7802
Szczegóły |
Tytuł |
7802 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7802 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7802 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7802 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Fredric Brown
PRECZ Z MARSJANAMI
Prze�o�y� Wies�aw Lipowski
Prolog
Je�li mieszka�cy Ziemi nie byli przygotowani na
pojawienie si� Marsjan, to pretensje mogli mie� tylko
do siebie.
Wydarzenia poprzedniego stulecia w og�lno�ci,
a kilku poprzednich dziesi�cioleci w szczeg�lno�ci, po-
winny ich by�y przygotowa�.
Kto� m�g�by powiedzie�, �e przygotowania trwa�y
o wiele d�u�ej, mianowicie od czasu, gdy ludzie do-
wiedzieli si�, �e Ziemia nie jest �rodkiem Wszech�wiata,
lecz tylko jedn� z planet kr���cych dooko�a tego sa-
mego s�o�ca. Zacz�to zastanawia� si�, czy r�wnie�
pozosta�e planety nie mog� by� zamieszkane tak jak Zi-
emia. Takie rozwa�ania jednak z braku dowod�w za lub
przeciw mia�y charakter czysto filozoficzny i by�y
podobne do spekulacji, ile anio��w mo�e zata�czy� na
ko�cu ig�y, albo czy Adam mia� p�pek.
Powiedzmy wi�c, �e przygotowania rozpocz�y si�
naprawd� wraz z Schiaparellim i Lowellem, zw�aszcza
z Lowellem.
Schiaparelli by� w�oskim astronomem, kt�ry odkry�
na Marsie canali, cho� nigdy nie m�wi�, �e s� to kon-
strukcje sztuczne. U�yte przez niego s�owo canali zna-
czy�o cie�niny wodne.
Ameryka�ski astronom Lowell nada� nowe znaczenie
temu s�owu. To w�a�nie Lowell, po uwa�nym prze-
studiowaniu i odrysowniu canali. rozpali� najpierw
w�asn� wyobra�ni�, a potem opinii publicznej twier-
dzeniem, �e s� to kana�y, na pewno sztuczne. A wi�c
dow�d, �e Mars jest zamieszkany.
To prawda, �e niewielu astronom�w zgadza�o si�
z Lowellem; niekt�rzy zaprzeczali samemu istnieniu
liniowych formacji albo twierdzili, �e s� to po prostu
z�udzenia optyczne; inni za� uwa�ali je za formacje
naturalne, w �adnym razie nie kana�y.
Jednak opinia publiczna, najog�lniej bior�c, kt�ra
zwykle ma tendencj� do wyr�niania argument�w po-
zytywnych, odrzuci�a zastrze�enia naukowc�w i stan�a
po stronie Lowella. Uczepiwszy si� tego twierdzenia
za��da�a i otrzyma�a na temat Marsjan miliony s��w
w postaci spekulacji popularnonaukowych i dodatk�w
niedzielnych.
Nast�pnie spekulacj� zaj�a si� science fiction. Uczy-
ni�a to z wielkim hukiem w 1895 roku, kiedy Her-
bert G. Wells napisa� swoj� wspania�� Wojn� �wiat�w,
klasyczn� powie�� opisuj�c� inwazj� Marsjan na
Ziemi�, kt�rzy przebyli kosmos w pociskach wystrze-
liwanych z armat na Marsie.
Ta ogromnie popularna ksi��ka pomog�a znacznie
przygotowa� si� Ziemi do inwazji. I inny Welles, niejaki
Orson. pom�g� w tych przygotowaniach. W wigili�
Wszystkich �wi�tych 1938 roku nada� s�uchowisko ra-
diowe (b�d�ce adaptacj� powie�ci Wellsa) � i udo-
wodni�, acz mimowolnie, �e ju� wtedy wielu z nas by�o
gotowych uzna� inwazj� z Marsa za rzeczywisto��. Ty-
si�ce ludzi w ca�ym kraju nastawiwszy za p�no radui
i opu�ciwszy zapowied� spikera, �e s� to wydarzenia
fikcyjne, przyj�o je za fakty, uwierzy�o, �e Marsjanie
w�a�nie l�duj� i wyrzynaj� ludno�� w pie�. W zale�no-
�ci od charakteru, niekt�rzy z tych ludzi pobiegli
schowa� si� pod ��kiem, inni za� pobiegli z broni�
paln� na ulic� szuka� Marsjan.
Science fiction puszcza�a p�dy � lecz to samo
prze�ywa�a nauka i to w takim stopniu, �e coraz trud-
niej by�o si� zorientowa�, gdzie w utworach science
fiction ko�czy si� nauka, a zaczyna fantastyka.
Rakiety V-2 przez kana� La Manche na Angli�. Ra-
dar, sonar.
P�niej bomba atomowa. Ludzie przestawali w�tpi�,
czy nauka mo�e uczyni� wszystko, co zechce. Energia
j�drowa.
Do�wiadczalne rakiety kosmiczne ju� wysuwaj� si�
poza atmosfer� nad Bia�ymi Piaskami w stanie Nowy
Meksyk. Planowana jest stacja kosmiczna na orbicie
dooko�a Ziemi. Niebawem dooko�a Ksi�yca.
Bomba wodorowa.
Lataj�ce talerze. Teraz wiemy, oczywi�cie, czym by�y,
ale w�wczas ludzie nie wiedzieli i wielu mocno wierzy�o,
�e pochodzi�y z Kosmosu.
Atomowe �odzie podwodne. Odkrycie metazytu
w 1963. Teoria Barnera udowadnia, �e teoria Einsteina
jest b��dna, �e pr�dko�ci wi�ksze od �wiat�a s� mo�liwe.
Wszystko mog�o si� wydarzy� i wielu ludzi si� tego
spodziewa�o.
To dotyczy nie tylko p�kuli zachodniej. Wsz�dzie
ludzie byli gotowi uwierzy� we wszystko. Pewien
Japo�czyk z Yamanashi opowiada�, �e jest Marsja-
ninem i da� si� zabi� przez t�um, kt�ry mu uwierzy�.
By�y rozruchy singapurskie w 1962 r. Wiadomo te�,
�e wojn� domow� na Filipinach w roku nast�pnym
spowodawa� tajemniczy kult w�r�d Moros�w, kt�rzy
twierdzili, �e s� w mistycznym kontakcie z mieszka�-
cami Wenus i dzia�aj� za ich podszeptem i namow�.
A w roku 1964 przydarzy� si� ten tragiczny wypadek
dw�ch ameryka�skich pilot�w wojskowych, kt�rzy byli
zmuszeni do awaryjnego l�dowania do�wiadczalnym
odrzutowcem stratosferycznym. Wyl�dowali tu� za
po�udniow� granic� USA i kiedy wyszli z samolotu
w pr�niowych kombinezonach i he�mach, zostali na
miejscu zabici przez rozgor�czkowanych Meksykanow,
bior�cych ich za Marsjan.
Tak, powinni�my by� przygotowani.
Ale czy na posta�, w kt�rej si� zjawili? I tak, i nie.
Science fiction przedstawi�a ich w tysi�cach postaci �
wysokich, b��kitnych cieni, mikroskopijnych gad�w,
wielkich owad�w, ognistych kul, w�drownych kwiat�w,
co tylko �lina... Literatura sf przezornie unika�a ba-
na��w, prawd� za� okaza� si� bana�. Oni naprawd� byli
ma�ymi, zielonymi ludzikami.
Jednak�e z pewn� r�nic�, i to jak� r�nic�! Na to
nikt nie m�g� by� przygotowany.
Poniewa� wielu ludzi nadal my�li, �e to mog�o mie�
zwi�zek ze spraw�, nale�y chyba zauwa�y�, i� rok 1964
nie zacz�� si� w jaki� szczeg�lnie odmienny spos�b ni�
dziesi�tki z ok�adem lat, kt�re go poprzedzi�y.
Je�li ju�, to zacz�� si� nieco lepiej. Stosunkowo nie-
wielka recesja wczesnych lat sze��dziesi�tych ust�pi�a,
a warto�� akcji si�ga�a nowych wy�yn.
Zimna wojna tkwi�a wci�� w okowach lodu, okowy
lodu za� nie dawa�y wi�kszych oznak gro��cego wy-
buchu ni� kiedykolwiek od czasu kryzysu chi�skiego.
, Europa by�a bardziej zjednoczona ni� w jakimkol-
wiek czasie po drugiej wojnie �wiatowej, a odrodzone
Niemcy zajmowa�y swe miejsce w�r�d mocarstw prze-
mys�owych. W Stanach Zjednoczonych biznes prze-
�ywa� rozkwit i w wi�kszo�ci gara�y sta�y po dwa
samochody. W Azji g��d by� mniejszy ni� zazwyczaj.
Tak, 1964 zacz�� si� dobrze.
Cz�� pierwsza
Nadej�cie Marsjan
1
Czas akcji: wczesny wiecz�r 26 marca 1964 roku.
czwartek.
