7802

Szczegóły
Tytuł 7802
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7802 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7802 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7802 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Fredric Brown PRECZ Z MARSJANAMI Prze�o�y� Wies�aw Lipowski Prolog Je�li mieszka�cy Ziemi nie byli przygotowani na pojawienie si� Marsjan, to pretensje mogli mie� tylko do siebie. Wydarzenia poprzedniego stulecia w og�lno�ci, a kilku poprzednich dziesi�cioleci w szczeg�lno�ci, po- winny ich by�y przygotowa�. Kto� m�g�by powiedzie�, �e przygotowania trwa�y o wiele d�u�ej, mianowicie od czasu, gdy ludzie do- wiedzieli si�, �e Ziemia nie jest �rodkiem Wszech�wiata, lecz tylko jedn� z planet kr���cych dooko�a tego sa- mego s�o�ca. Zacz�to zastanawia� si�, czy r�wnie� pozosta�e planety nie mog� by� zamieszkane tak jak Zi- emia. Takie rozwa�ania jednak z braku dowod�w za lub przeciw mia�y charakter czysto filozoficzny i by�y podobne do spekulacji, ile anio��w mo�e zata�czy� na ko�cu ig�y, albo czy Adam mia� p�pek. Powiedzmy wi�c, �e przygotowania rozpocz�y si� naprawd� wraz z Schiaparellim i Lowellem, zw�aszcza z Lowellem. Schiaparelli by� w�oskim astronomem, kt�ry odkry� na Marsie canali, cho� nigdy nie m�wi�, �e s� to kon- strukcje sztuczne. U�yte przez niego s�owo canali zna- czy�o cie�niny wodne. Ameryka�ski astronom Lowell nada� nowe znaczenie temu s�owu. To w�a�nie Lowell, po uwa�nym prze- studiowaniu i odrysowniu canali. rozpali� najpierw w�asn� wyobra�ni�, a potem opinii publicznej twier- dzeniem, �e s� to kana�y, na pewno sztuczne. A wi�c dow�d, �e Mars jest zamieszkany. To prawda, �e niewielu astronom�w zgadza�o si� z Lowellem; niekt�rzy zaprzeczali samemu istnieniu liniowych formacji albo twierdzili, �e s� to po prostu z�udzenia optyczne; inni za� uwa�ali je za formacje naturalne, w �adnym razie nie kana�y. Jednak opinia publiczna, najog�lniej bior�c, kt�ra zwykle ma tendencj� do wyr�niania argument�w po- zytywnych, odrzuci�a zastrze�enia naukowc�w i stan�a po stronie Lowella. Uczepiwszy si� tego twierdzenia za��da�a i otrzyma�a na temat Marsjan miliony s��w w postaci spekulacji popularnonaukowych i dodatk�w niedzielnych. Nast�pnie spekulacj� zaj�a si� science fiction. Uczy- ni�a to z wielkim hukiem w 1895 roku, kiedy Her- bert G. Wells napisa� swoj� wspania�� Wojn� �wiat�w, klasyczn� powie�� opisuj�c� inwazj� Marsjan na Ziemi�, kt�rzy przebyli kosmos w pociskach wystrze- liwanych z armat na Marsie. Ta ogromnie popularna ksi��ka pomog�a znacznie przygotowa� si� Ziemi do inwazji. I inny Welles, niejaki Orson. pom�g� w tych przygotowaniach. W wigili� Wszystkich �wi�tych 1938 roku nada� s�uchowisko ra- diowe (b�d�ce adaptacj� powie�ci Wellsa) � i udo- wodni�, acz mimowolnie, �e ju� wtedy wielu z nas by�o gotowych uzna� inwazj� z Marsa za rzeczywisto��. Ty- si�ce ludzi w ca�ym kraju nastawiwszy za p�no radui i opu�ciwszy zapowied� spikera, �e s� to wydarzenia fikcyjne, przyj�o je za fakty, uwierzy�o, �e Marsjanie w�a�nie l�duj� i wyrzynaj� ludno�� w pie�. W zale�no- �ci od charakteru, niekt�rzy z tych ludzi pobiegli schowa� si� pod ��kiem, inni za� pobiegli z broni� paln� na ulic� szuka� Marsjan. Science fiction puszcza�a p�dy � lecz to samo prze�ywa�a nauka i to w takim stopniu, �e coraz trud- niej by�o si� zorientowa�, gdzie w utworach science fiction ko�czy si� nauka, a zaczyna fantastyka. Rakiety V-2 przez kana� La Manche na Angli�. Ra- dar, sonar. P�niej bomba atomowa. Ludzie przestawali w�tpi�, czy nauka mo�e uczyni� wszystko, co zechce. Energia j�drowa. Do�wiadczalne rakiety kosmiczne ju� wysuwaj� si� poza atmosfer� nad Bia�ymi Piaskami w stanie Nowy Meksyk. Planowana jest stacja kosmiczna na orbicie dooko�a Ziemi. Niebawem dooko�a Ksi�yca. Bomba wodorowa. Lataj�ce talerze. Teraz wiemy, oczywi�cie, czym by�y, ale w�wczas ludzie nie wiedzieli i wielu mocno wierzy�o, �e pochodzi�y z Kosmosu. Atomowe �odzie podwodne. Odkrycie metazytu w 1963. Teoria Barnera udowadnia, �e teoria Einsteina jest b��dna, �e pr�dko�ci wi�ksze od �wiat�a s� mo�liwe. Wszystko mog�o si� wydarzy� i wielu ludzi si� tego spodziewa�o. To dotyczy nie tylko p�kuli zachodniej. Wsz�dzie ludzie byli gotowi uwierzy� we wszystko. Pewien Japo�czyk z Yamanashi opowiada�, �e jest Marsja- ninem i da� si� zabi� przez t�um, kt�ry mu uwierzy�. By�y rozruchy singapurskie w 1962 r. Wiadomo te�, �e wojn� domow� na Filipinach w roku nast�pnym spowodawa� tajemniczy kult w�r�d Moros�w, kt�rzy twierdzili, �e s� w mistycznym kontakcie z mieszka�- cami Wenus i dzia�aj� za ich podszeptem i namow�. A w roku 1964 przydarzy� si� ten tragiczny wypadek dw�ch ameryka�skich pilot�w wojskowych, kt�rzy byli zmuszeni do awaryjnego l�dowania do�wiadczalnym odrzutowcem stratosferycznym. Wyl�dowali tu� za po�udniow� granic� USA i kiedy wyszli z samolotu w pr�niowych kombinezonach i he�mach, zostali na miejscu zabici przez rozgor�czkowanych Meksykanow, bior�cych ich za Marsjan. Tak, powinni�my by� przygotowani. Ale czy na posta�, w kt�rej si� zjawili? I tak, i nie. Science fiction przedstawi�a ich w tysi�cach postaci � wysokich, b��kitnych cieni, mikroskopijnych gad�w, wielkich owad�w, ognistych kul, w�drownych kwiat�w, co tylko �lina... Literatura sf przezornie unika�a ba- na��w, prawd� za� okaza� si� bana�. Oni naprawd� byli ma�ymi, zielonymi ludzikami. Jednak�e z pewn� r�nic�, i to jak� r�nic�! Na to nikt nie m�g� by� przygotowany. Poniewa� wielu ludzi nadal my�li, �e to mog�o mie� zwi�zek ze spraw�, nale�y chyba zauwa�y�, i� rok 1964 nie zacz�� si� w jaki� szczeg�lnie odmienny spos�b ni� dziesi�tki z ok�adem lat, kt�re go poprzedzi�y. Je�li ju�, to zacz�� si� nieco lepiej. Stosunkowo nie- wielka recesja wczesnych lat sze��dziesi�tych ust�pi�a, a warto�� akcji si�ga�a nowych wy�yn. Zimna wojna tkwi�a wci�� w okowach lodu, okowy lodu za� nie dawa�y wi�kszych oznak gro��cego wy- buchu ni� kiedykolwiek od czasu kryzysu chi�skiego. , Europa by�a bardziej zjednoczona ni� w jakimkol- wiek czasie po drugiej wojnie �wiatowej, a odrodzone Niemcy zajmowa�y swe miejsce w�r�d mocarstw prze- mys�owych. W Stanach Zjednoczonych biznes