16159
Szczegóły |
Tytuł |
16159 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16159 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16159 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16159 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
Stanisław Yincenz
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
Pasmo I PRAWDA STAROWIEKU
Pasmo II
NOWE CZASY
Księga I: ZWADA
Księga II: LISTY Z NIEBA
Pasmo III BARWINKOWY WIANEK
Stanisław Vincenz NA WYSOKIEJ POŁONINIE
NOWE CZASY
KSIĘGA DRUGA
LISTY Z NIEBA
CZĘSC PIERWSZA
CHRZCINY NA JASIENOWIE
ił.
і'..;*
щш
Słn кшг. „1.%» . Л
CHRZCINY NA JASIENOW1E
7
I. URODZINY
„Czyli to było, czyli nie było, czyli tak mamie i babkom się śniło..."
Napakowana mieszanymi polanami, bukowymi i smerekowymi, wielka hruba grała równą watrą. Ruchliwymi wypadami rzucała na izbę światła. Na jednym łóżku spoczywała położnica Kałyna w zniemożeniu między męczącą drzemką a bezsennością. Na drugim chrapały obie kumy. Powołana do czuwania nad matką i nad dzieckiem powiwalna babka Warwara przyległa na ławce pod oknem w pogotowiu.
Niektóre z nich albo wszystkie wiedziały, że takiej nocy dwunastu sędziów lubi zaglądać sobie do chaty. Choćbyś nie wiem jak czuwał, wypatrzą chwilkę drzemki, wlecą, popatrzą, osądzą dziecko. Tak być musi, najlepiej spać. Zmo-żona ciepłem Warwara drzemała i znów budziła się.
Nocą księżycową wysoko na stokach Bukowca buki stalowe są kędzierzawe od szronu, srebrnogrzywe. W snach śnionych czekają na jeźdźców. Zstąpili już zatem i krążą. A gdzie? Kręcą się pyłami księżycowymi czy wirują w zamieci śnieżnej? Jak się im spodoba, a któż wie jak? To ścieżką śpieszą, prószą śniegiem, to bez śnieżki pląsają ponad las. Pojawiają się i znikają. Wiatr, cienie, wiry w śniegu, czy oni? Dopiero gdy podpadną pod oczy ludzkie i pod oczy chudoby, widać czasem mary, zarysy, oblicza. Słychać szepty. Pojawiają się i znikają, jak im się podoba, i któż wie jak?
Babkę powiwalna zmorzył sen na dobre. Psy w zagrodzie szczeknęły jeden po drugim. Zaskomlały sennie i warcząc zrzędliwie podreptały po śniegu szukać spokojniejszych kątów dla snu. Powiało w dachach. Dwunastu w powiewie, już są. Rozsiedli się za stołem na ławach. Nasycony węglami piec zadudnił poważnie: „Sława Bohu!" Sędziowie nie odpowiadają, zataili się. Hruba przygląda się bacznie, oświeca jednego za drugim.
Przy przeciwległych węższych krawędziach stołu usiedli dwaj główni. U tego z prawej strony całkiem księżycowa twarz, plama miesięczna na ścianie. Ten z lewej ukrył twarz w dłoniach. Gdy rozgarnął śnieżny płaszcz, odkrył czerwony, pałający serdak. Widać kto to... Sędziowie cisi, tajemni, to tak, ale
NOWE CZASY
nie widać, aby byli w zgodzie między sobą. Ten z prawej, twarz księżycowa, ogłosił niby watra z jamy:
- Przeciwnik ma słowo.
Tamten czerwony mruknął niby zgodliwie, niby z poddaniem a groźnie:
- Spełnijmy!
Położnicy Kałynie słyszało się, że Jasny znów coś powiedział. Wyciągał takim głosem boleściwym jak watra, gdy zmaga się z mokrym polanem. A babce powiwalnej wydało się, że mówił z takim namaszczeniem, jak stara pani dziedziczka, gdy raz na rok się odezwie: „Warwaro, przyjdźcie w Wielką Sobotę, dostaniecie białą bułkę".
Jasny wygładził te słowa:
- Z powinności żałujmy człowieka. Ratujmy. Przeciwnik milczał z twarzą ukrytą w dłoniach.
„Cóż to, on płacze?" - mruknęła sobie Warwara - „któż wie, który przeciwnik?"
Sędziowie milczeli. Tuż obok Jasnego siedział mały garbaty sędzia, chytry śmieszek ze szparkowatymi oczyma. Jeszcze żaden z sędziów nie odezwał się, a już mały sędzia pryskał i chichotał.
„Jak watra, gdy trafi na smołaste polano, a potem lepiej się rozpali" - widziało się Kałynie. „Jak stary kucharz dworski, gdy się upije i poklepuje mnie
- na oślep. Także sposób" - śniła babka Warwara. „To czort tak się świętym wykrzywia, tfu!" - tłumaczyła sobie w głębokim śnie stara kuma Kateryna. Przestała chrapać, przeżegnała się w półśnie.
Mały sędzia chichotał i bzykał śpiewająco w uszy śpiącym kobietom.
- Powinności, ratowanności, gadanności. - Prysnął, zasyczał gniewnie:
- Wstydźmy się. Sąd nad tą kruszyną? Cóż tu sądzić? Może by pomóc?
„To dobry duch" - śniło się młodej kumie, Oleńce Surbanowej - „on tylko taki śmiech sobie nałożył, z tamtymi nie można inaczej".
Znów watra roztętniła się w hrubie równo, groźnie. Słowa Jasnego grały równo z watrą:
- Zawsześ na poprzek, któż cię nie zna! Pomóc ten może tylko, kto nie da się urodzić. A skoro ludzki twór sam chce.
Warwara zlękła się we śnie: „Oj! jak mądrze! To ich biskup, ten ma główne słowo. Złe!"
Stara kuma Kateryna otworzyła jedno oko i zaraz przymknęła je z lęku przed twarzą księżycową: „Hospody!" Znów zachrapała.
Dziecko zapłakało żałośnie, mały sędzia nieznośnie chichotał: - Słysz, cyt--cyt, napiera się żyć! O! Jak się raduje.
../■.i. WI4S>fyy¥iń4iEtif ЯД
.>■ w
CHRZCINY NA ] ASIENOWIE
„Nie! to chyba czort" - przeraziła się Ołenka - „on tylko robi się dobry". Jasny mówił równo, groźnie, coraz głośniej.
- Spojrzyj raz dalej poza węgieł chaty! Ród cały chce, to znaczy mały twór chce. Granice między żywotami ciemne. Powieje wiatr, przesunie cienie pośród leszczyn. Oni wybrali.
Jasny zawodził watrowo i zakończył żałośnie:
- Teraz nam biedzić się nad tym. Ha, gdyby to jeszcze człowiek był całkiem sam, gdyby nie wiedział, że klatka i przespał sobie. Lecz mówić ma, ma mieszać się na oślep.
Garbaty sędzia w drażniących sykach paplał cieniutko tupiąc nogą w takt:
- Ale jest dusza, dusza, dusza - nadśmieciel-na - nieśmiertel-na - naniedziel-na. Jasny ofuknął go.
- Nie nasza rzecz, milcz!
Ciemny sędzia, którego dotąd mało było widać w kącie, szeptał wyraźnie, jak głownia rozsypująca się w gorące węgle:
- Temu rodowi należy się radość: niech ta kuleczka biega po carynkach, niechaj szczebiocze do świata. A potem - zgaśnie dzieckiem.
