16025
Szczegóły |
Tytuł |
16025 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16025 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16025 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16025 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Honore Balzac
Tajemniczy dwór
Na brzegu Loary — opowiadał pan Bianchon — w ogrodzie porośniętym chwastami, stał stary, podobny do ruiny dwór. Sprawiał wrażenie zupełnego opuszczenia, bo w pobliżu nie było innego domu, a zarazem nasuwał myśl, że kiedyś popełniono tu jakąś straszną zbrodnię, która ściągnęła na niego zemstę niebios. Zatrzymywałem się tutaj często, by popatrzeć na dom, i wyobrażałem sobie owe zbrodnie, które doprowadziły go do obecnego opłakanego stanu. Pewnego dnia, chcąc z bliska przypatrzyć się domowi, przeskoczyłem żywopłot okalający ogród; tego samego wieczora, ledwie skończyłem jeść kolację, weszła gospodyni i z dziwną miną powiedziała, że pan Regnault pragnie ze mną mówić.
— Pan Regnault? Kto to jest? — zapytałem, ale ona wyszła, nie dawszy odpowiedzi i w tejże chwili ujrzałem wchodzącego do pokoju wysokiego, chudego mężczyznę w czerni. Jego ubranie było zniszczone, ale w gorsie koszuli połyskiwała diamentowa szpilka, w uszach zaś miał złote kolczyki.
— Z kim mam zaszczyt mówić? — zapytałem, skoro tylko usiadł.
— Jestem Regnault, notariusz z Vendôme.
— Bardzo mi miło, panie, ale nie mogę jeszcze sporządzić testamentu z przyczyn tylko mnie znanych.
— Przepraszam, nie to sprowadza mnie do pana. Dowiedziałem się, że pan odwiedza La Grande Bret?che.
To był dom, o którym wspominałem, skinąłem więc głową potakująco.
— Chwileczkę, to jest wykroczenie! Przychodzę tu w imieniu i jako egzekutor testamentu zmarłej hrabiny de Merret z prośbą, aby pan zaprzestał tych wizyt. Jest pan, jak widzę, człowiekiem wykształconym, a więc powinien pan wiedzieć, że narusza pan prawo, przekraczając ogrodzenie; żywopłot czy mur — to wszystko jedno. Jeśli o mnie chodzi, chętnie bym panu pozwolił wejść do tego domu, ale testament pani de Merret wyraźnie tego zabrania i ja sam nie przekroczyłem jego progów od chwili, gdy umarła. Ach, panie, ten testament wywołał wielką sensację w Vendôme.
— Czy będę niedyskretny, jeśli zapytam, dlaczego? — odezwałem się.
— Opowiem panu, co wiem — odparł. — Po powrocie z Paryża, gdzie studiowałem, osiedliłem się na stałe w Vendôme i podjąłem pracę. Pewnego wieczora, kiedy udawałem się już na spoczynek, zostałem wezwany do hrabiny de Merret. Jej powóz czekał przed domem… Ale nim zacznę opowiadać dalej, chciałbym wspomnieć, że jej mąż umarł dwa czy trzy miesiące przedtem w Paryżu, w nędznych warunkach, bo pozwalał sobie na wszelkiego rodzaju wybryki. Hrabina opuściła La Grande Bret?che tego samego dnia, kiedy ją mąż porzucił, i dom był od tego czasu zamknięty, tak jak teraz. Mówiono nawet, że to ona kazała przed wyjazdem spalić wszystkie meble. Zanim hrabia wyjechał do Paryża, na kilka miesięcy przedtem, panowały między nimi dziwne stosunki. On zajmował pierwsze piętro, ona mieszkała na dole; oboje nie przyjmowali nikogo. Gdy hrabina przeprowadziła się do swego nowego domu, żyła w takim samym odosobnieniu; nie widywano jej nawet w kościele.