prze- �ywa� rozkwit i w wi�kszo�ci gara�y sta�y po dwa samochody. W Azji g��d by� mniejszy ni� zazwyczaj. Tak, 1964 zacz�� si� dobrze. Cz�� pierwsza Nadej�cie Marsjan 1 Czas akcji: wczesny wiecz�r 26 marca 1964 roku. czwartek. Miejsce akcji: dwupokojowy domek na odludziu, w pobli�u � ale nie za blisko (prawie dwa kilometry od najbli�szego s�siada) � miasteczka Indio w Kali- forni, jakie� dwie�cie kilometr�w na wsch�d i troch� na po�udnie od Los Angeles. Na scenie w momencie podniesienia kurtyny: Luk� Devereaux, sam. Dlaczego zaczynamy od niego? Dlaczego nie? Mu- simy przecie� od czego� zacz��. A Luk�, jako pisarz science fiction, powinien by� o wiele lepiej przygoto- wany ni� wi�kszo�� ludzi na to, co mia�o si� wydarzy�. Poznajcie si� z LukeMem. Lat trzydzie�ci siedem, metr siedemdziesi�t pi�� wzrostu, waga � w owym czasie � siedemdziesi�t kilogram�w. G�owa uwie�czo- na potargan� czupryn� rudych w�os�w, kt�re nie chcia- �y le�e� na swoim miejscu bez pomocy grzebienia, on za� nigdy nie u�ywa� tego przedmiotu. Pod czupryn� raczej bladoniebieskie oczy, a w nich � nader cz�sto� wyraz roztargnienia; taki rodzaj oczu, �e nie ma si� nigdy pewno�ci, czy naprawd� ci� widz�, nawet kiedy patrz� prosto na ciebie. Poni�ej d�ugi i w�ski nos, rozs�dnie umieszczony w samym �rodku umiarkowanie poci�g�ej twarzy, nie golonej od czterdziestu o�miu godzin albo d�u�ej. Ubrany w tym momencie � dwudziesta czterna�cie �redniego czasu zachodnioameryka�skiego � w bia�� koszul� z kr�tkimi r�kawami, ozdobion� czerwonymi literami � herbem YWCA�oraz w wytarte d�insy i par� solidnie zdartych mokasyn�w. Niech was nie zwodzi ta YWCA na koszulce. Luk� nigdy nie by� i nigdy nie b�dzie cz�onkiem owej or- ganizacji. Koszula nale�a�a wtedy, a mo�e" wcze�niej, do Margie, jego �ony, czy te� by�ej �ony. Luk� nie mia� ca�kowitej pewno�ci, kim by�a Margie; rozesz�a si� z nim siedem miesi�cy wcze�niej, ale wyrok roz- wodowy b�dzie nabiera� mocy jeszcze przez pi�� mie- si�cy. Opuszczaj�c ��ko i kuchni� Luke'a musia�a zo- stawi� t� koszulk� w�r�d jego w�asnych koszulek. Rzadko je zak�ada� w Los Angeles, a t� znalaz� dopiero dzisiejszego ranka. Pasowa�a jak ula� � Margie by�a t�gaw� dziewczyn� � postanowi� wi�c, �e b�d�c sam na odludziu, mo�e w niej jeden dzie� pochodzi�, nim zamieni w szmat� do polerowania samochodu. Koszul- ka na pewno nie by�a warta ani przyw�aszczenia sobie, ani odsy�ania poczt�, nawet gdyby �yli z Margie na bardziej przyjacielskiej stopie. Margie rozsta�a si� z YWCA du�o wcze�niej ni� z nim, i nie mia�a koszulki na sobie od tej pory. By� mo�e wetkn�a t� szmatk� mi�dzy jego ubrania naumy�lnie, dla �artu, ale on w to nie wierzy�, bo pami�ta� nastr�j, w jakim si� znajdowa�a Margie tamtego dnia, kiedy go rzuci�a. No c�, przysz�o mu dzisiaj do g�owy, je�li zostawi�a koszulk� dla �artu, to �art si� nie uda�, bo znalaz� j�, kiedy by� sam, i m�g� rzeczywi�cie za�o�y�. Je�eli jed- nak podrzuci�a szmatk� celowo, aby natkn�� si� na ni�, wspomnia� �on� i zrobi�o mu si� przykro, to te� si� oszuka�a. Koszulka czy nie rzecz jasna my�la� o Margie od czasu do czasu, ale wcale nie odczuwa� przykro�ci. By� zakochany, i to w dziewczynie, kt�ra pod prawie ka�dym wzgl�dem by�a przeciwie�stwem Margie. Nazywa�a si� Rosalinda Hali i pracowa�a jako stenograf w Paramount Studios. Mia� bzika na jej punkcie. Szala� za ni�. Wariowa�. Niew�tpliwie wp�yw mia�o to, �e by� sam w domku 0 tej porze, ca�e kilometry od utwardzonych dr�g. Domek nale�a� do jego przyjaciela, Cartera Bensona, kt�ry r�wnie� by� pisarzem. Od czasu do czasu, we wzgl�dnie ch�odne miesi�ce roku, takie jak teraz, ko- rzysta� z chaty z tego samego powodu, co obecnie Luk� � w pogoni za samotno�ci�, w pogoni za pomys�em na ksi�k�, w pogoni za �rodkami utrzyma- nia. To by� trzeci wiecz�r Luke'a tutaj, a on nadal goni� 1 wci�� nie udawa�o mu si� osi�gn�� niczego poza samotno�ci�. Tej mu nie brakowa�o. �adnych tele- fon�w, �adnych listonoszy; nie widzia� drugiego cz�o- wieka nawet na odleg�o��. Odnosi� jednak wra�enie, �e w�a�nie tego popo�udnia zaczyna wpada� na pewien pomys�. Co� niewyra�nego, jeszcze zbyt przezroczystego, by da�o si� przela� na papier cho�by w formie notatki; co� tak nieuchwytnego, jak kierunek my�lenia, ale jednak co�. Ufa�, �e to dopiero pocz�tek i wielki krok naprz�d w por�wnaniu z tym, jak si� sprawy mia�y dla niego w Los Angeles. Tam prze�ywa� najgorszy kryzys w swojej pisarskiej karierze i omal nie oszala� z powodu, �e od wielu miesi�cy nie napisa� ani s�owa. Co gorsza, czu� na karku oddech swojego wydawcy � poprzez cz�ste listy lotnicze z Nowego Jorku. Pytaj�ce przynajmniej o tytu�, kt�ry mogliby wci�gn�� na list�, jako jego najnowsz� ksi��k�, oraz kiedy j� sko�czy i b�d� mogli wstawi� j� do planu? Skoro dali mu pi�� pi��setek zaliczki, to chyba maj� prawo pyta�? Wreszcie prawdziwa rozpacz � a niewiele jest roz- paczy prawdziwszych od tej, jak� prze�ywa pisarz, kt�- ry musi tworzy�, a nie mo�e � zmusi�a go do wypo�yczenia kluczy od domku Cartera Bensona i korzystania z niego tak d�ugo, jak d�ugo b�dzie potrze- bowa�. Na szcz�cie Benson zawar� w�a�nie sze�cio- miesi�czny kontrakt z jakim� studiem hollywoodzkim i nie potrzebowa� domku przynajmniej przez ten czas. Tak wi�c Luk� Devereaux przyjecha� tutaj i nie ruszy si� st�d, a� nie wymy�li fabu�y i nie zabierze si� do pisania ksi��ki. Nie musi jej tu ko�czy�; wiedzia�, �e gdy wreszcie zacznie, to b�dzie m�g� j� ci�gn�� w swoim rodzinnym gnie�dzie, czyli tam, gdzie nie musi d�u�ej odmawia� sobie wieczor�w z Rosalind� Hali. I ju� przez trzy dni od dziewi�tej rano do pi�tej po po�udniu przemierza� pok�j usi�uj�c si� skoncentro- wa�. Trze�wy i czasami bliski sza�u. Wieczorami pozwala� sobie na relaks � wiedzia� bowiem, �e po- p�dzanie m�zgu do pracy w jeszcze p�niejszych go- dzinach, uczyni wi�cej z�ego ni� dobrego � na lektur� i kilka drink�w. Konkretnie pi�� � dawk�, kt�ra go zrelaksuje, lecz ani nie upije, ani nie spowoduje rano kaca. Robi� dok�adne odst�py mi�dzy tymi pi�cioma drinkami, by starczy�y mu na ca�y wiecz�r, a� do jedenastej. Punkt jedenasta by�a jego par� snu przyjai- mniej dop�ki mieszka w tym domku. Nie ma to jak regularny tryb �ycia � z wyj�tkiem tego, �e jak dot�d, nie bardzo mu pomaga�. 