Kałyna nie słyszała, Ołenka podniosła się do połowy z pościeli, zobaczyła kąt pełen blasku. Zadrżała, zaraz trzepnęła się o łóżko, zakryła głowę liżny-kiem. Babka Warwara zrozumiała doskonale: „On nie tak źle mówi. Z tych wszystkich dzieci, co przeszły przez moje ręce, któreż szczęśliwe?"
Mały sędzia chichotał cieniutko i wyciągał wymownie:
- A że choruje? że męczy się? że matka się męczy, gryzie? to nic? - Szczęście, szczęście, szczęście - trzask, prask!
Ciemny sędzia zasyczał:
- Czyż jeden głupiec się martwi głupio? Godnego poznać po jednym: zagląda za węgły ściany.
Jasny rozgorzał równo odmierzonym wyrokiem:
- Za to, że karmił ludzi, że o to troskał się, ten dar mu nieśmy: niech się nauczy patrzyć poza węgły.
Mały garbaty sędzia, tupiąc w takt nogą, wyśpiewywał natrętnie:
- Opajęczyć-odwdzięczyć-wymęczyć! On sypał z komory ziarno dla głodnych, my worem sieczkę marną dla godnych.
Jasny przybił:
- Tak niechaj będzie, dla niego życie nie kończy się na rodzie.
Kałyna słyszała, ale nie chciała zrozumieć: „Dobrze tym biskupom czy świętym, kazania takie - ale co z dzieckiem?" - nasłuchiwała w milczącym półśnie. Usłyszała śpiewny chichot garbatego sędziego:
10 ! NOWE CZASY
- Wieszczunowie czcigodni, za węgły? Z drzewa, drzewa? Chi-chi-chi. - Ach, wy salamony, ach, wy krętalony, chi-chi-chi.
Ołenka modliła się pod liżnykiem: „Hospody, aby tylko Kałynka nie słyszała tego czorta".
Czerwony przeciwnik mruknął ogniście:
- Mój urząd niepotrzebny, bo skład sądu stronniczy. Po świętemu to nie musi być po nieludzku.
Mały sędzia ten jeden raz wyszeptał wyraźnie bez śmiechu:
- Komu od razu serce odsłonięto, ani pomoże ani szkodzi świętość. Jasny pełkotał coraz ciszej, wraz z niebieskimi płomykami zasypiającej watry. Żuł słowa jakoś tak, jak stara babcia:
- Wieszczunowie czcigodni! bądźmy wielkoduszni. Mocujmy się z mgłami. Prąd stąd, prąd stamtąd. Mgły tu, mgły tam. Może się otworzą? Wyrok zawieśmy. Sąd krótki: dzieciństwo szczęśliwe.
Mały sędzia dziauknął:
- A potem? śmierć nawrotem? Jasny rozpłomienił się raz jeszcze:
- Potem - mgły się rozejdą.
Sędziowie zamruczeli ciepłym chórem węglowym:
- Chwała ci, chwała!
Kałynka usłyszała co chciała: „Dziecko uratowane! Twoja wola Hospody! I chwała!"
Garbaty sędzia uciął nieznośnym skaczącym piskiem:
- Chwała-chwała! Zagrała-pochowała!
Watra przygasała. Ostatnie promienie tańczyły po kątach. Sędziowie wymykali się w tańcach jeden za drugim, zawstydzeni czy radzi, że się pozbyli. Mały sędzia pląsał kulejąc. Ołenka widziała jak uczepił się ogona długiego płaszcza czerwonego sędziego i dał się ciągnąć ku drzwiom. Obrócony ku izbie wyszczerzył zęby i rozsypywał błyski z oczu. Stukając nogą o podłogę, wraz z dogasającymi węglami, wyśpiewywał coraz cieniej, niegłośniej niż świerszcz, a coraz natarczywiej:
- Sałamoniki, my mędraliki - strach! A wy baranki, potulne tryki. Na was wyroki, ostre nożyki, ciach-ciach-ciach.
„On naprzeciw czerwonego sędziego jak mysikrólik naprzeciw orła" - roiła kuma Kateryna. „Jak czort, pokrzywia się, a Bogu pomaga" - szeptała sobie trzeźwo Warwara. „To nie czort, to taki z cyrku, aby nie było smutno, więcej bidak nie może" - marzyła Ołenka. - „Dzięki Bogu, że już sobie poszli". - Westchnęła. Zasnęła głęboko.
CHRZCINY NA JASIENOWIE
Watra nie miała już sil, aby pożegnać dziwnych gości. Szeptała jakieś pacierze.
W drzemce oczy położnicy przebijały ściany chaty. Sędziowie rośli, potężnieli, gdy dochodzili do szczytu Bukowca, zrównali się z bukami. Grzywiaste śnieżne konie bukowe gięły szyje niecierpliwie, grzebały kopytami, stawały dęba. Rżały aż góra drżała. Sypały srebro z grzyw. Sędziowie wsiadali, rośli. Za Bukowcem woda bez końca, równiutka - a wysoka pod niebo: Morze. Tamtędy gonią, patrz!... Z daleka dzwonek wzywał długo a ważnie. Wszystko rozsypało się w wiry, w zamiecie, w promienie księżyca, w pyły światła.
Gdzież ich szukać, jak ich prosić?
II. ŚWIĘTY JURIJ
Ratownik świata, święty Mikołaj, strudził się nadmiernie. Zimkę przepędził, zaklął-zaklepał Babę-Lodową. Klucze od wiosny wręczył Jurijowi.
Zbudził się Jurij, łyskaniem nabity rzemień przypasał od bioder pod pachy. Wrota chmurowe otworzył z łoskotem. Stanął we wrotach, zaświecił oczyma. I zadął w trąbę, trąbę żubrową. I wstało święto wiosenne pasterzy.
Ze zbitej zimą warstwy dźwigały się murawy nadrzeczne i dosłoneczne ca-rynki na stokach Bukowca. Prostowały się, kędzierzawiły się zielono. Czubate swobodne trawki na mokrowiskach strzelały na oczach w górę. Mocowały się z powiewem. Nieliczne oziminy dworskie i Szumejowe wyczesane stały cierpliwie jak zastęp wyborowy.
Najwięcej światła wessały bukowinki.
Tam wyżej w gęstych laskach pod Bukowcem i wokół zagrody Szumejowej bukowe listki młodziutkie jeszcze, półrozwinięte, prążkowane jak liście pokrewnego grabu, jeszcze w ramach dopiero co rozpękłych łusek o barwie skrzydeł chrząszczy, wtopiły się w jednolitą przedświąteczną zasłonę. Za jej poszyciem przy narodzinach zieleni stroiły się w szeptach kumy-tajemnice.