Miejsce akcji: dwupokojowy domek na odludziu,
w pobli�u � ale nie za blisko (prawie dwa kilometry
od najbli�szego s�siada) � miasteczka Indio w Kali-
forni, jakie� dwie�cie kilometr�w na wsch�d i troch�
na po�udnie od Los Angeles.
Na scenie w momencie podniesienia kurtyny: Luk�
Devereaux, sam.
Dlaczego zaczynamy od niego? Dlaczego nie? Mu-
simy przecie� od czego� zacz��. A Luk�, jako pisarz
science fiction, powinien by� o wiele lepiej przygoto-
wany ni� wi�kszo�� ludzi na to, co mia�o si� wydarzy�.
Poznajcie si� z LukeMem. Lat trzydzie�ci siedem,
metr siedemdziesi�t pi�� wzrostu, waga � w owym
czasie � siedemdziesi�t kilogram�w. G�owa uwie�czo-
na potargan� czupryn� rudych w�os�w, kt�re nie chcia-
�y le�e� na swoim miejscu bez pomocy grzebienia, on
za� nigdy nie u�ywa� tego przedmiotu. Pod czupryn�
raczej bladoniebieskie oczy, a w nich � nader cz�sto�
wyraz roztargnienia; taki rodzaj oczu, �e nie ma si�
nigdy pewno�ci, czy naprawd� ci� widz�, nawet kiedy
patrz� prosto na ciebie. Poni�ej d�ugi i w�ski nos,
rozs�dnie umieszczony w samym �rodku umiarkowanie
poci�g�ej twarzy, nie golonej od czterdziestu o�miu
godzin albo d�u�ej.
Ubrany w tym momencie � dwudziesta czterna�cie
�redniego czasu zachodnioameryka�skiego � w bia��
koszul� z kr�tkimi r�kawami, ozdobion� czerwonymi
literami � herbem YWCA�oraz w wytarte d�insy
i par� solidnie zdartych mokasyn�w.
Niech was nie zwodzi ta YWCA na koszulce. Luk�
nigdy nie by� i nigdy nie b�dzie cz�onkiem owej or-
ganizacji. Koszula nale�a�a wtedy, a mo�e" wcze�niej,
do Margie, jego �ony, czy te� by�ej �ony. Luk� nie
mia� ca�kowitej pewno�ci, kim by�a Margie; rozesz�a
si� z nim siedem miesi�cy wcze�niej, ale wyrok roz-
wodowy b�dzie nabiera� mocy jeszcze przez pi�� mie-
si�cy. Opuszczaj�c ��ko i kuchni� Luke'a musia�a zo-
stawi� t� koszulk� w�r�d jego w�asnych koszulek.
Rzadko je zak�ada� w Los Angeles, a t� znalaz� dopiero
dzisiejszego ranka. Pasowa�a jak ula� � Margie by�a
t�gaw� dziewczyn� � postanowi� wi�c, �e b�d�c sam
na odludziu, mo�e w niej jeden dzie� pochodzi�, nim
zamieni w szmat� do polerowania samochodu. Koszul-
ka na pewno nie by�a warta ani przyw�aszczenia sobie,
ani odsy�ania poczt�, nawet gdyby �yli z Margie na
bardziej przyjacielskiej stopie. Margie rozsta�a si�
z YWCA du�o wcze�niej ni� z nim, i nie mia�a koszulki
na sobie od tej pory. By� mo�e wetkn�a t� szmatk�
mi�dzy jego ubrania naumy�lnie, dla �artu, ale on w to
nie wierzy�, bo pami�ta� nastr�j, w jakim si� znajdowa�a
Margie tamtego dnia, kiedy go rzuci�a.
No c�, przysz�o mu dzisiaj do g�owy, je�li zostawi�a
koszulk� dla �artu, to �art si� nie uda�, bo znalaz� j�,
kiedy by� sam, i m�g� rzeczywi�cie za�o�y�. Je�eli jed-
nak podrzuci�a szmatk� celowo, aby natkn�� si� na ni�,
wspomnia� �on� i zrobi�o mu si� przykro, to te� si�
oszuka�a. Koszulka czy nie rzecz jasna my�la� o Margie
od czasu do czasu, ale wcale nie odczuwa� przykro�ci.
By� zakochany, i to w dziewczynie, kt�ra pod prawie
ka�dym wzgl�dem by�a przeciwie�stwem Margie.
Nazywa�a si� Rosalinda Hali i pracowa�a jako stenograf
w Paramount Studios. Mia� bzika na jej punkcie. Szala�
za ni�. Wariowa�.
Niew�tpliwie wp�yw mia�o to, �e by� sam w domku
0 tej porze, ca�e kilometry od utwardzonych dr�g.
Domek nale�a� do jego przyjaciela, Cartera Bensona,
kt�ry r�wnie� by� pisarzem. Od czasu do czasu, we
wzgl�dnie ch�odne miesi�ce roku, takie jak teraz, ko-
rzysta� z chaty z tego samego powodu, co obecnie
Luk� � w pogoni za samotno�ci�, w pogoni za
pomys�em na ksi�k�, w pogoni za �rodkami utrzyma-
nia.
To by� trzeci wiecz�r Luke'a tutaj, a on nadal goni�
1 wci�� nie udawa�o mu si� osi�gn�� niczego poza
samotno�ci�. Tej mu nie brakowa�o. �adnych tele-
fon�w, �adnych listonoszy; nie widzia� drugiego cz�o-
wieka nawet na odleg�o��.
Odnosi� jednak wra�enie, �e w�a�nie tego popo�udnia
zaczyna wpada� na pewien pomys�. Co� niewyra�nego,
jeszcze zbyt przezroczystego, by da�o si� przela� na
papier cho�by w formie notatki; co� tak nieuchwytnego,
jak kierunek my�lenia, ale jednak co�. Ufa�, �e to
dopiero pocz�tek i wielki krok naprz�d w por�wnaniu
z tym, jak si� sprawy mia�y dla niego w Los Angeles.
Tam prze�ywa� najgorszy kryzys w swojej pisarskiej
karierze i omal nie oszala� z powodu, �e od wielu
miesi�cy nie napisa� ani s�owa. Co gorsza, czu� na
karku oddech swojego wydawcy � poprzez cz�ste listy
lotnicze z Nowego Jorku. Pytaj�ce przynajmniej o tytu�,
kt�ry mogliby wci�gn�� na list�, jako jego najnowsz�
ksi��k�, oraz kiedy j� sko�czy i b�d� mogli wstawi� j�
do planu? Skoro dali mu pi�� pi��setek zaliczki, to
chyba maj� prawo pyta�?
Wreszcie prawdziwa rozpacz � a niewiele jest roz-
paczy prawdziwszych od tej, jak� prze�ywa pisarz, kt�-
ry musi tworzy�, a nie mo�e � zmusi�a go do
wypo�yczenia kluczy od domku Cartera Bensona
i korzystania z niego tak d�ugo, jak d�ugo b�dzie potrze-
bowa�. Na szcz�cie Benson zawar� w�a�nie sze�cio-
miesi�czny kontrakt z jakim� studiem hollywoodzkim
i nie potrzebowa� domku przynajmniej przez ten czas.
Tak wi�c Luk� Devereaux przyjecha� tutaj i nie ruszy
si� st�d, a� nie wymy�li fabu�y i nie zabierze si� do
pisania ksi��ki. Nie musi jej tu ko�czy�; wiedzia�, �e
gdy wreszcie zacznie, to b�dzie m�g� j� ci�gn�� w swoim
rodzinnym gnie�dzie, czyli tam, gdzie nie musi d�u�ej
odmawia� sobie wieczor�w z Rosalind� Hali.
I ju� przez trzy dni od dziewi�tej rano do pi�tej
po po�udniu przemierza� pok�j usi�uj�c si� skoncentro-
wa�. Trze�wy i czasami bliski sza�u. Wieczorami
pozwala� sobie na relaks � wiedzia� bowiem, �e po-
p�dzanie m�zgu do pracy w jeszcze p�niejszych go-
dzinach, uczyni wi�cej z�ego ni� dobrego � na lektur�
i kilka drink�w. Konkretnie pi�� � dawk�, kt�ra go
zrelaksuje, lecz ani nie upije, ani nie spowoduje rano
kaca. Robi� dok�adne odst�py mi�dzy tymi pi�cioma
drinkami, by starczy�y mu na ca�y wiecz�r, a� do
jedenastej. Punkt jedenasta by�a jego par� snu przyjai-
mniej dop�ki mieszka w tym domku. Nie ma to jak
regularny tryb �ycia � z wyj�tkiem tego, �e jak dot�d,
nie bardzo mu pomaga�.
0 �smej czterna�cie zrobi� sobie trzeciego drinka�
tego, kt�ry ma mu starczy� do dziewi�tej � i ko�czy�
w�a�nie drugi ma�y �yk. Pr�bowa� czyta�, ale bez powo-
dzenia, poniewa� jego m�zg, teraz gdy usi�owa� si�
skupi� na czytaniu, wola� raczej my�le� o pisaniu.
