. — Źle się czujesz? — Kuba odrzucił ciągnięte badyle, podszedł do Wery i delikatnie przyłożył rękę do jej czoła. —Jesteś cała czerwona. Masz gorączkę? — Coś ty, to tylko upał — Weronika zmieszała się, jakby przyłapał ją na gorącym uczynku i zaczerwieniła się jeszcze bardziej. — Chyba będzie burza, bo tak duszno. — Możliwe. U nas tyle słonecznych dni w lipcu to rzadkość — powiedziała Hanka, wlokąc jednocześnie suche gałęzie. — Może dziś nie będziemy tego palić, bo się usmażymy żywcem? — Ale jeśli zacznie lać, to wszystko znów zamoknie. Skończmy porządkowanie, a ognisko zrobimy wieczorem, jak się trochę ochłodzi. Słowa Kuby brzmiały rozsądnie. Wrócili do pracy. — Niech będzie. Matylda, nie pchaj tego, tylko ciągnij — Maciek zaśmiał się do dziewczyny, pomagającej mu przytargać potężny konar, wycięty jeszcze wiosną z jabłonki. Wszyscy byli zmęczeni, ale zadowoleni. Bariera podejrzliwości i wzajemnych pretensji została przełamana. W świetle dnia, kiedy byli razem, żartowali i śmiali się ze wszystkiego, nawet Matylda zapomniała o własnych 78 wątpliwościach. Szczerzyła do Maćka białe zęby, jakby była na jakimś konkursie stomatologicznym, udając, że nie widzi zawistnych spojrzeń Hanki. — Weronika, dasz mi przy ognisku pograć na gitarze? — zapytał przymilnie Jasiek, który umiał już trochę brzdąkać, ale nigdy nie miał własnego instrumentu. — Dobra, pokażę ci parę chwytów — powiedziała z wyższością Weronika, całkowicie zapominając o tym, ile trudu musiała włożyć jej przyjaciółka Matylda w to, by ona, Weronika, nie rzuciła szkoły muzycznej już w pierwszej klasie. — Może macie w domu jakąś fujarkę, to zagramy wam koncert, bo Matylda gra na flecie. — Mamy, ale taką zwykłą, drewnianą, z odpustu. Umiesz na takiej? — zwrócił się Jasiek do Matyldy. — Spróbuję — odparła. — Może to nie będzie koncert, ale coś da się zagrać! — No, no, widziałeś Kuba, jakie nam się muzykalne dziewczyny trafiły — zaśmiał się Maciek. Patrząc na niego, Matylda pomyślała tak jak Weronika — że to chyba niemożliwe, żeby on był przestępcą. Taki przystojny i tak ładnie się śmieje! — Muzykalne, ale smarkate, co? — rzuciła cicho Weronika. Nie mogła zapomnieć tamtych słów, usłyszanych przypadkiem, gdy siedzieli, ukryci za drzewem i jedli śniadanie. „Dla mnie za młode" — powiedział wtedy 79 Maciek. Mama Wery była o osiem lat młodsza od jej taty i nikt z tego nie robił problemu. No cóż, pomyślała z wyższością, mężczyźni dojrzewają później. — Czasem smarkate, a czasem zbyt dorosłe — powiedział z przekąsem Kuba, który usłyszał zgryźliwe słowa. Weronika znów poczuła, jak rumieniec zalewa jej twarz. „Cholibka — pomyślała — muszę coś z tym zrobić, bo czerwienię się jak pensjonarka". Po raz pierwszy grały nie na scenie w szkole muzycznej, ale dla przypadkowych słuchaczy. Czując ich podziw, odegrały cały swój repertuar. Gitara z fletem, zwłaszcza w takiej scenerii, brzmiały wyjątkowo dobrze. Skończyło się znowu na szantach, które śpiewała też z nimi pani Maria. Zaczęli gadać o żeglowaniu i wtedy Matylda znów przypomniała sobie o wszystkich swoich podejrzeniach dotyczących chłopaków. Przestraszyła się. Jeśli oni są w to wszystko zamieszani, to strach z nimi wypływać. Jeszcze nas potopią! Ale uchwyciła miłe spojrzenie Maćka i odłożyła te przemyślenia na później. Nie chciało im się spać, ale pani Maria była nieugięta. — Koniec na dziś — zarządziła wreszcie. — Jutro też jest dzień. Rozdział VII Przyjaciółki leżały już w śpiworach, gdy Weronika powróciła do popołudniowej rozmowy. — Co miałaś na myśli, mówiąc o tej jaskini żmij?—spytała poważnym tonem, jakby rozpoczynała przesłuchanie. — Zaraz, niech się zastanowię — Matylda musiała opuścić wygodną teraźniejszość i przypomnieć sobie emocje sprzed ogniska. — Wiesz, ja myślę, że albo oni działają we trójkę, albo to ona jest motorem wszystkiego — powiedziała w końcu z namysłem. — Ona, czyli kto? — Weronika wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. — No pani Maria, nasza gospodyni, matołku! — Pani Maria walnęła w łeb kościelnego? — A co, czy to niemożliwe? Jest prawie tak samo potężnie zbudowana jak on. Nie było jej wtedy w domu, a kościelny widział sylwetki dwóch mężczyzn. Ktoś dał mu w głowę, więc kto to mógł być? 81 — Pani Maria, tak? — upewniała się Weronika, patrząc na przyjaciółkę jak na wariatkę. — No, niekoniecznie — przyznała Matylda. — Ale pomyśl: jeśli oni są zamieszani w tę kradzież, to gdzie trzymają zdobycz? Wiemy na pewno, że nie w swoim pokoju. Zresztą, nigdy nie zamykają go na klucz. Ale pokój pani Marii zawsze jest zamknięty, nawet przed jej dziećmi. Ile razy coś się działo, jej nigdy nie było w domu, a Hanka mówi, że to nie jest normalne. Zanim zaczęły się te wszystkie kradzieże w okolicy, mama była prawdziwą domatorką. Trudno ją było wygonić z domu, a teraz ciągle gdzieś znika. Poza tym ona tu zna wszystkich, nikt by jej nie podejrzewał. Jest samotną kobietą z dwójką dzieci. Na pewno im się nie przelewa. No i w kcrńcu ta wczorajsza konspiracyjna rozmowa w pokoju Maćka i Kuby... Ile razy mamy jakieś wątpliwości, pani Maria zawsze rozstrzyga je na korzyść chłopaków. To ona przywiozła ich zaraz po napadzie na kościół, to ona powiedziała nam, że składali zeznania na policji i od niej wiemy, że policja zatrzymała jakiegoś Białorusina... — Skończyłaś? — zapytała Weronika. — Tak —wysapała nagle zbita z tropu Matylda. — Czy to, co powiedziałam, jest głupie? — Nie do końca — musiała przyznać Weronika — ale mnie wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. 82 — Mnie też — Matylda niespodziewanie zaśmiała się wesoło. — Ale wiesz co, będziemy ją obserwować, dobrze? — Nie ma sprawy. Na razie żegnam panią, dobranoc — ziewnęła głośno Wera i odwróciła się plecami do przyjaciółki. — Niech ci się przyśni rozwiązanie tej zagadki, Sherlocku Holmesie — dodała już spod śpiwora. Obudził je deszcz. „Krople wydają dźwięk, jakby uderzały w namiot", pomyślała sennie Matylda. I nagle przebudziła się. Przecież my jesteśmy w namiocie! — Weronika, jasny gwint, pada! — Z niechęcią wyciągnęła rękę spod ciepłej śpiworowej kołderki, żeby potrząsnąć zawiniętą w śpiwór koleżanką. — Tak? — spytała bez zainteresowania Weronika i przewróciła się na drugi bok. — Znaczy, śpimy dalej. „Przynajmniej nic się nie wydarzy — pomyślała Matylda, która miała zwyczaj szukania dobrych stron w każdym wydarzeniu. — Komu by się chciało łazić po okolicy w deszcz? No i nie każą nam zbierać truskawek!" Nie doceniła pani Marii! Przy śniadaniu gospodyni zarządziła: — Macie dziś czas, to doprowadźcie do porządku rowery. Od jesieni stoją w szopie. Trzeba je wyczyścić, dopompować koła. Deszcz nie popada długo, będą jak znalazł, kiedy się wypogodzi. 83 — Wasza mama to chyba nie może znieść, jak siedzicie bezczynnie, co? — zrzędziła Weronika, wycierając wilgotną szmatką archiwalny wehikuł, zwany w tym domu rowerem, zabytek jeszcze po tacie Hanki i Jaśka. — Ja mam na tym jeździć? — upewniała się, wspominając z nostalgią swoją terenową wyścigówkę. — Mogę ja — zadeklarował się wspaniałomyślnie Jasiek. — Lubię ten rower. Ma duże koła. Na nasze piaszczyste drogi jest najlepszy. W sumie i tak w domu Kmitów były tylko trzy rowery — Hanki, Jaśka i stary rower ich nieżyjącego taty. Zawsze ktoś z ich czwórki będzie musiał zrezygnować z wycieczki. Weronika, która nie lubiła zbędnego wysiłku fizycznego, pomyślała, że ostatecznie to może być orra. Po południu deszcz zupełnie przestał padać. Zrobiło się parno jak w tropikach. — Wiesz co, Weronika, chodźmy na spacer. Jeszcze nawet nie poznałyśmy okolicy — powiedziała nagle Matylda. — Pójdziemy z wami — zadeklarowała się Hanka. — Może lepiej nie. Musimy sprawdzić swoją orientację w terenie i znajomość topografii, bo po wakacjach czeka nas zdawanie w drużynie harcerskiej na sprawność terenoznawcy — Matylda puściła oko do Wery, która już, już otwierała usta, żeby jej przypomnieć, że taką spraw- 84 ność dopiero co zaliczyły. — Chodź Wera, weźmy tylko kurtki od deszczu, bo znów może się rozpadać. — No dobrze — zgodziła się z żalem Hanka — i tak mama chce, żebym pomogła jej w kuchni. A gdzie pójdziecie? — A gdzie radzisz? — Możecie pójść do tego ograbionego kościółka — zaproponowała niespodziewanie pani Maria. — Teraz tam jest bezpiecznie, bo w okolicy kręci się pełno policjantów. Zobaczycie, jaki on jest ładny. Może będzie proboszcz, on lubi opowiadać różne historie, chętnie z wami pogada. Idźcie, żebyście coś miały z tego niespodziewanego urlopu u mnie. Matylda przez dłuższą chwilę gapiła się na panią Marię bez słowa. Czyta w myślach czy co? Dokładnie taki właśnie spacer chciała zaproponować Weronice, ale żeby pani Maria...? — Czy to jest daleko? — spytała, przełykając głośno ślinę. — Niezbyt — odparła Hanka. — Tam, gdzie doszliśmy, szukając grzybów, to już był cmentarz. Kościół jest parę kroków za nim. Rozdział VIII Jednak nie było to tak całkiem blisko. Po półgodzinnym marszu po piaszczystej, mokrej od deszczu drodze, w której grzęzły nogi, Weronika przypomniała sobie, co pani Maria mówiła, kiedy się poznały: „Tutaj na Mazurach »niedaleko« znaczy nawet parę kilometrów", powiedziała wtedy ich gospodyni. *• — Matylda, wracamy, mam dość—wysapała, czerwona tym razem z wysiłku. —Jesteśmy na wakacjach, a nie na obozie kondycyjnym — przypomniała koleżance. — Jak trochę schudniesz, to ci nie zaszkodzi — Matylda była nieugięta. — Patrz, już widać cmentarz. W gruncie rzeczy spacer był całkiem przyjemny. Deszcz przestał padać, a las pachniał deszczem i świeżością. Szły niespiesznie i mogły swobodnie rozmawiać, co jakiś czas schylając się tylko po rosnące przy drodze poziomki. Matylda napawała się samotnością. Po tutejszych leśnych drogach nigdy nie chodziło wielu 86 turystów, a dzisiaj poranny deszcz wypłoszył nawet tych nielicznych potencjalnych spacerowiczów. — Zobaczmy ten cmentarzyk — zaproponowała, gdy doszły do bramki wejściowej. — Chodź, poczytamy nazwiska na nagrobkach. Wiesz, podobno tutaj, na tych starych cmentarzach leży więcej Niemców niż Polaków. Mama pisała kiedyś cykl reportaży z Mazur i opowiadała, że ludzie do dziś znajdują tu cenne przedmioty, a nawet pieniądze, ukryte po wojnie przez uciekających Niemców. — Może znajdziemy jakiś skarb? — rozmarzyła się Weronika. — Co byś sobie kupiła? — Nie wiem, a ty? Pewnie bluzę Nike i buty Adidasa — roześmiała się na wspomnienie snobistycznych upodobań koleżanki, dla której niemarkowy ciuch to była tandeta. Ona sama nigdy nie przykładała wagi do tego, z jakiej firmy pochodzą jej ubrania. Buty musiały być wygodne, ciuchy tak dobrane, żeby uwydatniały zalety sylwetki. — Tam ktoś jest — Weronika zatrzymała się tak nagle, że idąca za nią Matylda wylądowała na jej plecach. — No to co, przecież to cmentarz, a na cmentarz często przychodzą ludzie! Nie powiesz mi, że się boisz? — Nie o to chodzi. Po prostu wolę dziś samotny spacer. Chodźmy do kościoła, a w drodze powrotnej wstąpimy na cmentarz. 87 Matylda zgodziła się, tym bardziej że gwałtownie się ściemniło i deszcz rozpadał się ponownie. Włożyły kurtki, wróciły na drogę i ruszyły przed siebie, ale Wera nie przestała oglądać się na oddaloną postać, chociaż ściana narastającego deszczu skutecznie utrudniała widoczność. — Pod drzewa, bo zmokniemy do suchej nitki — zawołała Matylda, biegnąc w kierunku lasu. — Czemu się tak oglądasz, kogoś ci przypomina? — wysapała, gdy już schroniły się pod gościnnymi gałęziami drzew. — A tobie nie? — Nie! No, może trochę... Czy ja wiem? No tak, trochę panią Marię, ale dlatego że jest taka wysoka — odpowiedziała wreszcie Matylda. — Nawet nie wiemy, czy to kobieta, bo nosi pelerynę z kapturem, a pani Maria została w domu, sama dobrze o tym wiesz! — Ty, a może ona ma siostrę i razem działają w szajce przestępczej? — Nie ma pan głowy do kryminalnych zagadek, drogi Watsonie — zakpiła Matylda. — Pani Maria nie ma siostry tylko brata, który na dodatek mieszka w Warszawie, opowiadała nam, że pracuje gdzieś w ministerstwie, pamiętasz? Zresztą jeszcze wczoraj wątpiłaś, czy pani Maria w ogóle mogła mieć coś wspólnego z tymi kradzieżami, a dziś już widzisz ją w szajce! 88~ — Faktycznie — zaśmiała się nagle odprężona Weronika. — Ale to wszystko przez ciebie. Wszędzie widzisz złodziei i przestępców, udzieliło mi się. To pewnie jakaś wdowa, która opłakuje swojego zmarłego męża. Odwróciły się po raz ostatni, bo widok cmentarza już znikał za zakrętem. Zobaczyły jeszcze, że postać zmierza w kierunku wyjścia. Chociaż chroniły się przed deszczem, do kościoła dotarły przemoczone. Drzwi nie były zamknięte. W środku, w miejscu, gdzie jeszcze parę dni temu wisiał cenny obraz, „ikonka", jak mówili studenci, zobaczyły puste ramy, a pod ścianą dwóch cicho rozmawiających ze sobą mężczyzn w kurtkach przeciwdeszczowych. Jeden zapisywał coś w notatniku. — Pewnie policja — domyśliła się Weronika. — Wy jesteście te letniczki od Kmity? — odwróciły się, bo głos dobiegał zza ich pleców. Od strony wejścia zbliżała się jakaś malutka postać w czarnej pelerynie i kapturze na głowie. — Matylda, uszczypnij mnie, ja chyba śnię, to jest krasnoludek. — Weronika kurczowo złapała koleżankę za rękę. — Cicho, głupia, to pewnie proboszcz — syknęła Matylda. A głośno powiedziała — Szczęść Boże, tak, to my. 89 — Już pewnie wiecie, jakie nieszczęście nas tu spotkało. — Ksiądz zdjął z głowy kaptur i od razu przestał przypominać krasnoludka. Był niewysokim, siwiutkim jak gołąbek człowieczkiem o rumianej twarzy i błękitnym, nieco spłowiałym spojrzeniu. — Taki niewielki kościółek jak nasz, gdzieś na skraju wsi, a złodzieje go znaleźli. Od zakończenia wojny nikt tu nie słyszał o niczym podobnym. Jeszcze kilka lat temu nie trzeba było nawet drzwi do domu zamykać, nie mówiąc o świątyni Bożej! A dziś — co? Świętokradztwo, świętokradztwo! Nie dość, że kradną, to jeszcze napadają na ludzi, biją... Strach pomyśleć, co będzie dalej. Ksiądz mówił modulowanym głosem, jakby wygłaszał kazanie do wiernych. Potem przekonały się, -że zawsze tak mówi. Widocznie przyzwyczaił się do przemawiania z ambony. — Wiecie na pewno, że Franciszek Kwilecki, to znaczy nowy kościelny, został poszkodowany w tym napadzie — mówił dalej ksiądz. — Taki postawny, silny człowiek. Miałem nadzieję, że będzie dla mnie i kościoła ochroną, a on sam stał się celem bandytów. Dobrze, że skończyło się tylko na niewielkiej ranie. Ale wy pewnie chcecie zobaczyć kościół? — zapytał w końcu domyślnie. — Pokażę wam wszystko, lecz najpierw muszę porozmawiać z panami — wskazał głową na zbliżających 90 się w ich kierunku mężczyzn. — To są nasze letniczki, mieszkają u Marii Kmity — przedstawił dziewczyny policjantom. — Przyszły zwiedzić nasz stary kościółek. Prawda, że po to przyszłyście? — zwrócił się bezpośrednio do dziewcząt. Pokiwały skwapliwie głowami. — Aha, pewnie słyszałyście o rabunku — domyślił się starszy. — Jestem sierżant Żelazko, a to starszy posterunkowy Kapica. Może widziałyście coś albo kogoś podejrzanego? — zapytał urzędowym tonem. — Nie? Ale jakbyście zobaczyły, to walcie do nas na posterunek jak w dym. Proszę księdza, my już pójdziemy — zwrócił się do proboszcza. — Proszę na razie niczego nie ruszać. Przed niedzielą, mam nadzieję, będzie tu można już posprzątać. Ksiądz okazał się lepszym gawędziarzem niż przewodnikiem. Przez kościół przelecieli niczym burza, bo ksiądz nie mógł skoncentrować się na tym, co pokazywał. Co rusz wracał do miejsc, z których znikły cenne przedmioty, jeszcze do wczoraj chluba świątyni. Za to przy herbacie z przyjemnością i dużą swadą opowiadał o historii kościoła. Prawdopodobnie mógłby opowiadać jeszcze kilka godzin, ale Matylda podniosła się z krzesła i powiedziała: — Musimy iść, bo inaczej zastanie nas tu noc i będzie ksiądz musiał znaleźć dla nas łóżka. 91 — Przekażcie pani Marii, że odwiedzę ją jak zwykle w sobotę — powiedział, żegnając się z nimi. — A jak będziecie wracać, zajdźcie na chwilę na cmentarz. Jeszcze nie jest ciemno, a warto go zobaczyć. Patrzcie na daty na nagrobkach. Znajdziecie tam groby nawet z XIX wieku. Te najstarsze są czasem w lepszym stanie niż współczesne. To naprawdę ciekawe. — Proszę księdza, podobno na waszym cmentarzu są zakopane skarby — zapytała Weronika. — Podobno są — przytaknął ksiądz. — Po wojnie Niemcy, opuszczając swoje domy, chowali, gdzie się dało, różne cenne przedmioty w nadziei, że wkrótce wrócą na swoje. Ludziska do tej pory znajdują różności. Nawet Kmita, nieżyjący mąż pani Marii, parę lat temu znalazł taki skarb! — zobaczył zdziwione miny dziewcząt i domyślił się, że nie znają tej historii. — Poproście Marię, to wam opowie. Mówią, że na cmentarzu też jest coś zakopane. Ci studenci geologii, którzy tak jak wy mieszkają u Marii, pokazywali mi nawet jakieś mapki, ale ja się na tym nie znam. Mówili, że być może w najbliższej przyszłości przyjedzie do nas jakaś ekipa poszukiwawcza. Ja tam wiem jedno — jak przyjadą, narobią tylko masę zniszczeń i pojadą. A nam i tak nici ze skarbu! A, dzień dobry, o wilku mowa — ksiądz rozjaśnił się w uśmiechu. — Panowie studenci do mnie? 92 — Szczęść Boże, do księdza. A wy co tu robicie? — zdziwił się Maciek na widok dziewcząt. — To samo co wy: zwiedzamy. — My służbowo — dodał wyniośle Kuba. — Musimy z księdzem przedyskutować pewne szczegóły topograficzne. — Pewnie na mapie? — spytała z przekąsem Matylda. — O, już wiecie? Ksiądz to wszystko opowie! — Wy za to macie wiele tajemnic — powiedziała Matylda z wyrzutem. — Idziemy na cmentarz. Poczekać na was? — Nie, musimy porozmawiać, to zajmie trochę czasu, ale dogonimy was, akurat zdążycie obejrzeć miejscową nekropolię. — No to idziemy same szukać skarbów! Szczęść Boże, do zobaczenia w sobotę — rzekła Matylda, zapinając zamek błyskawiczny w przeciwdeszczowej kurtce. Znowu zaczęło siąpić. Tym razem na cmentarzu było pusto. Chodziły wąskimi alejkami, wysypanymi piaskiem. — Musimy tu wrócić z notesem, zapiszemy nazwiska i daty. Może się nam przydać w szkole. Jeśli zaraz na początku roku szkolnego zarobimy plusa z historii, to będzie niezły zysk z wakacji na Mazurach, nie 93 sądzisz? — zaśmiała się Weronika. — Zobacz, tu leży ktoś, kto umarł w 1803 roku... I tu też! Ale stary cmentarz! Większość grobów była mocno zaniedbana. Niektóre nagrobki były zatarte i litery nazwisk zupełnie nie do odczytania, inne powalił czas. Pewnie dlatego w pierwszej chwili nie zwróciły uwagi na rozbite najwyraźniej całkiem niedawno, i na dodatek ludzką ręką, dwa grobowce pod tylnym murem cmentarza. Z daleka wyglądały jak pozostałe — smutne i zaniedbane. — Wiesz co, Matylda, może ja już całkiem przejęłam twoją spiskową teorię dziejów, ale wydaje mi się, że ktoś tu się włamał — zawołała nagle Weronika w kiertmku koleżanki, która zatrzymała się nieopodal i próbowała odczytać jakieś nazwisko, wypisane gotykiem. — Gdzie się włamał? Do grobu? — Matylda nawet nie odwróciła głowy, wiedząc, że Weronika gadała czasem podobne niedorzeczności. — No do grobu, a gdzie? Przecież nie jesteśmy u jubilera, tylko na cmentarzu — krzyknęła zniecierpliwiona. — Chodź tu szybko! Tym razem Weronika mówiła prawdę. Rozbity nagrobek leżał powalony na ścieżce, a płyta, najwyraźniej niedawno odsunięta, ukazywała przerażającą czeluść 94 grobu. Matylda nachyliła się ostrożnie, by zobaczyć, co jest wewnątrz. — Weronika, zobacz, ta trumna jest na wpół otwarta — powiedziała Matylda zduszonym głosem i wyprostowała się powoli. — Chodźmy stąd, ja się boję! Szły spiesznie w kierunku wyjścia, nie odwracając się za siebie, jakby obawiały się, że zobaczą coś okropnego. Zapadał deszczowy zmierzch i w tym zamazanym półmroku groby wydawały się jeszcze straszniejsze. — Matylda, ktoś idzie — odezwała się chrapliwie Weronika, nie podnosząc nawet głowy. -— Ja się boję! Uciekajmy! Zaczęły biec i wtedy usłyszały wołanie. — Matylda, Weronika, czekajcie, gdzie tak pędzicie? Zatrzymały się i napięcie uleciało z nich nagle, jak powietrze z przebitych baloników. Ujrzały Kubę i Maćka. Zupełnie wyleciało im z głowy, że miały tu na nich czekać. Matylda poczuła nagle, że nogi ma jak z waty. Myślała, że nie zrobi ani kroku. Chłopcy zbliżyli się na tyle, że mogli już swobodnie rozmawiać, bez konieczności wysilania głosu. — Co się stało? Wyglądacie, jakbyście zobaczyły upiora. 