Lecz dołem w zakątach Czeremoszu, w zacisznych zagłębiach na niskich zboczach w cieple, od dawna zakorzenione, zadomowione bukowiny ojcowskie zatroskały się o każdy listek. Odmyły, przywróciły każdemu listkowi blask metalu. W każdym zielonym lusterku gościły słońce. Z nieprzejrzanych wizerunków słonkowych na strunach wyciągniętych grał migotliwie sam Ho-spod-Słoneczko. Powoli się sączył do głębi lasu. Zstępował, by nabyć się z ludem leśnym. Wraz z pokoleniem gościnnym zasiadał wszędzie: w światłocieniu, w cichogwarze, w srebrnozielu, na garbatych grobach ojców, na mchowych kołyskach dzieci bukowych. Muskulaste siwe buki przygotowały mu do-
NOWE CZASY
bre południe. Srebrnym sitem cedziły ostrą jasność dnia, srebrnymi popiołami cienia gasiły gorąco. Zielone koniki, różowe terkotki, tłuste błyszczące świerszcze wybałuszyły oczy, wystawiły języki z trawy. Ochłonęły, zaterkotały szeroko potoczyście: - „Hospod w lesie". - Od nich wszelką trawę zgiełk rozdygotał zielono-różowy. Potem i one zamilkły. Południowali wszyscy, gazdowie wraz z mniejszą i większą chudobą. Hospod nie budził śpiących. Snuł się sam po lesie. Rąk nie przykładał nigdzie, zostawił to pracownikom. Nie celebrował nabożeństwa, zostawił to sługom. Wzdychał nad zeschłymi malinami, brodą zieloną kiwał nad wilczą jagodą, nad jej szponiastym listowiem, nad jej plamionym krwią kwieciem. Załamał dłonie nad rumowiskiem paproci. Nad ich łanem ściętym przez mrozy, stratowanym przez śniegi, wygasłym, strupiesza-łym. Rozmarszczył się przy kępie młodej trawki, zamruczał przy gnieździe trzmieli, zaświstał w gałęziach beztrosko. Zachichotał ni to starczo ni dzieciń-sko przy strumyku.
Hospod na niebie mocarz ognisty, a tutaj gość leśny. A przecie odnalazł w głębi jaru w mroku, w sercu leśnego wodopoju skrytkę zatajonej wiedzy. Stare wodorosty zasłaniały ją pleśnią zieloną, grubymi kożuchami jak mogły. Przez szpary ich dostrzegł na dnie swoje prawe oblicze, swój obraz ognisty. Zielonymi nitkami zbiegły się doń drżące tłumy dziatwy wodorostów. Obejmowały obraz czule. Obraz był dobry, najcichszy lud go zachował.
A wciąż z góry, od koron bukowych, w powiewach dzwoniły liściaste chóry światła: „Chodźcie południować! chodźcie tu wszyscy!"
Czy człowiek, czy chudoba, czy ptak śpiewający, czy chrząszcz zielony - każdy odnalazł tu swoje.
Na wyżynach i wierchowinach stały lasy smerekowe ciemne, głuche, cierpliwe. Lecz już we wnętrzach pni syczała żywica. Krążyła, kipiała, tryskała czerwienią młodych szyszek. Gorące świece i pochodnie szyszek zapalały się coraz dalej, coraz wyżej aż pod skały, urwiska i śniegi.
Pieśń o tym stara wiosenna: „Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki!"
Z Szumejowej kiczery widać na kilka stron. Na prawo w górze Czarna Rzeka na pianie czarno-zielonej niosła białe wytworne wianuszki śniegu porwanego ze szczytów. Misterne kółka, plecionki, koszyczki i dziwa lodowe, lodowe ptaszyska, lodowe łabędzie. Kołysały się na falach, hasały, mknęły w dół. Na lewo Biała Rzeka zastygła sutą pianą, jak gdyby kto wydoił na wiosnę wszystkie mleczne krowy Szumejowe.
Daleko ku południowi na straży Czarnohory wykute w skale krzesło Do-boszowe. Pierwsze otrząsło się z zamieci śnieżnych. Tam gdzieś, jeszcze szczelnie okryty śniegiem, tajemny chodnik jarem potoczyny wiedzie do lasu kiedro-
CHRZCINY NA JASIEŃ OWIE
wego. Tam w skałach skarby zaklęte, w śniegach las kiedrowy. Rychło posypie się z kiedr pył kwiatowy, każda piędź ziemi skalnej zapachnie.
Trembity grały z każdego pagórka. Kukułki z każdego lasku, chudoba rozsypała się po tołokach. Potoki i pastuszki hałasowały. Watry pałały po łąkach, dymy wznosiły się prosto do nieba.
Jurijko święty pasł swe tabuny na takiej połoninie, która nie stoi w przestrzeni. Wysłaniec Hospoda, pasterz troskliwy, watah doskonały, serce świata! Przez obłoczyste wrota doglądał wiosny. Widział wszystko. Nie tylko Babią Rzekę i Czarną, nie tylko trawę i las. Nie smereki, buki, leszczyny, jawory i kie-dry tylko. Nie tylko oziminy, jaskry, szafrany, wilcze łyka. Nie tylko te dostępne śmiertelnym rodzaje, nazwy. Przenikał do rdzenia, do serca. Sięgał do korzenia. Każdziutki listek, igiełkę każdą odmiennie naznaczył - do włókna, do nitki, do prążka, do włoska, do kropki. Każdy odznaczył znamieniem chwalebnym. Jakby dla liścia każdego był świat. Dla Jurijka liść każdy pierworodne dziecko. Z każdego wysnuł imię jedyne. W porywie nazywania uwiecznił, a sam poryw zataił. Promieniście sypał milionami imion żywych a tajemnych. Nastarczył dla każdego. Odgaduj teraz człowiecze! A wszystkie żywoty, wszystkie liście w zielonym szumie wstawały z ziemi. Zgłaszały się jemu tylko. Kartkowały przed nim wszystkie.
Uśmiechał się Jurijko. Kolędował sobie i światu:
- „Odnów się świecie, przyjmij swe dziecię! Nie masz żywota, co by się dzisiaj oparł nadziei, raduj się!"
Wiatry wiosenne po lasach, połoninach chórami wtórzyły swemu berezie:
- „Raduj się świecie, rodzi się dziecię -
Raduj się!"
III. NIAŃKI
1
Na święty Jurij o świcie ochrzczono w cerkwi jasienowskiej córkę Fokową - Hafijkę. W cerkwi i obok cerkwi spotkali się goście chrzcinowi, sproszeni z całego powiatu. Przed zagrodą cerkiewną czekały wierzchowce, niedawno sprowadzone z zimowików i konie z wielu zakątków Czarnej i Białej Rzeki. Kumowie i goście snuli się tam i z powrotem, przynosząc do cerkwi tuziny darów. Płótno samotkane, tkaniny na zapaski, kieptarki futrzane większe i mniej-
NOWE CZASY
sze na zapas, korale weneckie z Kosowa, świecidełka i paciorki debreczyńskie, świecznik drewniany, nawet grubą Biblię od dziedzica z Krzyworówni. Inne podarki czekały przed cerkwią: dwie cieliczki, dwa półroczne źrebięta, nowe jarzmo dla wołów.
Na górze, w zagrodzie Szumejowej przygotowywano świętowanie. Zanim promienie słoneczne rozczapierzą się na zielonym stoku Pisanego Kamienia, zwiastun słońca, ptak z grzebieniastą promienną tarczą, udud czyli dudek, uwięziony w gnieździe na dnie jaru, pierwszy wytrzepocze się spod czarnych piór nocy. Ptak czy leśny dreszcz? Śpiew czy wzdychanie bezdennych łon mroku, wiecznie to samo: chu-chu-chu-chu! chu-chu-chu-chu! Niewidzialny, jak samo słońce w przedwschodniej otchłani otwiera las, dzień, wiosnę. Z tego nie-poruszonego korzenia tryskają ku widzialności inne głosy leśne, przyjmując postacie ruchome, określone. Zazule tu i tam, gorące wiewy z dalekiego południa, z bliska dyszą ochrypłym pożądaniem, z daleka pogodą wiecznego powrotu. Boleśnie skrzeczą dżigi czyli sojki, istnienia przybite gwoździami nie-wyrywalnymi. Muzykujące drozdy, społeczność czynna, kłótliwa a dziarska. Goniąc się nawołują zawadiacko: fy-łyp! - fy-łyp! - wzieu! - utik. - To czulą się osobliwie: ojojoj-ojoj, tiutiuli-tiutiuli! - Kosy w pojedynkę radują się każdym głosem, przedrzeźniając go przyjaźnie: filulu-filo!
