Fredric Brown PRECZ Z MARSJANAMI Przełożył Wiesław Lipowski Prolog Jeśli mieszkańcy Ziemi nie byli przygotowani na pojawienie się Marsjan, to pretensje mogli mieć tylko do siebie. Wydarzenia poprzedniego stulecia w ogólności, a kilku poprzednich dziesięcioleci w szczególności, po- winny ich były przygotować. Ktoś mógłby powiedzieć, że przygotowania trwały o wiele dłużej, mianowicie od czasu, gdy ludzie do- wiedzieli się, że Ziemia nie jest środkiem Wszechświata, lecz tylko jedną z planet krążących dookoła tego sa- mego słońca. Zaczęto zastanawiać się, czy również pozostałe planety nie mogą być zamieszkane tak jak Zi- emia. Takie rozważania jednak z braku dowodów za lub przeciw miały charakter czysto filozoficzny i były podobne do spekulacji, ile aniołów może zatańczyć na końcu igły, albo czy Adam miał pępek. Powiedzmy więc, że przygotowania rozpoczęły się naprawdę wraz z Schiaparellim i Lowellem, zwłaszcza z Lowellem. Schiaparelli był włoskim astronomem, który odkrył na Marsie canali, choć nigdy nie mówił, że są to kon- strukcje sztuczne. Użyte przez niego słowo canali zna- czyło cieśniny wodne. Amerykański astronom Lowell nadał nowe znaczenie temu słowu. To właśnie Lowell, po uważnym prze- studiowaniu i odrysowniu canali. rozpalił najpierw własną wyobraźnię, a potem opinii publicznej twier- dzeniem, że są to kanały, na pewno sztuczne. A więc dowód, że Mars jest zamieszkany. To prawda, że niewielu astronomów zgadzało się z Lowellem; niektórzy zaprzeczali samemu istnieniu liniowych formacji albo twierdzili, że są to po prostu złudzenia optyczne; inni zaś uważali je za formacje naturalne, w żadnym razie nie kanały. Jednak opinia publiczna, najogólniej biorąc, która zwykle ma tendencję do wyróżniania argumentów po- zytywnych, odrzuciła zastrzeżenia naukowców i stanęła po stronie Lowella. Uczepiwszy się tego twierdzenia zażądała i otrzymała na temat Marsjan miliony słów w postaci spekulacji popularnonaukowych i dodatków niedzielnych. Następnie spekulacją zajęła się science fiction. Uczy- niła to z wielkim hukiem w 1895 roku, kiedy Her- bert G. Wells napisał swoją wspaniałą Wojnę światów, klasyczną powieść opisującą inwazję Marsjan na Ziemię, którzy przebyli kosmos w pociskach wystrze- liwanych z armat na Marsie. Ta ogromnie popularna książka pomogła znacznie przygotować się Ziemi do inwazji. I inny Welles, niejaki Orson. pomógł w tych przygotowaniach. W wigilię Wszystkich Świętych 1938 roku nadał słuchowisko ra- diowe (będące adaptacją powieści Wellsa) — i udo- wodnił, acz mimowolnie, że już wtedy wielu z nas było gotowych uznać inwazję z Marsa za rzeczywistość. Ty- siące ludzi w całym kraju nastawiwszy za późno radui i opuściwszy zapowiedź spikera, że są to wydarzenia fikcyjne, przyjęło je za fakty, uwierzyło, że Marsjanie właśnie lądują i wyrzynają ludność w pień. W zależno- ści od charakteru, niektórzy z tych ludzi pobiegli schować się pod łóżkiem, inni zaś pobiegli z bronią palną na ulicę szukać Marsjan. Science fiction puszczała pędy — lecz to samo przeżywała nauka i to w takim stopniu, że coraz trud- niej było się zorientować, gdzie w utworach science fiction kończy się nauka, a zaczyna fantastyka. Rakiety V-2 przez kanał La Manche na Anglię. Ra- dar, sonar. Później bomba atomowa. Ludzie przestawali wątpić, czy nauka może uczynić wszystko, co zechce. Energia jądrowa. Doświadczalne rakiety kosmiczne już wysuwają się poza atmosferę nad Białymi Piaskami w stanie Nowy Meksyk. Planowana jest stacja kosmiczna na orbicie dookoła Ziemi. Niebawem dookoła Księżyca. Bomba wodorowa. Latające talerze. Teraz wiemy, oczywiście, czym były, ale wówczas ludzie nie wiedzieli i wielu mocno wierzyło, że pochodziły z Kosmosu. Atomowe łodzie podwodne. Odkrycie metazytu w 1963. Teoria Barnera udowadnia, że teoria Einsteina jest błędna, że prędkości większe od światła są możliwe. Wszystko mogło się wydarzyć i wielu ludzi się tego spodziewało. To dotyczy nie tylko półkuli zachodniej. Wszędzie ludzie byli gotowi uwierzyć we wszystko. Pewien Japończyk z Yamanashi opowiadał, że jest Marsja- ninem i dał się zabić przez tłum, który mu uwierzył. Były rozruchy singapurskie w 1962 r. Wiadomo też, że wojnę domową na Filipinach w roku następnym spowodawał tajemniczy kult wśród Morosów, którzy twierdzili, że są w mistycznym kontakcie z mieszkań- cami Wenus i działają za ich podszeptem i namową. A w roku 1964 przydarzył się ten tragiczny wypadek dwóch amerykańskich pilotów wojskowych, którzy byli zmuszeni do awaryjnego lądowania doświadczalnym odrzutowcem stratosferycznym. Wylądowali tuż za południową granicą USA i kiedy wyszli z samolotu w próżniowych kombinezonach i hełmach, zostali na miejscu zabici przez rozgorączkowanych Meksykanow, biorących ich za Marsjan. Tak, powinniśmy być przygotowani. Ale czy na postać, w której się zjawili? I tak, i nie. Science fiction przedstawiła ich w tysiącach postaci — wysokich, błękitnych cieni, mikroskopijnych gadów, wielkich owadów, ognistych kul, wędrownych kwiatów, co tylko ślina... Literatura sf przezornie unikała ba- nałów, prawdą zaś okazał się banał. Oni naprawdę byli małymi, zielonymi ludzikami. Jednakże z pewną różnicą, i to jaką różnicą! Na to nikt nie mógł być przygotowany. Ponieważ wielu ludzi nadal myśli, że to mogło mieć związek ze sprawą, należy chyba zauważyć, iż rok 1964 nie zaczął się w jakiś szczególnie odmienny sposób niż dziesiątki z okładem lat, które go poprzedziły. Jeśli już, to zaczął się nieco lepiej. Stosunkowo nie- wielka recesja wczesnych lat sześćdziesiątych ustąpiła, a wartość akcji sięgała nowych wyżyn. Zimna wojna tkwiła wciąż w okowach lodu, okowy lodu zaś nie dawały większych oznak grożącego wy- buchu niż kiedykolwiek od czasu kryzysu chińskiego. , Europa była bardziej zjednoczona niż w jakimkol- wiek czasie po drugiej wojnie światowej, a odrodzone Niemcy zajmowały swe miejsce wśród mocarstw prze- mysłowych. W Stanach Zjednoczonych biznes prze- żywał rozkwit i w większości garaży stały po dwa samochody. W Azji głód był mniejszy niż zazwyczaj. Tak, 1964 zaczął się dobrze. Część pierwsza Nadejście Marsjan 1 Czas akcji: wczesny wieczór 26 marca 1964 roku. czwartek. Miejsce akcji: dwupokojowy domek na odludziu, w pobliżu — ale nie za blisko (prawie dwa kilometry od najbliższego sąsiada) — miasteczka Indio w Kali- forni, jakieś dwieście kilometrów na wschód i trochę na południe od Los Angeles. Na scenie w momencie podniesienia kurtyny: Lukę Devereaux, sam. Dlaczego zaczynamy od niego? Dlaczego nie? Mu- simy przecież od czegoś zacząć. A Lukę, jako pisarz science fiction, powinien być o wiele lepiej przygoto- wany niż większość ludzi na to, co miało się wydarzyć. Poznajcie się z LukeMem. Lat trzydzieści siedem, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, waga — w owym czasie — siedemdziesiąt kilogramów. Głowa uwieńczo- na potarganą czupryną rudych włosów, które nie chcia- ły leżeć na swoim miejscu bez pomocy grzebienia, on zaś nigdy nie używał tego przedmiotu. Pod czupryną raczej bladoniebieskie oczy, a w nich — nader często— wyraz roztargnienia; taki rodzaj oczu, że nie ma się nigdy pewności, czy naprawdę cię widzą, nawet kiedy patrzą prosto na ciebie. Poniżej długi i wąski nos, rozsądnie umieszczony w samym środku umiarkowanie pociągłej twarzy, nie golonej od czterdziestu ośmiu godzin albo dłużej. Ubrany w tym momencie — dwudziesta czternaście średniego czasu zachodnioamerykańskiego — w białą koszulę z krótkimi rękawami, ozdobioną czerwonymi literami — herbem YWCA—oraz w wytarte dżinsy i parę solidnie zdartych mokasynów. Niech was nie zwodzi ta YWCA na koszulce. Lukę nigdy nie był i nigdy nie będzie członkiem owej or- ganizacji. Koszula należała wtedy, a może" wcześniej, do Margie, jego żony, czy też byłej żony. Lukę nie miał całkowitej pewności, kim była Margie; rozeszła się z nim siedem miesięcy wcześniej, ale wyrok roz- wodowy będzie nabierał mocy jeszcze przez pięć mie- sięcy. Opuszczając łóżko i kuchnię Luke'a musiała zo- stawić tę koszulkę wśród jego własnych koszulek. Rzadko je zakładał w Los Angeles, a tę znalazł dopiero dzisiejszego ranka. Pasowała jak ulał — Margie była tęgawą dziewczyną — postanowił więc, że będąc sam na odludziu, może w niej jeden dzień pochodzić, nim zamieni w szmatę do polerowania samochodu. Koszul- ka na pewno nie była warta ani przywłaszczenia sobie, ani odsyłania pocztą, nawet gdyby żyli z Margie na bardziej przyjacielskiej stopie. Margie rozstała się z YWCA dużo wcześniej niż z nim, i nie miała koszulki na sobie od tej pory. Być może wetknęła tę szmatkę między jego ubrania naumyślnie, dla żartu, ale on w to nie wierzył, bo pamiętał nastrój, w jakim się znajdowała Margie tamtego dnia, kiedy go rzuciła. No cóż, przyszło mu dzisiaj do głowy, jeśli zostawiła koszulkę dla żartu, to żart się nie udał, bo znalazł ją, kiedy był sam, i mógł rzeczywiście założyć. Jeżeli jed- nak podrzuciła szmatkę celowo, aby natknął się na nią, wspomniał żonę i zrobiło mu się przykro, to też się oszukała. Koszulka czy nie rzecz jasna myślał o Margie od czasu do czasu, ale wcale nie odczuwał przykrości. Był zakochany, i to w dziewczynie, która pod prawie każdym względem była przeciwieństwem Margie. Nazywała się Rosalinda Hali i pracowała jako stenograf w Paramount Studios. Miał bzika na jej punkcie. Szalał za nią. Wariował. Niewątpliwie wpływ miało to, że był sam w domku 0 tej porze, całe kilometry od utwardzonych dróg. Domek należał do jego przyjaciela, Cartera Bensona, który również był pisarzem. Od czasu do czasu, we względnie chłodne miesiące roku, takie jak teraz, ko- rzystał z chaty z tego samego powodu, co obecnie Lukę — w pogoni za samotnością, w pogoni za pomysłem na księżkę, w pogoni za środkami utrzyma- nia. To był trzeci wieczór Luke'a tutaj, a on nadal gonił 1 wciąż nie udawało mu się osiągnąć niczego poza samotnością. Tej mu nie brakowało. Żadnych tele- fonów, żadnych listonoszy; nie widział drugiego czło- wieka nawet na odległość. Odnosił jednak wrażenie, że właśnie tego popołudnia zaczyna wpadać na pewien pomysł. Coś niewyraźnego, jeszcze zbyt przezroczystego, by dało się przelać na papier choćby w formie notatki; coś tak nieuchwytnego, jak kierunek myślenia, ale jednak coś. Ufał, że to dopiero początek i wielki krok naprzód w porównaniu z tym, jak się sprawy miały dla niego w Los Angeles. Tam przeżywał najgorszy kryzys w swojej pisarskiej karierze i omal nie oszalał z powodu, że od wielu miesięcy nie napisał ani słowa. Co gorsza, czuł na karku oddech swojego wydawcy — poprzez częste listy lotnicze z Nowego Jorku. Pytające przynajmniej o tytuł, który mogliby wciągnąć na listę, jako jego najnowszą książkę, oraz kiedy ją skończy i będą mogli wstawić ją do planu? Skoro dali mu pięć pięćsetek zaliczki, to chyba mają prawo pytać? Wreszcie prawdziwa rozpacz — a niewiele jest roz- paczy prawdziwszych od tej, jaką przeżywa pisarz, któ- ry musi tworzyć, a nie może — zmusiła go do wypożyczenia kluczy od domku Cartera Bensona i korzystania z niego tak długo, jak długo będzie potrze- bował. Na szczęście Benson zawarł właśnie sześcio- miesięczny kontrakt z jakimś studiem hollywoodzkim i nie potrzebował domku przynajmniej przez ten czas. Tak więc Lukę Devereaux przyjechał tutaj i nie ruszy się stąd, aż nie wymyśli fabuły i nie zabierze się do pisania książki. Nie musi jej tu kończyć; wiedział, że gdy wreszcie zacznie, to będzie mógł ją ciągnąć w swoim rodzinnym gnieździe, czyli tam, gdzie nie musi dłużej odmawiać sobie wieczorów z Rosalindą Hali. I już przez trzy dni od dziewiątej rano do piątej po południu przemierzał pokój usiłując się skoncentro- wać. Trzeźwy i czasami bliski szału. Wieczorami pozwalał sobie na relaks — wiedział bowiem, że po- pędzanie mózgu do pracy w jeszcze późniejszych go- dzinach, uczyni więcej złego niż dobrego — na lekturę i kilka drinków. Konkretnie pięć — dawkę, która go zrelaksuje, lecz ani nie upije, ani nie spowoduje rano kaca. Robił dokładne odstępy między tymi pięcioma drinkami, by starczyły mu na cały wieczór, aż do jedenastej. Punkt jedenasta była jego parą snu przyjai- mniej dopóki mieszka w tym domku. Nie ma to jak regularny tryb życia — z wyjątkiem tego, że jak dotąd, nie bardzo mu pomagał. 0 ósmej czternaście zrobił sobie trzeciego drinka— tego, który ma mu starczyć do dziewiątej — i kończył właśnie drugi mały łyk. Próbował czytać, ale bez powo- dzenia, ponieważ jego mózg, teraz gdy usiłował się skupić na czytaniu, wolał raczej myśleć o pisaniu. Mózgi często są takie. 1 prawdopodobnie dlatego, że się nie starał, był teraz bliżej pomysłu na książkę niż ostatnimi czasy. Roz- myślał leniwie, co by było, gdyby Marsjanie... Rozległo się pukanie do drzwi. Zanim odstawił drinka i podniósł się z fotela, z nie- zmiernym zdziwieniem spojrzał na drzwi. Wieczór był tak cichy, iż w żaden sposób samochód nie mógł przy- jechać nie zauważony, a na pewno nikt by tutaj nie przybył pieszo. Pukanie powtórzyło się, głośniej. Lukę podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz, w ostry blask księżyca. W pierwszej chwili nie zobaczył nikogo. Potem spojrzał w dół. — O. nie — jęknął. To był mały, zielony ludzik. Jakieś osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. — Siemasz, Johnny — powiedział. — Czy to Ziemia?- — O. nie — powtórzył Lukę Devereaux. — Nie może być. — Dlaczego nie może? Musi. Popatrz. — Przybysz wskazał do góry. — Jeden księżyc, i to mniej więcej takich jak trzeba rozmiarów i odległości. Ziemia jest jedyną planetą w Układzie z jednym księżycem. Moja ma dwa. — O Boże — westhnął Lukę. Jest tylko jedna pla- neta w Układzie Słonecznym, która ma dwa księżyce. — Słuchaj no, Johnny. Zrób coś ze sobą i weź się w garść. Czy to Ziemia, czy nie? Lukę skinął głową. — W porządku — powiedział ludzik. — To mamy z głowy. Właściwie, co ci jest? — Z-z-z — powiedział Lukę. — Czyś ty zwariował? Tak się wita obcych? Nie poprosisz mnie do środka? Lukę rzekł: — Wch... wchodź. — I cofnął się. Wewnątrz domu Marsjanin rozejrzał się na wszystkie strony i zrobił skrzywioną minę. — Co za parszywa nora — stwierdził. — Wy, ludzie, wszyscy tak miesz- kacie, czy należysz do tych, których zwą białą biedotą? Argesie, jakie wstrętne meble. — Ja ich nie wybierałem — powiedział Lukę na swoją obronę.— Należą do mojego przyjaciela. — No to masz parszywy gust w wybieraniu przyja- ciół. Jesteś sam? — Nad tym się właśnie zastanawiam — rzekł Lukę. — Nie wiem, czy wierzę w ciebie. Skąd mam wiedzieć, czy nie jesteś halucynacją? Marsjanin lekko wskoczył na fotel i zasiadł w nim mach ująć nogami. — Nie wiesz. Lecz jeśli tak sądzisz, to brak ci piątej klepki. Lukę otworzył usta, po czym zamknął je z powrotem. Nagle przypomniał sobie o drinku i odszukał go za sobą po omacku; zamiast chwycić szklankę, przewrócił ją wierzchem dłoni. Nie stłukła się, jedynie wylała swą zawartość na stół i podłogę, nim zdążył ją prosto postawić. Zaklął, ale pocieszył się myślą, że drink i tak nie był zbyt mocny. W tej sytuacji wszakże potrzebował drinka, który byłby prawdziwym drinkiem. Podszedł do zlewu, gdzie trzymał butelki z whisky i nalał sobie pół szklanki, bez wody. Wypił spory łyk i omal się nie zakrztusił. Kiedy nabrał pewności, że wszystko poszło do właściwej dziurki, usiadł ze szklanką w ręku przyglądając się swemu gościowi. — Masz na mnie oko? — zapytał Marsjanin. Lukę nie odpowiedział. Miał na niego podwójne oko i nie spieszył się na razie z jego zamykaniem. Widział teraz, że przybysz był humanoidem, ale zdecydowanie nie istotą ludzką. Rozwiało się lekkie podejrzenie, że ktoś z jego przyjaciół wynajął liliputa z cyrku, by mu spłatać figla. Marsjanin czy nie, ten gość nie był człowiekiem. Na karzełka nie wyglądał, bo tułów miał bardzo krótki, proporcjonalny do wrzecionowatych ramion i nóg; karły mają długi tułów i krótkie kończyny. Jego głowa była stosunkowo duża i znacznie bardziej kulista od głowy ludzkiej, a czaszka kompletnie łysa. Nie było też śladu zarostu i Lukę miał mocne przeczucie, że to stworzenie w ogóle jest pozbawione owłosienia. Twarz — no cóż, miał wszystko, co powinna mieć twarz ludzka, ale znowu poszczególne elementy były wzajemnie nieproporcjonalne. Usta dwukrotnie szersze od ust człowieka, podobnie nos; oczy równie maleńkie, jak bystre, rozstawione dość blisko siebie. Uszy także były bardzo małe i nie posiadały płatków. Przy księżycu skóra wyglądała na oliwkową; tutaj w sztucznym świe- tle sprawiała wrażenie szmaragdowej. Dłonie miały po sześć palców. To oznaczało, że u stóp Marsjanin miał prawdopodobnie także po sześć palców, ale ponieważ nosił obuwie, nie było jak tego sprawdzić. Buty miały kolor ciemnozielony, tak samo jak reszta ubrania — obcisłe spodnie i luźna koszula, jedno i dru- gie wykonane z tego samego materiału, czegoś podobnego do irchy lub bardzo miękkiego zamszu. Kapelusza nie miał. — Zaczynam w ciebie wierzyć — powiedział zdu- miony Lukę. Pociągnął jeszcze raz ze szklanki. Marsjanin parsknął śmiechem: — Czy wszyscy ludzie są tacy tępi jak ty, i tacy nieuprzejmi? Sami piją i nie proponują drinka gościom? — Przepraszam — odparł Lukę. Wstał i poszedł po butelkę oraz drugą szklankę. — To nie znaczy, bym go pragnął — powiedział Mar- sjanin. — Jestem niepijący. Wstrętny zwyczaj. Ale mog- łeś zaproponować. Lukę usiadł z powrotem i westchnął. — Mogłem — przyznał.— Jeszcze raz przepraszam. Teraz zacznijmy wszystko od początku. Nazywam się Lukę Devereaux. — Cholernie głupie nazwisko. — Może twoje zabrzmi głupio dla mnie? Mogę o nie zapytać? — Jasne, nie krępuj się. Lukę znowu westchnął. — Jak się nazywasz? Marsjanie nie używają nazwisk. Idiotyczny zwyczaj. Precz — Ale przydatny, kiedy się do kogoś zwracasz. Na przykład... ale, ale, czy nie powiedziałeś do mnie Johnny? — Jasne. Wszystkich nazywamy Johnnymi — albo odpowiednikami we wszystkich językach, którymi mó- wimy. Po co zawracać sobie głowę zapamiętywaniem imienia każdej osoby, z którą rozmawiasz? Lukę upił trochę ze swojego drinka. — Hmmm — mruknął. — Może coś w tym jest, przejdźmy jednak do spraw poważniejszych. Skąd mam wiedzieć, czy jesteś tu naprawdę? — Johnny, już ci mówiłem, że brak ci piątej klepki. — O to właśnie chodzi — odparł Lukę. — Czy naprawdę mi jej brak? Jeśli tu siedzisz, chętnie zgodzę się z tym, że nie jesteś człowiekiem, a jeśli zgodzę się z tym, to nie widzę powodu, dla którego nie miał- bym ci wierzyć na słowo, skąd się wziąłeś. Lecz jeśli ciebie tutaj nie ma, to albo się upiłem, albo mam halucynacje. Tylko że ja się nie upiłem; zanim cię ujrzałem, wypiłem dwa drinki, oba słabe i wcale ich nie czuję. — Więc po co je piłeś? — To obojętne dla sprawy, o której dyskutujemy. Zostają dwie możliwości — siedzisz tam naprawdę albo zwariowałem. Marsjanin dziko wrzasnął: — A co ci każe myśleć, że te ewentualności się wykluczają? Ja tutaj siedzę na pewno. Nie wiem za to, czy jesteś wariatem, czy nie, i nic mnie to nie obchodzi. Lukę westchnął. Trzeba chyba wielu westchnień, aby poradzić sobie z Marsjaninem. Albo mnóstwa drinków. Szklanka była pusta. Poszedł i napełnił ją na nowo Znowu czystą whisky, ale tym razem wrzucił kilka kostek lodu. Zanim wrócił na swoje miejsce, przyszła mu do głowy pewna myśl. Odstawił drinka, powiedział: — Przepra- szam na chwilę. — I wyszedł przed dom. Jeśli Mar- sjanin był prawdziwy i naprawdę był Marsjaninem, powinien tu gdzieś stać statek kosmiczny. Ale czy on cokolwiek udowodni, nawet jeśli będzie stał, zaintrygowało Luke'a. Skoro przywidział mu się Marsjanin, dlaczego nie miałby mu się przywidzieć również i statek kosmiczny? Lecz żadnego statku kosmicznego nie było, przy- widzianego ani prawdziwego. Księżyc świecił jaskrawo, a teren był płaski; widział na dużą odległość. Przeszedł się naokoło domu i stojącego za nim samochodu, tak że mógł się rozejrzeć na wszystkie strony. Żadnego statku. Wrócił do środka. Usadowił się w fotelu i pociągnął spory łyk whisky, a potem oskarżycielsko wycelował palcem w Marsjanina. — Żadnego statku. — Ma się rozumieć, że nie. — W takim razie, jak się tu dostałeś? — Nie twój zasrany interes, ale ci powiem. Przy- kwimiłem. — Co masz na myśli? — Właśnie to...— odparł Marsjanin. I zniknął z fo- tela. Słowo „właśnie" padło z fotela, a słowo „to" — zza pleców Luke'a. Zakręcił się. Marsjanin siedział na br/egu kuchenki gazowej. — Mój Boże — powiedział Lukę.— Teleportacja. Marsjanin zniknął, Lukę odwrócił się z powrotem i zastał go ponownie w fotelu. — Żadna teleportacja — powiedział Marsjanin. — Kwimienie. Do teleportacji potrzebujesz sprzętu. Kwimienie jest umysłowe. Nie potrafisz tego, bo jesteś nie wystarczająco rozgarnięty. Lukę wypił kolejnego drinka. — Przebyłeś całą drogę z Marsa w taki sposób? — Jasne. Sekundę wcześniej, nim zapukałem do twoich drzwi. — Przykwimiałeś tutaj już przedtem? Dajmy na to... — Lukę znowu wyciągnął palec. — Idę o zakład, że tak, i to wielu z was; i właśnie to odpowiada za przesądy o krasnoludkach oraz... — Bzdury! — rzucił Marsjanin.— Wy, ludzie, macie źle w głowie i to odpowiada za wasze przesądy. Mnie tutaj nigdy wcześniej nie było. Nikogo z nas. Ledwie co poznaliśmy metodę kwimienia na duże odległości. Poprzednio mogliśmy kwimić tylko na krótkie dystanse. Żeby uczynić je międzyplanetarnym, musisz sewić hokimę. Lukę jeszcze raz pokazał palcem. — Tu cię mam. Więc jak to się stało, że mówisz po angielsku? Usta Marsjanina wykrzywiły się z pogardą. To były usta znakomicie nadające się do wykrzywiania. — Mówię wszystkimi waszymi prostymi, głupimi języka- mi. Przynajmniej tymi, w których nadajecie swoje audy- cje radiowe, a wszelkie inne, jakimi się tu posługujecie, mogę opanować w ciągu godziny każdy. Łatwizna. Wy nie nauczylibyście się marsjańskiego nawet przez tysiąc lat. — Bodaj cię diabli! — zawołał Lukę. — Nic dziwne- go, że nie macie pochlebnego zdania o ludziach, skoro pojęcie o nas wyrabiacie sobie na podstawie naszych programów radiowych. Przyznaję, że większość jest do niczego. — Zatem większość z was jest do niczego, bo inaczej nie puszczalibyście ich w eter. Luke'owi kończyły się już cierpliwość i whisky w szklance. Zaczynał w końcu wierzyć, że to naprawdę jest Marsjanin, a nie wytwór jego wyobraźni lub obłędu. A poza tym — uderzyło go nagle — co miał do stracenia? Jeśli zwariował, mówi się trudno. Lecz jeśli to naprawdę jest Marsjanin, zmarnowałby cholerną okazję trafiającą się pisarzowi science fiction. — Jak jest na Marsie? — zapytał. — Nie twój zasrany interes, Johnny. Lukę jeszcze raz pociągnął ze szklanki. Policzył do dziesięciu i postarał się być tak opanowany i rozsądny, jak tylko potrafił. — Słuchaj no — rzekł. — Na początku zachowałem się grubiańsko, boś mnie zaskoczył. Ale mi przykro i cię przepraszam. Dlaczego nie moglibyśmy zostać przyjaciółmi? — A po co? Należysz do gorszej rasy. — Ponieważ dzięki temu nasza rozmowa stanie się przyjemniejsza dla nas obu, jeśli nie z innych powodów. — Nie dla mnie, Johnny. Ja uwielbam denerwować ludzi. Lubię się kłócić. Jeśli chcesz mnie wziąć pod włos albo na litość, to pójdę do kogoś innego na pogawędkę. — Zaczekaj, nie... — Lukę nagle zrozumiał, że obrał złą taktykę, jeśli chciał zatrzymać Marsjanina. Rzekł: — No to jazda stąd, do diabła, jeśli masz takie podejście. Marsjanin uśmiechnął się szeroko: — Tak już lepiej. Teraz do czegoś dojdziemy. — Po co przybyłeś na Ziemię? — To także nie twój zasrany interes, ale z rozkoszą dam ci do zrozumienia. W jakim celu ludzie chodzą do ZOO na tej waszej parszywej planecie? — Jak długo chcesz tu zabawić? Marsjanin przechylił głowę na bok. — Trudny z cie- bie facet do przekonywania, Johnny, Nie jestem INFORMACJA, PROSZĘ. Co robię i po co to robię, nie twój interes. Jedną rzecz ci powiem. Nie przybyłem tutaj, aby nauczać w przedszkolu. Szklanka Luke'a znowu była pusta. Napełnił ją. Rzucał na Marsjanina wściekłe spojrzenia. Jeśli gość chciał się kłócić, proszę bardzo.