95 — Co chcesz, dwie odważne panienki wybrały się samotnie na cmentarz i pewnie zobaczyły ducha — zakpił Kuba. — Gorzej — wysapała Weronika — tam się ktoś włamał! — pokazała ręką na cmentarz. — Rozbity grób, otwarta trumna. Chodźmy stąd, ja się boję! — Gdzie się włamał? — zapytał Maciek, potrząsając Weroniką. — Do grobu? — Czy wyście się umówili? Najpierw Matylda, teraz ty. Do grobu, przecież jesteśmy na cmentarzu, a nie u jubilera — powtórzyła Weronika już trochę spokojniej. — Idźcie sami zobaczyć. Jednak poszły razem z nimi, lękliwie oglądając się na boki. Kuba wziął Weronikę za rękę i to ją nieco uspokoiło. — Trzeba zgłosić to na policję — powiedział Maciek, oglądając z bliska efekt działania jakiegoś cmentarnego sępa. — To zwykły wandalizm, robota chuliganów. Patrzcie, przecież te nagrobki zostały rozbite bez powodu. Żeby okraść grób, wcale nie trzeba było niszczyć rzeźby ani rozbijać krzyża. Patrz, Kuba, ten grób też jest naruszony. I tamten również. — Maciek wskazywał ręką wokół siebie. Rzeczywiście, zniszczenia były jakieś chaotyczne, tak jakby ktoś uderzał łomem, gdzie popadło, bez żadnego celu. Jednak ci, którzy to 96 zrobili, dokopali się do trumny. Otwarli ją i na pewno splądrowali. — Wygląda to tak, jakby ktoś umyślnie porozbijał nagrobki, byśmy pomyśleli właśnie tak jak ty, że to robota chuliganów — powiedziała Matylda. — Ja myślę, że tu jednak byli ci sami, co napadają na kościoły. — Możliwe. Zbieramy się, nic tu po nas — zarządził zdecydowanie Maciek. — Może oni jeszcze gdzieś tu są w pobliżu. Idźcie prosto do domu, my pójdziemy na policję. Zgodziły się bez protestów. Były przemoknięte, zziębnięte, na dodatek nisko wiszące deszczowe chmury powodowały, że błyskawicznie się ściemniało. Bez żalu i oglądania się za siebie pozostawiły w tyle cmentarz i bardzo szybko dotarły do domu pani Marii. Rozdział IX Tu było miło i ciepło. Ogień buzował w piecu, z garnków, ustawionych na blasze mocno się dymiło i coś bardzo ładnie pachniało. — Bigos! — krzyknęła Weronika. Była niezawodna, jeśli chodzi o rozpoznanie jedzenia po samym tylko zapachu. — W samą porę — zawołała od pieca pani Maria. — Czemu tak długo? Pewnie proboszcz zagadał was na śmierć. Nawet miałam po was wstąpić, bo musiałam na chwilę wyskoczyć z domu, ale zaczęło padać i nie chciało mi się lecieć do kościoła. Weronika gwałtownie oderwała wzrok od bigosu i spojrzała na przyjaciółkę. Pani Maria wychodziła? A więc to ją mogły widzieć na cmentarzu! Patrzyły na siebie przez chwilę, wreszcie Matylda wydusiła: — A gdzie pani była? Bo na cmentarzu ktoś poniszczył nagrobki i chyba coś ukradł z grobów... 98 — Tam nie byłam. Zresztą chyba nie podejrzewasz, że latałam z łomem po cmentarzu albo dokopywałam się do trumien — pani Maria wyprostowała się. Wycierając ręce w fartuch, szła powoli w kierunku Matyldy. „Chyba mnie nie udusi", przeleciało dziewczynie przez głowę. I dokładnie w tym samym momencie uświadomiła sobie, że pani Maria wie, co stało się na cmentarzu, chociaż one jeszcze nie zdążyły opowiedzieć. A więc skąd wie? Matylda przestraszyła się własnych myśli. Powiedziała: — Myślałam, że może pani kogoś widziała, skoro była pani w pobliżu. Te nagrobki są bardzo poniszczone, jakby ktoś mścił się na kamieniu. Żeby dokonać takich zniszczeń, potrzeba było trochę czasu, prawda? Istnieje więc prawdopodobieństwo, że ktoś coś widział — mówiła dość chaotycznie. — Opowiedzcie mi wszystko po kolei, co, gdzie i kiedy, bo nic nie rozumiem z tych twoich wywodów — zażądała pani Maria. Zaczęły więc od początku, pomijając jedynie to, że widziały na cmentarzu postać bardzo przypominającą ich gospodynię. Opowiadały o spotkaniu z księdzem i o tym, że to on zachęcił je do odwiedzenia miejscowej nekropolii. Powiedziały o wizycie chłopaków na plebanii i że miały na nich czekać przed cmentarzem. 99 — Ale z tego wszystkiego zapomniałyśmy o tym i kiedy Maciek i Kuba pojawili się na drodze, to tak się wystraszyłyśmy, że zaczęłyśmy uciekać — mówiła Weronika, śmiejąc się z własnego tchórzostwa. W ciepłej, jasnej kuchni tamte obawy wydawały się wyolbrzymione. A jednak obie z Matyldą doskonale pamiętały swój strach, a obraz rozkopanego grobu tkwił pod powiekami jak piasek. Nagle usłyszeli narastający hałas, jakieś wycie, huk i ryk. Raptem wszystko ucichło. Wszyscy patrzyli na drzwi. Wreszcie klamka się poruszyła. — Prowadzimy gościa — powiedział Kuba, wchodząc do kuchni. — Dziewczyny, sierżant Żelazko chce was przesłuchać! — Nie przyszedł Mahomet do góry, to przyszła góra do Mahometa — sierżant Żelazko wypowiedział tę kwestię powoli i z namaszczeniem, jakby obawiał się, żeby czegoś nie pomieszać. Najwyraźniej po raz pierwszy miał możliwość zastosowania w praktyce świeżo usłyszanej sentencji, która jak ulał pasowała do sytuacji. — Parę godzin temu pytałem was w kościele, czy coś widziałyście i zachęcałem, żebyście ze wszystkim szły do mnie na komendę. A teraz to ja do was przychodzę. Opowiadajcie, bo z tego, co mówią panowie studenci, wynika, że byłyście tam pierwsze. 100 Zrelacjonowały więc po raz kolejny wszystko dokładnie, tak jak zapamiętały. Tym razem przyznały, że idąc na plebanię, widziały na cmentarzu jakąś wysoką postać w pelerynie. Kiedy sierżant zapytał, czy był to mężczyzna, czy kobieta, Weronika bardzo szybko odpowiedziała, że nie wiedzą, bo ta postać miała nasunięty na twarz kaptur przeciwdeszczowej peleryny. — Nie, nie zauważyłyśmy wtedy, czy już były tam jakieś zniszczenia — dodała Matylda — ale też nie wchodziłyśmy w głąb cmentarza. Właściwie doszłyśmy tylko do bramy wejściowej. — Nie ma rady, moje panie, wskakujcie w kurtki i jedziemy na cmentarz — zarządził sierżant Żelazko. — Zrobimy wizję lokalną. Bez chęci naciągnęły przemoczone kurtki i ruszyły za sierżantem. Przed domem stał imponujący pojazd — tajemnica hałasu sprzed kilkunastu minut — wielki, archiwalny motor z przyczepą. — Co to jest? — zapytała Weronika z przerażeniem na twarzy. — To jest junak, taki polski harley — powiedział z dumą właściciel motocykla. — Liczy sobie prawie pół wieku, a jeździ jak nówka. Czy wy wiecie, że ten egzemplarz pochodzi z pierwszej próbnej serii trzydziestu junaków, wyprodukowanych w naszym kraju jeszcze 101 w 1956 roku? A powiedzcie same — czy on wygląda na pięćdziesiąt lat? Jest zdrowy jak rybka, zadbany, silnik ma jak dzwon. —Ja nie wiem, czy jest taki drugi w Polsce, oczywiście jeżdżący. To jest moje oczko w głowie. Dbam o niego jak o własne dziecko. Spojrzał na dziewczyny i machnął ręką. — Co wy, młode pokolenie, możecie o tym wiedzieć. Wskakujcie! — wskazał ręką na przyczepkę. Matylda chciała jeszcze zapytać sierżanta, dlaczego — przynajmniej w deszczowe dni — nie jeździ służbowym fordem, który stoi przed posterunkiem, ale sierżant kopnął w pedał i motor zaskoczył za pierwszym razem. Huk silnika pochłonął jej słowa. Na cmentarzu była już policyjna ekipa. Zabezpieczali ślady. Sierżant Żelazko, wypytując je szczegółowo o przebieg wypadków, w niektórych miejscach ustawiał jakieś malutkie czerwone proporczyki. Musiały przyznać, że cmentarz i rozkopane groby nie wydawały się już tak przerażające, gdy wokół uwijali się policjanci. Poczuły, że wszystko będzie w porządku, że na pewno znajdą tego łotra, który dokonał takich zniszczeń. — Tego nie zrobił jeden człowiek — usłyszały, jak sierżant Żelazko mówi do innego policjanta, robiącego jakieś notatki. — Musiało ich być co najmniej dwóch, obaj silni i sprawni, co oznacza — niebezpieczni. Patrz, z tego 102 grobowca odsunięto marmurową płytę, obydwa groby zostały rozkopane aż do trumny, czyli bardzo głęboko. — Tego na pewno nie zrobił jeden człowiek — powiedziała z przekonaniem Weronika, powtarzając słowa sierżanta i przypominając sobie tajemniczą postać w pelerynie, którą widziały na cmentarzu. — Prawdopodobnie było ich dwóch, i to dwóch osiłków — dodała, myśląc z ulgą, że nawet tak potężna kobieta jak ich gospodyni nie zdjęłaby sama marmurowej płyty z grobu. Ale Matylda wysnuła zupełnie inne wnioski. Dwóch i na dodatek silnych — taki opis pasował do Kuby i Maćka. Obaj wysportowani, silni. Zaledwie parę dni temu podziwiały, z jaką łatwością wyjęli z zepsutego traktora pani Marii silnik, który potem fachowcy za pomocą podnośnika z trudem umieścili na pace samochodu. Czy mogli zdewastować groby? Oczywiście, że mogli. Potem jak gdyby nigdy nic przyszli do kościoła i umówili się z nimi na cmentarzu, żeby mieć alibi. Tak, to by się zgadzało. „Będę musiała poważnie pogadać z Werą, myślała gorączkowo Matylda, nie ma wyjścia, musimy za nimi trochę połazić, zobaczyć, dokąd chodzą i co tak naprawdę robią". — Na takich to kary nie ma — mówił tymczasem sierżant, gdy szli w kierunku wyjścia. — Zawsze latem zdarzają się tu podobne historie. Małolaty przyjeżdżają na wakacje, dowiadują się o ukrytych skarbach i zaczynają 103 poszukiwania. I nawet jak złapiemy takich delikwentów, to okazuje się, że nieletni, niekarani, że z dobrych domów. Wracają do siebie, a my tu zostajemy z całym tym bigosem. Nawet czas nie narobi takich zniszczeń, jak kilku szukających przygód gówniarzy! Weronika drgnęła nerwowo na słowo „bigos". Jej żołądek gwałtownie się skurczył i pomyślała, że jeszcze moment, a padnie z głodu. Tymczasem Matylda zapytała trzeźwo: — Jakie skarby? Mówi pan o tym, co rzekomo pochowali uciekający stąd po wyzwoleniu Niemcy? A więc to prawda? — Prawda, prawda. Zresztą, zapytajcie waszej gospodyni — Żelazko przekręcił kluczyk w stacyjce, tak-^ak poprzednio kopnął w pedał i znowu ryk motoru zagłuszył wszystko, nawet ich myśli. Na pożegnanie sierżant służbiście przypomniał im, żeby nie wyjeżdżały bez uprzedzenia, i poprosił, by informowały go o wszystkim, co wyda im się niezwykłe. Już w sieni poczuły smakowite zapachy z kuchni. — Pani Mario, już dwie osoby wspomniały nam, że mąż pani znalazł kiedyś prawdziwy skarb — powiedziała Weronika, gdy wreszcie wróciły, usiadły przy stole i czekały, aż gospodyni nałoży im na talerze parującego bigosu. — Opowie nam pani o tym? 104 — To było kilka lat temu podczas remontu kapliczki przy cmentarzu — zaczęła pani Maria. —Julian, skrobiąc ścianę, natrafił na zamurowany otwór, w środku którego był garnek, taki zwykły gliniak, wypełniony złotymi monetami. — Tato był sołtysem. Wszystko, co się działo potem, przetaczało się przez nasz dom — opowiadał Jasiek. — Byłem mały i nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie możemy zachować tego skarbu. Jakbym ja takie coś znalazł, to za nic bym nie oddał. W końcu znalezione należy do znalazcy, nie? — Nie, synku — przerwała mu cicho matka. — To nie były nasze pieniądze, trzeba było oddać. Kiedyś mógłby się po nie zgłosić właściciel i co mu byśmy wtedy powiedzieli? Przejedliśmy pana majątek, wielmożny panie Niemcu? — To mógł się tato nie przyznawać! — nie ustępował Jasiek. — Myślisz, że to byłoby uczciwe? — pani Maria stanęła naprzeciw syna, wytarła ręce w fartuch i najwyraźniej szykowała się do dłuższej pogadanki. Na szczęście do rozmowy wtrąciła się nagle Hanka. — A dlaczego ja nic o tym skarbie nie wiem? — zapytała zdziwiona. 105 — Bo ciebie nic nie interesuje, tylko szmaty—powiedział z wyższością Jasiek. — Gdybyś była ciekawa świata, to byś na pewno już dawno o wszystkim wiedziała ze szczegółami, tym bardziej że to dotyczy twojego ojca. Zresztą — w zeszłym tygodniu, kiedy było włamanie do naszego kościoła, kościelny przypomniał tę historię, pamiętasz? Nawet mówił o naszym ojcu. — To nie było jedyne cenne znalezisko od czasów wojny. Co jakiś czas ziemia wypluwa kolejne, mniej lub bardziej cenne przedmioty. Nic dziwnego, że ludzie karmią się opowieściami o ukrytych skarbach — powiedziała pani Maria. — Szczególnie popularna jest historia o złocie, ukrytym na cmentarzu. Podobno w jednym z grobowców po wojnie zostały zakopane sztabki złota. Ludzie nie dają za wygraną, szukają. Nie był to pierwszy akt wandalizmu na naszym cmentarzu. — Z tym złotem, to może być prawda — powiedział Kuba. — Podczas praktyki studenckiej kilkanaście kilometrów stąd odkopaliśmy kuferek, w którym były szachy! Na początku się zdziwiliśmy, bo po co zakopywać w ziemi drewnianą szachownicę i metalowe piony? Ale potem kolega zaczął skrobać paznokciem po gońcu, który miał dość niezwykły kształt, i wtedy okazało się, że piony są ze szczerego złota. ?06 Kiedy tak siedzieli, jedli i opowiadali sobie niezwykłe historie, Matylda pierwszy raz od makabrycznego odkrycia na cmentarzu uspokoiła się i odprężyła. Ze wstydem pomyślała o swoich podejrzeniach wobec tych fajnych chłopaków. Poczuła się głupio, zwłaszcza wtedy, gdy złapała spojrzenie Wery pod tytułem: a nie mówiłam! — Ale uciekałyście z tego cmentarza, nie ma co, odważne panienki — zaśmiał się Maciek na wspomnienie panicznego odwrotu dziewczyn. — Nie ma się z czego śmiać. To wcale nie jest miły widok, takie otwarte groby. I nie wiadomo, czy przypadkiem nie wyrzucili z trumny zwłok? — mówiła powoli Matylda. — Nie wiadomo? To znaczy, że nie widziałyście, czy złodzieje otwarli trumny? — zdziwił się Maciek. — Żadna z was nie zajrzała do środka? Myślałyście, że z grobu wyskoczy bandyta i was zamorduje? — A co, nie mogło tak być? — rzuciła, patrząc spode łba, Matylda. — Gdyby się okazało, że nakryłyśmy ich na gorącym uczynku, myślisz, że nie zamordowaliby naocznych świadków? — Dobra, dobra, przyznajcie się — bałyście się zobaczyć nieboszczyka — zaśmiał się Maciek. — Uaaaa — wrzasnął nagle, aż podskoczyły przerażone. 107 I w tym momencie zgasło światło. Weronika złapała Matyldę kurczowo za rękę. — Nie wygłupiajcie się — zażądała kategorycznie Matylda. — Dość tych żartów. — Dzieci, co się stało? — dobiegło z pokoju wołanie pani Marii, która zaraz po kolacji poszła do siebie „uporządkować papiery", jak oznajmiła dzieciom. — Korki poszły? Dopiero wtedy Matylda uświadomiła sobie, że wraz z ciemnością zapadła również cisza. To znaczy — z pokoju Marii nie było już słychać śpiewających Starszych Panów, którzy zawsze towarzyszyli jej w pracy. Ach, więc to nie był głupi żart chłopaków, tylko po prostu awaria. — Jasiek, szukaj świec — wołała jego mama,-już otwierając skrzypiące drzwi od swojego pokoju. — Są w spiżarni, druga półka na prawo. Zapałki też tam znajdziesz. Szybko, bo się w tych ciemnościach zabiję. Chłopak po omacku ruszył w kierunku, gdzie powinny być drzwi do spiżarni, co rusz uderzając o jakiś przedmiot, stojący na drodze. Nagle kuchnię zalało białe, trupie światło. To księżyc wyszedł zza chmur i wisiał na wprost okna jak złote kółko wycięte z papieru i naklejone na granatowe tło. Był to widok fantastyczny i nierealny, tak samo jak blask, który rzucał księżyc. ? W tym momencie w drzwiach ?????? stanęła pan* Maria. — Rany boskie! — wrzasnął z przerażeniem ^a" ciek. W jasnym szlafroku, z twarzą pokrytą warstwą kremu, oblana białym światłem księżyca wyglądała ;ak wi(Jrno. Nie zwróciła uwagi na okrzyk przerażenia, tylko zauroczona patrzyła w kuchenne okno. Powiedziała- — Wygląda, jakby pan Bóg zaświecił nam swoją latarnię! Ale Matylda i Weronika nie patrzyły w okno tylko na podłogę, gdzie leżał wielki, trupio blady znak krzyża- Zanim pojęły, że to tylko cień framugi okna oś^e" tlonego przez księżyc, światło zabłysło ponownie. Stfa" chy rozpierzchły się po kątach. Znów był0 jasno j miło, wszyscy śmiali się z Maćka, którego wystraszył wid°k gospodyni, ale dziewczyny nie mogły Zapomnieć tz&° znaku. Znowu krzyż. To nie może być przypadek Rozdział X — To był omen — powiedziała Matylda, gdy tylko znalazły się na zewnątrz. —Wiesz, że mam rację! Weronika tylko kiwnęła głową. Była pod wrażeniem. Wszystkie podejrzenia, jakie żywiły wobec Maćka i Kuby, powróciły. — Powiedz mi, Weronika, czy to wszystko trzyma się kupy, bo ja już całkiem zgłupiałam — Matylda usiadła ze skrzyżowanymi nogami na materacu i okryła się śpiworem. Po deszczu temperatura wyraźnie spadła. — To mógł być przypadek, że widziałyśmy na cmentarzu postać podobną do pani Marii, ale powiedz mi, skąd w takim razie ona wszystko wiedziała? Zwróciłaś uwagę, jak się zdenerwowała na samą myśl o tym, że być może podejrzewamy ją o bieganie z łomem po cmentarzu albo dokopywanie się do trumien. Skąd wiedziała, co się stało, jeśli jej tam nie było? A Kuba i Maciek? Znowu wszystko układa się tak, że oni są najbardziej podejrzani. 110 — No, to już trochę przesadziłaś —Weronika aż zapiała z oburzenia. — Przecież jak odkryłyśmy te rozbite nagrobki, oni byli u proboszcza. Dogonili nas dopiero wtedy, gdy już wychodziłyśmy z cmentarza... — ... a raczej uciekałyśmy w panice — uściśliła Matylda. — I wcale nie przesadzam. Pomyśl chwilę. — I Matylda powtórzyła teraz na głos wszystko to, co przyszło jej na myśl podczas wizji lokalnej na cmentarzu, kiedy sierżant Żelazko mówił, że tego nie zrobiła jedna osoba, tylko co najmniej dwóch osiłków. — Mogli się włamać do grobów, kiedy szłyśmy do kościoła. Mogli zabrać to, czego szukali, i pójść na plebanię, żeby sobie zapewnić alibi — mówiła, patrząc przyjaciółce w oczy. — Pamiętasz, mieli ze.sobą pokaźne pakunki i byli ubłoceni. Niespodziewanie napatoczyli się na nas i postanowili skorzystać z okazji i wzmocnić swoje alibi. Nie chcieli, żebyśmy na nich czekały, prawda? Umówili się z nami na cmentarzu. Chcieli, byśmy miały czas odkryć te rozkopane groby. Rozumiesz? — to nie oni odkryli, tylko my. Oni zjawili się po wszystkim i odegrali rolę naszych wybawicieli. Dlaczego nie chcieli, żebyśmy z nimi poszły na policję? Może musieli jeszcze coś ukryć albo zabrać? Nie wiem, ale coraz mniej mi się to podoba. — Jak tak wszystko zebrałaś w całość, to i mnie się wydaje, że możesz mieć rację — powiedziała smętnie 111 Weronika. W duchu żegnała się już z ciepłym dotykiem dłoni Kuby. Nie wiedziała, że w tej samej chwili Matylda oczami wyobraźni widzi niewiarygodnie biały uśmiech Maćka. — Trudno, nie ma rady, musimy ich śledzić. — Matylda machnęła ręką, odganiając niechciany obraz. — Inaczej nigdy się nie dowiemy na pewno, czy mamy rację, czy tylko nam się wydaje. — Wydaje — machinalnie powtórzyła za przyjaciółką Weronika. — A, śledzić? Pewnie, możemy, nie ma sprawy. Już i tak przyzwyczaiłam się do tego, że tu się wstaje przed kogutem. — Lepsza najgorsza prawda niż najlepsze kłamstwo — powiedziała Matylda i zaśmiała się. Kiedy te same słowa mówiła do niej mama, myślała: gadanie! Teraz sama skorzystała z ulubionego zwrotu rodziców. Z tęsknotą pomyślała o mamie. Gdyby tu była, wszystko stałoby się o wiele prostsze. Ona na pewno wiedziałaby, co robić. Poczucie winy, wynikające z tego, że podejrzewają chłopaków albo panią Marię, albo wszystkich naraz, nie dawało jej spokoju. Kiedy myślała, że to niemożliwe, wtedy dowody same przemawiały przeciw nim. „A jeśli ich krzywdzimy? Jeśli podejrzewamy niewinnych ludzi? Boziu, gdyby tu była mama — pomyślała po raz kolejny. — Ha, ale mamy tu nie ma". 112 Maciek i Kuba przy kolacji na szczęście zdradzili, gdzie będą pracować nazajutrz. Matylda i Weronika postanowiły dotrzeć na to miejsce jeszcze przed nimi, idąc drogą na skróty, którą podczas grzybobrania pokazał im Jasiek. Opowiadał im, jak kiedyś zaskoczył mamę, kiedy pobiegł za nią tą właśnie drogą. Czekał pod szałasem i kiedy mama pojawiła się na drodze, mało co nie zemdlała, widząc syna, którego zostawiła przecież w domu. Zapomniała wtedy portmonetki, a w drodze powrotnej miała robić zakupy, więc Jasiek, spiesząc jej z pomocą, skorzystał z dróżki przez las, którą odkryli z Hanką jeszcze w dzieciństwie. Kiedy przyjaciółki rozmawiały o jutrzejszej wyprawie, Matylda machinalnie gryzmoliła długopisem plan drogi na chusteczce higienicznej. — Stąd wyjdziemy, tu zanurzymy się w las, a tu polanką na skróty — mówiła, wskazując palcem miejsca na planie. — Nieźle — skwitowała Weronika, patrząc z powagą na bazgrały Matyldy. Ale plan nie był im potrzebny. Wiedziały, gdzie trzeba zboczyć z drogi, żeby dotrzeć pod bacówkę przed chłopcami. Chciały się ukryć i obserwować. Może wreszcie coś się wyjaśni. Nie spały dobrze. Weronika mówiła przez sen, a Matylda nie mogła zasnąć z obawy, że nie obudzą się na 113 czas. Co chwilę świeciła latarką, żeby spojrzeć na zegarek. Nie miała pojęcia, jak to się dzieje, że chociaż wciąż się budzi, w tych krótkich okresach drzemki ciągle coś jej się śni. — Weronika, wstawaj — zawołała, kiedy usłyszała szczekanie psa, a potem charakterystyczny odgłos kół na piaszczystej drodze. — Wskakuj w spodnie. Idziemy za nimi. Weronika nie była całkiem przytomna, ale o dziwo — prawie ubrana, bo spała w spodniach. Teraz narzuciła tylko polar i mogły ruszać. Nie spieszyły się zbytnio. Wiedziały, że minie co najmniej godzina, nim nadejdą Kuba i Maciek. Po drodze, jak powiedzieli wczoraj przy kolacji, mieli jeszcze- wstą-pić na policję. Sierżant Żelazko prosił, żeby uzupełnili zeznania. Dziewczyny ukryły się za ścianką ledwie dychającej bacówki. Z tego miejsca miały wspaniały widok na poletko, wyznaczone biało-czerwona taśmą przez geologów. Mogły swobodnie obserwować, same pozostając w ukryciu. Chłopcy pojawili się szybko, nawet za szybko, pomyślała Matylda. Czyżby pobłądziły i wybrały jakąś inną, dłuższą drogę? Na razie jednak to nie było ważne. Maciek z Kubą byli coraz bliżej. Szli, prowadząc rowery. 