0 �smej czterna�cie zrobi� sobie trzeciego drinka� tego, kt�ry ma mu starczy� do dziewi�tej � i ko�czy� w�a�nie drugi ma�y �yk. Pr�bowa� czyta�, ale bez powo- dzenia, poniewa� jego m�zg, teraz gdy usi�owa� si� skupi� na czytaniu, wola� raczej my�le� o pisaniu. M�zgi cz�sto s� takie. 1 prawdopodobnie dlatego, �e si� nie stara�, by� teraz bli�ej pomys�u na ksi��k� ni� ostatnimi czasy. Roz- my�la� leniwie, co by by�o, gdyby Marsjanie... Rozleg�o si� pukanie do drzwi. Zanim odstawi� drinka i podni�s� si� z fotela, z nie- zmiernym zdziwieniem spojrza� na drzwi. Wiecz�r by� tak cichy, i� w �aden spos�b samoch�d nie m�g� przy- jecha� nie zauwa�ony, a na pewno nikt by tutaj nie przyby� pieszo. Pukanie powt�rzy�o si�, g�o�niej. Luk� podszed� do drzwi, otworzy� je i wyjrza� na zewn�trz, w ostry blask ksi�yca. W pierwszej chwili nie zobaczy� nikogo. Potem spojrza� w d�. � O. nie � j�kn��. To by� ma�y, zielony ludzik. Jakie� osiemdziesi�t centymetr�w wzrostu. � Siemasz, Johnny � powiedzia�. � Czy to Ziemia?- � O. nie � powt�rzy� Luk� Devereaux. � Nie mo�e by�. � Dlaczego nie mo�e? Musi. Popatrz. � Przybysz wskaza� do g�ry. � Jeden ksi�yc, i to mniej wi�cej takich jak trzeba rozmiar�w i odleg�o�ci. Ziemia jest jedyn� planet� w Uk�adzie z jednym ksi�ycem. Moja ma dwa. � O Bo�e � westhn�� Luk�. Jest tylko jedna pla- neta w Uk�adzie S�onecznym, kt�ra ma dwa ksi�yce. � S�uchaj no, Johnny. Zr�b co� ze sob� i we� si� w gar��. Czy to Ziemia, czy nie? Luk� skin�� g�ow�. � W porz�dku � powiedzia� ludzik. � To mamy z g�owy. W�a�ciwie, co ci jest? � Z-z-z � powiedzia� Luk�. � Czy� ty zwariowa�? Tak si� wita obcych? Nie poprosisz mnie do �rodka? Luk� rzek�: � Wch... wchod�. � I cofn�� si�. Wewn�trz domu Marsjanin rozejrza� si� na wszystkie strony i zrobi� skrzywion� min�. � Co za parszywa nora � stwierdzi�. � Wy, ludzie, wszyscy tak miesz- kacie, czy nale�ysz do tych, kt�rych zw� bia�� biedot�? Argesie, jakie wstr�tne meble. � Ja ich nie wybiera�em � powiedzia� Luk� na swoj� obron�.� Nale�� do mojego przyjaciela. � No to masz parszywy gust w wybieraniu przyja- ci�. Jeste� sam? � Nad tym si� w�a�nie zastanawiam � rzek� Luk�. � Nie wiem, czy wierz� w ciebie. Sk�d mam wiedzie�, czy nie jeste� halucynacj�? Marsjanin lekko wskoczy� na fotel i zasiad� w nim mach uj�� nogami. � Nie wiesz. Lecz je�li tak s�dzisz, to brak ci pi�tej klepki. Luk� otworzy� usta, po czym zamkn�� je z powrotem. Nagle przypomnia� sobie o drinku i odszuka� go za sob� po omacku; zamiast chwyci� szklank�, przewr�ci� j� wierzchem d�oni. Nie st�uk�a si�, jedynie wyla�a sw� zawarto�� na st� i pod�og�, nim zd��y� j� prosto postawi�. Zakl��, ale pocieszy� si� my�l�, �e drink i tak nie by� zbyt mocny. W tej sytuacji wszak�e potrzebowa� drinka, kt�ry by�by prawdziwym drinkiem. Podszed� do zlewu, gdzie trzyma� butelki z whisky i nala� sobie p� szklanki, bez wody. Wypi� spory �yk i omal si� nie zakrztusi�. Kiedy nabra� pewno�ci, �e wszystko posz�o do w�a�ciwej dziurki, usiad� ze szklank� w r�ku przygl�daj�c si� swemu go�ciowi. � Masz na mnie oko? � zapyta� Marsjanin. Luk� nie odpowiedzia�. Mia� na niego podw�jne oko i nie spieszy� si� na razie z jego zamykaniem. Widzia� teraz, �e przybysz by� humanoidem, ale zdecydowanie nie istot� ludzk�. Rozwia�o si� lekkie podejrzenie, �e kto� z jego przyjaci� wynaj�� liliputa z cyrku, by mu sp�ata� figla. Marsjanin czy nie, ten go�� nie by� cz�owiekiem. Na karze�ka nie wygl�da�, bo tu��w mia� bardzo kr�tki, proporcjonalny do wrzecionowatych ramion i n�g; kar�y maj� d�ugi tu��w i kr�tkie ko�czyny. Jego g�owa by�a stosunkowo du�a i znacznie bardziej kulista od g�owy ludzkiej, a czaszka kompletnie �ysa. Nie by�o te� �ladu zarostu i Luk� mia� mocne przeczucie, �e to stworzenie w og�le jest pozbawione ow�osienia. Twarz � no c�, mia� wszystko, co powinna mie� twarz ludzka, ale znowu poszczeg�lne elementy by�y wzajemnie nieproporcjonalne. Usta dwukrotnie szersze od ust cz�owieka, podobnie nos; oczy r�wnie male�kie, jak bystre, rozstawione do�� blisko siebie. Uszy tak�e by�y bardzo ma�e i nie posiada�y p�atk�w. Przy ksi�ycu sk�ra wygl�da�a na oliwkow�; tutaj w sztucznym �wie- tle sprawia�a wra�enie szmaragdowej. D�onie mia�y po sze�� palc�w. To oznacza�o, �e u st�p Marsjanin mia� prawdopodobnie tak�e po sze�� palc�w, ale poniewa� nosi� obuwie, nie by�o jak tego sprawdzi�. Buty mia�y kolor ciemnozielony, tak samo jak reszta ubrania � obcis�e spodnie i lu�na koszula, jedno i dru- gie wykonane z tego samego materia�u, czego� podobnego do irchy lub bardzo mi�kkiego zamszu. Kapelusza nie mia�. � Zaczynam w ciebie wierzy� � powiedzia� zdu- miony Luk�. Poci�gn�� jeszcze raz ze szklanki. Marsjanin parskn�� �miechem: � Czy wszyscy ludzie s� tacy t�pi jak ty, i tacy nieuprzejmi? Sami pij� i nie proponuj� drinka go�ciom? � Przepraszam � odpar� Luk�. Wsta� i poszed� po butelk� oraz drug� szklank�. � To nie znaczy, bym go pragn�� � powiedzia� Mar- sjanin. � Jestem niepij�cy. Wstr�tny zwyczaj. Ale mog- �e� zaproponowa�. Luk� usiad� z powrotem i westchn��. � Mog�em � przyzna�.� Jeszcze raz przepraszam. Teraz zacznijmy wszystko od pocz�tku. Nazywam si� Luk� Devereaux. � Cholernie g�upie nazwisko. � Mo�e twoje zabrzmi g�upio dla mnie? Mog� o nie zapyta�? � Jasne, nie kr�puj si�. Luk� znowu westchn��. � Jak si� nazywasz? Marsjanie nie u�ywaj� nazwisk. Idiotyczny zwyczaj. Precz � Ale przydatny, kiedy si� do kogo� zwracasz. Na przyk�ad... ale, ale, czy nie powiedzia�e� do mnie Johnny? � Jasne. Wszystkich nazywamy Johnnymi � albo odpowiednikami we wszystkich j�zykach, kt�rymi m�- wimy. Po co zawraca� sobie g�ow� zapami�tywaniem imienia ka�dej osoby, z kt�r� rozmawiasz? Luk� upi� troch� ze swojego drinka. � Hmmm � mrukn��. � Mo�e co� w tym jest, przejd�my jednak do spraw powa�niejszych. Sk�d mam wiedzie�, czy jeste� tu naprawd�? � Johnny, ju� ci m�wi�em, �e brak ci pi�tej klepki. � O to w�a�nie chodzi � odpar� Luk�. � Czy naprawd� mi jej brak? Je�li tu siedzisz, ch�tnie zgodz� si� z tym, �e nie jeste� cz�owiekiem, a je�li zgodz� si� z tym, to nie widz� powodu, dla kt�rego nie mia�- bym ci wierzy� na s�owo, sk�d si� wzi��e�. Lecz