M�zgi cz�sto s� takie.
1 prawdopodobnie dlatego, �e si� nie stara�, by� teraz
bli�ej pomys�u na ksi��k� ni� ostatnimi czasy. Roz-
my�la� leniwie, co by by�o, gdyby Marsjanie...
Rozleg�o si� pukanie do drzwi.
Zanim odstawi� drinka i podni�s� si� z fotela, z nie-
zmiernym zdziwieniem spojrza� na drzwi. Wiecz�r by�
tak cichy, i� w �aden spos�b samoch�d nie m�g� przy-
jecha� nie zauwa�ony, a na pewno nikt by tutaj nie
przyby� pieszo.
Pukanie powt�rzy�o si�, g�o�niej.
Luk� podszed� do drzwi, otworzy� je i wyjrza� na
zewn�trz, w ostry blask ksi�yca. W pierwszej chwili
nie zobaczy� nikogo. Potem spojrza� w d�.
� O. nie � j�kn��.
To by� ma�y, zielony ludzik. Jakie� osiemdziesi�t
centymetr�w wzrostu.
� Siemasz, Johnny � powiedzia�. � Czy to
Ziemia?-
� O. nie � powt�rzy� Luk� Devereaux. � Nie
mo�e by�.
� Dlaczego nie mo�e? Musi. Popatrz. � Przybysz
wskaza� do g�ry. � Jeden ksi�yc, i to mniej wi�cej
takich jak trzeba rozmiar�w i odleg�o�ci. Ziemia jest
jedyn� planet� w Uk�adzie z jednym ksi�ycem. Moja
ma dwa.
� O Bo�e � westhn�� Luk�. Jest tylko jedna pla-
neta w Uk�adzie S�onecznym, kt�ra ma dwa ksi�yce.
� S�uchaj no, Johnny. Zr�b co� ze sob� i we�
si� w gar��. Czy to Ziemia, czy nie?
Luk� skin�� g�ow�.
� W porz�dku � powiedzia� ludzik. � To mamy
z g�owy. W�a�ciwie, co ci jest?
� Z-z-z � powiedzia� Luk�.
� Czy� ty zwariowa�? Tak si� wita obcych? Nie
poprosisz mnie do �rodka?
Luk� rzek�: � Wch... wchod�. � I cofn�� si�.
Wewn�trz domu Marsjanin rozejrza� si� na wszystkie
strony i zrobi� skrzywion� min�. � Co za parszywa
nora � stwierdzi�. � Wy, ludzie, wszyscy tak miesz-
kacie, czy nale�ysz do tych, kt�rych zw� bia�� biedot�?
Argesie, jakie wstr�tne meble.
� Ja ich nie wybiera�em � powiedzia� Luk� na
swoj� obron�.� Nale�� do mojego przyjaciela.
� No to masz parszywy gust w wybieraniu przyja-
ci�. Jeste� sam?
� Nad tym si� w�a�nie zastanawiam � rzek� Luk�.
� Nie wiem, czy wierz� w ciebie. Sk�d mam wiedzie�,
czy nie jeste� halucynacj�?
Marsjanin lekko wskoczy� na fotel i zasiad� w nim
mach uj�� nogami.
� Nie wiesz. Lecz je�li tak s�dzisz, to brak ci pi�tej
klepki.
Luk� otworzy� usta, po czym zamkn�� je z powrotem.
Nagle przypomnia� sobie o drinku i odszuka� go za
sob� po omacku; zamiast chwyci� szklank�, przewr�ci�
j� wierzchem d�oni. Nie st�uk�a si�, jedynie wyla�a sw�
zawarto�� na st� i pod�og�, nim zd��y� j� prosto
postawi�. Zakl��, ale pocieszy� si� my�l�, �e drink i tak
nie by� zbyt mocny. W tej sytuacji wszak�e potrzebowa�
drinka, kt�ry by�by prawdziwym drinkiem. Podszed�
do zlewu, gdzie trzyma� butelki z whisky i nala� sobie
p� szklanki, bez wody.
Wypi� spory �yk i omal si� nie zakrztusi�. Kiedy
nabra� pewno�ci, �e wszystko posz�o do w�a�ciwej
dziurki, usiad� ze szklank� w r�ku przygl�daj�c si�
swemu go�ciowi.
� Masz na mnie oko? � zapyta� Marsjanin.
Luk� nie odpowiedzia�. Mia� na niego podw�jne oko
i nie spieszy� si� na razie z jego zamykaniem. Widzia�
teraz, �e przybysz by� humanoidem, ale zdecydowanie
nie istot� ludzk�. Rozwia�o si� lekkie podejrzenie, �e
kto� z jego przyjaci� wynaj�� liliputa z cyrku, by mu
sp�ata� figla.
Marsjanin czy nie, ten go�� nie by� cz�owiekiem.
Na karze�ka nie wygl�da�, bo tu��w mia� bardzo kr�tki,
proporcjonalny do wrzecionowatych ramion i n�g;
kar�y maj� d�ugi tu��w i kr�tkie ko�czyny. Jego g�owa
by�a stosunkowo du�a i znacznie bardziej kulista od
g�owy ludzkiej, a czaszka kompletnie �ysa. Nie by�o
te� �ladu zarostu i Luk� mia� mocne przeczucie, �e to
stworzenie w og�le jest pozbawione ow�osienia.
Twarz � no c�, mia� wszystko, co powinna mie�
twarz ludzka, ale znowu poszczeg�lne elementy by�y
wzajemnie nieproporcjonalne. Usta dwukrotnie szersze
od ust cz�owieka, podobnie nos; oczy r�wnie male�kie,
jak bystre, rozstawione do�� blisko siebie. Uszy tak�e
by�y bardzo ma�e i nie posiada�y p�atk�w. Przy ksi�ycu
sk�ra wygl�da�a na oliwkow�; tutaj w sztucznym �wie-
tle sprawia�a wra�enie szmaragdowej.
D�onie mia�y po sze�� palc�w. To oznacza�o, �e
u st�p Marsjanin mia� prawdopodobnie tak�e po sze��
palc�w, ale poniewa� nosi� obuwie, nie by�o jak tego
sprawdzi�.
Buty mia�y kolor ciemnozielony, tak samo jak reszta
ubrania � obcis�e spodnie i lu�na koszula, jedno i dru-
gie wykonane z tego samego materia�u, czego�
podobnego do irchy lub bardzo mi�kkiego zamszu.
Kapelusza nie mia�.
� Zaczynam w ciebie wierzy� � powiedzia� zdu-
miony Luk�. Poci�gn�� jeszcze raz ze szklanki.
Marsjanin parskn�� �miechem: � Czy wszyscy ludzie
s� tacy t�pi jak ty, i tacy nieuprzejmi? Sami pij� i nie
proponuj� drinka go�ciom?
� Przepraszam � odpar� Luk�. Wsta� i poszed�
po butelk� oraz drug� szklank�.
� To nie znaczy, bym go pragn�� � powiedzia� Mar-
sjanin. � Jestem niepij�cy. Wstr�tny zwyczaj. Ale mog-
�e� zaproponowa�. Luk� usiad� z powrotem i westchn��.
� Mog�em � przyzna�.� Jeszcze raz przepraszam.
Teraz zacznijmy wszystko od pocz�tku. Nazywam si�
Luk� Devereaux.
� Cholernie g�upie nazwisko.
� Mo�e twoje zabrzmi g�upio dla mnie? Mog� o nie
zapyta�?
� Jasne, nie kr�puj si�.
Luk� znowu westchn��.
� Jak si� nazywasz?
Marsjanie nie u�ywaj� nazwisk. Idiotyczny
zwyczaj.
Precz
� Ale przydatny, kiedy si� do kogo� zwracasz. Na
przyk�ad... ale, ale, czy nie powiedzia�e� do mnie
Johnny?
� Jasne. Wszystkich nazywamy Johnnymi � albo
odpowiednikami we wszystkich j�zykach, kt�rymi m�-
wimy. Po co zawraca� sobie g�ow� zapami�tywaniem
imienia ka�dej osoby, z kt�r� rozmawiasz?
Luk� upi� troch� ze swojego drinka. � Hmmm �
mrukn��. � Mo�e co� w tym jest, przejd�my jednak
do spraw powa�niejszych. Sk�d mam wiedzie�, czy
jeste� tu naprawd�?
� Johnny, ju� ci m�wi�em, �e brak ci pi�tej klepki.
� O to w�a�nie chodzi � odpar� Luk�. � Czy
naprawd� mi jej brak? Je�li tu siedzisz, ch�tnie zgodz�
si� z tym, �e nie jeste� cz�owiekiem, a je�li zgodz�
si� z tym, to nie widz� powodu, dla kt�rego nie mia�-
bym ci wierzy� na s�owo, sk�d si� wzi��e�. Lecz je�li
ciebie tutaj nie ma, to albo si� upi�em, albo mam
halucynacje. Tylko �e ja si� nie upi�em; zanim ci�
ujrza�em, wypi�em dwa drinki, oba s�abe i wcale ich
nie czuj�.