114 Rozmawiali z ożywieniem, z daleka wyglądało tak, jakby się kłócili. Nie zatrzymali się tam, gdzie sami sobie wyznaczyli miejsce pracy, ale ku przerażeniu dziewcząt zaczęli zmierzać dokładnie w ich kierunku — w stronę bacówki. — Rany boskie, zaraz nas nakryją — pisnęła dramatycznie Weronika. Matylda tylko położyła jej rękę na ustach. Usłyszały fragment rozmowy: — ... niebezpieczne. Mogą skojarzyć, mówię ci, musimy przenieść... Ostatni dźwięk, jaki dobiegł ich uszu, wydał niedbale rzucony na ziemię rower. Potem wszystko się rozmazało, a głosy chłopaków odpłynęły gdzieś w niebyt. — ... no wreszcie, tak jest dobrze — usłyszała Matylda, otwierając jedno oko. Zobaczyła przed sobą zarośniętą twarz jakiegoś mężczyzny o nagim torsie. Ze strachu nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku, choć miała ochotę krzyczeć, a tymczasem on mówił do niej łagodnym głosem — Czy coś cię boli? Odezwij się. Po chwili ujrzała Weronikę, siedzącą pod drzewem. Miała głowę owiniętą mokrą szmatą, która okazała się koszulą ich wybawcy. — No, moje panny, dostałyście solidny cios w wasze piękne główki. Myślę, że nawet mocniej niż całkiem 115 niedawno ja — zażartował i puścił do nich oko, zadowolony, że obie są przytomne i czują się nieźle. „Przecież to kościelny", z trudem pomyślała Matylda, a każda myśl bolała, jakby szare komórki tłukły się jedna o drugą. Kościelny tymczasem tłumaczył, że znalazł je, leżące bez życia za bacówką, kiedy szedł obejrzeć wczorajsze straty na cmentarzu. Swoją koszulą zabandażował krwawiące czoło Wery, a teraz namawiał je, by jak najszybciej się podniosły i poszły z nim do lekarki we wsi. — Nie wiadomo, czy na tym się skończy, może wam się coś w tych głowach poprzestawiało od uderzenia. Pamiętacie cokolwiek? Widziałyście kogoś? Skąd pojawił się napastnik i czym was zdzielił? — Franciszek zasypał je pytaniami. Ale żadna z nich nic nie wiedziała. Nie usłyszały nawet, że ktoś za nimi stoi, jak więc mogły zobaczyć, czym zostały uderzone? — Nie, nie wiem — kręciła obolałą głową Weronika. — Dlaczego ktoś miałby na nas napadać? Komu zależy na tym, żeby nas skrzywdzić? — Też chciałbym wiedzieć, a i policja na pewno będzie ciekawa. Może to jakiś głupi żart, ale może nie? — zastanawiał się kościelny. — To wyście podobno odkryły rozkopane groby na cmentarzu. Może przestępcy was 116 widzieli? Może mają obawy, że coś zobaczyłyście, i chcą was nastraszyć? A swoją drogą, widziałyście kogoś wtedy na cmentarzu? — No co pan? Nikogo tam nie było! — powiedziała Weronika, przyciskając koszulę kościelnego do rany. — Kiedy przyszłyśmy, było już po wszystkim. Matylda siedziała cicho, przygryzając dolną wargę. Była wściekła: na siebie, za to, że nie zachowała czujności, ale przede wszystkim na chłopaków. Pewnie to ich sprawka. Zakradli się, zaszli je od tyłu i zdzielili czymś ciężkim w głowę. A one zemdlały, jak w kiepskiej powieści dla niewinnych panienek. — A tak z ciekawości: co wy tu robiłyście o tak wczesnej porze? Nie macie grzybów ani kobiałek na jagody. Już wiem — kościelnego nagle olśniło. — Pewnie panienki umówiły się tu z panami studentami na schadzkę. Widzę, że oni tu wyznaczyli taśmami swoje miejsce pracy. — Co pan takie rzeczy mówi! — Weronika zaczerwieniła się po czubki uszu. — A widział pan tu jakichś studentów? — zapytała trzeźwo Matylda. — No rzeczywiście, nie widziałem nikogo. Wystawili panny do wiatru, co? — zaśmiał się tubalnie, zupełnie jak ich gospodyni. — No, ale żarty na bok. Pytam serio — po co tak wcześnie panienki przyszły do lasu? 117 — My, no bo my, wie pan... — dukała Weronika, nieprzygotowana zupełnie na takie pytania. — Szkolimy się w topografii, bo po wakacjach zdajemy egzamin na tę sprawność, a na razie zupełnie nam nie idzie. — Matylda wyciągnęła z kieszeni i rozłożyła na trawie wymiętą chusteczkę higieniczną, na której niedawno bazgroliła drogę na skróty. Wolała pokazać ten kompromitujący ich topograficzne umiejętności dokument, niż przyznać się, że śledziły chłopaków. — Wiecie co, dziewczyny — kościelny z trudem oderwał wzrok od tego, co nazwały „planem drogi" — musicie się jeszcze wiele nauczyć, żeby zdać ten egzamin. Jeśli chcecie, mogę wam pomóc, ale póki có*nie chodźcie same po okolicy, bo przy takiej orientacji w terenie może się zdarzyć, że nie znajdziecie drogi powrotnej — zachichotał, jakby powiedział jakiś dobry żart. — My nie zdamy? — krzyknęła oburzona Weronika. — My, najlepsze w drużynie? My już zdałyśmy, a pan się na tym nie zna nic a nic! — Dobrze, już dobrze, nie chciałem was urazić — kościelny przypomniał sobie, że obie dziewczyny wymagają pomocy lekarza i starał się załagodzić to, co powiedział chwilę wcześniej. — Rozśmieszyły mnie te wasze 118 gryzmoły, ale ja wiem, że początki są trudne. Naprawdę mogę wam pomóc. Kiedyś latałem na szybowcach, trochę znam się na topografii. Jak chcecie, możecie mnie kiedyś odwiedzić na plebanii, pokażę wam, jak się rysuje takie mapki. — Ale my już naprawdę... — zaczęła Weronika, ale Matylda wpadła jej w słowo: — ... naprawdę przyjdziemy, bardzo chętnie, to fajnie, że ktoś nam pomoże — powiedziała głośno i wyraźnie. — A teraz zobaczmy jeszcze, co jest w tej bacówce. Może tam znajdziemy jakieś wskazówki, które pomogą nam ustalić sprawców. — Ho, ho, mówi, jak prawdziwy detektyw — ponownie huknął śmiechem kościelny. „Co go tak śmieszy" — pomyślała z niechęcią Matylda, ale podała rękę kościelnemu i pozwoliła sobie pomóc wstać z trawy. Trochę kręciło jej się w głowie. — No to chodźmy sprawdzić, może tam nawet siedzą przestępcy i czekają, aż odejdziemy, żeby uciec z miejsca przestępstwa. Kto wie — powiedział ze śmiechem kościelny. Ale nie było tam nikogo ani niczego. Żadnej skrzyni ze skarbem ani świeżo przekopanej ziemi, ani worka ze złotem, ani choćby nawet zgubionej rękawiczki, która mogłaby wskazać na właściciela i tym samym pomóc 119 ustalić sprawcę. Dosłownie nic godnego zainteresowania. W każdym razie nic, co zwróciłoby uwagę kościelnego. Ale obie dziewczyny zauważyły delikatne, świeżo ścięte jasne gałązki brzozy, ułożone na ziemi w kształt krzyża. Rozdział XI — Prawdopodobnie ktoś uderzył waszymi głowami o siebie, dlatego niewiele ucierpiałyście, chociaż czujecie ból — powiedziała sympatyczna lekarka, do której zaprowadził je kościelny. —Weronika ma tylko niewielką naskór-ną rankę. Odkaziłam i nalepiłam plaster. Mam nadzieję, że nic wam nie będzie, ale gdybyście poczuły mdłości, gdyby zdarzyły się wymioty, a do jutra głowa nie przestawała boleć — tu macie mój numer telefonu — podała im małą wizytówkę, na której wyczytały: „Iwona Marzec, internista". — Dzwońcie nawet w nocy, mam samochód, to przyjadę — powiedziała, żegnając się z pacjentkami. — Teraz na posterunek — zarządził kościelny, który, jak się okazało, czekał na nie na zewnątrz. — Po co? — zaprotestowała Matylda. — Przecież nic się nie stało. Nikogo nie widziałyśmy. Nic nie zginęło, nie okradziono nas ani nie zgwałcono. Nie ma o czym mówić. O co tyle szumu? 121 Kościelny okazał się jednak nieugięty. — W okolicy grasują bandyci, wszystko może mieć związek z tymi kradzieżami — tłumaczył dziewczynom. — Czy naprawdę myślicie, że ktoś dał wam w głowę dla zabawy? To było albo ostrzeżenie, albo ten ktoś nie chciał, żebyście zobaczyły coś, czego nie powinny-ście widzieć. Tak czy inaczej, trzeba o tym powiedzieć policji. „Jasne, nie chciał, żebyśmy zobaczyły to, czego widzieć nie powinnyśmy" — pomyślała zgryźliwie Matylda. Wciąż nie mogła sobie darować, że okazała się tak mało przewidująca i taka naiwna. Nawet nie usłyszała, kiedy ktoś podszedł od tyłu. Pamiętała tylko, że w momencie gdy traciła świadomość, przed oczami widziała obu chłopaków. „E, majaczę — skarciła się w myślach. — Nie mogli być obaj, bo jeden nas zaszedł od tyłu. Pewnie ich tylko słyszałam i założyłam, że stoją obok siebie". Sierżant Żelazko na ich widok ucieszył się, jakby dostał niespodziewany prezent. — A jednak panienki przyszły — zawołał z zachwytem. — Co się stało tym razem? Znowu jakieś włamanie? Nie umawiając się, opowiedziały policjantowi taką samą wersję jak kościelnemu. Uczą się topografii, dlatego 122 pomaszerowały rano do lasu, a kto dał im w głowę, nie pamiętają. Nikogo nie widziały. — Skoro panienki ranne, odwiozę do domu — zaofiarował się szarmancko sierżant Żelazko. I już nie było rady. Trzeba było wsiąść do przyczepy i z duszą na ramieniu, w huku i kurzu pozwolić się dowieźć do dworu. Pani Maria była wstrząśnięta. — Mój Boże — złożyła ręce i strzelała kostkami dłoni, aż ciarki przechodziły po plecach. — Napadli na was. I to dokładnie wtedy, kiedy byłam w pobliżu. — Matylda wymownie spojrzała na przyjaciółkę. —Ja nawet nie wiedziałam, że was nie ma w namiocie. Rano pobiegłam do Gazdowej po jajka. Nie przyszło mi do głowy, że wy gdzieś tam obok potrzebujecie pomocy. Przecież jakby wam się coś stało, to Widlecki by mi tego nie darował. No, ale co ja mam robić? Przecież nie mogę was zamknąć pod kluczem ani chodzić wszędzie za wami. Co mam robić? — Przede wszystkim proszę się uspokoić, pani Mario — powiedział sierżant Żelazko. — Będziemy mieć panienki na oku. — Hanka, Jasiek, co wam jest, czego tak siedzicie pod oknem, jakbyście ducha zobaczyli? — pani Maria, nie tracąc rezonu, przywoływała do porządku swoje dzieci. 123 Brat i siostra siedzieli na taboretach pod oknem, skuleni jak kury na grzędzie. Nie wtrącali się do rozmowy, nie pytali o nic. — Czy wy przypadkiem nie macie zamiaru chorować? — zaniepokoiła się nagle ich matka. — Pokazać mi tu głowy. — Mamo, ja się boję — wydukała wreszcie Hanka. — A jak nas wszystkich pomordują? — Nie bądź głupia — odezwał się Jasiek, zanim jego matka wygłosiła zwyczajową tyradę. — To, co im się zdarzyło, to był jakiś wygłup tutejszych chłopaków. Miastowe dziewczyny przyjechały, to trzeba je poderwać. Wiejskie zaloty! Pamiętasz Hanka, jak w zeszłym roku Mietek Kałuża powiązał ciebie z Bożenką warkoczaTni? To jest trochę podobny żarcik, no nie? — I ja tak myślę — powiedziała nagle Matylda. — Gdyby ktoś nas chciał naprawdę skrzywdzić, uderzyłby solidnie łomem. A ten ktoś sobie z nas zakpił. Zderzył nas głowami. To nie ma nic wspólnego z kradzieżami w kościołach ani z włamaniem na cmentarzu, mówię wam. Dajmy już temu spokój, bo i tak koła nie wymyślimy. Nikt z obecnych nie uwierzył w ani jedno słowo tego przemówienia, ale atmosfera wyraźnie zelżała. — Zje pan z nami, sierżancie — gospodyni raczej stwierdziła, niż zapytała. 124 Matylda nie po raz pierwszy pomyślała, że dla pani Marii jedzenie jest sposobem na rozwiązywanie wszystkich problemów. Weronika dyskretnie wykonała posuwisty gest rękami — jakby wsuwania łopatą ciasta do pieca. Baba Jaga! Jak na komendę zaczęły chichotać. Nie mogły się uspokoić, jakby w ten sposób uchodziło z nich poranne napięcie. — Iz czego się śmiejecie? To takie śmieszne, że dostałyście po łbach? — chciała wiedzieć pani Maria. —Ja tu się zamartwiam, a one boki zrywają. — Są młode, niech się śmieją — powiedział ugodowo sierżant Żelazko. Hanka z Jaśkiem też nie mogli się powstrzymać. W końcu rozśmieszyli i policjanta, i panią Marię. Rechotali, trzymając się za brzuchy, kiedy drzwi kuchni otwarły się i na progu stanęli Maciek i Kuba. — Stary, chyba złapali włamywaczy — zamiast „dzień dobry" powiedział Kuba. — Patrz, Werka nawet odniosła rany. Z czego się tak śmiejecie jak głupi do sera? Powiedzcie coś. Co się stało Weronice? — Hej ludzie, co jest? — zawołał komicznie Maciek. — Jak to takie śmieszne, to my też chcemy się pośmiać. — Mówiąc prawdę, to nie bardzo jest się z czego śmiać. Tu raczej jest powód do płaczu, ale nerwy nie 125 wytrzymały — gospodyni ocierała fartuchem załzawione od śmiechu oczy. Uspokoiła się pierwsza, a po niej wszyscy po kolei. — No to co jest, stało się coś? — nie dawał za wygraną Maciek. — A co, pewnie nic nie wiecie? — zapytała z ironią Weronika. — Rzeczywiście, nic nie wiemy, cały dzień pracowaliśmy na poletku w lesie. Jak waszym zdaniem mieliśmy się czegokolwiek dowiedzieć? — zdziwił się Kuba. — Dziewczęta miały wypadek — ucięła zarzewie kłótni pani Maria. — Rano poszły do lasu, by podszkolić się w topografii, trafiły w pobliże tego waszego poletka, bo mówią, że widziały biało-czerwone taśmy, i niespodziewanie dostały w głowę tak mocno, że obie padły bez czucia. Na szczęście znalazł je kościelny, udzielił pierwszej pomocy, zatargał do lekarki, a potem na policję — stąd u nas sierżant Żelazko, który był tak dobry, że odwiózł obie ranne swoim junakiem. — A swoją drogą, czy wyście niczego nie widzieli ani nie słyszeli? Przecież to wasze miejsce pracy — sierżant czuł się trochę głupio po tym niekontrolowanym wybuchu śmiechu i teraz nadrabiał gorliwością tamto, jak mu się zdawało, złe wrażenie. — To co możecie mi powiedzieć? ?26 — O której godzinie to się stało? — spytał rozsądnie Kuba. — No, zaraz po siódmej — powiedziała ostrożnie Matylda. — Zaraz po siódmej? To przecież o tej porze myśmy tam akurat przyszli — zdziwił się Maciek. — No właśnie! I nic nie widzieliście ani nie słyszeliście! To dziwne, prawda? — "Weronika nie mogła sobie darować złośliwości. — Zresztą my potem też was nie widzieliśmy, bo was tam już nie było. — Rany boskie, Maciek, to były one! — Kuba nagle zbladł. ,Weronika czerwienieje, on blednie, ale się dobrali" — pomyślała mimochodem Matylda. — Rzeczywiście, już dochodziliśmy do bacówki, kiedy w krzakach usłyszeliśmy jakiś szelest, który przypomniał nam o złodziejach i o tym, że zapomnieliśmy wstąpić na posterunek — mówił dalej Maciek. — No to zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy złożyć zeznania. Ale do głowy nam nie przyszło, żeby sprawdzać, co się rtisza w lesie. Myśleliśmy, że jakieś zwierzę. — To by się zgadzało — przytaknął Żelazko. — Przyszli do mnie zaraz po wpół do ósmeJ- Całe to zajście musiało ich ominąć. Pewnie, jak wrócili na polanę, już było po wszystkim. Matylda poczuła nagle wielką ulg?- To nie oni! Nie 127 mylił jej wzrok, kiedy widziała ich obu, zanim straciła świadomość. No dobrze, ale w takim razie kto je zaatakował? Po raz kolejny musiały opowiadać, co się wydarzyło w lesie, i rozmyślania o tym, kto dał im po głowach, Matylda odłożyła na później. — Wyjaśnijcie mi jeszcze jedno — nie dawał za wygraną Kuba. — Dlaczego poszłyście do lasu tak wcześnie? Może po prosu nas śledziłyście, co, dziewczyny? Matylda spojrzała na Werkę i pomyślała, że pewnie wygląda tak samo jak przyjaciółka: cała czerwona, z płonącymi uszami, które aż ją piekły. Usłyszała w głowie głos mamy: najlepszą obroną jest atak. — Idiotyczny pomysł — powiedziała. — Nie jesteście dla nas aż tak ważni, żebyśmy was musiały śledzić. Nie chciałyśmy po prostu robić przykrości Hance i Jaśkowi, nie biorąc ich ze sobą. Jeszcze by pomyśleli, że nie lubimy ich towarzystwa, a to nieprawda. Żeby się czegoś nauczyć, musimy potrenować same — oni za dobrze znają teren. Dlatego wstałyśmy rano, sądząc, że wrócimy, nim zorientują się, że nas nie było. Zobaczyła zdziwione, ale i pełne podziwu spojrzenie Weroniki i wiedziała, że tę potyczkę wygrały. Jednak nadal nie dawało jej spokoju pytanie: komu zależało, żeby je nastraszyć i uciszyć? I czy to było ostrzeżenie, 128 żeby trzymały buzię na kłódkę? Jeśli tak, to są w niebezpieczeństwie, bo złodzieje myślą, że one wiedzą coś, o czym tak naprawdę nie mają pojęcia! — Dziewczyny, jutro rano przyjeżdżają nasi przyjaciele z Warszawy. Tak, tak, ci od łódki. Będą żeglować po jeziorach cały miesiąc. Zabieramy się z nimi na weekend. Płyniecie z nami? — Maciek nie czekał nawet, aż Kuba przyjdzie na śniadanie, tak mu się paliło z tą wiadomością dla dziewcząt. Konkretnie — do jednej, bo całe to przemówienie skierował wyraźnie w stronę Matyldy. — Jasne, że płyniemy—Weronika nawet nie spojrzała na koleżankę, bojąc się, że może mieć coś przeciwko temu. Ale Matylda znów ją zaskoczyła. — Pewnie, to świetny pomysł — przytaknęła, a Maciek z radości złapał ją wpół i obrócił parę razy po kuchni. — No to co, jedziemy? — Ale pamiętacie, co mówiła pani Maria? Że puści nas najwyżej na jeden dzień, bo jest za nas odpowiedzialna — Matylda zawsze umiała dorzucić łyżkę dziegciu do beczki miodu. — No to musimy się spytać... — O co spytać? — powiedzieli chórem Kuba i pani Maria, pojawiając się równocześnie na progu kuchni. Zaczęli mówić wszyscy jednocześnie. 129 — Cisza — huknęła nagle basem gospodyni. — Robicie taki rejwach jak baby na targu. Jeśli udało mi się dobrze zrozumieć, to panowie chcą wypłynąć w dwudniowy rejs i zabrać z sobą Matyldę i Weronikę, czy tak? — Tak — potwierdził Maciek. — No to proszę bardzo, płyńcie, krzyżyk na drogę — powiedziała pani Maria, robiąc w powietrzu znak krzyża. — Jak to, pani się zgadza? — zdziwili się wszyscy naraz. — Zgadzam się, a nawet uważam, że w tej sytuacji to najlepszy pomysł z możliwych — pani Maria usiadła, nagle jakaś pomniejszona i już całkiem niepodobna do Baby Jagi. — Tutaj one nie są bezpieczne. Boję się? że ktoś chce was skrzywdzić, dziewczęta — zwróciła się wprost do nich. — Płyńcie, chociaż dwa dni nikt nie będzie na was dybać, a ja może się trochę uspokoję. Za to wy — zwróciła się do Maćka i Kuby — macie ich pilnować jak najcenniejszego skarbu. Gdyby im się coś przytrafiło, Widlecki wydłubie mi oczy, ale wcześniej ja dopadnę was! Nim Hania z Jaśkiem nadeszli na śniadanie, cała czwórka w najlepsze omawiała już plany wyjazdowe. Jasiek zmarkotniał, bo jemu nikt nie zaproponował wyprawy, a i Hanka nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. 130 pozostali starali się wytłumaczyć im, że trzeba mieć kartę sternika, umieć pływać i że taka praca na jachcie to ciężka harówka, ale byli tak wyraźnie rozradowani czekającą ich wyprawą, że nie przekonali ani Jaśka, ani Hanki. Na szczęście odezwała się ich matka: — Mówcie, co chcecie, ale i tak bym was nie puściła, nawet gdybyście umieli pływać. Koniec dyskusji, rozejść się — wydała iście wojskową komendę, aż delikatnie zadrżał jej koniuszek nosa. Znowu wyglądała normalnie, to znaczy jak Baba Jaga. Rozdział XII Tym razem to Weronika zbudziła Magdę. — Wstawaj, musimy się przygotować — ponaglała, potrząsając koleżanką. — Zobacz, jaki piękny dzień. Rzeczywiście, po kilku markotnych i na ogół deszczowych dniach wstał wreszcie piękny, lekko zamglony poranek. „Ale będzie upał", pomyślała radośnie Matylda, przeciągając się w swoim śpiworze. — Daj spokój, Weronika, przecież oni jadą z Warszawy, ciągną żaglówkę na przyczepie. Najwcześniej będą tu o dziesiątej — powiedziała uspokajająco do koleżanki. Ale już nie spała. „Reisefiber2", pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem, bo tak właśnie mówiła zawsze jej mama, kiedy ojciec gorączkował się już na dwa dni przed każdym wyjazdem. „Ci moi rodzice to dopiero okazy" — myślała o nich z przyjemnością. Mama, roztrzepana, 2 Reisefieber — (z niem.) „gorączka podróżna". W wolnym tłumaczeniu: podniecenie towarzyszące wyjściu, wyjazdowi, podróży. 132 niczego nie umiała porządnie zaplanować. Za to ojciec spokojny, poukładany. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, dlatego każdą sprawę załatwiał parę dni przed podróżą. Nie było mowy, żeby mogli się ruszyć, jeśli czegoś, co sobie zaplanował, nie załatwił do końca. Ile razy obie z mamą wściekały się na niego. Czekały w samochodzie, gotowe do drogi, a tato jeszcze dzwonił, wracał, sprawdzał. „Niedobrze, myślała dalej Matylda, gdyby to on wysyłał telegram do stryjka, na pewno wszystko byłoby w porządku". Ale z drugiej strony — nie miałaby tak szalonych wakacji. Czy stryj zabrałby je na żaglówkę? Na pewno nie! Czy mogłaby bawić się w detektywa? Śledzić chłopaków, odkrywać rozgrzebane groby i dostawać po głowie? Dotknęła obolałego miejsca i uśmiechnęła się. „Nie jest źle" — pocieszyła się w duchu i powoli wyczołgała się ze śpiwora. Spakowane, zwarte i gotowe poszły do dworu na śniadanie. — O, ksiądz proboszcz. Dzień dobry — powiedziały równocześnie, zdziwione wizytą osoby duchownej o tak wczesnej porze. — Mówiłem wam, że będę tu w sobotę — przypomniał ksiądz, odrywając się od papierów, nad jakimi ślęczeli razem z panią Marią. — Kiedyś to trzeba zrobić. Cała ta inwentaryzacja uświadomiła mi, ile mamy 133 w kościele wspaniałości. A raczej — ile mieliśmy — posmutniał nagle. — Maria obiecała zawieźć do komendy powiatowej te wszystkie zapiski, mogą być pomocne w ujawnieniu sprawców. Policjanci będą wiedzieli, czego szukać. Poślą zdjęcia i opisy do Warszawy, bo złodzieje na pewno nie zechcą pozbywać się łupu na naszym terenie. Tu by szybko wpadli, ludzie są już wyczuleni. Wszyscy w okolicy wiedzą o napadach na kościoły. Ale, ale — słyszałem od Marii, że i wy dostałyście po głowie? — No, to wy sobie gadajcie, a ja przygotuję śniadanie. Niech proboszcz zbiera te papiery, skończymy później, bo zaraz zejdą się wszyscy i zacznie się ruch jak na Marszałkowskiej — zaśmiała się gospodyni. — Ja pani pomogę — zadeklarowała się WeToni-ka. — Może pokroję chleb? — Ja też chętnie coś zrobię — dodała Matylda, wstając od stołu. — Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Opowiedzcie proboszczowi waszą przygodę, a ja zrobię jajecznicę — powiedziała wesoło pani Maria i ruszyła w stronę lodówki po jajka. Chłopcy nadeszli dopiero wtedy, gdy domownicy i ich goście kończyli jeść jajecznicę. — Szczęść Boże — przywitał się od progu Maciek. — Znowu coś nas ominęło! — Poruszył nozdrzami jak pies 134 myśliwski. — A, tym razem to była tylko jajecznica. Nic straconego. Kuba, bierz patelnię i do roboty — zaśmiał się w kierunku przeciągającego się w drzwiach kolegi. — On jest mistrzem patelni, żałujcie, że na nas nie poczekaliście. — Ja osobiście tylko jednego żałuję — że nawet w sobotę nie pozwolą się człowiekowi wyspać — jęknął od drzwi Kuba. — Kompletnie powariowaliście, czy co? Przecież oni nie będą tu przed dziesiątą, a jak znam Wojtka, to przyjadą pewnie koło południa. Więc po co ten pośpiech i pobudka w środku nocy? — zrzędził, ale już sięgał po patelnię, mile połechtany pochwałami przyjaciela. Po śniadaniu dla zabicia czasu rozłożyli na stole planszę do gry w scrabble. Ale gdy wskazówki zegara zbliżały się do godziny dziesiątej, nikt już nie mógł się skoncentrować. Nasłuchiwali, ciągle ktoś podchodził do okna. Pierwszy usłyszał ich Jasiek. Było może wpół do jedenastej. — Są — wrzasnął jak oparzony, zrywając się od stołu tak nagle, że kostki scrabble poleciały na podłogę. — Przyjechali, słyszę samochód. I już go nie było. Kuba, Hanka i Maciek wybiegli za nim. Dziewczyny, nagle skrępowane sytuacją, stanęły 135 pośrodku kuchni i czekały. Za chwilę będą musiały poznać nowych chłopaków, z którymi miały spędzić dwa dni. Matylda spojrzała na Werę i złapała jej wzrok. Lustrowały się uważnie. „Nieźle", oceniła Matylda. Weronika miała na sobie białe, krótkie szorty i czerwoną koszulkę bez rękawów. Wysoka, długonoga, opalona, z krótko obciętymi włosami wyglądała dobrze, choć brakowało jej wyraźnych atrybutów kobiecości. „Nieźle", pomyślała w tym samym momencie Weronika, oceniając przyjaciółkę. Granatowe szorty, żółta bluzka, opinająca się na jej ładnym biuście, włosy wysoko zebrane w koński ogon. — No to gdzie są te wasze laski? — usłyszały z sieni i zaraz potem drzwi otwarły się z hukiem. — Fki, fiu — gwizdnął śniady brunet i natychmiast wyciągnął rękę do czerwonej po uszy Wery. —Jestem Wojtek, a to mój młodszy braciszek Jacek — dokonał prezentacji. I nie dając nikomu dojść do słowa, mówił dalej — Słyszałem, że macie gitarę, znacie szanty i w ogóle — stare z was żeglarki. To prawda? — Wojtek, ucisz się na chwilę — zaśmiał się Maciek. — Przepraszam wszystkich, on tak zawsze, gęba mu się nie zamyka. Poznaj naszą gospodynię i jej gości. To jest pani Maria, to ksiądz proboszcz, doświadczony ostatnio przez los — przedstawiał po kolei — a to 136 Hanka i Jasiek, dzieci naszej żywicielki. Ta blondynka to Matylda, a brunetka — Weronika. No, teraz możesz gadać dalej. I gadał. Całe dwa dni rejsu pozostawały pod znakiem Wojtka. Od razu objął dowództwo nad wyprawą. Nie pytał nikogo o zdanie, tylko dyrygował, zarządzał, wydawał komendy. Robił to jednak dowcipnie i z takim wdziękiem, że nikt nie protestował. Na żeglowaniu znał się jak mało kto. Dziewczyny od razu dostały miejsce przy szotach3. Kiedy założyły swoje rowerowe rękawiczki bez palców, Wojtek aż gwizdnął z podziwu. — Nieźle przygotowane babki — powiedział z pochwałą w głosie. — Wy naprawdę znacie się na tym fachu. Dzień był słoneczny i wietrzny — czy można sobie wyobrazić piękniejszą pogodę na żagle? Jacek, brat Wojtka, od razu zajął się kuchnią. Weronika była mu bezgranicznie wdzięczna. Obawiała się, że jako dziewczyny zostaną zapędzone do garów, a ona serdecznie nienawidziła gotowania. Biorąc pod uwagę jej upodobanie do jedzenia, było to zdumiewające, ale Weronika naprawdę nie umiała zrobić nawet jajecznicy. Matylda nie mogła wyjść ze zdumienia, jak zręcznie jej 3 Szoty są to liny na żaglowcu, służące do naprężania żagla i ustawiania go odpowiednio do wiatru. 