je�li ciebie tutaj nie ma, to albo si� upi�em, albo mam halucynacje. Tylko �e ja si� nie upi�em; zanim ci� ujrza�em, wypi�em dwa drinki, oba s�abe i wcale ich nie czuj�. � Wi�c po co je pi�e�? � To oboj�tne dla sprawy, o kt�rej dyskutujemy. Zostaj� dwie mo�liwo�ci � siedzisz tam naprawd� albo zwariowa�em. Marsjanin dziko wrzasn��: � A co ci ka�e my�le�, �e te ewentualno�ci si� wykluczaj�? Ja tutaj siedz� na pewno. Nie wiem za to, czy jeste� wariatem, czy nie, i nic mnie to nie obchodzi. Luk� westchn��. Trzeba chyba wielu westchnie�, aby poradzi� sobie z Marsjaninem. Albo mn�stwa drink�w. Szklanka by�a pusta. Poszed� i nape�ni� j� na nowo Znowu czyst� whisky, ale tym razem wrzuci� kilka kostek lodu. Zanim wr�ci� na swoje miejsce, przysz�a mu do g�owy pewna my�l. Odstawi� drinka, powiedzia�: � Przepra- szam na chwil�. � I wyszed� przed dom. Je�li Mar- sjanin by� prawdziwy i naprawd� by� Marsjaninem, powinien tu gdzie� sta� statek kosmiczny. Ale czy on cokolwiek udowodni, nawet je�li b�dzie sta�, zaintrygowa�o Luke'a. Skoro przywidzia� mu si� Marsjanin, dlaczego nie mia�by mu si� przywidzie� r�wnie� i statek kosmiczny? Lecz �adnego statku kosmicznego nie by�o, przy- widzianego ani prawdziwego. Ksi�yc �wieci� jaskrawo, a teren by� p�aski; widzia� na du�� odleg�o��. Przeszed� si� naoko�o domu i stoj�cego za nim samochodu, tak �e m�g� si� rozejrze� na wszystkie strony. �adnego statku. Wr�ci� do �rodka. Usadowi� si� w fotelu i poci�gn�� spory �yk whisky, a potem oskar�ycielsko wycelowa� palcem w Marsjanina. � �adnego statku. � Ma si� rozumie�, �e nie. � W takim razie, jak si� tu dosta�e�? � Nie tw�j zasrany interes, ale ci powiem. Przy- kwimi�em. � Co masz na my�li? � W�a�nie to...� odpar� Marsjanin. I znikn�� z fo- tela. S�owo �w�a�nie" pad�o z fotela, a s�owo �to" � zza plec�w Luke'a. Zakr�ci� si�. Marsjanin siedzia� na br/egu kuchenki gazowej. � M�j Bo�e � powiedzia� Luk�.� Teleportacja. Marsjanin znikn��, Luk� odwr�ci� si� z powrotem i zasta� go ponownie w fotelu. � �adna teleportacja � powiedzia� Marsjanin. � Kwimienie. Do teleportacji potrzebujesz sprz�tu. Kwimienie jest umys�owe. Nie potrafisz tego, bo jeste� nie wystarczaj�co rozgarni�ty. Luk� wypi� kolejnego drinka. � Przeby�e� ca�� drog� z Marsa w taki spos�b? � Jasne. Sekund� wcze�niej, nim zapuka�em do twoich drzwi. � Przykwimia�e� tutaj ju� przedtem? Dajmy na to... � Luk� znowu wyci�gn�� palec. � Id� o zak�ad, �e tak, i to wielu z was; i w�a�nie to odpowiada za przes�dy o krasnoludkach oraz... � Bzdury! � rzuci� Marsjanin.� Wy, ludzie, macie �le w g�owie i to odpowiada za wasze przes�dy. Mnie tutaj nigdy wcze�niej nie by�o. Nikogo z nas. Ledwie co poznali�my metod� kwimienia na du�e odleg�o�ci. Poprzednio mogli�my kwimi� tylko na kr�tkie dystanse. �eby uczyni� je mi�dzyplanetarnym, musisz sewi� hokim�. Luk� jeszcze raz pokaza� palcem. � Tu ci� mam. Wi�c jak to si� sta�o, �e m�wisz po angielsku? Usta Marsjanina wykrzywi�y si� z pogard�. To by�y usta znakomicie nadaj�ce si� do wykrzywiania. � M�wi� wszystkimi waszymi prostymi, g�upimi j�zyka- mi. Przynajmniej tymi, w kt�rych nadajecie swoje audy- cje radiowe, a wszelkie inne, jakimi si� tu pos�ugujecie, mog� opanowa� w ci�gu godziny ka�dy. �atwizna. Wy nie nauczyliby�cie si� marsja�skiego nawet przez tysi�c lat. � Bodaj ci� diabli! � zawo�a� Luk�. � Nic dziwne- go, �e nie macie pochlebnego zdania o ludziach, skoro poj�cie o nas wyrabiacie sobie na podstawie naszych program�w radiowych. Przyznaj�, �e wi�kszo�� jest do niczego. � Zatem wi�kszo�� z was jest do niczego, bo inaczej nie puszczaliby�cie ich w eter. Luke'owi ko�czy�y si� ju� cierpliwo�� i whisky w szklance. Zaczyna� w ko�cu wierzy�, �e to naprawd� jest Marsjanin, a nie wytw�r jego wyobra�ni lub ob��du. A poza tym � uderzy�o go nagle � co mia� do stracenia? Je�li zwariowa�, m�wi si� trudno. Lecz je�li to naprawd� jest Marsjanin, zmarnowa�by cholern� okazj� trafiaj�c� si� pisarzowi science fiction. � Jak jest na Marsie? � zapyta�. � Nie tw�j zasrany interes, Johnny. Luk� jeszcze raz poci�gn�� ze szklanki. Policzy� do dziesi�ciu i postara� si� by� tak opanowany i rozs�dny, jak tylko potrafi�. � S�uchaj no � rzek�. � Na pocz�tku zachowa�em si� grubia�sko, bo� mnie zaskoczy�. Ale mi przykro i ci� przepraszam. Dlaczego nie mogliby�my zosta� przyjaci�mi? � A po co? Nale�ysz do gorszej rasy. � Poniewa� dzi�ki temu nasza rozmowa stanie si� przyjemniejsza dla nas obu, je�li nie z innych powod�w. � Nie dla mnie, Johnny. Ja uwielbam denerwowa� ludzi. Lubi� si� k��ci�. Je�li chcesz mnie wzi�� pod w�os albo na lito��, to p�jd� do kogo� innego na pogaw�dk�. � Zaczekaj, nie... � Luk� nagle zrozumia�, �e obra� z�� taktyk�, je�li chcia� zatrzyma� Marsjanina. Rzek�: � No to jazda st�d, do diab�a, je�li masz takie podej�cie. Marsjanin u�miechn�� si� szeroko: � Tak ju� lepiej. Teraz do czego� dojdziemy. � Po co przyby�e� na Ziemi�? � To tak�e nie tw�j zasrany interes, ale z rozkosz� dam ci do zrozumienia. W jakim celu ludzie chodz� do ZOO na tej waszej parszywej planecie? � Jak d�ugo chcesz tu zabawi�? Marsjanin przechyli� g�ow� na bok. � Trudny z cie- bie facet do przekonywania, Johnny, Nie jestem INFORMACJA, PROSZ�. Co robi� i po co to robi�, nie tw�j interes. Jedn� rzecz ci powiem. Nie przyby�em tutaj, aby naucza� w przedszkolu. Szklanka Luke'a znowu by�a pusta. Nape�ni� j�. Rzuca� na Marsjanina w�ciek�e spojrzenia. Je�li go�� chcia� si� k��ci�, prosz� bardzo.