Kiedy przyjechałem tam, zapytałem służącą, czy jej pani jest chora. Odparła, że hrabina przyjęła ostatnią pociechę religijną i że pewnie nie przeżyje nocy. Była godzina jedenasta. Szedłem przez duże, posępne komnaty do pokoju hrabiny. Sądząc z pogłosek, jakie krążyły o niej, wyobrażałem ją sobie jako kokietkę. Pokój był bardzo duży, a staromodna lampa, stojąca na stole, rzucała tak skąpe światło, że z niejaką trudnością dojrzałem hrabinę na środku olbrzymiego łoża. Siedziała wsparta na poduszkach. Białe włosy tworzyły jakby ramę dla jej twarzy żółtej, a tak niezmiernie chudej, że wydawała się nie większa od dwóch pięści złożonych razem. Nie mogłem pojąć, jak ktoś wychudzony do tego stopnia mógł jeszcze żyć. Straszno było patrzeć na nią, bo tak była wyniszczona cierpieniem, że wyglądała jak widmo. Wrażenie to pogłębiały jeszcze jej oczy, wielkie i czarne, zapadnięte głęboko w oczodołach. Usta miały barwę bladego fioletu, a gdy mówiła do mnie, ledwie dostrzegałem ich ruch, tak jej głos był niski i słaby. Chociaż przyzwyczajony byłem do widoków tego rodzaju, bo w czasie mego pobytu w Paryżu wzywano mnie nieraz do umierających dla spisania ostatniej woli, muszę powiedzieć, że nigdy sceny agonii, płacz krewnych i tym podobne rzeczy nie podziałały na mnie tak, jak widok tej kobiety, cierpiącej samotnie w wielkim, opuszczonym domu. Nie słyszałem żadnego dźwięku ani nie dostrzegałem najlżejszego drgnienia kołdry pod wpływem jej oddechu. Patrzyłem na nią w osłupieniu i stałem jak skamieniały. Wtem jej duże oczy poruszyły się z lekka; zrobiła wysiłek, by unieść rękę, ale ta ręka opadła natychmiast na łóżko, ona zaś wyszeptała bardzo cicho: „Czekałam na pana niecierpliwie”. Chciałem odpowiedzieć, ale powstrzymała mnie słabym ruchem dłoni, pielęgniarka zaś powiedziała mi do ucha: „Proszę nie mówić, moja pani nie znosi najcichszego dźwięku”. Usiadłem przy łóżku. Hrabina z najwyższym trudem wsunęła rękę pod poduszkę, odpoczywała chwilę, a potem gwałtownym ruchem wyciągnęła ją, trzymając zapieczętowany papier. Ten wysiłek wyczerpał ją zupełnie. Wkładając papier w moją wyciągniętą rękę, zdążyła jeszcze powiedzieć: „Powierzam panu mój testament”, potem nagle pochwyciła mały krucyfiks leżący na łóżku, przycisnęła go do ust i z okrzykiem: „Ach, Boże mój!” — zakończyła życie. Kiedy wydawała ostatnie tchnienie, jej oczy przybrały nawet wyraz radości. Z pewnością dużo wycierpiała w życiu.
Kiedy otwarto testament, okazało się, że z wyjątkiem kilku legatów zapisała cały swój majątek szpitalowi w Vendôme. Mianowała mnie egzekutorem, polecając, by przez pięćdziesiąt lat od jej śmierci nie otwierano Grande Bret?che, pałacu, który tak zaciekawił pana. Testament zabraniał dokonywania jakichkolwiek napraw i byłem nawet upoważniony, gdyby zaszła potrzeba, do najęcia człowieka, który by dopilnował tego. Po upływie tego terminu, jeśli warunki testamentu zostaną dotrzymane, dom ma przejść na własność moich spadkobierców; bo, jak pan zapewne wie, notariuszom nie wolno przyjmować legatów. W razie zaś niedotrzymania warunków budynek ma odziedziczyć prawny spadkobierca po upływie rzeczonych pięćdziesięciu lat, jeśli pewne warunki, wymienione w załączonym kodycylu, zostaną spełnione; ten kodycyl ma być również otwarty dopiero po upływie tego terminu. Dlatego nie kwestionowano testamentu…
Nie kończąc zdania, notariusz spojrzał na mnie z triumfującą miną. Uszczęśliwiłem go zupełnie, powiedziawszy mu kilka komplementów, a potem dodałem:
— Pańskie opowiadanie zrobiło na mnie głębokie wrażenie. Przypuszczam, że nieraz czynił pan domysły co do treści tego kodycylu.