— Ty mały, zielony pryszczu — powiedział — niech to diabli, że też mi nie przyszło do głowy, abym... — Co zrobił? Mnie? Ty i kto jeszcze? — Ja i aparat fotograficzny, plus lampa błyskowa — odparł Lukę, zastanawiając się, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał. — Mam zamiar zrobić ci przy- najmniej jedno zdjęcie. Potem, kiedy je wywołam... Odstawił szklankę i wybiegł do sypialni. Na szczęście w aparacie był film, a w lampie błyskowej żarówka; włożył je do walizki oczywiście z nadzieją robienia zdjęć Marsjanon, ale ponieważ Benson opowiadał mu o kojotach często odchodzących w nocy blisko domu; liczył, że zrobi któremuś zdjęcie. Przybiegł z powrotem, szybko wyregulował aparat, podniósł go w jednej ręce, w drugiej trzymając lampę błyskową. __ Mam ci pozować? — zapytał Marsjanin. Wsadził kciuki do uszu i począł machać pozostałymi dziesięcio- ma palcami. Następnie zrobił zeza i pokazał długi, zielonkawożółty język. Lukę zrobił zdjęcie. Wkręcił do lampy drugą żarówkę, przewinął błonę i jeszcze raz podniósł aparat do oczu. Ale Marsjanina tam nie było. Jego głos dobiegł z innego rogu pokoju. — Jedno wystarczy, Johnny. Nie ryzykuj większym nudzeniem mnie. Lukę obrócił się błyskawicznie i nakierował aparat w tamtą stronę, ale zanim podniósł lampę, Marsjanin zniknął. Głos z tyłu poradził mu, aby nie robił z siebie większego durnia, niż jest. Lukę poddał się i odłożył aparat. W każdym razie miał na filmie jedno zdjęcie. Kiedy je wywoła, będzie na nim Marsjanin albo nic. Szkoda, że to nie film kolorowy, ale nie można mieć wszystkiego. Wziął ponownie szklankę do ręki. Usiadł z nią, gdyż nagle podłoga zaczęła się trochę chwiać. Wypił następnego drinka, żeby ją uspokoić. — Łajno — powiedział. — To znaczy, słuchaj no. Odbieracie nasze audycje radiowe. A co z telewizją? Wy, zacofani kosmici? — Co to jest telewizja, Johnny? Lukę powiedział mu. — Fale tego typu nie dochodzą tak daleko — rzekł Marsjanin. — Argesowi dzięki. Niedobrze się robi od samego słuchania was, ludzi. Teraz kiedy przyjrzałem się już człowiekowi i wiem, jak wyglądacie... — Tępe pały — powiedział Lukę. — Nie wynaleźli telewizji. — Pewnie, że nie. My jej nie potrzebujemy. Kiedy coś się dzieje w naszym świecie, co chcemy zobaczyć, po prostu kwimimy tam. Powiedz mi, czy ja tylko przypadkiem trafiłem na takiego dziwoląga, czy też pozostali ludzie są równie odrażający, jak ty? Lukę omal się nie udławił łykiem whisky, którą po- ciągał akurat ze szklanki. — Znaczy, łajno... słuchaj no, myślisz, że ty jesteś tego wart, by patrzeć na ciebie? — Dla innego Marsjanina wart. — Mogę się założyć, że wpędzasz dziewczynki w hi- sterię — powiedział Lukę. — To jest, jeśli macie dwie płcie, tak jak my, i są na Marsie dziewczynki. — Jesteśmy dwupłciowi, ale, Argesowi dzięki, nie tak jak wy. Czy wy, Ziemianie, naprawdę zachowujecie się w tak obrzydliwy sposób, jak wasi bohaterowie ze słuchowisk? Czujecie to, co wszyscy nazywacie mi- łością, do waszych samic? — Nie twój zasrany interes — pouczył go Lukę. — To ty tak uważasz — stwierdził Marsjanin. I zniknął. Lukę wstał — niezbyt pewnie — i rozejrzał się wo- koło, aby sprawdzić, czy przybysz nie skwimił ewen- tualnie do innej części pokoju. Nie skwimił. Usiadł z powrotem i potrząsnął głową, aby mu się w niej rozjaśniło, a potem łyknął whisky, żeby mu się zmąciło. Dzięki Bogu, czy Argesowi, że zrobił tę fotografię. Jutro rano wróci samochodem do Los Angeles i każe ją wywołać. Jeśli będzie widniało na niej puste krzesło, odda się w ręce psychiatry, i to szybko. Jeśli zaś będzie widniał Marsjanin... No cóż, jeśli tak będzie, wtedy postanowi, co dalej robić, jeżeli będzie można cokol- wiek zrobić. Na razie jedną rozsądną rzeczą, którą mógł zrobić, było jak najszybsze upicie się. Już i tak wypił zbyt dużo, by ryzykować jazdę samochodem nocą, a im szybciej zaśnie z przepicia, tym szybciej rano się obudzi. Przymknął oczy, a kiedy znowu je otworzył, na fotelu przed nim siedział Marsjanin. Uśmiechał się do niego szeroko. — Byłem właśnie w twojej sypialni zamienionej w chlew i przeczytałem listy do ciebie. Fee, co za brednie. Listy? Nie miał ze sobą żadnych listów, pomyślał. I wtedy przypomniał sobie, że faktycznie miał. Pliczek trzech listów od Rosalindy, które napisała do niego, kiedy był w Nowym Jorku trzy miesiące temu. Spotkał się ze swoim wydawcą, namawiając go do wysupłania dodatkowych pieniędzy na książkę, którą teraz usiłował zacząć. Przebywał tam tydzień, głównie po to, by od- nowić znajomości wśród wydawców magazynów; pi- sał do Rosalindy codziennie, a ona napisała do niego trzy razy. To były jedyne listy, które kiedykolwiek od niej dostał, i strzegł ich troskliwie; włożył je do walizki z myślą ponownego przeczytania, gdyby poczuł się zanadto samotny. — Argesie, co za brednie — rzekł Marsjanin. — I jaki cholernie kretyński sposób macie na zapisywanie waszego języka. Zabrało mi dobrą minutę, na prze- łamanie alfabetu i skojarzenie dźwięków z literami. Po- myśleć, że jest taki język, w którym różne wyrazy wymawiane są w identyczny sposób — na przykład marzę i mażę! — Niech to diabli! — zawołał Lukę. -- Nie masz prawa czytać moich listów! — Cip, cip — powiedział Marsjanin. — Mam prawo robić to, co mi się podoba, a ty nie chciałeś mi opowie- dzieć o swoich zwyczajach miłosnych. Skarbie, naj- droższy, kochanie moje. — A więc naprawdę je przeczytałeś, ty mały, zielony pryszczu. Ach, jakbym... — Co byś? — zapytał wzgardliwie Marsjanin. — Na kopniakach zaniósł cię z powrotem na Marsa; oto, co bym zrobił — powiedział Lukę. Marsjanin zaśmiał się ochryple. — Oszczędzaj siły, Johnny, na miłość ze swoją Rosalindą. Zakład, że myślisz, iż pisała na serio te wszystkie świństwa, któ- rymi cię karmiła w swoich listach. Zakład, że myślisz, iż tak samo ma bzika na twoim punkcie, jak ty na jej. — Tak samo ma bzika... chciałem powiedzieć, a niech to szlag trafi... — Nie łap wrzodów, Johnny. Na kopercie był adres. Zaraz do niej przykwimię i sprawdzę to dla ciebie. Nie dziękuj. — Siedź na... Lukę znowu był sam. I jego szklanka była znowu pusta. Przebył więc stałą trasę pod zlew i napełnił ją jeszcze raz. Był już bardziej pijany niż kiedykolwiek ostatnimi czasy, ale im szybciej się zaleje, tym lepiej. Jeśli to możliwe, zanim wróci Marsjanin, czy przykwimi z powrotem, jeżeli naprawdę wracał czy przykwimiał z powrotem. Lukę nie mógł już bowiem dłużej wytrzymać. Ha- lucynacja czy rzeczywistość, nie umiałby się pohamo- wać, z miejsca wyrzuciłby Marsjanina przez okno. I prawdopodobnie wywołał wojnę międzyplanetarną. Usadowił się na powrót w fotelu i pociągnął spory łyk whisky. To powinno zadziałać. — Siemasz, Johnny. Jeszcze trzeźwy na pogawędkę? Otworzył oczy, zastanawiając się, kiedy je zamknął. Marsjanin był z powrotem. — Idź precz — powiedział. — Wynoś się. Ja jutro... — Weź się w garść, Johnny. Mam wiadomość dla ciebie, prosto z Hollywood. Ta twoja lalunia jest u sie- bie i tęskni za tobą jak cholera. — Tak? Mówiłem ci, że mnie kocha, 'rawda? Ty 'ały, ziel... — Tak za tobą tęskni, że wzięła sobie kogoś, aby ją pocieszył. Wysokiego blondyna. Nazywała go Har- rym. To trochę otrzeźwiło Luke'a na chwilę. Rosalinda faktycznie miała przyjaciela o imieniu Harry, ale to był związek platoniczny; przyjaźnili się, bo pracowali w tym samym dziale w Paramount Studios. Upewni się, a potem wygarnie Marsjaninowi za plotkowanie. — Harry Sunderman? — zapytał. — Taki szczupły, napuszony elegant, zawsze nosi krzykliwy sportowy płaszcz...? — Nic z tego, ten Harry to nie tamten Harry, Johnny. Zwłaszczajeśli zawsze nosi krzykliwy sportowy płaszcz. Ten Harry nie nosił niczego prócz zegarka. Lukę Devareaux zawył, po czym wstał i rzucił się na Marsjanina. Wyciągniętymi rękami sięgnął zielonej szyj. I jego dłonie przeniknęły przez nią, zaciskając się jedna na drugiej. Mały, zielony ludzik uśmiechnął się szeroko w górę do niego, pokazał język i wciągnął go z powrotem. — Chcesz wiedzieć, co robili, Johnny? Twoja Rosalinda i jej Harry? Lukę nie odpowiedział. Wrócił chwiejnym krokiem do drinka i dopił go jednym haustem. I dopijanie było ostatnią rzeczą, którą pamiętał, kiedy się rano obudził. Był w łóżku; dowlókł się jakoś aż tutaj. Leżał jednak na kołdrze, a nie pod nią, i spał w ubraniu, łącznie z butami na nogach. Miał strasznego kaca i okropny niesmak w us- tach. Wstał i rozejrzał się ze strachem. Żadnego zielonego ludzika. Podszedł ku drzwiom do pokoju i rozejrzał się uwa- żnie na wszystkie strony. Zerknął na kuchenkę gazową, zastanawiając się, czy kawa byłaby warta wysiłku, który włożyłby w jej przygotowanie. Zdecydował, że nie, mógł bowiem dostać już gotową w drodze do miasta, niecały kilometr od wjazdu na szosę. A im wcześniej tam dotrze, tym lepiej. Nie będzie się nawet mył ani pakował. Później przyjedzie po swoje rzeczy. Albo poprosi kogoś, żeby to zrobił za niego, gdyby miał spędzić jakiś czas w domu wariatów. W tym momencie jego jedynym marzeniem było uciec stąd, a resztę niech diabli wezmą. Nie będzie się nawet kąpał ani golił, zanim nie wróci do domu; miał w mieszkaniu zapasową żyletkę, a wszystkie porządne ubrania i tak przecież się tam znajdowały. A potem, co? Ech! Potem się zobaczy, co potem. Kac już ustąpi na tyle, że wszystko da się spokojnie przemyśleć. Idąc przez pokój zobaczył aparat fotograficzny; chwilę się wahał, po czym sięgnął po niego i wziął ze sobą. Można zostawić to zdjęcie do wywołania, zanim odda się ciężkim rozmyślaniom. Była wciąż jedna szansa na tysiąc — pomijając fakt, iż jego dłonie przez to przeszły — że na fotelu siedział prawdziwy Mar- sjanin, a nie halucynacja. Być może Marsjanie posiada- ją również inne, dziwniejsze umiejętności od umiejętności kwimienia. Tak, gdyby na zdjęciu figurował Marsjanin, to by odmieniło całe myślenie Luke'a, a więc równie dobrze mógł wykluczyć tę ewentualność przed powzięciem jakiejś decyzji. Jeśliby Marsjanin nie figurował na zdjęciu, no tru- dno, rozsądnym wyjściem — gdyby potrafiłby zmusić się do tego — byłoby zatelefonować do Margie i za- pytać ją o nazwisko psychiatry, do którego próbowała go wysłać tyle razy w trakcie małżeństwa. Przed ślubem Margie była pielęgniarką w wielu zakładach dla umysłowo chorych i poszła pracować do kolejnego, kiedy rzuciła Luke'a. Ponadto opowiadała, że w col- lege^ specjalizowała się w psychologii i gdyby ją było stać na dalsze lata studiów, sama postarałaby się zostać psychiatrą. Wyszedł, zatrzasnął drzwi i pomaszerował naokoło domu do swojego samochodu. Na masce wozu siedział mały, zielony ludzik. — Siemasz, Johnny — powiedział. — Podle wy- glądasz, ale chyba zasłużyłeś na to. Trzeba przyznać, że picie to straszny nałóg. Lukę odwrócił się, pomaszerował z powrotem do drzwi i wszedł do środka. Złapał butelkę, nalał sobie drinka i wypił dla kurażu. Wcześniej oparł się pokusie picia, skoro jednak wciąż miał halucynacje, to potrze- bował klina. I kiedy przestało go piec gardło, faktycznie poczuł się lepiej pod względem fizycznym. Nie za bardzo, jedynie trochę. Znowu zamknął dom i wrócił do samochodu. Mar- sjanin był tam w dalszym ciągu. Lukę wsiadł do auta i zapuścił silnik. Następnie wychylił głowę z okna. — Hej! — krzy- knął. — Jak mam widzieć drogę, skoro tu siedzisz? Marsjanin obejrzał się za siebie i uśmiechnął szyder- czo. — Co to mnie obchodzi, czy widzisz drogę, czy nie? Jak będziesz miał wypadek, mnie się nic nie stanie. Lukę westchnął i ruszył naprzód. Odcinek wyboistej drogi do szosy jechał z głową wystawioną przez okno. Halucynacja czy nie, nic nie widział poprzez zielonego ludzika, a więc musiał patrzeć obok niego. Wahał się, czy ma się zatrzymać przy barze na kawę. W końcu, zdecydował, że dlaczego nie? Może Marsja- nin zostanie tam, gdzie siedzi? A jeśli nie, a jeśli wejdzie razem z nim do baru, no, trudno, i tak go nikt nie zobaczy, a więc w czym rzecz? Najwyżej, że musi pamiętać, by się do niego nie odzywać. Kiedy Lukę zaparkował samochód, Marsjanin ze- skoczył z maski i poszedł za nim do bufetu. Nie było klientów, jak to się niekiedy zdarzało. Tylko barman o ziemistej cerze w białym, brudnym fartuchu. Lukę usiadł na wysokim stołku. Marsjanin podsko- czył, stanął na sąsiednim stołku i oparł się łokciami o bar. Barman odwrócił się i popatrzył, ale nie na Luke'a. Jęknął.— O Boże, jeszc/e jeden. — Hę? — mruknął Lukę. — Jeszcze jeden kto? — Zorientował się, że ból palców pochodzi stąd, iż bardzo mocno chwycił się krawędzi lady. — Jeszcze jeden cholerny Marsjanin — odparł bufetowy. — Nie widzisz go pan? Lukę wciągnął głęboko powietrze w płuca i powoli je wypuścił. — Chcesz pan powiedzieć, że jest ich więcej? Barman spojrzał na Luke'a z najwyższym zdumie- niem. — Panie, gdzieś pan był dziś w nocy? Sam na pustyni, bez radia i telewizji? Chryste, jest ich z milion. 2 Barman się mylił. Potem obliczono, że było ich około miliarda. Zostawmy na chwilę Luke'a Devereaux — wrócimy do niego później — i przyjrzyjmy się, co się działo gdzie indziej, kiedy Lukę podejmował swojego gościa w domku Bensona w pobliżu Indio. Około miliarda Marsjan. Mniej więcej jeden na troje Ziemian — mężczyzn, kobiet i dzieci. Było ich prawie sześćdziesiąt milionów w samych Stanach Zjednoczonych i odpowiednio dużo, zależnie od liczby ludności, w każdym innym kraju na kuli ziemskiej. Jak się okazało, zjawili się wszędzie do- kładnie o tej samej porze. W strefie czasu pacyficznego była to dwudziesta czternaście. W innych strefach — inne godziny. W Nowym Jorku stało się to trzy godziny później, o dwudziestej trzeciej czternaście, teatry akurat otwierały drzwi wyjściowe, a nocne lokale napełniały ^ię gwarem. Po nadejściu Marsjan zrobiły się jeszcze bardziej gwarne. W Londynie zegarki pokazywały czwartą czternaście rano — ale ludzie obudzili się nie- zawodnie, Marsjanie pomogli im w tym z radością. W Moskwie była już siódma czternaście i ludzie szyko- wali się do wyjścia do pracy — a fakt, że wielu ostatecznie do niej poszło, dobrze świadczy o ich odwadze. Albo może Kremla bali się bardziej niż Mar- sjan. W Tokio była trzynasta czternaście, w Honolulu osiemnasta czternaście. Mnóstwo ludzi zginęło tamtego wieczora. Bądź po- południa — w zależności, gdzie się znajdowali. Tylko w Stanach Zjednoczonych straty ocenia się na jakieś trzydzieści tysięcy ludzi, większość w ciągu pierwszych paru minut od chwili nadejścia Marsjan. Jedni umarli na atak serca z potwornego strachu, inni — rażeni apopleksją. Wielu zginęło od ran po- strzałowych, bo wielu dobyło broni palnej i próbowało strzelać do Marsjan. Kule przechodziły przez nich, nie czyniąc im szkody, i nader często trafiały w ludzkie ciało. Niektórzy Marsjanie wkwimiali do jadących po- jazdów, zwykle na przednie siedzenie obok kierowcy. — Gazu, Johnny, gazu! — dobiegające z miejsca, które szofer uważa za puste obok siebie, nie sprzyja panowa- niu nad kierownicą, nawet jeśli nie odwraca się głowy, żeby spojrzeć. Wśród Marsjan nie było ofiar, choć ludzie atakowali ich — niekiedy na sam widok, częściej jednak, jak w wypadku Luke'a Devereaux, sprowokowani do tego — z bronią w ręku, nożami, siekierami, krzesłami, talerzami, widłami, toporami rzeźniczymi, saksofonami, książkami, stołami, kluczami francuskimi, miotami, ko- sami, nocnymi lampkami i kosiarkami do trawy — wszystkim, co im wpadało w ręce. Marsjanie śmieli się złośliwie i rzucali obraźliwe uwagi. Inni ludzie, rzecz jasna, starali się ich powitać i zaprzyjaźnić. Wobec tych ludzi Marsjanie zachowywa- li się o wiele bardziej obraźliwie. Gdzie bądź wszakże się zjawili i bez względu na to, jak byli przyjęci, stwierdzenie, że narobili kłopotów i zamieszania, byłoby niedomówieniem stulecia. 3 Weźmy, na przykład, smutny ciąg wydarzeń w stacji telewizyjnej KVAK w Chicago. Nie dlatego, że to, co się tam stało, było z gruntu odmienne od tego, co się stało we wszystkich innych stacjach telewizynych nadających wówczas program na żywo. Nie możemy po prostu przedstawić ich wszystkich. To był ambitny spektakl z udziałem gwiazd. W skró- conej wersji telewizyjnej Romea i Julii występował Richard Bretaine, największy aktor szekspirowski świa- ta, mając u swego boku Helen Ferguson. Przedstawienie rozpoczęło się o dwudziestej i po czternastu minutach zaczęła się scena balkonowa dru- giego aktu. Właśnie na balkonie ukazała się Julia, a pod spodem Romeo zaczął deklamować wzniosie ową najsłynniejszą z romantycznych strof: — Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna! Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem! Wnijdź, cudne słońce, zgładź zazdrosną lunę. Dotarł akurat do tego słowa, gdy nagle na poręczy tego balkonu usiadł mały, zielony ludzik, jakieś pół metra wlewo od opartej na niej Helen Ferguson. Richard Bretaine zakrztusił się i stracił mowę, ale pozbierał się jakoś i nie przerwał recytacji. Przecież nie miał dowodu, że ktokolwiek poza nim widzi to, co on. W każdym razie przedstawienie musi iść dalej. Ciągnął dzielnie: — Która aż zbladła z gniewu, że ty jesteś Od niej piękniejsza; o, jeśli zazdrosna. Nie bądź jej służką! Jej szatkę zielon...* Słowo „zielona" ugrzęzło mu w gardle. Umilkł dla złapania tchu i w owej chwili ciszy usłyszał zbiorowy pomruk, który zdawał się dochodzić ze wszytkich stron studia. I w tym samym momencie przemówił mały, zielony ludzik, donośnym, wyraźnym i szyderczym głosem: — Johnny, pieprzysz głupoty, i ty o tym wiesz. Julia wyprostowała się, odwróciła i zobaczyła to, co znajdowało się obok niej na balkonie. Wrzasnęła i osunęła się w głębokim omdleniu. Zielony ludzik ze spokojem popatrzył w dół na leżą- cą. — Co ci jest, u licha, kotku? — zdumiał się. Reżyser spektaklu był odważnym mężczyzną oraz człowiekiem czynu. Przed dwudziestu laty służył w marines w stopniu porucznika i szedł na czele, a nie w ogonie, swoich ludzi podczas szturmu na Tarawę i Kwaielein; dosłużył się dwóch medali za męstwo przekraczające zakres służby, w czasach, gdy męstwo w ramach obowiązku służby praktycznie równało się samobójstwu. Od tej pory dorobił się trzydziestu kilo- gramów i brzuszka, ale w dalszym ciągu był człowie- kiem mężnym. przekł. J. Paszkowski Udowodnił to wybiegając zza kamery, aby pochwy- cić intruza i wyrzucić go. Pochwycił, ale nic się nie stało. Mały, zielony ludzik wydał głośnie parsknięcie. Potem skoczył na nogi na balustradzie i w czasie, gdy dłonie reżysera na próżno starały się zacisnąć wokół jego łydek, nie zaś jedna na drugiej, odwrócił się nieco twarzą w stronę kamery, podniósł prawą rękę, włożył kciuk do nosa i pomachał palcami. To był ten moment, kiedy facet w reżyserce nagle odzyskał tyle przytomności umysłu, że zdjął spektakl z anteny i nikt, kto nie przebywał wówczas w studiu, nie wie, co się dalej działo. Jeśli już o tym mowa, z początkowego około pół miliona ludzi oglądających przedstawienie na swoich telewizorach, jedynie ułamek dotrwał aż do tego miej- sca, z dokładnością do jednej czy dwóch minut. Mieli swoich własnych Marsjan, w swoich własnych salonach i musieli się nimi martwić. 4 Albo weźmy smutny przypadek par spędzających miodowe miesiące — w każdej przecież chwili, łącznie z omawianą, wiele par spędza miodowe miesiące, czy jakieś swoiste odpowiedniki, może tylko mniej legalne, miodowych miesięcy. Weźmy pierwszy z brzegu przykład państwa Williama R. i Dorothy Gruderów, wiek odpowiednio dwadzieścia pięć i dwadzieścia dwa lata, którzy akurat tego dnia pobrali się w Denver. Bili Gruder był pod- porucznikiem marynarki i odbywał służbę jako instruk- tor na Treasure Island w San Francisco. Jego narzeczona, Dorothy z domu Armstrong, była akwizy- torką w dziale ogłoszeń chicagowskiej Tribune. Poznali się i zakochali w sobie, kiedy Bili przebywał w bazie szkoleniowej nad Wielkimi Jeziorami w okolicach Chicago. Po przeniesieniu Billa do San Francisco, po- stanowili wziąć ślub pierwszego dnia zbliżającego się tygodniowego urlopu Billa i spotkać się w tym celu w połowie drogi, w Denver. I wykorzystać ów tydzień w Denver na swój miodowy miesiąc, po którym on wróci do San Francisco, a ona pojedzie razem z nim. Pobrali się punktualnie o czwartej owego popołu- dnia, i gdyby wiedzieli, co się ma za parę godzin wyda- rzyć, poszliby natychmiast do hotelu, aby skonsumo- wać swoje małżeństwo, zanim pojawią się Marsjanie. Ale, oczywiście, nie wiedzieli. Na dodatek, mieli szczęście pod pewnym względem. Nie od razu podjęli Marsjanina; mieli trochę czasu, aby się przygotować psychicznie na spotkanie z nim. O dziewiątej czternaście tego wieczora, czasu górskie- go, wchodzili właśnie do pokoju hotelowego — po zjedzeniu bez pośpiechu kolacji i zabijaniu czasu nad paroma koktajlami dla wykazania samym sobie oraz jedno drugiemu, że mają siłę woli, aby poczekać, aż nadejdzie przyzwoita pora na pójście do łóżka, i że przecież nie pobrali się jedynie w tym celu — i boy hotelowy stawiał na podłodze ich walizki. Kiedy Bili wręczał mu cokolwiek za duży napiwek, usłyszeli pierwszy, jak się okazało, z całej serii hałaśli- wych dźwięków. Ktoś wrzasnął w niezbyt odległym pokoju, a wrzask ten rozbrzmiał echem innych, odle- glejszych wrzasków, zdających się dochodzić z wielu stron naraz. Słychać było gniewne okrzyki, wydawane męskimi głosami. Później odgłosy sześciu strzałów, w krótkich odstępach czasu, jakby ktoś opróżniał ma- gazynek rewolweru. Szybkie kroki po korytarzu. Oraz inne szybkie kroki, które zdawały się rozlegać na ulicy w pobliżu hotelu, i gwałtowny pisk hamulców, a potem jeszcze więcej strzałów. I głośny okrzyk chyba w sąsiednim pokoju na prawo, zbytnio stłumiony, by móc rozróżnić słowa, ale bardzo przypominający prze- kleństwo. Bili spojrzał surowo na boya. — Myślałem, że to spokojny hotel, dobrej marki. Zwykle był taki. Twarz boya wyrażała zmieszanie. — I dalej jest taki, proszę pana. Nie mam pojęcia, co się właściwie... Podszedł szybkim krokiem do drzwi, otworzył je i po- patrzył w lewo i prawo w głąb korytarza. Lecz kto- kolwiek tamtędy przebiegał, skrył się za łukiem. Boy rzekł przez ramię: — Przykro mi, proszę pań- stwa. Nie wiem, co się dzieje, ale coś się dzieje. Lepiej wrócę na .portiernię, i sugerowałbym państwu natych- miast zamknąć drzwi na zatrzask. Dobranoc i dziękuję bardzo. Kiedy zamknął drzwi, Bili podszedł do nich, prze- kręcił zatrzask i zwrócił się do Dorothy: — To na pewno nic takiego, kochanie. Nie myślmy o tym. Zrobił krok w jej stronę, ale zatrzymał się w momencie, gdy dały się słyszeć kolejne serie strzałów — tym razem zdecydowanie na ulicy przylegającej do hotelu — oraz odgłos biegnących kroków. Ich pokój znajdował się na trzecim piętrze i jedno z okien było uchylone na około dziesięć centymetrów; dźwięki roz- legały się czysto i wyraźnie. — Jeszcze chwilę, kochanie — powiedział Bili. — Coś się jednak dzieje. Zbliżył się do okna, otworzył je do samej góry, wychylił głowę i spojrzał w dół. Dorothy przyłączyła się do niego. Zrazu niczego nie zauważyli, oprócz pustej ulicy, z parkującymi na niej samochodami. Następnie z sieni kamienicy naprzeciwko wybiegł jakiś mężczyzna i dzie- cko. Czy na pewno dziecko? Nawet z takiej odległości w nikłym świetle wydawało się jakieś dziwne. Mężczyzna przystanął i silnie kopnął dziecko, jeśli to było dziecko. Z ich pokoju wyglądało na to, jakby stopa mężczyzny przeniknęła przez malca. Mężczyzna przewrócił się — piękny koziołek na pośladki, który byłby śmieszny w innych okoliczno- ściach — następnie wstał i znowu zaczął biec, a dzieciak tuż obok niego. Jedno z nich coś mówiło, ale nie można było dosłyszeć słów ani stwierdzić, które z tych dwojga mówiło, poza tym, że to nie przypominało dziecinnego głosu. Niebawem zniknęli za rogiem. Z innego kierunku, z głębi nocy dochodził odgłos kolejnej strzelaniny. Ale już nic więcej nie było widać. Wciągnęli głowy do środka i spojrzeli po sobie. — Bili, co się... — rzekła Dorothy. — Może to wybuch rewolucji albo... albo cóż innego? — Do diabła, nie; nie u nas. Chociaż... — Oczy mu się zaświeciły do radia, które stało na szafce. Pod- szedł do niego, wyjmując z kieszeni garść monet. Zna- lazł wśród nich ćwierćdolarówkę, włożył ją do otworu i przekręcił gałkę. Dziewczyna dołączyła do męża i stali tak objęci ramionami naprzeciw odbiornika, wpatrując się w niego i czekając, aż się nagrzeje. Gdy w głośniku dał się słyszeć szum, Bili sięgnął wolną ręką i kręcił gałką strojenia, dopóki nie rozległ się głos, bardzo silny i podniecony. — ...Marsjanie, z całą pewnością Marsjanie — mówił do nich. — Ale słuchajcie, proszę, nie wpadajcie w panikę. Nie ma potrzeby się ich bać, nie próbujcie ich jednak atakować. To i tak nic nie da. Poza tym są nieszkodliwi. Są niegroźni dla waszego zdrowia i życia z tego samego powodu, dla którego wy nie jesteście groźni dla nich. Powtarzam, są nieszkodliwi. Powtarzam, nie jesteście w stanie ich zranić. Wasza ręka przenika przez nich jak dym. Kule, noże i inne środki obrony są bezużyteczne z tego samego względu. Jak możemy również stwierdzić, żaden z nich i tak nie usiłował zranić człowieka. A więc zachowajcie spokój i nie wpadajcie w panikę. Wmieszał się jakiś drugi głos, mniej lub bardziej druzgocąc wszystko to, co zostało wcześniej powiedzia- ne, ale głos spikera podniósł się, by go zagłuszyć: — Tak, mam tu jednego na moim biurku, tuż przede mną, i coś do mnie mówi, ale trzymam usta tak blisko mikrofonu, że... — Bili, to bujdy; słuchowisko radiowe. Takie jak tamto, o którym mi opowiadali rodzice — jakieś dwa- dzieścia lat temu. Złap inną stację. — Dobrze, kochanie — odrzekł Bili. — To na pewno jakiś żart. — Przekręcił gałkę o centymetr. Usłyszeli inny głos: — ... spokojnie, rodacy! Wielu ludzi pozabijało się już wzajemnie albo poraniło, usiłu- jąc zabijać Marsjan, a oni nie zabijają w ogóle. Nie róbcie więc tego. Zachowajcie spokój. Tak, są na całym świecie, nie tylko u nas w Denver. Część naszego per- sonelu radiowego ma na podsłuchu inne rozgłośnie, łapiąc ich tyle, ile może, a nie trafiliśmy dotąd choćby na jedną, która funkcjonuje i nie wspomina o nich, nawet z drugiego końca świata. Ale oni nie wyrządzą wam krzywdy. Powtarzam, nie wyrządzą wam żadnej krzywdy. A więc nie ma co się denerwować, zachowajcie spokój. Chwileczkę! Któryś usiadł na moim ramieniu — stara się coś do mnie mówić, tylko nie wiem co, bo sam mówię. Spró- buję mu jednak podstawić mikrofon i poprosić go, aby rozwiał wasze wątpliwości. Nie byli... hmm, uprzej- mi tutaj wobec nas, wierzę jednak, że kiedy dowie się, że przemawia do milionów słuchaczy, to będzie, hmm... O, tutaj, kolego, czy mógłbyś rozwiać wątpliwości naszego wielkiego audytorium? — Przemówił inny głos, głos o tonie trochę wyższym niż u spikera. — Dzięki, Johnny. Tobie już mówiłem, żebyś się w dupę pocało- wał, a teraz mogę powiedzieć tym wszystkim kochanym ludziom, żeby się... Radiostacja umilkła na głucho. Ręka Billa opadła z ramienia Dorothy, a jej ręka z jego ramienia. Spojrzeli na siebie szeroko otwartymi oczyma. Po chwili Dorothy odezwała się nieśmiało: — Skarbie, spróbuj z jeszcze inną stacją. To przecież nie może... Bili Gruder sięgnął ku radiu, ale jego ręka nigdy tam nie dotarła. Jakiś głos w pokoju za ich plecami powiedział: — siemasz, Johnny. Siemasz, kotku. Obrócili się. Nie muszę wam opowiadać, kogo ujrzeli; sami wiecie. Siedział założywszy nogę na nogę na para- pecie okna, z którego przed kilkoma minutami wy- chylali się na ulicę. Żadne nie odezwało się ani słowem, i tak upłynęła cała minuta. Nic się nie działo prócz tego, że dłoń Billa odnalazła dłoń Dorothy i uścisnęła ją. Marsjanin uśmiechnął się do nich szeroko. — Zapomnieliście języka w gębie? Bili odchrząknął. — To nie złudzenie? Jesteś naprawdę Mar... Marsjaninem? — Argesie, aleś ty tępy, Johnny. Po tym, czego przed chwilą wysłuchałeś, jeszcze się pytasz? — A bo co, ty cholerny, mały... Gdy puścił jej dłoń i ruszył przed siebie, Dorothy złapała Billa za ramię. — Bili, opanuj się. Pamiętasz, co mówili przez radio? Bili Gruder opanował się, ale dalej patrzył z niena- wiścią. — No dobra — powiedział do Marsjanina. — Czego chcesz od nas? — Niczego, Johnny. Dlaczego miałbym czegoś chcieć od was? — No to wynoś się w diabły. Nie potrzebujemy towarzystwa. — Och, może nowożeńcy? — Wzięliśmy po południu ślub — z dumą odparła Dorothy. — To świetnie — stwierdził Marsjanin. — Wobec tego faktycznie będę czegoś chciał. Słyszałem o waszych obrzydliwych zwyczajach małżeńskich. Teraz mógłbym je zobaczyć. Bili Gruder oswobodził się z uścisku panny młodej i energicznym krokiem przeszedł na drugi koniec po- koju. Przecinając powietrze wyciągnął ręce — do Mar- sjanina siedzącego na parapecie. Upadł przed siebie tak ciężko, że omal nie wyleciał przez otwarte okno. — Spokojnie, spokojnie — odezwał się Marsjanin. — Cip, cip. Bili wrócił do Dorothy i objął ją opiekuńczą ręką. Stał i rzucał gniewne spojrzenia. — Niech to szlag — powiedział. — Jego tam nie ma. — To ty tak uważasz, tępa pało — rzekł Marsjanin. — Jest tak, jak mówili przez radio, Bili. Ale pamię- taj, że on nam też nie może wyrządzić krzywdy. — On mi ją już wyrządza, kochanie. Samym swoim istnieniem. — Wiecie, na co czekam — odezwał się Marsjanin. — Jak chcecie, żebym sobie poszedł, nie krępujcie się. Najpierw zdejmijcie ubrania, dobra? No, rozbierajcie się. Bili znowu postąpił o krok do przodu. — Ty mały, zielony... Dorothy powstrzymała go. — Bili, pozwól, że spró- buję inaczej. Wyszła zza męża i spojrzała błagalnie na Marsjanina. — Ty niczego nie rozumiesz — powiedziała. — My... się kochamy tylko wtedy, gdy jesteśmy sami. Nie mo- żemy i nie będziemy tego robić, dopóki sobie nie pój- dziesz. Proszę, odejdź. — Bzdury, kotku. Zostaję. I został. Przez trzy i pół godziny siedząc obok siebie na brzegu łóżka starali się go ignorować i przeczekać. Nie mówią; jedno drugiemu, naturalnie, że chcą go przeczekać. ponieważ teraz już wiedzieli, że to by jeszcze bardziej utwierdziło Marsjanina w uporze. Od czasu do czasu rozmawiali ze sobą, czy też usiło- wali rozmawiać, ale to nie była zbyt bardzo mądra konwersacja. Niekiedy Bili dochodził do radia, włączał je i manipulował przy nim przez chwilę w nadziei, że ktoś gdzieś znalazł już skuteczny sposób postępowa- nia z Marsjanami albo udzielił jakiejś konstruktywniej- szej rady, niż zwykłe mówienie ludziom, żeby zachowy- wali spokój i nie ulegali panice. Bili nie uległ panice, ale też nie ogarniał go bynajmniej spokojny nastrój. Niestety, jedna rozgłośnia była podobna do drugiej — wszystkie sprawiały wrażenie źle zarządzanych do- mów wariatów — poza tymi, które całkowicie zamilkły. I nikt niczego nie wymyślił, jak postępować z Mar- sjanami. Czasem czytano komunikat, oświadczenie prezydenta Stanów Zjednoczonych, prezesa Komisji Energii Atomowej albo jakiejś równie ważnej osobi- stości publicznej. Wszystkie oświadczenia doradzały ludziom zachowanie spokoju i nie denerwowanie się, przypominając, że Marsjanie są nieszkodliwi, że trzeba się z nimi zaprzyjaźnić, jeśli to możliwe. Żadna stacja nie zakomunikowała natomiast o choćby jednym przy- padku, świadczącym o tym, że komuś na Ziemi udało się zaprzyjaźnić z Marsjaninem. W końcu Bili po raz ostatni dał sobie spokój z radiem i wrócił na swoje miejsce na brzegu łóżka; nie pamiętał, że ignoruje Marsjanina i przeszywał go wzrokiem. Marsjanin pozornie nie zwracał żadnej uwagi na Gru- derów. Wyjął z kieszeni instrument przypominający małą piszczałkę i wygrywał na niej różne melodyjki — jeśli to były melodyjki. Brzmiały nieznośnie i nie układały się w jakąkolwiek ziemską formę muzyczną. Jakby kotom wyrywano ogony. Niekiedy odkładał piszczałkę i nic nie mówiąc, podnosił na nich wzrok, co było chyba najbardziej irytującą rzeczą, jaką mógł powiedzieć. 