� Ty ma�y, zielony pryszczu � powiedzia� � niech to diabli, �e te� mi nie przysz�o do g�owy, abym... � Co zrobi�? Mnie? Ty i kto jeszcze? � Ja i aparat fotograficzny, plus lampa b�yskowa � odpar� Luk�, zastanawiaj�c si�, dlaczego wcze�niej o tym nie pomy�la�. � Mam zamiar zrobi� ci przy- najmniej jedno zdj�cie. Potem, kiedy je wywo�am... Odstawi� szklank� i wybieg� do sypialni. Na szcz�cie w aparacie by� film, a w lampie b�yskowej �ar�wka; w�o�y� je do walizki oczywi�cie z nadziej� robienia zdj�� Marsjanon, ale poniewa� Benson opowiada� mu o kojotach cz�sto odchodz�cych w nocy blisko domu; liczy�, �e zrobi kt�remu� zdj�cie. Przybieg� z powrotem, szybko wyregulowa� aparat, podni�s� go w jednej r�ce, w drugiej trzymaj�c lamp� b�yskow�. __ Mam ci pozowa�? � zapyta� Marsjanin. Wsadzi� kciuki do uszu i pocz�� macha� pozosta�ymi dziesi�cio- ma palcami. Nast�pnie zrobi� zeza i pokaza� d�ugi, zielonkawo��ty j�zyk. Luk� zrobi� zdj�cie. Wkr�ci� do lampy drug� �ar�wk�, przewin�� b�on� i jeszcze raz podni�s� aparat do oczu. Ale Marsjanina tam nie by�o. Jego g�os dobieg� z innego rogu pokoju. � Jedno wystarczy, Johnny. Nie ryzykuj wi�kszym nudzeniem mnie. Luk� obr�ci� si� b�yskawicznie i nakierowa� aparat w tamt� stron�, ale zanim podni�s� lamp�, Marsjanin znikn��. G�os z ty�u poradzi� mu, aby nie robi� z siebie wi�kszego durnia, ni� jest. Luk� podda� si� i od�o�y� aparat. W ka�dym razie mia� na filmie jedno zdj�cie. Kiedy je wywo�a, b�dzie na nim Marsjanin albo nic. Szkoda, �e to nie film kolorowy, ale nie mo�na mie� wszystkiego. Wzi�� ponownie szklank� do r�ki. Usiad� z ni�, gdy� nagle pod�oga zacz�a si� troch� chwia�. Wypi� nast�pnego drinka, �eby j� uspokoi�. � �ajno � powiedzia�. � To znaczy, s�uchaj no. Odbieracie nasze audycje radiowe. A co z telewizj�? Wy, zacofani kosmici? � Co to jest telewizja, Johnny? Luk� powiedzia� mu. � Fale tego typu nie dochodz� tak daleko � rzek� Marsjanin. � Argesowi dzi�ki. Niedobrze si� robi od samego s�uchania was, ludzi. Teraz kiedy przyjrza�em si� ju� cz�owiekowi i wiem, jak wygl�dacie... � T�pe pa�y � powiedzia� Luk�. � Nie wynale�li telewizji. � Pewnie, �e nie. My jej nie potrzebujemy. Kiedy co� si� dzieje w naszym �wiecie, co chcemy zobaczy�, po prostu kwimimy tam. Powiedz mi, czy ja tylko przypadkiem trafi�em na takiego dziwol�ga, czy te� pozostali ludzie s� r�wnie odra�aj�cy, jak ty? Luk� omal si� nie ud�awi� �ykiem whisky, kt�r� po- ci�ga� akurat ze szklanki. � Znaczy, �ajno... s�uchaj no, my�lisz, �e ty jeste� tego wart, by patrze� na ciebie? � Dla innego Marsjanina wart. � Mog� si� za�o�y�, �e wp�dzasz dziewczynki w hi- steri� � powiedzia� Luk�. � To jest, je�li macie dwie p�cie, tak jak my, i s� na Marsie dziewczynki. � Jeste�my dwup�ciowi, ale, Argesowi dzi�ki, nie tak jak wy. Czy wy, Ziemianie, naprawd� zachowujecie si� w tak obrzydliwy spos�b, jak wasi bohaterowie ze s�uchowisk? Czujecie to, co wszyscy nazywacie mi- �o�ci�, do waszych samic? � Nie tw�j zasrany interes � pouczy� go Luk�. � To ty tak uwa�asz � stwierdzi� Marsjanin. I znikn��. Luk� wsta� � niezbyt pewnie � i rozejrza� si� wo- ko�o, aby sprawdzi�, czy przybysz nie skwimi� ewen- tualnie do innej cz�ci pokoju. Nie skwimi�. Usiad� z powrotem i potrz�sn�� g�ow�, aby mu si� w niej rozja�ni�o, a potem �ykn�� whisky, �eby mu si� zm�ci�o. Dzi�ki Bogu, czy Argesowi, �e zrobi� t� fotografi�. Jutro rano wr�ci samochodem do Los Angeles i ka�e j� wywo�a�. Je�li b�dzie widnia�o na niej puste krzes�o, odda si� w r�ce psychiatry, i to szybko. Je�li za� b�dzie widnia� Marsjanin... No c�, je�li tak b�dzie, wtedy postanowi, co dalej robi�, je�eli b�dzie mo�na cokol- wiek zrobi�. Na razie jedn� rozs�dn� rzecz�, kt�r� m�g� zrobi�, by�o jak najszybsze upicie si�. Ju� i tak wypi� zbyt du�o, by ryzykowa� jazd� samochodem noc�, a im szybciej za�nie z przepicia, tym szybciej rano si� obudzi. Przymkn�� oczy, a kiedy znowu je otworzy�, na fotelu przed nim siedzia� Marsjanin. U�miecha� si� do niego szeroko. � By�em w�a�nie w twojej sypialni zamienionej w chlew i przeczyta�em listy do ciebie. Fee, co za brednie. Listy? Nie mia� ze sob� �adnych list�w, pomy�la�. I wtedy przypomnia� sobie, �e faktycznie mia�. Pliczek trzech list�w od Rosalindy, kt�re napisa�a do niego, kiedy by� w Nowym Jorku trzy miesi�ce temu. Spotka� si� ze swoim wydawc�, namawiaj�c go do wysup�ania dodatkowych pieni�dzy na ksi��k�, kt�r� teraz usi�owa� zacz��. Przebywa� tam tydzie�, g��wnie po to, by od- nowi� znajomo�ci w�r�d wydawc�w magazyn�w; pi- sa� do Rosalindy codziennie, a ona napisa�a do niego trzy razy. To by�y jedyne listy, kt�re kiedykolwiek od niej dosta�, i strzeg� ich troskliwie; w�o�y� je do walizki z my�l� ponownego przeczytania, gdyby poczu� si� zanadto samotny. � Argesie, co za brednie � rzek� Marsjanin. � I jaki cholernie krety�ski spos�b macie na zapisywanie waszego j�zyka. Zabra�o mi dobr� minut�, na prze- �amanie alfabetu i skojarzenie d�wi�k�w z literami. Po- my�le�, �e jest taki j�zyk, w kt�rym r�ne wyrazy wymawiane s� w identyczny spos�b � na przyk�ad marz� i ma��! � Niech to diabli! � zawo�a� Luk�. -- Nie masz prawa czyta� moich list�w! � Cip, cip � powiedzia� Marsjanin. � Mam prawo robi� to, co mi si� podoba, a ty nie chcia�e� mi opowie- dzie� o swoich zwyczajach mi�osnych. Skarbie, naj- dro�szy, kochanie moje. � A wi�c naprawd� je przeczyta�e�, ty ma�y, zielony pryszczu. Ach, jakbym... � Co by�? � zapyta� wzgardliwie Marsjanin. � Na kopniakach zani�s� ci� z powrotem na Marsa; oto, co bym zrobi� � powiedzia� Luk�. Marsjanin za�mia� si� ochryple. � Oszcz�dzaj si�y, Johnny, na mi�o�� ze swoj� Rosalind�. Zak�ad, �e my�lisz, i� pisa�a na serio te wszystkie �wi�stwa, kt�- rymi ci� karmi�a w swoich listach. Zak�ad, �e my�lisz, i� tak samo ma bzika na twoim punkcie, jak ty na jej. � Tak samo ma bzika... chcia�em powiedzie�, a niech to szlag trafi... � Nie �ap wrzod�w, Johnny. Na kopercie by� adres. Zaraz do niej przykwimi� i sprawdz� to dla ciebie. Nie dzi�kuj. � Sied� na... Luk� znowu by� sam. I jego szklanka by�a znowu pusta. Przeby� wi�c sta�� tras� pod zlew i nape�ni� j� jeszcze raz. By� ju� bardziej pijany ni� kiedykolwiek ostatnimi czasy, ale im szybciej si� zaleje, tym lepiej. Je�li to mo�liwe, zanim wr�ci Marsjanin, czy przykwimi z powrotem, je�eli naprawd� wraca� czy przykwimia� z powrotem. Luk� nie m�g� ju� bowiem d�u�ej wytrzyma�. Ha- lucynacja czy rzeczywisto��, nie umia�by si� pohamo- wa�, z miejsca wyrzuci�by Marsjanina przez okno. I prawdopodobnie wywo�a� wojn� mi�dzyplanetarn�. Usadowi� si� na powr�t w fotelu i poci�gn�� spory �yk whisky. To powinno zadzia�a�. � Siemasz, Johnny. Jeszcze trze�wy na pogaw�dk�? Otworzy� oczy, zastanawiaj�c si�, kiedy je zamkn��. Marsjanin by� z powrotem. � Id� precz � powiedzia�. � Wyno� si�. Ja jutro... � We� si� w gar��, Johnny. Mam wiadomo�� dla ciebie, prosto z Hollywood. Ta twoja lalunia jest u sie- bie i t�skni za