Migotały świece w mrocznej cerkwi, migotał po wodach i rosach budzący się dzień. Krzątały się tu i tam żywe istoty, aby przyjąć nowo ochrzczone dziecko. Krople chrztu, krople świateł, krople istot, związki, pobratymstwa tkały się wokół nowego życia.
Spory zastęp konny, poruszający się nader powoli od cerkwi nad rzeką dojeżdżał ku górze, ku zagrodzie. Wszystkie konie orszaku ustrojone wiechami kiedryny, świeżymi wiankami, żółtymi jurienkami, wstążkami czerwonymi i zielonymi. Przodem jechały jedna za drugą obie kumy, stara Kateryna z dzieckiem owiniętym zwojami płócien, tuż za nią młodziutka Oleńka Surba-nowa. Na koniu Kateryny jaśniały trzy rzędy pszennych kołaczy, na kołaczach dymiły jeszcze resztki wypalonych świec woskowych. Stara kuma nieustannie dymiła długą krętą fajkę, młoda bez przerwy szeptem świegotała, jak ptaki budzące się o świcie. Co chwila zaglądały do dziecka. Kateryna znad fajki, Oleńka wychylając się naprzód z konia. Nieco dalej kołatali się na koniach obaj ojcowie chrzestni, stary gazda Tanasij z lici i młody pan, dziedzic z Krzyworówni. Za nimi, sporym ogonem, wszyscy konno, ciągnęli się gazdowie, liczni księża i goście miastowi z różnych stanów.
Niektórzy z gości, od kiedy wsadzono ich na konie, otwierali oczy rozmaicie: nieufnie, ze zdziwieniem, z uznaniem. Nie oni pierwsi. Już wówczas,
CHRZCINY NA ] A S I E N O W 1 E
a później jeszcze częściej, także znawcy różnego kalibru otwierali oczy na końskie istoty rodem z gór. Szukali dla nich potem, przeważnie we własnych głowach, rodowodów fantazyjnych, głównie wschodnich, wywodząc je to od zdziczałych koni wysokiego chowu, arabskich czy tureckich, to znów od koni dzikich, tarpanów stepowych, mongolskich czy innych. Jadący od cerkwi gospodarze nie przeczuwali tych wywodów, inaczej nie wieźliby dziecka do chrztu konno, a goście zwłaszcza tacy, którzy w życiu nie siedzieli na koniu, nie daliby się może nieść bez troski i bez wodzów po stromych i śliskich ścieżkach wiosennych. Tymczasem jedynym koniem, który potrzebował kierownictwa i opieki, był osiodłany w nowiutkie skórzane siodło starannie utrzymany rosły gniadosz anglo-arabski, na którym jechał dziedzic. Przeprowadzał go przez zalane wodą przeskoczki, przez ilaste osypiska i zaroszone stoki, przebrany od święta w uguzikowaną liberię, młody chłop dolski - Semen, ze smętną troską na twarzy. Gniadosz, niestworzony do górskich bezdroży, to dziwił się i płoszył niepotrzebnie, to lekkomyślnie porywał się skokiem na oślizgłe brzegi i niepewne osypiska. Nie buntował się wszakże, nieraz stawał przed śliską stromizną, bezradnie, po prostu jak przed palisadą, jak przed bramą, na granicy końskich obowiązków i możliwości. Ze wszystkich koni on jeden pokryty pianą, widocznie był zmęczony.
Pochód otwierała beczkowata kobyła Kateryny, o łagodnym karku, co równy był z grzbietem, zwana Śmietanką. Jej śmietanowo-bułana białość, a także równo zaprasowana peremitka na głowie gazdyni i wreszcie grube zwoje płótna, ogarniające dziecko, prowadziły jak białe sztandary. Otwierały pochód i równocześnie zamykały. Śmietanka bowiem człapała równomiernie jak cenny zegar. Jej bujne grzywy - u nasady stalobarwny kłąb korzeni stężałych, zwi-kłanych - a w miarę jak opadały aż do ziemi, rozmotały się w wiejące bladoróżowe zasłony i miotły. Takiej grzywy nikt nie naruszy, nikt nie śmie strzyc jej, nikt nie ośmieli się rozciąć jej skudłanych węzłów. Bowiem nie kto inny lubuje się w takich grzywach jak sam czort. Harcuje sobie na grzywiastych kobyłach, ujeżdża je, opiekuje się nimi niezawodnie. Nie całkiem zresztą pewne czy to czort, może tylko potwarz ludzka i księża wobec ducha leśnego, co psotny dla ludzi a przyjazny dla dobrych stworzeń. Szczeznyk, opiekun klaczy, to wcale nie taki, który wiosną jeździ na żurawiach, pocieszając je, aby się nie skarżyły, ani taki duch, który harcuje na sępach, szukających trupów. Księża zamiesili to wszystko do jednego koryta, dla księży każdy duch to czort, tak jak dla mieszczan i Żydów każdy puszczowy zwierz to pies, a każdy ptak to kura. Wiatr także psoci w grzywach kobylich, lubuje się w kobyłach grzywiastych, opowiadają, że je zapładnia. A któż dojdzie, co to wiatr?
NOWE CZASY
Kuma Kateryna, wcale nie dbając o wodze, skupiła uwagę na fajce i na dziecku. Kobyła pochylając głowę ku ziemi, wciąż skubiąc trawę, zamiatała ścieżki grzywami. Nadaremnie wyrywał się tuż za nią, tańcząc wciąż na miejscu, żabiowski srokacz Oleńki, na podobieństwo pisanki wielkanocnej, wirowany pasami bieli i czerwieni, jakby umalowany na pokaz od święta. Akurat-na kobyła, niby bryła śmietany wypełniała płaj niepodzielnie, nie puszczając nikogo naprzód. Chyba tylko jej śmietankowa jasność, chyba białość płócien, jeszcze bardziej opasana zatoczkami i szyjkami bieli czerwień srokacza, a także puszysta chustka Oleńki wyrywały się ku zagrodzie przez przezroczyste powietrze. Na domiar tego z tyłu bardzo stara, dychawiczna kobyła Tanasija, jak hamulec skrzypiący wstrzymywała pochód najbardziej ze wszystkich. Posiwiała na myszato, a raczej już wiosennie zadymiona na siano, z rozjarzonymi w dymie węglikami różowych cętek, przystawała często, podejrzliwie toczyła głęboko osadzonymi oczyma, uparcie dmuchała na chwiejące się na pła-jach kamienie, ostrożnie grzebała przednimi kopytami stopnie w śliskich ścieżkach. Nieprzywykła do obcych płajów Jasienowa, poprawiała płaj skracając go, a jeszcze częściej obchodząc trawami, rozważnie a samowolnie. Tanasij nie przeszkadzał jej swobodnemu samorządowi. Stare kobyły spełniały swe zadania powolnie lecz statecznie, ale ich dziatwa, dwa półlatki wypasione, wymyte deszczami, wywiane z łusek zimowych i już zabarwione na wiosennie, jeszcze bardziej opóźniały pochód. Wciąż odskakiwały ku trawom, ku strugom, a matki i ludzie oglądali się za nimi.