0 pierwszej w nocy niecierpliwość Billa Grudera eksplodowała. — Do diabła! — powiedział. — W ciemności nic nie zobaczy, jeśli spuszczę story przed zgaszeniem lampy... W głosie Dorothy był niepokój. — Skarbie, skąd wiemy, że on nie widzi w ciemności? Koty widzą i sowy. Bili wahał się, ale tylko przez chwilę. — U licha! Kochanie, choćby widział w ciemności, to nic nie zobaczy przez kołdrę. Możemy się nawet rozebrać w pościeli. Podszedł do okna i z trzaskiem je zamknął, a potem spuścił storę znajdując złośliwą przyjemność w sięganiu ręką przez Marsjanina. Zaciągnął drugą storę, następnie zgasił lampę. Wrócił do łóżka po omacku. 1 chociaż konieczność zachowania ciszy powściągała nowożeńców na różne sposoby, a nie pozwalali sobie choćby na szeptanie do siebie, mimo wszystko była to jakaś noc poślubna. Byliby z niej jednak mniej zadowoleni — i nazajutrz byli — gdyby wiedzieli, o czym wszyscy dowiedzieli się w ciągu jednego czy dwóch dni, że Marsjanie nie tylko widzą w ciemności, ale że widzą przez kołdrę. Czy nawet przez ścianę. Zdolność widzenia w promieniach X, a może, co bardziej prawdopodobne, pewna szcze- gólna umiejętność, niczym kwimienie, pozwalała im patrzeć przez ciała stałe. I to była również bardzo dobra zdolność widzenia, ponieważ umieli odczytać drobny druk na złożonych dokumentach we wsuniętych szufladach w zamkniętych sejfach. Umieli czytać listy i książki, nie otwierając ich. Z chwilą, gdy to wyszło na jaw, ludzie pojęli, że już nigdy nie mogą być pewni samotności, jak długo pozostaną tu Marsjanie. Nawet jeśli żadnego nie będzie w pokoju wraz z wami, może się czaić w sąsiednim pomieszczeniu lub na zewnątrz budynku i patrzeć na nich przez mur. Wybiegamy jednak w przyszłość, ponieważ niewielu ludzi dowiedziało się o tym lub odgadło to pierwszej nocy. Chociaż Lukę Devereaux powinien to odgadnąć, gdyż jego Marsjanin przeczytał listy od Rosalindy, znajdujące się w zamkniętej walizce — ale wówczas Lukę nie wiedział jeszcze, że Marsjanin nie mógł po prostu otworzyć walizki i szperać w listach. Później zaś, gdy Lukę powinien skojarzyć ze sobą oba fakty, jego stan nie pozwalał mu w żaden sposób kojarzyć czego- kolwiek. I owej pierwszej nocy, nim większość ludzi dowiedziała się o tym, Marsjanie musieli dużo zobaczyć. Zwłaszcza te ich miliony, które wkwimiły do sypialni ze zgaszonymi lampami i wykazały tyle ciekawości do wszystkiego, co się w nich rozgrywało, że potrafiły przez jakiś czas trzymać gęby na kłódkę. 5 Drugi pod względem popularności uprawiany pod dachem sport Ameryki doznał tej nocy jeszcze gorszej klęski i stał się niemożliwy do uprawiania wtedy i później. Weźmy to, co przytrafiło się grupce pokerzystów, grywających w czwartkowe wieczory u George'a Kellera, który mieszkał na wybrzeżu o kilka kilometrów na północ od Laguny w Kalifornii. George był kawalerem i na emeryturze; mieszkał tam okrągły rok. Pozostali mieszkali w Lagunie, chodzili do pracy — albo posiadali sklepy. W ten czwartek było ich sześciu, razem z George'em. W sam raz na dobrą partię, a oni grali dobre partie — wszyscy, o stawki na tyle wysokie, że gra stawała się podniecająca, ale nie aż tak wysokie, żeby przegranych dotkliwie skrzywdzić. Decydują rozdający, ale rozda- jący wybierają tylko albo zwykłego pokera, albo odkrytego pięciokartowego, nigdy rozgrywki w ciemno. Dla tych mężczyzn poker był raczej rytuałem niż wys- tępkiem. Czwartkowe wieczory od około ósmej do oko- ło pierwszej nad ranem — czasem wręcz do drugiej — były atrakcją życia, chwilami szczęścia, na które cieszyli się przez pozostałe nudniejsze dni i wieczory tygodnia. Nie można chyba było nazwać ich fanatykami, za to miłośnikami, chyba tak. Kilka minut po ósmej siedzieli już wygodnie w samych koszulach z poluźnionymi albo zdjętymi krawatami dookoła dużego stołu w salonie, gotowi do rozpoczęcia gry, gdy tylko George skończy tasować nową talię, którą właśnie rozpakowywał. Wszyscy kupili żetony i wszyscy mieli przed sobą po- brzękujące szklanki albo otwarte puszki piwa. Pili za każdym razem, jednak zawsze umiarkowanie, nigdy do tego stopnia, by zepsuć trafność sądu albo samą grę. George skończył tasować i rozdał karty odwracając je, aby sprawdzić, kto dostał waleta i będzie rozdawał jako pierwszy; przypadł Gerry'emu Dixowi, głównemu kasjerowi banku w Lagunie. Dix rozdał karty i sam wygrał pierwszą rundkę z trój- ką dziesiątek. Niemniej, to była mała pula; tylko George został w grze i kupował karty wraz z nim. Na dodatek George nie mógł nawet licytować; dostał z ręki parę dziewiątek i nie dokupił niczego. Następny w kolejności, Bob Trimble, właściciel sklepu z artykułami piśmiennymi, zebrał karty do dru- giego rozdania. — Forsa na stół, chłopcy — zawołał. — Teraz będzie lepiej. Każdy coś dostanie. W drugim końcu pokoju radio grało cichą muzykę. George Keller lubił podkład muzyczny i wiedział, którą stację nastawić o dowolnej porze w czwartkowe wieczory. Trimble rozdał karty. George zgarnął ze stolika swo- ją rękę i zobaczył dwie małe pary, siódemek oraz tró- jek. Otwierające, choć nieco za słabe, by otwierać od razu przy pierwszej odżywce; ktoś go mógł przelicyto- wać. Jeśli otworzy inny gracz, będzie mógł zostać w grze i kupić jedną kartę. — Czekam — powiedział. Spasowało jeszcze dwóch, po czym Wainright — Harry Wainright, kierownik niewielkiego domu towarowego w południowej Lagunie — otworzył czer- wonym żetonem. Dix i Trimble weszli nie przebijając go i George postąpił tak samo. Ci, którzy spasowali pomiędzy George'em a Wainrightem, spasowali znowu. To zostawiło w grze tylko czterech graczy i umożliwiło George'owi tanie kupno piątej karty do dwóch małych par; jeśli uda mu się zrobić z nich fula, prawdopo- dobnie wygra. Trimble ponownie wziął talię do ręki. — Ile kart, Georgre? — Za chwilę — odpowiedział nieoczekiwanie George. Odwrócił głowę i słuchał radia. Nie nadawało w tym momencie muzyki, zorientował się ponadto, że to już trwa od kilka minut. Ktoś rozpaczał i to zbyt emocjonalnym głosem jak na reklamę; właściwie w gło- sie pobrzmiewała histeria. Poza tym zbliżał się kwadrans po ośmej i jeśli szła audycja, którą George nastawił, to powinna nią być Godzina w świetle gwiazd, przerywana tylko raz dla nadania reklamy o wpół do dziewiątej. Czy mógł to być pilny komunikat — wypowiedzenie wojny, ostrzeżenie o bombardowaniu, czy coś w tym rodzaju? — Jeszcze chwilka, Bob — powiedział do Trimble'a, kładąc karty na stół i wstając z krzesła. Podszedł do ra- dia i zwiększył siłę głosu. — ...małe, zielone ludziki, całymi masami, w naszym studiu i budynku rozgłośni. Mówią, że są z Marsa. Donoszą o nich zewsząd. Ale nie denerwujcie się — nie mogą wam wyrządzić krzywdy. Są absolutnie nieszko- dliwi, bo są niewyczu... nie... nie możecie dotknąć ich ciała; wasza ręka lub cokolwiek, czym w nich rzucicie, przechodzi przez nich, jakby ich tam wcale nie było, i oni z tego samego powodu nie mogą dot- knąć was. Przestańcie więc... Było tego więcej. Słuchała już cała szóstka. Po chwili odezwał się Gerry Dix: — Co, u licha, George? Przerywasz grę dla jakiejś audycji science fiction? — Jesteś pewny, że to słuchowisko? — zapytał George. — Miałem tutaj tę cholerną Godzinę w świetle gwiazd. Muzykę. — To się zgadza — powiedział Walt Grainer. — Przed minutą czy dwiema puszczali walc Straussa, Lasek wiedeński, jak mi się zdaje. — Spróbuj na innej fali, George — zaproponował Trimble. Wtedy właśnie, nim George zdążył sięgnąć ręką do pokrętła, radio raptownie zamilkło. — Cholera — wymamrotał pokręcając gałkami. — Akurat musiała nawalić lampa. Nie ma nawet szumu w głośniku. — Może to zrobili Marsjanie? — odezwał się Wainright. — Wracajmy do gry, George, zanim mi karty ostygną. Aż się palą do zwycięstwa w tym rozdaniu. George nie mógł się zdecydować, wreszcie zerknął na Walta Graingera. Cała piątka przyjechała z Laguny jednym samochodem, należącym do Graingera. — Walt — rzekł do niego George. — Masz radio w aucie? — Nie. — Niech to diabli. Na dodatek nie mam telefonu, bo ta cholerna kompania telefoniczna nie będzie sta- wiać słupów tak daleko od... Ach, u licha, zostawmy to. — Skoro to cię naprawdę martwi, George — ode- zwał się Walt — to możemy przejechać się szybko do miasta. Albo tylko ty i ja, a reszta niech sobie gra dalej, albo wszyscy w sześciu, i wrócić po niecałej godzinie. To nie zajmie nam dużo czasu; możemy posiedzieć potem trochę dłużej, żeby sobie powetować stratę. — Jeżeli nie wpadniemy po drodze na statek kos- miczny pełen Marsjan — odezwał się Gerry Dix. — Bzdury! — zawołał Wainright. — George, twoje radio po prostu przestroiło się na inną stację. I tak się miało zepsuć, boby teraz nie wysiadło. — Też tak sądzę — rzekł Dix. — I co z tego, u licha, jeśli gdzieś w okolicy są Marsjanie, czemu sami się tutaj nie pofatygują jeżeli chcą nas poznać. To jest nasz wieczór pokerowy, panowie. Grajmy w karty i niech idzie żeton do żetona. George Keller westchnął. — No dobrze — powiedział. Wrócił do stołu, usiadł i wziął do ręki karty. Popa- trzył na nie, żeby sobie przypomnieć, co w nich ma. Ach tak, siódemki i trójki. I to była jego kolej na kupowanie. — Ile? — spytał Trimble podnosząc talię. — Dla mnie jedną — odrzekł George wyrzucając zbyteczną kartę. Ale Trimble nigdy nie podał mu nowej karty. Nagle z drugiej strony stołu Walt Gringer powiedział takim dziwnym głosem: — Chryste Panie! — że wszyst- kich przez chwilę zamroziło; po czym wytrzeszczyli na niego oczy i szybko odwrócili się, aby zobaczyć to, na co on wytrzeszczał oczy. Marsjan było dwóch. Jeden siedział na lampie sto- jącej na podłodze; drugi stał na skrzynce radia. George Keller, pan domu, pierwszy przyszedł do siebie, może dlatego, że to on był najbliższy uwierzenia w komunikat, który wysłuchali przez radio. — Cze... cześć — powiedział niepewnie. — Siemasz, Johnny — odparł Marsjanin z lampy. — Słuchaj no, lepiej rzuć karty na stół. — Mhm? — Dobrze ci radzę, Johny. Masz siódemki i trójki, i kupisz do fula, bo na wierzchu leży siódemka. Przemówił drugi Marsjanin: — To proste, Johnny. Przegrałbyś spodnie swoim fulem, bo ten palant... — wskazał na Harry'ego Wainrighta, otwierającego licyta- cję — ... wszedł z trzema waletami, a drugą kartą w talii jest walet. Będzie miał ich cztery. — A graj sobie, to się przekonasz — dodał pierwszy Marsjanin. Harry Wainright podniósł się i rzucił na stół odwrócone karty, wśród nich trzy walety. Wyciągnął rękę, wziął talię od Boba Trimble'a i odwrócił dwie pierwsze karty. Były nimi siódemka i walet. Tak jak powiedziano. — Myślałeś, że cię nabieramy, co, Johnny — zapytał pierwszy Marsjanin. — O żesz ty w dupę... — Kiedy Wainright ruszył ku najbliższemu Marsjaninowi, pod koszulą napięły mu się muskuły. — Daj spokój! — zawołał George Keller. — Harry, pamiętasz komunikat w radiu? Nie dasz rady ich wy- rzucić, skoro nie możesz dotknąć ich ciała. — Zgadza się, Johnny — przyznał Marsjanin. — Zrobisz z siebie gorszego wała, niż jesteś. Odezwał się drugi Marsjanin: — Dlaczego nie wra- cacie do pokera? Pomożemy każdemu, wszystkim grającym. Wstał Trimble. — Bierz tamtego, Harry — rzucił ze złością. — Ja biorę tego. Jeśli mieli rację w radiu, to nie damy rady ich wyrzucić, ale nie zaszkodzi spró- bować? Nie zaszkodziło. Ale też nie pomogło. 6 W każdym kraju tej nocy — albo tego dnia na Wschodniej Półkuli — największe straty w ludziach były wśród żołnierzy. We wszystkich obiektach wojskowych warty użyły broni. Niektórzy wartownicy zawołali: — Stój, kto idzie! — i potem dali ognia, większość od razu zaczęła strzelać do opróżnienia magazynków. Marsjanie drwili sobie i jeszcze ich podpuszczali. Żołnierze, którzy nie mieli pod ręką broni, pobiegli po nią. Niektórzy wzięli granaty. Oficerowie używali broni bocznej. Wszystko z takim skutkiem, że zrobiła się straszliwa rzeźnia wśród żołnierzy. Marsjanie zaś ucierpieli od wielkiego huku. Największą zaś torturę psychiczną przeszli oficerowie odpowiedzialni za naprawdę ściśle tajne obiekty woj- skowe. Ponieważ zależnie od bystrości swego umysłu szybko lub powoli uświadomili sobie, że nie ma już żadnych sekretów, ściśle tajnych czy jakichkolwiek innych. Nie przed Marsjanami. Ani też, skoro Mar- sjanie z zamiłowaniem plotkowali, przed nikim. Nie chodzi o to, pomijając wzgląd na sprawianie kłopotów, że interesowali się sprawami militarnymi jako takimi. W gruncie rzeczy w najmniejszym stopniu nie zrobiła na nich wrażenia znajomość rozmieszczenia tajnych wyrzutni rakiet z głowicami bojowymi, tajnych składów bomb atomowych i wodorowych, tajnych akt i tajnych planów. __ Słabizna, Johnny — powiedział jeden z Marsjan siedząc na biurku generała dowodzącego bazą Able, aż do wtedy będącą naszą doprawdy najściślejszą taje- mnicą wojskową. — Słabizna. Ze wszystkim, co tu masz, nie dałbyś rady plemieniu Eskimosów, gdyby Eskimosi wiedzieli, jak wachrać. I możemy ich tego nauczać szczególnie z powodu tego waszego cholerstwa. — Co to jest, do biabła, to wachręnie? — ryknął, generał. — Nie twój zasrany interes, Johnny. — Z tymi słowy Marsjanin odwrócił się jednego z pozostałych Marsjan znajdujących się w gabinecie; było ich razem czterech. — Hej! — zawołał. — Kwimijmy do Ruskich i przyj- rzyjmy się, co tam mają. I wymieńmy z nimi parę uwag. Ten i drugi Marsjanin zniknęli. — Posłuchaj — rzekł trzeci Marsjanin do czwartego. — Toż to istny cyrk. — I zaczął odczytywać na głos supertajny dokument z zamkniętego sejfu w rogu pokoju. Jego koleś śmiał się z pogardą. Generał śmiał się również, ale nie z pogardą. Śmiał się przez cały czas, dopóki dwaj adiutanci nie wyprowa- dzili go po cichu. Pentagon zamienił się w dom wariatów, tak samo jak Kreml, choć — co trzeba przyznać — żaden z tych gmachów nie przyciągnął do siebie więcej Marsjan, niż mu się proporcjonalnie należało, zarówno w trakcie ich przebywania na Ziemię, jak i kiedykolwiek później. Marsjanie byli tyleż bezstronni, co wszechobecni. Żadne szczególne miejsce czy rodzaj miejsca nie interesowało ich bardziej niż inne. Biały Dom czy pu- bliczny, to nie miało znaczenia. Nie byli ani mniej, ani bardziej ciekawi wielkich rzeczy, takich jak, dajmy na to, obiekty w Nowym Meksyku, gdzie budowano bazę kosmiczną, niż szcze- gółów pożycia seksualnego najbiedniejszego kulisa w Kalkucie. I wszędzie, i w każdy możliwy sposób, naruszali ludzką intymność. Intymność, powiedziałem? Coś takiego przestało istnieć. I stało się oczywiste, nawet już tamtej pierwszej nocy, że jak długo Marsjanie zabawią, tak długo nie będzie spokoju i dyskrecji ani w życiu osobistym, ani w intry- gach rządów. Interesowało ich wszystko, co dotyczyło nas, indy- widualnie albo zbiorowo — a także rozśmieszało i na- pawało odrazą. Właściwym przedmiotem badań rasy marsjańskiej był człowiek. Zwierzęta same w sobie nie interesowały ich, acz nie wahali się straszyć i drażnić zwierząt, jeżeli taki czyn wywołał pośredni skutek w postaci wyrządze- nia ludziom przykrości lub krzywdy. Konie w szczególności bały się Marsjan i jazda konna, czy to dla sportu, czy jako środek komunikacji, stała się tak niebezpieczna, że aż niemożliwa. Jedynie lekkomyślna osoba, w czasie gdy Marsjanie przebywali wśród nas, ośmielała się doić krowę, która nie była mocno skrępowana, ze związanymi kopytami i łbem w dybach. Psy oszalały; wiele pogryzło swoich panów i trzeba było je przepędzić. Tylko koty, każdy po wstępnym doświadczeniu z Marsjanami, przyzwyczaiły się do nich i znosiły ich w spokoju, z zimną krwią. Ale przecież koty zawsze były inne. Część druga Krajobraz z Marsjanami 1 Marsjanie zostali na dobre i nikt nie miał zielonego pojęcia ani nie potrafił odgadnąć, jak długo mają po- zostać. Z tego, co się dowiedzieliśmy, mogli tu być stale. To nie był nasz interes. Niewiele też, jeśli w ogóle cokolwiek, dowiedziano się o nich ponad to, co stało się oczywiste po jednym czy dwóch dniach od ich nadejścia. Fizycznie nie różnili się prawie. Acz nie identyczni, odbiegali wyglądem jeden od drugiego znacznie mniej, niż ludzie tej samej rasy i płci. Jedyną istotną różnicą między nimi była różnica wzrostu; najwyższy Marsjanin liczył sobie blisko metr, najniższy natomiast siedemdziesiąt centymetrów. Było kilka szkół myślenia — wśród ludzi — co się tyczy powodu takiej różnicy wzrostu między Marsjanami. Niektórzy uważali, że przybysze są dorosłymi samcami — kim sądząc po ich twarzach, zdawali się być — i że zróżnicowanie pod względem wzrostu było równie naturalne u Marsjan, jak u ludzi. Inni zaś sądzili, że różnica wzrostu świadczyła o róż- nicy wieku; że wszyscy może byli dorosłymi samcami, ale że u Marsjan rośniecie nie kończy się z osiągnięciem dojrzałości i niscy byli względnie młodzi, a wysocy — starsji. • Inni jeszcze ludzie myśleli, że osobniki wysokie były prawdopodobnie płci męskiej, a niskie — żeńskiej, i że różnice płciowe między nimi, jakkolwiek mogły występować, uwidaczniały się tylko we wzroście, gdy mieli na sobie ubrania. Skoro zaś nikt nie widział rozebranego Marsjanina, ewentualności takiej, jak j innych, nie można było ani potwierdzić, ani wykluczyć. Wysnuto wreszcie teorię, że Marsjanie pod względem płci byli jednakowi albo dwupłciowi lub też, że nie mieli w ogóle żadnej płci, tak jak my ją rozumiemy, i prawdopodobnie reprodukowali się partenogenety- cznie, czy w jakiś inny sposób, którego nie umieliśmy sobie wyobrazić. Z tego co się dowiedzieliśmy, wyrastali na drzewach niczym orzechy kokosowe i odpadali, kiedy dojrzeli, jako dorośli i inteligentni, gotowi stawić czoło swojemu światu albo znaleźć się przed nami, by szydzić z naszego. W takim wypadku najmniejsi mogli być niejako noworodkami, ledwie spadłymi z drzewa, ale równie nieprzyjaznymi jak większe i starsze oso- bniki. Jeżeli najmniejsi nie byli młodym pokoleniem, to my w ogóle nie widzieliśmy marsjanskiego dziecka. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, co jedli i pili, ani choćby tego, czy w ogóle jedli i pili. Nie mogli, rzecz jasna, spożywać ziemskiego jedzenia, nie mogli go nawet wziąć do ręki ani poruszyć z tego samego po- wodu, dla którego my nie mogliśmy poruszyć Marsjan. Większość ludzi uważała, że skoro kwitnienie jest procesem momentalnym, Marsjanin po prostu kwimił na Marsa i z powrotem, kiedy poczuł głód i pragnienie. Albo kiedy poczuł się śpiący —jeśli mieli potrzebę snu, jako że na Ziemi nikt nie widział śpiącego Marsjanina. Wiedzieliśmy o nich zdumiewająco mało. Nie byliśmy przekonani, czy oni znajdowali się tutaj naprawdę we własnej osobie. Sporo ludzi, a w szcze- gólności naukowcy, utrzymywało, że forma życia, która jest niematerialna, pozbawiona cielesności, nie może w żaden sposób istnieć. Według nich zatem, to, co widzieliśmy, to nie byli sami Marsjanie, tylko ich wize- runki, Marsjanie zaś mieli ciała równie solidne, jak nasze i zostawiali je na swojej planecie, być może w stanie letargu. Kwimienie natomiast to po prostu zdolność projekcji ciała astralnego, które jest widoczne, choć nie namacalne. Teoria ta wyjaśniała dużo, jeśli nie całą prawdę, ale pozostawała jedna sprawa, której nie wyjaśniała, co musieli przyznać jej najzagorzalsi nawet zwolennicy. Jak niematerialna wizja mogła mówić? Dźwięk jest fizycznym ruchem czy wibracją powietrza albo innych cząsteczek, a więc, jak zwykły obraz, którego w rzeczy- wistości nie było, mógł wytwarzać dźwięki? Jednak Marsjanie niewątpliwie wytwarzali dźwięki. Prawdziwe dźwięki, nie same wrażenia słuchowe w umyśle słuchacza; możliwość nagrywania ich na ma- trycy wojskowej albo taśmie była na to dowodem. Naprawdę rozmawiali, a także pukali do drzwi, aczkolwiek rzadko — Marsjanin pukający do drzwi Luke'a Devereaux owego wieczora, który doczekał się miana Wieczoru Nadejścia, był pod tym względem wy- jątkiem. Większość kwimiła bez pukania prosto do salonów, sypialni, stacji telewizyjnych, nocnych klu- bów, knajp — cudowne sceny musiały się odgrywać tamtej nocy w knajpach — do więzień, koszar, igloo — wszędzie. Wyraźnie ukazywali się na fotografiach, o czym prze- konałby się Lukę Devereaux, gdyby pokwapił się kiedy- kolwiek z oddaniem do wywołania rolki filmu. Znajdo- wali się tu osobiście czy nie — byli nieprzezroczyści dla światła. Ale nie dla radaru, i uczeni przez to rwali sobie włosy z głowy. Marsjanie twierdzili, że nie noszą imion ani choćby numerów, oraz że imiona są absurdalne i zbędne. Ża- den nigdy nie zwrócił się do człowieka po imieniu. W Stanach Zjednoczonych do każdego mężczyzny mó- wili „Johnny", do każdej kobiety — „kotku"; gdzie indziej używali lokalnych odpowiedników. W jednej dziedzinie za to wykazywali przeogromne uzdolnienie — w językoznawstwie. Marsjanin Luke'a nie przechwalał się, kiedy mówił, że każdego języka potrafi się nauczyć w ciągu godziny lub coś koło tego. Marsjanie, jacy pojawili się wśród różnych ludów prymitywnych, których mowa nie była nigdy nadawana przez radio, znaleźli się tam nie znając słowa w miej- scowym języku, ale po mniej więcej godzinie mówili nim poprawnie, a po kilku godzinach — płynnie. I w jakim bądź języku mówili, używali wyrażeń idioma- tycznych, wręcz żargonowych, bez owej sztywności i nieporadności charakterystycznej dla mowy ludzi, któ- rzy świeżo przyswoili sobie nowy obcy język. Wielu wyrażeń znajdujących się w ich słownictwie nie nauczyli się z pewnością z audycji radiowych. Da się to jednak łatwo wyjaśnić; w ciągu kilku sekund, od swego pojawienia się, Marsjanie, przynajmniej spora ich część, mieli mnóstwo okazji, by odebrać wszech- stronną edukację w przeklinaniu. Marsjanin, który przerwał spektakl Romea i Juli w telewizji swoim ordy- narnym komentarzem na temat monologu Romea w scenie balkonowej, był niewątpliwie tym samym Mar- sjaninem, który zrazu przykwimił, dajmy na to, do knajpy, ale po kilku sekundach znalazł sobie zieleńszą łąkę na popas, gdy napotkał zbyt wielu przedstawicieli swojego gatunku przykwimiających w to samo miejsce. Umysłowo Marsjanie jeszcze mniej różnili się między sobą niż fizycznie, chociaż tutaj też występowało pewne zróżnicowanie — jedni byli gorsi od drugich. Ale każdy z osobna i wszyscy razem byli agresywni, aroganccy, bezczelni, brutalni, butni, chamscy, diaboli- czni, dokuczliwi, drwiący, egoistyczni, fałszywi, feralni, gderliwi, grubiańscy, humorzaści, irytujący, jątrzący kłótliwi, kostyczni, lekceważący, łotrowscy i miażdżący miłość. Byli natrętni, nieznośni, ordynarni, ohydni, pa- skudni, podli, rasistowscy, rzeźcy, sprośni, swarliwi, świńscy, trajkoczący, uszczypliwi, uparci, wredni, wro- dzy, zepsuci, zezujący, złośliwi, źli oraz żarliwi w spra- wianiu przykrości i kłopotów każdemu, z kim się zetknęli. Znowu samotny i ogarnięty uczuciem depresji — nie było w pobliżu żadnego Marsjanina, w przeciwnym razie popadłby w jeszcze głębszą depresję — Lukę Devereaux bez pośpiechu rozpakowywał dwie walizki w pokoju taniego pensjonatu, do którego właśnie wprowadził się w Long Beach. Mijał akurat drugi tydzień od Wieczoru Nadejścia. Pięćdziesiąt sześć dolarów dzieliło jeszcze Luke'a od głodu. Przyjechał do Long Beach w poszukiwaniu pra- cy, jakiejkolwiek pracy, która pozwoliłaby mu dalej jeść, kiedy zniknie już te pięćdziesiąt sześć dolarów. Zrezygnował nawet z próby pisania, przynajmniej na razie. Pod pewnym względem miał szczęście, wielkie szczęście. Udało mu się podnająć własne kawalerskie mieszkanie w Hollywood, które osobiście umeblował, i które kosztowało go sto dolarów miesięcznie. Wziął za nie również sto dolarów dzięki temu, że wydzier- żawił je razem z meblami. Pozwoliło mu to na zmniej- szenie kosztów egzystencji i zatrzymanie większości rze- czy bez konieczności płacenia za ich przechowywanie. Nie zdołałby spieniężyć ich za tyle, by warto było zawracać sobie nimi głowę; tym bardziej, że najdroż- szymi rzeczami były telewizor i radio, jedno i drugie bezwartościowe w tym monencie. Gdyby kiedyś Mar- sjanie odeszli, stałyby się znowu cenne. Tak więc trafił do najtańszej dzielnicy Long Beach, mając ze sobą tylko dwie walizki ubrań oraz maszynę do pisania, tę ostatnią w celu pisania podań. Będzie chyba musiał napisać ich mnóstwo, pomyślał ze smutkiem. Nawet tutaj, w Long Beach, życie będzie ciężkie. W Hollywood było niemożliwe. Hollywood było miejscem, które najbardziej ucierpia- ło w kraju. Hollywod, Beverly Hills, Culver City, całe miasteczko filmowe. Stracili pracę wszyscy związani w jakim bądź charakterze z przemysłem filmowym, telewizyjnym i radiowym. Aktorzy, producenci, spike- rzy, słowem — wszyscy. Wszyscy płynęli w tej samej łodzi, a łódź nagle zatonęła. I na skutek reakcji łańcuchowej w Hollywood ucier- piało wszystko innne. Splajtowało lub bankrutowało tysiące sklepów, salonów piękności, hoteli, barów, re- stauracji i burdeli, których klientelę stanowili głównie ludzie z branży filmowej. Hollywood przeistaczał się w opuszczoną wioskę. Jedynymi ludźmi, jacy pozostali, byli ci, którym z tego czy innego powodu nie udało się stamtąd wydostać. Tak, jak nie udałoby się wydostać Luke'owi, chyba że na piechotę, gdyby dłużej zwlekał. Zdaje się, pomyślał, trzeba było jechać dalej od Hollywood niż Long Beach, nie chciał jednak mar- nować topniejących zasobów na długą podróż. Poza tym, wszędzie sprawy miały się źle. Przez długość i szerokość kraju — poza Hollywood, który zwyczajnie się poddał — od tygodnia hasłem dnia było: Urzędujemy normalnie. W niektórych interesach to zresztą działało, mniej lub bardziej. Możesz przywyknąć do kierowania cięża- rówka z Marsjaninem drwiącym ze sposobu, w którym ją prowadzisz albo podskakującym na masce — jeśli zaś nie możesz przywyknąć, to przynajmniej możesz pracować. Albo sprzedawać artykuły spożywcze za ladą mając na czubku głowy — nieważkiego, choć nieusuwalnego — Marsjanina, dyndającego ci nogami przed nosem i irytującego zarówno ciebie, jak i klien- tów. Takie rzeczy działają na nerwy, ale pracować można. Nie wszystkie interesy miały się równie dobrze. Jak już widzieliśmy, pierwszy i to najmocniej został ugo- dzony przemysł rozrywkowy. Zwłaszcza telewizja na żywo stała się niemożliwa. Chociaż sfilmowane przedwstawienia szły normalnie tamtej pierwszej nocy — z wyjątkiem stacji, gdzie tech- nicy wpadli w panikę na widok Marsjan — to jednak wszelkie programy telewizyjne na żywo zostały przer- wane w ciągu paru minut. Marsjanie uwielbiali psuć bezpośrednie transmisje, zarówno telewizyjne, jak i ra- diowe. Niektóre stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe zam- knięto całkowicie na czas oblężenia — albo na zawsze, gdyby Marsjanie zostali na zawsze. Inne nadawały w dalszym ciągu, korzystając z wcześniej nagranego materiału, było jednak oczywiste, że ludziom wkrótce znudzi się oglądanie i słuchanie raz po raz starych programów — nawet kiedy chwilowa absencja Marsjan w ich salonie pozwalała im obejrzeć i wysłuchać czegoś bez przeszkód. Tak więc nikt przy zdrowych zmysłach nie był zain- teresowany kupnem nowego telewizora czy radia, w związku z tym wiele kolejnych tysięcy ludzi straciło pracę; wszyscy zatrudnieni przy produkcji i sprzedaży telewizorów i odbiorników radiowych. Oraz tysiące tych, co pracowali w teatrach, salach koncertowych, na stadionach i w innych miejscach ma- sowej rozrywki. Masowa rozrywka wszelkiego rodzaju skończyła się; kiedy sprowadzałeś w jedno miejsce masę ludzi, sprowadzałeś masę Marsjan i to, co powinno być rozrywką, zamieniało się w swoje przeciwieństwo, nawet jeśli kontynuowanie tego było w ogóle możliwe. Gracze w baseball, kasjerzy, porządkowi, zapaśnicy, operatorzy kinowi... Tak, dla wszystkich przyszły ciężkie czasy. Wielki Kryzys lat trzydziestych zaczynał sprawiać wrażenie okresu pomyślności. Tak, to będzie ciężka praca znaleźć pracę, pomyślał Lukę. Im szybciej zabierze się do tego, tym lepiej. Niecierpliwie wrzucił do szuflady kilka ostatnich rzeczy, zauważając trochę ku własnemu zdziwieniu, że była wśród nich koszulka Margie z herbem YWCA — po co ją zabierał? Dotknął policzka, żeby przypomnieć sobie, czy się ogolił, przeciągnął składanym grzebieniem po włosach i