tob� jak cholera. � Tak? M�wi�em ci, �e mnie kocha, 'rawda? Ty 'a�y, ziel... � Tak za tob� t�skni, �e wzi�a sobie kogo�, aby j� pocieszy�. Wysokiego blondyna. Nazywa�a go Har- rym. To troch� otrze�wi�o Luke'a na chwil�. Rosalinda faktycznie mia�a przyjaciela o imieniu Harry, ale to by� zwi�zek platoniczny; przyja�nili si�, bo pracowali w tym samym dziale w Paramount Studios. Upewni si�, a potem wygarnie Marsjaninowi za plotkowanie. � Harry Sunderman? � zapyta�. � Taki szczup�y, napuszony elegant, zawsze nosi krzykliwy sportowy p�aszcz...? � Nic z tego, ten Harry to nie tamten Harry, Johnny. Zw�aszczaje�li zawsze nosi krzykliwy sportowy p�aszcz. Ten Harry nie nosi� niczego pr�cz zegarka. Luk� Devareaux zawy�, po czym wsta� i rzuci� si� na Marsjanina. Wyci�gni�tymi r�kami si�gn�� zielonej szyj. I jego d�onie przenikn�y przez ni�, zaciskaj�c si� jedna na drugiej. Ma�y, zielony ludzik u�miechn�� si� szeroko w g�r� do niego, pokaza� j�zyk i wci�gn�� go z powrotem. � Chcesz wiedzie�, co robili, Johnny? Twoja Rosalinda i jej Harry? Luk� nie odpowiedzia�. Wr�ci� chwiejnym krokiem do drinka i dopi� go jednym haustem. I dopijanie by�o ostatni� rzecz�, kt�r� pami�ta�, kiedy si� rano obudzi�. By� w ��ku; dowl�k� si� jako� a� tutaj. Le�a� jednak na ko�drze, a nie pod ni�, i spa� w ubraniu, ��cznie z butami na nogach. Mia� strasznego kaca i okropny niesmak w us- tach. Wsta� i rozejrza� si� ze strachem. �adnego zielonego ludzika. Podszed� ku drzwiom do pokoju i rozejrza� si� uwa- �nie na wszystkie strony. Zerkn�� na kuchenk� gazow�, zastanawiaj�c si�, czy kawa by�aby warta wysi�ku, kt�ry w�o�y�by w jej przygotowanie. Zdecydowa�, �e nie, m�g� bowiem dosta� ju� gotow� w drodze do miasta, nieca�y kilometr od wjazdu na szos�. A im wcze�niej tam dotrze, tym lepiej. Nie b�dzie si� nawet my� ani pakowa�. P�niej przyjedzie po swoje rzeczy. Albo poprosi kogo�, �eby to zrobi� za niego, gdyby mia� sp�dzi� jaki� czas w domu wariat�w. W tym momencie jego jedynym marzeniem by�o uciec st�d, a reszt� niech diabli wezm�. Nie b�dzie si� nawet k�pa� ani goli�, zanim nie wr�ci do domu; mia� w mieszkaniu zapasow� �yletk�, a wszystkie porz�dne ubrania i tak przecie� si� tam znajdowa�y. A potem, co? Ech! Potem si� zobaczy, co potem. Kac ju� ust�pi na tyle, �e wszystko da si� spokojnie przemy�le�. Id�c przez pok�j zobaczy� aparat fotograficzny; chwil� si� waha�, po czym si�gn�� po niego i wzi�� ze sob�. Mo�na zostawi� to zdj�cie do wywo�ania, zanim odda si� ci�kim rozmy�laniom. By�a wci�� jedna szansa na tysi�c � pomijaj�c fakt, i� jego d�onie przez to przesz�y � �e na fotelu siedzia� prawdziwy Mar- sjanin, a nie halucynacja. By� mo�e Marsjanie posiada- j� r�wnie� inne, dziwniejsze umiej�tno�ci od umiej�tno�ci kwimienia. Tak, gdyby na zdj�ciu figurowa� Marsjanin, to by odmieni�o ca�e my�lenie Luke'a, a wi�c r�wnie dobrze m�g� wykluczy� t� ewentualno�� przed powzi�ciem jakiej� decyzji. Je�liby Marsjanin nie figurowa� na zdj�ciu, no tru- dno, rozs�dnym wyj�ciem � gdyby potrafi�by zmusi� si� do tego � by�oby zatelefonowa� do Margie i za- pyta� j� o nazwisko psychiatry, do kt�rego pr�bowa�a go wys�a� tyle razy w trakcie ma��e�stwa. Przed �lubem Margie by�a piel�gniark� w wielu zak�adach dla umys�owo chorych i posz�a pracowa� do kolejnego, kiedy rzuci�a Luke'a. Ponadto opowiada�a, �e w col- lege^ specjalizowa�a si� w psychologii i gdyby j� by�o sta� na dalsze lata studi�w, sama postara�aby si� zosta� psychiatr�. Wyszed�, zatrzasn�� drzwi i pomaszerowa� naoko�o domu do swojego samochodu. Na masce wozu siedzia� ma�y, zielony ludzik. � Siemasz, Johnny � powiedzia�. � Podle wy- gl�dasz, ale chyba zas�u�y�e� na to. Trzeba przyzna�, �e picie to straszny na��g. Luk� odwr�ci� si�, pomaszerowa� z powrotem do drzwi i wszed� do �rodka. Z�apa� butelk�, nala� sobie drinka i wypi� dla kura�u. Wcze�niej opar� si� pokusie picia, skoro jednak wci�� mia� halucynacje, to potrze- bowa� klina. I kiedy przesta�o go piec gard�o, faktycznie poczu� si� lepiej pod wzgl�dem fizycznym. Nie za bardzo, jedynie troch�. Znowu zamkn�� dom i wr�ci� do samochodu. Mar- sjanin by� tam w dalszym ci�gu. Luk� wsiad� do auta i zapu�ci� silnik. Nast�pnie wychyli� g�ow� z okna. � Hej! � krzy- kn��. � Jak mam widzie� drog�, skoro tu siedzisz? Marsjanin obejrza� si� za siebie i u�miechn�� szyder- czo. � Co to mnie obchodzi, czy widzisz drog�, czy nie? Jak b�dziesz mia� wypadek, mnie si� nic nie stanie. Luk� westchn�� i ruszy� naprz�d. Odcinek wyboistej drogi do szosy jecha� z g�ow� wystawion� przez okno. Halucynacja czy nie, nic nie widzia� poprzez zielonego ludzika, a wi�c musia� patrze� obok niego. Waha� si�, czy ma si� zatrzyma� przy barze na kaw�. W ko�cu, zdecydowa�, �e dlaczego nie? Mo�e Marsja- nin zostanie tam, gdzie siedzi? A je�li nie, a je�li wejdzie razem z nim do baru, no, trudno, i tak go nikt nie zobaczy, a wi�c w czym rzecz? Najwy�ej, �e musi pami�ta�, by si� do niego nie odzywa�. Kiedy Luk� zaparkowa� samoch�d, Marsjanin ze- skoczy� z maski i poszed� za nim do bufetu. Nie by�o klient�w, jak to si� niekiedy zdarza�o. Tylko barman o ziemistej cerze w bia�ym, brudnym fartuchu. Luk� usiad� na wysokim sto�ku. Marsjanin podsko- czy�, stan�� na s�siednim sto�ku i opar� si� �okciami o bar. Barman odwr�ci� si� i popatrzy�, ale nie na Luke'a. J�kn��.� O Bo�e, jeszc/e jeden. � H�? � mrukn�� Luk�. � Jeszcze jeden kto? � Zorientowa� si�, �e b�l palc�w pochodzi st�d, i� bardzo mocno chwyci� si� kraw�dzi lady. � Jeszcze jeden cholerny Marsjanin � odpar� bufetowy. � Nie widzisz go pan? Luk� wci�gn�� g��boko powietrze w p�uca i powoli je wypu�ci�. � Chcesz pan powiedzie�, �e jest ich wi�cej? Barman spojrza� na Luke'a z najwy�szym zdumie- niem. � Panie, gdzie� pan by� dzi� w nocy? Sam na pustyni, bez radia i telewizji? Chryste, jest ich z milion. 