Niedawno usynowiony przez Tanasija hodowaniec, cygański muzykant Gawecio, co chwila zeskakiwał wraz ze skrzypka ze swego wierzchowca Burka, o uśmiechniętej psiej fizjonomii. Biegając i machając skrzypka, zawracał źrebaki gorliwie, a gdy to nie udawało się, przywoływał je czule. Na to koniki wyciągały głowy, podchodziły do płaju, dawały się pieścić Gawędowi. Wówczas uznanie, nawet podziw powszechny, oczyma pieścił oba kuliste pączki: źrebię Śmietanki z równym karczkiem jak matka, z ciemnym blaskiem przejrzystego owocu wiśni, i źrebię myszatej klaczy o hardym spadzistym karku, podobne okrągłej śliwce omszonej sinym puchem, z przezierającym zza puszku fioletem. Upieszczone barwne pączki toczyły się jakiś czas przykładnie obok matek. Gawecio rad siadał na kudłatego Burka, potem kulki znudziły się, brykały sobie ponownie i znów powtarzało się to samo.
Za tym czopem ruchomym, zatykającym ścieżki, cierpliwie jechali Szumejo-wie, ojciec Maksym i syn Foka. Gdyby nie goście, konie ich dawno byłyby w chacie. Najdrobniejsza z całego stada Szumejów klacz Maksyma, Zazula, stalowa jak długi włos gazdy, z grzywą kremową jak jego długie wąsy, w gościnnym wyro-
__- і
CHRZCINY NA J ASIENOWIE
zumieniu stąpała narzuconym jej rytmem. Tylko krępy myszaty, orlonosy ogier Foki, o klinowej suchej głowie i stromym karku, zwany Klin, który już trzeci rok z rzędu zwyciężał w wielkanocnym wyścigu ze święconym od cerkwi, on jeden trzymany na podwójnym munsztuku, pianą z pyska zdradzał niecierpliwość.
Także konie Szumejów przemieniły się wiosennie. Zazula wyjaśniała niebieskawo, jej grzywa i uszy zaróżowiły się, oczy obwiodły się białymi okularami. A Klin z myszatego bułana wyłuskał się letnim karoszem. Z każdego konia wiosna wyciągała nowe barwy. Konie górskie nie tylko mają otwarte zmysły i uczucia, lecz także skóra ich czuła na światło i na pory roku. Zmieniają barwy podobnie jak samy, nie tak wyraźnie, ale za to wszechstronniej. Toteż, kiedy zaczęto je rejestrować urzędowo, ze zmienioną porą roku barwa zarejestrowana zostawała tylko na papierze. Połonina przemalowuje je śmielej i trwalej niż najsłynniejsi z końskich malarzy (i najlepiej z nich zarobkujący) złodzieje końscy z Kut, z Wyżnicy i z Besarabii. Niesforne uwłosienie we współpracy ze światłem wypromieniowuje z koni górskich barwy, dla których żaden hipognosta dotąd nie wynalazł nazwy.
Tylko srokacz Ołenki nie przewiośnił się, jak gdyby był zamalowany na amen. Trzeba wiedzieć, że w owe czasy lubujący się w pokazach ludek żabiow-ski, wspierany czynnie a nawet urzędowo przez marzycielskich hodowców, wymyślił sobie arabizowaną hodowlę srokaczy. Głównie dla próżności, a jeszcze więcej dla podstępnej sprzedaży. I oto obojętni dla spraw końskich i dla doli końskiej pośrednicy i kupcy od lat reklamują tarpany i kto wie jeszcze jakie. Rozwożą je po świecie, na szczęście nie dowieźli dalej jak do Pragi i do Wiednia do Prateru. Tam to, w lata rozkwitu Monarchii apostolskiej i w jej potężnym cieniu, wśród cienistych alei, na rozkwieconym korso, damy wielkiego świata, wytworne panienki, guwernantki wraz z dziećmi, rozpieszczały huculskie srokacze. Skoro tylko ukazały się na korso, czy to w zaprzęgu, czy pod wierzchem, czy osiodłane i wiedzione na tręzle, celem wynajęcia dla młodocianych jeźdźców, wyprzedzał korso i cwałował ponad katarynki i kapele, pławiące się w walcach dunajowych, radosny krzyk: „Dzikie konie jadą!" Prater falował, gapił się, wesoły tłum sypał się od stolików z winem, kto mógł, garnął się do koni. Czasem damy wysiadały z powozów. Wstrzymywano korso, klepano srokacze, karmiono je cukrem i bułkami, strojono w kwiaty. Dzieci ciągnęły je za uszy, grzywy i ogony, lazły nieopatrznie pod brzuchy końskie. Domniemane dzikie konie z dzikiej Wierchowiny, nie mając już powodu dzielić świat na przyjaciół i na wrogów jak na połoninie, a wcale nieprzytępione ani jednostajnością gościńców ani ciężarami jak inne konie, przypominały sobie babskie czułości z końskiego dzieciństwa, z chat i z zapiecków. Uświadamiały
18
NOWE CZASY
sobie, że są nadal tym, co się nazywa „babyni konietka"1. Stawały przy każdej spódnicy, szukały cukru w rękawach i za pazuchą dam, czasem galopowały z dzieciakami na grzbiecie, albo nęcone przez nie cukrem doganiały je na ścieżkach Prateru, jakby u siebie na Hołowach lub w Dzembroni. Dmuchały dzieciom w uszy, obwąchiwały ich głowy namazane olejkami o znajomym zapachu pyłu kiedrowego. Szeptały coś dzieciom, może tak: „Coś ty za jeden, z kie-drowego rodu? pokaż co tam masz?" Dzieciak pytał: „A tyś co za jeden? dziki koń? na, masz cukru". „Tak, tak właśnie" - kiwał żywo głową srokacz, chrupiąc cukier. - Po alejach falowały entuzjastyczne okrzyki: „Dziki koń gada!" Towarzystwo wiedeńskie aplaudowało wszelkie pokazy srokaczy. I słusznie. Bo gdy dla okpienia świata chciano zamknąć dusze końskie w malowane pisanki, grymaśne promienie mody rozpętały w nich wszystkie swawole: źrebięcia, cielęcia, szczeniaka, kotka, dziecka huculskiego.
Jednak znawcy spraw końskich jeszcze słuszniej oburzali się. Skarżyli się, że gdy srokata moda opętała i ogłupiała wszystkich, zaczęto urzędowo i to zawzięcie kastrować i wyniszczać prawdziwe konie górskie. I co tu mówić, ten ród jedyny - dzieci połonin, ulubieńcy duchów leśnych - wyradza się, istnienie jego jest zagrożone. Któż jednak może wątpić, że połonina silniejsza od mody wiedeńskiej, od Monarchii apostolskiej i od wszystkiego co było potem, znów pochłonie srokatość taką czy inną, przemaluje ją trwałej niż złodzieje kuccy, a wyszukaniej niż arabizujący hodowcy.
2
Tanasij Urszega czuwał nad tym, aby jeźdźcy nie posnęli na koniach. Jakby zanucając śpiewankę, głośno witał wiosnę: „Buki zieloniutkie! Jagnięta bielutkie! Moczary żółciutkie!" Potem kobyła zatrzymała się przed leszczynami oblepionymi spadzią, przed spadzią oblepioną pszczołami. Tanasij wskazywał na lepkie listki i na pszczoły. Krzycząc ku tyłowi pochodu, przekonywał nie wiadomo kogo.
- Po co się martwić? Leszczyna hoduje, pszczoły już brzęczą - któż by się martwił?!