� Wi�c po co je pi�e�?
� To oboj�tne dla sprawy, o kt�rej dyskutujemy.
Zostaj� dwie mo�liwo�ci � siedzisz tam naprawd� albo
zwariowa�em.
Marsjanin dziko wrzasn��: � A co ci ka�e my�le�,
�e te ewentualno�ci si� wykluczaj�? Ja tutaj siedz�
na pewno. Nie wiem za to, czy jeste� wariatem, czy nie,
i nic mnie to nie obchodzi.
Luk� westchn��. Trzeba chyba wielu westchnie�, aby
poradzi� sobie z Marsjaninem. Albo mn�stwa drink�w.
Szklanka by�a pusta. Poszed� i nape�ni� j� na nowo
Znowu czyst� whisky, ale tym razem wrzuci� kilka
kostek lodu.
Zanim wr�ci� na swoje miejsce, przysz�a mu do g�owy
pewna my�l. Odstawi� drinka, powiedzia�: � Przepra-
szam na chwil�. � I wyszed� przed dom. Je�li Mar-
sjanin by� prawdziwy i naprawd� by� Marsjaninem,
powinien tu gdzie� sta� statek kosmiczny.
Ale czy on cokolwiek udowodni, nawet je�li b�dzie
sta�, zaintrygowa�o Luke'a. Skoro przywidzia� mu si�
Marsjanin, dlaczego nie mia�by mu si� przywidzie�
r�wnie� i statek kosmiczny?
Lecz �adnego statku kosmicznego nie by�o, przy-
widzianego ani prawdziwego. Ksi�yc �wieci� jaskrawo,
a teren by� p�aski; widzia� na du�� odleg�o��. Przeszed�
si� naoko�o domu i stoj�cego za nim samochodu, tak
�e m�g� si� rozejrze� na wszystkie strony. �adnego
statku.
Wr�ci� do �rodka. Usadowi� si� w fotelu i poci�gn��
spory �yk whisky, a potem oskar�ycielsko wycelowa�
palcem w Marsjanina.
� �adnego statku.
� Ma si� rozumie�, �e nie.
� W takim razie, jak si� tu dosta�e�?
� Nie tw�j zasrany interes, ale ci powiem. Przy-
kwimi�em.
� Co masz na my�li?
� W�a�nie to...� odpar� Marsjanin. I znikn�� z fo-
tela. S�owo �w�a�nie" pad�o z fotela, a s�owo �to" � zza
plec�w Luke'a.
Zakr�ci� si�. Marsjanin siedzia� na br/egu kuchenki
gazowej.
� M�j Bo�e � powiedzia� Luk�.� Teleportacja.
Marsjanin znikn��, Luk� odwr�ci� si� z powrotem
i zasta� go ponownie w fotelu.
� �adna teleportacja � powiedzia� Marsjanin. �
Kwimienie. Do teleportacji potrzebujesz sprz�tu.
Kwimienie jest umys�owe. Nie potrafisz tego, bo jeste�
nie wystarczaj�co rozgarni�ty.
Luk� wypi� kolejnego drinka. � Przeby�e� ca�� drog�
z Marsa w taki spos�b?
� Jasne. Sekund� wcze�niej, nim zapuka�em do
twoich drzwi.
� Przykwimia�e� tutaj ju� przedtem? Dajmy na to...
� Luk� znowu wyci�gn�� palec. � Id� o zak�ad,
�e tak, i to wielu z was; i w�a�nie to odpowiada za
przes�dy o krasnoludkach oraz...
� Bzdury! � rzuci� Marsjanin.� Wy, ludzie, macie
�le w g�owie i to odpowiada za wasze przes�dy. Mnie
tutaj nigdy wcze�niej nie by�o. Nikogo z nas. Ledwie
co poznali�my metod� kwimienia na du�e odleg�o�ci.
Poprzednio mogli�my kwimi� tylko na kr�tkie
dystanse. �eby uczyni� je mi�dzyplanetarnym, musisz
sewi� hokim�.
Luk� jeszcze raz pokaza� palcem. � Tu ci� mam.
Wi�c jak to si� sta�o, �e m�wisz po angielsku?
Usta Marsjanina wykrzywi�y si� z pogard�. To by�y
usta znakomicie nadaj�ce si� do wykrzywiania. �
M�wi� wszystkimi waszymi prostymi, g�upimi j�zyka-
mi. Przynajmniej tymi, w kt�rych nadajecie swoje audy-
cje radiowe, a wszelkie inne, jakimi si� tu pos�ugujecie,
mog� opanowa� w ci�gu godziny ka�dy. �atwizna.
Wy nie nauczyliby�cie si� marsja�skiego nawet przez
tysi�c lat.
� Bodaj ci� diabli! � zawo�a� Luk�. � Nic dziwne-
go, �e nie macie pochlebnego zdania o ludziach, skoro
poj�cie o nas wyrabiacie sobie na podstawie naszych
program�w radiowych. Przyznaj�, �e wi�kszo�� jest do
niczego.
� Zatem wi�kszo�� z was jest do niczego, bo inaczej
nie puszczaliby�cie ich w eter.
Luke'owi ko�czy�y si� ju� cierpliwo�� i whisky
w szklance. Zaczyna� w ko�cu wierzy�, �e to naprawd�
jest Marsjanin, a nie wytw�r jego wyobra�ni lub
ob��du. A poza tym � uderzy�o go nagle � co mia�
do stracenia? Je�li zwariowa�, m�wi si� trudno. Lecz
je�li to naprawd� jest Marsjanin, zmarnowa�by cholern�
okazj� trafiaj�c� si� pisarzowi science fiction.
� Jak jest na Marsie? � zapyta�.
� Nie tw�j zasrany interes, Johnny.
Luk� jeszcze raz poci�gn�� ze szklanki. Policzy� do
dziesi�ciu i postara� si� by� tak opanowany i rozs�dny,
jak tylko potrafi�.
� S�uchaj no � rzek�. � Na pocz�tku zachowa�em
si� grubia�sko, bo� mnie zaskoczy�. Ale mi przykro
i ci� przepraszam. Dlaczego nie mogliby�my zosta�
przyjaci�mi?
� A po co? Nale�ysz do gorszej rasy.
� Poniewa� dzi�ki temu nasza rozmowa stanie si�
przyjemniejsza dla nas obu, je�li nie z innych powod�w.
� Nie dla mnie, Johnny. Ja uwielbam denerwowa�
ludzi. Lubi� si� k��ci�. Je�li chcesz mnie wzi�� pod w�os
albo na lito��, to p�jd� do kogo� innego na pogaw�dk�.
� Zaczekaj, nie... � Luk� nagle zrozumia�, �e obra�
z�� taktyk�, je�li chcia� zatrzyma� Marsjanina. Rzek�: �
No to jazda st�d, do diab�a, je�li masz takie podej�cie.
Marsjanin u�miechn�� si� szeroko: � Tak ju� lepiej.
Teraz do czego� dojdziemy.
� Po co przyby�e� na Ziemi�?
� To tak�e nie tw�j zasrany interes, ale z rozkosz�
dam ci do zrozumienia. W jakim celu ludzie chodz� do
ZOO na tej waszej parszywej planecie?
� Jak d�ugo chcesz tu zabawi�?
Marsjanin przechyli� g�ow� na bok. � Trudny z cie-
bie facet do przekonywania, Johnny, Nie jestem
INFORMACJA, PROSZ�. Co robi� i po co to robi�,
nie tw�j interes. Jedn� rzecz ci powiem. Nie przyby�em
tutaj, aby naucza� w przedszkolu.
Szklanka Luke'a znowu by�a pusta. Nape�ni� j�.
Rzuca� na Marsjanina w�ciek�e spojrzenia. Je�li go��
chcia� si� k��ci�, prosz� bardzo.� Ty ma�y, zielony
pryszczu � powiedzia� � niech to diabli, �e te� mi nie
przysz�o do g�owy, abym...
� Co zrobi�? Mnie? Ty i kto jeszcze?
� Ja i aparat fotograficzny, plus lampa b�yskowa �
odpar� Luk�, zastanawiaj�c si�, dlaczego wcze�niej
o tym nie pomy�la�. � Mam zamiar zrobi� ci przy-
najmniej jedno zdj�cie. Potem, kiedy je wywo�am...
Odstawi� szklank� i wybieg� do sypialni. Na szcz�cie
w aparacie by� film, a w lampie b�yskowej �ar�wka;
w�o�y� je do walizki oczywi�cie z nadziej� robienia
zdj�� Marsjanon, ale poniewa� Benson opowiada� mu
o kojotach cz�sto odchodz�cych w nocy blisko domu;
liczy�, �e zrobi kt�remu� zdj�cie.
Przybieg� z powrotem, szybko wyregulowa� aparat,
podni�s� go w jednej r�ce, w drugiej trzymaj�c lamp�
b�yskow�.