2 Barman si� myli�. Potem obliczono, �e by�o ich oko�o miliarda. Zostawmy na chwil� Luke'a Devereaux � wr�cimy do niego p�niej � i przyjrzyjmy si�, co si� dzia�o gdzie indziej, kiedy Luk� podejmowa� swojego go�cia w domku Bensona w pobli�u Indio. Oko�o miliarda Marsjan. Mniej wi�cej jeden na troje Ziemian � m�czyzn, kobiet i dzieci. By�o ich prawie sze��dziesi�t milion�w w samych Stanach Zjednoczonych i odpowiednio du�o, zale�nie od liczby ludno�ci, w ka�dym innym kraju na kuli ziemskiej. Jak si� okaza�o, zjawili si� wsz�dzie do- k�adnie o tej samej porze. W strefie czasu pacyficznego by�a to dwudziesta czterna�cie. W innych strefach � inne godziny. W Nowym Jorku sta�o si� to trzy godziny p�niej, o dwudziestej trzeciej czterna�cie, teatry akurat otwiera�y drzwi wyj�ciowe, a nocne lokale nape�nia�y ^i� gwarem. Po nadej�ciu Marsjan zrobi�y si� jeszcze bardziej gwarne. W Londynie zegarki pokazywa�y czwart� czterna�cie rano � ale ludzie obudzili si� nie- zawodnie, Marsjanie pomogli im w tym z rado�ci�. W Moskwie by�a ju� si�dma czterna�cie i ludzie szyko- wali si� do wyj�cia do pracy � a fakt, �e wielu ostatecznie do niej posz�o, dobrze �wiadczy o ich odwadze. Albo mo�e Kremla bali si� bardziej ni� Mar- sjan. W Tokio by�a trzynasta czterna�cie, w Honolulu osiemnasta czterna�cie. Mn�stwo ludzi zgin�o tamtego wieczora. B�d� po- po�udnia � w zale�no�ci, gdzie si� znajdowali. Tylko w Stanach Zjednoczonych straty ocenia si� na jakie� trzydzie�ci tysi�cy ludzi, wi�kszo�� w ci�gu pierwszych paru minut od chwili nadej�cia Marsjan. Jedni umarli na atak serca z potwornego strachu, inni � ra�eni apopleksj�. Wielu zgin�o od ran po- strza�owych, bo wielu doby�o broni palnej i pr�bowa�o strzela� do Marsjan. Kule przechodzi�y przez nich, nie czyni�c im szkody, i nader cz�sto trafia�y w ludzkie cia�o. Niekt�rzy Marsjanie wkwimiali do jad�cych po- jazd�w, zwykle na przednie siedzenie obok kierowcy. � Gazu, Johnny, gazu! � dobiegaj�ce z miejsca, kt�re szofer uwa�a za puste obok siebie, nie sprzyja panowa- niu nad kierownic�, nawet je�li nie odwraca si� g�owy, �eby spojrze�. W�r�d Marsjan nie by�o ofiar, cho� ludzie atakowali ich � niekiedy na sam widok, cz�ciej jednak, jak w wypadku Luke'a Devereaux, sprowokowani do tego � z broni� w r�ku, no�ami, siekierami, krzes�ami, talerzami, wid�ami, toporami rze�niczymi, saksofonami, ksi��kami, sto�ami, kluczami francuskimi, miotami, ko- sami, nocnymi lampkami i kosiarkami do trawy � wszystkim, co im wpada�o w r�ce. Marsjanie �mieli si� z�o�liwie i rzucali obra�liwe uwagi. Inni ludzie, rzecz jasna, starali si� ich powita� i zaprzyja�ni�. Wobec tych ludzi Marsjanie zachowywa- li si� o wiele bardziej obra�liwie. Gdzie b�d� wszak�e si� zjawili i bez wzgl�du na to, jak byli przyj�ci, stwierdzenie, �e narobili k�opot�w i zamieszania, by�oby niedom�wieniem stulecia. 3 We�my, na przyk�ad, smutny ci�g wydarze� w stacji telewizyjnej KVAK w Chicago. Nie dlatego, �e to, co si� tam sta�o, by�o z gruntu odmienne od tego, co si� sta�o we wszystkich innych stacjach telewizynych nadaj�cych w�wczas program na �ywo. Nie mo�emy po prostu przedstawi� ich wszystkich. To by� ambitny spektakl z udzia�em gwiazd. W skr�- conej wersji telewizyjnej Romea i Julii wyst�powa� Richard Bretaine, najwi�kszy aktor szekspirowski �wia- ta, maj�c u swego boku Helen Ferguson. Przedstawienie rozpocz�o si� o dwudziestej i po czternastu minutach zacz�a si� scena balkonowa dru- giego aktu. W�a�nie na balkonie ukaza�a si� Julia, a pod spodem Romeo zacz�� deklamowa� wzniosie ow� najs�ynniejsz� z romantycznych strof: � Lecz cicho! Co za blask strzeli� tam z okna! Ono jest wschodem, a Julia jest s�o�cem! Wnijd�, cudne s�o�ce, zg�ad� zazdrosn� lun�. Dotar� akurat do tego s�owa, gdy nagle na por�czy tego balkonu usiad� ma�y, zielony ludzik, jakie� p� metra wlewo od opartej na niej Helen Ferguson. Richard Bretaine zakrztusi� si� i straci� mow�, ale pozbiera� si� jako� i nie przerwa� recytacji. Przecie� nie mia� dowodu, �e ktokolwiek poza nim widzi to, co on. W ka�dym razie przedstawienie musi i�� dalej. Ci�gn�� dzielnie: � Kt�ra a� zblad�a z gniewu, �e ty jeste� Od niej pi�kniejsza; o, je�li zazdrosna. Nie b�d� jej s�u�k�! Jej szatk� zielon...* S�owo �zielona" ugrz�z�o mu w gardle. Umilk� dla z�apania tchu i w owej chwili ciszy us�ysza� zbiorowy pomruk, kt�ry zdawa� si� dochodzi� ze wszytkich stron studia. I w tym samym momencie przem�wi� ma�y, zielony ludzik, dono�nym, wyra�nym i szyderczym g�osem: � Johnny, pieprzysz g�upoty, i ty o tym wiesz. Julia wyprostowa�a si�, odwr�ci�a i zobaczy�a to, co znajdowa�o si� obok niej na balkonie. Wrzasn�a i osun�a si� w g��bokim omdleniu. Zielony ludzik ze spokojem popatrzy� w d� na le��- c�. � Co ci jest, u licha, kotku? � zdumia� si�. Re�yser spektaklu by� odwa�nym m�czyzn� oraz cz�owiekiem czynu. Przed dwudziestu laty s�u�y� w marines w stopniu porucznika i szed� na czele, a nie w ogonie, swoich ludzi podczas szturmu na Taraw� i Kwaielein; dos�u�y� si� dw�ch medali za m�stwo przekraczaj�ce zakres s�u�by, w czasach, gdy m�stwo w ramach obowi�zku s�u�by praktycznie r�wna�o si� samob�jstwu. Od tej pory dorobi� si� trzydziestu kilo- gram�w i brzuszka, ale w dalszym ci�gu by� cz�owie- kiem m�nym. przek�. J. Paszkowski Udowodni� to wybiegaj�c zza kamery, aby pochwy- ci� intruza i wyrzuci� go. Pochwyci�, ale nic si� nie sta�o. Ma�y, zielony ludzik wyda� g�o�nie parskni�cie. Potem skoczy� na nogi na balustradzie i w czasie, gdy d�onie re�ysera na pr�no stara�y si� zacisn�� wok� jego �ydek, nie za� jedna na drugiej, odwr�ci� si� nieco twarz� w stron� kamery, podni�s� praw� r�k�, w�o�y� kciuk do nosa i pomacha� palcami. To by� ten moment, kiedy facet w re�yserce nagle odzyska� tyle przytomno�ci umys�u, �e zdj�� spektakl z anteny i nikt, kto nie przebywa� w�wczas w studiu, nie wie, co si� dalej dzia�o. Je�li ju� o tym mowa, z pocz�tkowego oko�o p� miliona ludzi ogl�daj�cych przedstawienie na swoich telewizorach, jedynie u�amek dotrwa� a� do tego miej- sca, z dok�adno�ci� do jednej czy dw�ch minut. Mieli swoich w�asnych Marsjan, w swoich w�asnych salonach i musieli si� nimi martwi�. 