Nikt się nie martwił, czy tylko nikt nie przeczył Tanasijowi. Tanasij zwracał się głośno ku przodowi:
1 Babskie konięta
CHRZCINY NA JASIENOWIE
- Katerynko-duszko, jak tam nasza dziecina? A wasza Śmietanka pewna? Uważajcie, bo ślisko!
Kateryna, nie przerywając milczenia, wytchnęła kłęb dymu z fajki, Ołenka szeptała:
- Śpi, gazdo, dopóki my nie zbudzimy jej krzykiem.
Tanasij przyłożył palec do ust. Wskazując na konie wykrzykiwał z kolei ku tyłowi pochodu:
- Któryż człek tak dźwiga swój ciężar jak nasz koń! Które dziecko tak szczęśliwe jak nasze źrebięta. Dałby Bóg tak naszej chrześniaczce! Człowiek zakała, narzeka, miauka. A Bóg co? Zamiast karać, pod nos mu pismo: „Na masz! jeszcze jedną wiosnę! Czytaj!" Może nie tak?
Nikt nie przeczył. Ludzie i konie kiwali głowami sennie, zgodliwie. Tanasij niecierpliwił się. Nie znajdując oddźwięku wyrzekał nie tylko na ludzi, także na obce konie. Wskazywał na rosłego gniadosza:
- Cóż z tego, że pański koń wypucowany, nogami przebiera jak panna. Tu nie podłoga glansowana. Naszego konia nie pucuje furman, nie hoduje stajnia.
Zaczepiony właściciel konia kiwał głową smętnie jak jego koń. Tanasij nie znajdując oporu, zabrał się do srokacza żabiowskiego.
- Młoda kuma pisana, aż ślinka cieknie! A po co koń ma być pisany? Pisanka zaśmierdzi się i pęknie ze smrodem. Koń nie dla zabawy.
Ołenka zamiast obrony srokacza, obdarzyła starego czarownym uśmiechem. Tanasij mówił z poddaniem szczególnie głośno, jak gdyby na to, aby księża usłyszeli:
- O! jak oczyma smaga pod serce i pod jądra! Dla takiej czort by się przemalował na srokato, nie tylko koń. Szczęście, że człowiek stary, bo także zrobiłby się srokaty od grzechu. W takie wielkie święto! Och! jakie oczy. Gadzina!
Ołenka chichotała cicho, ludzie i konie kiwali głowami. Tanasij tłumaczył dziedzicowi:
- Przeciwny jestem tej żabiowskiej modzie. Co koń ma się podobać moło-dyciom, paniom i panienkom? Niech połoninie się podoba. Koń ma być do burzy, dla powodzi, dla zamieci. To pamiętajcie sobie, panie.
Nikt nie sprzeciwiał się Tanasijowi i nikt go nie popierał. Tanasij szukał sprzymierzeńca.
- A co, Maksymie - krzyczał do starego Szumeja - czy u ciebie w całej stadninie jest choć jeden srokacz?
Maksym zaprzeczył w milczeniu. Tanasij pozostawiony sobie zrzędził dalej:
- Tu pański koń, tam babski pieszczoch, jeden tańczy i drugi tańczy. Będzie wam taniec.
л nisk
пі swoje: „Така taksa,
, ptal roś koniom do u
wie konie przy
/тт ku połc~
końsl
i 1 i ł >- 7 -
20
NOWE CZASY
Dziedzic głaskał swego konia, jakby pocieszał go. Powiedział pojednawczo:
- Popatrzcie, gazdo, co to za dobre stworzenie, oczy ma jak dziecko.
- Dziecko to dziecko - skrzeczał Tanasij - takiemu właśnie niańki potrzebne. Ano popatrzcie na moją starą Mysz. Ona sama najpierwsza niańka!
- Ależ to szlachetny koń - oburzył się dziedzic w obronie swego wierzchowca. - Na równinie żaden mu w biegu nie dorówna, niesie jak kołyska.
Tanasij upierał się.
- Co komu z biegu, po co śpieszyć się? A mnie po co kołyska, ja nie jajko wielkanocne. Konisko męczy się i hocka, niech i ja się podhockam.
Dychawiczna Mysz, skrzypiąc i świszcząc oddaliła się wraz ze swoim jeźdźcem, obchodząc stromiznę. Po chwili wróciła. Tanasij kończył:
- Wasz koń śliczny, to prawda, a niechaj go złodzieje kuccy przemalują, ich także będzie nosić jak kołyska.
- A wiecie - opowiadał dziedzic nieco ożywiony - raz w Kołomyi ukradli mi konie ze stajni w hotelu. Raniutko budzi mnie Hawryło z płaczem: „Panie, ja się powieszę, koni nie ma!" „Czekaj - powiadam - powoli, biała kobyła cęt-kowana jabłkowato, poznamy choć gdzie". Ale gdzie tam. Przepadły konie. I co się pokazało? Żydzi odkryli moje konie na Bukowinie aż w Starożyńcu. Złodzieje przemalowali je i pędzili na jarmark do Radowiec. Tymczasem deszcz rozmazał farbę i tak się to wydało.
Tanasij był rad, że mógł się wreszcie rozgadać.
- Złodziej koński równy z Kainem i z Judaszem, gorszy od tych co dzieci kradną. A drugi, para do niego do zaprzęgu, rodzony brat złodzieja, to kupiec koński. Już nie rozsądzę, który gorszy. Widziałem na Bukowinie, jak oficerków durnych oszukują. To w oczy dmuchają, aby były żywe, to miarę pokazują: „O jaki wysoki!" To konia kłują szpilką schowaną w rękawiczce, aby się wciąż kręcił, niby że bardzo ostry i aby błędy końskie zakryć. Nawet ślepego konia nie pozna oficerko, bo co mu słomkę do oka przyłoży, to kupiec niby to uspokaja, a naprawdę kolnie konia pod słabiznę, szpilką z rękawiczki, aż ślepy koń skoczy prosto na oficerka. „Ostry koń" - tak to. A pański koń? Hodowany dobrze, prawda, a głupszy od dziecka. Nasz koń wierny, da radę wilkom, złodziejom i kupcom. Posłuchajcie, jak u nas Pawło Palijczuk z Dzembroni sprzedawał konie durniom. Podatki, daniny musiał płacić, skąd weźmie pieniędzy, biedak? Musiał sprzedawać. Nie taki on już biedak, połonina Dzembronia aż roi mu się, sam dokładnie nie wie, ile ma tych koniąt. Przyjechali do niego z Bukowiny, ze stadniny cesarskiej, z Łuczyny, oficerkowie, jeden lajtman, drugi oberlajtman. Zamiast popatrzeć dobrze na konie jak na człowieka, a gazdę zapytać, mierzyli metrem, macali, zaglądali gdzie nie trzeba. Mierzyli wciąż
CHRZCINY NA J ASIENOWIE
a kręcili nosem: „Za niski!" Wybrali w końcu niekoniecznie najlepsze konie, tylko najwyższe. Zamiast na kolanach dziękować mu za gazdowskie konie, targowali się jak o cebulę i w końcu wcisnęli mu po 50 guldenów. On mówi: „Za mało", oni swoje: „Taka taksa, my znamy ustawy". Pawło rozeźlił się na durniów, naszeptał coś koniom do uszu, obrócił się tyłkiem i poszedł bez „bywajcie zdrowi". Zaledwie konie przyszły do Łuczyny, oglądnęły się, zwąchały się i hała-drała! z powrotem ku połoninom aż na Dzembronię. Akuratnie byłem wtedy u Pawła w szkole końskiej. Jak tam te koniska aż z Bukowiny przedarły się puszczami, jak trafiły? - jeden Bóg wie! Może potokiem Sarata ku Białej Rzece, a potem chlupiącymi jamami, samymi zaroślami w górę aż na Ho-stów? A może inaczej? Z Żupani na złamanie karku na dół przez Perkałab przy źródłach Białej Rzeki, a potem prościutko na Hnetiesę? W dole, w Perkałabie, huk wód, ciemność. Tylko z gąszczy błyskają wilcze oczy, a w górę stromizna mchu, widać niebo. Gdyby koniska nie umiały z gwiazd miarkować i przesiedziały noc gdzieś w przepaści, już by tam zostały w wilczym albo niedźwiedzim brzuchu. Może gdzie wybiły parę zębów jakiemu durnemu wilkowi? Może drałowały przed niedźwiedziem po Babie Ludowej, umknęły mu z samej paszczy? Pewnie brnęły moczarami zamszonymi, może na brzuchu pełzały przez kosodrzew? Dość, że przyszły wychudzone, w czarnym mule aż po grzbiety, w dodatku jeden i drugi z krwawymi ranami na szyi i na zadzie. A z czego to wszystko? Nie odpowiadały. Zobaczyły Pawła, zamachały ogonami. Pawło zaśmiał się: „Aha, już są". I tyle. Widzicie, nasz koń nie zdradzi, ani wilk, ani złodziej, ani kupiec nie da mu rady.