wyszedł z pokoju. Telefon był w holu na stole, usiadł na nim i przy- ciągnął do siebie książkę telefoniczną. Na początek dwie gazety z Long Beach. Nie dlatego, że miał realną nadzieję, aby mu się z którąś powiodło, ale ponieważ dziennikarstwo było najmniej uciążliwym zajęciem, ja- kie mu przyszło do głowy, nic nie szkodziło spróbo- wać poza zmarnowaniem kilku dziesiątaków na telefon. Ponadto znał Hanka Freemana z News, który mógł mu załatwić wejście do którejś z nich. Wybrał numer News. Przy centralce znajdował się Marsjanin, cały czas przekomarzający się z telefonistką, starający się psuć połączenia, zresztą nie bez sukcesu; w końcu Luke'owi udało się jakoś połączyć z Hankiem. Hank pracował w dziale miejskim. — Hank, tu Lukę Devereaux. Jak leci? — Cudownie, jeśli nie dbasz o to, co mówisz. Jak się z tobą obchodzą zieloni, Lukę? — Chyba nie gorzej niż z innymi. Prócz tego, że szukam pracy. Są szansę na wejście do Los Angeles News? — Zero przecinek zero. Mamy listę kandydatów na wszystkie stanowiska długą jak stąd do Nowego Jorku. Wielu również z redakcyjną praktyką — poodchodzili kiedyś z gazet do pracy w radio i telewizji. Ty nie miałeś do czynienia z prasą, co? — Rozwoziłem gazety, gdy byłem mały. — Nie dostałbyś posady nawet zajmując się tym teraz, chłopie. Przykro mi, Lukę, nie ma cienia szansy. Sprawy idą tak źle, że decydujemy się na obniżkę płac. Kiedy widzę tyle znakomitości, starających się wcisnąć tutaj ze wszystkich stron, boję się, że sam stracę robotę. — Obniżkę płac? Wolne od konkurencji dzienników radiowych gazety, według mnie, powinny przeżywać rozkwit. — Nakłady kwitną. Ale dochody gazet nie zależą od nakładów, tylko od ogłoszeń, a te spadają. Tyle ludzi jest bez pracy i nie chodzi do sklepów, że każdy dom towarowy w mieście musiał tępą siekierą obciąć wy- datki na reklamę. Przykro mi. Lukę. Lukę nie zawracał sobie głowy z dzwonieniem do drugiej gazety. Wyszedł na miasto; przespacerował się po Pine Avenue i ruszył w stronę południowej dzielnicy biznesu. Ulice były pełne przechodniów — i Marsjan. Ludzie mieli na ogół posępne miny i zachowywali milczenie, lecz przeraźliwe głosy Marsjan kompensowały to z na- wiązką. Ruch kołowy był mniejszy niż zwykle, więk- szość kierowców prowadziła auta bardzo uważnie; Mar- sjanie mieli zwyczaj kwimić raptownie na maskę samo- chodu, tuż za przednią szybę Jedynym sposobem na to było jechać powoli z nogą na pedale hamulca i zatrzy- mać samochód, gdy pole widzenia zostało odcięte. Niebezpiecznie było również przejechać Marsjanina, chyba że miało się pewność, że nie stanął przed jakąś przeszkodą, aby zasłonić ci widok na nią. Lukę zobaczył przykład tego. Przy rogu Pine Avenue i południowej strony Siódmej Ulicy stała grupka Mar- sjan. Wydawali się niezwykle spokojni jak na nich i Lukę nie mógł się temu nadziwić — dopóki nie nadjechał z prędkością trzydziestu kilometrów na go- dzinę jakiś cadillac, którego kierowca z wściekłością w oczach raptownie przyspieszył i skręcił, żeby ich przejechać. Zasłaniali półmetrowej szerokości wykop na rurę kanalizacyjną. Cadillac podskoczył jak dziki koń, przednie prawe koło urwało się i potoczyło w głąb Pine Avenue. Kierowca rozbił szybę głową, gramolił się z auta brocząc krwią i miotając przekleństwa. Mar- sjanie szaleli z radości. Przy następnym rogu Lukę kupił gazetę. Ujrzawszy zydel pucybuta, postanowił z niego skorzystać i przej- rzeć w tym czasie ogłoszenia. Ostatnie płatne czyszczenie butów, dopóki znowu nie stanie się wypłacalny i nie znajdzie pracy, przyrzekł sobie; odtąd sam będzie dbał o czystość obuwia. Zajrzał do kolumny ogłoszeń, szukał nagłówka: „Mężczyzna do pomocy." Z początku sądził, że takich ogłoszeń już nie ma, a potem znalazł ćwierć strony nimi wypełnione. W jego wypadku, uświadomił sobie po kilku minutach, równie dobrze mogłoby ich wcale nie być. Oferowane posady dzieliły się tylko na dwie kate- gorie — wysoko kwalifikowane prace techniczne, wy- magające specjalistycznego wykształcenia i doświadcze- nia, oraz frajerskie propozycje. Prace bez doświadcze- nia, posady domokrążców i komiwojażerów z towarem w komis. Lukę popróbował tego najcięższego ze wszyst- kich interesów przed laty, kiedy był jeszcze dobrze przed trzydziestką i dopiero zaczynał pisać; przekonał się, że nawet nie umie rozdać bezpłatnych próbek, nie mówiąc już o sprzedaniu czegokolwiek. A było na dodatek w dobrych czasach. Nie ma sensu brać się znowu do tego, obojętnie, w jak rozpaczliwej sytuacji by się znajdował. Kiedy składał gazetę, zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, wybierając Long Beach. Dlaczego to zrobił? Nie dlatego, na pewno nie, że tu znajdował się szpital dla umysłowo chorych, w którym pracowała jego żona. Nie miał zamiaru jej odwiedzać; skończył z kobietami. W każdym razie na jakiś czas. Krótka acz bardzo nie- przyjemna scenka z uroczą Rosalindą nazajutrz po powrocie do Hollywood udowodniła mu, że Marsjanin nie łgał, opowiadając o tym, co działo się w jej mie- szkaniu owej nocy. Niech ich szlag, nigdy nie kłamali mieląc ozorem. Czyżby Long Beach było błędem? Pierwsza strona gazety donosiła mu, że wszędzie sprawy stoją źle. Drastyczne cięcia w wydatkach na obronę, oświadczył prezydent. Tak, trzeba przyznać, że to wywołało wzrost bezrobocia, ale pieniądze były rozpaczliwie potrzebne na opiekę społeczną i dalej będą tam płynąć. Opieka społeczna zaś — w obliczu gło- dujących ludzi — była, oczywiście, ważniejsza od obrony, stwierdził prezydent na konferencji prasowej. W samej rzeczy, wydatki na obronę nie miały teraz żadnego znaczenia. Rosjanie i Chińczycy mieli własne kłopoty, gorsze od naszych. Na dodatek poznaliśmy do tej pory wszystkie ich tajemnice, a oni poznali wszy- stkie nasze — i w taki sposób nie można przecież prowadzić wojny, stwierdził prezydent z wymuszonym uśmiechem. «. Lukę, który dziesięć lat temu służył przez trzy lata w wojsku jako podporucznik marynarki, wzdrygnął się na myśl o wojnie w towarzystwie Marsjan z radością pomagającym obu stronom. Rynek papierów wartościowych nadal w dołku. komunikował wstępniak. Choć akcje instytucji rozryw- kowych, takich jak rozgłośnie radiowe, kina, telewizja i teatry zanotowały pewien wzrost. Po uznaniu ich przed tygodniem za kompletnie bezwartościowe, były teraz brane za mniej więcej jedną dziesiątą poprzedniej ceny, jako obliczony na daleką metę strzał w ciemno ludzi, którzy uważali lub mieli nadzieję, że Marsjanie mogą nie zabawić długo. Na przemyśle jednak cięcia budżetowe w resorcie obrony odbiły się gwałtownym spadkiem notowań i papiery wartościowe w pozostałych branżach zeszły o kilka punktów. Wielkie spadki, wszy- stkie na całej linii, nastąpiły tydzień temu. Lukę zapłacił za pucowanie butów i zostawił gazetę na krzesełku. Widok kolejki mężczyzn — i kilku kobiet — wiodącej za róg ulicy, skłonił go do skręcenia w przecznicę, żeby zobaczyć dokąd ogonek prowadzi. Była to agencja zatrudnienia. Przez chwilę zastanawiał się nad zawróceniem i dołączeniem do kolejki; wówczas ujrzał w oknie napis: Rejestracja 1* i uznał, że to diabła warte. Przy setkach ludzi wpisujących się na listę, szansa złapania pracy poprzez tę agencję z pewno- ścią nie była warta dziesięciu dolarów z jego topniejące- go kapitału. Setki ludzi jednak je płaciło. Gdyby zaś był jakiś pośredniak, który nie brał wpi- sowego, panowałby w nim jeszcze gorszy ścisk. Snuł się dalej bez celu. Na zaimprowizowanej mównicy przy krawężniku między dwoma samochodami stał z obłędem w oczach i rozwianą siwą brodą wysoki, starszawy jegomość. Przysłuchiwało mu się obojętnie kilka osób. Lukę przy- stanął i oparł się plecami o ścianę budynku. — ... a dlaczego, pytam was, dlaczego oni nigdy nie kłamią w tym swoim mieleniu jęzorem? Dlaczego są prawdomówni? Dlaczego? Abyście dzięki temu, że nie uciekają się do małych kłamstw, uwierzyli w ich Wielkie Kłamstwo! A co, moi przyjaciele, jest ich Wielkim Kłamstwem? To, że są Marsjanami. Chcą, abyście w to uwierzyli na wieczne potępienie waszych dusz! Marsjanie! To są diabły, diabły z najstraszliwszych otchłani Piekła, wysłane przez Szatana, jak przepowie- dziano w Apokalipsie! I powiadam wam, o moi bracia i siostry, jesteście skazani na potępienie, jeśli nie pojmiecie prawdy i nie zaczniecie modlić się na kolanach co godzina, w dzień i noc do Jedynej Istoty, która może ich przegnać z powrotem tam, skąd przybyli, aby nas wystawić na próbę i znęcać się nad nami. Och, moi przyjaciele, módlcie się do Boga i Jego Syna, proście o przebaczenie za całe Zło świata, które rozpuściło te demony... Lukę poszedł dalej. Chyba wszędzie na świecie, rozmyślał, fanatycy re- ligijni podchodzili do tego w taki sposób albo podobny. No cóż, mogli nawet mieć rację. Nie było żadnego dowodu, że to są Marsjanie. Tylko że on osobiście wierzył, iż Marsjanie mogą istnieć, a w diabły, demony i całą resztę nie wierzył wcale. Z tego też względu był skłonny wierzyć Marsjanom na słowo. Kolejny ogonek, następne biuro pośrednictwa pracy. Chłopiec spacerujący wzdłuż kolejki ze stertą ulotek wręczył jedną Luke'owi. Zwolnił kroku, by rzucić na nią okiem. Ogromne możliwości w nowym zawodzie, przeczytał. Zostań doradcą psychologicznym. Reszta była mniejszym drukiem, wsadził kartkę do kieszeni. Może ją później przeczyta. Nowy szwindel, zdaje się. Kryzys rodzi szwindle jak bagno komary. Jeszcze jeden ogonek ludzi prowadzący za róg bu- dynku. Wydawał się dłuższy od obu poprzednich, które minął, i zaciekawiło go, czy mogła to być państwowa agencja zatrudnienia nie żądająca wpisowego. Jeśli tak, to nie zaszkodzi się zarejestrować, skoro nie mógł w tym momencie wymyślić niczego mądrzej- szego do roboty. Poza tym, jeśli skończą mu się pie- niądze przed znalezieniem pracy, i tak będzie się musiał zarejestrować, nim pozwolą mu przejść na zasiłek. Albo załapać się na któryś z programów Agencji Rozwoju Zatrudnienia, które rząd federalny był już gotów zor- ganizować. Czy będzie to tym razem Program Pisarzy? Jeśli tak, na pewno kwalifikowałby się do niego, a to nie wymagałoby twórczości literackiej, tylko chałturze- nia, takiego jak napisanie dziejów Long Beach, i nawet gdyby był spalony jako pisarz, mógłby tego dokonać. Przez sen. A ten ogonek zdawał się przesuwać dość szybko, tak szybko, że Lukę uznał, iż po prostu muszą dawać ludziom ankiety do wypełnienia i wrzucenia do skrzyn- ki pocztowej. Wszystko jedno, najpierw sprawdzi początek kolejki i upewni się, że to o to chodzi. Nie o to. Ogonek ciągnął się do kuchni dla ubogich. Wiódł przez drzwi do wielkiego budynku, który wyglądał jak- by w przeszłości mieścił tor łyżwiarski albo salę tane- czną. Teraz był wypełniony długimi stołami skleconymi naprędce z desek ułożonych na kozłach do piłowania; setki ludzi, przeważnie mężczyzn, ale i trochę kobiet. siedziało przy stołach pochylając się nad miskami zupy. Po stołach biegały chmary Marsjan wchodząc często — ale bez jakiegokolwiek efektu, rzecz jasna, prócz wizu- alnego — do parujących misek i urządzając sobie zaba- wę skakaniem nad głowami jedzących. Zapach zupy nie był najgorszy i przypominał Luke'owi, że jest głodny; musi być co najmniej po- łudnie, a on nie jadł jeszcze śniadania. Dlaczego nie miałby dołączyć do kolejki i zaoszczędzić kurczących się zasobów finansowych? Wydawało się, że nikt nie zadaje żadnych pytań; wszyscy stojący w kolejce dosta- wali miskę. Czyżby? Przez chwilę obserwował stół z wielkim kotłem, z którego jakiś grubas w zatłuszczonym far- tuchu nalewał chochlą zupę do misek; zauważył, że sporo ludzi rezygnuje z porcji jedzenia które im ofero- wano, i z wyrazem lekkich nudności czy obrzydzenia na twarzy odwraca się i kieruje z powrotem do drzwi. Lukę położył dłoń na ramieniu mężczyzny, przecho- dzącego koło niego po odstawieniu miski. — O co chodzi? — zapytał. — Zupa wygląda aż tak źle? Prze- cież ładnie pachnie. — Sam zobacz, stary — odparł mężczyzna cofając ramię i spiesząc do wyjścia. Lukę podszedł bliżej i zobaczył. Teraz było to widać. W kotle zupy siedział czy też kucał Marsjanin i co kilka sekund pochylał się, wsadzając do niej strasznie długi, zielonkawy język. Potem wciągnął język z powrotem i udawał, że pluje do zupy, wydając przy tym obrzydli- wy i napawający obrzydzeniem odgłos. Grubas z cho- chlą w ręku nie zwracał na to uwagi i nabierał zupę wprost przez Marsjanina. Niektórzy ludzie w ogonku — ci, co byli już tutaj uprzednio, podejrzewał Lukę — też nie zwracali uwagi albo podchodzili z odwróconym przezornie wzrokiem. Lukę patrzył jeszcze przez minutę, a potem wyszedł. Nie dołączył do kolejki. Doskonale wiedział, że obecność Marsjanina w kotle nie miała żadnego wpły- wu na zupę. To nie robiło różnicy, nie był jeszcze aż tak głodny, i nie będzie, dopóki nie skończą się pie- niądze. Znalazł mały bar, wolny od klientów, i przynajmniej na razie wolny szczęśliwie od Marsjan. Zjadł kanapkę z hamburgerem, po czym zamówił jeszcze jedną ka- napkę oraz filiżankę kawy. Skończył drugą kanapkę i zaczął właśnie pić kawę, kiedy odezwał się bufetowy, wysoki, jasnowłosy mło- dzieniec w wieku około dziewiętnastu lat: — Podgrzeję |ą panu. — Wstawił filiżankę do ekspresu, napełnił ją i przyniósł z powrotem. — Dzięki — powiedział Lukę. — Zjesz pan kawałek ciasta? — Hmm... dziękuję, nie. — Z jagodami. Na koszt firmy. — W tej cenie, pewnie — odrzekł Lukę. — Ale co się stało? — Szef zamyka budę dziś wieczór. Mamy więcej ciasta, niż go sprzedamy przez cały dzień. A więc, dlaczego nie? Postawił przed Luke'iem ciasto i widelec. — Dzięki — rzekł Lukę. — Tak marnie idzie interes? — Brachu, jest strasznie — odparł kelner. 2 Brachu, było strasznie. Nigdzie tak źle, jak pod względem przestępczości i poszanowania prawa. W pierwszej chwili mógłbyś powiedzieć, że jeśli źle się sprawy miały dla glin, to miały się dobrze dla oszustów albo odwrotnie, ale to nie działało w ogóle w ten sposób. Sprawy miały się źle dla stróżów prawa i porządku, ponieważ liczba przestępstw w afekcie oraz aktów przemocy bardzo wzrosła. Nerwy ludzi były już napięte do ostatnich granic. Skoro żadnego pożytku nie dawało ani atakowanie Marsjan, ani kłócenie się z nimi — czy choćby próby atakowania albo kłócenia się — ludzie walczyli i kłócili się między sobą. Na ulicach i w do- mach bito się o byle grosz. Życie ludzkie — nie chodzi o zabójstwa z premedytacją, tylko popełnione w przy- stępie gniewu lub chwilowej niepoczytalności — nie było warte grosza Tak, policja nie narzekała na brak pracy, a zwłaszcza na luzy w aresztach. O ile gliny były przepracowane, o tyle zawodowi kryminalności narzekali na brak pracy i głód. Liczba przestępstw z chęci zysku, czy to kradzież, czy napadów rabunkowych — przestępstwa umyślne — zmalała, bar- dzo zmalała. Takie plotki rozpowszechniali Marsjanie. Weźmy jako pierwszy z brzegu, choć typowy, przy- kład tego, co spotkało Alfa Billingsa, londyńskiego kieszonkowca, w tym samym czasie, gdy Lukę Devereaux jadł lunch w Long Beach. Pozwólmy Alfo- wi opowiedzieć to własnymi słowami. Twoja kolej, Alf. — No to, panie starszy, uważasz, pan, jestem świeży po miechu za kwiatkami. Wyskakuję ze żłobka, gdzie zrzuciłem się z resztówki na utrwalacz. Golec ze mnie, psiajucha. A tu pcha się ten jeleń z nadzieniem i się prosi, żeby go pogłaskać. Kikuję — żadnego anioła w garnku ani smutasa w pilśni. Siedzi na gablo- cie jakiś zieleniak, ale skąd miałem wiedzieć, że to rzep? Muszę iść na fizyk, bo nie będzie gdzie zawinąć glo- busa. No to podchodzę bliżej i biorę go na widelec, żeby... Zaczekaj, Alf. Może lepiej pozwól opowiedzieć mnie, co się stało, moimi słowami. Oto mały Alf Billings, świeżo po zwolnieniu z mie- sięcznej odsiadki w więzieniu, wychodził z pubu, gdzie wydał ostatnie drobne na kufel piwa. A więc, kiedy ujrzał na ulicy bogato wyglądającego jegomościa, po- stanowił go okraść. Nikt w zasięgu wzroku nie przy- pominał policjanta ani tajniaka. Prawda, na dachu zaparkowanego nie opodal samochodu siedział Mar- sjanin, lecz Alf nie wiedział jeszcze zbyt dużo o Mar- sjanach. W każdym razie nie miał pena przy duszy; musiał ryzykować, bo inaczej nie byłoby go stać na miejsce do spania tej nocy. A więc zderzył się z nim i go okradł. To właśnie opowiedział wam Alf, uważałem jednak, że lepiej to powtórzyć. I kontynuować od tego miejsca: Nagle Marsjanin pojawił się na chodniku obok Alfa. wskazując na portfel w jego dłoni i śpiewając radośnie: a te, a fe, a fe, a fe, a fe, patrzcie, kto to obrabia frajera! — Zamknij się, ty świnio — warknął Alf, chowając portfel z publicznego widoku i wpychając go do kie- szeni, a potem odwrócił się, żeby dać nogę. Ale Marsjanin się nie zamknął. Dotrzymywał kroku biednemu Alfowi i kontynuował rozkoszne pienia. Spojrzeniem przez ramię Alf zobaczył, że jego ofiara zawraca, maca tylną kieszeń spodni i rusza w pościg za nim i jego małym towarzyszem. Alf uciekł. Za najbliższy róg ulicy i prosto w objęcia na niebiesko odzianego bobby'iego. Rozumiecie, co mam na myśli. To nie znaczy, że Marsjanie byli przeciwni narusza- niu prawa albo przestępcom, chyba że w tym sensie, iż byli przeciwni wszystkim i wszystkiemu. Uwielbiali kłopoty i przyłapanie kogoś, albo na planowaniu prze- stępstwa, albo na jego dokonywaniu, dawało im po temu piękną okazję. Kiedy jednak przestępca został już schwytany, odzna- czali się podobną pracowitością w nękaniu policji. W czasie rozpraw doprowadzali sędziów, adwokatów i prokuratorów, świadków i przysięgłych do takiego roztroju nerwowego, że więcej procesów kończyło się unieważnieniem niż wyrokiem. Z Marsjanami w salach sądowych Temida musiała być tyleż ślepa, co głucha, żeby ich ignorować. 3 — Cholernie smaczne ciasto — powiedział Lukę, odkładając widelec. — Jeszcze raz dziękuję. — Może jeszcze kawy? — Nie, dziękuję, opiłem się dosyć. — Może jednak coś? Lukę uśmiechnął się szeroko. — Jasne, pracę. Wysoki młodzieniec stał pochylony opierając się rę- kami o kontuar. Nagle wyprostował się. — Zaraz, to jest myśl, brachu. Weźmiesz pan pracę na pół dnia? Od teraz do piątej? Lukę wbił weń wzrok. — Mówisz poważnie? Pewnie, że tak. Lepsze to, niż zmarnować całe popołudnie na poszukiwanie drugiej. — No, to już pan znalazłeś. — Kelner obszedł ladę dookoła i kiedy ukazał się przed Luke'iem, zdjął fartuch. — Powieś pan marynarkę i włóż pan to. — Rzucił fartuch na ladę. — Dobra — odparł Lukę, nie sięgając na razie po fartuch. — Ale co to wszystko znaczy? W czym rzecz? — Wracam na wieś, w tym rzecz — odparł chłopak. I widząc spojrzenie Luke'a wyszczerzył zęby w uśmie- chu. — W porządku. Wszystko panu opwiem. Ale poznajmy się. Jestem Rance Carter. — Wyciągnął dłoń. Lukę odrzekł. — Lukę Devereaux. — I uścisnął mu ją. Rance usiadł na wysokim stołku, o jeden stołek dalej, tak że mogli siedzieć twarzami do siebie. — Nie buja- łem, że ze mnie prowincjał — powiedział. — W każdym razie, byłem nim przed dwoma laty, kiedy przyjechałem do Kalifornii. Tatuś i mamusia mają niedużą farmę — i to dobry kawałek ziemi — pod Hartville, w Missouri. Wówczas nie byłem zadowolony z tamtejszego życia, ale, jak widzę, co się tu teraz wyrabia — i że zostanę bez pracy, Bóg wie jak długo — to ma się rozumieć, że chcę tam wrócić. — Oczy mu błyszczały z podnie- cenia — lub tęsknoty za domem — i z każdym zdaniem jego akcent zbliżał go coraz bardziej do mowy rodzin- nych stron. Lukę skinął głową. — Dobry pomysł. Przynajmniej się najesz. I mniej Marsjan będzie się kręcić na farmie niż w mieście. — Żebyś pan wiedział. Postanowiłem wracać, jak tylko szef oznajmił, że zamyka interes. Im szybciej, tym lepiej, a dziś od rana dostałem takiego cholernego popędu, że pański żart w sprawie pracy podsunął mi myśl. Obiecałem szefowi, że posiedzę w lokalu do piątej — wtedy przychodzi on — i zdaje mi się, że jestem za uczciwy, cholera, żeby tak po prostu trzasnąć drzwiami i wystawić go do wiatru. Nic się chyba nie stanie, jeśli pozwolę panu zająć się tym wszystkim w moim zastępstwie. Jak pan uważa? — Chyba nic — odparł Lukę. — Tylko, czy on mi zapłaci? — Ja panu dam. Dostaję dziesięć dolarów na dzień, poza wyżywieniem, i mam zapłacone do wczoraj. Na- leży mi się dziesięć doków za dziś. Wezmę je z kasy i zostawię kartkę, pięć dam panu, a pięć zatrzymam dla siebie. — W porządku — rzekł Lukę. — Załatwione. — Wstał, zdjął marynarkę i powiesił ją na kołku w ścianie. Włożył fartuch, zawiązał tasiemki. Rance założył już marynarkę i stał za ladą przy kasie, wyjmując dwa panknoty pięciodolarowe. — Kaa — lii —foo — rnioo, czy wybaczysz mi... — zaśpiewał wesoło i urwał, najwyraźniej nie znając dal- szego ciągu. — Powrót do domu, Hartville w Missouri! — do- kończył Lukę. Rance rozdziawił usta i spojrzał na niego z podzi- wem. — Hej, chłopie, wymyśliłeś to tak na poczekaniu? — Strzelił z palców. — Zaraz, musisz pan być literatem czy kimś w tym rodzaju. — Zadowolę się kimś w tym rodzaju — odparł Lukę. — Nawiasem mówiąc, nie powinienem dowiedzieć się czegoś o swoich obowiązkach? — Nie potrzeba. Ceny wiszą tam na ścianie. Wszys- tko, czego nie ma na widoku, znajdziesz pan w tej lodówce. Proszę, oto pańskie pięć dolarów, i stokrotne dzięki. — Powodzenia — rzekł Lukę. Uścisnęli sobie dłonie i Rance wyszedł śpiewając ze szczęścia: — Kaa — lii — foo — rnioo, czy wybaczysz mi — Hartville w Missouri... Lukę spędził dziesięć minut na zapoznawaniu się z zawartością lodówki i cenami na ścianie. Najtrudniej- szymi daniami, jakie musiałby przyrządzić, wydawały się jajka na szynce. On zaś je robił dość często dla siebie w domu. Pisarze — kawalerowie, którzy nie lubią sobie przerywać, żeby wyjść coś zjeść, stają się całkiem dobrymi kucharzami potraw przyrządzanych na poczekaniu. Tak, praca wydawała się prosta i zaświtała mu na- dzieja, że właściciel zmieni zdanie w sprawie zamknięcia interesu. Dziesięć dolarów na dzień plus wyżywienie stanowiło dla niego aż tyle, że dałby z powodzeniem radę przez jakiś czas. I gdy przestanie mu doskwierać bieda, mógłby, nawet zabrać się znowu do pisania, wieczorami. Lecz ruch w interesie, czy raczej jego brak, zdruzgo- tał te nadzieje znacznie wcześniej, niż minęło popo- łudnie. Klienci zjawiali się w tempie około jednego na godzinę i zostawiali w kasie na ogół po pół dolara albo jeszcze mniej. Hamburger i kawa za czterdzieści centów lub kawa z ciastkiem za trzydzieści pięć. Jakiś hazardzista podniósł trochę średnią postawiwszy dolara bez pięciu centów na sznycel, było jednak oczywiste, nawet dla takiego antytalentu do interesów jak Lukę, że utarg nie pokrywał ceny żywności powiększonej o koszty handlowe, choć jedynym kosztem handlowym, wchodzącym w grę, była jego płaca. Marsjanie kwimili do baru kilka razy, ale tak się składało, że nie zawitali nigdy wtedy, gdy przy ladzie pożywiał się klient. Zastawszy samego Luke'a, żadnemu nie chciało się wyrządzić jakiejś poważniejszej przy- krości i ani jeden nie zabawił dłużej niż parę minut. Za kwadrans piąta nie czuł się jeszcze głodny, ale uznał, że mógłby zaoszczędzić trochę więcej pieniędzy, robiąc zapasy również na wieczór. Przyrządził kanapkę z szynką i zjadł ją. Zrobił sobie drugą, zawinął ją w papier i włożył do kieszeni marynarki wiszącej na kółku w ścianie. Kiedy ją tam wkładał, jego dłoń natknęła się na złożoną kartkę, ulotkę, którą dostał w południe tego dnia na Pine Avenue. Wracając za kontuar, wziął ulotkę i rozłożył ją, żeby przeczytać przy ostatniej filiżance kawy. POKONAJ DEPRESJĘ, ZDOBĄDŹ NOWĄ PRO- FESJĘ — radziła ulotka, a mniejszymi literami do- dawała niżej: — Zostań doradcą psychologicznym. Ani jeden, ani drugi nagłówek nie był wybity prze- sadnie tłustym drukiem. Krojem czcionki była dzie- sięciopunktowa antykwa z szerokimi marginesami. dawało to ogólny efekt bardzo staroświeckiego i przy- jemnego dla oka pisma jak na ulotkę. — Jesteś inteligentny, masz miłą prezencję, wykształ- cenie — ale nie masz pracy? — zapytywała ulotka. Lukę niemalże kiwnął głową na potwierdzenie, nim zaczął czytać to, co było dalej. Jeśli tak, to stoisz przed wielką szansą dopomożenia ludzkości i samemu sobie, zostając doradcą psycholo- gicznym, by radzić ludziom, jak mają postępować, aby zachowywali spokój i nie tracili zmysłów mimo obecności Marsjan, obojętnie, jak długo pozostaną. Jeśli masz właściwe kwalifikacje, a w szczególności, jeśli posiadłeś gruntową znajomość psychologii, dosłownie parę lekcji — najwyżej dwie lub trzy — wyposażą cię w odpowiednią wiedzę i umiejętność analizowania, abyś mógł dopomóc sobie, a później innym, oprzeć się ukarto- wanemu zamachowi na ludzkie zdrowie psychiczne, doko- nywanemu dzisiaj przez Marsjan. Liczebność klas jest ograniczona do siedmiu osób, aby umożliwić swobodną dyskusję i zadawanie pytań po każ- dych zajęciach. Opłaty są bardzo umiarkowane, pięć dolarów za lekcję. Twoim profesorem będzie niżej podpisany, bakałarz nauk przyrodniczych, Uniwersytet Stanowy w Ohio. 1953; doktor psychologii, Uniwersytet Stanowy w Kali- forni, 1958; przez pięć lat psycholog pracy w Convair Inc., aktywny członek Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego, autor licznych monografii oraz książki (Ty i twoje nerwy), Dutton, 1962. dr Ralph S. Forbes Oraz numer telefonu w Long Beach. Przed złożeniem ulotki na czworo i schowaniem do kieszeni, Lukę przeczytał ją jeszcze raz. To nie wyglą- dało na lipę — jeśli facet zdobył naprawdę takie kwali- fikacje. To również miało sens. Ludziom rzeczywiście będzie potrzebna pomoc, i to szybko; załamywali się nerwowo na prawo lewo. Jeżeli doktor Forbes miał jakąś re- ceptę... Lukę zerknął na zegarek i spostrzegł, że było dziesięć po piątej. Zastanawiał się, jak bardzo szef może się spóźnić i czy nie należałoby po prostu zamknąć drzwi i odejść, kiedy drzwi się otworzyły. Wszedł krępy mężczyzna w średnim wieku i popa- trzył ostrym wzrokiem na Luke'a. — Gdzie Rance? — W drodze powrotnej do Missouri. Pan jest wła- ścicielem? — Tak. Co się stało? Lukę wyjaśnił. Właściciel pokiwał głową i poszedł za kontuar. Otworzył kasę, przeczytał notatkę Rance'a i coś wymamrotał. Przeliczył gotówkę — nie trwało to długo — i wyciągnął pasek papieru z bocznej ścianki kasy, żeby sprawdzić na nim zapis. Wymamrotał coś raz jeszcze i odwrócił się znowu do Luke'a. — To naprawdę aż tak wszawy interes? — zapytał. — A może ściągnąłeś pan kilka dolarów? — Aż tak wszawy — odparł Lukę. — Gdybym utargował choć z dziesięć dolarów, to może by mnie podkusiło. Ale nie w sytuacji, gdy utargowałem niecałe pięć. To mniej niż moja minimalna cena za stanie się oszustem. Właściciel westchnął. — W porządku, wierzę panu. Jadłeś pan obiad? — Jedną kanapkę. Drugą schowałem do kieszeni. — Do diabła, weź pan sobie jeszcze! Żeby starczyło na jutro. Już zamykam — po co tracić cały wieczór? — i zabieram do domu resztę żarcia. Ale jest go więcej niż damy radę z żoną zjeść, zanim się zepsuje. — Dzięki, może faktycznie wezmę. Zrobił sobie jeszcze trzy kanapki na zimno i wycho- dząc zabrał je ze sobą; wybawią go od konieczności wydania nazajutrz pieniędzy na jedzenie. Wróciwszy do swego pokoju, przezornie ukrył kana- pki w najciaśniejszym schowku jednej z walizek, by zabezpieczyć je przed myszami i karaluchami — jeśli w ogóle tu były myszy albo karaluchy; nie spostrzegł jeszcze żadnych, ale wynajął pokój dopiero tego ranka. Wyjął ulotkę z kieszeni i zaczął ją ponownie czytać. Nagle na ramieniu usadowił mu się Marsjanin, czytając ją razem z nim. Marsjanin skończył pierwszy, parsknął śmiechem i zniknął. W tym był sens, w tej ulotce. Przynajmniej było go tyle, że skłonił Luke'a do postawienia pięciu dolarów na lekcję u profesora psychologii. Wyjął portfel i kolej- ny raz przeliczył pieniądze. Sześćdziesiąt jeden dola- rów; o pięć więcej niż zostało mu rano po opłaceniu pokoju za tydzień. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi oko- liczności w barze nie tylko wzbogacił się o te pięć dolarów, ale nie musiał dzisiaj wydać ani centa na jedzenie i nie będzie musiał niczego wydać także jutro. Czemu nie zaryzykować tych pięciu dolarów i nic przekonać się, czy uda mu się je przerobić na źródło stałych dochodów? Do diabła, nawet jeśli mu się nic uda i nie wyciągnie z tego żadnych pieniędzy, może za pięć dolarów zdobyć informację o tym, jak trzymać się w ryzach i panować nad swoimi reakcjami wobec Marsjan. Może dzięki temu zdołałby wkrótce spróbo- wać znowu pisać? Zanim mu nie przejdzie i nie zmieni zdania, poszedł do telefonu w holu zadzwonić pod numer zamieszczony w ulotce. Spokojny, donośny głos w słuchawce utożsamił się z Ralphem Forbesem. Lukę podał swoje nazwisko. — Czytałem pańską ulotkę, doktorze — rzekł — i jestem tym zaintereso- wany. Kiedy pan udziela następnej lekcji i czy są jeszcze wolne miejsca? — Nic miałem na razie zajęć, panie Devereaux. Pier- wszą grupę uruchamiam dziś wieczorem, o siódmej, to znaczy za jakąś godzinę. A drugą jutro o drugiej po południu. W obu grupach zostało jeszcze trochę miejsc; tak się składa, że mam pięć wakatów w każdej grupie, a więc jest wybór. — W takim razie, im szybciej, tym lepiej — odparł Lukę. — Proszę mnie zapisać na dzisiaj. Prowadzi pan te zajęcia u siebie? — Nie, wynająłem w tym celu niedużą salę. Pokój szesnaście w biurowcu Dreagera przy Pine Avenue, na północ od Oceanu Boulevard. Ale jedną chwilkę, nim pan odłoży słuchawkę, czy mógłbym coś wyjaśnić i zadać panu kilka pytań? — Śmiało, doktorze. — Dziękuję. Ufam, że wybaczy mi pan te pytania o pańską przeszłość przed wciągnięciem go na listę. Widzi pan, panie Devereaux, to nie jest żadna... hmm, lipa. Wprawdzie zamierzam na tym zarobić, naturalnie, lecz chciałbym przede wszystkim pomóc ludziom, a pomoc — i to ogromna — będzie potrzebna wielu osobom, więcej, niż sam mógłbym objąć poradnictwem. Oto dlaczego wybrałem tę metodę, działanie poprzez innych. — Rozumiem — odparł Lukę. — Szuka pan ucz- niów do przemienienia w apostołów. Psycholog roześmiał się.— Dowcipnie ujęte. Ale nie przenośmy tej analogii dalej — zapewniam pana, że nie uważam się za Mesjasza. Choć mam w sobie jednak dość pokornej wiary w swój dar pomagania innym, by chcieć starannie dobierać uczniów. Zwłaszcza, kiedy prowadzę niewielkie grupy, pragnę się upewnić, że sku- piam wysiłki na ludziach, którzy... hmm... — Doskonale rozumiem — wtrącił Lukę. — Wal pan z pytaniami. — Czy ma pan wykształcenie uniwersyteckie albo równorzędne? — Przez dwa lata chodziłem do college'u, mogę jed- nak zaręczyć, że moje wykształcenie odpowiada uni- wersyteckiemu — to znaczy, jest ono ogólne. Przez całe życie byłem pożeraczem książek. — A jak długo, jeśli mogę spytać, to już trwa? — Trzydzieści siedem lat. Chwileczkę, to znaczy — ja mam trzydzieści siedem lat. Nie od tak dawna czy- tam, w każdym razie od kilku lat. — Czy dużo pan przeczytał z dziedziny psychologii? — Nic fachowego. Sporo książek popularnonauko- wych, pisanych raczej dla laików. — A kim. jeśli mogę spytać, jest pan z zawodu? — Pisarzem. — No właśnie. Ksiqeek science fiction? Nie jest pan przypadkiem Luke'iem Devercaux'.' Lukę poczuł miłe ciepło w duszy, które zawsze od- czuwa pisarz, kiedy jego nazwisko zostaje rozpoznane. — Tak — odrzekł. — Nie powie mi pan chyba, że czyta science fiction? — Ależ tak, i bardzo ją lubię. Przynajmniej dwa tygodnie temu ją lubiłem. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś w tej chwili był w nastroju do czytania o przyby- szach z innej planety. Dochodzę do wniosku, że musia- ło nastąpić bardzo ostre załamanie rynku science fiction. Czy to dlatego szuka pan nowego... hmm, zawodu? — Obawiam się, że jeszcze przed nadejściem Marsjan przechodziłem najgłębszy kryzys w swej karierze pisar- skiej, a więc nie mogę tego wszystkiego zwalać na nich. Choć. co prawda, nie pomogli, ma się rozumieć. A to, co pan powiedział o rynku science fiction, można powtórzyć jeszcze raz i to o wiele dobitniej. Nie ma już takiego rynku w ogóle i nie będzie go przez całe lata po odejściu Marsjan — jeśli kiedykolwiek pójdą sobie. — Rozumiem. No cóż, panie Devereaux, przykro mi że ma pan pecha ze swoim pisarstwem; aczkolwiek nie muszę dodawać, że będzie mi bardzo miło powitać pana w jednej z moich grup. Gdyby wymienił pan również swoje imię, kiedy się pan przedstawił kilka minut temu, proszę mi wierzyć, że moje pytania byłyby zbędne. No to spotykamy się dziś wieczorem o siódmej? — Tak jest. Może pytania psychologa były zbędne. Lukę jednak cieszył się, że Forbes je zadał. Miał teraz pewność,że to nie była lipa, że facet jest bezwzględnie tym, za kogo się podaje. Oraz że te pięć dolarów, które niebawem wyda. mogą stać się najlepszą inwestycją w jego życiu. Nabrał teraz przekonania, że zdobędzie nowy zawód i to zawód ważny. Czuł, że powinien przejść cały kurs i wziąć tyle lekcji, ile Forbes uzna za potrzebne dla niego, nawet gdyby miało ich być więcej niż dwie albo trzy, o których wspomniała ulotka. Jeśli pieniądze skończą mu się wcześniej, Forbes niewątpliwie zgodzi się — znając go już z imienia i podziwiając jako pisarza — udzielić kilku ostatnich lekcji na kredyt i pozwoli zapłacić sobie za nie dopiero wtedy, gdy Lukę zacznie zarabiać pieniądze pomagając innym. Między lekcjami natomiast będzie spędzał czas w bibliotece publicznej albo na czytaniu książek, które z niej pożyczy do domu, nie na samym czytaniu, lecz właściwie na przestudiowaniu wszystkich pozycji z dzie- dziny psychologii, które mu wpadną w ręce. Potrafił czytać szybko i miał niezłą pamięć, a skoro już zajął się tą sprawą, mógłby równie dobrze iść na całość i przeistoczyć się w prawdziwego psychologa, jeżeli było to możliwe bez doktoratu. Chociaż, kto wie, może któregoś dnia... a dlaczego nie? Jeśli rzeczywiście skoń- czył się jako pisarz, może taktycznie najlepiej zrobi. jeśli podejmie się trudnego przedsięwzięcia — bez względu na to, jak trudnego z początku — aby mocno stanąć na nogach w innym znaczącym zawodzie? Był jeszcze całkiem młody, do cholery. Wziął szybki prysznic i ogolił się, zacinając lekko, gdy podczas ruchu jego ręki zabrzmiało mu w uchu głośne „pluj"; chwilę wcześniej nie było tam żadnego Marsjanina. Nie było to jednak głębokie skaleczenie i sztyfcik do tamowania krwi załatwił sprawę w kilka chwil. Ciekawiło go, czy nawet psycholog mógł kiedy- kolwick uodpornić się skutecznie na podobne rzeczy i unikać reakcji powodujących skaleczenie? No cóż, Forbes będzie znał odpowiedź na to pytanie. Gdyby zaś nie było lepszego wyjścia, rozwiążę tę kwestię ele- ktryczna maszynka do golenia. Kupi sobie taką, jak tylko będzie miał za co. Wrażenie wywołane swoim nazwiskiem, chciał wzmocnić wyglądem zewnętrznym, założył więc najlepszy garnitur — z brązowej gabardyny — czystą białą koszulę, zawahał się nad wyborem kra- wata, wzorzysty czy bardziej konserwatywny — niebie- ski, i zdecydował się na niebieski. Wyszedł pogwizdując. Kroczył żwawo, czuł, Że znaj- dzie się w punkcie zwrotnym swojego życia, na progu nowych i lepszych czasów. Windy w Dreager Building nie działały, ale Lukę nie zniechęcił się tym, że musi wejść na szóste piętro; przeciwnie, dodało mu to jeszcze animuszu. Kiedy otworzył drzwi do pokoju sześćset czternaście, wstał zza biurka wysoki, szczupły mężczyzna w grubych okularach, ubrany w ciemnoszary garnitur, i podszedł do Luke'a, by wymienić z nim uścisk dłoni. — Lukę Devereaux? — zapytał. — We własnej osobie, doktorze Forbes. Ale jak mnie pan poznał? Forbes uśmiechnął się. — Częściowo poprzez eli- minację — wszyscy, którzy się zapisali, już się tu zja- wili, prócz pana i jeszcze jednej osoby. A częściowo dlatego, że widziałem pańskie zdjęcie na obwolucie książki. Lukę odwrócił się i zobaczył, że w biurze było już czworo innych, siedzących w wygodnych fotelach. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Wszyscy byli elegan- cko ubrani i wyglądali na ludzi inteligentnych i sympa- tycznych. Był także jeden Marsjanin siedzący po ture- cku na brzegu biurka Forbesa. Nic nie robił, choć wyglądał w tym momencie na bardzo znudzonego. For- bes poznał Luke'a kolejno ze wszystkimi — z wyjąt- kiem Marsjanina. Mężczyźni nazywali się Kendall i Brent; kobiety przedstawiły się jako panna Kowalski i pani Johnston. — Poznałbym pana również z naszym przyjacielem z Marsa, gdyby miał jakieś imię — powiedział ze śmie- chem Forbes. — Ale oni zapewniają nas, że nie noszą imion. — Odp...... się, Johnny — rzekł Marsjanin. Lukę wybrał jeden z wolnych foteli, a Forbes powró- cił na swoje krzesło obrotowe za biurkiem. Zerknął na zegarek. — Punkt siódma — powiedział. — Wydaje mi się, że powinniśmy jednak poczekać kilka minut na przybycie naszego ostatniego słuchacza. Czy pań- stwo się zgadzają? Skinęli na potwierdzenie, a panna Kowalski zapytała: — Chciałby pan zainkasować od nas teraz, kiedy czekamy? Pięć banknotów pięciodolarowych, łącznie z ban- knotem Luke'a, powędrowało na biurko Forbesa. For- bes pozostawił je tam, leżące na widoku. — Dziękuję, państwu — powiedział. — Niech one sobie tu leżą. Jeśli ktoś z państwa nie będzie zadowolony z lekcji, może zabrać swoje pieniądze. Och, a oto i nasz ostatni słuchacz. Panie Graham? Forbes uścisnął dłoń przybyszowi, łysemu mężczyźnie około czterdziestki, który wydawał się Luke'owi dziwnie znajomy — chociaż Lukę nie mógł sobie skoja- rzyć nazwiska i nie pamiętał, gdzie widział tego czło- wieka — a potem przedstawił go wszystkim słucha- czom. Graham spostrzegł kupkę banknotów na biurku i dołożył do niej pięć dolarów, a następnie zajął wolne miejsce obok Luke'a. W czasie gdy Forbes rozkładał na biurku swoje notatki, Graham pochylił się w stronę Luke'a i szepnął: — Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? — Musieliśmy się już spotkać — odparł Lukę. — Mam to samo uczucie. Ale później porozmawiamy. Chwileczkę, sądzę, że... — Proszę o ciszę! Lukę zamilkł i raptownie odchylił się do tyłu. W następnej chwili oblał się lekkim rumieńcem, uświadomił sobie bowiem, że to zawołał Marsjanin, nie Forbes. Marsjanin patrzył na Luke'a z wesołą miną. Forbes uśmiechnął się. — Na początek chciałbym powiedzieć, że nie będziecie państwo w stanie ignoro- wać Marsjan — zwłaszcza kiedy się odezwą albo zrobią coś nieoczekiwanie. Nie zamierzałem jeszcze poruszać tej kwestii, lecz widzę, że będę miał „pomocnika" na dzisiejszym wykładzie, więc może lepiej zacznę od pod- sumowania, do którego zamyślałem doprowadzić stopniowo. Oto i ono: wasze życie, wasze myśli, wasze zdrowie psychiczne — tak samo jak życie, myśli i zdrowie psychiczne ludzi, którym, mam nadzieję, będziecie do- radzać i udzielać lekcji — najmniej ucierpi od Marsjan, jeśli obierzecie drogę pośrednią między próbą całkowi- tego ich ignorowania a pozwalaniem sobie na branie ich zbyt serio. Całkowite ich ignorowanie — albo raczej próba cał- kowitego ich ignorowania, to znaczy po prostu udawa- nie, że ich wśród nas nie ma, gdy nie ulega żadne] wątpliwości, że są — stanowi próbę odrzucenia rzeczy- wistości, mogącą najkrótszą drogą doprowadzić do schizofrenii i paranoi. I odwrotnie, skupianie na nich uwagi, odczuwanie do nich głuchej nienawiści, może w szybkim czasie skończyć się załamaniem nerwowym — albo apopleksją. To ma sens, pomyślał Lukę. We wszystkim niemal najlepszą drogą jest droga pośrednia. Marsjanin na rogu biurka Forbesa ziewnął potężnie. Raptem do pokoju wkwimił jeszcze jeden Marsjanin, lądując na samym środku biurka psychologa. Tak bli- sko nosa Forbesa, że ten odruchowo czknął. Potem uśmiechnął się do klasy ponad głową Marsjanina. Następnie skierował wzrok w dół, by popatrzeć na swoje notatki; nowy Marsjanin usiadł na nich. Forbes sięgnął ręką przez Marsjanina i odsunął je na bok, Marsjanin przemieścił się wraz z nimi. Forbes westchnął i podniósł wzrok na klasę. — No trudno, wygląda na to, że będę musiał mówić nie korzystając z notatek. Oni mają bardzo dziecinne po- czucie humoru. Przechylił się na bok, by lepiej widzieć zza głowy Marsjanina, który siedział tuż przed nim. Marsjanin również się przechylił. Forbes wyprostował się, co tez uczynił Marsjanin. — Ich poczucie humoru jest bardzo dziecinne — powtórzył Forbes. — Co mi przypomina, by powiedzieć państwu, że to właśnie dzięki studiom nad dziećmi i ich reakcją na Marsjan slormułowałem większość moich teorii. Wszyscy z państwa niewątpliwie zauważyli, że po upływie kilku godzin, po tym jak nowość spowszednie- je, dzieci przyzwyczają się do Marsjan dużo łatwiej i chętniej niż dorośli. Zwl ..szcza dzieci poniżej piątego roku życia. Sam mam dwoje dzieci i ... — Troje, Johnny — odezwał się Marsjanin z rogu biurka. — Czytałem tę ugodę, za którą dałeś pewnej damulce w Gardenie dwa tysiące dolarów, żeby nie wnosiła pozwu o ojcostwo. Forbes zaczerwienił się. — Mam dwoje dzieci w domu — rzekł z naciskiem — oraz... — Oraz żonę alkoholiczkę — dodał Marsjanin. — Nie zapomninaj o żonie. Forbes odczekał kilka chwil z zamkniętymi oczyma, jakby liczył w myślach. — Systemy nerwowe dzieci — kontynuował — jak to wyjaśniłem w Tobie i twoich nerwach, mojej popu- larnej książce na temat... — Nie tak cholernie popularnej, Johnny. Twoja deklaracja podatkowa wspomina o niecałym tysiącu egzemplarzy. — Miałem na myśli to, że była napisana stylem popularnym. — No to dlaczego się nie sprzedawała? — Bo jej ludzie nie kupowali! — warknął Forbes i uśmiechnął się do klasy. — Proszę mi wybaczyć. Nie powinienem dać się wciągnąć w bezsensowny spór. Kiedy zadają głupie pytania, nie odpowiadajcie na nie. Marsjanin siedzący na notatkach Forbesa przeniósł się raptem na jego głowę, majtając mu nogami przed twarzą i kołysząc nimi w taki sposób, że na przemian otwierał i zamykał Forbesowi pole widzenia. Forbes zerknął na notatki, teraz widocznie dla niego — co pewien czas. — Hmm... widzę, że mam tutaj zapisek, by państwu przypomnieć — i lepiej zrobię to od razu, póki go mogę przeczytać — że w postępowa- niu z ludźmi, którym będziecie pomagać, musicie być bezwzględnie prawdomówni... — A ty dlaczego nie byłeś, Johnny? — zapytał drugi Marsjanin. — ...oraz powstrzymywać się od gołosłownych twier- dzeń na swój temat... — Takich, jakie zamieściłeś w swojej ulotce, Johnny? Zapomniawszy dodać, że ani jedna z twoich monografii nie była nigdy opublikowana? Twarz Forbersa niczym rak poczerwieniała za waha- dłem z zielonych nóg. Podniósł się z wolna do pozycji stojącej, zaciskając mocno dłonie na krawędzi biurka. — Ja... hmm... — Albo, dlaczego im nie powiedziałeś, Johnny, że w Convair byłeś tylko asystentem psychologa, ani czemu cię wylali? — Marsjanin „biurkowy" wetknął kciuki do uszu, pomachał palcami oraz bardzo głośno i soczyście prychnął. Forbes z wysiłkiem odwrócił się ku niemu. A potem zawył z bólu, gdy jego pięść przeniknąwszy przez Mar- sjanina uderzyła i strąciła na podłogę ciężką, mosiężną lampę, którą tamten zasłaniał. Forbes cofnął skaleczoną dłoń i wpatrywał się w nią poprzez wahadło z nóg drugiego Marsjanina. Nagle obaj Marsjanie zniknęli. Forbes powoli usiadł z twarzą obecnie koloru bia- łego, który zastąpił czerwony, i popatrzył tępym wzro- kiem na sześcioro ludzi znajdujących się w jego biurze. jak gdyby zastanawiając się, co oni tutaj robią. Ma- chnął ręką przed twarzą, jakby odganiając coś, czego już tam nie było, kiedy zaś jeszcze było, nie dawało się odgonić. — W postępowaniu z Marsjanami należy przede wszystkim pamię... — przemówił urywając w pół słowa. Po czym położył głowę w ramionach na biurku i za- czął cicho szlochać. Kobieta, która przedstawiła się jako pani Johnston, siedziała najbliżej biurka. Wstała, pochyliła się do przo- du i położyła dłoń na ramieniu psychologa. — Panie Forbes — powiedziała. — Panie Forbes. Co z panem? Odpowiedzi nie było, poza tym, że szlochanie powoli ucichło. Inni również podnieśli się z foteli. Pani Johnston obróciła się do nich: — Wydaje mi się, że najlepiej zostawmy go samego — rzekła. — I zdaje się, że... — podniosła sześć pięciodolarówek — ... że odzyskaliśmy je z powrotem. — Jeden banknot wzięła dla siebie, pozostałe zaś rozdała. Wyszli po cichu, niektórzy stą- pając na palcach. Z wyjątkiem Luke'a i pana Greshama, który zajmo- wał fotel obok niego. — Zostańmy — zaproponował Gresham. — Jemu może być potrzebna pomoc. — I Lukę skinął na zgodę. Po wyjściu wszystkich, unieśli z biurka głową. For- besa i przytrzymali go wyprostowanego na krześle. Oczy miał otwarte, ale patrzył na nich bezmyślnie. — Szok — stwierdził Gresham. — Może z tego wyjść i będzie zdrów. Chociaż... —jeco głos zdradzał powątpiewanie. — Chyba lepiej wezwać facetów z do- mów bez klamek? Lukę przyjrzał się zranionej dłoni Forbesa. — Zła- mana — stwierdził — pomoc będzie mu potrzebna ze względu na nią, tak czy owak. Zadzwońmy po le- karza. Jeśli do tego czasu nie wyjdzie z szoku, niech lekarz przyjmie odpowiedzialność za wezwanie tamtych i odwiezienie go. — Dobry pomysł. Ale może nie będziemy musieli dzwonić. Obok jest gabinet lekarski. Zauważyłem go, kiedy szedłem tutaj, i światło się paliło. Pewnie ma popołudniowy dyżur albo się zasiedział do późna. Lekarz zasiedział się do późna i właśnie wychodził, kiedy go złapali. Przyprowadzili go do pokoju Forbesa, wyjaśnili, co się stało, oznajmili, że teraz on przejmuje odpowiedzialność, a potem wyszli. Idąc na dół po schodach Lukę rzekł: — To był niezły gość, dopóki się trzymał. — I miał niezłą myśl, dopóki ona się trzymała. — Tak — odparł Lukę. — Ja też się czuję gorzej niż źle. Słuchaj pan, mieliśmy się zastanowić, jak i gdzie poznaliśmy się albo widzieliśmy jeden drugiego. Przy- pomniałeś pan sobie? — Czy to nie było w Paramount? Pracowałem tam przez sześć lat, dopóki nie zwinęli interesu przed dwo- ma tygodniami. — Zgadza się — odparł Lukę. — Zajmowałeś się pan ciągłością scenopisu. Spędziłem kilka tygodni w Paramount parę lat temu, nad scenariuszami. Szło mi nieszczególnie i rzuciłem to. Cały mój talent przeja- .wia się w słowie pisanym, nie w scnariuszach filmo- wych. — No, tośmy doszli. A więc, Devereaux...? — Dla ciebie. Lukę. Tobie na imię Steve, prawda? — Jakbyś zgadł. Lukę. Ja również czuję się gorzej niż podle. I wiem już, jak wydać te pięć dolarów, które właśnie odzyskałem. Masz jakiś pomysł w sprawie swoich? — Ten sam, co ty. Po zakupach idziemy do mnie, czy do ciebie? Wymienili opinie na temat swoich pokoi i zdecydo- wali, że do Luke'a; Steve Gresham zatrzymał się u siostry i jej męża; były tam dzieci i inne niedogodno- ści; tak więc pokój Luke'a będzie najlepszy. Topili swoje smutki drink za drinkiem. Okazało się, że Lukę miał większą pojemność. Krótko po północy Gresham padł jak kłoda; Lukę funkcjonował nadal, może tylko z lekkim brakiem koordynacji w ruchach. Próbował, ale nie udało mu się obudzić Greshama, wobec tego ze smutkiem nalał sobie jeszcze jednego drinka i usiadł ze szklanką w ręku, by pić i myśleć, zamiast tego, by pić i rozmawiać. Ale wolał raczej rozmawiać, niż myśleć, i niemalże — choć niezupełnie — zapragnął, by pojawił się Marsjanin. Lecz żaden się nie pojawił. Poza tym, nie był jeszcze dość szalony ani dość pijany, by rozmawiać sam ze sobą. — Na razie, bądź co bądź — powiedział gromko, a dźwięk jego głosu tak go przeraził, że ponownie zamilkł. Biedny Forbes, pomyślał. Uciekli z Greshamem, powinni byli zostać u Forbesa i dołożyć wszelkich starań, aby mu pomóc, przynajmniej dopóki nie doszli- by do wniosku, że to nie ma sensu. Nie zaczekali nawet na diagnozę lekarską. Czy ten lekarz wyciągnął Forbesa z szoku, czy też wezwał facetów z domu bez klamek? Mógł do niego zadzwonić i spytać, jak się to skoń- czyło. Tylko że nie pamiętał nazwiska lekarza, jeśli je w ogóle usłyszał. Mógł zadzwonić do Miejskiego Szpitala dla Umysło- wo Chorych w Long Beach i dowiedzieć się, czy przy- wieziono tam Forbesa. A jakby poprosił do telefonu Margie, to mógłby uzyskać od niej więcej wiadomości o stanie Forbesa niż od telefonistki. Ale on nie chciał rozmawiać z Margie. Owszem, chciał. Nie, nie chciał; ona się z nim rozwiodła i do diabła z nią. Do diabła z babami. Wyszedł do holu i skierował się w stronę telefonu, trochę się tylko zataczając. Musiał za to przymknąć jedno oko; pierwszy raz, aby odczytać drobny druk w książce telefonicznej; drugi raz, aby wybrać numer. Zapytał o Margie. — Jak nazwisko, proszę? — Ufm... — Przez straszną sekundę nie mógł sobie przypomnieć panieńskiego nazwiska Margie. Wreszcie sobie przypomniał, zdecydował jednak, że Margie mo- gła nie zdecydować się na ponowne jego używanie, zwłaszcza że rozwód nie był dotąd rozstrzygnięty. — Margie Devereaux. Pielęgniarka. — Proszę chwilę zaczekać. A w kilka chwil później, głos Margie: — Halo? — Cześć, Margie. Tu Lukę. Obudziłem cię? — Nie, mam nocny dyżur. Lukę, cieszę się, że dzwonisz. Martwiłam się o ciebie. — Martwiłaś się o mnie? Nic mi me jest. Czemu się martwiłaś? - No wiesz... Marsjanie. Tylu ludzi... No, po prostu się martwiłam? — Myślałaś, że doprowadzili mnie do obłędu, co? Nie martw się, skarbie, nie uda im się dobrać do mnie. Piszę science fiction, pamiętasz? Ja to pisałem, to zna- czy, wymyślałem Marsjan. — Na pewno dobrze się czujesz, Lukę? Piłeś. — Pewnie, że piłem. Ale czuję się dobrze. Co u ciebie? — Jakoś leci. Ale jestem strasznie zapracowana. Ten szpital... no wiesz, to dom wariatów. Nie mogę długo rozmawiać. Potrzebowałeś czegoś? — Niczego nie potrzebuję, skarbie, jakoś leci. — Już muszę kończyć. Chciałabym jednak z tobą pogadać, Lukę. Zadzwonisz jutro po południu? — Jasne, skarbie. O której? — Obojętnie, po południu. Pa, Lukę! — Pa, skarbie! Wrócił do swego drinka, przypominając sobie nagle, że zapomniał spytać Margie o Forbesa. A niech tam, do diabła z Forbesem; to nie ma znaczenia. Czuł się dobrze albo źle; i nic nie można na to poradzić, jeśli źle. Swoją drogą to dziwne, że Margie była taka miła. Zwłaszcza skoro poznała, że pił. Nie miała bzika na punkcie picia — sama piła umiarkowanie, ale zawsze się wściekała na niego, kiedy pozwolił sobie wypić za dużo, tak jak dziś. Musiała rzeczywiście martwić się o niego? Ale dla- czego? I raptem sobie przypomniał. Zawsze podejrzewała, że nie jest zbyt normalny. Próbowała go raz zmusić, aby się poddał badaniom — to była jedna ze spraw, o które toczyli spór. Teraz już oczywiste: gdy tak wielu ludziom odbija szajba, pomyślała, że Lukę mógł pójść na pier- wszy ogień. Do diabła z nią, skoro tak pomyślała. Będzie ostat- nim, do kogo się dobiorą Marsjanie, a nie pierwszym. Zrobił sobie następnego drinka. Nie dlatego, że go naprawdę potrzebował — był już aż nadto wstawiony — ale żeby zrobić na złość Margie i Marsjanom. On im pokaże. Jedno z nich było teraz w pokoju. Jeden Marsjanin, nie jedna Margie. Lukę wycelował w niego drżącym palcem. — Nie uda ci się mnie załatwić — powiedział. — Ja cię wymy- śliłem. — Już jesteś załatwiony, Johnny. Spiłeś się jak bela. Marsjanin z obrzydzeniem przenosił wzrok z Luke'a na Greshama, chrapiącego na łóżku. I musiał dojść do wniosku, że żaden z nich nie był wart nękania, gdyż zniknął. — Sam widzisz. A nie mówiłem? — rzekł Lukę. Pociągnął jeszcze jeden łyk ze szklanki, a potem w samą porę ją odstawił, bo broda opadła mu na piersi i zasnął. I śnił o Margie. Po części śnił o kłóceniu się i biciu z nią, a po części — lecz nawet kiedy Marsjanie kręcili się w pobliżu, sny pozostały jego prywatną sprawą. 4 Żelazna Kurtyna drżała jak listek osiki podczas trzę- sienia Ziemi. Przywódcy Proletariatu odkryli, że mają W kraju opozycję, wśród której nie mogą przeprowadzić Łzystki, której nie mogą nawet zastraszyć. I nie tylko nie mogli obarczyć imperialistów i pod- żegaczy wojennych winą za Marsjan, ale szybko prze- konali się, że Marsajnie są gorsi od imperialistów i podżegaczy wojennych. Nie tylko nie byli marksistami, lecz nie przyznawali się do żadnej filizofii politycznej i naigrywali się iz każdej z nich. Naigrywali się jednakowo ze wszys- tkich ziemskich rządów i ustrojów, nawet wyłącznie teoretycznych. Tak, sami mieli ustrój doskonały, choć nie chcieli odpowiedzieć na pytanie, na czym on polegał — co najwyżej, że to nie nasz interes. , Nie byli misjonarzami i nie mieli ochoty nam poma- gać. Chcieli jedynie wiedzieć o wszystkim, co się działo, oraz nękać i denerwować nas, jak tylko mogli. Za drżącą Kurtyną udawało im się to fantastycznie. W jaki sposób ktokolwiek mógł powiedzieć Wielkie Kłamstwo albo choć kłamstewko w obecności trzech miliardów Marsjan gotowych z rozkoszą je obalić? Oni pokochali propagandę. | I jakżeż chlapali jęzorem. Nikt nie zgadnie, ilu ludzi zostało w trybie doraźnym oskarżonych i skazanych w państwach komunistycznych przez pierwszy, a może i drugi, miesiąc bytności Marsjan. Chłopów, dyrekto- rów fabryk, generałów, członków biur politycznych. Nie było bezpiecznie cokolwiek zrobić lub powiedzieć przy Marsjanach. A zawsze się okazywało, że Marsjanie byli tuż obok. Po jakimś czasie, rzecz jasna, owa faza biegu rzeczy zwolniła tempa. Musiało tak się stać. Nie da się przecież zabić wszystkich — w każdym razie poza murami Kremla — choćby dlatego, że wówczas mogliby wkro- czyć imperialiści i podżegacze wojenni i przejąć władzę. Nie da się nawet zesłać wszystkich na Syberię; Syberia śmiało by ich pomieściła, ale by ich nie udźwignęła. Trzeba było pójść na ustępstwa, trzeba było pozwolić na niewielką różnicę zdań. Należało pomijać drobne odchylenia od linii partyjnej, jeśli w ogóle nie przymy- kać na nie oczu. Już to było czymś okropnym. Ale co gorsza, niemożliwa była propaganda, nawet i propaganda wewnętrzna. Fakty i liczby, w mowie i piśmie, musiały być zgodne z prawdą. Marsjanie roz- koszowali się wynajdywaniem choćby najmniejszych nieścisłości albo przejaskrawień i ich rozpowszechnia- niem. Jak można w takich warunkach sprawować władzę? 