4 Albo we�my smutny przypadek par sp�dzaj�cych miodowe miesi�ce � w ka�dej przecie� chwili, ��cznie z omawian�, wiele par sp�dza miodowe miesi�ce, czy jakie� swoiste odpowiedniki, mo�e tylko mniej legalne, miodowych miesi�cy. We�my pierwszy z brzegu przyk�ad pa�stwa Williama R. i Dorothy Gruder�w, wiek odpowiednio dwadzie�cia pi�� i dwadzie�cia dwa lata, kt�rzy akurat tego dnia pobrali si� w Denver. Bili Gruder by� pod- porucznikiem marynarki i odbywa� s�u�b� jako instruk- tor na Treasure Island w San Francisco. Jego narzeczona, Dorothy z domu Armstrong, by�a akwizy- tork� w dziale og�osze� chicagowskiej Tribune. Poznali si� i zakochali w sobie, kiedy Bili przebywa� w bazie szkoleniowej nad Wielkimi Jeziorami w okolicach Chicago. Po przeniesieniu Billa do San Francisco, po- stanowili wzi�� �lub pierwszego dnia zbli�aj�cego si� tygodniowego urlopu Billa i spotka� si� w tym celu w po�owie drogi, w Denver. I wykorzysta� �w tydzie� w Denver na sw�j miodowy miesi�c, po kt�rym on wr�ci do San Francisco, a ona pojedzie razem z nim. Pobrali si� punktualnie o czwartej owego popo�u- dnia, i gdyby wiedzieli, co si� ma za par� godzin wyda- rzy�, poszliby natychmiast do hotelu, aby skonsumo- wa� swoje ma��e�stwo, zanim pojawi� si� Marsjanie. Ale, oczywi�cie, nie wiedzieli. Na dodatek, mieli szcz�cie pod pewnym wzgl�dem. Nie od razu podj�li Marsjanina; mieli troch� czasu, aby si� przygotowa� psychicznie na spotkanie z nim. O dziewi�tej czterna�cie tego wieczora, czasu g�rskie- go, wchodzili w�a�nie do pokoju hotelowego � po zjedzeniu bez po�piechu kolacji i zabijaniu czasu nad paroma koktajlami dla wykazania samym sobie oraz jedno drugiemu, �e maj� si�� woli, aby poczeka�, a� nadejdzie przyzwoita pora na p�j�cie do ��ka, i �e przecie� nie pobrali si� jedynie w tym celu � i boy hotelowy stawia� na pod�odze ich walizki. Kiedy Bili wr�cza� mu cokolwiek za du�y napiwek, us�yszeli pierwszy, jak si� okaza�o, z ca�ej serii ha�a�li- wych d�wi�k�w. Kto� wrzasn�� w niezbyt odleg�ym pokoju, a wrzask ten rozbrzmia� echem innych, odle- glejszych wrzask�w, zdaj�cych si� dochodzi� z wielu stron naraz. S�ycha� by�o gniewne okrzyki, wydawane m�skimi g�osami. P�niej odg�osy sze�ciu strza��w, w kr�tkich odst�pach czasu, jakby kto� opr�nia� ma- gazynek rewolweru. Szybkie kroki po korytarzu. Oraz inne szybkie kroki, kt�re zdawa�y si� rozlega� na ulicy w pobli�u hotelu, i gwa�towny pisk hamulc�w, a potem jeszcze wi�cej strza��w. I g�o�ny okrzyk chyba w s�siednim pokoju na prawo, zbytnio st�umiony, by m�c rozr�ni� s�owa, ale bardzo przypominaj�cy prze- kle�stwo. Bili spojrza� surowo na boya. � My�la�em, �e to spokojny hotel, dobrej marki. Zwykle by� taki. Twarz boya wyra�a�a zmieszanie. � I dalej jest taki, prosz� pana. Nie mam poj�cia, co si� w�a�ciwie... Podszed� szybkim krokiem do drzwi, otworzy� je i po- patrzy� w lewo i prawo w g��b korytarza. Lecz kto- kolwiek tamt�dy przebiega�, skry� si� za �ukiem. Boy rzek� przez rami�: � Przykro mi, prosz� pa�- stwa. Nie wiem, co si� dzieje, ale co� si� dzieje. Lepiej wr�c� na .portierni�, i sugerowa�bym pa�stwu natych- miast zamkn�� drzwi na zatrzask. Dobranoc i dzi�kuj� bardzo. Kiedy zamkn�� drzwi, Bili podszed� do nich, prze- kr�ci� zatrzask i zwr�ci� si� do Dorothy: � To na pewno nic takiego, kochanie. Nie my�lmy o tym. Zrobi� krok w jej stron�, ale zatrzyma� si� w momencie, gdy da�y si� s�ysze� kolejne serie strza��w � tym razem zdecydowanie na ulicy przylegaj�cej do hotelu � oraz odg�os biegn�cych krok�w. Ich pok�j znajdowa� si� na trzecim pi�trze i jedno z okien by�o uchylone na oko�o dziesi�� centymetr�w; d�wi�ki roz- lega�y si� czysto i wyra�nie. � Jeszcze chwil�, kochanie � powiedzia� Bili. � Co� si� jednak dzieje. Zbli�y� si� do okna, otworzy� je do samej g�ry, wychyli� g�ow� i spojrza� w d�. Dorothy przy��czy�a si� do niego. Zrazu niczego nie zauwa�yli, opr�cz pustej ulicy, z parkuj�cymi na niej samochodami. Nast�pnie z sieni kamienicy naprzeciwko wybieg� jaki� m�czyzna i dzie- cko. Czy na pewno dziecko? Nawet z takiej odleg�o�ci w nik�ym �wietle wydawa�o si� jakie� dziwne. M�czyzna przystan�� i silnie kopn�� dziecko, je�li to by�o dziecko. Z ich pokoju wygl�da�o na to, jakby stopa m�czyzny przenikn�a przez malca. M�czyzna przewr�ci� si� � pi�kny kozio�ek na po�ladki, kt�ry by�by �mieszny w innych okoliczno- �ciach � nast�pnie wsta� i znowu zacz�� biec, a dzieciak tu� obok niego. Jedno z nich co� m�wi�o, ale nie mo�na by�o dos�ysze� s��w ani stwierdzi�, kt�re z tych dwojga m�wi�o, poza tym, �e to nie przypomina�o dziecinnego g�osu. Niebawem znikn�li za rogiem. Z innego kierunku, z g��bi nocy dochodzi� odg�os kolejnej strzelaniny. Ale ju� nic wi�cej nie by�o wida�. Wci�gn�li g�owy do �rodka i spojrzeli po sobie. � Bili, co si�... � rzek�a Dorothy. � Mo�e to wybuch rewolucji albo... albo c� innego? � Do diab�a, nie; nie u nas. Chocia�... � Oczy mu si� za�wieci�y do radia, kt�re sta�o na szafce. Pod- szed� do niego, wyjmuj�c z kieszeni gar�� monet. Zna- laz� w�r�d nich �wier�dolar�wk�, w�o�y� j� do otworu i przekr�ci� ga�k�. Dziewczyna do��czy�a do m�a i stali tak obj�ci ramionami naprzeciw odbiornika, wpatruj�c si� w niego i czekaj�c, a� si� nagrzeje. Gdy w g�o�niku da� si� s�ysze� szum, Bili si�gn�� woln� r�k� i kr�ci� ga�k� strojenia, dop�ki nie rozleg� si� g�os, bardzo silny i podniecony. � ...Marsjanie, z ca�� pewno�ci� Marsjanie � m�wi� do nich. � Ale s�uchajcie, prosz�, nie wpadajcie w panik�. Nie ma potrzeby si� ich ba�, nie pr�bujcie ich jednak atakowa�. To i tak nic nie da. Poza tym s� nieszkodliwi. S� niegro�ni dla waszego zdrowia i �ycia z tego samego powodu, dla kt�rego wy nie jeste�cie gro�ni dla nich. Powtarzam, s� nieszkodliwi. Powtarzam, nie jeste�cie w stanie ich zrani�. Wasza r�ka przenika przez nich jak dym. Kule, no�e i inne �rodki obrony s� bezu�yteczne z tego samego wzgl�du. Jak mo�emy r�wnie� stwierdzi�, �aden z nich i tak nie usi�owa� zrani� cz�owieka. A wi�c zachowajcie spok�j i nie wpadajcie w panik�. Wmiesza� si� jaki� drugi g�os, mniej lub bardziej druzgoc�c wszystko to, co zosta�o wcze�niej powiedzia- ne, ale g�os spikera podni�s� si�, by go zag�uszy�: � Tak, mam tu jednego na moim biurku, tu� przede mn�, i co� do mnie m�wi, ale trzymam usta tak blisko mikrofonu, �e... � Bili, to bujdy; s�uchowisko radiowe. Takie jak tamto, o kt�rym mi opowiadali rodzice � jakie� dwa- dzie�cia lat temu. Z�ap inn� stacj�. � Dobrze, kochanie � odrzek� Bili. � To na pewno jaki� �art. � Przekr�ci� ga�k� o centymetr. Us�yszeli inny g�os: � ... spokojnie, rodacy! Wielu ludzi pozabija�o si� ju