— Panie — odrzekł z komiczną powściągliwością — nigdy bym sobie nie pozwolił na osądzanie postępowania osoby, która zaszczyciła mnie upominkiem w postaci tego diamentu. — I wskazał ręką na gors swej koszuli.
Mimo to skłoniłem go wkrótce do opowiedzenia plotek, dotyczących tej sprawy, a krążących wśród osób obojga płci, ale opinie tych osób były tak sprzeczne, że mimo zainteresowania, jakie obudziła we mnie ta historia, z trudem opanowywałem senność.
Wstałem, aby go odprowadzić, a kiedy już był na schodach, powiedział:
— Ha, ha! Wiele osób w Vendôme chciałoby żyć o czterdzieści lat dłużej, byle tylko dowiedzieć się sekretu. — I przytknął palec do nosa, jakby chciał rzec: Zwróć szczególną uwagę na to, co powiem. — Aby zgłębić tę tajemnicę, nie trzeba żyć tak długo.
Z tym pożegnalnym zdaniem, które z pewnością uważał za bardzo zręczne, zszedł po schodach, a ja zostałem sam, rozmyślając nad tą dziwną opowieścią, którą usłyszałem, i tworząc romans ? la Anna Radcliffe*. Tonąłem w marzeniach, gdy wtem drzwi otwarły się cicho i moja gospodyni weszła do pokoju.
— Pan Regnault — zaczęła — opowiadał panu pewnie o Grande Bret?che?
— Tak, matko Lepas.
— Co mówił?
Powtórzyłem w skrócie opowiadanie notariusza. Za każdym zdaniem moja gospodyni kiwała głową z tym szczególnym wyrazem, właściwym oberżystom, za którym kryje się instynkt żandarma, przenikliwość szpiega i spryt handlarza.
— Moja droga pani Lepas — powiedziałem na zakończenie — wydaje mi się, że pani wie coś więcej o tej sprawie, ech? Bo po cóż by się pani fatygowała do mnie na górę?
— Ach, zaufanie uczciwej kobiety… Tak jak się nazywam Lepas…
— No, proszę się nie zaklinać, w pani oczach czytam tajemnicę. Znała pani hrabiego de Merret. Cóż to był za człowiek?
— To był, panie, urodziwy mężczyzna, a tak wysoki, że nie było widać końca jego osoby. Zacny pan, przyjechał z Pikardii. Płacił gotówką za wszystko, byle tylko uniknąć zwady. Ale był porywczy. Wszystkie damy uważały, że był bardzo miły.
— Dlatego że był porywczy? — zapytałem.
— Możliwe — odrzekła. — Domyśla się pan z pewnością, że musiał mieć jakieś szczególne zalety, jeśli skłonił panią de Merret, aby go poślubiła, bo ona, nie ubliżając innym, była najbogatszą i najurodziwszą panną w całej prowincji Vendôme, prawdziwym klejnotem. Ach, to była piękna para w swoim czasie!
— Czy byli szczęśliwi w małżeństwie?
— Hm, tak i nie. Madame de Merret była dobrą i miłą kobietą. Ucierpiała wiele z przyczyny popędliwości swojego męża. Był trochę dumny, ale mimo to lubiliśmy go. Ba! Mógł sobie na to pozwolić. Kiedy ktoś jest szlachetnie urodzony…
— Jednakże tam się musiała zdarzyć jakaś tragedia, jeśli rozstali się tak nagle?
— Nie powiedziałam, że się zdarzyła tragedia. Ja nic nie wiem…
— Aha, teraz już jestem pewny, że pani wie wszystko.