Wcielony chichot, jadący konno z tyłu za Foką, posypał się z siodła i zacichł. Tanasij obejrzał się z groźbą. Ludzie i konie kiwali nadal głowami bez oporu.
- No i cóż, stadnina cesarska nie upomniała się, przepadły im konie? - pytał dziedzic.
- Zbaranieli, myśleli, że ktoś ukradł. Skąd im wiedzieć? Tak pół roku minęło. Pawło przeczekał, naśmiał się, ale to gazda, przekazał przez jakiegoś świ-towana do Łuczyny: „Konie wróciły, powiedz niech je sobie odbiorą." Konie pasą się przez lato tam wysoko, potem zimą zeszły na doły, a gdzieś na przedwiośniu nowa komisja zjeżdża, ale już komendant Łuczyny, sam Oberszt, na czele. Znałem go dobrze, taki jak ma być: głowa końska, oczy końskie, no, człowiek! I to nie byle jak przyjechał, nie furmanką naokoło przez Kuty, ani drogami jak inne komisje, tylko wprost stamtąd, od Kirlibaby, potokiem Sarata przez Hostyn. Samą staroniedźwiedzią dziedziną, źródłami, gruniami, lasem pier-wowiecznym. Konie zmachane, oficerowie nie mogą się ruszyć, żołnierze gdzie legli, tam śpią. Oberszt ledwo zsiadł z konia, za głowę się chwycił: „Jak-
22
NOWE CZASY
że tu konięta doszły same? My zbrojni a ledwo przebrnęliśmy". Pawło ugasz-cza jak należy, nikt nie może jeść. Obersztowi pilno do koni. „Zostawmy ich, niech śpią". Pawło oprowadza i powiada: „Poznawaj, panie, twoje konie". (Pawło do każdego „ty" mówił). Szukają po bukowinkach, konie po staremu pasą się, wyciągają sobie zieleń spod śniegu, każda rodzina z ogierem. Oberszt ogląda: „Niby te, ale nie, jakieś inne, przemalowało je. Cóż robić?" Tymczasem Oberszt nie bardzo się trapi, dalej lubuje się końmi, nie mierzy, nie maca, nie frycuje koni, tylko ogląda. „Ależ to konie! - mówi - jakbym moją całą rodzinę w Wiedniu zobaczył. A ty, Pawle, w środku jak tato". Potem posmutniał: „Wszystkie bym kupił, ale cała nasza stadnina cesarska nie ma tyle pieniędzy, co twoje konie warte". To człowiek! takiemu warto dać konie za darmo! I Pawło to dobrze rozumie, powiada mu: „Pogodzimy się jakoś. Z tobą, panie, warto pobratymować." „No, to pokazuj konie pobratymowi". Łazili po bukowinkach, po jarach. Oberszt cmokał, nawet całował konie. Koni nakupił, mówiono, nawet swoją pensję zostawił u Pawła. Pawło już całkiem udobruchany powiada: „Tyś człowiek wart, konie lubisz ale oczy gdzie masz? Swoich zbiegłych koni nie poznajesz? To ten i ten, przyglądnij się". „Tak, tak, może być, prawda
- dziwuje się Oberszt - u was same czary, przemalowane i już". Wracali pła-ikiem do chaty, a tam w jarze na dnie kobyła się podpasą. Niska, brzuchata, nogi grają jak cymbały, piersi ze skały, głowa sucha, czoło jak słońce, grzywa
- cud świata! Dymucha się zwała. Z moją Myszą od jednej matki. Oberszt wytrzeszczył oczy: „A to co, Pawle?" „Co ma być, widzisz, główna kobyła, Dymucha." „Taki pobratym z ciebie, nic mi o niej nie mówisz?" Pawło śmieje się chytrze: „Ty co chcesz, panie Oberszt, abym przed przyjacielem żonę rozbierał?" Klepią się obaj z Pawłem, Oberszt też śmieje się. „Tyś za chytry, Pawle, klacz nie żona, sam wiesz. Kupić nie kupię, ale pożycz nam tej końskiej żony na trzy, niech będzie na dwa lata do Łuczyny. Płacę rocznie ile chcesz. Cóż ci to szkodzi, że i ja będę miał konie?" Pawło pożyczyć pożyczył, ale co przyjdzie latem na połoninę, albo jesienią oboczami, zawoła głośno: „Nie ma mojej Dy-muchy! Czort przyniósł tych panów, niech zdechną!" Zmartwił się zanadto, kazał Żydom z Kosowa na koniach po dwie ЪахуМ wódki miesięcznie przywozić dla pociechy. Oberszt dowiedział się jakoś, przyprowadził mu kobyłę na wiosnę. Miał sumienie. Człowiek był. I dlatego ma dobre konie w Łuczynie -
zakończy! Tanasrj z tryumfem.
Ludzie i konie kiwali głowami, tylko bluźnierczy chichot, jadący wierzchem ujawnił się nagle. Oto gość z Hryniawy, Nykoła Purszega, przezwany powszechnie Poperecznyk, zapytał głośno, tłumiąc śmiech z trudem:
- Koń koniem, a cóż ma do sumienia?
CHRZCINY NA JASIENOWIE
- Któż jak nie koń - oburzył się Tanasij. - Kto nas tu zaniósł w góry? Kto nas do grobu zaniesie? Kto nas uniesie w puszcze, kiedy przyjdą Syrojidy? Z konia nie ma mleka ani mięsa. Taki co doi konia, to Syrojid, to pół-czort. Taki co końskie mięso je - równy ludożercom, cały czort. Koń to człowiecze ciało, dusza, głowa i nogi. Obraz bez ramy rozleci się, człowiek bez konia rozklei się jak łajno.
Znów lekki chichot posypał się z siodła. Tanasij zakrzykiwał go tym głośniej:
- Konia skrzywdzić łatwiej niż dziecko i największy grzech. Widzisz co ma do sumienia! Za to poczekaj! Przed końcem świata na koniach zafurkoczą różne duchy, aby sądzić takich jak my. W Liście z Nieba stoi to najwyraźniej - obwieścił Tanasij głosem kaznodziei. - Ludzie i konie kiwali głowami cierpliwie.