137 koleżanka unikała kuchennych obowiązków na różnych obozach, nigdy nie zdradzając się z brakiem talentu w tej dziedzinie. Dziewczyny wybierały szoty, Wojtek na zmianę z Kubą trzymali ster, a Jacek z Maćkiem grali pod pokładem w karty i pichcili. Dopiero kiedy po południu wiatr potężnie dmuchnął i bardzo ciężko było utrzymać naprężone żagle, chłopcy zastąpili przy szotach Weronikę i Matyldę. — Gdzie zawijamy? — zapytał zwięźle Jacek, wyłażąc spod pokładu z mapą w rękach. Pochylili się nad nią we trzech: Maciek, Jacek i Wojtek. Kuba przejął ster. Wszyscy byli już głodni i zmęczeni słońcem. Matylda czuła, że piecze ją skóra na ramionach, chociaż była jtiż trochę opalona i wysmarowana kremem z mocnym filtrem przeciwsłonecznym. Z zazdrością patrzyła na Werę. Jej śniada karnacja skutecznie chroniła od poparzeń, a Weronika wyglądała fantastycznie — jak półkrwi Indianka. „Pocahontas", pomyślała Matylda, gdy koleżanka wychynęła spod pokładu z kromką chleba w zębach, obwiązana w pasie czerwoną chustą i z czerwoną przepaską na czole. — Słuchajcie, dopiero piąta, płyńmy na Kirsajty — zaproponował Wojtek. Matylda zajrzała mu przez ramię i z przerażeniem stwierdziła, że mają przed sobą jeszcze co najmniej dwie 138 godziny rejsu, i to przy korzystnym wietrze. Widziała, że Weronika też ma już dość. Zresztą marzyła o toalecie, choćby w zwykłych krzakach, ale wstyd jej było mówić o tym głośno. Była wdzięczna Maćkowi, gdy wskazując na mapie bardzo nieodległy punkt, oznajmił: — Tu, w pobliżu Sztynortu, jest binduga4. Nocowaliśmy tam w ubiegłym roku, prawda, Kuba? Nie ma ludzi, ale za to jest ubikacja — co prawda drewniana, ale zawsze (Matylda pomyślała, że Maciek chyba czyta w jej myślach) — i dobrze przygotowane biwakowi-sko. Można rozpalić ogień i zjeść jak ludzie — przy stolikach. Ja proponuję zawinąć tam. Darujmy sobie teraz Kirsajty. Jeśli jutro będzie wiało tak samo jak dziś, możemy skoczyć na rybki do Sztynortu i jeszcze trochę pomamramy, nim trzeba będzie wracać. Co wy na to? Zaśmiali się wszyscy. Czuli się wtajemniczeni. Nikt nie musiał pytać, co oznacza owo „mamranie", bo wszyscy wiedzieli, że w slangu żeglarzy jest to po prostu pływanie po przepięknym jeziorze Mamry, drugim co do wielkości w Polsce. — A wy, co sądzicie, dziewczyny? — Wojtek przypomniał sobie wreszcie, że mają na pokładzie gości. Ale tak 4 Binduga — dzika przystań dla łódek i żaglowców. 139 naprawdę szukał sprzymierzeńców. — Nocujemy na Kir-sajtach, co nie? Tam jest zatoczka z fantastycznym wiejskim sklepem, otwartym do zmroku. No to jak, płyniemy czy macie już dość? — pytał z nadzieją, że go poprą. — Trochę pieką mnie ramiona, ale mogę zarzucić bluzkę, nie ma sprawy — powiedziała Matylda z ociąganiem. W końcu zostały zaproszone, nie wypada marudzić. Weronika nie miała takich oporów. — Ja jestem głodna — powiedziała zdecydowanym głosem. — A ja mam gotową kolację — rozstrzygnął spór Jacek. — Parkujemy. Słońce stało jeszcze wysoko, gdy dobijali do dzikiej bindugi. Dziewczyny chichotały, kiedy chłopcyznosili je na rękach z pokładu przez pień powalonego drzewa, do którego przycumowali. Ich łódka to był Mak 818. Odnowiona, wypieszczona przez właściciela, jedna z piękniejszych łódek pływających po mazurskich jeziorach. W latach osiemdziesiątych zbudowano w Polsce jedynie cztery modele takich Maków. Łódź była doprawdy piękna — jak rasowy koń — choć podobnie jak on, naro-wista i nie zawsze posłuszna. Schodki miała na rufie. Wygodne, gdy trzeba było zejść do wody podczas żeglowania, ale jeśli przybiło się do brzegu dziobem, trzeba było skakać z pokładu. 140 — Panie i panowie, podano do stołu — zakomunikował komicznie Jacek, stając na dziobie łodzi z garnkiem w ręku, w białej, wysokiej czapce, zrobionej z gazety. — Brydż czy grzyby? — chciał wiedzieć Maciek, gdy kończyli obfite porcje makaronu z sosem. — Brydż — natychmiast zdecydował Wojtek. — Szkoda czasu na grzyby. Dziewczynom zrzedła mina. — A my co? Mamy iść spać? — spytała rozżalona Weronika. — Wy — do garów. Ktoś to musi pomyć. Ja gotowałem, wy sprzątacie — odezwał się Jacek, jak zwykle oszczędny w słowach. — Smażone na maśle kurki, maślaki, borowiki — rozmarzył się nagle Kuba. — A może zróbmy tak: najpierw krótkie grzybobranie, potem długi brydż? Nagle zaczęli mówić wszyscy naraz. Każdy miał inny pomysł na koniec dnia. — W takim razie ja idę pływać. Idzie ktoś ze mną? — Wojtek bez żalu zrezygnował ze swojego pierwotnego pomysłu, zrzucił bluzę i nie czekając na odpowiedź, pobiegł do wody. — Jasne — zapaliła się Weronika. —Ja idę. Matylda, chodź, popływamy. — I już zaczęła się wdrapywać na pokład, żeby przebrać się w strój kąpielowy 141 W wodzie dołączył do nich Jacek. Był świetnym pływakiem. — Kuba z Maćkiem wybrali grzyby — powiedział, wynurzając się tuż obok dziewczyn. — Będziecie miały zajęcie, gdy siądziemy do kart, bo nie mam wątpliwości, że przyniosą torbę grzybów. Po tych kilku dniach deszczu na pewno jest ich mnóstwo. Woda dawała cudowną ochłodę po całodziennym upale. Wysuszone słońcem i wysmagane wiatrem ciała chłonęły wilgoć niczym gąbka. Trochę pływali, ale głównie pluskali się jak dzieci. — Szkoda, że poszli — wysapała Weronika do Matyldy, gdy już stały na pokładzie i wycierały się do sucha. „Żałuje, że Kuba nie widział, jak pływa", pomyślała zgryźliwie Matylda. Ale i ona sama trochę żałowała, bo żadna z jej koleżanek nie pływała tak piękną, krytą żabką. Nie zaszkodziłoby, gdyby i Maciek to zobaczył. Szkoda im było, że Wojtek zabronił skoków z pokładu do wody. Powiedział: jutro poskaczemy, ale na pełnym jeziorze. Tutaj dno może być niebezpieczne. Trzeba przyznać, miał autorytet. Nikt, nawet jego brat, nie próbował dyskutować. Rozdział XIII — Gdzie oni są, do licha — marudził Wojtek, gdy przebrani w suche ciuchy siedzieli na pokładzie i popijali drinki ze swoich kubeczków. Weronika była trochę zła, że nie dostała piwa, ale Wojtek wyjaśnił jej krótko, że obiecał pani Marii dbać o nie jak o własne siostry, a niepełnoletniej siostrze nie dałby alkoholu. Dostały za to schłodzoną w zęzie5 pepsi z dwoma plasterkami cytryny. Ostatecznie, może być. Nawet Matylda nie protestowała, choć Weronika znała jej zdanie na temat coli i pepsi, i teorię dotyczącą zgubnego wpływu tych napojów na zęby. Matylda miała hopla na punkcie zębów, nie używała ani mocnej herbaty, ani kawy, ani niczego, co mogłoby źle wpłynąć na nieskazitelną biel jej uśmiechu. Weronika podśmiewała się 5 Zęza — dolna, wewnętrzna część kadłuba statku, najniżej położona, zawsze zanurzona w wodzie, dlatego najchłodniejsza. W nowoczesnych żaglówkach znajdują się tam schowki służące np. do przechowywania jedzenia czy napojów. 143 z koleżanki, bo to było jej zdaniem trochę przesadzone. Ale w skrytości ducha podziwiała upór i konsekwencję Matyldy — cechy, których sama nie miała. Patrzyła teraz spod przymrużonych powiek, jak Matylda delikatnie pociągała przez rurkę brunatny napój. — Kurczę, jak zaraz nie wrócą, to siadamy z dziewczynami do remika — Wojtek był wyraźnie zły. — Czemu do remika? Nie chcesz już grać w brydża? — zapytała niewinnie Weronika. — Chcę, nawet bardzo chcę, ale... —Wojtek odwrócił się gwałtownie w jej stronę. — To znaczy, że wy gracie? — Trochę — powiedziała skromnie Matylda. Byli przy trzecim robrze6, kiedy wrócili Kuba*2 Maćkiem. — O nie, panowie, teraz czekajcie — zgrzytnął zębami Wojtek. — Niech was szlag! Gdyby nie wasze koleżanki (tu Weronika spłonęła rumieńcem), to musiałbym uznać, że dzień jest zmarnowany. Powiedziały, że grają „trochę". Kurczę, mogliście nas uprzedzić. Musimy się odegrać, nie ma mowy. Maciek z Kubą śmiali się zdumieni, bo sami nie wiedzieli przecież, że dziewczyny grają w brydża. Przez 6 Rober — (ang. rubber) etap gry w brydża, wista lub winta zakończony podliczeniem zdobytych lub utraconych punktów. 144 prawie trzy tygodnie wspólnego pobytu we dworze, zdarzyło się tak wiele i wszyscy mieli tak wypełnione dni, że nikomu nie przyszło do głowy zabijać czas kartami. — Gdzie wyście byli tak długo? — chciał wiedzieć Jacek, patrząc na mizerne efekty grzybobrania: parę kurek, koźlarzy, ani jednego prawdziwka. — Chyba mieli tu gdzieś umówioną randkę — zakpiła Matylda, zbierając ze stołu ostatnią lewę7 wygranego szlemika8. Zdziwiła się gwałtowną reakcją Maćka: — Jaką randkę, co ci przyszło do głowy — powiedział podniesionym tonem. — Robiliśmy rekonesans. Tu w pobliżu jest fajny ośrodek żeglarski, zamówiliśmy na rano śniadanie dla wszystkich. Kosztuje grosze, a na miejscu są prysznice i prawdziwe toalety. Jeszcze przynieśliśmy grzyby, a tu taka wdzięczność. — Dobrze, ja tylko żartowałam — powiedziała zdziwiona jego nieoczekiwanym wybuchem Matylda. — Zmieniamy się, Weronika. Niech grają, a my oczyścimy te grzyby i pośpiewamy wam, chcecie? — Tak — powiedział krótko Jacek. — Losujemy, kto z kim? — zwrócił się do Kuby. Lewa — inaczej wziątka; karty, które zabiera rozgrywający. Szlemik — wzięcie przez rozgrywającego dwunastu lew na trzynaście kart, biorących udział w grze. 145 — Ja wchodzę za Matyldę — oznajmił Maciek. — Nieźle, kobieto, dziękuję — potrząsnął jej ręką, spoglądając na kartkę z wynikami. — Nie ma mowy, gramy od początku — Wojtek był naprawdę zły: nie dość, że został zmuszony do wcześniejszego zwinięcia żagli, to na dodatek ucierpiał jego honor. — Przegrał z babami. I to z takimi małolatami! — chi-chrała się Weronika, skrobiąc bez przyjemności przyniesione grzyby. — Matylda, czy oni chcą je dzisiaj zjeść? — No chyba tak, bo do jutra wszystkie zrobaczywie-ją. Ale sama widzisz, jak tego mało. Będzie dla każdego najwyżej po łyżce. Się wysilili, nie ma co — zakpiła. A potem były już tak zmęczone, że nawet nie sięgnęły po gitarę. Każda weszła do swojego śpiwora. Usnęły od razu. Nie słyszały nawet chłopców, wracających na pokład. Na obstalowane w stołówce śniadanie zdążyli w ostatniej chwili. Wojtek był wyjątkowo małomówny i mimo porannej kąpieli ciągle jakiś zaspany. Mimo to wsunął trzy porcje naleśników — o jedną więcej niż Weronika. Kelnerka przyniosła do stolika rachunek. Maciek spojrzał i zaśmiał się. — Coś nie tak? Za dużo? — przestraszyła się kobieta. 146 — Wszystko w porządku — uspokoił ją chłopak. — Jak wam się opłaca taki tani biznes? Chyba musicie mieć dużo klientów. — W tygodniu tak — przyznała kelnerka. — W niedzielę rzadko kto przychodzi. Ludzie dłużej śpią. Wczoraj nie wszyscy jednak chyba spali — zakończyła sarkastycznie. — Czemu? Coś się stało? — włączyła się do rozmowy Matylda. „Znowu wietrzy sensację", pomyślała z irytacją Wera. — No stało się, stało. Ktoś nam wczoraj ukradł z podwórka rowery i razem z koleżanką szłyśmy w nocy pięć kilometrów na piechotę. Mało przyjemne, nie? — spojrzała po nich, jakby się spodziewała, że oni coś wiedzą o tej kradzieży. — No, to pech — skomentował Maciek i nie bardzo wiedział, co ma jeszcze powiedzieć. — Niech pani zgłosi kradzież na policji — poradziła Matylda. — Po co? Spiszą protokół, a za dwa tygodnie przyślą zawiadomienie, że umorzyli postępowanie, bo nie trafili na ślad złodziei. Tu w sezonie kręci się pełno obcych. Znalazły się jakieś łazęgi, co to potrzebowały na pół litra. Taki dobry rower przepiją przez jedną noc — zirytowała 147 się nagle kelnerka. Strzepnęła ścierkę o kolano i zaczęła zbierać naczynia ze stołu. — No i jak wam się podoba to miejsce? — zapytał Maciek po jej odejściu, z dumą rozpierając się w krześle, zadowolony po uregulowaniu komicznie niskiego rachunku. — Nieźle karmią, co? Za takie pieniądze w Warszawie nie pożywi się nawet jedna osoba, a my tu w szóstkę najedzeni i zadowoleni. — I to jak! — Weronika rozpięła guzik w obcisłych dżinsach. — Weronika, ty nie wchodź do wody, bo pójdziesz na dno — zaśmiał się Kuba z podziwem. — Gdzie to się mieści? Taka jesteś szczupła, a tyle potrafisz wsunąć. No, no! Weronika spłonęła rumieńcem. — Mówisz jak pani Maria. Ona też ciągle się dziwi, że ja tyle mogę zjeść — zaśmiała się do Kuby. — A propos pani Marii, ona była albo nawet jeszcze jest gdzieś tu w pobliżu — powiedział Maciek. — Pamiętacie, miała jechać z dokumentami naszego proboszcza do Radziejowa. Może jej poszukamy? — Maciek — jęknęła Matylda, a Weronika aż się podniosła. — Dziewczyny, spoko, to był żart — wycofał się Maciek. — Zresztą, czego się tak boicie, przecież was nie zje! 148 — Kto wie — rzuciła Weronika przez ramię, już biegnąc w kierunku przystani. Zanim odcumowali swoją łódkę, noszącą dumne miano Brawura, sprzątnęli zatoczkę po wczorajszej kolacji. Dziewczyny zrozumiały, dlaczego Wojtek jest taki małomówny. — Mój Boże, ile wy tego wypiliście? — zdumiała się Matylda, pakując do worka kolejne puszki po piwie. — Panowie, może dziś my posterujemy, co? — Dobra, dobra, odbijamy — na pokładzie Wojtek znowu był sobą. Dzień minął jak chwilka. Dziewczyny usiadły przy szotach, ale kiedy wpłynęli do wąskiego przesmyku prowadzącego z jeziora Dargin na Kirsajty, wiatr przybrał na sile. — Wmordewind — oznajmił Wojtek, mając na myśli silny bejdewind — boczny wiatr, który zmuszał ich do głębokiego halsowania od brzegu do brzegu. — Dziewczyny, oddajcie te sznurki kolegom. Będzie trochę ciężkiej harówki — puścił do nich oko. Widział doskonale, jak się męczą w zmaganiu z silnym wiatrem. Mimo rękawiczek, obie miały mocno obolałe dłonie. Nawet nie dyskutowały. Z ulgą i bez wahania przekazały szoty w męskie ręce. — „Gdzie te wszystkie sznurki od tych szmat" — zaśpiewała radośnie Weronika, znikając pod pokładem. 149 Do przystani, z której wypływali wczoraj, dobili dopiero pod wieczór. Dziewczyny żegnały się z Jackiem i Wojtkiem jak ze starymi, dobrymi przyjaciółmi. A przecież znali się zaledwie od dwóch dni. — Dość tych czułości — przerwał Kuba, wręcz wyciągając Weronikę z objęć Wojtka. — Autobus odchodzi za pół godziny. Nie możemy się spóźnić, bo będziemy tu kwitli do rana. Zostali jednak na nabrzeżu, obserwując, jak wypływająca łódka poradzi sobie z dobijającym wiatrem. — Nieźle — mruknął z podziwem Kuba, bo Wojtek z Jackiem wyszli na jezioro bez pomocy silnika. Wojtek ustawił łódkę do linii wiatru, a w tym samym momencie Jacek wciągnął żagiel na maszt. Po chwili zatrzepotał również fok9. Nagle Matylda złapała Werę kurczowo za ramię. — Patrz — powiedziała zduszonym głosem, wskazując na mocno już pochyloną, przygotowaną do zwrotu łódkę. Na foku „ich" stateczku pysznił się czerwony, gotycki krzyż. _____________ 9 Fok to główny żagiel na przednim maszcie, a na jachtach jedno-masztowych — trójkątny żagiel przedni. 150 Rozdział XIV — No nareszcie jesteście — z widoczną ulgą przywitała ich pani Maria. — Denerwowałam się. Już myślałam, że coś się stało. — A co się miało stać? — zdziwił się Kuba. — Przecież opuściliśmy to miejsce przestępstw, zostawiliśmy rabusiów i złodziei tu na miejscu... — Nie bądź taki pewny — mruknęła gospodyni. Nagle odwróciła się i — czerwona z emocji — zaczęła mówić z nietajoną złością w głosie — Wyobraźcie sobie, że znów był napad na kościół. Tym razem ograbiono kościółek w Radziejowie. Jeszcze wczoraj rozmawiałam z tamtejszym księdzem, opowiadałam mu o włamaniu do naszego kościoła. Powiedział mi, że już zamówił ekipę, która w przyszłym tygodniu zainstaluje w kościele alarm. No i nie zdążył. W nocy okradli go doszczętnie. Psa otruli, więc nikt niczego nie słyszał. Księdza o nieszczęściu zawiadomili parafianie, którzy przyszli na poranną mszę. 151 — Powiedziała pani, że to było w Radziejowie? — zapytał Kuba. — Maciek, przecież my nocowaliśmy w pobliżu... Matylda złapała wymowne spojrzenie przyjaciółki, a potem ze zdziwieniem zobaczyła, że pani Maria gwałtownie czerwienieje na twarzy. — Rany boskie, wiedziałam, że muszę się o was niepokoić — wykrzyknęła groźnie. — Wy, dziewczyny, chyba macie w sobie jakiś magnes przyciągający przestępców. Gdzie się ruszycie, tam nieszczęście. Dobrze, że wam się nic nie stało. Za tydzień wraca wasz stryj. Co ja bym mu wtedy powiedziała? — załamała ręce i znów zaczęła strzelać palcami. — Pani Mario, my smacznie spaliśmy na łodzi w dzikiej zatoczce, kiedy złodzieje włamywali się do kościoła w Radziejowie — uspokajał gospodynię Maciek. — Co nam się mogło stać? — Wszystko, wszystko, wszystko! Przecież tak naprawdę nie wiadomo, kiedy nastąpiło włamanie — mówiła Maria. — Ksiądz odprawił ostatnią sobotnią mszę o godzinie siedemnastej i zamknął kościół tuż po osiemnastej. On przypuszcza tylko, że złodzieje przyszli nocą, bo trudno uwierzyć, żeby dokonali włamania w dzień. Przecież teraz jest widno nawet do dziewiątej! Pewnie rzeczywiście czekali, aż się ściemni, nie? 152 — Pani Mario, nasz kościółek okradziono w biały dzień — przypomniała Matylda. — Ci złodzieje świetnie orientują się w tutejszych zwyczajach. Wiedzą, kiedy kościół jest pusty. Mogli zrobić wcześniej rekonesans — Weronika poruszyła się niespokojnie, bo przypomniała sobie, że Kuba i Maciek tak samo tłumaczyli swoją długą nieobecność na łódce: powiedzieli, że „robili rekonesans" — i dowiedzieli się, że po ostatniej mszy w pobliżu kościoła nie ma żywego ducha. Teraz po okolicy kręci się mnóstwo letników. Nikt by na nich nie zwrócił uwagi, nawet gdyby ktoś ich widział. Ot, kolejni turyści. Ci złodzieje są bezczelni i czują się bezkarni, nie raz dali tego dowody. Gadali jeszcze przez chwilę, jedząc zupę z obiadu. Na naleśniki, ku zdziwieniu gospodyni, nie było jakoś chętnych. Hanka z Jaśkiem dopytywali się o wrażenia z rejsu. — Maciek, Kuba, powiedzcie prawdę, czy one rzeczywiście coś potrafią na łodzi? — dopytywał się Jasiek. — Przecież tam wszystko jest do ręcznej obsługi. Taki wielki maszt, a trzeba go kłaść i stawiać na własnych barkach. Widziałem też, że nie było rolfoku10. Teraz każda łódka ma nowoczesne wyposażenie. Jak sobie radziliście bez tych wszystkich udogodnień? 10 Rolfok to urządzenie do łatwego zwijania foka. 153 — Ty, stary, jesteś nieźle zorientowany — pochwalił go Kuba. — I kiedy to wszystko zobaczyłeś? — No, jak łódka stała na przyczepie. Niezła łódka. Chciałbym taką popływać — rozmarzył się chłopak. — To prawda, takich jak Brawura w całej Polsce jest zaledwie cztery. Nic dziwnego, że ciągle musieliśmy odpowiadać na pytania żeglarzy, co to za klasa, jak się nią steruje i jak sobie radzimy bez automatyki — opowiadali, dumni z Brawury, jakby co najmniej była ich własnością. Rzeczywiście, budzili powszechne zainteresowanie. Łódź długa jak stodoła, z ręcznie obsługiwanymi żaglami, z masztem mocowanym wantami11 poza relingiem12, z jedną, za to ogromnie ciężką kotwicą, którą — zależnie od okoliczności — trzeba było taskać z rufy na dziób, z mieczem13, podnoszonym za pomocą korby umieszczonej nisko przy pokładzie. Dla współczesnych żeglarzy, których wysiłek ogranicza się jedynie do naciskania 11 Wanta to lina usztywniająca maszt i utrzymująca go w pionie. Mocowana jest do masztu za pomocą okuć, a do burty za pomocą tzw. podwięzi wantowych. 12 Reling to barierka ochronna wokół pokładu statku, złożona z metalowych albo drewnianych słupków i przeciągniętej przez nie stalowej linki. 