__ Mam ci pozowa�? � zapyta� Marsjanin. Wsadzi�
kciuki do uszu i pocz�� macha� pozosta�ymi dziesi�cio-
ma palcami. Nast�pnie zrobi� zeza i pokaza� d�ugi,
zielonkawo��ty j�zyk.
Luk� zrobi� zdj�cie.
Wkr�ci� do lampy drug� �ar�wk�, przewin�� b�on�
i jeszcze raz podni�s� aparat do oczu. Ale Marsjanina
tam nie by�o. Jego g�os dobieg� z innego rogu pokoju.
� Jedno wystarczy, Johnny. Nie ryzykuj wi�kszym
nudzeniem mnie.
Luk� obr�ci� si� b�yskawicznie i nakierowa� aparat
w tamt� stron�, ale zanim podni�s� lamp�, Marsjanin
znikn��. G�os z ty�u poradzi� mu, aby nie robi� z siebie
wi�kszego durnia, ni� jest.
Luk� podda� si� i od�o�y� aparat. W ka�dym razie
mia� na filmie jedno zdj�cie. Kiedy je wywo�a, b�dzie
na nim Marsjanin albo nic. Szkoda, �e to nie film
kolorowy, ale nie mo�na mie� wszystkiego.
Wzi�� ponownie szklank� do r�ki. Usiad� z ni�, gdy�
nagle pod�oga zacz�a si� troch� chwia�. Wypi�
nast�pnego drinka, �eby j� uspokoi�.
� �ajno � powiedzia�. � To znaczy, s�uchaj no.
Odbieracie nasze audycje radiowe. A co z telewizj�?
Wy, zacofani kosmici?
� Co to jest telewizja, Johnny?
Luk� powiedzia� mu.
� Fale tego typu nie dochodz� tak daleko � rzek�
Marsjanin. � Argesowi dzi�ki. Niedobrze si� robi od
samego s�uchania was, ludzi. Teraz kiedy przyjrza�em
si� ju� cz�owiekowi i wiem, jak wygl�dacie...
� T�pe pa�y � powiedzia� Luk�. � Nie wynale�li
telewizji.
� Pewnie, �e nie. My jej nie potrzebujemy. Kiedy
co� si� dzieje w naszym �wiecie, co chcemy zobaczy�,
po prostu kwimimy tam. Powiedz mi, czy ja tylko
przypadkiem trafi�em na takiego dziwol�ga, czy te�
pozostali ludzie s� r�wnie odra�aj�cy, jak ty?
Luk� omal si� nie ud�awi� �ykiem whisky, kt�r� po-
ci�ga� akurat ze szklanki. � Znaczy, �ajno... s�uchaj no,
my�lisz, �e ty jeste� tego wart, by patrze� na ciebie?
� Dla innego Marsjanina wart.
� Mog� si� za�o�y�, �e wp�dzasz dziewczynki w hi-
steri� � powiedzia� Luk�. � To jest, je�li macie dwie
p�cie, tak jak my, i s� na Marsie dziewczynki.
� Jeste�my dwup�ciowi, ale, Argesowi dzi�ki, nie
tak jak wy. Czy wy, Ziemianie, naprawd� zachowujecie
si� w tak obrzydliwy spos�b, jak wasi bohaterowie
ze s�uchowisk? Czujecie to, co wszyscy nazywacie mi-
�o�ci�, do waszych samic?
� Nie tw�j zasrany interes � pouczy� go Luk�.
� To ty tak uwa�asz � stwierdzi� Marsjanin.
I znikn��.
Luk� wsta� � niezbyt pewnie � i rozejrza� si� wo-
ko�o, aby sprawdzi�, czy przybysz nie skwimi� ewen-
tualnie do innej cz�ci pokoju. Nie skwimi�.
Usiad� z powrotem i potrz�sn�� g�ow�, aby mu si�
w niej rozja�ni�o, a potem �ykn�� whisky, �eby mu si�
zm�ci�o.
Dzi�ki Bogu, czy Argesowi, �e zrobi� t� fotografi�.
Jutro rano wr�ci samochodem do Los Angeles i ka�e j�
wywo�a�. Je�li b�dzie widnia�o na niej puste krzes�o,
odda si� w r�ce psychiatry, i to szybko. Je�li za� b�dzie
widnia� Marsjanin... No c�, je�li tak b�dzie, wtedy
postanowi, co dalej robi�, je�eli b�dzie mo�na cokol-
wiek zrobi�.
Na razie jedn� rozs�dn� rzecz�, kt�r� m�g� zrobi�,
by�o jak najszybsze upicie si�. Ju� i tak wypi� zbyt
du�o, by ryzykowa� jazd� samochodem noc�, a im
szybciej za�nie z przepicia, tym szybciej rano si� obudzi.
Przymkn�� oczy, a kiedy znowu je otworzy�, na fotelu
przed nim siedzia� Marsjanin.
U�miecha� si� do niego szeroko. � By�em w�a�nie
w twojej sypialni zamienionej w chlew i przeczyta�em
listy do ciebie. Fee, co za brednie.
Listy? Nie mia� ze sob� �adnych list�w, pomy�la�.
I wtedy przypomnia� sobie, �e faktycznie mia�. Pliczek
trzech list�w od Rosalindy, kt�re napisa�a do niego,
kiedy by� w Nowym Jorku trzy miesi�ce temu. Spotka�
si� ze swoim wydawc�, namawiaj�c go do wysup�ania
dodatkowych pieni�dzy na ksi��k�, kt�r� teraz usi�owa�
zacz��. Przebywa� tam tydzie�, g��wnie po to, by od-
nowi� znajomo�ci w�r�d wydawc�w magazyn�w; pi-
sa� do Rosalindy codziennie, a ona napisa�a do niego
trzy razy. To by�y jedyne listy, kt�re kiedykolwiek
od niej dosta�, i strzeg� ich troskliwie; w�o�y� je do
walizki z my�l� ponownego przeczytania, gdyby poczu�
si� zanadto samotny.
� Argesie, co za brednie � rzek� Marsjanin. �
I jaki cholernie krety�ski spos�b macie na zapisywanie
waszego j�zyka. Zabra�o mi dobr� minut�, na prze-
�amanie alfabetu i skojarzenie d�wi�k�w z literami. Po-
my�le�, �e jest taki j�zyk, w kt�rym r�ne wyrazy
wymawiane s� w identyczny spos�b � na przyk�ad
marz� i ma��!
� Niech to diabli! � zawo�a� Luk�. -- Nie masz
prawa czyta� moich list�w!
� Cip, cip � powiedzia� Marsjanin. � Mam prawo
robi� to, co mi si� podoba, a ty nie chcia�e� mi opowie-
dzie� o swoich zwyczajach mi�osnych. Skarbie, naj-
dro�szy, kochanie moje.
� A wi�c naprawd� je przeczyta�e�, ty ma�y, zielony
pryszczu. Ach, jakbym...
� Co by�? � zapyta� wzgardliwie Marsjanin.
� Na kopniakach zani�s� ci� z powrotem na Marsa;
oto, co bym zrobi� � powiedzia� Luk�.
Marsjanin za�mia� si� ochryple. � Oszcz�dzaj si�y,
Johnny, na mi�o�� ze swoj� Rosalind�. Zak�ad, �e
my�lisz, i� pisa�a na serio te wszystkie �wi�stwa, kt�-
rymi ci� karmi�a w swoich listach. Zak�ad, �e my�lisz,
i� tak samo ma bzika na twoim punkcie, jak ty na jej.
� Tak samo ma bzika... chcia�em powiedzie�,
a niech to szlag trafi...
� Nie �ap wrzod�w, Johnny. Na kopercie by� adres.
Zaraz do niej przykwimi� i sprawdz� to dla ciebie.
Nie dzi�kuj.
� Sied� na...
Luk� znowu by� sam.
I jego szklanka by�a znowu pusta. Przeby� wi�c sta��
tras� pod zlew i nape�ni� j� jeszcze raz. By� ju� bardziej
pijany ni� kiedykolwiek ostatnimi czasy, ale im szybciej
si� zaleje, tym lepiej. Je�li to mo�liwe, zanim wr�ci
Marsjanin, czy przykwimi z powrotem, je�eli naprawd�
wraca� czy przykwimia� z powrotem.
Luk� nie m�g� ju� bowiem d�u�ej wytrzyma�. Ha-
lucynacja czy rzeczywisto��, nie umia�by si� pohamo-
wa�, z miejsca wyrzuci�by Marsjanina przez okno.
I prawdopodobnie wywo�a� wojn� mi�dzyplanetarn�.
Usadowi� si� na powr�t w fotelu i poci�gn�� spory
�yk whisky. To powinno zadzia�a�.
� Siemasz, Johnny. Jeszcze trze�wy na pogaw�dk�?
Otworzy� oczy, zastanawiaj�c si�, kiedy je zamkn��.
Marsjanin by� z powrotem.
� Id� precz � powiedzia�. � Wyno� si�. Ja jutro...