5 Jednak imperialiści i podżegacze wojenni mieli swoje problemy. Któż ich nie miał? Weźmy Ralpha Blaise'ego Wendella. Urodzonego na przełomie stulecia i liczącego sobie teraz sześćdziesiąt cztery lata. Wysokiego, choć ostatnio trochę skurczo- nego; szczupłego, z rzednącymi, siwymi włosami i zmę- czonymi, szarymi oczyma. Aczkolwiek w owym czasie nie wydawało się to nieszczęściem, miał to nieszczęście zostać wybranym w roku 1960 na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Teraz, i dopóki listopadowe wybory nie położą temu kresu, był prezydentem kraju obejmującego sto osiem- dziesiąt milionów ludzi — i około sześćdziesiąt milio- nów Marsjan. Teraz — czyli wieczorem jednego z pierwszych dni maja, sześć tygodni po Nadejściu Marsjan — siedział sam w swoim owalnym gabinecie i rozmyślał. Absolutnie sam; nie było nawet Marsjanina. Taka samotność się zdarzała. Kiedy był sam lub wyłącznie ze swoją sekretarką, miał nie gorszą szansę na święty spokój niż inni. Prezydentów i dyktatorów Marsjanie nie odwiedzali częściej niż księgowych i opiekunki do dzieci. Nie mieli szacunku dla osobistości; nie mieli szacunku dla niczego. I właśnie teraz, przynajmniej na razie, był sam. Dzienna norma pracy — wykonana, ale ciężko się ruszyć. Albo brak już sił. Był ledwie żywy ze szczególnego rodzaju zmęczenia, jakie rodzi kombinacja poczucia wielkiej odpowiedzialności z po- czuciem całkowitego braku kompetencji. Znużony nie- powodzeniem. Kolejny raz rozmyślał z goryczą nad sześcioma mi- nionymi tygodniami i zamętem, który powstał. Nad kryzysem, który sprawił, że tak zwany Wielki Kryzys z lat trzydziestych wyglądał jak okres wysokiej ko- niunktury przewyższającej ideały chciwości. Kryzysem, który zaczął się — nie krachem na gieł- dzie, acz ten nastąpił dość szybko raptowną utratą pracy w rozrywce, nie tylko artystów, ale i robotników scenicznych, bileterów i sprzątaczki; wszystkich zatru- dnionych w najpóźniejszym charakterze w sporcie za- wodowym; wszystkich zatrudnionych w jakim bądź charakterze w przemyśle filmowym; wszystkich zatru- dnionych w radiu i telewizji, oprócz techników utrzy- mujących w radiu nadajniki i puszczających stare taśmy i filmy oraz niewielu, bardzo niewielu, spikerów i komentatorów. Przez wszystkich muzyków z orkiestr symfonicznych i zespołów tanecznych. Kłaniają się Cienie Petrillo! Nikt nie miał pojęcia, ile milionów ludzi utrzymało się w taki czy inny sposób bezpośrednio lub pośrednio ze sportu i rozrywki. Dopóki wszyscy równocześnie nie stracili pracy. No i spadek, prawie do zera, wartości akcji prze- mysłu rozrywkowego wywołał krach na giełdzie. I kryzys zrobił się kolosalny, a potem rósł dalej. Pro- dukcja samochodów spadła o 87% w porównaniu do tego samego okresu roku poprzedniego. Ludzie, nawet ci, co nie utracili dotąd pracy, nie kupowali nowych aut. Ludzie siedzieli w domu. Gdzie mieli jeździć? Co prawda niektórzy musieli jeździć do pracy i z powro- tem, ale do tego celu stary samochód nadawał się aż nadto. Kto byłby tak naiwny, by kupować nowy samo- chód w tego typu kryzysie, zwłaszsza wobec rynku używanych samochodów, zapchanego prawie nowymi wozami, które ludzie musieli sprzedawać? Na cud za- krawało nie to, że produkcja samochodów spadła o 87%, ale że w ogóle produkowano jeszcze jakieś nowe samochody. No i w sytuacji, kiedy samochodem jeździło się tylko z konieczności — jazda dla przyjemności przestała już być przyjemna — ucierpiały również szyby naftowe 1 rafinerie. Więcej niż połowa stacji benzynowych była zamknięta. Straty poniosły stal i guma. Więcej bezrobocia. Spadek budownictwa, bo ludzie mieli mniej pieniędzy — i nie stawiali domów. Więcej bezrobocia. A te więzienia! Przepełnione do granic wytrzyma- łości, mimo że prawie kompletnie zanikła zorganizowa- na przestępczość. Ale ciasnota w nich powstała, zanim kryminaliści odkryli, że ich fach przestał już być pra- ktyczny. I co teraz począć z tysiącami ludzi areszto- wanymi codziennie za przestępstwa w afekcie albo z rozpaczy? Co począć z wojskiem, gdy wojna stała się niemo- żliwa — rozpuścić je? I powiększyć bezrobocie o do- datkowe kilka milionów ludzi? Właśnie tego popo- łudnia podpisał ustawę zwalniającą natychmiast ze służby każdego żołnierza i marynarza, który mógł wykazać, że ma stałą pracę albo odpowiedni kapitał dające gwarancję, iż nie stanie się podopiecznym pomo- cy społecznej. Ale śmiesznie mały procent będzie się do tego kwalifikował. Zadłużenie państwa... budżet... programy rozwoju zatrudnienia... wojsko... budżet... zadłużenie państwa... Prezydent Wandell schował głowę w ramionach na biurku i stęknął, czując się bardzo stary i bardzo jało- wy. Z rogu gabinetu doleciało echo stęknięcia, drwiące. — Siemasz, Johnny — powiedział głos. — Znowu w nadgodzinach? Chcesz, by ci pomóc? I śmiech. Szyderczy śmiech. 6 Nie wszystkie interesy szły źle. Weźmy psychiatrów. Szalejących, aby powstrzymać innych od szaleństwa. Weźmy właścicieli zakładów pogrzebowych. Przy takiej śmiertelności, spowodowanej mnożeniem się licz- by samobójstw, przemocy i napadów apopleksji, wciąż kilkakrotnie większych od normy, u wypełniaczy tru- mien nie było kryzysu. Zbijali majątek mimo rosnącej tendencji do zwykłego zakopywania albo palenia zwłok bez jakiegokolwiek rytuału, który można by nazwać pogrzebem. Marsjanie z wielkim powodzeniem zamie- niali pogrzeby w farsę, a w szczególności upodobali so- bie kibicowanie mowom pochwalnym duszpasterzy, ile- kroć zaczynały odbiegać od ścisłego wyliczania cnót nie- boszczyka albo fałszywie tłumaczyć pewne jego ułom- ności. Albo na podstawie wcześniejszych obserwacji, bądź z podsłuchu czy lektury nie znanych listów lub pamiętników Marsjanie, towarzyszący pogrzebom, zaw- sze potrafili dopaść z uciechą każdej nieprawdy w oracji pogrzebowej. Stawało się to wręcz niebezpieczne, nawet gdy kochany zmarły był uznany za wzór wszelkich cnót; zbyt często żałobnicy dowiadywali się o nieboszczyku rzeczy, od których dostawali apopleksji. Drogerie robiły znakomity interes na sprzeda- ży aspiryny, środków uspokajających i koreczków do uszu. Jednak największy rozkwit przeżywał ten przemysł, po którym oczekiwaliście największego rozkwitu — przemysł alkoholowy. Alkohol od niepamiętnych czasów był dla człowieka ulubioną furtką ucieczki przed problemami codzien- nego życia. Obecnie życie codzienne ludzi toczyło się wśród małych, zielonych problemów tysiąc razy gor- szych od tamtych. Teraz człowiek naprawdę miał przed czym uciekać. Największe pijaństwo odbywało się, r/cc/ jasna vv domach. Ale bary były nadal otwarte, zatłoczone po południu, przepełnione wieczorem. Większość miała stłuc/one lustra na ścianach, na skutek rzucania pr/e? ludzi w/ Marsjan szklankami, butelkami, popielniczkami i czym popadnie, lustra zaś nie były wymieniane na nowe, bo byłyby stłuc/one ponownie w identyczny sposób. Bary jednak wciąż (unkcjonowały i ludzie je oblegali. Prawda. Marsjanie obleaali je również, choć Marsjanie nie pili. Właściciele i bywalcy knajp znaleźli częściowe rozwiązanie — poziom hałasu. Szafy grające nastawiało się na cały regulator, a większość knajp miała ich przy- najmniej dwie. W zwiększaniu wrzawy pomacały jeszcze radia. Rozmawiający klienci musieli ryczeć do uszu swoich sąsiadów. Marsjanie tylko przyczyniali się do zwiększenia hała- su, którego poziom robił się już taki, że jakiegokolwiek jego zwiększenie praktycznie było zbyteczne. Jeśli byłeś amatorem picia w samotności — a coraz więcej ludzi zostawało amatorami picia w samotności — w barze miałeś mniejszą niż udzie indziej szansę na to, by paść oliarą Marsjanina. Motiłoby ich być z dzie- sięciu dookoła ciebie, ale jeśli pochyliłeś się nad kon- tuarem ze szklanką w dłoni i zamkniętymi oczyma, uda- wało ci się ich nie widzieć ani nie słyszeć. Kiedy po chwili otworzyłeś oczy i zobaczyłeś ich, to nic nie szko- dziło, albowiem oni naprawdę nie robili wrażenia. Tak, knajpom powodziło się dobrze. 7 Weźmy „Żółtą Latarnię" na Pine Avenuc w Łonu Beach. Knajpa jak knajpa, ale jest w niej Lukę Deve- reaux i największa pora, by wrócić do niego. Ma mu się bowiem przytrafić coś wielkiego. Stoi pochylony nad kontuarem ze szklanką w dłoni. A oczy ma zamknięte, toteż możemy mu się przyjrzeć nie przeszkadzając mu. Poza tym, że sprawia wrażenie chudszego, nie zmienił się za bardzo od czasu, kiedy go ostatnio widzieliśmy, to znaczy siedem tygodni temu. Jest wciąż umyty i gład- ko ogolony. Jego ubrania nadal są porządne i w dobrym stanie, choć garniturowi przydałoby się żelazko, a zmarszczki na kołnierzyku koszuli świadczą, że obec- nie Lukę pierze sam. Ale to sportowa koszula i nie wy- gląda najgorzej. Bądźmy szczerzy; jak dotąd, do dzisiejszej nocy. Lukę miał szczęście. Pod tym względem, że zdołał się utrzy- mać za swoje pierwotne pięćdziesiąt sześć dolarów — uzupełniane od czasu do czasu dobrymi zarobkami — przez siedem tygodni i nie musiał przejść na zasiłek. Jak dotąd. Jutro przechodzi, postanowił. Podjął tę decyzję mając jeszcze sześć dolarów, i bar- dzo mądrze zrobił. Od tamtej nocy, kiedy upili się razem z Greshamem i zadzwonił do Margie, ani razu nie pit sam. Żył jak mnich i harował jak wół, jeślil znala/ł cokolwiek, nad czym mógłby harować. Przez siedem tygodni podtrzymywała go jego duma. Ta sama duma, nawiasem mówiąc, która powstrzymy- wała go od ponownego zadzwonienia do Marcie, tak jak to obiecał jej po pijanemu tamtej nocy. Zamierzał to zrobić, ale Margie miała pracę, on zaś nie chciał ani widzieć się, ani nawet z nią rozmawiać, dopóki również nie będzie miał pracy. Jednakże dzisiejszego wieczora, po dziesiątym kom- pletnie zniechęcającym dniu z kolei — jedenaście dni temu zarobił trzy dolary pomagając mężczyźnie w prze- prowadzce domu pełnego mebli — oraz po zapłaceniu za skromny posiłek z wczorajszych bułeczek i zniechę- cających zimnych parówek na wynos, przeliczył swój topniejący kapitał i okazało się, że jest go równo sześć dolarów, co do centa. I postanowił, że niech to diabli wezmą. Trzeba się będzie poddać i tak czy owak w ciągu kilku dni przejść na zasiłek, chyba że zdarzy się cud, a on nie myślał, że się zdarzy. Gdyby teraz postanowił przejść na zasiłek już od jutra, to po pierwsze zostało mu aku- rat na pożegnalne pijaństwo. Po siedmiu tygodniach to- talnej abstynencji i przy niezbyt pełnym żołądku wystar- czyło sześć dolarów, aby się dobrze upić, nawet gdyby wydał tam jedynie część pieniędzy, a za resztę kupił bu- telkę na wynos. W obu przypadkach obudziłby się z okropnym kacem, ale mając pusty portfel i czyste su- mienie, że przechodzi na zasiłek. Z kacem byłoby to chyba mniej nieprzyjemne niż bez kaca. I tak, doszedłszy do wniosku, że żaden cud się nie zdarzy, poszedł do „Żółtej Latarni", gdzie czekał go cud. Stał przy barze z czwartym drinkiem, naprzeciw sie- bie, i zaciskał na szklance dłoń. Trochę rozczarowany, że trzech pierwszych drinków nie poczuł mocniej. Byh icdnak pieniądze na kilka następnych — w jego kiesze- ni, ma się rozumieć; nie kładzie się pieniędzy na środku kontuaru i stoi przed nimi Z zamkniętymi oczyma. I z tego samego powodu trzyma się dłoń na szklance. Podciągnął z niej kolejnego łyka. Poczuł na ramieniu czyjąś rękę i usłyszał wrzask w uchu: — Lukę! — Wrzask mógł pochodzić od Mar- sianina, ale ręka — nie. Ktoś go tutaj znał, a on chciał się dzisiaj upić sam. Psiakrew. No trudno, trzeba się pozbyić ntruza. Otworzył oczy i odwrócił się. To był Carter Benson, szczerzący zęby jak wariat. Carter Benson, od którego dostał prawo używalności domku w pobliżu Indio, gdzie parę miesięcy temu usiło- wał zacząć pisać tę książkę science liction, której nie napisał i już nie napisze. Carter Benson, miły lacet, ale wyglądaiący równie kwitnąco jak zawsze i pewnie wciąż przy lorsie, diabli go dziś nadali. Kiedy indziei — zgoda, ale tego wieczora Lukę nie pragnął towarzystwa nawet Cartera Bensona. Choćby Carter postawił mu drinka, co niewątpliwie uczyni, jeśli mu się na to pozwoli. Dzisiaj chciał pić w pojedynkę, żeby mogło być mu żal samego siebie za to, co miało stać się jutro. Skinął głową do Cartera i powiedział: — Do re mi la soi la si do — albowiem Carter widział poruszające się usta, ale i tak nie był w stanie usłyszeć ani słowa, a więc czy to nie wszystko jedno, co mówi? I znowu skinął głową, a potem odwrócił się z powrotem do drin- ka i zamknął oczy. Carter nic był głupi; domyśli się, w czym rzecz, i pó|dzie sobie. Miał tyle czasu, żeby połknąć jeszcze jeden haust z drinka i jeszcze raz głęboko westchnąć ze smutkiem nad sobą. A później znowu poczuł dłoń na ramieniu. Przeklęty Carter, czy nic do niego nie dociera? Otworzył oczy. Coś im zasłaniało pole wjdzenia. Coś różowego, a więc nie Marsjanin. Czymkolwiek to było, znajdowało się zbyt blisko jego oczu i powodowało w nich zeza. Cofnął głowę, żeby się przyjrzeć. To był czek. Bardzo znajomy rodzaj czeku, aczkol- wiek od dłuższego czasu nie widział niczego takiego jak to. Wystawiony przez Bernstein Publishers, Inc. — za- równo jego wydawcę, jak i Cartera Bensona. Czterysta szesnaście dolarów i trochę centów. Ale po co, u licha, Carter mu go pokazywał? Aby się pochwalić, że wciąż zarabia pisaniem i potrzebuje pomocy, by to oblać? Niech go diabli, Lukę ponownie zamknął oczy. Kolejne, natarczywsze, klepnięcie w ramię otworzyło je z powrotem. Czek w dalszym ciągu znajdował się na wprost niego. Tym razem zobaczył, że jest wystawiony na Luke'a Dovereaux, nie na Cartera Bensona. Co, u licha? Przecież to on był winien pieniądze Bern- steinowi za wszystkie zaliczki, które dostał, a nie odwrotnie. Wszystko jedno, sięgnął nagle rozedrganymi palcami, wziął czek do ręki i przytrzymał go w odpowiedniej od- ległości od oczu, by mu się dokładnie przyjrzeć. Wyglą- dał na autentyczny, bez dwóch zdań. Szarpnął się do tyłu i upuścił go, gdy przez jego rękę i przez czek śmignął Marsjanin, biegający i ślizga- jący się po kontuarze, jakby to było lodowisko. Ale I.uke spokojnie podniósł czek, nie zdenerwowawszy się nawet, i po raz drugi odwrócił się do Cartera, który wciąż szczerzył zęby w uśmiechu. — Co, u licha? — zapytał, formułując słowa z prze- sadą, żeby tym razem Carter móył czytać z ruchu jego ust. Carter pokazał na bar, uniósł w yórę dwa palce, a potem zapytał otwierając szeroko usta: — Wychodzi- my na zewnątrz? To nie było zaproszenie do bójki, jak to bywało w bardziei szczęśliwych czasach. Owo zdanie miało nowe znaczenie, którego nabrało ze wzulędu na ogłuszający hałas panujący w knajpach w crzi marsjańskicj. Jeśli dwoje ludzi chciało porozmawiać przez parę minut i uniknąć konieczności wydzierania się do siebie albo czytania z waru, wychodziło Irontowymi, bądź tylnymi drzwiami na chodnik albo na ulicę i oddalało się o kilka kroków od lokalu, zabierając drinki ze sobą. Jeśli żaden Marsjanin nie pogonił za nimi ani nie wkwimił nagle między nich, udawało się spokojnie porozmawiać. Ale jeśli Marsjanin ich molestował, wracali z powrotem do szalonego zgiełku i nic nie tracili. Barmani to rozumieli i nie zabraniali klientom wychodzić z drinkami na zew- nątrz; poza tym barmani byli na ouół zbyt zajęci, aby zauważyć cokolwiek. Lukę szybko wsunął czek do kieszeni i odebrał dwa drinki zasygnalizowane palcami Cartcra, a potem naj- dyskretmei jak można wyszedł tylnymi drzwiami na słabo oświetlony zaułek. A szczęście, spotkawszy Luke'a tak mocno i niespodziewanie, dalej yo nie opuszczało — żaden Marsjanin nic i uszył w ślad za nimi. — Carter, tysiączne dzięki. I wybacz, że chciałem, abyś się odchrzanił, rozpoczynałem właśnie pożegnalny och la i w pojedynkę, kiedy... ech, szkoda yadać. Ale za c0 ten czek, u licha? — Czytałeś kiedy książkę Piekło w Eldorado? — Czy ją czytałem? Sam ją napisałem. Ależ ona wyszła dwanaście albo piętnaście lat temu, i to był kiepski western. — Otóż to! Poza tym, że nie kiepski; to był całkiem dobry western, Lukę. — Przecież dawno śladu po niej nie ma. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ją Bernstein wznawia? — Nie Bernstein, nie. To tylko Midyet Books wy- puszcza nową edycję kieszonkową. Rynek westernów przeżywa rozkwit i tamci szaleją za nimi. I dali bardzo ładną zaliczkę na wznowienie tes_>o twojetio starego westernu. Lukę zmarszczył brwi. — Carter, chyba żartujesz? Nie myśl, że zachowuję się tak, jakbym patrzył daro- wanemu koniowi w przysłowie, ale odtąd to czterysta dolarów jest bardzo ładną zaliczką za książkę w wy- daniu kieszonkowym? Nie myśl, że nie są dla mnie fortuną w tym momencie, ale... — Opanui się, chłopie — przerwał mu Carter. — Twoja działka wyniosła trzy tysiące, a to |est cholernie dobrze |ak na wznowienie w edycji kieszonkowej. Byłeś jednak dłużny Bernsteinowi przeszło dwa i pół tysiąca za wszystkie zaliczki, które wziąłeś, i oni to po prostu potrącili. Czek, który masz w kieszeni, to kwota netto, nie jesteś nikomu nic winien. 1 uke gwizdnął cicho. To istotnie zmieniało postać rzeczy. — Bernstein — osobiście Bernie — zadzwonił do mnie w zeszłym tyydniu — ciąiinął Carter. — Poczta zwracała listy wysyłane pod twój stary adres i on nie miał pojęcia, gdzie cię szukać. Powiedziałem mu, że jeśli chce, to może wysłać czek pod mój adres, a ja jakoś cię znajdę. Mówił mi, że... — Jak mnie znalazłeś? — Dowiedziałem się od Margie, że jesteś w Long Beach... zdaje się, że telefonowałoś do niej kilka tygodni temu, ale nie zadzwoniłeś drugi raz i nie zostawiłeś adresu. Przyjeżdżałem tutaj wieczorami i ruszałem na obchód knajp. Wiedziałem, że prędzej czy później wpa- dnę na ciebie. — To cud, że ci się udało — odparł Lukę. — jestem tutaj pierwszy raz od tamtej nocy, gdy dzwoniłem do Margie. I ostatni na... to znaczy, byłbym po raz ostatni na Bóg wie jak długo, gdybyś mnie nie znalazł. Ale opowiadaj dalej, co mówił Bernie. — Kazał ci powtórzyć, żebyś zapomniał o tej książce science liction. Science liction umarła. Ludzie uciekają teraz od tych bzdur o przybyszach z kosmosu. Mają Marsjan na swoich własnych głowach. Ale nadal czytają i jest wielki nawrót ku literaturze sensacyjnej, a jeszcze większy ku westernom. Kazał ci powiedzieć, że jeśli w końcu zacząłeś tę powieść science liction... A propos, zacząłeś? — Nie. — To dobrze. W każdym razie Bernie zachował się ładnie w sprawie tej powieści; powiedział, że ją u ciebie zamówił, i dawał ci na nią zaliczki, i że jeśli coś już napisałeś, to ci zapłaci za każde słowo, obojętnie, ile tego będzie — ale że potem możesz ją podrzeć i wy- rzucić. On jej nie chce widzieć na oczy — chce nato- miast, abyś przestał nad nią pracować. — To proste, zważywszy, że nie miałem nawet na nią pomysłu. Myślę, że raz go miałem, w twojej chacie, a|e mi umknął. Tej nocy, kiedy pojawili się Marsjanie. — Jakie masz teraz plany, Lukę? — Gd jutra przechodzę na ... — Lukę przerwał nagle. Mając w kieszeni czek na ponad czterysta dolarów nie będzie przecież przechodzić na zasiłek. Jakie miał pla- ny? Przy kryzysowej obniżce cen może się utrzymać całe miesiące za tyle pieniędzy. Znowu wypłacalny, mógłby nawet wpaść do Margie. Gdyby mu się chciało. A chciało mu się? — Sam nie wiem — odparł, i była to odpowiedź zarówno na pytanie Cartera, jak i na jego własne. — Otóż ja wiem — rzekł Carter. — Wiem, co zro- bisz, jeśli masz trochę oleju w głowie. Wydaje ci się, że jesteś skończony jako autor, bo nie możesz pisać science liction — i to z tego samego powodu, dla które- go i ty, i wszyscy inni nie chcą jej już czytać. SF umarła. Ale co złego w westernach? Napisałeś kiedyś jeden — a może nie tylko jeden? — Jedną powieść. Kilka nowelek i opowiadań. Tyl- ko że ja... nie lubię westernów. — A lubisz kopać rowy? — No... nie za bardzo. — Spójrz na to. — W dłoni Cartera Bensona znowu pojawił się portfel, wyjął z niego coś i wręczył Lu- ke'owi. Wyglądało na jeszcze jeden czek. To był jeszcze jeden czek. Lukę mógł go ledwie odczytać w nikłym świetle. Jeden tysiąc dolarów, wystawiony na Luke'a Devere- aux. podpisany przez W. B. Morana. gł. księg.; Bern- stein Publishers Inc. iCarter wyciągnął rękę i wziął czek z dłoni Luke'a. — Jeszcze nie twój, chłopcze. Bernie przysłał go do mnie, aby ci go dać jako zaliczkę na następną powieść o Dzi- kim Zachodzie — jeśli zgodzisz się ją napisać. Kazał ci powtórzyć, że jeśli się zgodzisz, i jeśli nie okaże się gorsza od Piekła w Eldorado, to zarobisz na niej co naj- mniei pięć kawałków. — Daj mi go — odparł Lukę. Odebrał czek i wpatry- wał się w niego z miłością. Jego depresja się skończyła. Różne pomysły zaczyna- ły popychać go ku maszynie do pisania. Samotna doli- na u podnóża Gór Skalistych, kowboj w siodle... — Brawo — powiedział Carter. — A teraz pójdzie- my to oblać? — Do diabła, no pewnie... może jednak... zaraz, zaraz! Strasznie się pogniewasz, jeśli zrezygnujemy'' Albo chociaż odłożymy na późniei? — Jak sobie życzysz. Ale co się stało? Palisz się do roboty? — Właśnie. Zapaliłem się i myślę, że powinienem zabrać się do niej, póki nastrój trwa. I jestem trzeźwy, jak dotąd. Nie gniewasz się, co? — Do diabła, jasne, że nie. Rozumiem, i cieszę się, że tak do tego podchodzisz. Nie ma to, jak otworzyć naule nową kartę w swoim życiu. — Carter postawił szklankę na parapecie okiennym i wyciągnął notes i ołówek. — Podaj mi tylko swó| adres i telefon przed odejściem. Lukę podał mu jedno i drugie. Następnie wyciągną) rękę. — Stokrotne dzięki. Nie będziesz musiał pisać do Berniego, Carter. Sam do niego jutro napiszę — i dam mu znać, że western już się zaczął. — Zuch chłopak. Posłuchaj, Margie niepokoi się o ciebie. Domyśliłem się tego ze sposobu, w jaki ze mną rozmawiała. Wymogła na mnie obietnicę, że przekażę jej twój adres, jeśli cię znajdę. Zgadzasz się? — No pewnie, ale nie będziesz musiał tego*robić. Osobiście jutro do niej zadzwonię. — Drugi raz uścisnął rękę Carterowi i pospiesznie odszedł. Czuł się taki radosny i podniecony, że dopiero idąc po schodach na górę do swojego pokoju spostrzegł, że wciąż trzyma w dłoni szklankę whisky z wodą sodową j że choć szedł prędko, niósł ią tak ostrożnie, iż nie wylał ani kropli. Roześmiał się z samego siebie i przystanął na pół- piętrze, żeby dopić. Wszedłszy do pokoju, zdjął marynarkę oraz krawat 1 zakasał rękawy. Położył na stole maszynę do pisania wraz z blokiem papieru i przysunął sobie krzesło. Wkręcił papier do maszyny. Wyłącznie żółty papier. Już postanowił, że na nim sporządzi brudnopis, tak że nic będzie musiał zatrzymywać się, żeby cokolwiek popra- wiać. Jeśli się okaże, że trzeba sięgnąć do źródeł, w jakiejś sprawie, zrobi się to przy opracowywaniu wers|i ostatecznej. Tytuł? Nie potrzebowałeś dobrego tytułu dla wester- nu. Jedynie, żeby zaznaczał akcję i brzmiał jak z Dzi- kiego Zachodu. Coś w stylu Strzałów nad granicę albo Strzałów nad Pecos. Jasne, strzały mogą być, tylko że nie miał ochoty znowu pisać historii znad granicy — Piekło w Eldorado było powieścią znad granicy — a poza tym nie miał pojęcia o krainie Pecos. Najlepiej wziąć coś z Arizony: kręcił się trochę po Arizonie i mógł dużo łatwiej pora dzić sobie z opisami. Jakie rzeki płyną w Arizonie? Hmm, Małe Kolorado, ale ta była za długa. Nazwa, nie rzeka. I Pstrąg, ale Strzały nad Pstrągiem brzmiałyby śmiesznie. Strzały nad Daktylem — jeszcze gorzej. Już miał. Gila. Strzały nad Gilą.To nawet wyglą- dałoby na aliterację dla tych, którzy nie wiedzą, że wy- mawia się to jak „hila", a nie jak „dzila". I nawet jeśli ktoś wymawiałby to prawidłowo, to i tak był to zupeł- nie dobry tytuł. Rozmieścił go wielkimi literami u góry stronicy. Pod nim: Lukę Devers. To było nazwisko, którego używał w Piekło w Eldorado i kilku innych westernacn swego autorstwa, nowelkach i opowiadaniacłi. Dever- eaux wydawało się nieco pretensjonalne jak na operę kowbojską. Bernie chciałby na pewno, żeby je znowu wykorzystał. Jeśli nie, jeśli Berni oceniał, że sława, którą Lukę zdobył na science fietion pod własnym nazwiskiem, utrzymuje się nadal i pomoże w sprzedaży westernów, to wszystko w porządku. Za tysiąc dolarów zaliczki, i cztery tysiące ewentualnego honorarium na dodatek, Bernie mógł sobie użyć nazwiska, jakiego chciał. To było więcej, niż Lukę wyciągał średnio z po- wieści science fietion. Trochę niżej na środku wystukał: Rozdział I, potem zrobił jeszcze kilkuwierszowy odstęp i pchnął wózek w lewo. Był gotów. I postanowił pisać na gorąco, niech akcja, albo choć jej szczegóły, tworzy się sama, w miarę pisania. Tak czy owak, nie ma za wiele rodzajów akcji do westernów. Przyjrzyjmy się: zastosował podstawowy typ akcji, który wykorzystał w jednej ze swych nowelek, w Grzmocie nad prerią. Dwa zwalczające się rancza, jedno prowadzone przez czarny charakter, a drugie — bohatera pozytywnego. I tym razem będzie po jednym ranczo po obu stronach rzeki Gili, co uczyni tytuł dos- konałym. Czarny charakter, rzecz jasna, ma wielkie ranczo i wynajętych rewolwerowców; bohater pozytyw- ny — małe ranczo i może paru kowbojów, którzy re- wolwerowcami nie są. Oraz córkę, ma się rozumieć. Kiedy bierzesz się do czegoś takiego jak powieść, musisz umieścić w niej atrakcyjną babkę. Teraz akcja nabrała rozpędu. Należy często zmieniać punkt widzenia. Na początek punkt widzenia zabijaki, którego wynajął czarny cha- rakter, i który nadciągał właśnie, żeby przyłączyć się do dużego ranczo. Ale zabijaka w głębi duszy jest dobrym człowiekiem i zakocha się w córce dobrego farmera. I przejdzie na drugą stronę, i pospieszy na ratunek dobrej stronie, kiedy się przekona, że... Wypróbowane i niezawodne. Pewniak. Palce Luke'a uniosły się nad klawiaturą, zastukały w klawisz odstępu, by odmierzyć akapit, a potem za- częły pisać: Kiedy Don Marston zbliżył się jeszcze bardziej do po- staci, oczekującej go na szlaku, postać ta przemieniła się w osobnika o groźnym spojrzeniu, w którego dłoniach tkwiła ukośnie strzelba wsparta na łęku siodła... Tam i z powrotem sunął wózek maszyny, najpierw powoli, a potem coraz szybciej i szybciej, w miarę jak Lukę zaczynał się wciągać — wśród stukotu klawiszy, wyłączony ze wszystkiego poza natłokiem słów. Raptem na wózku ukazał się Marsjanin, któryś z tych mniejszych, jadąc na nim okrakiem. — Hejże, ha! — zawołał. — Jupija — ho, Silver! Szybciej, Johnny, szybciej! Lukę wrzasnął. A potem... 