. , — Dobrze, powiem panu, co wiem. Kiedy zobaczyłam, że pan Regnault idzie do pana, pomyślałam, że będzie opowiadał o Grande Bret?che. To mnie naprowadziło na myśl, żeby poprosić pana o radę w pewnej sprawie, która mnie mocno trapi. Jestem pewna, że pan potrafi dać dobrą radę, a mnie sumienie gryzie i boję się wyspowiadać z tego, zważywszy to, co się niedawno zdarzyło w Tours. Pewna wdowa wyznała spowiednikowi, że zabiła swego męża. Nasoliła go, z przeproszeniem pana, jak świnię, wyniosła do piwnicy i codziennie wrzucała po kawałku do rzeki. Powiedziała, że wyjechał w podróż, a faktycznie to on podróżował w kawałkach po rzece. W końcu została tylko głowa. A ksiądz powiedział to oskarżycielowi publicznemu i skazali ją na śmierć. Kiedy ją sędzia zapytał, dlaczego nie wrzuciła i głowy do wody, odpowiedziała, że nie mogła jej unieść, bo była za ciężka. Ja, proszę pana, jak pan się pewnie domyśla, nie jestem w takim położeniu, jak ta kobieta. Potrzebuję tylko rady człowieka godnego zaufania w pewnej sprawie, która mi się przydarzyła. Dotąd bałam się puścić pary z ust, bo jeśli idzie o plotki, to tutejszym ludziom języki chodzą jak na sprężynach. Ale pan mieszka w mojej gospodzie tak długo, jak żaden inny podróżny i panu mogłabym opowiedzieć historię tych piętnastu tysięcy franków…
— Moja droga pani Lepas — powiedziałem przerywając potok jej wymowy — jeśli chce mnie pani obdarzyć zaufaniem po to, by mnie skompromitować, za nic na świecie nie chcę takiego zaufania.
— Niech się pan nie boi — odrzekła — sam pan zobaczy.
Ta jej skwapliwość nasunęła mi myśl, że nie jestem pierwszą osobą, której moja gospodyni zwierza się z sekretu. I słuchałem.
— Kiedy cesarz przysłał tu hiszpańskich jeńców — zaczęła — przydzielili mi młodego Hiszpana, który miał mieszkać u mnie na koszt rządu. Chociaż go zwolnili na słowo honoru, musiał się co dzień meldować u szefa żandarmerii. Był grandem. Jego imię i nazwisko kończyło się na os i dia, coś tak jakby Bagos de Feridia, ale nie jestem Pewna; zresztą zobaczy to pan u mnie w książce. Jak na Hiszpana, to był piękny mężczyzna, bo oni, jak mówią, są wszyscy szpetni. Nie był wysoki, ale za to dobrze zbudowany i miał o! — takie małe, piękne ręce, bardzo wypielęgnowane. Używał tylu szczotek do rąk, co kobieta do całej swojej toalety. Cerę miał śniadą, oczy ciemne i błyszczące i czarne włosy. Był poważny i milczący, chodził regularnie do kościoła i klęczał zawsze w tym samym miejscu, o kilka kroków od ławki pani de Merret. Wieczorem wędrował po górach i kiedyś, zaraz po przyjeździe, przestraszył mnie bardzo, bo wrócił dopiero o północy; ale wkrótce przywykłam do tego i nawet dałam mu klucz, żeby sobie sam otwierał. Pewnego dnia stajenny, który prowadził konie do rzeki, zobaczył go płynącego środkiem potoku; a kiedy go ostrzegałam, by był ostrożny, bo w rzece rosło pełno zielska, wydawał się zaniepokojony. Aż raz nie zastaliśmy go w pokoju; nie wrócił na noc. Przeszukaliśmy pokój i w szufladzie znaleźliśmy pięćdziesiąt złotych hiszpańskich monet, kilka diamentów w małej skrzyneczce, wartości dwa razy większej niż pieniądze, i krótką notatkę. Pisał, że jeśli nie wróci, możemy sobie wziąć te pieniądze, pod tym warunkiem, że zakupimy msze na intencję jego szczęśliwej ucieczki. Mój mąż żył jeszcze wówczas. Wyruszył zaraz na poszukiwanie Hiszpana — i tu się zaczyna dziwna część tej historii. Przeszukując rzekę, znalazł ubranie Hiszpana ukryte na brzegu pod wielkim kamieniem, naprzeciwko Grande Bret?che. Poszedł tam tak wcześnie, że nikt go nie widział, więc też stosownie do życzenia młodego hrabiego spaliliśmy ubranie i rozgłosiliśmy, że uciekł. Władze wysłały ludzi w pościg za nim, ale nie schwytali go. Mój mąż myślał, że on utonął, ale ja byłam innego zdania. Przypuszczam, że on miał coś wspólnego ze sprawą pani de Merret, bo Rozalia powiedziała mi, że krucyfiks, który hrabina ceniła tak bardzo i z którym kazała się pochować, był z hebanu i srebra, a właśnie u młodego Hiszpana widziałam taki krucyfiks, kiedy tu przyjechał. I jakże się tu teraz cieszyć z tych pieniędzy i korzystać z nich bez wyrzutów sumienia!