� We� si� w gar��, Johnny. Mam wiadomo�� dla
ciebie, prosto z Hollywood. Ta twoja lalunia jest u sie-
bie i t�skni za tob� jak cholera.
� Tak? M�wi�em ci, �e mnie kocha, 'rawda? Ty 'a�y,
ziel...
� Tak za tob� t�skni, �e wzi�a sobie kogo�, aby
j� pocieszy�. Wysokiego blondyna. Nazywa�a go Har-
rym.
To troch� otrze�wi�o Luke'a na chwil�. Rosalinda
faktycznie mia�a przyjaciela o imieniu Harry, ale to by�
zwi�zek platoniczny; przyja�nili si�, bo pracowali
w tym samym dziale w Paramount Studios. Upewni si�,
a potem wygarnie Marsjaninowi za plotkowanie.
� Harry Sunderman? � zapyta�. � Taki szczup�y,
napuszony elegant, zawsze nosi krzykliwy sportowy
p�aszcz...?
� Nic z tego, ten Harry to nie tamten Harry,
Johnny. Zw�aszczaje�li zawsze nosi krzykliwy sportowy
p�aszcz. Ten Harry nie nosi� niczego pr�cz zegarka.
Luk� Devareaux zawy�, po czym wsta� i rzuci� si�
na Marsjanina. Wyci�gni�tymi r�kami si�gn�� zielonej
szyj. I jego d�onie przenikn�y przez ni�, zaciskaj�c
si� jedna na drugiej.
Ma�y, zielony ludzik u�miechn�� si� szeroko w g�r�
do niego, pokaza� j�zyk i wci�gn�� go z powrotem.
� Chcesz wiedzie�, co robili, Johnny? Twoja Rosalinda
i jej Harry?
Luk� nie odpowiedzia�. Wr�ci� chwiejnym krokiem
do drinka i dopi� go jednym haustem.
I dopijanie by�o ostatni� rzecz�, kt�r� pami�ta�,
kiedy si� rano obudzi�. By� w ��ku; dowl�k� si� jako�
a� tutaj. Le�a� jednak na ko�drze, a nie pod ni�, i spa�
w ubraniu, ��cznie z butami na nogach.
Mia� strasznego kaca i okropny niesmak w us-
tach.
Wsta� i rozejrza� si� ze strachem.
�adnego zielonego ludzika.
Podszed� ku drzwiom do pokoju i rozejrza� si� uwa-
�nie na wszystkie strony. Zerkn�� na kuchenk� gazow�,
zastanawiaj�c si�, czy kawa by�aby warta wysi�ku, kt�ry
w�o�y�by w jej przygotowanie.
Zdecydowa�, �e nie, m�g� bowiem dosta� ju� gotow�
w drodze do miasta, nieca�y kilometr od wjazdu na
szos�. A im wcze�niej tam dotrze, tym lepiej. Nie b�dzie
si� nawet my� ani pakowa�. P�niej przyjedzie po swoje
rzeczy. Albo poprosi kogo�, �eby to zrobi� za niego,
gdyby mia� sp�dzi� jaki� czas w domu wariat�w.
W tym momencie jego jedynym marzeniem by�o
uciec st�d, a reszt� niech diabli wezm�. Nie b�dzie si�
nawet k�pa� ani goli�, zanim nie wr�ci do domu; mia�
w mieszkaniu zapasow� �yletk�, a wszystkie porz�dne
ubrania i tak przecie� si� tam znajdowa�y.
A potem, co?
Ech! Potem si� zobaczy, co potem. Kac ju� ust�pi
na tyle, �e wszystko da si� spokojnie przemy�le�.
Id�c przez pok�j zobaczy� aparat fotograficzny;
chwil� si� waha�, po czym si�gn�� po niego i wzi��
ze sob�. Mo�na zostawi� to zdj�cie do wywo�ania,
zanim odda si� ci�kim rozmy�laniom. By�a wci�� jedna
szansa na tysi�c � pomijaj�c fakt, i� jego d�onie przez
to przesz�y � �e na fotelu siedzia� prawdziwy Mar-
sjanin, a nie halucynacja. By� mo�e Marsjanie posiada-
j� r�wnie� inne, dziwniejsze umiej�tno�ci od
umiej�tno�ci kwimienia.
Tak, gdyby na zdj�ciu figurowa� Marsjanin, to by
odmieni�o ca�e my�lenie Luke'a, a wi�c r�wnie dobrze
m�g� wykluczy� t� ewentualno�� przed powzi�ciem
jakiej� decyzji.
Je�liby Marsjanin nie figurowa� na zdj�ciu, no tru-
dno, rozs�dnym wyj�ciem � gdyby potrafi�by zmusi�
si� do tego � by�oby zatelefonowa� do Margie i za-
pyta� j� o nazwisko psychiatry, do kt�rego pr�bowa�a
go wys�a� tyle razy w trakcie ma��e�stwa. Przed �lubem
Margie by�a piel�gniark� w wielu zak�adach dla
umys�owo chorych i posz�a pracowa� do kolejnego,
kiedy rzuci�a Luke'a. Ponadto opowiada�a, �e w col-
lege^ specjalizowa�a si� w psychologii i gdyby j� by�o
sta� na dalsze lata studi�w, sama postara�aby si� zosta�
psychiatr�.
Wyszed�, zatrzasn�� drzwi i pomaszerowa� naoko�o
domu do swojego samochodu.
Na masce wozu siedzia� ma�y, zielony ludzik.
� Siemasz, Johnny � powiedzia�. � Podle wy-
gl�dasz, ale chyba zas�u�y�e� na to. Trzeba przyzna�,
�e picie to straszny na��g.
Luk� odwr�ci� si�, pomaszerowa� z powrotem do
drzwi i wszed� do �rodka. Z�apa� butelk�, nala� sobie
drinka i wypi� dla kura�u. Wcze�niej opar� si� pokusie
picia, skoro jednak wci�� mia� halucynacje, to potrze-
bowa� klina. I kiedy przesta�o go piec gard�o, faktycznie
poczu� si� lepiej pod wzgl�dem fizycznym. Nie za
bardzo, jedynie troch�.
Znowu zamkn�� dom i wr�ci� do samochodu. Mar-
sjanin by� tam w dalszym ci�gu. Luk� wsiad� do auta
i zapu�ci� silnik.
Nast�pnie wychyli� g�ow� z okna. � Hej! � krzy-
kn��. � Jak mam widzie� drog�, skoro tu siedzisz?
Marsjanin obejrza� si� za siebie i u�miechn�� szyder-
czo. � Co to mnie obchodzi, czy widzisz drog�, czy
nie? Jak b�dziesz mia� wypadek, mnie si� nic nie stanie.
Luk� westchn�� i ruszy� naprz�d. Odcinek wyboistej
drogi do szosy jecha� z g�ow� wystawion� przez okno.
Halucynacja czy nie, nic nie widzia� poprzez zielonego
ludzika, a wi�c musia� patrze� obok niego.
Waha� si�, czy ma si� zatrzyma� przy barze na kaw�.
W ko�cu, zdecydowa�, �e dlaczego nie? Mo�e Marsja-
nin zostanie tam, gdzie siedzi? A je�li nie, a je�li wejdzie
razem z nim do baru, no, trudno, i tak go nikt nie
zobaczy, a wi�c w czym rzecz? Najwy�ej, �e musi
pami�ta�, by si� do niego nie odzywa�.
Kiedy Luk� zaparkowa� samoch�d, Marsjanin ze-
skoczy� z maski i poszed� za nim do bufetu. Nie by�o
klient�w, jak to si� niekiedy zdarza�o. Tylko barman
o ziemistej cerze w bia�ym, brudnym fartuchu.
Luk� usiad� na wysokim sto�ku. Marsjanin podsko-
czy�, stan�� na s�siednim sto�ku i opar� si� �okciami
o bar.
Barman odwr�ci� si� i popatrzy�, ale nie na Luke'a.
J�kn��.� O Bo�e, jeszc/e jeden.
� H�? � mrukn�� Luk�. � Jeszcze jeden kto? �
Zorientowa� si�, �e b�l palc�w pochodzi st�d, i� bardzo
mocno chwyci� si� kraw�dzi lady.
� Jeszcze jeden cholerny Marsjanin � odpar�
bufetowy. � Nie widzisz go pan?
Luk� wci�gn�� g��boko powietrze w p�uca i powoli je
wypu�ci�. � Chcesz pan powiedzie�, �e jest ich wi�cej?
Barman spojrza� na Luke'a z najwy�szym zdumie-
niem. � Panie, gdzie� pan by� dzi� w nocy? Sam
na pustyni, bez radia i telewizji? Chryste, jest ich
z milion.
2
Barman si� myli�. Potem obliczono, �e by�o ich oko�o
miliarda.
Zostawmy na chwil� Luke'a Devereaux � wr�cimy
do niego p�niej � i przyjrzyjmy si�, co si� dzia�o
gdzie indziej, kiedy Luk� podejmowa� swojego go�cia
w domku Bensona w pobli�u Indio.