8 — Katatonia, panie doktorze? — zapytał prakty- kant. Lekarz pogotowia tarł przez moment zapadły poli- czek, utkwiwszy wzrok w nieruchomej postaci, która leżała na łóżku Luke'a. — Bardzo dziwne — odrzekł. — Chwilowy stan osłupienia katatonicznego, bez wątpienia, ale to tylko taza przejściowa, jak każda taza. — Zwrócił się do gospodyni Luke'a, stojącej w drzwiach pokoju: — Twierdzi pani, że najpierw usłyszała krzyk? — Właśnie. I miałam wrażenie, że to z jego pokoju, więc wyszłam do holu, żeby się przysłuchać, ale tam stukała maszyna do pisania, więc pomyślałam, że u nieuo wszystko w porządku i poszłam do siebie. A potem, jakieś dwie albo trzy minuty później, stłukła się szyba i wtedy otworzyłam drzwi do jego pokoju i weszłam. Patrzę, okno wybite, a on leży z drugiej strony na schodach pożarowych. Miał szczęście, że były schody pożarowe, kiedy się rzucał przez okno. — To dziwne — powiedział lekarz. — Zabierzecie go, co, panie doktorze? Zwłaszcza kiedy tak krwawi. — Zabierzemy, zabierzemy. Ale proszę się nie mar- twić tym krwawieniem. Jest mało groźne. — Chyba nie dla mojej pościeli. A kto zapłaci za to wybite okno? Lekarz westchnął. — To nie należy do moich obo- wiązków, proszę pani. Lepiej jednak zahamować to krwawienie, zanim go weźmiemy. Czy byłaby pani tak uprzejma i zagotowała nam trochę wody? — Już się robi, panie doktorze. Kiedy gospodyni wyszła, praktykant spojrzał na leka- rza ze zdziwieniem. — Pan naprawdę chciał, żeby za- gotowała dla nas wody, czy też... — Oczywiście, że nie, Pete. Chciałem, żeby wsadziła łeb pod kran, ale ona by się na to nie zgodziła. Zawsze proś kobiety, żeby gotowały wodę, jeśli chcesz się ich pozbyć. — Zdaje się, że to działa. Mam mu tutaj, przemyć rany spirytusem, czy od razu go zabieramy? — Pete, przemyj je tutaj, proszę. Chcę się trochę rozejrzeć. Poza tym, jest szansa, że może się ocknąć i zejść z drugiego piętra o własnych siłach. Lekarz podszedł do stołu, na którym znajdowała się maszyna do pisania z wkręconą do niej kartką. Zaczął czytać i zatrzymał się chwilę przy nagłówku. — Lukę Devers — powiedział. — Brzmi dziwnie znajomo, Pete. Gdzie ja ostatnio słyszałem nazwisko Lukę Devers. — Nie mam pojęcia, panie doktorze. — To jest początek jakiegoś westernu. Powieści, rzekłbym, bo zaczyna się od rozdziału pierwszego. Czy- ta się dobrze przez trzy akapity... potem jest to miejsce. gdzie klawisz przebił papier. Rzekłbym, że dotarł tutaj, kiedy coś mu się przydarzyło. Marsjanin, jak nic. — Czy jest jakaś inna przyczyna, dla której ludzie tracą zmysły, doktorze? Lekarz westchnął. — Bywały inne przyczyny. Tera? nic są chyba warte tego, by tracić przez nie zmysły. No cóż, to właśnie wtedy musiał wrzasnąć. A potem... gos- podyni ma rację; napisał jeszcze kilka linijek. Ale po- dejdź no, przeczytaj, co tu napisane. — Za chwilę, panie doktorze. Obmywam już ostat- nią ranę. Po chwili zbliżył się do stołu. — Do tego miejsca trzyma się kupy — powiedział le- karz wskazując palcem. — To tutaj klawisz przebił pa- pier. A później... — JUPIJA HEJ SILVER JUPIJA HO SILVER JUPIJA HEJ JUPIJA HO SILVER JUPIJA HEJ JUPIJA HO SILVER NAPRZÓD JUPIJA SILVER HO NAPRZÓD JUPIJA HEJ SILVER HEJ NAPRZÓD JUPIJA JUPIJA NAPRZÓD NAPRZÓD DO KRAINY MARZEŃ I SNU JUPIJA NAPRZÓD — Przypomina depeszę, którą mógłby wysłać Samot- ny Jeździec do swojego konia. Rozumie pan coś z tego, doktorze? — Nie za bardzo. To się jakoś wiąże z tym, co się z nim stało, ale nie mam pojęcia, jak. No trudno, jestem nowy w tej branży, Pete. Trochę papierkowej roboty, czy od razu znosimy go do karetki? — Przedtem sprawdzimy jego portlel. — Po co? — Jeżeli ma trochę pieniędzy, obojętnie ile, to będzie musiał iść do którejść z prywatnych klinik psychiatry- cznych. Jeśli ma identyfikator: „w razie wypadku za- wiadomić...", to my zawiadamiamy pierwsi; może jego krewni wybulą na prywatną lecznicę i mamy go z gło- wy. U nas panuje taki tłok, że musimy wszystko spraw- dzić, zanim kogoś przyjmiemy. — Ma przy sobie portfel? — Tak, w tylnej kieszeni spodni. Chwileczkę. — Praktykant przekręcił leżącego nieruchomo na łóżku człowieka i wyjął mu z kieszeni portfel. Podniósł go do światła i otworzył. —.Trzy dolary — powiedział. — Czy te złożone papierki to nie czeki? — Być może. — Praktykant wyjął je, rozwinął pier- wszy papierek, a później drugi. Gwizdnął z cicha. — Prawie półtora tysiąca. Jeśli autentyczne... Lekarz spojrzał mu przez ramię. — Autentyczne, najwyżej sfałszowane. To szacowna firma wydawnicza. Zaraz — wystawione na Luke'a Devereaux, Lukę De- vers musi być po prostu pseudonimem literackim, ale dość podobnym i brzmi znajomo. Młody lekarz, wzruszył ramionami. — Mnie się z ni- czym nie kojarzy. Chociaż z drugiej strony, nie czytam dużo beletrystyki. Brak czasu. — Nie to podobieństwo miałem na myśli. Jest taka dziewczyna, pielęgniarka z Miejskiego Szpitala dla Umysłowo Chorych, która rozpuściła wieści wśród le- karzy i psychiatrów w całym Long Beach, żeby dać jej znać, gdyby do któregoś z nich trafił jako pacjent Lukę Devereaux. Sądzę, że to jej były mąż. Ona też ma nazwisko Devereaux, imię wyleciało mi z pamięci. — Szkoda. A więc mamy kogoś, kogo możemy za- wiadomić. Ale co z tymi czekami? Facet jest wypłacal- ny, czy nie? — Mając tysiąc czterysta dolarów? — Na pewno tyle? Czeki są nie podpisane. A on nie jest na razie w stanie niczego podpisać. — Hmm — mruknął lekarz z zadumą. — Wiem, do czego zmierzasz. No cóż, jak już mówiłem, myślę, że w tym przypadku katatonia stanowi fazę przejściową. Lecz gdyby uznano go za umysłowo chorego, czy jego podpis byłby ważny? — Rozumie pan, doktorze? Ale po cóż się tym z góry martwić, najpierw pogadajmy z tą damulką, jego byłą żoną. Coś jej musi leżeć na sercu, może tu chodzi 0 przejęcie odpowiedzialności — a to by nas wybawiło 7 kłopotów? — Niezła myśl. Zdaje się, że na tym piętrze w holu jest telefon. Zostań tu i trzymaj rękę na pulsie, Pete. 1 miej go na oku — w każdej chwili może oprzyto- mnieć. Lekarz wyszedł na korytarz i po pięciu minutach wrócił. — No, to mamy kłopot z głowy — oznajmił. — Sprawę przejmuje ona. Prywatna klinika — na jej koszt, w razie problemów z czekami. Wysyła też po niego prywatny ambulans. Prosi nas tylko o to, żebyś- my poczekali na jego przyjazd. — Dobry interes — odezwał się praktykant, ziewa- jąc. — Ciekawe, co kazało jej podejrzewać, że on może tak skończyć? Zaburzenia psychiki? —Częściowo to. Ale ona przede wszystkim obawiała się, że coś może mu się stać, gdyby przystąpił znowu do pisania — zdaje się, że od nadejścia Marsjan nie napisał ani słowa, ani nawet nie próbował. Powiedziała też, że kiedy naprawdę pogrążał się w narracji i w głę- bokim skupieniu, ciężko, pospiesznie nad nią pracował. zwykle unosił się jak diabli i wpadał w szał z powodu byle czego. Kiedy pisał, musiała zawsze chodzić w domu na palcach oraz... no cóż, rozumiesz, co mam na myśli. — Chyba wielu reaguje podobnie, kiedy chcą się nad czymś mocno skoncentrować. Ciekawe, co mu zrobił Marsjanin dzisiejszej nocy? — Tyle wiem, co ty. Cokolwiek się stało, miało miejsce w gorączce tworzenia; w momencie, kiedy wziął się do pisania powieści. Mimo to jestem ciekaw, co to było. — Czemu nie zapytacie mnie, panowie? Odwrócili się. Lukę Devereaux siedział na brzegu łóżka. Miał na kolanach Marsjanina. — Hmm? — zapytał lekarz niezbyt mądrze. Lukę uśmiechnął się i popatrzył na niego oczyma, które były — albo się przynajmniej wydawały — cał- kowicie spokojne i przytomne. — Powiem wam, co się stało — oznajmił —jeśli was to naprawdę interesuje. Dwa miesiące temu uległem chorobie umysłowej — myślę, że pod wpływem napię- cia, w którym żyłem, usiłując zmusić się do pisania, — nic mi nie wychodziło. Mieszkałem w małym domku na odludziu i zacząłem mieć halucynacje o Marsjanach. Doznawałem ich stale od tej pory. Aż do dzisiaj, kiedy otrząsnąłem się z tego. — Jest pan... jest pan pewny, że to były halucynacje? — zapytał lekarz. Jednocześnie dyskretnie położył dłoń na ramieniu praktykanta. Na, znak aby był cicho. Gdyby pacjent w tym stanie psychicznym spojrzał w dół zbyt raptownie, mógłby na nowo doznać wstrząsu, i to jeszcze gorszego. Ale młody lekarz nie odebrał sygnału. — No to jak — zapytał Luke'a — jak pan nazwie to stworzenie na pańskich kolanach? Lukę spojrzał w dół. Marsjanin spojrzał do góry, pokazał Luke'owi długi żółty język i wciągnął go na powrót z głośnym mlaśnięciem. Potem wystawił go jeszcze raz i potrząsał nim przed nosem Luke'a. Lukę podniósł wzrok i spojrzał ze zdziwieniem na praktykanta. — Na moich kolanach niczego nie ma. Czy pan oszalał? 9 Przypadek Luke'a Devereaux, o którym powstała później monografia pióra dr. Ellicotta H. Snydera — psychiatry i założyciela Fundacji Snydera, zakładu dla obłąkanych, do którego oddano Luke'a — był prawdo- podobnie wyjątkiem. W każdym razie żaden szanowany psychiatra nie potwierdził ani jednego przypadku, aby pacjent, który doskonale widział i słyszał, nie widział ani nie słyszał Marsjan. Oczywiście było bardzo wielu ludzi, którzy cierpieli jednocześnie na ślepotę i głuchotę. Wobec tego, że nie czuło się dotyku Marsjan, nie mieli smaku ani zapachu, tym skądinąd nieszczęśliwym ludziom nie można było przedstawić obiektywnego ani zmysłowego dowodu na ich istnienie i musieli wierzyć na słowo, komunikowane jakim bądź sposobem, że istnieją takie istoty jak Mar- sjanie. A niektórzy z tych ludzi nigdy nie uwierzyli w to do końca; nie można mieć do nich żalu. I były, rzecz jasna, miliony, wiele milionów — zdro- wych i chorych na umyśle uczonych, ateistów i głupców __ uznających fakt ich istnienia, ale odmawiających uznania ich za Marsjan. Najliczniejszą grupę wśród nich stanowiły jednak osoby wierzące w zabobony oraz fanatycy religijni, którzy utrzymywali, że samozwańczy Marsjanie byli w rzeczywistości chochlikami, czarodziejami, czortami, demonami, duszkami, dżinami, elfami, gnomami, kras- nalami lub krasnoludkami; mocami ciemności albo mo- cami zła, siłami nieczystymi; skrzatami, strachami, trol- lami, upiorami, widmami, wróżkami, zjawami i czym tam jeszcze. Na całym świecie w zakonach, sektach i parafiach dokonywały się na tym tle rozłamy. Kościół prezbiter- iański, na przykład, podzielił się na trzy odrębne wyz- nania. Powstał kościół prezbiteriańsko-satanistyczny, który wierzył, że to były diabły z Piekła, wysłane po to, by nas ukarać za grzechy. Utworzył się kościół prezbi- teriańsko-naukowy, który przyznawał, że to byli Mars- janie i że ich inwazja na Ziemię była tak samo aktem Boga — ani bardziej ani mniej — jak wiele trzęsień Ziemi, fal pływowych, pożarów i powodzi, dzięki którym od czasu do czasu doskonalił swoją rękę. Pow- stał wreszcie kościół rewizjonistyczno-prezbiteriański, który zgadzał się z podstawową doktryną Satanistów, ale szedł o krok dalej i uznawał przybyszów również za Marsjan, dzięki prostej rewizji swojego poglądu na temat umiejscowienia Piekła. Niewielki odłam Rewizjo- nistów, nazywający siebie Rewizjonistami, wierzył, że ponieważ Piekło znajduje się na Marsie , to niebo musi być pod wiecznymi obłokami Wenus, naszej siostrzanei planety po przeciwnej stronic. Niemal każde inne wyznanie rozpadło się lub rozpa- dało według podobnych — albo jeszcze bardziej szoku- jących — linii podziału. Dwoma nadzwyczajnymi wy- jątkami były kościół Nauki chrześcijańskiej oraz kościół rzymskokatolicki. Kościół Nauki Chrześcijańskiej utrzymał większość wyznawców — ci zaś, którzy odeszli, woleli raczej przyłączyć się do innych grup, niż utworzyć własny odłam — twierdząc, że najeźdźcy nie byli ani diabłami, ani Marsjanami, tylko widzialnym i słyszalnym owocem ludzkiego grzechu i gdybyśmy nie chcieli wierzyć w ich istnienie, odeszli by sobie. Doktryna — mógłby ktoś zauważyć — nadzwyczaj zbieżna z paranoidalnym uro- jeniem Luke'a Devereaux, prócz tego, że teoria Luke'a się sprawdzała, przynajmniej w stosunku do niego. Kościół rzymskokatolicki podobnie utrzymywał inte- gralność i aż dziewięćdziesiąt procent swoich wyznaw- ców, dzięki zdrowemu rozsądkowi albo, jeśli wolicie, nieomylności papieża. Jego bulla zapowiadała zwołanie specjalnej konferencji katolickich teologów i katolickich naukowców w celu określenia stanowiska Kościoła, i stwierdzała, że do czasu ogłoszenia formalnej decyzn katolicy mogli uważać i tak, i tak. Konferencja Mogunc- ka zebrała się w ciągu miesiąca i wciąż obradowała; skoro warunkiem zakończenia obrad, było podjęcie jednomyślnej decyzji, wyglądało na to, że będą siedzieć bez końca, a w tym czasie zapobiegnie się niebezpie- czeństwu schizmy. Wprawdzie w różnych krajach młode dziewczęta miały boskie — choć może sprzeczne ze sobą — objawienia, co do natury Marsjan oraz ich miejsca i przeznaczenia we Wszechświecie, lecz ani jedno nie było uznane przez Kościół, ani nie pozys- kało więcej niż tylko lokalnych zwolenników. Nawet i to, którego doznała pewna Chilijka mogąca się po- chwalić stygmatami: odciskami małych, sześciopalczas- tych zielonych rączek, na swoich dłoniach. U ludzi skłaniających się raczej ku zabobonom niż religii, liczba hipotez na temat Marsjan była bliska nieskończoności. Tak samo, jak proponowanych metod radzenia sobie z nimi czy też pozbycia się ich przy wy- korzystaniu złych mocy. Poszczególne kościoły przynaj- mniej zgadzały się co do tego, że niezależnie od natury Marsjan, modlitwa do Boga, żeby nas od nich uwolnił, była wskazana. Jednak na fali mody na zabobony znakomicie roz- chodziły się książki o czarach, demonologii oraz czarnej i białej magii. Próbowano wszelkich znanych form cu- dotwórstwa, ciemnych praktyk i zaklęć oraz wynaj- dywano nowe. Między wróżbitami praktykującymi astrologię, nume- rologię i miliardy innych form odgadywania przyszłości — od czytania z kart do studiowania baranich jelit — przepowiadanie dnia i godziny odejścia Marsjan stało się taką obsesją, że bez względu na to, o której godzinie mogli nas oni opuścić, musieli przyznać rację setkom prognostów. I każdy wróżbita, który przepowiedział ich odejście o jakiej bądź godzinie w ciągu kilku dni, mógł zdobyć grono zwolenników, na kilka dni. 10 — Najdziwniejszy przypadek w całej mojej praktyce, pan Devereaux — stwierdził doktor Snyder. Siedział na kosztownym mahoniowym biurku w swym kosztownie urządzonym gabinecie. Niski męż- czyzna o świdrujących oczach w przymilnej twarzy niczym księżyc w pełni. — Ależ dlaczego, panie doktorze? — zapytała Mar- gie Devereaux. Wyglądała bardzo ładnie, siedząc prosto w fotelu stworzonym do tego, by się w nim rozwalać. Wysoka dziewczyna o włosach koloru miodu i niebies- kich oczach. Szczupła, choć uroczo wypełniała sobą pielęgniarski uniform — przyjechała do sanatorium prosto z dyżuru w szpitalu. — Innymi słowy, według pańskiej diagnozy to jest paranoja? — Z histeryczną ślepotą i głuchotą na Marsjan, tak. Nie chcę przez to powiedzieć, że przypadek jest trudny, pani Devereaux. Tylko że pani mąż to pierwszy i jedyny znany mi paranoik, któremu się dziesięć razy lepiej powodzi, który jest dziesięć razy lepiej przystosowany, niż gdyby był zdrów. Ja mu zazdroszczę. Nie mogę się zdecydować na podjęcie próby leczenia go. — Ależ... — Lukę — musiałem go dobrze poznać, by nazywać go po imieniu — przebywa tutaj już od tygodnia. Czuje się absolutnie szczęśliwy — poza tym, że ciągle pyta o panią — i wspaniale pracuje nad powieścią o Dzikim Zachodzie. Osiem do dziesięciu godzin dziennie. Skoń- czył czwarty rozdział; czytałem wszystkie, są znakomite. Tak się składa, że lubię westerny, czytałem kilka tygo- dniowo i dobrze się na tym znam. To nie jest szmira, to świetna literatura dorównująca najlepszym książkom Zane Greya, Luke'a Shorta czy Haycoxa i innych czoło- wych twórców westernów. Udało mi się zdobyć egzem- plarz Piekła w Eldorado, drugiej powieści z Dzikiego Zachodu, którą Lukę napisał przed laty... To było zanim państwo się pobrali? — Dużo wcześniej. — ...i przeczytałem ją. Ta, nad którą teraz pracuje, jest o niebo lepsza. Nie zdziwiłbym się, gdyby znalazła się na szczycie listy bestsellerów albo tak blisko szczytu, jak może znaleźć się western. Bestseller czy nie, bez- względnie powinna stać się klasykiem w swej dziedzinie. Otóż, gdybym go wyleczył z jego obsesji... z jego czysto negatywnej obsesji, że Marsjan nie ma... — Rozumiem, do czego pan zmierza. Nigdy by tej książki nie ukończył... chyba że Marsjanie znowu do- prowadziliby go do obłędu. — I to do tej samej postaci obłędu. Jedna szansa na milion. Czy będzie szczęśliwszy ponownie widząc i sły- sząc Marsjan, i nie mogąc przez nich pisać? — A więc sugeruje pan, żeby go nie leczyć? — Sam już nie wiem. Jestem w kłopocie, łagodnie powiedziawszy, pani Devereaux... to całkowicie niemo- ralne mieć pacjenta, którego można wyleczyć, bez po- dejmownia próby leczenia go. Nie dopuszczałem nigdy do takiej sytuacji i nie powinienem dopuścić do niej teraz. Niemniej jednak... — Dowiadywał się pan o tych czekach? — Owszem. Telefonowałem do jego wydawcy, pana Bernsteina. Czek na niższą sumę, czterysta dolarów, to pieniądze, które jego wydawca był mu winien. Dobrze, aby zechciał czek ten przepisać na nas; można by go zdeponować albo zużyć dla Luke'a w razie czego. Licząc po sto dolarów kosztów tygodniowego pobytu u nas, już ten tylko czek wystarczy za ubiegły tydzień i trzy następne. Ten na wyższą... — A pańskie honorarium, doktorze? — Moje honorarium? Jak mogę żądać honorarium, skoro nawet nie próbuję go leczyć? Ale wracając do drugiego czeku, tysiącdolarowego; to jest zaliczka na powieść o Dzikim Zachodzie.Kiedy wyjaśniłem panu Bernsteinowi wszystkie okoliczności — że Lukę jest zdecydowanie umysłowo chory, ale w dalszym ciągu sprawnie i szybko pracuje nad powieścią — odniósł się do tego sceptycznie; boję się, że nie ufa mojej opinii w kwestiach literackich. Poprosił mnie, abym wypoży- czył od Luke'a maszynopis, zadzwonił do niego jeszcze raz, na jego koszt, i przeczytał mu pierwszy rozdział przez telefon. Uczyniłem to — połączenie musiało kosz- tować dobrze ponad sto dolarów — i był zachwycony. Powiedział, że jeśli reszta jest na takim samym pozio- mie, to książka przyniesie Luke'owi co najmniej dzie- sięć tysięcy dolarów, a możliwe, że wielokrotnie więcej. Mówił, że Lukę mógłby naturalnie podjąć gotówkę i zatrzymać czek jako zaliczkę. I jeśli coś Luke'owi zrobię, co przeszkodziłoby mu w ukończeniu książki, to osobiście przyleci tutaj i mnie zastrzeli. Nie twierdzę, rzecz jasna, że naprawdę miał zamiar to zrobić, a gdybym nawet tak uważał, nie mógłbym sobie pozwo- lić, aby wpłynęło to na moją decyzję, choć... Rozłożył przepraszająco ramiona, na prawym ukazał się Marsjanin, rzucił: — Odp......się, Johnny — i znik- nął. Doktor Snyder westchnął. — Proszę spojrzeć na to inaczej, pani Devereaux. Przyjmijmy dziesięć tysięcy dolarów za minimum tego, co Ścieżka donikąd — zmie- nił nie tylko tytuł, ale i początek na inny, niż pierwot- nie zamyślał — może przynieść Luke'owi. Te cztery rozdziały, które napisał przez tydzień swojego pobytu u nas, stanowią mniej więcej jedną czwartą książki. Można więc śmiało powiedzieć, że przez ostatni ty- dzień zarobił dwa i pół tysiąca dolarów. Gdyby pisanie szło mu dalej w takim tempie, zarabiałby dziesięć tysię- cy na miesiąc. I uwzględniwszy nawet wakacje pomię- d/y książkami oraz fakt, że obecnie pisze niezwykle szybko odreagowując swoją niemoc twórczą, którą przeżywał tak długo — no cóż, powinien zarobić w tym roku nie mniej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Kto wie, czy nie sto albo dwieście tysięcy, jeśli, jak twierdzi pan Bernstein, ta powieść może przynieść wielokrotnie więcej od owego minimum. W zeszłym roku, pani De- vereaux, miałem na czysto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. I ja mam go leczyć? Margie Devereaux uśmiechnęła się. — Sama aż boję się o tym myśleć. Najlepszym rokiem Luke'a, jak dotąd, był drugi rok naszego małżeństwa, zarobił wtedy dwa- naście tysięcy. Ale ja tu czegoś nie rozumiem, panie doktorze? — Czego, mianowicie? — W jakim celu pan mnie wezwał? Chcę się z nim zobaczyć, to jasne. Lecz uznał pan przecież, że lepiej bym tego nie robiła, że to mogłoby mu przeszkodzić albo doprowadzić go do obłędu i przerwać czy nawet położyć kres jego pisaniu. Nie dlatego o tym mówię, żebym chciała dłużej czekać, ale jeśli pisząc w tym tempie |est w stanic skończyć powieść już za trzy tygo- dnie, może byłoby rozsądniej, gdybym jednak poczeka- ła trochę? Aby mieć pewność, że nawet gdyby... znowu się zmienił, ukończy chociaż tę książkę? Doktor Snyder uśmiechnął się smutno i rzekł: — Niestety, nie miałem wyboru, pani Devereaux. Lukę zastra|kował. — Zastra|kował? — lak, dziś rano oznaimił mi, że nie napisze ani słowa, dopóki nie zadzwonię do pani i poproszę, aby przyszła go odwiedzić. On to mówił poważnie. — A więc stracił dzisiejszy dzień pracy? — Och, nie. Zaledwie pół godziny — tyle mi zajęło uchwycenie pani przez telefon. Zabrał się znowu do roboty, kiedy mu tylko powiedziałem, że obiecała pani wpaść wieczorem. Uwierzył mi na słowo. — To mnie cieszy. A teraz, nim wstanę i pójdę do niego, ma pan jakieś zalecenia, doktorze? — Proszę się z nim nie spierać, zwłaszcza w sprawie jego obsesji. Gdyby zjawili się jacyś Marsjanie, proszę pamiętać, że Lukę ich ani nie widzi, ani nie słyszy. I że to jest całkowicie zgodne z rzeczywistością; on wcale nie udaje. — I ja tu mam ich ignorować, oczywiście? Wie pan jednak doskonale, doktorze, że nie jest to zawsze cał- kowicie możliwe. Jeśli, na przykład, Marsjanin krzyknie nagle w pańskie ucho, kiedy pan się niczego nie spo- dziewa... — Lukę wie, że inni nadal postrzegają Marsjan. Nie zdziwi się, jeśli pani drgnie raptownie. Albo kiedy będzie musiała poprosić go o powtórzenie czegoś, co przed chwilą powiedział; zrozumie, że to Marsjanin musiał wrzasnąć głośniej, niż on mówił — to znaczy, iż pani się wydaie, że jakiś Marsjanin wrzasnął. — Jeśli jednak Marsjanin zacznie hałasować w cza- sie, kiedy to |a będę mówiła do Luke'a, jak to |est. panie doktorze, że choć jego podświadomość nie poz- wala mu odbierać dźwięku wydawanego przez Marsia- nina, Lukę może wyraźnie słyszeć moje słowa? Czy to prawda? — Tak. Sprawdziłem to. Jego podświadomość musi po prostu odliltrować głos Marsianina i będzie panią słyszał, choćby pani szeptała, a Marsjanin krzyczał. To jest podobne do przypadku ludzi pracuiących przy młotach pneumatycznych czy w innych hałaśliwych miejscach. Tyle że to prędzej długoletnie przyzwyczaje- nie niż histeryczna głuchota pozwala im słyszeć i rozu- mieć zwykłą rozmowę powyżej — czy raczej poniżej — poziomu hałasu. — Rozumiem. Tak, teraz już wiem, jak może słyszeć pomimo zakłóceń. Ale co z widzeniem? Przecież Mar- sjanin nie jest przezroczysty. Nie wiem, jak można widzieć przez Marsjanina, choćby nawet nie wierzyło się w jego istnienie? Przypuśćmy, że jakiś Marsjanin pojawi się między mną a Luke'iem, kiedy będzie na mnie patrzył. Nie rozumiem, jak mógłby nie widzieć Marsianina — może |ako plamę — niemożliwe jednak, żeby widział mnie przez niego, musiałby przecież zda- wać sobie sprawę, że między nami coś się znajduie. — Odwraca wzrok. Zwyczajny mechanizm obronny Specyficznej ślepoty na tle histerycznym. A jegc ślepota jest specyliczna, naturalnie, bo on widzi wszystko poza Marsjanami. Wie pani, między świadomością a podświadomością istnieje pewna dychotomia i jego podświadomość płata figle świadomości. I każe mu się odwrócić albo wręc? zamknąć oczy, zamiast pozwolić mu, aby się przekonał, że w bezpośrednim zasięgu jego wzroku znajduje się coś, co mu zasłania widok. — Ale jak on sobie tłumaczy to odwracanie wzroku i zamykanie oczu. — Jego podświadomość znajduje jakiś pretekst. Pro- szę uważać i bacznie mu się przypatrywać, gdy tylko pojawi się Marsjanin, a sama pani się przekona, jak to funkcjonuje. Proszę obserwować, co się będzie działo, gdy w bezpośrednim zasięgu wzroku znajdzie się Mar- sjanin. Westchnął. — Sprawdziłem to dokładnie w ciągu kilku pierwszych dni pobytu Luke'a u nas. Spędziłem sporo czasu w jego pokoju na rozmowach z nim, a także na czytaniu lub udawaniu, że czytam, kiedy pracował. Kilkakrotnie między maszynę do pisania a Luke'a wkwimiał Marsjanin. Lukę za każdym razem kładł ręce za głowę i odchylał się do tyłu, patrząc w sufit... — Zawsze tak robi, kiedy pisze i przerywa na chwilę, żeby pomyśleć. — Oczywiście. Ale w tym wypadku jego podświado- mość wstrzymywała mu tok myśli i kazała tak zrobić. bo inaczej patrzyłby na klawisze i ich nie widział. Gdy rozmawialiśmy ze sobą, a pomiędzy nas dostawał się Marsjanin, zawsze znajdował pretekst, aby wstać i odejść w inne miejsce. Pewnego razu Marsjanin usiadł na jego głowie i zasłonił mu całkowicie widok, zwiesza- jąc nogi przed jego twarzą. Lukę po prostu zamknął oczy, raczej domyślam się, że to zrobił — ja też nic widziałem przez nogi Marsjanina — bo zauważył, że ma trochę zmęczone oczy i przeprosił mnie za ich zamknięcie. Jego podświadomość zwyczajnie nie chcia- ła mu pozwolić na przyznanie, że miał coś przed sobą, przez co nie widział. — Zaczynam rozumieć, panie doktorze. I przypusz- czam, że gdyby ktoś wykorzystał taką sytuację, by spróbować udowodnić Luke'owi, że Marsjanie istnieją —¦ gdyby zapewniał go, że jeden z nich wymachuje mu nogami przed oczyma oraz sprowokował go do otwar- cia oczu i powiedzenia, ile palców mu się pokazało, czy coś w tym rodzaju — Lukę odmówiłby otwarcia oczu i jakoś by to uzasadnił. — Tak. Widzę, że ma pani doświadczenie z para- noikami, pani Devereaux. Jak długo jest pani pielę- gniarką w Miejskim Psychiatrycznym, jeśli mogę spytać? — Łącznie prawie sześć lat. Ostatnio dopiero dzie- sięć miesięcy — odkąd żyjemy z Luke'iem w separacji — i około pięciu lat przed naszym ślubem. — Czy zechciałaby pani mi powiedzieć — jako leka- rzowi Luke'a, rzecz jasna — co spowodowało rozejście się państwa? — Bardzo chętnie, panie doktorze — ale czy mogła- bym to zrobić innym razem? To było... raczej wiele drobnych spraw, aniżeli jedna wielka, i wyjaśnianie tego potrwałoby długo, zwłaszcza gdybym chciała być sprawiedliwa wobec nas obojga. — Oczywiście. — Doktor Snyder spojrzał na zega- rek. — Mój Boże, nie miałem pojęcia, że trzymam panią tak długo. Lukę chyba już ogryza paznokcie. Ale zanim pójdzie pani do niego na górę, czy mogę zadać jedno dosyć osobiste pytanie? — Naturalnie. — Bardzo potrzebujemy pielęgniarek. Nie miałaby pani przypadkiem ochoty odejść z Miejskiego i przyjść tutaj do pracy, do mnie? Margie roześmiała się. — Co w tym osobistego? — Pobudki, które mną kierują, aby im panią zabrać. Lukę doszedł do wniosku, że bardzo panią kocha, i już wie, iż popełnił fatalny błąd, pozwalając pani od niego odejść. Z pani niepokoju i troski wnoszę, że... hmm... że podziela pani te uczucia? — Nie... nie jestem pewna, panie doktorze. Niepo- koję się, owszem, mam także dla niego wiele serca. I doszłam do wniosku, że co najmniej za część konflik- któw między nami ja ponoszę winę. Sama jestem... tak cholernie normalna, że nie rozumiałam dostatecznie jego problemów psychicznych jako pisarza. Ale czy mogę go znowu pokochać — nie dowiem się tego, dopóki się z nim nie zobaczę. — A więc moje pobudki mają zastosowanie tylko w razie pani pozytywnej odpowiedzi. Gdyby pani zde- cydowała się pracować i zamieszkać tutaj, jego pokój i pokój sąsiedni są połączone drzwiami. Normalnie są zamknięte, oczywiście... Margie znowu się uśmiechnęła. — Dam panu znać przed wyjściem, doktorze. I chyba ucieszy pana wiado- mość — jeśli faktycznie się zdecyduję — że nie będzie pan taił bezprawia. Formalnie rzecz biorąc, jesteśmy wciąż małżeństwem. Mogę odwołać rozwód w dowol- nym czasie, póki nie nabierze mocy prawnej, to znaczy za trzy miesiące. — To dobrze. Znajdzie go pani w pokoju numer sześć na pierwszym piętrze. Będzie pani musiała sama sobie otworzyć drzwi; mają klamkę tylko od strony korytarza. Chcąc wyjść, proszę po prostu nacisnąć dzwonek i ktoś się zjawi, żeby panią wypuścić. — Dziękuję, doktorze. — Margie wstała. — I proszę zajść tutaj, gdyby wychodząc chciałaby pani ze mną porozmawiać. Boję się tylko, że...hm... — Że nie będzie pan na nogach o tak późnej porze? — Na twarzy Margie wykwitł szeroki uśmiech, ale niebawem przygasł. — Szczerze mówiąc, panie dokto- rze, sama nie wiem. Już tak dawno nie widziałam Luke'a... Wyszła z gabinetu i skierowała się na schody wyłożo- ne grubym chodnikiem, a potem ruszyła w głąb koryta- rza, wypatrując drzwi oznaczonych numerem sześć. Dobiegał zza nich szybki stukot maszyny do pisania. Delikatnie zapukała, aby go ostrzec i otworzyła drzwi. Lukę zerwał się od maszyny i pobiegł do niej, dopa- dając przy samym wejściu, kiedy zamykała za sobą drzwi. Miał strasznie zmierzwione włosy, ale oczy błysz- czące. — Margie! Och, Margie! — wykrzyknął i zaczął ją całować, mocno tuląc do siebie prawym ramieniem, podczas gdy lewe sięgnęło do kontaktu pogrążając pokój w ciemnościach. Nie miała nawet czasu, żeby sprawdzić, czy w pokoju był Marsjanin. I nie obchodziło jej to, stwierdziła kilka minut póź- niej. Ostatecznie Marsjanin nie był człowiekiem. A ona była. 11 Do tego czasu mnóstwo ludzi stwierdziło, że Marsja- nie nie byli ludźmi, kiedy doszło do tego, że godzenie się na ich obecność albo ewentualną obecność miało zapobiegać aktowi prokreacji. W ciągu kilku lub kilkunastu pierwszych dni po nadejściu Marsjan wielu ludzi wpadło w strach, że jeśli przybysze zabawią odpowiednio długo, rasa ludzka może wymrzeć w czasie jednego pokolenia, na skutek nie rozmnażania się. Kiedy stało się wiadome, a przecież bardzo szybko tak się stało, że Marsjanie nie tylko widzieli w ciemno- ści, ale że mieli wzrok czuły na promienie rentgenow- skie, którym widzieli przez pościel, kołdry, koce, po- duszki, a nawet ściany, nie ulega wątpliwości, iż życie seksualne człowieka — nawet jego usankcjonowane małżeńskie życie seksualne — doznało na jakiś czas straszliwej klęski. Przyzwyczajeni, wyjąwszy przypadki osobników zde- generowanych i zepsutych, do całkowitej samotności — poza rzecz jasna, obecnością partnera w czasie aktu — w celu osiągnięcia nawet najlegalniejszej i najnormal- niejszej satysfakcji z ciała, ludzie nie mogli zrazu przy- wyknąć do ewentualności czy wręcz prawdopodobień- stwa, że są oglądani niezależnie od powziętych środków ostrożności. Zwłaszcza że bez względu na własną formę prokreacji, Marsjanie wydawali się przesadnie zaintere- sowani, ubawieni i obrzydzeni naszą. Do jakiego stopnia ich działanie okazało się hamują- ce, odzwierciedla statystyka urodzeń — przynajmniej co się tyczy usankcjonowanych małżeńskich kontaktów seksualnych — dla pierwszego kwartału 1965 roku. W styczniu 1965 roku (czyli po dziewięciu miesiącach plus tydzień od Nadejścia) wskaźnik urodzeń w Stanach Zjednoczonych zmniejszył się 33 razy — a wiele stycz- niowych porodów odbyło się na początku miesiąca i było następstwem przenoszonych ciąż, rezultatem po- częć, które miały miejsce przed nocą 26 marca 1964 roku. W większości innych krajów spadek wskaź- nika urodzeń był niemal równie wielki; w Anglii był większy. Nawet we Francji wskaźnik zmniejszył się ponad 5 razy. W lutym (dziesiątym miesiącu plus tydzień od Nadej- ścia) wskaźnik urodzeń znowu zaczął się podnosić. W Stanach wyniósł 30 procent stanu normalnego, w Anglii 22 procent, we Francji zaś 49. Przed końcem marca doszedł do 80 procent we wszystkich krajach świata. We Francji natomiast do 137 procent; ma się rozumieć, że Francuzi odrabiali zaległości, podczas gdy inne narody odczuwały jeszcze pewne zahamowania. Ziemianie byli ludźmi, choćby Marsjanie nie byli. Wyniki badań sondażowych metodą Kinseya prowa- dzonych w kwietniu wskazywały, że prawie wszystkie pary małżeńskie zaczęły znowu podejmować przynaj- mniej sporadyczne współżycie płciowe. A skoro wię- kszościom wywiadów, na których opierały się badania, kibicowali Marsjanie, znający fakty, nie ma cienia wąt- pliwości, że były one dużo trafniejsze w swoich konklu- zjach niż oryginalne raporty Kinseya sprzed blisko dwudziestu lat. Niemal powszechnie seks był uprawiany tylko w nocy, w absolutnej ciemności. Poranki i seanse po- południowe nawet u nowożeńców odeszły w przeszłość. A koreczki do uszu stały się niemal równie powszechne; nawet dzicy, którzy nie mieli dostępu do aptek sprze- dających koreczki, odkryli skuteczność kulek błota, używanych w tym samym celu. Wyposażona w taki sposób i znajdująca się w absolutnej ciemności osoba — a właściwie para — mogła ignorować obecność Marsjan i nie słyszeć ich bezustannych komentarzy, zazwyczaj sprośnych. Mimo to w takich warunkach przedmałżeńskie i pozamałżeńskie kontakty seksualne były wykluczone ze względu na groźbę stania się obiektem plotek. Tylko nie mający kompletnie wstydu mogli sobie na to pozwolić. Także i w małżeństwie stosunki płciowe stały się rzadsze i mniej przyjemne, ponieważ zawsze towarzy- szyło im uczucie pewnego skrępowania, żeby nie wspo- mnieć o bezsensie szeptania czułych słówek do zakorko- wanego ucha. Nie, seks nie był już tym samym, co w starych do- brych czasach, ale przynajmniej zostało go — w insty- tucji małżeństwa — dosyć, by podtrzymać gatunek. 