13 Miecz—wykonana z metalu lub drewna ciężka płetwa, najczęściej ruchoma, montowana w dnie żaglówki, będąca zabezpieczeniem przeciw dryfowaniu bocznemu, czyli znoszeniu statku z wybranego kursu — co zdarza się przy silnym, bocznym wietrze. "?54" odpowiednich przycisków w zautomatyzowanej łodzi wszystko to było przedmiotem ciągłego zdumien- j no_ dziwu zarazem. — Nie mów mi, Matylda, że podnosiłaś miecz__ nie dowierzał Jasiek. — Nie mówię, bo nie podnosiłam. Mieliśrn.v na no kładzie czterech silnych chłopów, my byłyśmy 0j j u racji — zaśmiała się Matylda. — A nie od gotowania? — zdumiała się Hanka — Wyobraź sobie, że nie. Jacek nie dopuszczał nas do garów, a my wcale się nie dopraszałyśmy —^ 0Dowja. dała "Weronika. — Nie bądźcie takie skromne. Wiesz, Jasiek naprawdę dużo potrafią, a w brydża grają lepjej oci na. szych przyjaciół — zaśmiał się na wspomnienie w6C\p-kłości Wojtka, tak haniebnie ogranego przez dziewczyny. — Ogólnie były świetne — chwalił Maciek natrzac na Matyldę. — Maciek! — zawołała i od razu skrzywiła się słvszac w swoim głosie zbyt wiele jawnego entuzjazmu. Praenac wymazać to wrażenie, powtórzyła oschle — Maciek nie przesadzaj. Żeglowanie to sport zespołowy. Chciałyśmy być pomocne. Byli jednak zbyt zmęczeni na dalsze rozmowy w cje. płej kuchni pani Marii Matylda poczuła, jak Dowoii 155 ogarnia ją senność. Weronika też straciła werwę i odpowiadała na pytania już tylko monosylabami. — Idziemy spać — powiedziały równocześnie. Ale chłodne nocne powietrze otrzeźwiło je na tyle, że w namiocie rozmawiały jeszcze przez jakiś czas. — Co o tym myślisz? — spytała Matylda, gdy leżały w śpiworach. — Pytasz o wyprawę czy znów bawisz się w Sherlo-cka Holmesa? — zapytała Weronika, ziewając. — To drugie — odpowiedziała zwięźle Matylda. — No to powiem ci, że się boję. — Weronika usiadła na posłaniu. — Znowu „przypadkiem" pani Maria była w pobliżu miejsca przestępstwa. A jak ona się domyśli, że my się czegoś domyślamy? Rany boskie, przecież ona może nas zamordować. Matylda, ja się boję — powtórzyła. — Głupia jesteś. Morderstwo to jednak co innego niż kradzież — Matylda mówiła bez zwykłego przekonania o swojej racji. — Ale faktycznie, lepiej dla nas, jeśli nie damy po sobie poznać, że ją podejrzewamy. Bo z drugiej strony, jak się okaże, że się myliłyśmy, to prawdziwy obciach. Ona nas gości, a my takie niewdzięcznice. Cholera, ale patowa sytuacja, nie? — zaklęła i ze zdziwieniem skonstatowała, że Weronika nie krzyknęła jak zwykle: „dwa złote". Siedziała skulona, z poduszką między kolanami, na której oparła łokcie, a twarz za- 156 nurzyła w dłoniach. Nagle podniosła głowę i Matylda, zamiast spodziewanych łez, zobaczyła na twarzy przyjaciółki szeroki uśmiech. — Co jest, doktorze Watsonie, co wymyśliłaś? — zapytała. — Ten nocny napad wyklucza udział Maćka i Kuby — powiedziała Weronika radośnie. — Tak sądzisz? — zapytała z nadzieją Matylda. W uszach ciągle słyszała beztroski śmiech Maćka i wyraźny podziw w głosie, gdy mówił o ich umiejętnościach. To było miłe, bardzo miłe. — A ty nie? Przecież cały czas byliśmy razem. W nocy, kiedy włamywano się do kościoła, oni rżnęli w brydża — mówiła Weronika z zapałem. Matylda głęboko westchnęła. — Nie byliśmy cały czas razem. Pamiętasz, poszli na grzyby. Wojtek się wściekał, że nie ma ich tak długo. Przyszli po dwóch godzinach z mizernymi zbiorami. Ksiądz wyszedł z kościoła o szóstej. A może oni wtedy zwinęli te rowery, o których mówiła kelnerka w barze? Zrobili swoje i jakby nigdy nic wrócili. Czy to się trzyma kupy? — spytała Matylda. — No i jeszcze ten krzyż na foku. — No to nie ma wyjścia — idziemy jutro z tymi rewelacjami do sierżanta Żelazko — powiedziała niepewnie Wera. 157 — I co mu powiemy? Że łódka miała na maszcie herb w kształcie krzyża, nasi koledzy za długo zbierali grzyby, a pani Maria była w pobliżu okradzionego kościoła? — zaśmiała się ironicznie Matylda. — Przecież facet pomyśli, że całkiem nam odbiło od tego uderzenia w głowę. Nie, musimy mieć dowody. — To znaczy, co? Znowu mamy za nimi łazić? — skrzywiła się Weronika, mająca w pamięci spojrzenia Kuby i miękki dotyk jego ręki, gdy szli od autobusu do dworu pani Marii. — Niezły pomysł — podchwyciła Matylda. — Zaczniemy jutro. Przynajmniej będziemy mieć pewność, że to nie oni — dodała sennie, przykrywając się razem z głową. Ona też wspominała miłe chwile spędzone na łódce, a szczególnie znoszenie ich z pokładu, gdy cumowali przy powalonym drzewie, kiedy to Maciek trochę dłużej, niż potrzeba, nie stawiał jej na ziemi. Nie miała nic przeciwko temu. A teraz musi go podejrzewać! To nie w porządku — pomyślała i na ten wieczór była to jej ostatnia, świadoma myśl. — Kopiemy? — usłyszała, siedząc ukryta w środku malinowego chruśniaka. Matylda czuła, jak drętwieje jej ramię, niemiłosiernie kłute przez kolce malinowego krzewu, ale bała się ruszyć. 158 — Kop tutaj, tu jest miękka ziemia — powiedział drugi głos. Potem było słychać tylko odgłosy szurania łopatą. Szur, szur, szur, szur. Jakiś łomot. Coś ciężkiego spadło na dno. A potem echo rzucanej ziemi, zasypującej dół. — Okej, daj tu parę gałęzi, nikt nie pozna. Odczekały jeszcze chwilę, aż głosy oddaliły się i wszystko ucichło. Matylda powoli poruszyła ramieniem. Oj, boli, jęknęła, bo ręka dosłownie ją paliła. — Rany boskie, Weronika, to przecież ten grób i krzyż, pod którym spałyśmy pierwszej nocy — krzyknęła i chciała uciekać, ale Weronika złapała ją za ramię. — Matylda, Matylda — krzyczała jej wprost do ucha — Matylda, co z tobą? Gwałtownie usiadła. Słońce zalewało namiot, a przykucnięta obok materaca Weronika szarpała ją za ramię. — Matylda, co się dzieje, rzucasz się i krzyczysz, jakbyś ducha zobaczyła. Obudź się! Matylda z trudem wracała do rzeczywistości. Powoli uspokajała oddech, uświadamiając sobie, że to był tylko sen. Ta wieczorna rozmowa, zmęczenie, za dużo słońca. Rozcierała obolałą, zdrętwiałą rękę. To nie kolce malin ze snu, tylko zakłócone krążenie krwi, 159 spowodowane przygnieceniem. Pomyślała o swoich strachach i uśmiechnęła się. — A wiesz co, że prawie masz rację — powiedziała, nadal masując zdrętwiałe ramię. Opowiedziała przyjaciółce swój sen, który w blasku słońca wydawał się bardziej śmieszny niż straszny. — I to miały być nudne wakacje u stryja — jęknęła Weronika, wznosząc komicznie oczy do nieba. — To co robimy teraz? — Jemy śniadanie — Matylda wyskoczyła ze śpiwora. — I ani mru-mru o naszych domysłach. Zwłaszcza Hance i Jaśkowi — dodała, zawiązując sznurowadła tenisówek. Rozdział XV — Po dwóch dniach cudownego lenistwa czeka nas robota — oznajmił Kuba przy śniadaniu. — Mamy tylko tydzień do końca praktyki, a jej efekty mizerne. Maciek, od dziś bez taryfy ulgowej! — A my będziemy dalej ćwiczyć nasze topograficzne umiejętności — powiedziała niewinnie Matylda. — Chyba że ma pani dla nas jakieś inne zadania? — zwróciła się do gospodyni. — Nie, nie, nawet będzie mi na rękę, jak się dzisiaj wszyscy wyniesiecie z domu. Hanka i Jasiek chętnie wam pomogą. Prawda, dzieci? — odwróciła się w stronę zlewu, gdzie Hanka już zmywała po śniadaniu. Całe szczęście, bo nie zobaczyła wyrazu twarzy Matyldy i Weroniki. Topograficzne peregrynacje kilkakrotnie w ciągu dnia doprowadziły „przypadkiem" całą ich czwórkę w miejsce pracy geologów. A ci machali łopatami z determinacją, 161 godną lepszej sprawy. Za drugim razem coś mierzyli i zapisywali. Potem jedli, a potem znów kopali. — Piąty raz nie idę już tą drogą. Mapkę macie na medal, więcej sprawdzać nie trzeba — powiedział Jasiek. — A jak was tak ciągnie do chłopaków, idźcie sobie same, no nie, Hanka? — Daj spokój — powiedziała Weronika, pochylając się nad krzakiem borówkowym, by ukryć rumieniec na twarzy. — Tobie tylko jedno w głowie. A może ty jesteś zazdrosny o którąś z nas, co? — zaatakowała. — Jasne, że jestem zazdrosny, i to o obydwie — teraz Jasiek spłonął rumieńcem. — O, mój braciszek ma coś na sumieniu — zaśmiała się Hanka zadowolona, że wreszcie to Jasiek znalazł«się na celowniku. — Dobra, uznajemy, że jest remis, jeden do jednego — Matylda przerwała wiszącą w powietrzu kłótnię. — Daliście sobie po razie, a teraz idziemy na jagody. Będą pierogi na kolację. Pani Maria tylko im pokazała, jak robić ciasto na pierogi — bez jajka, ale za to takie, które jest miękkie nawet wtedy, gdy wytną grube kółka — i znikła w swoim pokoju. — Mam dużo roboty, nie chcę, żebyście mi przeszkadzali — wyjaśniła już z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Dziewczyny spojrzały na siebie. 162 — Jeśli to prawda, że ciasto na pierogi robi się tak łatwo, że one się nie rozklejają i są miękkie, to od dziś zaczynam gotować pierogi — odgrażała się Weronika, z saganem wrzątku w ręku, przepasana wielkim fartuchem pani Marii, stojąc obok stolnicy z górą mąki, usypanej w stożek. — Hanka, bierz ten długi nóż, będziesz tę bryję mieszać, bo inaczej poparzymy ręce. Lepiły pierogi we trzy, bo Jasiek, wciąż jeszcze obrażony, pod pretekstem „innych, ważnych zajęć" wymigał się od gotowania. Hanka opowiadała im o swojej szkole, o nauczycielach i koleżankach. — Wiecie, najgorsze jest to, że my mieszkamy na takim odludziu. Rzadko do nas przychodzą goście, a koledzy prawie wcale — mówiła. —Jak chorujemy, to mama jeździ do miasteczka pożyczać dla nas zeszyty, żebyśmy mogli uzupełnić. Nawet nie wiecie, jak my się cieszymy, że mama was znalazła na tej poczcie i przywiozła do nas — powiedziała ciepło Hanka. Obie poczuły się bardzo niezręcznie. Tyle życzliwości zaznały w tym obcym przecież domu, a w zamian one podejrzewają właścicielkę o najgorsze rzeczy. „Tak być nie może. Musimy się upewnić" — pomyślała Matylda, a głośno powiedziała: — Hania, ty jesteś bardzo fajną dziewczyną. Jakbyś mieszkała w mieście, to miałabyś pełno koleżanek, bo 163 ciebie nie można nie lubić — Hanka aż się zaczerwieniła z radości. — Wiesz co, pomożesz nam jutro, dobrze? Dziś rzeczywiście nie z przypadku, ale celowo kręciłyśmy się tak wokół Maćka i Kuby, bo chcemy się upewnić, że oni nie są zamieszani w te kradzieże. Dlatego ich śledzimy. Pomożesz nam? Weronika z wrażenia zgniotła w ręce pieroga, aż ciemny sok polał się jej po palcach. — Ani mru-mru, co? — burknęła pod nosem. Ale Hanka już zapaliła się do pomysłu. Właśnie ustalały, że na jutro zaplanują wycieczkę rowerową, gdy drzwi otwarły się z hukiem i Maciek od progu już pytał: — Kogo dziś obrabowano? Co ukradziono i kto dostał w łeb? Nikt? A to pech. Dzień bez zbrodni to dzień stracony! — Naprawdę? Co cię tak śmieszy? — zapytała podejrzliwie Hanka. — A może ty coś wiesz? — Jasne, ja wiem wszystko. My, chłopcy z Warszawy, jesteśmy najmądrzejsi i najsilniejsi — tu zaprezentował pokaźne muskuły. Dziewczyny zaczęły chichotać. — Wam to wystarczy palcem w bucie kiwnąć, żebyście się śmiały jak głupi do sera — zagrzmiała pani Maria, wyłaniając się ze swojego pokoju. — A woda na pierogi nie nastawiona. Hanka, gdzie ty masz głowę. 164 Nigdy nie znajdziesz męża, jak będziesz taka niedojda w kuchni. — O, pani Mario, niech pani nie przesadza — zaprotestowała Weronika. — Dobra, dobra, wy w mieście to może nie musicie umieć gotować, bo wszystko macie w półproduktach, ale tu na wsi ciągle obowiązuje zasada, że przez żołądek do serca — gderała, ale woda już stała na piecu, a na stole leżał czysty obrus. — Dawajcie nakrycia. Pierogi będą raz-dwa. Tym razem to Kuba dał sygnał do spania. — Mam dość — powiedział — idę spać. Praca to nie jest normalny stan dla człowieka. Szczególnie praca fizyczna. Czy po to kończę studia, żeby zasuwać z łopatą? — zaśmiał się, ale widać było, że jest zmęczony. — I nic nam to śledzenie nie dało — powiedziała Weronika do Matyldy, gdy już znalazły się w namiocie. — Ani tak, ani nie. — Nie przesadzaj, zawsze coś więcej wiemy — odrzekła Matylda. — Wiemy na przykład, że pani Maria bardzo chciała zostać w ciągu dnia sama, a kiedy wróciliśmy, zamknęła się w pokoju na klucz. Czy to nie wydaje ci się dziwne? Przecież jest we własnym domu, no nie? 165 — To myślisz, że ona tam liczyła łupy? — zapytała przestraszona Weronika. — Nic nie myślę, ja tylko mówię, że jest to ciekawa obserwacja. A jutro pojedziemy na wycieczkę rowerową — dodała. — Co ci strzeliło do głowy z tym wtajemniczaniem Hanki w nasze plany? — Weronika nie mogła darować koleżance, że nie pytając jej o zdanie, podjęła decyzję. — Rano mówiłaś co innego, o ile mnie pamięć nie myli. — Wiesz, to był taki moment słabości — przyznała ze skruchą Matylda. —Jak zaczęła mówić, że się cieszy z naszego pobytu i o tych koleżankach, i o mamie, to mi się głupio zrobiło, że jesteśmy takie niewdzięczne. Ale teraz myślę, że dobrze się stało. Ona może nam przecież pomóc. A poza tym trzech dziewczyn naraz nie da się stuknąć głowami, a więc może być też naszą ochroną — spojrzała na minę Weronki — no, w jakimś sensie... — A jak się przyczepi Jasiek? — Nie ma mowy, przecież są tylko trzy rowery. Nam nie odbierze, Hance też, bo to by znaczyło, że jest skazany na nasze towarzystwo, a nadal chyba czuje się dotknięty. — Nawet na pewno — powiedziała Hanka, odsuwając połę wejścia do namiotu. — Mogę? — zapytała, sadowiąc się na materacu. 166 — Dawno tu jesteś, Hanka? — spytała niewinnie Weronika. — Dopiero co. Wyszłam spuścić psy. A czemu pytasz? — Tak sobie, wspólniczko. Pogramy na gitarze? — Brzdąknęła w struny. Melodia uniosła się ponad mocnym zapachem maciejki. — Pełnia — zachwyciła się Matylda, patrząc w niebo. „No i czy oni naprawdę musieli już pójść", pomyślała z żalem. — Dooobraaanoc! — romantyczny nastrój został brutalnie przerwany. To Kuba z Maćkiem w ten dyskretny sposób głośnym chórem dopraszali się ciszy nocnej. — Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy — powiedziały także chórem Weronika z Matyldą. — A szczypawki za rękawki — uzupełniła dobitnie Hanka. — No to cześć, do jutra — pożegnała się z dziewczynami. Wtorek upłynął tak jak poniedziałek. Pilnowały chłopaków z daleka, upewniając się tylko co jakiś czas, że nigdzie nie odeszli. I we środę nie zdarzyło się nic szczególnego. — Wygląda na to, że jak ich pilnujemy, to nie ma kradzieży — powiedziała po południu Hanka. — No, ale _ czy to znaczy, że mamy ich pilnować w nieskończoność? Wiecie co, mnie to się już trochę znudziło, a wam? — Też — powiedziały zgodnie. — To co robimy jutro? — Jutro chciałabym, żeby Hanka zaniosła do proboszcza list — oznajmiła pani Maria, niespodziewanie włączając się w ich rozmowę. — Możecie zaplanować wycieczkę rowerową w tamtym kierunku, Hanka nie będzie musiała iść sama, a przy okazji zbadacie, co zrobili na cmentarzu. Może już nakryto groby? A może ksiądz będzie wiedział, co zostało z tych grobów skradzione? On ma częściej niż my kontakt z policją. — Dobry pomysł — zapaliła się Matylda. W duchu ucieszyła się, że raz jeszcze będzie mogła rzucić okiem « na miejsce pracy chłopaków. Przecież to całkiem blisko od drogi. Może uda się namówić dziewczyny do zboczenia z trasy? Ale na razie nic nie powiedziała. — Co wy, bidulki, robicie całymi dniami bez nas? — użalił się nieszczerze nad dziewczynami Kuba, kiedy spotkali się jak zwykle przy kolacji. — A wy bez nas? — natychmiast odcięła się Weronika. — Jest ciężko, ale jakoś sobie radzimy — powiedział poważnie Maciek, aż obie spojrzały na niego podejrzliwie. Wytrzymał to spojrzenie i roześmiał się dopiero po 168 dłuższej chwili. — No i patrzcie, połowa tygodnia minęła bez zbrodni. Czyżby to miał być koniec? Wszystko już ukradli, czy jak? — Żebyś tylko nie wypowiedział w złą godzinę — zaburczała pani Maria, wyraźnie zła. — Rozmawiałam dziś z proboszczem przez telefon. Podobno w sobotę przyjeżdża specjalna ekipa z Warszawy. Podobno mają przywieźć ze sobą psy tropiące. Słyszałam, że takie psy znajdują nawet narkotyki w bagażach albo ludzi pod śniegiem, porwanych przez lawinę. — No, no, to może wezwali na pomoc także helikoptery i brygady specjalne do ścigania terrorystów? — zakpił Kuba. — Wy, kobiety, to jesteście dopiero dziwną nacją! — A tobie o co chodzi? — zdziwiła się pani Maria. — Psy tropiące! Też pomysł. Ciekawe, czego one miałyby szukać po tak długim czasie od zdarzenia — powiedział Kuba, kręcąc głową ze zdziwienia. — Nie wierzę, że tego nie wiecie. Psy tropiące rzeczywiście tropią, a to znaczy, że muszą chwycić trop, czyli ślad zapachowy. A tydzień po włamaniu nie znajdą niczego, bo przez to miejsce przeszły dziesiątki osób i ślady się pomieszały. Pies nie ma tu nic do roboty. — A narkotyki? Lawina? — pani Maria, trochę zbita z pantałyku, nie dawała jednak za wygraną. — Przecież 169 czasami psy sprowadza się nawet po długim okresie od wydarzenia. — No owszem, ale chodzi o psy specjalnie szkolone na taką okoliczność — wyjaśnił dobrodusznie Kuba. — Wówczas one nie szukają tropu, tylko konkretnego zapachu: człowieka pod śniegiem lub ukrytych narkotyków. Ale to już inna para kaloszy. Matylda gwałtownie kłapnęła zębami. — Człowieku, szczęka mi opadła. Aleś ty zorientowany. Pracujesz w policji, czy jak? — zażartowała. Kuba gwałtownie odwrócił się w jej stronę, a na jego poczerwieniałej twarzy nie było uśmiechu. — A co, wyglądam na glinę? — zapytał nieprzyjaznym tonem. — No co ty, ja przecież nic złego nie miałam na myśli — powiedziała niepewnie Matylda, bo reakcja chłopaka była niewspółmierna do słów, jakie rzuciła żartem. — No, ale taki najazd policji z Warszawy może wypłoszyć bandytów, zwiną się stąd i niczego już nie da się znaleźć — zawołał Jasiek, w porę wtrącając się do rozmowy i ucinając wiszącą w powietrzu kłótnię. — Tak i nie. Po pierwsze, nie wiadomo, skąd są bandyci. Może to ktoś z tubylców? Po drugie, i tak jak dotąd nie trafiono na żaden ślad — mówiła pani Maria. — Ja tam nie wiem, ale jak chcecie, to w sobotę wybierzemy 170 się do miasteczka, żeby popatrzeć, co się dzieje. Poza tym podobno przyjeżdża do nas lokalne radio i jakaś firma, sprzedająca napoje energetyzujące czy coś w tym rodzaju. Mówią, że będą pokazowe loty balonem i festyn. No to jak, pojedziemy? Wszyscy byli zgodni co do tego, że wycieczka w sobotę do miasta, i to wyłącznie w celach rekreacyjnych, jest jednym z najlepszych pomysłów pani Marii. Do proboszcza dziewczyny wybrały się dopiero przed jedenastą. Rowery na piaszczystej drodze poruszały się jak nogi brodzące w wodzie. Na dodatek słońce stało prawie w zenicie. Matylda nie miała odwagi zaproponować, żeby zboczyły z trasy i sprawdziły, co u chłopaków. Odpoczęły dopiero przy cmentarzu. Rzuciły rowery byle jak, przy drodze, i powlokły się, żeby obejrzeć efekty niedawnego wandalizmu. W słoneczny dzień cmentarz wyglądał zupełnie inaczej niż tamtego deszczowego, ciemnego wieczoru, kiedy odkryły połamane krzyże i rozkopane groby. Teraz wyglądał niemal przyjacielsko. Dróżka, wysypana żwirem, sympatycznie trzeszczała pod nogami. „Nigdzie żywego ducha — pomyślała Matylda i zaraz szepnęła cichutko — nomen omen, a sio". Poza ciężkim sapaniem utrudzonych jazdą na rowerze dziewczyn w powietrzu słychać było tylko brzęczenie 171 pszczół, uwijających się wokół kwiatów, rosnących bujnie i dziko na wielu grobach. — Patrzcie, przykryli deskami — Weronika wskazała na jeden z rozkopanych grobów. Ale wszędzie nadal sterczały czerwone proporczyki, wetknięte tu i ówdzie przez policjantów podczas wizji lokalnej. — Lepiej tu nie łaźmy za długo, bo znowu coś się stanie i będzie na nas — powiedziała strachliwie Hanka. — A może tu w ogóle nie wolno wchodzić? — To by ogrodzili teren taśmą — oświeciła koleżankę Weronika. — Przecież to jest cmentarz, nie można ludziom zabronić odwiedzania swoich zmarłych. — Ale ci, co tu leżą, to na ogół nie mają rodzin w Polsce, tylko w Niemczech — broniła się Hanka. — Chociaż to prawda, że są i tutejsi nieboszczycy. — Brr — otrząsnęła się Matylda. — Jedziemy dalej? W drodze powrotnej było już znacznie łatwiej. Chłodniej i z górki. — To może zobaczymy, co robią chłopcy? — nieoczekiwanie zapytała Hanka, gdy dojeżdżały do miejsca pracy geologów. — Nie ma sprawy, możemy — powiedziała z udawaną obojętnością Matylda. 