Oko�o miliarda Marsjan. Mniej wi�cej jeden na troje
Ziemian � m�czyzn, kobiet i dzieci.
By�o ich prawie sze��dziesi�t milion�w w samych
Stanach Zjednoczonych i odpowiednio du�o, zale�nie
od liczby ludno�ci, w ka�dym innym kraju na kuli
ziemskiej. Jak si� okaza�o, zjawili si� wsz�dzie do-
k�adnie o tej samej porze. W strefie czasu pacyficznego
by�a to dwudziesta czterna�cie. W innych strefach �
inne godziny. W Nowym Jorku sta�o si� to trzy godziny
p�niej, o dwudziestej trzeciej czterna�cie, teatry akurat
otwiera�y drzwi wyj�ciowe, a nocne lokale nape�nia�y
^i� gwarem. Po nadej�ciu Marsjan zrobi�y si� jeszcze
bardziej gwarne. W Londynie zegarki pokazywa�y
czwart� czterna�cie rano � ale ludzie obudzili si� nie-
zawodnie, Marsjanie pomogli im w tym z rado�ci�.
W Moskwie by�a ju� si�dma czterna�cie i ludzie szyko-
wali si� do wyj�cia do pracy � a fakt, �e wielu
ostatecznie do niej posz�o, dobrze �wiadczy o ich
odwadze. Albo mo�e Kremla bali si� bardziej ni� Mar-
sjan. W Tokio by�a trzynasta czterna�cie, w Honolulu
osiemnasta czterna�cie.
Mn�stwo ludzi zgin�o tamtego wieczora. B�d� po-
po�udnia � w zale�no�ci, gdzie si� znajdowali.
Tylko w Stanach Zjednoczonych straty ocenia si�
na jakie� trzydzie�ci tysi�cy ludzi, wi�kszo�� w ci�gu
pierwszych paru minut od chwili nadej�cia Marsjan.
Jedni umarli na atak serca z potwornego strachu,
inni � ra�eni apopleksj�. Wielu zgin�o od ran po-
strza�owych, bo wielu doby�o broni palnej i pr�bowa�o
strzela� do Marsjan. Kule przechodzi�y przez nich, nie
czyni�c im szkody, i nader cz�sto trafia�y w ludzkie
cia�o. Niekt�rzy Marsjanie wkwimiali do jad�cych po-
jazd�w, zwykle na przednie siedzenie obok kierowcy.
� Gazu, Johnny, gazu! � dobiegaj�ce z miejsca, kt�re
szofer uwa�a za puste obok siebie, nie sprzyja panowa-
niu nad kierownic�, nawet je�li nie odwraca si� g�owy,
�eby spojrze�.
W�r�d Marsjan nie by�o ofiar, cho� ludzie atakowali
ich � niekiedy na sam widok, cz�ciej jednak, jak
w wypadku Luke'a Devereaux, sprowokowani do tego
� z broni� w r�ku, no�ami, siekierami, krzes�ami,
talerzami, wid�ami, toporami rze�niczymi, saksofonami,
ksi��kami, sto�ami, kluczami francuskimi, miotami, ko-
sami, nocnymi lampkami i kosiarkami do trawy �
wszystkim, co im wpada�o w r�ce. Marsjanie �mieli
si� z�o�liwie i rzucali obra�liwe uwagi.
Inni ludzie, rzecz jasna, starali si� ich powita�
i zaprzyja�ni�. Wobec tych ludzi Marsjanie zachowywa-
li si� o wiele bardziej obra�liwie.
Gdzie b�d� wszak�e si� zjawili i bez wzgl�du na to,
jak byli przyj�ci, stwierdzenie, �e narobili k�opot�w
i zamieszania, by�oby niedom�wieniem stulecia.
3
We�my, na przyk�ad, smutny ci�g wydarze� w stacji
telewizyjnej KVAK w Chicago. Nie dlatego, �e to, co
si� tam sta�o, by�o z gruntu odmienne od tego, co
si� sta�o we wszystkich innych stacjach telewizynych
nadaj�cych w�wczas program na �ywo. Nie mo�emy
po prostu przedstawi� ich wszystkich.
To by� ambitny spektakl z udzia�em gwiazd. W skr�-
conej wersji telewizyjnej Romea i Julii wyst�powa�
Richard Bretaine, najwi�kszy aktor szekspirowski �wia-
ta, maj�c u swego boku Helen Ferguson.
Przedstawienie rozpocz�o si� o dwudziestej i po
czternastu minutach zacz�a si� scena balkonowa dru-
giego aktu. W�a�nie na balkonie ukaza�a si� Julia,
a pod spodem Romeo zacz�� deklamowa� wzniosie ow�
najs�ynniejsz� z romantycznych strof:
� Lecz cicho! Co za blask strzeli� tam z okna!
Ono jest wschodem, a Julia jest s�o�cem!
Wnijd�, cudne s�o�ce, zg�ad� zazdrosn� lun�.
Dotar� akurat do tego s�owa, gdy nagle na por�czy
tego balkonu usiad� ma�y, zielony ludzik, jakie� p�
metra wlewo od opartej na niej Helen Ferguson.
Richard Bretaine zakrztusi� si� i straci� mow�, ale
pozbiera� si� jako� i nie przerwa� recytacji. Przecie�
nie mia� dowodu, �e ktokolwiek poza nim widzi to,
co on. W ka�dym razie przedstawienie musi i�� dalej.
Ci�gn�� dzielnie:
� Kt�ra a� zblad�a z gniewu, �e ty jeste�
Od niej pi�kniejsza; o, je�li zazdrosna.
Nie b�d� jej s�u�k�! Jej szatk� zielon...*
S�owo �zielona" ugrz�z�o mu w gardle. Umilk� dla
z�apania tchu i w owej chwili ciszy us�ysza� zbiorowy
pomruk, kt�ry zdawa� si� dochodzi� ze wszytkich stron
studia.
I w tym samym momencie przem�wi� ma�y, zielony
ludzik, dono�nym, wyra�nym i szyderczym g�osem: �
Johnny, pieprzysz g�upoty, i ty o tym wiesz.
Julia wyprostowa�a si�, odwr�ci�a i zobaczy�a to,
co znajdowa�o si� obok niej na balkonie. Wrzasn�a
i osun�a si� w g��bokim omdleniu.
Zielony ludzik ze spokojem popatrzy� w d� na le��-
c�. � Co ci jest, u licha, kotku? � zdumia� si�.
Re�yser spektaklu by� odwa�nym m�czyzn� oraz
cz�owiekiem czynu. Przed dwudziestu laty s�u�y�
w marines w stopniu porucznika i szed� na czele, a nie
w ogonie, swoich ludzi podczas szturmu na Taraw�
i Kwaielein; dos�u�y� si� dw�ch medali za m�stwo
przekraczaj�ce zakres s�u�by, w czasach, gdy m�stwo
w ramach obowi�zku s�u�by praktycznie r�wna�o si�
samob�jstwu. Od tej pory dorobi� si� trzydziestu kilo-
gram�w i brzuszka, ale w dalszym ci�gu by� cz�owie-
kiem m�nym.
przek�. J. Paszkowski
Udowodni� to wybiegaj�c zza kamery, aby pochwy-
ci� intruza i wyrzuci� go.
Pochwyci�, ale nic si� nie sta�o. Ma�y, zielony ludzik
wyda� g�o�nie parskni�cie. Potem skoczy� na nogi na
balustradzie i w czasie, gdy d�onie re�ysera na pr�no
stara�y si� zacisn�� wok� jego �ydek, nie za� jedna
na drugiej, odwr�ci� si� nieco twarz� w stron� kamery,
podni�s� praw� r�k�, w�o�y� kciuk do nosa i pomacha�
palcami.
To by� ten moment, kiedy facet w re�yserce nagle
odzyska� tyle przytomno�ci umys�u, �e zdj�� spektakl
z anteny i nikt, kto nie przebywa� w�wczas w studiu,
nie wie, co si� dalej dzia�o.
Je�li ju� o tym mowa, z pocz�tkowego oko�o p�
miliona ludzi ogl�daj�cych przedstawienie na swoich
telewizorach, jedynie u�amek dotrwa� a� do tego miej-
sca, z dok�adno�ci� do jednej czy dw�ch minut. Mieli
swoich w�asnych Marsjan, w swoich w�asnych salonach
i musieli si� nimi martwi�.
4
Albo we�my smutny przypadek par sp�dzaj�cych
miodowe miesi�ce � w ka�dej przecie� chwili, ��cznie
z omawian�, wiele par sp�dza miodowe miesi�ce, czy
jakie� swoiste odpowiedniki, mo�e tylko mniej legalne,
miodowych miesi�cy.