— No pewnie. A nie próbowała pani wypytywać Rozalii?
— O tak, panie, próbowałam, ale dziewczyna milczy jak mur. Wie coś, ale nic nie można z niej wyciągnąć.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i wreszcie gospodyni opuściła pokój. Moja ciekawość była rozpalona do najwyższego stopnia, bo czułem, że w Grande Bret?che popełniono jakąś straszną zbrodnię. Rozalia, która była dawniej pokojówką pani de Merret, służyła teraz w gospodzie. Patrząc na jej twarz, wyobrażałem sobie, że wie o wszystkim, i za wszelką cenę postanowiłem wydobyć z niej tajemnicę.
W końcu Rozalia zgodziła się zawierzyć mi sekret. Powtórzę wam teraz w skrócie, co mi opowiedziała.
Sypialnia pani de Merret była na dole. Do sypialni przylegał mały gabinecik, wybity w murze, a służący jej za garderobę. Na trzy miesiące przed tym osobliwym wieczorem, o którym chcę opowiedzieć, hrabina była tak cierpiąca, że hrabia przeniósł się do sypialni, którą mu przygotowano na pierwszym piętrze i którą zajmował od tego czasu. Dziwnym zbiegiem nieprzewidzianych okoliczności wrócił owego wieczora o dwie godziny później niż zazwyczaj z lokalu, gdzie zwykle czytywał gazety i dyskutował o polityce. Przegrał w bilard czterdzieści franków — olbrzymia suma w Vendôme, gdzie wszyscy ciułają pieniądze. Gdy wracał do domu, miał zwyczaj pytać Rozalię, czy jej pani położyła się już, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, udawał się niezmiennie na górę, do swego pokoju. Tego wieczoru wpadł na myśl odwiedzenia żony — może po to, by porozmawiać z nią o przegranej i poszukać u niej pociechy; bo przy obiedzie zauważył, że była bardzo ładnie ubrana, a dostrzegł to, jak to zwykle mężowie, trochę za późno. Zamiast wołać Rozalii, która siedziała w kuchni z kucharką i stangretem, hrabia skierował się ku sypialni żony, pozostawiając świecę na stopniu schodów. Jego kroki łatwo można było rozeznać, kiedy szedł korytarzem. Gdy ujmował za klamkę, posłyszał zamykanie drzwi małego alkierza, ale ponieważ hrabina stała przy kominku, pomyślał, że to Rozalia tam weszła. Mimo to opadły go podejrzenia; spojrzał uważnie na żonę i zauważył wyraz zmieszania w jej oczach. Gdy mówiła, jej głos brzmiał trochę inaczej niż zwykle.
— Późno dziś wróciłeś — odezwała się.
Hrabia nie odpowiedział, bo w tym momencie Rozalia weszła do pokoju. To spadło na niego jak grom. Chodził po pokoju tam i z powrotem z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
— Czy odebrałeś złe wiadomości lub może jesteś chory? — bojaźliwie zapytała hrabina, podczas gdy Rozalia pomagała jej się rozbierać.
Nie odpowiedział.
— Możesz odejść — rzekła hrabina do pokojówki. Z wyrazu twarzy męża odgadywała, że się stanie jakieś nieszczęście, i chciała z nim zostać sam na sam.
Gdy Rozalia wyszła, hrabia stanął przed żoną i powiedział cicho:
— Madame, ktoś jest w twojej alkowie.
Hrabina spojrzała na niego ze spokojem i odrzekła zupełnie naturalnie:
— Nie, panie.