172 Ku ich rozczarowaniu chłopaków nie było. — Zobacz, Hanka, to koło tamtego szałasu dostałyśmy po głowie — wskazała palcem Weronika. — Chodźcie zobaczyć! Może schowali wewnątrz skarby? — zawołała i nie czekając na odpowiedź, pobiegła w stronę szałasu. — O kurczę! — wrzasnęła. — Dziewczyny, tu coś jest! — To tylko torba Maćka i Kuby — Matylda była trochę zawiedziona, bo oczami wyobraźni widziała już skarby z obrabowanych kościołów, ukryte w szałasie. — Pewnie musieli gdzieś wyskoczyć i nie chciało im się nosić bagażu tam i z powrotem. — A gdzie byłyście, jak was napadnięto? — chciała wiedzieć Hanka. — Chodź, pokażę ci — Matylda już wychodziła z szałasu, gdy nagle padła jak długa. — Co jest? — spytała Wera. — Chyba skręciłam nogę w kostce — wyjęczała Matylda, trzymając się za stopę. —W każdym razie potwornie boli. — Ale jak to się stało? Na czym się potknęłaś? Przecież tu jest całkiem płasko. — Noga mi się tak jakoś zapadła — stękała Matylda. — O tu, zobacz, tu jest świeża ziemia... Świeża 173 ziemia?! Weronika, ktoś tu dopiero co kopał, dlatego tyle jedliny narzucono na ziemię. — Ciągle siedząc, Matylda zaczęła gwałtownie zbierać rozrzucone iglaste gałązki. Ujrzały głęboką szramę w ziemi, zrobioną bardzo niedawno, bo wierzchnia warstewka jeszcze nie zdążyła wyschnąć i wyraźnie różniła się kolorem od tła. — I co teraz? — zapytała bezradnie Weronika. — Jeszcze się pytasz? Uciekamy, i to zaraz — Hanka była na granicy histerii. Zbladła i z trudem hamowała łzy. — O nie, nie w takiej chwili — Matylda przejęła dowodzenie. — Weronika, idziesz po szpadel chłopaków, Hanka pilnujesz na zewnątrz, żebyśmy znowu nie dostały od jakiegoś ktosia po głowie. Nie kopała długo. Kilka ruchów i łopata zgrzytnęła o coś twardego. „Jak w powieści o Wyspie Skarbów" — pomyślała Matylda mimochodem. „Zaraz odkopię żelazną skrzynię pełną złota i szlachetnych kamieni". Rzeczywiście, to była drewniana skrzynka, taka po owocach, przykryta drugą skrzynką. A w środku... — Boże — jęknęła Weronika na widok połyskujących złotem naczyń. — Uciekamy! — Ty też panikujesz? Zamknij się lepiej i bierz jedno naczynie. Resztę przykryjemy i zakopiemy tak, jak było — zakomenderowała Matylda. __ Pedałowały do domu jak oszalałe. Byle dalej od tego miejsca. We dworze nie było nikogo. Rozdział XVI — Ja dzwonię na policję — oznajmiła zdecydowanie Hanka. — Dzwoń. Teraz można. Mamy dowód — wysapała ledwie żywa Matylda. Dopiero tu, w ciepłej, przytulnej kuchni poczuła, że nogi ma jak z waty, a serce łomocze jej nieprzytomnie. Zmęczone i spłoszone jak ptaki, siedziały w kuchni, czekając na policję. Chciały jak najszybciej opowiedzieć o wszystkim, zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności. „Niech ktoś mądrzejszy przejmie złoty kielich, niech odkopie resztę łupu, niech aresztuje bandziorów. Niech to się wreszcie skończy" — myślała gorączkowo Matylda. Ale mimo tych wszystkich emocji było jej lekko na sercu. „To nie oni, nie oni", śpiewało w jej duszy. — To nie oni — powiedziała głośno, aż obie dziewczyny spojrzały w jej stronę. Weronika pokiwała nie- 176 pewnie głową, ale jej spojrzenie było jednym wielkim znakiem zapytania. — Jacy „oni"? — chciała wiedzieć Hanka. — No, to nie policja — powiedziała Matylda, odwracając się od okna w stronę kuchni. — To twoja mama. Przed dom zajechała właśnie rozklekotana furgonetka pani Kmitowej. Nim skręciła do garażu, Matylda wyraźnie zobaczyła dwie łopaty na pace. Zanim pani Maria zaparkowała, na podwórku zjawił się i policyjny radiowóz. Poważna sprawa, sierżant bez motocykla, pomyślała Matylda. — Wiedziałem, że mi przyniesiecie szczęście, panienki — zaczął sierżant jowialnie, ale kiedy przystąpił do przesłuchania, stał się prawdziwym służbistą. Kazał im wyrysować plan, ze wskazaniem „miejsca zdarzenia", choć przecież lepiej niż one znał okolicę i dziewczyny wiedziały, że plan nie był konieczny Okazał niezadowolenie, gdy nie potrafiły ustalić między sobą, o której dokonały znaleziska. W końcu prawie zażądał, by „ujawniły mu", jak się wyraził, „miejsce obecnego pobytu panów studentów". Pani Maria też zachowywała się dziwnie. Nie zarzuciła ich jak zwykle gradem pytań, tylko cichutko przysiadła na krzesełku i z nabożeństwem oglądała kielich, w padającym przez okno słońcu lśniący złotem na zgrzebnej ceracie stołu. 177 — Ale co z resztą skarbu? Panie sierżancie, przecież jak złodzieje zorientują się, że ktoś tam był, zabiorą całą resztę i gdzieś ukryją — niepokoiła się Matylda. Wyjaśnienia już nie były potrzebne. Dosłownie w tym samym momencie przed dom zajechał kolejny radiowóz i za chwilę policjanci wnieśli złożone razem dwie skrzynki po owocach. — Nie dotykać, nie dotykać niczego — wołał sierżant, przejęty doniosłością chwili, za to niepomny, że godzinę wcześniej dziewczyny prawdopodobnie zostawiły na wszystkim własne odciski palców. —Jutro przyjeżdża ekipa z Warszawy. Proszę nie zacierać obrazu daktylo-skopijnego. „Nie mógłby powiedzieć po prostu odciski palców?",-pomyślała zgryźliwie Matylda. Ale dla sierżanta Żelazko był to wielki dzień. Już prawie pięćdziesiąt lat żył spokojnie w tej mazurskiej głuszy (z czego połowę czasu na służbie), a po raz pierwszy zdarzyło się coś, co wymagało ściągnięcia posiłków aż ze stolicy. Czuł się ważny i dumny, bo przecież cały splendor spłynie właśnie na niego! — Czy to jest to, co odkopałyście w szałasie? — upewniał się po wielokroć. — To wszystko, czy coś jeszcze było? — Była jeszcze torba naszych geologów — powiedziała Hanka. 178 — Ta? — jeden z policjantów, którzy przynieśli skrzynki z naczyniami liturgicznymi, postawił na stole brunatną ze starości, skórzaną torbę. — Ciężka jak diabli — sapnął. — Tak, chyba tak, wyglądała podobnie — potwierdzały niepewnie. Sierżant delikatnie otworzył torbę. W środku były takie same brzydkie i brudne kamienie, jakie dziewczyny widziały już wcześniej u studentów. — Dobra. Zabieramy wszystko na komisariat — zakomenderował Żelazko. — Panie proszę, żeby nie opuszczały miejsca pobytu. Odwrócił się od drzwi i puszczając do nich łobuzersko oko, dodał już całkiem niesłużbowo: — Dziękuję, panienki! Wiedziałem, że mi przyniesiecie szczęście. Usłyszały trzask drzwiczek i pełen niespodziewanej władczości głos sierżanta: — Starszy posterunkowy Bartuś zostaje na miejscu. Jak się pojawią studenci, doprowadzić ich na komisariat na przesłuchanie. Siedziały przy stole bez słowa jak cztery skulone kury na grzędzie. — Gdzie jest Jasiek? — pierwsza odezwała się Hanka. ?79 — U Igora — odpowiedziała jej matka. — To jego kolega z klasy — wyjaśniła Matyldzie i Weronice. — Zawiozłam go, jadąc do miasta. Zostanie u niego na noc. Pokłóciliście się czy co? — zapytała, ale widać było wyraźnie, że wcale nie czeka na odpowiedź. — Pani Mario, my pójdziemy na chwilę do siebie — powiedziała cicho Matylda. — Idźcie — odpowiedziała krótko gospodyni. Dopiero w namiocie Weronika rzuciła się na Matyldę. — Skąd wiesz, że to nie oni? — zażądała wyjaśnienia. — Nie są przecież idiotami! Jakby to oni zakopali łup, to na pewno nie zostawiliby tak wyraźnej wskazówki-* jak ta torba — wyjaśniała Matylda swój punkt widzenia. — Patrz, Żelazko już ich podejrzewa. — No to kto, jak nie oni? — z wyraźną ulgą zapytała Weronika. — Widziałam na pace poloneza łopaty, upaprane ziemią — odpowiedziała enigmatycznie Matylda. — No i co? — nie zrozumiała Weronika. — Może nic, a może coś? — Aha! Siedziały dłuższą chwilę, nic nie mówiąc. — Słuchaj, ale dlaczego ktoś miałby zakopywać zra- 180 bowane przedmioty w ziemi? I dlaczego dopiero teraz? Przecież byłyśmy tam wielokrotnie i na pewno nikt wcześniej nie kopał w szałasie—Weronika wyglądała na kompletnie zagubioną. — A jakby to była O N A, to tym bardziej nie rozumiem. Nikt jej nie podejrzewa, a tu łup, zamknięty pod kluczem, miałby się najbezpieczniej. — Pamiętasz, co mówiła? Że jutro przyjeżdża z Warszawy ekipa z psami. Kuba wyjaśnił co prawda, że po tygodniu to takie psy już niczego nie znajdą, ale na złodzieju czapka gore. Może wyniosła skarby tak na wszelki wypadek. Trzeba się przecież pozbyć obciążających dowodów rzeczowych, ja w każdym razie tak bym zrobiła — powiedziała poważnie Matylda. Leżały, patrząc w pulsujące od słońca i lekkiego wiaterku płótno namiotu. Nie chciało im się nawet przebrać ani umyć rąk i kolan, ubłoconych ziemią. Najpierw usłyszały śpiew, a potem Kuba z Maćkiem, objęci za ramiona, żeglarskim chwiejnym krokiem weszli na podwórko. To miało być wejście smoka. Udawali kompletnie pijanych, chociaż wypili najwyżej po piwie w miasteczku. Zakończyli swoje badania, więc trzeba było to oblać! Zanim wybiegły z namiotu, na podwórku były już Hanka z panią Marią, a posterunkowy Bartuś zapraszał chłopców do radiowozu. 181 — Ale co jest grane? Co myśmy zrobili? — usłyszały pytający i już całkiem trzeźwy głos Kuby. — Może nam pan jeszcze odczyta nasze prawa? — zakpił Maciek. — Czy jesteśmy o coś podejrzani? Zaczęli mówić wszyscy naraz. W końcu Kuba zapytał: — Znaleźliście skradzione w kościołach przedmioty w „naszym" szałasie i dlatego my jesteśmy podejrzani? Czy dobrze rozumiem? — Nie jesteście podejrzani, a znalezione przedmioty pochodzą prawdopodobnie tylko z ostatniej kradzieży w Radziejowie — tłumaczył ugodowo posterunkowy Bartuś. — Sierżant Żelazko chce was przesłuchać, bo może wiecie coś, co rzuci światło na całą sprawę. Meże kogoś widzieliście? Matylda ze zdziwieniem zauważyła, że pani Maria oblała się czerwonym rumieńcem. — Jedźcie — powiedziała w kierunku chłopaków. — I tak was nie minie. Tę sprawę trzeba wyjaśnić. Przy kolacji siedziały markotne, popatrując w stronę drzwi. Czekały na powrót studentów. Wszystkie cztery podskoczyły na dźwięk dzwonka telefonu. — Nie przyjadą — powiedziała Maria, odkładając słuchawkę po skończonej rozmowie. — Żelazko powiedział, że zostali zatrzymani do wyjaśnienia. To znaczy 182 przynajmniej do jutra. Będą przesłuchiwani przez stołeczną policję. — To nasza wina — Hanka miała łzy w oczach. — Nie, córuś, to nie wasza wina. Wy tylko znalazłyście skradzione przedmioty i być może przyczynicie się do złapania złodziei. Powinnyście być dumne — łagodnie pogłaskała ją po głowie matka. — To dlaczego nie jesteśmy? — płaczliwie zapytała Weronika. — Zatrzymanie do przesłuchania to jeszcze nie dowód winy — powiedziała pani Maria zdecydowanym tonem. — Winę trzeba udowodnić! W piątek wrócił tylko Jasiek. Już wszystko wiedział. — W miasteczku aż huczy od plotek — poinformował zaraz po wejściu do domu. — Podobno złapałyście ich na gorącym uczynku? — zapytał z zazdrością w głosie. Jego oczywiście nigdy nie ma tam, gdzie coś się dzieje. — Same widzicie, co może plotka — podsumowała krótko pani Maria, nie wysilając się nawet na tłumaczenie synowi, jak było naprawdę. Studenci nie wrócili do wieczora. — Czterdzieści osiem godzin — powiedziała pani Maria. — Pewnie na tyle mogą być zatrzymani — domyślała się Matylda, kiedy bez przyjemności wyszły do lasu 183 na jagody. Ani Jasiek, ani Hanka nie mieli ochoty im towarzyszyć. — A jak się okaże, że są winni? — spytała Weronika. — No to już trudno — odpowiedziała markotnie Matylda, przypominając sobie własne podejrzenia wobec chłopaków. Niektóre niestety były bardzo umotywowane. — Na szczęście tu już nic od nas nie zależy. Od tego jest policja — dodała bez uśmiechu. — A może chociaż zasugerować im panią Marię? — Odbiło ci? — zdziwiła się koleżanka. — Jakbyś to chciała zrobić? — No nie wiem, ale jak mnie będą przesłuchiwać, to na pewno coś wymyślę — powiedziała Weronika tonem tak zdecydowanym, że aż sama się zdziwiła. No, no, pomyślała Matylda, ale nic nie powiedziała. I ona już zastanawiała się nad tym, jak przesunąć uwagę policji ze studentów na... innych podejrzanych. W końcu to pani Maria ma środek lokomocji, zna tutejszych ludzi i obyczaje, nikogo nie dziwiłaby jej obecność w danym miejscu, zawsze gdy dokonywano grabieży, nie było jej w domu (w każdym razie od czasu, gdy one tu zamieszkały), a co najbardziej podejrzane — zamykała drzwi swojego pokoju na klucz. „Kto zamyka pokój we własnym domu na klucz?" — zastanawiała się Matylda. Tylko jak to wszystko powiedzieć policji? 184 — To już nie nasza sprawa — powiedziała bardziej do własnych myśli niż do Wery. Ale koleżanka prawie się na nią rzuciła. — Jak możesz? Czy ty nie masz żadnych uczuć? Myślałam, że jesteś inna! — krzyczała, ledwie hamując napływające do oczu łzy. — Ty już ich skazałaś, a jeszcze parę dni temu śmiałaś się z ich dowcipów i pozwoliłaś się prowadzić Maćkowi za rękę — mówiła wzburzona. — Weronika, wcale nie uważam, że oni są przestępcami. Ja tylko się cieszę, że nie do nas należy udowodnienie winy lub uwolnienie ich od podejrzeń — powiedziała cicho. — W gruncie rzeczy uważam tak jak ty — że to dobry pomysł, żeby coś zasugerować, jak nas będą przesłuchiwać. W sobotę wczesnym rankiem pojechali wszyscy do miasteczka. Może by i zrezygnowali z festynu, ale sierżant Żelazko zaprosił ich telefonicznie na komendę. — Jak na odpuście — skomentowała pani Maria, przeciskając się między kramami, ustawionymi w rynku. Odpowiedzieli na pytania policji i właściwie już przed południem byli wolni. — Zostajemy. Poczekamy na nich — zadysponowała Maria. — Dziś muszą ich wypuścić, chyba że znajdą dowody winy. Ale nie sądzę. Możecie iść pobuszować między kramami. 185 Najgorsze było to, że co chwila ktoś zatrzymywał dziewczyny i gratulował im złapania przestępców na gorącym uczynku. Szybko zrezygnowały z tłumaczenia każdemu, że się myli. Potrząsano ich rękami, klepano po plecach. — Chodźmy obejrzeć balon —Jasiek przeciskał się w kierunku wielkiego, kolorowego dymiona, górującego nad tłumem. — Może pozwolą mi się przelecieć? — No, na pewno. Zobaczą Jaśka Kmitę i od razu powiedzą: czekaliśmy z lotem tylko na szanownego pana — zakpiła Hanka. — A skąd wiesz, może tak właśnie będzie — odciął się Jasiek. Rozdział XVII Balon, ozdobiony reklamowymi napisami, zachęcająco i delikatnie kołysał się na wietrze, choć jego czasza jeszcze nie całkiem była wypełniona powietrzem. Podeszli zupełnie blisko i Hanka o mało nie runęła, potknąwszy się o linę kotwiczącą balon do ziemi. — Co się dzieje? — Z gondoli nagle wyskoczył niewielki, szczupły człowieczek w nieokreślonym wieku, z małą szpiczastą czarną bródką i krzaczastymi, czarnymi jak smoła brwiami. — Ludzie, nie pchać się, bo zwolnicie liny i polecę, zanim doładujemy balast — krzyczał nerwowo, piskliwym głosikiem. Odwrócił się do nich plecami i zanim ponownie się schylił, Matylda usłyszała jeszcze, jak rzucił pod nosem: hołota jedna! — Ale niesympatyczny gość — powiedziała głośno. — O, są nasze bohaterki! — Matylda aż się skurczyła od przyjacielskiego klepnięcia w plecy. — Gratuluję panienkom! I przepraszam, że kiedykolwiek zwątpiłem w wasze umiejętności. A co do niego — kościelny Franciszek, bo to był on, wskazał palcem na gondolę — to ja myślę, że nie jest taki zły, tylko strasznie nerwowy! Hej, odbierz pan to ode mnie — zawołał w kierunku kosza. Człowieczek z kozią bródką ponownie wyskoczył z gondoli jak diabeł z pudełka. — Dużo tego jeszcze? — zapytał piskliwie. — Leżą tam jeszcze dwie paki — odpowiedział Franciszek i zwracając się do dziewczyn i Jaśka, wyjaśnił — balast. Trzeba przenieść do balonu przed lotem, to posłali po mnie, bo duży ze mnie i silny chłopak, a to diabelstwo ciężkie jak diabli — śmiał się hałaśliwie, uderzając przy tym rękami po udach i zginając się wpół, jakby dostał konwulsji. — Czy ten balon dziś poleci? —Jasiek nie porzucił myśli o podniebnej wyprawie. — Hej, tam w gondoli — zawołał Franciszek. —Wychyl pan głowę, mamy pytanko. — Co jest? — pilot balonu miał to chyba we krwi, że nie pojawiał się tak zwyczajnie, tylko wyskakiwał jak na sprężynie. — Młody człowiek pyta, czy ten balon wzbije się dziś w powietrze, czy nie — odparł patetycznie kościelny. 188 — Polecimy, polecimy — zawołał nerwowo Szczupły— za jakąś godzinę. Trzeba przygotować balon i transparent, bo mam ciągnąć za sobą napis reklamowy. — Czy może ktoś z panem polecieć? — nie ustępował Jasiek. — Ciebie na pewno nie wezmę, bo jeszcze coś byś zmajstrował i nieszczęście gotowe — Szczupły znowu przykucnął w gondoli, znikając rozmówcom z pola widzenia. — Ale te młode damy powinien pan zabrać! To nasze bohaterki! Okazały się lepsze od psów policyjnych! Wszyscy odwrócili się jak na komendę. Ten napuszony język i ten ton! Tak, to był sierżant Żelazko we własnej osobie, niestety — sam. — Nie patrzcie na mnie wzrokiem bazyliszka, bo trupem padnę od samego spojrzenia — poprosił sierżant. — Wiem, o co wam chodzi, ale ja musiałem, taka jest procedura. Powiem wam w zaufaniu, że dziś wieczór wrócą do domu. — To znaczy, że są niewinni? — zapytała Matylda. — To znaczy, że nie mamy wystarczających dowodów ich winy — wyjaśnił rzetelnie Żelazko. — No to jak będzie z tym lotem, panie Balonowy? Jak trzeba zapłacić, nie ma sprawy. Zafunduję wam, dziewczyny, podniebną podróż. Zasłużyłyście na to! 189 — Nie ma mowy — zaprotestował Szczupły. — Pan myśli, że ja mam w trakcie lotu czas, żeby zajmować się gówniarami? Ja tu muszę pilnować trasy lotu i temperatury pod czaszą balonu. To jest praca, a nie zabawa. A jak mi wypadną albo zaczną rzygać? Nie ma mowy — powtórzył, kończąc swe krótkie, mało parlamentarne przemówienie i kręcąc głową tak intensywnie, jakby miał ją na gumie. — A jakby poleciały z opiekunem? — nie dawał za wygraną sierżant. Szczupły otwarł usta i gapił się na Żelazkę. Najwyraźniej zabrakło mu argumentów. — Dziewczynki, ale czy wy w ogóle chcecie polecieć? Nie boicie się? — przesłodzonym tonem zapytał kościelny. — Bardzo — powiedziały równocześnie. — To znaczy, bardzo się boimy i bardzo chcemy lecieć! — Jeszcze nigdy nie leciałam balonem — rozmarzyła się Weronika i pomyślała o minach koleżanek z klasy, gdy im o tym opowiedzą. Gotowa była założyć się o wszystko, że tej przygody nikt w szkole nie przebije. — Panie Franciszku, pan już raz uratował nam życie. Może pan poleciałby z nami w charakterze opiekuna? — mrugnęła porozumiewawczo do Matyldy. Wiedziała, że przyjaciółka — podobnie jak ona sama — boi się, że mówiąc 190 o opiekunie, sierżant miał na myśli samego siebie. Obie wolały towarzystwo wesołego Franciszka niż poważnego służbisty Żelazki. Teraz Franciszek — jak chwilę przedtem Szczupły— stał z otwartymi ustami, najwyraźniej nie wiedząc, jak zareagować. — To jak, leci pan z nimi czy ja mam polecieć? — chciał wiedzieć sierżant. — Zaraz, zaraz, a mnie nikt nie pyta o zdanie? — Szczupły odzyskał mowę. Wróciła mu też cała złość do świata, nagromadzona gdzieś wewnątrz chudego ciała. — Co wy mi tu meblujecie życie? Ten Frankenstein — wskazał na Franciszka, który nadal stał z otwartymi ustami — i tak leci jako pomocnik, bo sam nie dam rady. A poza tym nikogo nie biorę, już mówiłem, głusi jesteście, czy jak? — A niby dlaczego nikogo pan nie bierze? — postawił się nagle urażony sierżant.__Są jakieś przepisy, które tego zabraniają? Pan pokaże na piśmie, to ja się będę tego trzymał. W zeszłym roku były tu loty awionetką Wilga. Ludzie płacili i latali. Balonem też można, jestem tego pewien. A jak się pan boi, to ja ??-dzwonie do pańskiego pracodawcy i zapytam o zgod?-W końcu tu chodzi o nagrodę dla bohaterek__podkreślił. 191 — Cholera, założy taki mundur policyjny i myśli, że wszystko mu wolno — Szczupły był już całkiem wściekły. — Bohaterki! Co mnie to obchodzi?! I nagle, niespodziewanie dla wszystkich skapitulował. — No dobra, ale biorę tylko dwie, bo gondola jest czteroosobowa. — Ja zostaję — pisnęła Hanka. Nikt nie zwrócił wcześniej uwagi, że nie włączała się do rozmowy i ani trochę nie dopominała się lotu. — Zresztą, mama i tak by się nie zgodziła — dodała przepraszającym tonem. — Macie tu być dokładnie za godzinę, inaczej startujemy bez was — Szczupły warknął wściekle w kierunku dziewcząt i wrócił do swoich zajęć na pokładzie gondoli. Czasza balonu była już niemal całkiem wypełniona powietrzem. Patrzyli, jak Szczupły przygotowuje palnik, którym za chwilę ogrzeje powietrze do wymaganej temperatury, żeby balon mógł się wzbić w górę. Dopiero teraz sierżant Żelazko trochę się stropił. — Słuchajcie, a może to zły pomysł? Może Maria będzie na mnie wściekła? — pytał, najwyraźniej licząc na odpowiedź przeczącą. — To najlepszy pomysł, jaki pan miał od początku naszej znajomości — zapewniła go Matylda. — Dziękujemy. A pani Marii niech pan nie szuka. Jak ją spotkamy, same jej powiemy. 192 — Wy to macie fart —- westchnął Jasiek. Wyraźnie nie chciało mu się odchodzić od balonu. Próbował nawiązać rozmowę ze Szczupłym. — A to nie wybuchnie, ten gaz w balonie, jak go za mocno ogrzejecie? — dopytywał się, choć Szczupły ciągle tkwił gdzieś na dnie gondoli. — Nie wybuchnie, nie ma obawy — wychynął spod pokładu jak zwykle niespodziewanie. Ale tym razem nie był zły, ani niecierpliwy Z przyjemnością wyjaśniał Jaśkowi zawiłości awiacji balonowej. Najwyraźniej balony, to była prawdziwa pasja Szczupłego — To nie jest gaz, tylko zwykłe powietrze, które ogrzane, zmniejsza swoją gęstość i staje się lżejsze od zimnego, dlatego balon się unosi. Jasiek był pod wrażeniem. — Jak się to powietrze ogrzewa? — dopytywał się, ośmielony przyjazną postawą Szczupłego. — Normalnie. Za pomocą palnika na propan-butan. — Szczupły pokazał palcem na zapasy gazu. — Potrzeba nam około siedemdziesięciu litrów paliwa, żeby unosić się w powietrzu przez godzinę. Na dłużej nie planujemy lotu. — Czy balon może lecieć bardzo wysoko, proszę pana? —Jaśka najwyraźniej wciągnęła ta rozmowa. — Może wznieść się nawet na kilka kilometrów w górę, był już nawet udany lot nad Mount Everestem, 193 ale my tu polecimy nisko, bo musimy być widoczni z ziemi z powodu reklamy — powiedział i to nagle przywróciło go do rzeczywistości. — Dość tego gadania, młody, bo nigdzie nie polecimy, jak tak dalej pójdzie — i znów zanurkował pod pokład. Jasiek powlókł się za dziewczynami, które już buszowały na straganach. — Zapraszam na lody — powiedziała Matylda. — Stawiam po dwie gałki na głowę. Jutro ma przyjechać stryj, to znaczy, że jesteśmy bogate! Stać mnie! Gaz huczał, wiatr szumiał, a dziewczyny kurczowo trzymały się burty. Przestały być odważne już w momencie, kiedy odwiązywano sznury i balon powoli zaczął unosić się w powietrze. „Boże, jak tu mało miejsca", myślała gorączkowo Matylda. Weronika spojrzała w dół i poczuła mdłości, choć gondola znajdowała się tuż nad ziemią. „Szczupły miał rację, pomyślała, chyba zwymiotuję". Na szczęście wkrótce balon wzbił się w powietrze, a jego lot stał się spokojny i delikatny. „Jak piórko na wietrze", pomyślała Matylda, której żołądek wrócił szczęśliwie na swoje miejsce. — Transparent — zarządził Szczupły. — Klinuj go w tym uchwycie, a ja będę powoli rozwijał. Wy — siadać i gęby na kłódkę. 