3
Skoro tylko przedwiośnie spłucze martwe larwy pleśni zimowej, a potem wyssie te spleśniałe liszaje z oblicza ziemi, zewsząd przeziera zmarszczkami i rozpadlinami cierpliwość świata. Także stary las smerekowy na płaju Szume-jowym, nieustannie targany wiatrem, licznymi pęknięciami i bliznami swych drzew daje świadectwo niemej cierpliwości.
Cierpliwość świata ogarnęła ludzi i konie. Nie tylko spora odległość od cerkwi skłonika jeźdźców do poddania się losowi, przede wszystkim wiosenny stan dróg i płajów i powolność koni. Ostatecznie goście w większości byli zadowoleni, że człapiący takt nie zmusza ich do ćwiczeń jeździeckich, może nawet radzi, że czas huculski, pozbawiony pośpiechu, pozwala im w półśnie pobyć z wiosną. Mieli do wyboru, to drzemać w siodłach, to raz w raz budzić się razem z wiosną.
Do południa było jeszcze daleko, a słońce już przygrzewało. Pańscy goście rozpinali kurtki i płaszcze, wycierali czoła chustkami, gazdowie zrzucali kożuchy i czapki. Jednak w jarach w cieniu było rosiście, wcale chłodno, nawet zimno. Kto mógł ogarniał się ponownie. Czy w słońcu czy w cieniu każda niemal piędź ziemi drgała pulsem wiosennym, błyszczała wodą lub rosistą zielenią. Płynące strugi zieleniły się na dnie porostami, zalaną trawą lub odblaskami leśnej zieleni.
Rosista zieleń, ssana powietrzem przewiewnym i przeźroczystym, to wiosna Jasienowa, Krzyworówni, wiosna zielonej Wierchowiny. Drzemie jeszcze a już wokół niej Święci wiosenni czekają, każdy z gościńcem, z pisanką kraśną. Wszyscy na palcach, z palcami na ustach. Wiosna się budzi, znów drzemie na mgielnych poduszkach. Dziewczyna-dziecko nie śpieszy się kwitnąć, kwiat Wierchowiny nie spieszy do owocu. Ze słodkiego chłodu wychyla się uśmiech, Wiosna-pastuszka droczy się ze Świętymi. Otworzy oczy, zaświeci, znów się schowa. Nagle świśnie
24
NO WE CZASY
batem, chudoba się zlęknie. Święci chuchają ciepło i chichoczą. Znów się budzi wiosna, dla odmiany zaszczebiocze słodko. Setki obudzeń, wiosna za wiosną. Za ręce ciągną się szeregiem po rosach. Wsłuchane w chłód patrzą przed siebie. Obietnica za obietnicą, spełniają je w tańcach. Jedna za drugą wiosny, to w ukłonach, to na palcach, to w skokach bawią się w chowankę, kukają zza mgieł. Dzwoni rosami uśmiech od uśmiechu, szum od szumu. Barwa za barwą, naprzód białodym-ne, tlejące nieśmiele. Co tydzień mienią się łąki, krzepną, aż buchają fioletem, czerwienią. Wody wciąż głoszą, że korowód wiosen ma wzrastać bez końca.
Cierpliwość jest pierwszym i ważkim ale nie ostatnim słowem świata. Wiosna wypełnia zielenią rozpadliny i pęknięcia, zatapia żywicą rany i wrzody smerek, w końcu bucha i szumi zielenią. Także konie, które cierpliwie zaoszczędziły swe siły, rozprężyły je na najstromszych stokach, tuż przed zagrodą. Śmietanowa kobyła, chlupiąc napchanym brzuchem, ze stępa przeszła w kłus, z kłusu w cwał, a dychawiczna Mysz, skrzypiąc coraz głośniej, z hamulca przemieniła się w rozpędowy tłok pochodu. Potrącając gniadosza, grożąc zębami srokaczowi, wyprzedziła je. Zatętniły kamienie, rozchlupały się kałuże, zadudniła głucho trawa. Ostatnią część drogi odbyły konie w wyścigu.
Niejeden wędrowny hipognosta, gdy zobaczy po raz pierwszy huculskie konie, krępe i niskie, nie zawsze harmonijne, a czasem nawet o krowich tyłach, lecz zawsze hardogłowe, szerokoczołe, nieraz orlonose, jakby zapowiadały coś śmiałego, nawet bohaterskiego, uśmiechnie się pod nosem, jak gdyby mówił: „Cóż ty chrząszczu napasiony możesz zapowiadać?" Ale niech go otoczą chmury, niech znajdzie się wśród zasp śnieżnych albo na rozhukanych wodach, pozna wówczas, że nawet najbardziej zabawny koń górski osiąga nad człowiekiem przewagę innego humoru: pogardy niebezpieczeństw, wiedzy cichej, niezarozumiałej. Koń górski nigdy nie podda się, głowy nie straci, dlatego nosi ją hardo.
Myśliciel starożytny biada, że w demokracjach helleńskich nawet zwierzęta, szczególnie konie i osły, są zbyt swobodne, wprost rozpuszczone i zuchwałe. Należy się domyślać, że trącały lub może tratowały ludzi na ulicach. A w nowoczesnym nieprześcignionym chyba ideale dyscypliny, w mieście nadzorowanym przez teokratę Kalwina, rzekomo nawet wszystkie zwierzęta tak były wdrożone w karność, że obcy podróżnicy od razu miarkowali w jakim świecie się znajdują.
Przyjaciel koni, łysy stary szczeznyk, poświstujący sobie w wichrze, taki co ujeżdża grzywiaste kobyły, chętnie zawabiłby sobie owe konie, te z demokracji i z teokracji, na płaje górskie i w mgły. Nie na to aby łamały karki, tylko aby pośmiać się kiedy zbaranieją, zaczną się trząść wolne demokraty, kiedy zbuntują się uroczyste teokraty. Szczeznyk nie czort, na dusze nie łakom, tylko na
CHRZCINY NA ] ASIENOWIE
pychę poluje, na tych co się sadzą. Pycha końska to odbicie ludzkiej. Szczezny-kowi wydaje się, że na jedno wyjdzie, czy bydlę rozpuści się, czy też bydlęc-two zapędzi się kijem pod skórę. Ujeżdżone przezeń konie nie są ani swawolne ani karne. Koń górski stawia do gry swoje istnienie, od urodzenia chucha nań niania boża, śmierć. Darzy go uśmiechem cichym dla każdej przygody.
Patrzcie jak z wiatrem ptasim w rozwiniętej ławie dotarły na chrzciny. Zeszły z trawiastych szczytowych gruni w chmurach, ze śliskich kieszonek śniegu, z głaźnodzwonnych płajów, z przepastnych przeskoczek. Ragaszami, zasypanymi kłodą i gałęziwem, potem tropaszami szumiącymi żwirem. Przedarły się śle-pankami puszczowymi, przesiekami, ściętymi pniami nakołkowanymi jak rożen koło rożna. Poprzez wydreptanki wilcze, podług odcisków skoków jelenich, wy-wąchały sobie miękkie przesmyczki sarnie. Długo rżały nad przepaścią, ostrzegając jeden drugiego. Zsunęły się na zadach po osypiskach karkołomnych, pełzały krok za krokiem wrębami po oślizgłych głazach wodospadów. Długo moczyły strudzone nogi w zimnych strumieniach. Wyboistym wądołem, zalanym kałużami, dochlupały do gościńca. Bose lub dzwoniąc jedną