We�my pierwszy z brzegu przyk�ad pa�stwa
Williama R. i Dorothy Gruder�w, wiek odpowiednio
dwadzie�cia pi�� i dwadzie�cia dwa lata, kt�rzy akurat
tego dnia pobrali si� w Denver. Bili Gruder by� pod-
porucznikiem marynarki i odbywa� s�u�b� jako instruk-
tor na Treasure Island w San Francisco. Jego
narzeczona, Dorothy z domu Armstrong, by�a akwizy-
tork� w dziale og�osze� chicagowskiej Tribune. Poznali
si� i zakochali w sobie, kiedy Bili przebywa� w bazie
szkoleniowej nad Wielkimi Jeziorami w okolicach
Chicago. Po przeniesieniu Billa do San Francisco, po-
stanowili wzi�� �lub pierwszego dnia zbli�aj�cego si�
tygodniowego urlopu Billa i spotka� si� w tym celu
w po�owie drogi, w Denver. I wykorzysta� �w tydzie�
w Denver na sw�j miodowy miesi�c, po kt�rym on
wr�ci do San Francisco, a ona pojedzie razem z nim.
Pobrali si� punktualnie o czwartej owego popo�u-
dnia, i gdyby wiedzieli, co si� ma za par� godzin wyda-
rzy�, poszliby natychmiast do hotelu, aby skonsumo-
wa� swoje ma��e�stwo, zanim pojawi� si� Marsjanie.
Ale, oczywi�cie, nie wiedzieli.
Na dodatek, mieli szcz�cie pod pewnym wzgl�dem.
Nie od razu podj�li Marsjanina; mieli troch� czasu,
aby si� przygotowa� psychicznie na spotkanie z nim.
O dziewi�tej czterna�cie tego wieczora, czasu g�rskie-
go, wchodzili w�a�nie do pokoju hotelowego � po
zjedzeniu bez po�piechu kolacji i zabijaniu czasu nad
paroma koktajlami dla wykazania samym sobie oraz
jedno drugiemu, �e maj� si�� woli, aby poczeka�, a�
nadejdzie przyzwoita pora na p�j�cie do ��ka, i �e
przecie� nie pobrali si� jedynie w tym celu � i boy
hotelowy stawia� na pod�odze ich walizki.
Kiedy Bili wr�cza� mu cokolwiek za du�y napiwek,
us�yszeli pierwszy, jak si� okaza�o, z ca�ej serii ha�a�li-
wych d�wi�k�w. Kto� wrzasn�� w niezbyt odleg�ym
pokoju, a wrzask ten rozbrzmia� echem innych, odle-
glejszych wrzask�w, zdaj�cych si� dochodzi� z wielu
stron naraz. S�ycha� by�o gniewne okrzyki, wydawane
m�skimi g�osami. P�niej odg�osy sze�ciu strza��w,
w kr�tkich odst�pach czasu, jakby kto� opr�nia� ma-
gazynek rewolweru. Szybkie kroki po korytarzu.
Oraz inne szybkie kroki, kt�re zdawa�y si� rozlega�
na ulicy w pobli�u hotelu, i gwa�towny pisk hamulc�w,
a potem jeszcze wi�cej strza��w. I g�o�ny okrzyk chyba
w s�siednim pokoju na prawo, zbytnio st�umiony, by
m�c rozr�ni� s�owa, ale bardzo przypominaj�cy prze-
kle�stwo.
Bili spojrza� surowo na boya. � My�la�em, �e to
spokojny hotel, dobrej marki. Zwykle by� taki.
Twarz boya wyra�a�a zmieszanie. � I dalej jest taki,
prosz� pana. Nie mam poj�cia, co si� w�a�ciwie...
Podszed� szybkim krokiem do drzwi, otworzy� je i po-
patrzy� w lewo i prawo w g��b korytarza. Lecz kto-
kolwiek tamt�dy przebiega�, skry� si� za �ukiem.
Boy rzek� przez rami�: � Przykro mi, prosz� pa�-
stwa. Nie wiem, co si� dzieje, ale co� si� dzieje. Lepiej
wr�c� na .portierni�, i sugerowa�bym pa�stwu natych-
miast zamkn�� drzwi na zatrzask. Dobranoc i dzi�kuj�
bardzo.
Kiedy zamkn�� drzwi, Bili podszed� do nich, prze-
kr�ci� zatrzask i zwr�ci� si� do Dorothy: � To na
pewno nic takiego, kochanie. Nie my�lmy o tym.
Zrobi� krok w jej stron�, ale zatrzyma� si�
w momencie, gdy da�y si� s�ysze� kolejne serie strza��w
� tym razem zdecydowanie na ulicy przylegaj�cej do
hotelu � oraz odg�os biegn�cych krok�w. Ich pok�j
znajdowa� si� na trzecim pi�trze i jedno z okien by�o
uchylone na oko�o dziesi�� centymetr�w; d�wi�ki roz-
lega�y si� czysto i wyra�nie.
� Jeszcze chwil�, kochanie � powiedzia� Bili. �
Co� si� jednak dzieje.
Zbli�y� si� do okna, otworzy� je do samej g�ry,
wychyli� g�ow� i spojrza� w d�. Dorothy przy��czy�a
si� do niego.
Zrazu niczego nie zauwa�yli, opr�cz pustej ulicy,
z parkuj�cymi na niej samochodami. Nast�pnie z sieni
kamienicy naprzeciwko wybieg� jaki� m�czyzna i dzie-
cko. Czy na pewno dziecko? Nawet z takiej odleg�o�ci
w nik�ym �wietle wydawa�o si� jakie� dziwne.
M�czyzna przystan�� i silnie kopn�� dziecko, je�li to
by�o dziecko. Z ich pokoju wygl�da�o na to, jakby
stopa m�czyzny przenikn�a przez malca.
M�czyzna przewr�ci� si� � pi�kny kozio�ek na
po�ladki, kt�ry by�by �mieszny w innych okoliczno-
�ciach � nast�pnie wsta� i znowu zacz�� biec, a dzieciak
tu� obok niego. Jedno z nich co� m�wi�o, ale nie
mo�na by�o dos�ysze� s��w ani stwierdzi�, kt�re z tych
dwojga m�wi�o, poza tym, �e to nie przypomina�o
dziecinnego g�osu.
Niebawem znikn�li za rogiem. Z innego kierunku,
z g��bi nocy dochodzi� odg�os kolejnej strzelaniny.
Ale ju� nic wi�cej nie by�o wida�.
Wci�gn�li g�owy do �rodka i spojrzeli po sobie.
� Bili, co si�... � rzek�a Dorothy. � Mo�e to
wybuch rewolucji albo... albo c� innego?
� Do diab�a, nie; nie u nas. Chocia�... � Oczy
mu si� za�wieci�y do radia, kt�re sta�o na szafce. Pod-
szed� do niego, wyjmuj�c z kieszeni gar�� monet. Zna-
laz� w�r�d nich �wier�dolar�wk�, w�o�y� j� do otworu
i przekr�ci� ga�k�. Dziewczyna do��czy�a do m�a i stali
tak obj�ci ramionami naprzeciw odbiornika, wpatruj�c
si� w niego i czekaj�c, a� si� nagrzeje. Gdy w g�o�niku
da� si� s�ysze� szum, Bili si�gn�� woln� r�k� i kr�ci�
ga�k� strojenia, dop�ki nie rozleg� si� g�os, bardzo
silny i podniecony.
� ...Marsjanie, z ca�� pewno�ci� Marsjanie � m�wi�
do nich. � Ale s�uchajcie, prosz�, nie wpadajcie
w panik�. Nie ma potrzeby si� ich ba�, nie pr�bujcie
ich jednak atakowa�. To i tak nic nie da. Poza tym s�
nieszkodliwi. S� niegro�ni dla waszego zdrowia i �ycia
z tego samego powodu, dla kt�rego wy nie jeste�cie
gro�ni dla nich. Powtarzam, s� nieszkodliwi.
Powtarzam, nie jeste�cie w stanie ich zrani�. Wasza
r�ka przenika przez nich jak dym. Kule, no�e i inne
�rodki obrony s� bezu�yteczne z tego samego wzgl�du.
Jak mo�emy r�wnie� stwierdzi�, �aden z nich i tak nie
usi�owa� zrani� cz�owieka. A wi�c zachowajcie spok�j
i nie wpadajcie w panik�.
Wmiesza� si� jaki� drugi g�os, mniej lub bardziej
druzgoc�c wszystko to, co zosta�o wcze�niej powiedzia-
ne, ale g�os spikera podni�s� si�, by go zag�uszy�: �
Tak, mam tu jednego na moim biurku, tu� przede mn�,
i co� do mnie m�wi, ale trzymam usta tak blisko
mikrofonu, �e...
� Bili, to bujdy; s�uchowisko radiowe. Takie jak
tamto, o kt�rym mi opowiadali rodzice � jakie� dwa-
dzie�cia lat temu. Z�ap inn� stacj�.
� Dobrze, kochanie � odrzek� Bili. � To na
pewno jaki� �art. � Przekr�ci� ga�k� o centymetr.
Us�yszeli inny g�os: � ... spokojnie, rodacy! Wielu
ludzi pozabija�o si� ju