194 Poczuły jakby lekkie hamowanie i równocześnie usłyszały jakiś trzepot. — Gotowe — ze swojego miejsca na dnie gondoli usłyszały głos kościelnego. — Masz ten cholerny napis. Czy teraz możemy wreszcie lecieć tam, gdzie zamierzaliśmy? — No nie wiem. Przez to twoje miękkie serce nie wiem, czy nam się uda — zapiszczał dyszkantem Szczupły. — Moje? Moje miękkie serce? — Franciszka aż zatkało z oburzenia. — Przecież to ty zgodziłeś się na pasażerki! — A co miałem zrobić? Sam widziałeś, jak było. Plan i tak trzeba wykonać — odburknął Szczupły. Spojrzały na siebie. Chociaż panowie stali do nich tyłem, wszystko dokładnie usłyszały. Matyldzie zrobiło się przykro. Poczuła się nieproszonym gościem. Spojrzała na przyjaciółkę, ale tamta tylko wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: a niech sobie gadają, najważniejsze, że lecimy! — Możecie już wstać, flaga za burtą — zażartował kościelny Franciszek, odwracając się do nich twarzą. — Boicie się trochę? Nie? No to zaproponujemy wam z Fredkiem — pokazał na Szczupłego — fajną, podniebną wycieczkę. Musimy z tym transparentem 195 oblecieć cały teren, żeby każdy mógł przeczytać napis reklamowy. Polecimy teraz nad tamten lasek, wyrzucimy trochę balastu, dzięki temu złapiemy właściwy wiatr, zatoczymy koło i wrócimy. Co wy na to? „No, no, Fredek! A więc tak ma na imię Szczupły. Ale skąd pan kościelny to wie? Przecież na ziemi jeszcze się nawet nie znali — myślała zdziwiona Matylda — a teraz wygląda, że to Franciszek dyktuje trasę lotu". — Nad tamten lasek? Ten koło stacji kolejowej? — zapytała, mrużąc oczy, przesłonięte dłonią. — Tak, właśnie ten — przytaknął kościelny. Z góry wszystko wyglądało inaczej. A jednak to, na co patrzyły, było jakby znajome. — Matylda, przecież to jest ta droga, którą szłyśmy w dniu przyjazdu. Patrz, tam są tory, dalej cmentarz, zaraz potem budynki — Weronika wychyliła się niebezpiecznie z gondoli, pokazując palcem na leżące w dole punkty orientacyjne. „Już wiem, skąd to znam, pomyślała Matylda. To przecież wygląda jak fragment mapy, którą tyle razy oglądałyśmy, zanim dotarłyśmy do miasteczka. Identycznie wijąca się droga i te ruiny koło cmentarza, które wzięłyśmy za zabudowania". — Tak, to ta droga — zawołała radośnie. I z uśmiechem zwróciła się do kościelnego — Panie Franciszku, 196 szłyśmy tędy pierwszego dnia po przyjeździe. Nie było nam wtedy do śmiechu. Już była gotowa opowiedzieć o tym, jak czekały na stryja i jak potem w zapadających ciemnościach rozbijały namiot tuż obok krzyża, ale Szczupły vel Fredek wrzasnął piskliwie: — Proszę się nie wychylać — i szarpnął Weronikę za ramię. — Wszystko wam się pomyliło. My przecież lecimy w zupełnie przeciwnym kierunku — odezwał się kościelny, dobitnie akcentując słowa. — Tutaj tereny są do siebie podobne, piaszczyste i prawie wszędzie cmentarze, można się pomylić. — A mnie się wydaje, że to pan się myli — zaczęła Weronika. Ona także miała wyryty w pamięci ten odcinek mapy, bo zaglądały do niej bez ustanku w nadziei, że dotrą przed nocą do miasteczka. Teraz Matylda wychyliła się z gondoli. Nie ma mowy o pomyłce. „O co mu chodzi? — pomyślała — czemu chce nam wmówić, że się mylimy?" Ale kościelny już nie zwracał na nie uwagi. Twarz miał czerwoną jak po dużym wysiłku, oczy rozbiegane i wcale nie patrzył w dół. Wyraźnie wypatrywał czegoś przed sobą. — Ależ panie Franciszku, przecież są pewne zasady topografii... —Weronika nie chciała ustąpić. 197 — A, topografia... — Kościelny przestał na chwilę wypatrywać sobie oczy i spojrzał na nią z politowaniem. — Tak, rzeczywiście, przypominam sobie wasz imponujący plan topograficzny, panienki. Miałyście przyjść do mnie na nauki, a nie przyszłyście. Teraz mogłyby się wam one przydać! — Czy Matyldzie się zdawało, czy jego śmiech był nieprzyjazny, wręcz złośliwy? — Tam — wskazał nagle palcem przed siebie. — Co tam? — chciała wiedzieć Weronika. — Tam jest polana, tam wyrzucimy balast i będziemy nawracać — wyjaśnił Franciszek. — To my wam pomożemy — zdeklarowała się Matylda, trochę zmieszana wcześniejszymi słowami kościelnego na temat ich topograficznych umiejętności. - — Ciekawe, w jaki sposób — zaśmiał się Franciszek. — Przecież te paki są ciężkie jak diabli. A tu trzeba je podnieść i wyrzucić za burtę. Właśnie dlatego lecę z Fredkiem, bo takiego chuderlaka, to by te skrzynie pociągnęły za sobą na dół — dobrodusznie poklepał Szczupłego po ramieniu, aż tamten przysiadł. — Najlepiej będzie, jak teraz znowu usiądziecie. Przynajmniej nie będziecie przeszkadzać — powiedział do dziewczyn. Przykucnęły posłusznie, tuż obok skrzynek z balastem. Matylda pomyślała mimochodem, że ten Fredek to jednak prawdziwy pasjonat balonów. Wszystko w gon- 198 doli ułożone, posprzątane, ma swoje miejsce, nic się nie plącze pod nogami, nawet te skrzynki z balastem są porządnie zapakowane i solidnie obwiązane sznurkiem. Nawet trochę ją zdziwiło, że aż tak solidnie, ale nie zastanawiała się nad tym długo, bo Franciszek krzyknął: — Jesteśmy na miejscu. Fredek, zatrzymaj ten bolid. Szczupły delikatnie przykręcił płomień, ogrzewający powietrze i balon zawisł w miejscu. — Możemy zobaczyć? — pisnęła Weronika z dna szalupy. — Zaraz, zaraz będzie po wszystkim — sapnął kościelny, podnosząc pierwszą pakę. Postawił ją na obramowaniu gondoli i lekko popchnął. Paczka przechyliła się i coś zadźwięczało, podobnie jak łyżka w szklance, ale skrzynka nadal tkwiła na swoim miejscu. — Cholera! — zaklął kościelny i jeszcze raz, tym razem mocniej pchnął pakunek. — Co tam jest w środku? Dzwoni jak talerze w naszej zmywarce — zaśmiała się Weronika. — Zdawało ci się. Nic nie mogło dzwonić, bo tam jest piach, zwykły piach. Jak to balast — powiedział Franciszek i puścił oko do Fredka. Schylił się nerwowo po następną skrzynkę. Za nerwowo. W ręce został mu kawałek drewnianego wieka. Matylda ujrzała trociny i coś jeszcze. Ale co? Nie zdążyła się przyjrzeć, bo kościelny już 199 porwał pakę z dna gondoli i uniósł ją do góry. Podniosła głowę, lecz nagle w oczy coś błysnęło, aż zmrużyła powieki, pod którymi tańczyły białe kółka. — Ale ze mnie oferma — skarcił się na głos kościelny. — Fredek, daj kawałek sznurka, bo nam się balast rozleci w locie — zaśmiał się nienaturalnie. Matylda potarła oczy pięścią. Piekły i łzawiły. „Co jest z tym balastem? — pomyślała — no to co, że się rozleci, będzie wiązał skrzynię z piachem? I po co te trociny? Pewnie, żeby amortyzować upadek takiego ciężaru", wytłumaczyła sobie. — No, gotowe — rzekł kościelny, otrzepując ręce o spodnie po wypchnięciu za burtę wszystkich czterech skrzynek. — Teraz możecie już wstać i podziwiać widoki. Balon wisiał tuż nad niewielką polanką, która z góry wyglądała jak jasnozielona serwetka na granatowozielo-nym stole drzew. — Pięknie — Matylda nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu. — Pięknie, pięknie, nam się też podoba — rzekł Franciszek, wcale nie oglądając krajobrazu. Patrzył w dół, w ślad za balastem, jakby nie mógł się z nim rozstać. Szczupły znów regulował strumień ciepłego powietrza. Musieli zawracać, a to znaczyło, że należało zmienić wysokość, by trafić na wiatr, który umożliwi lot w pożądanym 200 kierunku. I za chwilę zobaczyli w oddali miasteczko i plac, upstrzony kolorowymi kramami i setkami ludzkich głów, z tej wysokości wyglądającymi jak łepki kolorowych szpilek w pudełku. Byli nad obszerną łąką, tuż za ostatnimi zabudowaniami miasteczka. Szczupły całkowicie zakręcił dopływ ciepłego powietrza, a balon zaczął łagodnie opadać. — Musimy lądować tutaj, bo na placu, skąd startowaliśmy, jest za dużo ludzi. Jeszcze byśmy komuś wylądowali na głowie — zaśmiał się Franciszek. — Słuchajcie uważnie — przerwał mu Fredek. —Jak już będziemy nisko, macie się tu złapać i mocno trzymać — wskazał na specjalne uchwyty, zamontowane w gondoli. — Nie wysiadamy, póki balon nie opróżni się całkowicie z powietrza. Lądowanie to była najmniej przyjemna część tej niecodziennej, podniebnej wyprawy. Kosz po zetknięciu z ziemią trochę się przechylił. Dobrze, że zgodnie z nakazem Szczupłego trzymały uchwyty, bo inaczej mogło być groźnie. Kilkanaście metrów wiatr wlókł gondolę po ziemi i dziewczyny myślały, że to już się nigdy nie skończy. Ale wreszcie balon opadł, a kosz z pasażerami zatrzymał się na dobre. — No i jak? Zadowolone jesteście? Podobało się? — spytał Franciszek, pomagając dziewczynom wyjść z gondoli. 201 — To było naprawdę duże przeżycie. Bardzo dziękujemy! — żegnały się szczęśliwe, że wszystko dobrze się skończyło i że będą miały o czym opowiadać w nowej szkole. Nawet Fredek uśmiechnął się do nich, gdy dziękowały mu, że bezpiecznie „dowiózł" je z powrotem. A kościelny tak potrząsał ręką Matyldy na do widzenia, że przez moment bała się nawet, że jej ją wyrwie. Dokładnie w tym momencie zza zakrętu drogi wyłonił się obłok kurzu i już za chwilę pod gondolą z piskiem opon zahamował radiowóz policyjny. Matylda ze zdziwieniem zobaczyła, że Franciszek zbladł jak płótno. Zaraz potem krzyknęła: — Auuu, to boli! — Kościelny bardzo mocno ścisnął jej dłoń, którą wciąż trzymał w swojej ręce. — Matylda, Weronika, ja przez was osiwieję — krzyczała pani Maria, wyskakując z radiowozu i biegnąc im na spotkanie. Za nią pędzili Jasiek z Hanką. Żelazko, który wysiadł z samochodu, wyglądał jak zbity pies. Widocznie pani Maria solidnie zmyła mu głowę, dlatego nie podchodził bliżej, tylko grzecznie czekał na nich obok służbowej toyoty. — No to opowiadajcie, jak było? Bardzo się bałyście? — Jasiek nie potrafił ukryć zazdrości. — Czego? — wydęła usta Weronika. — Przecież w takim balonie jest bardzo bezpiecznie. Porusza się 202 delikatnie i prawie wcale nie kołysze. No, tylko raz było trochę ruchu i huśtania, jak pan Franciszek wyrzucał balast — opowiadała, gdy już wsiadali do samochodu. — Co robił? Wyrzucał balast, mówisz? — pokręcił z niedowierzaniem głową sierżant Żelazko. — Ach, te kobiety. Wszystko wam się miesza. Nie bardzo znam się na balonach, ale z tego, co mi wiadomo, takie jak ten, na ogrzewane powietrze, nie posługują się balastem. Tam wszystko reguluje się strumieniem ciepła. Coś ci się zdawało, moja panno. — Nic mi się nie zdawało — zaprotestowała obrażona Weronika. — Co wy mi dzisiaj wszyscy wmawiacie, że się mylę. Najpierw kościelny twierdził, że widzę co innego, niż widziałam, a teraz pan. Skrzynki z balastem były i zostały wyrzucone. Sam pan był świadkiem, jak kościelny pakował je do gondoli przed lotem. Ja sobie nic nie wymyśliłam. Matylda, no powiedz coś, przecież też tam byłaś, widziałaś... Ale Matylda wyglądała tak, jakby ujrzała zjawę. Zbladła, oczy prawie wyszły jej z orbit, niemal było widać, jak pracują trybiki w jej mózgu. Nagle palnęła się ręką w czoło. — Boże mój, ale ja jestem głupia — krzyknęła. — No teraz wszystko pasuje, teraz się zgadza. I czas, i miejsce. Werka, to cud, że jesteśmy zdrowe i całe! Oni nas mogli pozabijać i wyrzucić z tej gondoli. 203 Żelazko odwrócił się powoli od kierownicy, przełożył rękę przez oparcie i zażądał: — Powiedz wyraźnie, o co chodzi. Dlaczego ktoś miałby was zabijać? — I to nie był żaden piasek, a w oczy poraziło mnie nie słońce, tylko blask złota. I dobrze widziałyśmy, gdzie jesteśmy. Masz rację Weronika, to był nasz fragment mapy — wyrzucała z siebie jak automat. — Proszę od początku i wyraźnie: o co chodzi — zażądała pani Maria. — Na razie wygląda to tak, jakbyś dostała gorączki i bredziła. — Mów, Matylda — wysapała czerwona z emocji Weronika, która w tym momencie również skojarzyła fakty. — Dobrze, powiem wam — Matylda już się uspokoiła. — Pan Franciszek i ten jego Fredek to są włamywacze i złodzieje, których szukacie od dwóch miesięcy! — wykrzyknęła triumfalnie. Nikt się nie odezwał. Patrzyli na nią, jakby postradała zmysły. — No dobra, przestańcie się tak gapić. Nie zwariowałam. Już mówię, dlaczego tak myślę — ciągnęła dziewczyna. — Pamiętacie, że kiedy podziwialiśmy z bliska balon, szykowany do lotu, kościelny przytaszczył jakieś cztery skrzynki, które wraz ze Szczupłym upchnęli 204 w gondoli. Powiedział, że to balast. Pamiętacie, prawda? Byliśmy tam wszyscy, pan, sierżancie, także. Były bardzo dokładnie owinięte sznurkiem, nawet mnie to zastanowiło, czemu aż tak dokładnie, ale się nie znam. Myślałam, że tak trzeba. Już tam, na górze — wskazała palcem niebo — kościelny powiedział nam, że w środku jest piach, ale obie słyszałyśmy, że wewnątrz coś dzwoniło, kiedy podnosił pakunki. A kiedy ułamał mu się w rękach fragment wieka jednej skrzyni, zobaczyłam trociny, a nie piach, i potem już nic nie widziałam, bo oślepił mnie... No właśnie, myślałam, że słońce, ale to musiał być blask złotych naczyń, które mieli w tych skrzyniach! — zakończyła triumfalnie. — I dlatego nie chcieli przyznać, że droga, jaką widzimy w dole, to ta sama, którą szłyśmy pierwszego dnia od stacji do wsi — dodała Weronika. — Chcieli, żebyśmy kompletnie straciły orientację w terenie — na wypadek, gdyby ktoś jednak zapytał o te skrzynki. W samochodzie zapanowała cisza. — Ale nie macie żadnej pewności, że to, co wyrzucali, to były skradzione w kościołach przedmioty? — zapytał po chwili sierżant. — No nie mamy — musiały przyznać. — Ale jeśli mówi pan, że taki nowoczesny balon nie potrzebuje balastu, to po co zabrali go ze sobą? I po co wyrzucali? Pan 205 Fredek za dobrze się zna na balonach, żeby mógł o tym nie wiedzieć. — A potrafiłybyście wskazać, gdzie dokładnie wyrzucili te skrzynie? — zapytał bez większej nadziei Żelazko. — To akurat możemy zrobić z dużą dokładnością — zapewniły gorąco. — No to jazda na komisariat — zarządził sierżant, włączając wreszcie silnik i wrzucając jedynkę. — A oni? Przecież uciekną? — Weronika prawie zaśpiewała wysokim sopranem, nie kryjąc oburzenia na taką ignorancję policji. — Nie ma obawy — powiedział spokojnie Żelazko. — Ten Fredek nie może przecież zostawić tu balonu i całego sprzętu, a Franciszek wybiera się co prawda dzisiaj do Warszawy, ale ma pociąg dopiero wieczorem. Jeśli to, co zrzucili, rzeczywiście jest łupem, to znaczy, że po niego wrócą. Chociaż powiem wam szczerze, że mam wiele wątpliwości. Choćby dlatego nie mogę ich zatrzymać, bo jak okaże się, że w skrzyniach rzeczywiście jest piach, to wyjdę na głupka, co się daje wodzić za nos dwóm miastowym panienkom. — Kręcił głową z niedowierzaniem, że w ogóle słucha tego, co mu opowiadają. Rozdział XVIII Kościelnego zatrzymano jeszcze tego samego wieczora. Wpadł w zasadzkę, urządzoną przez policjantów, którzy ukryci między drzewami spokojnie czekali, aż załaduje wszystkie cztery paczki na wózek, jaki zwykle bierze się na większe zakupy. Plan, który wyrysowały dziewczyny, okazał się na tyle dokładny, że policjanci trafili na polankę bez trudu. Znajdowała się bardzo blisko stacji kolejowej, tej samej, na którą przyjechały przed miesiącem. Na rzekomy balast składały się w dużej części skradzione przedmioty. Po stwierdzeniu tego faktu policjanci ponownie zawiązali paczki sznurkiem i pozostawili je tam, gdzie spadły. — Spisałyście się na medal. Gratuluję! — młody i przystojny kapitan Kucharski, który w piątek przyjechał z Warszawy — rzeczywiście, z psem, tyle że nie policyjnym, ale własnym, domowym — ściskał rękę raz jednej, raz drugiej dziewczyny. — Gdybyście nie były 207 mądre i zdradziły się wcześniej, że czegoś się domyślacie, moglibyśmy nawet teraz nie rozmawiać. Kto wie, co może zrobić zdesperowany, przyłapany na gorącym uczynku przestępca — mówił, patrząc z podziwem na dwie sprytne nastolatki. — A teraz pozwólcie, że wam przedstawię: aspirant Kuba Wierzbicki i aspirant Maciek Krajewski. — Mówiłem, że opadną im szczęki, ale nie sądziłem, że tak dosłownie — śmiał się serdecznie aspirant Maciek, błyskając jak zwykle oszałamiająco białym uzębieniem. — Zamknijcie buzie, bo wam mucha wpadnie. — Ale z ciebie Sherlock Holmes, nie ma co — powiedziała do Matyldy Weronika, która oprzytomniała pierwsza. — Taki sam, jak z ciebie doktor Watson — natychmiast odcięła się przyjaciółka. —A co myślę o was, tego już nawet nie powiem — rzuciła w kierunku chłopaków z groźną miną. Ale nie wytrzymała długo. Roześmiała się beztrosko, pierwszy raz od wielu dni. Weronika aż dostała czkawki ze śmiechu. — Jeszcze nigdy w życiu nikt mnie tak nie zrobił w konia — powiedziała, gdy już się trochę uspokoili. — To wam nie ujdzie płazem. Musicie za to zapłacić! — Wystarczą podwójne lody? — zapytał Kuba, biorąc ją za rękę. — Tylko się nie czerwień, nie mam nic 208 złego na myśli — dodał i błyskawicznie uskoczył, chroniąc się przed czysto wyprowadzonym przez Weronikę prawym sierpowym. — Czy pani wie — Matylda zwróciła się do pani Marii, która wraz z dziećmi wychodziła właśnie z komisariatu — że oni są... — Wiem, wiem, przecież od początku wiedziałam, kogo przyjmuję pod swój dach — pani Maria objęła ramionami przyjaciółki. — Przepraszam, ale nie mogłam wam powiedzieć. Zobowiązano mnie do zachowania tajemnicy. — A nam też nie mogłaś? Przecież jesteśmy twoimi dziećmi —Jasiek nie krył oburzenia. Czuł się oszukany i zdradzony. —Już nigdy ci nie zaufam. — A powinieneś, bo twoja matka udowodniła, że jest osobą rzetelną, dla której zachowanie cudzego sekretu to rzecz święta — powiedział poważnie kapitan, który gratulował dziewczynom. — To była ważna sprawa, dlatego wysłaliśmy do was naszych dwóch pracowników. Każdy przeciek mógł nam zaszkodzić. Nawet zupełnie przypadkowe słowo, rzucone bez złej woli, mogło spaprać całą, misternie uknutą intrygę. Wierzę, że to rozumiecie, szczególnie ty, młody człowieku — zwrócił się do Jaśka. — Dobra, dobra — burknął pod nosem „młody człowiek" i zażądał — Opowiedzcie wszystko od początku! 209 — Teraz musimy tu jeszcze zostać. Może wieczorem, co pani na to, pani Mario? — zapytał Kuba. — Oczywiście, zapraszam wszystkich na pożegnalne ognisko z kiełbaskami — powiedziała serdecznie Maria. — Jutro wraca stryj Matyldy. Na pewno zabierze nam bratanicę wraz z koleżanką. Pora się żegnać i pora wyjaśnić sobie wszystko. — Przyznajcie się, kiedy zaczęłyście nas podejrzewać? — Siedzieli w ogrodzie pod gruszą, przy wielkim dębowym stole, wyniesionym na tę okazję z kuchni. Matylda i Weronika — na honorowych miejscach. Czekali jeszcze tylko na księdza proboszcza i kapitana Kucharskiego. — Bo przecież podejrzewałyście nas, prawda? - — Prawda, prawda — zachichotał Jasiek, przypominając sobie, jak kazały mu stać na czatach, podczas gdy same przeszukiwały pokój eks-geologów. — Ty też coś o tym wiesz? — szczerze zdziwił się Kuba. — To pewnie i Hanka była wtajemniczona? — powiedział, a widząc przytakujący ruch głową skomentował krótko — Aha! — Pewnie, że wiedzą, bo wszystko zaczęło się podczas naszego pierwszego wyjścia na grzyby — zaczęła Matylda. — Pamiętacie? To było tego dnia, kiedy dokonano napadu na nasz kościółek. 210 — O wilku mowa — przerwała jej pani Maria, bo do ogrodu wkraczał właśnie ksiądz proboszcz wraz z kapitanem Kucharskim. —Już nie mogliśmy się doczekać. Chodźcie, siadajcie — zapraszała serdecznie do stołu. — Mów dalej, co z tymi podejrzeniami? — ponaglał Maciek. — Akurat siedzieliśmy w cieniu, za wielkim, zwalonym drzewem poniżej drogi i jedliśmy kanapki, kiedy wy obaj dosłownie wybiegliście z lasu — mówiła Matylda. — Usłyszeliśmy ciekawy fragment rozmowy, kiedy przystanęliście na moment, bo Maciek chciał telefonować. — I dowiedzieliśmy się przy okazji, że jesteśmy dla was za młode — dodała z przekąsem Weronika. — Co takiego? Nigdy tak nie mówiliśmy — zaprzeczył gwałtownie Maciek. — Nawet nigdy nie rozmawialiśmy o waszym wieku. — Najwyżej o wieku kamieni, które musieliśmy znosić w charakterze alibi dla uzasadnienia naszego pobytu tutaj — wpadł mu w słowo Kuba. — Pamiętajcie, że robiliśmy za geologów. — Czyli te słowa odnosiły się do wieku kamieni? — Weronika, swoim zwyczajem, sczerwieniała aż po koniuszki uszów. 