To zaprzeczenie zraniło hrabiego; nie uwierzył; jednakże jego żona nigdy nie wyglądała tak niewinnie, jak w tej chwili. Postąpił krok ku alkowie, lecz hrabina chwyciła go za rękę, spojrzała na niego tkliwie i powiedziała wzruszonym głosem:
— Jeśli nie znajdziesz tam nikogo, pamiętaj, że między nami wszystko skończone.
Pełna dumy postawa żony wywarła na jej małżonku głębokie wrażenie.
— Nie, Józefino — powiedział — nie pójdę tam. Między nami i tak wszystko skończone. Posłuchaj; znam twą czystą duszę i święte życie, jakie prowadziłaś; nie popełniłabyś nigdy śmiertelnego grzechu, by ratować siebie.
Na te słowa hrabina spojrzała na niego obłąkanymi oczami.
— Czekaj, tu jest twój krucyfiks — dodał. — Przysięgnij przed Bogiem, że tam nikogo nie ma. Uwierzę ci, a ty nigdy nie otworzysz tych drzwi.
Hrabina wzięła krucyfiks i rzekła:
— Przysięgam.
— Mów głośniej — powiedział mąż — i powtórz: przysięgam przed Bogiem, że w alkowie nikogo nie ma.
Powtórzyła te słowa bez wahania.
— Dobrze — rzekł hrabia zimno.
Po chwili wziął do ręki krucyfiks, wykonany z hebanu inkrustowanego srebrem, i powiedział:
— Nie wiedziałem, że masz tak piękną rzecz.
— Znalazłam ten krucyfiks u Duviviera; odkupił go od jednego z hiszpańskich jeńców, którzy przejeżdżali tędy w zeszłym roku.
— O! — wykrzyknął hrabia, wieszając krucyfiks i pociągając za dzwonek.
Rozalia zjawiła się z godną zastanowienia szybkością, a gdy weszła do pokoju, hrabia pospieszył ku niej, zaprowadził ją do jednej z wnęk okiennych i rzekł cicho:
— Wiem, że Gorenflot pragnie się z tobą ożenić i że tylko bieda stoi wam na przeszkodzie; wiem też, że powiedziałaś mu, iż go nie poślubisz, póki nie znajdzie środków, by zostać mistrzem murarskim. Idź i przyprowadź go tu; niech przyniesie ze sobą narzędzia. Ale staraj się nie obudzić nikogo innego w domu, gdzie on mieszka. Jego los przewyższy twoje marzenia. Tylko nie mów nic nikomu, bo… — I zmarszczył brwi. — Weź mój klucz — dodał. Potem podszedł do drzwi i zawołał grzmiącym głosem: — Janie!
Jan, który był zarówno woźnicą, jak i zaufanym służącym hrabiego, zjawił się po chwili w korytarzu.
—— Idźcie spać, wszyscy — powiedział jego pan, dając mu znak, by się zbliżył i mówiąc cicho: — Kiedy już wszyscy zasną — wszyscy, zrozumiano? — zejdziesz cicho na dół i dasz mi znać.
Hrabia, który, wydając polecenia, nie spuszczał oka z żony, wrócił, usiadł przy niej spokojnie blisko kominka i zaczął opowiadać o swoich niepowodzeniach w pokoju bilardowym i o dyskusjach w czytelni. Gdy Rozalia przyszła, zastała ich gawędzących przyjaźnie przy kominku. Tak się złożyło, że ostatnio dokonywano pewnych napraw w domu, a ponieważ zostało jeszcze trochę zaprawy wapiennej, wydawało się, iż hrabia chce ją wykorzystać.
— Gorenflot czeka, panie.
— Niech wejdzie — rzekł hrabia głośno.
Ujrzawszy murarza, hrabina pobladła lekko.
— Gorenflot — powiedział hrabia — idź do wozowni i przynieś tyle cegieł, ile potrzeba do zamurowania drzwi tej alkowy. — Potem rzekł cicho do murarza i Rozalii: — Gorenflot, tej nocy będziesz tu spał, a jutro rano otrzymasz paszport do obcego kraju, powiem ci, dokąd. Dostaniesz sześć tysięcy franków i zostaniesz w tym kraju dziesięć lat. Pojedziesz najpierw do Paryża i zaczekasz tam na mnie. W Paryżu dam ci zobowiązanie na taką samą sumę, która będzie wypłacona, jeśli dotrzymasz warunków naszej umowy i zachowasz w tajemnicy to, co się tu stanie tej nocy. A tobie, Rozalio, dam w posagu dziesięć tysięcy franków w dzień waszego ślubu, jeśli wyjdziesz za Gorenflota i będziesz milczała, inaczej — nic z posagu.
— Rozalio — rzekła hrabina — chodź i uczesz mnie.
Hrabia spacerował po pokoju, obserwując uważnie żonę, jej pokojówkę i murarza, ale nie okazując obraźliwej podejrzliwości. Ponieważ praca Gorenflota była z konieczności hałaśliwa, hrabina skorzystała z chwili, kiedy jej mąż był na drugim końcu pokoju, i szepnęła Rozalii:
— Dziecko, dostaniesz tysiąc franków dożywocia, jeśli powiesz Gorenflotowi, by zostawił otwór u dołu. — A potem odezwała się głośno, z wielkim opanowaniem: — Idź i pomóż mu!
Podczas gdy murarz pracował, małżonkowie zachowywali zupełne milczenie. Hrabia umyślnie nic nie mówił, by nie dać żonie okazji do wypowiedzenia jakichś dwuznacznych słów. Gdy mur był już w połowie gotowy i hrabia w pewnej chwili odwrócił się tyłem do murarza, ten wykorzystał okazję i stłukł jedną z szyb znajdujących się w górnej części drzwi do alkowy. Przez chwilę murarz, pokojówka i jej pani widzieli w otworze śniadą twarz z płonącymi oczyma i hrabina miała jeszcze czas skinąć lekko głową, jakby mówiła: „Ufaj!” — potem twarz zniknęła.
Około godziny czwartej nad ranem mur był skończony. Murarza posłano do łóżka pod opieką Jana, a hrabia pozostał z żoną. Kiedy wstali rano, powiedział do niej:
— Muszę iść do urzędu po paszport.
Włożył kapelusz i szedł ku drzwiom. Potem, jakby sobie coś przypomniał, odwrócił się i zdjął krucyfiks. Hrabina zadrżała z radości. Idzie do Duviviera — pomyślała. Skoro tylko jej małżonek wyszedł, pobiegła po Rozalię i zawołała strasznym głosem:
— Kilof! kilof! Widziałam, jak Gorenflot pracował. Zdążymy zrobić otwór i zamurować go z powrotem, tak że nikt nic nie zauważy.
Rozalia przyniosła żelazny drąg i jej pani zaczęła burzyć ścianę z niewiarogodną siłą i wściekłością. Wybiła już kilka cegieł i miała zadać nowy silny cios, gdy wtem posłyszała kroki za sobą; powstrzymała uderzenie, odwróciła się i zobaczyła swego męża.
Przewidując, co się stanie w czasie jego nieobecności, zastawił pułapkę na żonę — napisał jedynie do urzędu i posłał po Duviviera. Nim jubiler przybył, cegły umieszczono z powrotem w murze i posprzątano pokój.
— Duvivier — rzekł hrabia — czy pan kupował jakieś krucyfiksy od Hiszpanów, którzy przejeżdżali tędy?
— Nie, panie.
— Dobrze, dziękuję — powiedział, obrzucając żonę tygrysim wzrokiem. — Janie — dodał zwracając się ku zaufanemu służącemu — będziesz mi przynosił jedzenie do tego pokoju. Hrabina jest cierpiąca i nie opuszczę jej, póki nie wyzdrowieje.
Przez dwadzieścia dni ten okrutny człowiek pozostawał w pokoju swej żony. Kiedy z alkowy dochodziły jakieś odgłosy i Józefina chciała już błagać o litość dla umierającego, hrabia uprzedzał ją, nim zdołała wyrzec słowo, i mówił niezmiennie:
— Przysięgłaś na krzyż, że tam nie ma nikogo.
przełożyła Zofia Krajewska