211 — A wy myślałyście, że chodzi o was? — zapytał domyślnie Maciek i pokręcił z niedowierzaniem głową. — Ale usłyszeliśmy też, że wahacie się, czy gdzieś dzwonić, bo boicie się dekonspiracji. Wtedy niczego jeszcze nie podejrzewaliśmy. Dopiero po powrocie do domu dowiedzieliśmy się, że okradziono nasz kościółek — Matylda pominęła wątek osobisty i kontynuowała opowieść. — Nie trzeba było specjalnej wyobraźni, żeby skojarzyć te dwa wydarzenia. Wy twierdziliście uparcie, że cały dzień spędziliście w miasteczku, a my widzieliśmy was w lesie, biegnących od strony kościoła. Na dodatek usłyszeliśmy, jak któryś z was mówił: „nic mu nie będzie, to silny chłop", czy coś w tym rodzaju. A potem dowiedziałyśmy się, że podczas napadu kościelny został uderzony w głowę, prawda? Dwa dodać dwa równa się cztery. A dzień później widziałyśmy was z człowiekiem, który trzymał w ręku jakiś błyszczący przedmiot podobny do kielicha. Uciekaliście przed nami, nie tak było? Człowiek uczciwy nie ucieka przed znajomymi. — Wtedy to nam zepsuliście robotę, nie ma co — kiwnął głową Kuba. — Gdyby udało się wówczas dobić targu z tym obcokrajowcem i zatrzymać go, być może wypadki potoczyłyby się inaczej. Może wcześniej dowiedzielibyśmy się, kto mu to sprzedał, i trafilibyśmy na ślad przestępców. Ale facet się spłoszył i dał nogę. 212 — A co z cmentarzem? Znowu byliście w pobliżu... — powiedziała Matylda. — To akurat był przypadek. Chcieliśmy jeszcze raz przesłuchać proboszcza. — To znaczy, że byłem podejrzany? — ksiądz uśmiechał się kwaśno, najwyraźniej nie było mu do śmiechu. — Raczej nie, ale na tym etapie wszystko trzeba było brać pod uwagę. Kościelny miał ranę głowy, której usytuowanie wskazywało, że uderzył go ktoś niższy niż on sam. Ksiądz jest niższy. W gruncie rzeczy jednak nie traktowaliśmy poważnie tej możliwości. Zależało nam natomiast na szczegółowym ustaleniu przebiegu zdarzeń tamtego dnia, kiedy ograbiono kościół. Musieliśmy stwierdzić, kiedy ksiądz opuścił plebanię i kto — nie wzbudzając niczyich podejrzeń — mógł mieć dostęp do kościoła. To stało się za dnia, przypominam. — Czyli kiedy my na cmentarzu odkryłyśmy rozkopane groby, wy nic o tym nie wiedzieliście? — ustalała Weronika. — Właśnie. Posłaliśmy was do domu, a sami skontaktowaliśmy się telefonicznie z komisariatem. Dlatego sierżant był tak szybko u was we dworze — przyjechał na swoim stalowym rumaku — wszyscy poza Żelazka roześmiali się na wspomnienie hałasującego ponad miarę 213 junaka z przyczepą, słynnego w okolicy prywatnego pojazdu sierżanta. — Widzę, że tu trzeba będzie wiele wyjaśnić — powiedział Kucharski. — Zacznijmy od początku. Włamania do tutejszych kościołów rozpoczęły się w czerwcu — mówił kapitan. — Najpierw myśleliśmy, że to wybryk wakacyjnych złodziei. W każdym letnim sezonie przestępczość na tym terenie rośnie. Ale przy czwartym włamaniu wiedzieliśmy już, że musi tu działać jakaś zorganizowana szajka. Jak ją nakryć? Najlepiej, mając na miejscu swojego człowieka. Wybór padł na panią Marię. Znamy się z czasów, gdy Kmita, nieżyjący mąż pani — skłonił głowę w kierunku gospodyni — znalazł złote monety. Nie każdy w takiej sytuacji zgłosiłby znalezisko policji, prawda? — spojrzał na zebranych przy stole. Kiwali głowami, tylko Jasiek zaczerwienił się po uszy. — Wtedy się poznaliśmy, ale potem jeszcze wielokrotnie Kmita pomagał sierżantowi w różnych sprawach. Tu w lecie, jak zjadą się letnicy z całej Polski, dzieją się różne rzeczy. Idealny klimat dla przestępców. Kmitowie dali się poznać jako ludzie wyjątkowo prawi, odważni i chętni do pomocy. Docenili to mieszkańcy Świderka, wybierając pana Jana na sołtysa. Nawet dzisiaj, choć mąż pani nie żyje, z tego, co mi wiadomo, nadal przychodzą do pani z różny- 214 mi sprawami, prawda? — Pani Maria tylko potaknęła głową. — Ale pani Maria, choć obrotna, nie mogła nam pomóc. Dom, dwójka dzieci — tego nie dało się pogodzić — mówił dalej starszy aspirant Kucharski. — Potrzebowaliśmy kogoś, kto mógłby cały swój czas poświęcić na obserwacje, nie budząc niczyich podejrzeń swoim pojawianiem się w różnych miejscach. Studenci geologii na praktyce — czyż to nie był dobry pomysł? Tym bardziej że Kuba rzeczywiście skończył geologię, więc nawet w razie konfrontacji mógłby się obronić. Pani Maria zgodziła się współpracować. Odstąpiła chłopakom pokój. W ten sposób stworzyliśmy tu bazę. — A potem pojawiłyśmy się my — dokończyła Weronika. — Właśnie. Nie byliśmy zachwyceni takim rozwiązaniem, teraz już mogę się do tego przyznać — uśmiechnął się kwaśno Kucharski. — Ale nie mieliśmy wpływu na decyzję pani Marii. To w końcu jej dom, a ona postąpiła jak zwykle — zgodnie ze swoim sumieniem. Przygarnęła zbłąkane owieczki, prawda, Mario? Jak na komendę wszyscy wybuchnęli śmiechem. — Teraz rozumiem, dlaczego zawsze byliście w pobliżu miejsca, gdzie działo się coś złego — powiedziała wreszcie Matylda. — Ale wtedy właśnie to było dla nas 215 bardzo podejrzane. Śledziłyśmy was — przyznała ze wstydem. — Już wtedy? Mój Boże, nie mieliśmy pojęcia — wyznał szczerze Kuba. — Wiedzieliśmy, że łazicie za nami, ale dopiero w ostatnich dniach. To zresztą zmusiło nas do pracy fizycznej. To dla was przekopaliśmy kawał polany przed szałasem! — zaśmiał się nieszczerze i spojrzał na swoje dłonie, całe w bąblach od łopaty. — Czyli że wasza obecność przy szałasie wtedy, kiedy dostałyście po głowie, nie była przypadkowa? — kolejny raz Maciek wykazał się niezwykłą przenikliwością. — Polazłyście za nami, tak? — Raczej przed wami. Poszłyśmy drogą na skróty, którą kiedyś pokazała nam Hanka. — Matylda poczuła, -że pieką ją policzki. — Ukryłyśmy się w krzakach malin i chciałyśmy obserwować, co wy naprawdę robicie przez cały dzień. Nie ma się z czego śmiać, nie mamy wielkiego doświadczenia w detektywistycznej robocie — zakończyła, speszona. — Panie kapitanie, a czy wiadomo, kto nas wtedy tak załatwił? — spytała Weronika. — Wiadomo. Zresztą to był przełom w śledztwie, choć muszę powiedzieć, że nie ułatwiałyście nam zadania. Od tego momentu nasze podejrzenia już zaczęły się koncentrować wokół kościelnego Franciszka — po- 216 wiedział kapitan. — Bo to właśnie on zaszedł was od tyłu i dał wam po głowie. Cała ta sytuacja w ogóle była zdumiewająca, sami się dziwiliśmy sile przypadku, kiedy próbowaliśmy ją zrekonstruować. Musiało być tak: Franciszek zbliżał się od dołu w kierunku szałasu. Prawdopodobnie już wtedy chciał tu ukryć część łupu, bo na plebanii zbyt często pojawiali się policjanci i inni obcy ludzie. Wtedy zobaczył was, ukryte w krzakach. Co miałby na swoje usprawiedliwienie, gdybyście zobaczyły ładunek, jaki niósł ze sobą? Przestraszył się, podszedł cichutko i błyskawicznie zderzył was głowami. A że to wielki i silny chłop, padłyście jak ścięte róże. Prawdopodobnie dopiero wtedy spostrzegł zbliżających się z rowerami Kubę i Maćka. Tymczasem oni w tym samym momencie przypomnieli sobie, że mieli stawić się rano na posterunku i zawrócili. Dlatego was nie znaleźli. Wtedy Franciszek ukrył tymczasowo swój łup w lesie i udawał waszego wybawcę. Potem zapewne spokojnie wrócił po skradzione przedmioty. Przeniósł je gdzie indziej, niż zamierzał, bo obawiał się, że po tym napadzie na was, przy szałasie w każdej chwili może pojawić się policja. — Ale skąd w ogóle to podejrzenie? Nam nawet do głowy nie przyszło, że to pan kościelny! Przecież on udzielił nam pomocy — mówiła Matylda. 217 — Twierdził, że szedł na cmentarz, by sprawdzić efekty grabieży. Gdyby szedł drogą, chłopcy musieliby go widzieć. Jeśli szedł na skróty, on musiałby widzieć tego, kto was uderzył. Nie widział ani jego nie widziano. Świat, wbrew pozorom, jest logicznie urządzony. Wniosek nasuwał się sam — uderzył on. Pozostawało pytanie — dlaczego? Wiedzieliśmy już, że pracuje na plebanii od niedawna i że poleciła go księdzu gospodyni z probostwa w Radziejowie. Tak, tak, tego samego, gdzie dokonano ostatniego napadu — pokiwał głową Kucharski, widząc zdumione twarze słuchaczy. — Zaczęliśmy sprawdzać wszystko po kolei. Rok temu owa gospodyni księdza gościła w lecie swoją znajomą z Warszawy. Anna Kwilecka, tak brzmiało jej nazwisko. Przypadkowa zbieżność? Na pewno nie. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to żona Franciszka. Okazało się, że jego siostra. W marcu nasz kościelny wyszedł z więzienia, gdzie spędził trzy lata za — uwaga — włamania do prywatnych posesji w Klary-sewie. To taka willowa, bogata dzielnica Warszawy — wyjaśnił, uświadamiając sobie, że większość słuchaczy nie zna stolicy. — No i byliśmy w domu. Ale nie mogliśmy go aresztować, bo już wiedzieliśmy, że nie działał sam. Trzeba było poczekać, aż ujawni się wspólnik. No i mieliśmy nadzieję, że przy małej dozie szczęścia złapiemy go na gorącym uczynku — co też i nastąpiło. 218 — Ale jak to się stało, że podejrzewając nas o najgorsze, zdecydowałyście się popłynąć z nami ? rejs? Z przestępcami? Nie bałyście się, że jeśli się czcg0ś domyślimy, możemy was potopić? — Maciek nie mógł ukryć ironii, zadając te pytania. — To proste — wtedy już bardziej podejrzewałyśmy kogo innego — powiedziała Weronika i spojrzawszy na panią Marię, spłonęła rumieńcem. — Mnie, prawda? Wiedziałam o tym i niuszę się wam przyznać, że podsycałam wasze wątpliwości. Myślicie, że dlaczego zamykałam swój pokój na klucz? One były naprawdę przestraszone, nawet jeść nie chciały — powiedziała Kmitowa w stronę kapitana Kucharskiego- — Ale od kiedy zaczęły podejrzewać mnie, to fa\y odsapnąć chłopakom i ci mogli coś zrobić. Zresztą —?- ta łódka to był dobry pomysł. Nie mieliśmy przeciez pewności co do Franciszka. Bałam się o nie, a z dala 0d domu i pod opieką policjantów nic im nie groziło. Tak myślałam. — Ten napad na kościół w Radziejowie miał być ostatni. Od razu się tego domyśliliśmy. pr^nciszek musiał sobie zdawać sprawę, że kiedy ????????? szukać w tamtym probostwie, trafimy na jego śl^d. Nie wiedział, że my już wiemy. Myślał, że ma więcej czasu, niż miał — tłumaczył policjant. — W inny^ vsrypadku nie czekałby do soboty, tylko zniknął od razu. 219 — A wy myślałyście, że tamtego wieczora zamiast na grzyby poszliśmy rabować kościół, co? — zapytał Kuba. — Nieprawda, nie myślałyśmy tak — zaprzeczyła gwałtownie Weronika. — Tylko przez chwilę, ale nie jesteśmy takie głupie. Przecież musielibyście gdzieś to ukryć, a wyście przynieśli tylko trochę grzybów. — Nie was podejrzewały, ale mnie — powiedziała Kmitowa. — To przecież ja poprzedniego dnia odwiedziłam tamtejszego księdza. Sami prosiliście mnie o to, pamiętacie? Miałam go ostrzec, bo przypuszczaliście, że ten kościół jest jednym z dwóch, którym grozi napad rabunkowy. — To prawda, w najbliższej okolicy pozostawały jesz- -cze dwa niedostatecznie zabezpieczone obiekty sakralne, które mogły stać się celem złodziei — dorzucił wyjaśnienie Kucharski. — Prosiliśmy panią Kmitę, by odwiedziła obydwa kościoły i ostrzegła księży. Mogła to zrobić, nie wzbudzając podejrzeń i nie płosząc przestępców. Mieliśmy w obu miejscach zasadzić się na bandytów, ale nie zdążyliśmy! Spieszyli się. Już im się grunt palił pod nogami, a chcieli się nachapać jak najwięcej, nim zwinęli żagle. — No dobrze, ale skoro nas nie podejrzewałyście, po kiego diabła łaziłyście za nami? Coś tu się nie zgadza — kręcił głową Maciek. 220 — Metoda wykluczenia — powiedziała Matylda. — Chciałyśmy się upewnić, że to nie wy. — Bardzo im na tym zależało —Jasiek nie rnógł zapomnieć, jak go potraktowały, i z rozkoszą zabrał się za wyjaśnianie swojego punktu widzenia. — Chciały mieć pewność, że ci przystojniacy z Warszawy nie są żadnymi przestępcami. Latały po pięć razy dziennie patrzeć jak kopiecie łąkę. Nie wiedziałem, że podejrzewacie moją mamę. Ale jesteście głupie! — zakończył nieoczekiwaną pointą. — Nie tak bardzo, skoro w ten sposób odkryły paczkę ze skradzionymi przedmiotami — Posiedział Kucharski, ratując honor dziewczyn. — Po tym zdarzeniu akcja bardzo przyspieszyła. Mieliśmy wprawClzie część łupu, ale obawialiśmy się, że to odkrycie spłoszy złodziei. Dlatego zatrzymaliśmy u siebie Kubę i Maćka, jako podejrzanych, i obserwowaliśmy Kwileckiega Dziś rano dowiedzieliśmy się, że wieczornym pociągiem ?^?? jechać do Warszawy. Byliśmy pewni, że go marny Ciągle jednak nie znaliśmy wspólnika. No i nie mieliśmy dowodów rzeczowych. — Fredek! Szczupły! — zawołały równocześnie Matylda i Weronika. — Tak, on, teraz to wiemy, i to dzięki wam—kolejny raz skłonił się szarmancko w kierunku dziewczyn,__Ale 221 jeszcze rano nie wiązaliśmy ze sobą tych dwóch postaci. O festynie i pokazie lotu balonem wiedzieliśmy dużo wcześniej. Sierżant potwierdził, że każdego lata instaluje się tu albo w okolicy jakaś firma reklamowa i korzystając z dużej liczby turystów, robi promocję. W tym roku reklamowały się napoje energetyzujące. Rozmawialiśmy z firmą. Wiedzieliśmy, że akcja będzie nagłaśniana przez lokalne radio, a promocja prowadzona za pomocą darmowych drinków i balonu z szarfą, reklamującą zalety napoju. Nie przyszło nam do głowy sprawdzić, czy panowie się znają. Dziś wiemy, że to starzy znajomi z celi. — Boże drogi, o mało was nie wyprawiłem na tamten świat — sierżant Żelazko był skruszony w całej swojej korpulentnej postaci. — Niech pan nie wzywa imienia Boga swego na daremno — odezwał się ksiądz. — Raczej podziękujmy Mu, że wszystko skończyło się dobrze i że wszyscy możemy teraz spokojnie siedzieć pod tą gruszą. — Święte słowa, proszę księdza, ale niech ksiądz nie zapomina, że gdyby one tam na górze już zaczęły coś podejrzewać i straciły zimną krew, to i opatrzność boska niewiele by pomogła — wtrącił sceptycznie kapitan Kucharski. — Nie mogę się z panem zgodzić. To właśnie dzięki pomocy opatrzności zachowały zimną krew — ksiądz 222 poruszył się w krześle i wyraźnie szykował do ideologicznej potyczki. — Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze — huknęła pani Maria, przerywając rodzący się spór. — Myślę, że wszystko sobie wyjaśniliśmy, wobec tego proponuję spojrzeć na zegarki. Dawno minęła północ i najwyższa pora kłaść się spać. Jutro o jedenastej musimy być na stacji kolejowej. Przyjeżdża twój stryj, Matylda. Jest nadzieja, że i ta zagadka wkrótce się wyjaśni — zaśmiała się tubalnie. W półcieniu, rzucanym przez prowizoryczną lampę ogrodową, znowu wyglądała jak Baba Jaga, ale teraz Weronika i Matylda wcale się jej nie bały, bo to była dobra Baba Jaga. Rozdział XIX — Ciekawe, czy rodzice już wrócili? — rzuciła Matylda, gdy szykowały się do spania. Nie po raz pierwszy przyszło im żałować, że wybrały „dziki" wariant wakacji w mazurskiej głuszy i nie zabrały ze sobą chociaż jednego telefonu komórkowego. — Dziś albo jutro, zależy, jakie złapią połączenie — powiedziała Weronika. — Spicie już? — usłyszały nagle. Zaraz potem zatrzeszczał zamek i do namiotu wetknęli głowy Kuba i Maciek. — Wchodźcie i siadajcie, jasne, że nie śpimy — dziewczyny zrobiły im miejsce na materacu. Choć dzień był pełen wrażeń, nikt nie czuł się zmęczony. — Głupio nam trochę, że was podejrzewałyśmy — powiedziała ciepło Matylda. Maciek wziął ją za rękę i mocno ścisnął. 224 — To nam jest głupio, że musieliśmy was okłamywać — odparł, patrząc jej głęboko w oczy. Z trudem odwróciła głowę. Wtedy kątem oka dostrzegła, że Kuba objął Weronikę ramieniem. Siedzieli cicho, bo nikt nie wiedział, co powiedzieć. — Skoro tak, to musimy się jeszcze do czegoś przyznać — powiedziała nagle Matylda i poczuła lekkie ssanie w dołku. — My przeszukiwaliśmy wasz pokój! — Kiedy? — zapytali równocześnie. — Zaraz na początku, po włamaniu do naszego kościoła — wyjaśniła Matylda. — Myśleliśmy, że możecie ukrywać skradzione przedmioty w swoim pokoju. — I dlatego nie zamykamy go na klucz, co? — zakpił Kuba, nie zdejmując ręki z ramienia Weroniki. — No i co znaleźliście? — Bałagan — odgryzła się Weronika. — I takie brzydkie kamienie, które trzymaliście w walizce — dodała Matylda. — Co to było? — Apatyt, minerał niewiele wart nominalnie, ale cenny jako znalezisko geologiczne — powiedział Kuba. — Zbieraliśmy go w charakterze alibi, na wypadek, gdyby znalazł się ktoś tak ciekawski jak wy i zapytał o wyniki naszych geologicznych peregrynacji. Na tym terenie nigdy nie odkryto złóż apatytu. Owszem, jest ich sporo 225 w Górach Kruczych koło Karpacza, więc ujawnienie, że apatyt występuje także na Mazurach może być cennym odkryciem — zapalił się Kuba. — Koniec wykładu — zarządził Maciek. — On tak może w nieskończoność. Prawdziwy pasjonat. Czasem myślałem, że mnie zamęczy tą swoją geologiczną wiedzą. — Ale musisz przyznać, że to głupie kopanie nabrało jakiegoś sensu w momencie, gdy trafiliśmy na te skałki i gdy wyjaśniłem ci, co to oznacza — rzekł Kuba. — Masz rację — kiwnął głową Maciek i zakpił — przynajmniej wiem, że pęcherze od łopaty na moich dłoniach przysłużą się nauce. — Tak czy owak, to będą niezapomniane wakacje — powiedziała w końcu Matylda. — Dzięki wam — dodał Maciek. — Nie, to dzięki wam — zaprzeczyła Matylda. — Nie, dzięki wam... — powiedzieli równocześnie i wszyscy roześmiali się beztrosko. Wymienili się adresami i telefonami i obiecali sobie nie zakończyć tej znajomości wraz z końcem wakacji. — No to do zobaczenia na śniadaniu — rzucił Kuba, podczas gdy Maciek usiłował zasunąć z zewnątrz zamek błyskawiczny wejścia do namiotu. — Nie zamykaj — poprosiła Matylda. — Jest tak pięknie popatrzymy jeszcze chwilę na niebo. 226 Koniki polne cykały jak oszalałe, maciejka drażniła nozdrza. Za chwilę zobaczyły światło w oknie na górze. — Patrz — Matylda trąciła przyjaciółkę w ramię i bez większych emocji wskazała na cień, rzucany przez framugę okna — duży krzyż, leżący na trawniku. Omen, który prześladował je od pierwszego dnia pobytu na Mazurach. — Dobry omen — podsumowała Matylda. — Nie najgorszy — przyznała jej rację Weronika. Za chwilę zgasło światło i krzyż zniknął. Zasunęły zamek w swoim namiocie. Rozdział XX Pociąg z Mikołajek spóźniał się już pół godziny. Pani Maria narzekała: — Godzinę jedzie, a pół godziny się spóźnia. Kto to widział! Lokomotywa wtoczyła się powoli i zatrzymała z piskiem na peronie. Już chyba nigdzie w Polsce nie kursują parowozy, pomyślała Matylda, stojąc w kłębach białej pary i czując się trochę jak w skansenie. — Jest i Widlecki — odezwała się pani Maria. — Stryjku — krzyknęła Matylda i rzuciła się w kierunku postawnego, siwego mężczyzny, który właśnie wysiadał z wagonu. — Matylda, Weronika — usłyszały głosy, wołające z drugiego końca pociągu. — Mama, tata — krzyknęła Matylda i obie nie wiedziały już;, w którą mają biec stronę. Gdy już wyściskali się i wycałowali na przywitanie, mama Matyldy wysapała: 228 — A teraz mówcie, co robiłyście same, bez pieniędzy, bez telefonu i komputera, przez cały miesiąc w obcym miasteczku, pod nieobecność wuja? Jak sobie w ogóle poradziłyście? Takie dziecinne, takie niesamodzielne! Matylda rzuciła okiem na Werę i zobaczyła, że przyjaciółka jak zwykle zrobiła się czerwona na twarzy. — Mamo, tato, pozwólcie, że wam przedstawimy — powiedziała Matylda, gdy wreszcie uspokoiła się na tyle, że mogła mówić. — To jest nasza wybawicielka pani Maria Kmita, a to jej dzieci. — To pani przygarnęła nasze córki — bardziej stwierdziła, niż zapytała Kotecka. —Jestem, to znaczy — wszyscy jesteśmy bardzo wdzięczni. Mam nadzieję, że nie sprawiły zbyt wiele kłopotu. No, a skoro w domu były dzieci, to pewnie nie nudziłyście się zbytnio — zwróciła się do córki i jej przyjaciółki. — Tylko trochę — powiedziała spokojnie Matylda. — Wiesz, mamo, jak to bywa w takiej mazurskiej głuszy! Pierwsza zaczęła się śmiać Weronika. Miała zaraźliwy śmiech. Dołączyła do niej Matylda, a potem Hanka, Jasiek i pani Maria. Rodzice Matyldy i stryj Anatol patrzyli na nich jak na kosmitów. Mama Matyldy, która rzadko kiedy zapomina języka w gębie, tym razem zupełnie straciła rezon. Patrzyła na córkę i jej przyjaciółkę! na du?ą kobietę i jej dzieci 229 i nie rozumiała, z czego oni wszyscy tak się śmieją, że aż muszą ocierać łzy z oczu. Wolała nie pytać. Ale kiedy tylko trochę się uspokoili, natychmiast zwróciła się do Widleckiego: — Anatolu, jak to się stało, że zamiast do ciebie trafiły do obcego domu? Wczoraj w nocy, kiedy po przyjeździe do domu odsłuchałam wiadomość od córki, pozostawioną na sekretarce miesiąc temu, dzień po naszym wylocie do Tybetu, myślałam, że dostanę zawału. — Joasiu, napisałaś, że przyjeżdżają 5.VIII, to znaczy w sierpniu. To ja dlatego cały urlop wykorzystałem w lipcu — tłumaczył się stryj Anatol, wyciągając z kieszeni ozdobny blankiet telegramu. — Musiałaś się pomylić, a może to telegrafistka zrobiła błąd? W każdym razk ja cały ten miesiąc nie miałem pojęcia, że moja bratanica i jej koleżanka czekają na mnie w Świderku. Kiedy wróciłem do domu i dowiedziałem się o wszystkim, też byłem bliski zawału. — Resztę opowiemy wam w domu, przy obiedzie. Zapraszam wszystkich, nie będziemy tu przecież tkwić cały dzień — zakrzyknęła pani Maria. Nikt nie zaprotestował. f* fsis Spis treści Rozdział 1...........................................................................5 Rozdziałll...................................................................... ..25 Rozdział III.......................................................................33 Rozdział IV......................................................................46 RozdziałV....................................................................... .59 Rozdział VI......................................................................66 Rozdział VII......................................................................81 Rozdział VIII...................................................................86 Rozdział IX......................................................................98 Rozdział X.......................................................................110 Rozdział XI.....................................................................121 Rozdział XII....................................................................132 Rozdział XIII..................................................................143 Rozdział XIV...................................................................151 Rozdział XV....................................................................161 Rozdział XVI...................................................................176 Rozdział XVII................................................................I87 Rozdział XVIII...............................................................2i Rozdział XIX..................................................................% Rozdział XX................................................................... ' Dla młodzieży polecamy także: Trzynastoletnia Paulina boleśnie odczuwa swoją samotność, związaną z brakiem rodzeństwa. Zauważa też z przerażeniem, że jedna z nauczycielek z niewiadomych powodów czuje do niej z trudem skrywaną niechęć. Wszelkie próby rozwikłania sekretu matematyczki wciąż spełzają na niczym. Do tego mama zdaje się ukrywać przed Paulina jakiś sekret... Wszystko wskazuje na to, że pakowanie się w tarapaty powoli staje się specjalnością bohaterki. Wtedy w jej życiu pojawiają się tajemnicze osoby Ich losy zaczynają się niespodziewanie ze sobą splatać...