12 Drzwi do gabinetu doktora Snydera były otwarte, lecz Margie Devereaux stała na progu , dopóki lekarz nie podniósł wzroku i kazał jej wejść do środka. Zoba- czył wówczas, że przyniosła ze sobą dwie spięte kopie maszynopisu i zabłyszczały mu oczy. — Skończył? Margie skinęła głową. — I ostatnii rozdział też? Jest równie dobry, jak wcześniejsze? — Tak mi się zdaje, panie doktorze. Ma pan czas, żeby go teraz przeczytać? — No jasne. Jestem wolny. Pisałem tylko notatki do referatu. — W porządku. Jeśli ma pan papier i sznurek, to przygotuję paczkę do wysłania, kiedy pan będzie czytać kopię. — Świetnie. W tej szafce znajdzie pani wszystko, czego pani potrzebuje. Przez chwilę byli zajęci każde swoją pracą. Margie skończyła kilka minut wcześniej i czekała, aż lekarz dojdzie do ostatniej strony i podniesie wzrok. — Świetne — powiedział. — I nie tylko dobre lite- racko, ale i komercyjnie. Będzie się sprzedawała. Zaraz, zaraz — pani jest tutaj już miesiąc? — Jutro będzie miesiąc. — A więc zajęło mu to w sumie pięć tygodni. Pani pobyt tutaj nie zwolnił zanadto tempa jego pracy. Margie uśmiechnęła się. -— Starałam się trzymać z dala od Luke'a podczas jego godzin pracy. Co nie było zbyt trudne, bo to są również moje godziny pracy. No cóż, odniosę to na pocztę, jak tylko zejdę z dyżuru. — Proszę nie czekać i odnieść to zaraz. I nadać przesyłką lotniczą. Bernstein będzie chciał pchnąć to natychmiast do druku. Prze? ten czas poradzimy sobie bez pani. Mam nadzieję, że nie dłużej. — Co pan ma na myśli, doktorze? — Chce pani zostać, dalej pracować dla mnie? — Oczywiście. Dlaczego miałabym nie zostać? Nie jest pan zadowolony z mojej pracy? — Doskonale pani wie, że jestem. I że chcę, aby pani została. Ale Margie, dlaczego miałaby pani to robić? Przez ostatnie pięć tygodni pani mąż zarobił dla was tyle, że wystarczy na życie co najmniej przez dwa lata. Biorąc pod uwagę to, co porobiło się z kosztami utrzy- mania wskutek Kryzysu, możecie żyć oboje niemal po królewsku za jakieś pięć tysięcy rocznie. — Lecz... — Wiem, pieniądze to nie wszystko, ale macie dość, by z czymś wystartować. Tamte tysiąc czterysta Luke'a leży pod ręką nie tknięte. A ponieważ pani uposażenie pokryło moje należności za Luke'a, wszelkie pani oso- biste oszczędności są nienaruszone. Jestem przekonany, że Bernstein nie odmówiłby dalszych zaliczek, gdybyś- cie go tylko poprosili, nawet jeszcze przed oddaniem książki do druku. — Pan usiłuje się mnie pozbyć, doktorze Snyder? — Nie jest pani taka niemądra, Margie. To tylko dlatego, że nie mogę pojąć, dlaczego ktoś miałby praco- wać, jeśli nie musi? Ja bym tego nie robił. — Na pewno? Teraz, gdy ludzkość mając Marsjan na karku bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje pomocy psychiatrycznej, pan by się wycofał, gdyby było pana na to stać? Doktor Snyder westchnął. — Rozumiem, do czego pani zmierza, Margie. Prawdę mówiąc mógłbym się wycofać, jak sądzę, gdybym sprzedał ten zakład. Nie przypuszczałem jednak, że pielęgniarki mogą mieć takie podejście. — Ta pielęgniarka może — odparła Margie. — Poza tym, co z LukeMem? Nie zostałabym tu, gdyby on nie został. A pan myśli, że powinien? Tym razem westchnienie doktora Snydera było na- prawdę głębokie. — Margie — powiedział. — To mi chyba najbardziej nie daje spokoju — oprócz Marsjan. Nawiasem mó- wiąc, zdaje się, że uwolnili nas bardzo od swojego towarzystwa w tym momencie. — Było ich sześciu u Luke'a, kiedy dawał mi maszy- nopis. — I co robili? — Tańczyli po nim. Leżał na łóżku i zastanawiał się nad pomysłem na swoją książkę. — Nie chciałby najpierw wypocząć? Wolałbym, że- by... — Lekarz uśmiechnął się kwaśno. — Wolałbym, że- by się nie przepracowywał. Co będzie, jak się załamie? — Pragnie wziąć tydzień wolnego, począwszy od jutra. Najpierw jednak chce obmyślić szkic akcji i może tytuł nowej książki. Twierdzi, że jeśli to mu się uda, wówczas jego podświadomość przejmie gonitwę za po- mysłami, on natomiast będzie odpoczywał, i gdy po- czuje się znowu gotowy do pracy, pójdzie mu już łatwo. — A to pozbawi odpoczynku jego podświadomość. Jaki pisarz pracuje w ten sposób? — Wiem, że niektórzy tak robią. Zamierzałam po- mówić z panem o tych wakacjach, doktorze. Po zejściu z dyżuru. Mogłabym teraz? — Pani już skończyła dyżur. Maszynopis może po- czekać jeszcze te kilka minut, tak więc, proszę bardzo. — Lukę i ja omówiliśmy to zeszłej nocy, po tym, kiedy powiedział mi, że dzisiaj ostatecznie kończy po- wieść. Zostałby tutaj z największą chęcią, pod dwoma warunkami. Po pierwsze, że ja również oderwę się od pracy na ten tydzień. Po drugie, że zamek w jego drzwiach zostanie usunięty, aby miał wstęp do parku. Mówi, że wolałby odpoczywać raczej tutaj niż gdzie indziej, byle tylko nie czuł się pod kluczem, i że mogli- byśmy potraktować to jako nasz drugi miodowy mie- siąc, gdybym również nie musiała pracować. — Zrobione. A ten zamek w jego drzwiach i tak nie ma uzasadnienia. Czasami mam wrażenie, Margie, że Lukę jest tu jedyną osobą zdrową na umyśle. Niewątpli- wie, najlepiej przystosowaną, żeby nie wspomnieć — najlepiej zarabiającą. Wie pani coś o jego nowej książ- ce? — Mówił, że jej akcję zamierza umieścić w Taos, w stanie Nowy Meksyk, w roku... wydaje mi się, że to był rok 1847. Przyznał się, że będzie musiał trochę poszperać w bibliotekach. — Zabójstwo gubernatora Benta. Szalenie ciekawy okres. Będę mógł mu pomóc w robieniu notatek. Mam kilka książek, które mu się przydadzą. — Świetnie. To mi może zaoszczędzić wycieczki do biblioteki czy księgarni. No cóż... Margie wstała i sięgnęła po przygotowany do wysła- nia maszynopis, następnie zawahała się i usiadła z powrotem. — Panie doktorze, jest jeszcze coś, o czym chciała- bym z panem porozmawiać. A ta koperta może pocze- kać kilka minut. Chyba że pan... — Proszę mówić, Margie. Jestem wolny jak zwykle. I nie ma w pobliżu nawet Marsjanina. Rozejrzał się dla pewności. Nie było. — Panie doktorze, co Lukę naprawdę myśli? Udało mi się uniknąć rozmowy z nim na ten temat, ale nie zawsze będzie mi się to udawało. A jeśli kiedyś Marsja- nie rzeczywiście ukażą się w czasie rozmowy... słowem, muszę wiedzieć, jak mam sobie z tym radzić. Lukę wie, że widzę i słyszę Marsjan. Czasem nie potrafię się powstrzymać od drgnięcia na widok któregoś z nich. Wie też przecież, że nalegam na gaszenie światła i zakła- danie koreczków, kiedy... hmm... — Kiedy ciemność i zatykanie uszu są wskazane — podpowiedział lekarz. — Właśnie. Ale on wie, że ja ich widzę i słyszę, a on — nie. Czy Lukę myśli, że ja jestem nienormalna? Że wszyscy zwariowali, poza Luke'iem Devereaux, jak pan uważa? Doktor Snyder zdjął okulary i przetarł je. — To bardzo trudne pytanie, Margie. — Dlatego, że nie zna pan odpowiedzi, czy dlatego, że trudno to wytłumaczyć? — Po trosze jedno i drugie. W pierwszych dniach nieraz rozmawiałem z Luke'iem. Był trochę rozkojarzo- ny — więcej niż trochę, należałoby raczej powiedzieć. Marsjan nie ma; to wiedział na pewno. Albo uległ cho- robie umysłowej, albo miał omamy, kiedy ich widział. Nie potrafił jednak sobie wytłumaczyć — skoro dla wszystkich innych ludzi Marsjanie są zbiorową halucy- nacją — dlaczego on ozdrowiał, a inni — nie. — Ależ... więc musi myśleć, że myśmy wszyscy zwa- riowali. — Czy pani wierzy w duchy, Margie? — Oczywiście, że nie. Ale to zupełnie inna sprawa. Wierzący w duchy to po prostu ludzie obdarzeni bujną wyobraźnią, którym się wydaje, że widzą duchy. — I my jesteśmy po prostu ludźmi z bujną wyobraź- nią, którym się wydaje, że wszędzie widzą Marsjan. — Ależ... wszyscy widzą Marsjan. Tylko nie on. Doktor Snyder wzruszył ramionami. — Niemniej, takie jest jego rozumowanie, jeśli można to tak określić. Analogia z duchami jest jego pomysłem, nie moim — chociaż to dobra analogia w pewnych granicach. Tak się składa, że niektórzy z moich przyjaciół są przeko- nani, że widzą duchy; nie sądzę, aby miało to znaczyć, że zwariowali, ponieważ ja duchów nie widzę albo nie potrafię dostrzec czy też nie chcę. — Tyle, że... duchom nie robi się zdjęć ani nie nagrywa się ich głosu. — Ludzie wierzą, że robią i jedno, i drugie. Naj- wyraźniej nie czytała pani zbyt wielu książek doty- czących psychiatrii. To nie znaczy, że powinna je była pani przeczytać — zwracam tylko uwagę, iż analogia z duchami nie jest zupełnie pozbawiona słuszności. — A więc chce pan powiedzieć, że według pana Lukę nie jest psychicznie chory? — Ma się rozumieć, że jest. Albo to prawda, albo wszyscy inni zwariowali, włączając w to mnie i panią. A temu absolutnie nie mogę dać wiary. Margie westchnęła. — Obawiam się, że będę miała z tego niewielką korzyść, gdyby Lukę zechciał kiedyś porozmawiać o tym ze mną. — Może nigdy nie zechcieć. Ze mną rozmawiał ra- czej niechętnie, niestety. Jeśli pani będzie miała więcej szczęścia, proszę pozwolić mu mówić, a samej tylko słuchać. Proszę z nim nie dyskutować. Ani, broń Boże, nie odnosić się do niego pobłażliwie. Lecz gdyby za- uważyła pani w Luke'u jakąś zmianę albo jeśli zacznie się inaczej zachowywać, proszę dać mi znać. — Dobrze. Ale po co? To znaczy, jeśli nie zamierza go pan leczyć? — Po co? — Doktor Snyder zmarszczył brwi. — Moja droga Margie, pani mąż jest obłąkany. Obecnie ulega bardzo korzystnej postaci obłędu — Lukę jest prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem na Zie- mi — ale co będzie, jeśli postać jego obłędu się zmieni? — Czy paranoja może przejść w coś innego? Lekarz rozłożył ręce. — Ciągle zapominam, że nie muszę rozmawiać z panią jak z laikiem. Winienem powiedzieć, że jego usystematyzowana iluzja może prze- mienić się w inną i mniej radosną postać. — Na przykład w ponowne uwierzenie w Marsjan, natomiast zwątpienie w ludzi? Doktor Snyder uśmiechnął się. — Chyba nie w aż tak całkowicie przeciwną, moja droga. Ale zupełnie możli- we... — uśmiech na jego twarzy przygasł — ...że mógł- by zwątpić i w jedno, i w drugie. — Pan, oczywiście, żartuje. — Nie, nie żartuję. To całkiem powszechna postać paranoi. I jeśli o to chodzi, forma wiary wyznawanej przez niemałą liczbę chorych psychicznie. Nie słyszała pani o solipsyzmie? — Skądś znam to słowo. — Łacińskie, od solus — to znaczy sam, i ipse — to znaczy się lub siebie. Samego siebie. Wiara filozoficzna, że jedynym istniejącym bytem jest własna osoba. Logi- czny wynik rozumowania, które zaczyna się od cogito, ergo sum — myślę, więc jestem — a kończy stwierdze- niem niemożności uznania za logiczne zrobienie jakie- gokolwiek kroku dalej. "Wiara, że świat dookoła ciebie, a w nim wszyscy ludzie, prócz ciebie samego, jest po prostu wytworem twojej wyobraźni. Margie roześmiała się. — Teraz sobie przypominam. To było tematem wykładu w college'u. Pamiętam też rozważania, a dlaczego nie? — Większość ludzi kiedyś zastanawiała się nad tym, nawet jeśli nie nazbyt serio. To taka kusząca wiara i jakże absolutnie niemożliwa do obalenia. Jednak dla paranoika jest to gotowa iluzja, która nie musi być nawet uporządkowana czy choćby uzasadniona rozu- mowo. A skoro Lukę nie wierzy już w Marsjan, jest to tylko kwestia następnego kroku. — Pan zakłada, że on mógłby zrobić ten krok? — Wszystko możliwe, moja droga. Jesteśmy w stanic najwyżej bacznie obserwować i być gotowi na jakąś groźną zmianę, odbierając zawczasu jej zwiastun. Pani właśnie znajduje się w najlepszej sytuacji, aby odebrać pierwsze ostrzeżenie. — Rozumiem, panie doktorze. Będę uważała. I dzię- kuję za wszystko. Margie wstała ponownie. Tym razem wzięła ze sobą paczkę i wyszła razem / nią. Doktor Snyder przyglądał się jej, jak wychodziła, po czym siedział nieruchomo przez chwilę i wpatrywał w drzwi, za którymi zniknęła. Wzdychał głębiej niż przedtem. Cholerny Devereaux, powiedział do siebie. Nieczuły na Marsjan i żonaty z taką babką. Nikomu nie wolno mieć aż tyle szczęścia; to nie było uczciwe. Jego własna żona... lecz on wolał nie myśleć o swojej żonie. Nie zaraz po tym, gdy patrzył na Margie Devereaux. Wziął do ręki ołówek i przysunął sobie z powrotem blok papieru, na którym robił notatki do referatu, który zamierzał wygłosić na zebraniu jego komórki FPPM. 13 Tak, istniał FPPM. Front Psychologiczny Przeciw Marsjanom. Przybierający na sile, może tylko wciąż — w połowie lipca, już blisko cztery miesiące od Nadej- ścia — najwyraźniej zmierzający donikąd. W Stanach Zjednoczonych niemal każdy psycholog i psychiatra, i we wszystkich krajach świata prawie wszyscy psychologowie i psychiatrzy, należeli do podob- nych organizacji. Każda meldowała o swoich odkry- ciach i teoriach — niestety, teorii było więcej niż od- kryć — do specjalnej lilii ONZ, szybko w tym celu założoną i nazwaną BKTP — Biurem Koordynacji Trudu Psychologicznego, którego główną rolą było tłu- maczenie i rozprowadzanie meldunków. Sam tylko Departament Przekładów zajmował trzy wielkie biurowce i dawał pracę tysiącom różnojęzycz- nych ludzi, jeżeli dawał cokolwiek. Członkostwo w FPPM i innych podobnych organi- zacjach w różnych krajach było dobrowolne i nie odpła- tne. Ale prawie wszyscy mający odpowiednie kwalifika- cje zapisali się, a brak zapłaty nie miał znaczenia, ponie- waż wszyscy psychologowie i psychiatrzy, którym udało się pozostać przy zdrowych zmysłach, zarabiali dużo. Nie zwoływano, rzecz jasna, żadnych kongresów; gromada psychologów była równie niepraktyczna, jak każda inna gromada. Gromada ludzi oznaczała gro- madę Marsjan i sam poziom zakłóceń odbierał przemo- wom wszelki sens. Większość członków FPPM praco- wała na własną rękę i składała sprawozdania korespon- dencyjnie, otrzymywała stosy cudzych sprawozdań i wypróbowywała na swoich pacjentach wszelkie po- mysły, które wydawały się warte wypróbowania. Być może dokonał się jakiś postęp; bądź co bądź coraz mniej ludzi dostawało obłędu. Mogło być tak — mogło też tak nie być, jak twierdzili niektórzy — że większość Ziemian o za słabej psychice, by wytrzy- mać Marsjan, znalazło już wcześniej ucieczkę od rze- czywistości w obłęd. Inni dawali posłuch coraz sensowniejszej radzie,którą jeszcze zdrowym na umyśle mogli udzielać psychologo- wie. Według nich rozmiary obłędu zmniejszały się, gdy w pełni zdano sobie sprawę, że pod względem psychi- cznym bezpiecznie było ignorować Marsjan tylko do pewnego stopnia. Należało odpowiadać im przekleń- stwem, a od czasu do czasu tracić do nich cierpliwość. W przeciwnym razie narastała w tobie złość, tak samo jak para wzmagająca ciśnienie w kotle pozbawionym wentyla bezpieczeństwa, i wnet traciłeś głowę. Oraz równie sensownej radzie, by nie starać się z nimi zaprzyjaźnić. Ludzie zrazu rzeczywiście starali się to robić i uważa się, że najwyższy odsetek chorób umysło- vvych był udziałem właśnie tej grupy. Mnóstwo ludzi, mężczyzn i kobiet o przyjaznym nastawieniu, próbowa- ło tego owej pierwszej nocy; niektórzy próbowali tego przez dłuższy czas. Kilkoro — byli chyba świętymi i zdumiewająco opanowanymi ludźmi na dodatek — tak naprawdę nie przestało tego próbować nigdy. Cały sekret polegał na tym, że Marsjanie się nie- ustannie przemieszczali. Żaden nie pozostawał długo na jednym miejscu ani w kontakcie z tą samą osobą, rodziną czy grupą ludzi. Nie można tego wykluczyć, choć niepodobna w to uwierzyć, że nadzwyczaj cier- pliwemu człowiekowi udałoby się żyć na przyjaznej stopie z jakimś Marsjaninem, zdobyć jego zaufanie, gdyby ten człowiek miał okazję do dłuższego kontaktu z owym Marsjaninem. Jednak żaden Marsjanin nie okazał się owym, pod tym względem. Po chwili, po godzinie — ostatecznie nazajutrz — człowiek o przyjaznym nastawieniu łapał się na tym, że zaczyna wszystko od początku z nowym Marsjaninem. Mówiąc prawdę, ci, co starali się być dla nich miłymi, stwierdzali, że zmieniają Marsjan częściej niż ci, co odburkiwali im przekleństwo. Sympatyczni ludzie ich nudzili. Ich żywiołem był konflikt; tym się rozkoszowali. Wróćmy jednak do FPPM. Inni członkowie woleli pracować w małych grupkach, w komórkach. Zwłaszcza tacy, którzy będąc członkami Frontu Psychologicznego studiowali — czy starali się studiować — psychologię Marsjan. Jest to korzystne, do pewnego stopnia, mieć Marsjan dookoła siebie, kiedy się ich studiuje albo dyskutuje o nich. Do takiej właśnie komórki, grupy składającej się z sześciu członków, należał dr Ellicott H. Snyder, i miała ona tego wieczora odbyć swoje zebranie. A teraz wkręcał papier do maszyny; notatki do referatu są gotowe. Wolałby móc po prostu wygłosić odczyt z samych notatek; lubi mówić, natomiast nie znosi pisa- nia. Istnieje jednak zawsze niebezpieczeństwo, że doga- dywanie Marsjan uniemożliwi składny odczyt na zebra- niu komórki i że puszczone w obieg referaty będą z konieczności czytane. Co ważniejsze, jeśli członkowie komórki pochwalają treść referatu, wędruje on na wyż- szy szczebel i nabiera rozgłosu, a nawet ma szansę pu- blikacji. A ten właśnie referat w szczególności powinien zasługiwać na publikację. 14 Początek referatu doktora Snydera brzmiał tak: Jestem przekonany, że jedyną psychologiczną słaboś- cią Marsjan, ich piętą achillesową, jest to, iż od uro- dzenia nie mogą kłamać. Mam świadomość, że powyższa myśl była już zaprezen- towana i przedyskutowana, mam też świadomość, iż wiele osób - a zwłaszcza nasi rosyjscy koledzy — wierzy nie- zachwianie, że Marsjanie umieją kłamać i faktycznie to robią, że przyczyna, dla której mówią zawsze prawdę o naszych sprawach — bo przecież nikt ich ani razu nie przyłapał na możliwym do udowodnienia kłamstwie na tematy ziemskie — jest dwojaka. Po pierwsze, gdyż czyni to ich gadulstwo skuteczniejszym i dokuczliwszym, jako że nie możemy wątpić w to, co nam mówią. Po drugie, gdyż dzięki temu, że nie można udowodnić im kłamstwa w sprawach drobnych, przygotowują nas do tego, abyśmy bez żadnych wątpliwości uwierzyli w jakieś Wielkie Kłamstwo o ich naturze i powodach bytności u nas, które nam powiedzą. Pomysł, że gdzieś musi się kryć Wielkie Kłamstwo, wydaje się właściwszy raczej naszym rosyjskim kolegom. Żyjąc tak długo ze swoim własnym Wielkim Kłamstwem... Doktor Snyder przestał pisać, przeczytał początek ostatniego zdania, następnie cofnął się i wyiksował je. Skoro właśnie ten referat zostanie rozprowadzony za granicą, po co z góry uprzedzać niektórych czytelników do tego, co miał do powiedzenia. Sądzę jednak, że można bezspornie dowieść przy pomo- cy argumentacji logicznej, iż Marsjanie nie tylko nie kłamią, ale również nie potrafią kłamać. Oczywiście, że ich celem było dokuczyć nam jak naj- więcej A mimo to z ich ust nie padło nigdy to jedno stwierdze- nie, to jedno zdanie, które spotęgowałoby nasze cierpienia ponad ludzką wytrzymałość; ani razu nie oznajmili nam, że zamierzają tu osiąść na zawsze. Od Wielkiego Nadej- ścia jedyną ich odpowiedzią, jeśli w ogóle raczyli jej udzielić, na pytanie — jakkolwiek postawione — kiedy zamierzają wrócić do domu albo jak długo zamierzają pozostać, było: — nie twój interes lub coś w tym rodzaju. Dla większości z nas jedynym, co pozwala nam prze- trwać mimo wszystko, jest nadzieja — nadzieja, że pew- nego dnia, czy jutro, czy też za dziesięć lat, Marsjanie zabiorą się stąd i nie zobaczymy ich więcej. Sam fakt, że ich przybycie było takie nagłe i niespodziewane, suge- ruje poważną możliwość, że odejdą w identyczny sposób. Gdyby Marsjanie potrafili kłamać, niepodobna wierzyć, że nie powiedzieliby nam, że chcą być stałymi mieszkańcami Ziemi. A więc nie potrafią kłamać. I z owej prostej logicznej przesłanki wynika taki oto bardzo przyjemny wniosek: jest oczywiste, iż Marsjanie wiedzą, że ich pobyt na Ziemi nie ma charakteru stałego. Gdyby go miał, nie musieliby wcale kłamać, by powięk- szyć nasze cierpienia... Zaledwie o parę centymetrów od prawego ucha dok- tora Snydera rozległ się piskliwy chichot. Doktor pod- skoczył o parę centymetrów, ale bardzo przezornie nie odwrócił się wiedząc, że miałby twarz Marsjanina nieznośnie blisko swojej. — Bardzo sprytnie, Johnny, bardzo sprytnie. I przy- datne jak wesz, przydatne jak wesz. — Doskonale logiczny wywód — odrzekł doktor Snyder. — Nadzwyczaj logiczny. Wy nie potraficie kłamać. — Ależ ja potrafię — powiedział Marsjanin. — Po- pracuj jeszcze przez chwilę nad logiką mych słów, Joh- nny. Doktor Snyder popracował nad logiką tych słów i jęknął. Skoro Marsjanin stwierdził, że potrafi kłamać, to albo powiedział prawdę i potrafi kłamać, albo skła- mał i nie potrafi... Salwa przeraźliwego śmiechu wybuchła w jego uchu. A potem zaległa cisza, w której doktor Snyder wyjął papier z maszyny, mężnie oparł się impulsowi złożenia go w taki sposób, aby później móc wydrzeć z niego papierowe laleczki i zamiast tego podarł go na strzępy. Wrzucił kawałki do kosza na śmieci, a potem wtulił głowę w ramiona. — Doktorze Snyder, co panu jest? — dał się słyszeć głos Margie. — Nic, Margie. — Podniósł wzrok i starał się przy- brać normalny wyraz twarzy; musiało mu się to udać, gdyż najwyraźniej Margie nie domyśliła się niczego. — Oczy mnie bolą ze zmęczenia — wyjaśnił. — Chcia- łem, żeby przez chwilę odpoczęły. — Aha. No więc wysłałam maszynopis. I jest dopie- ro czwarta. Na pewno nie będę panu już potrzebna? — Nie. Chwileczkę, tak. Mogłaby pani zajrzeć do George'a i powiedzieć mu, by zmienił zamek w pokoju Luke'a. To znaczy, aby założył zwykły. — Dobrze. Skończył pan swój referat? — Tak. Skończyłem referat. — To świetnie. Poszukam George'a. — Wyszła z pokoju i po chwili ze schodów prowadzących do pomieszczeń dozorcy w piwnicy doleciał stukot jej ob- casów. Wstał z pewnym trudem. Czuł się strasznie zmęczony i strasznie zniechęcony, strasznie jałowy. Musiał odpo- cząć, zdrzemnąć się trochę. Gdyby usnął i przespał obiad albo zebranie komórki, to nie miałoby znaczenia. Potrzebował snu bardziej niż posiłku czy bezsensownej dyskusji z kolegami psychiatrami. Ciężkim krokiem wszedł po wyłożonych grubym chodnikiem schodach na piętro i ruszył w głąb kory- tarza. Zatrzymał się przy drzwiach Luke'a i obrzucił je piorunującym spojrzeniem. Pieprzony szczęściarz. Leży tam sobie i rozmyśla albo czyta. A jeśli kręcą się w pobliżu Marsjanie, nawet o tym nie wie. Nie widzi ich ani nie słyszy. Absolutnie szczęśliwy, doskonale przystosowany. Kto tu zwariował — Lukę czy wszyscy inni? I ma Margie, na dodatek. Niech go szlag. Powinien go rzucić psom na pożarcie, innym psychiatrom, i niechby sobie z nim poekspe- rymentowali, a lecząc go, zrobili z niego pewnie takiego samego nieszczęśnika jak wszyscy — albo wpędzili w nowy rodzaj obłędu, nie taki przyjemny. Powinien, ale tego nie zrobi. Wszedł do swojego pokoju, z którego zawsze korzy- stał, gdy nie chciało mu się wracać do domu na Signal Hill — i zamknął drzwi. Podniósł słuchawkę i zadzwo- nił do żony. — Chyba nie wrócę dzisiaj na noc do domu, kocha- nie — powiedział. — Pomyślałem, że lepiej, jak dam ci znać, nim się zabierzesz do obiadu. — Czy coś się stało, Ellicocie? — Nie, jestem tylko okropnie zmęczony. Chcę się zdrzemnąć i gdybym przespał... no cóż, potrzebuję snu. — Masz dzisiaj zebranie. — Na nie także mogę nie zdążyć. Jeśli jednak tam pójdę, to wrócę później do domu. — Świetnie, Ellicocie. Marsjanie dali się tu dziś we znaki jak nigdy. Masz pojęcie, co dwaj z nich... — Proszę, kochanie. Nie chcę słuchać o Marsjanach. Opowiesz mi kiedy indziej, dobrze? Do widzenia, kochanie. Odkładając słuchawkę zobaczył w lustrze znękaną twarz, swą własną znękaną twarz. Tak, potrzebował snu. Podniósł jeszcze raz słuchawkę i zadzwonił do recepcjonistki, która obsługiwała także centralkę i pro- wadziła kartotekę. — Doris? Nie łącz mnie bez względu na okoliczności. Jeśli będą jakieś telefony, mów, że mnie nie ma. — Dobrze, panie doktorze. Do kiedy? — Do odwołania. I przekaż Estelle, kiedy przyjdzie, gdybym nie zadzwonił przed końcem twojej zmiany, dobrze? Dziękuję. Znowu ujrzał w lustrze swoją twarz. Spostrzegł, że ma zapadnięte policzki i przynajmniej dwa razy więcej siwych włosów niż pół roku temu. A więc Marsjanie nie umieją kłamać, hę? — zapytał samego siebie. Następnie pozwolił sobie na doprowadzenie tej myśli do jej strasznego końca. Jeśli Marsjanie umieli kłamać — a przecież umieli — to fakt, iż nie powiedzieli, że zostają na zawsze, nie był dowodem na to, że nie zostają. Kto wie, czy w pozwalaniu nam żyć nadzieją i w możności rozkoszowania się naszym cierpieniem nie znajdowali większej sadystycznej przyjemności, niż w położeniu kresu rasie ludzkiej przez odebranie jej nadziei. Gdyby wszyscy ludzie popełnili samobójstwo albo oszaleli, Marsjanie nie mieliby takiej zabawy, nie byłoby się nad kim znęcać. A logika tamtego wywodu była tak wyraźnie piękna i tak pięknie wyrazista... W tym momencie coś zaćmiło mu umysł i przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie w jego rozu- mieniu był słaby punkt. Ach, tak. Jeśli ktoś twierdzi, że potrafi kłamać, to potrafi; w przeciwnym razie kłamałby twierdząc, że potrafi kłamać, a skoro przecież kłamie... Zdążył wyrwać umysł / tego błędnego koła. zanim dostał większych zawrotów głowy. Zdjął marynarkę i krawat i powiesił je na oparciu krzesła, usiadł na łóżku i zdjął obuwie. Położył się na wznak i zamknął oczy. W chwilę później podskoczył gwałtownie, kiedy roz- legły się równocześnie dwa chrapliwe, nadludzko głośne parsknięcia, po jednym w każdym z jego uszu. Zapom- niał o koreczkach. Wstał, włożył je do uszu i znowu się położył. Tym razem zasnął. I śnił. O Marsjanach. 15 Front naukowo-techniczny przeciw Marsjanom nie był tak zorganizowany jak front psychologiczny, ale wykazywał jeszcze większą aktywność. Inaczej niż psy- chiatrzy, którzy mieli pełne ręce roboty przy pacjentach i mogli jedynie kraść czas przeznaczony na badania naukowe i eksperymenty, fizycy poświęcali cały swój czas i godziny nadliczbowe studiowaniu Marsjan. Badania naukowe we wszelkich innych dziedzinach zatrzymały się w rozwoju. Aktywnym frontem było każde wielkie laboratorium na świecie. Brookhaven, Los Alamos, Harwich, Braun- schweig, Dubna, Troick i Tokuyama, by wymienić tylko kilka. Nie mówiąc już o strychu, piwnicy i garażu każdego obywatela, który posiadał jaką taką wiedzę w jakiej- kolwiek dziedzinie nauki albo pseudonauki. Elektro- technika, elektronika, chemia, biała i czarna magia, alchemia, różdżkarstwo, biotyka, optyka, akustyka, ultradźwięki, typologia, toksykologia i topologia były praktykowane jako metody studiów albo metody ataku. Marsjanie musieli mieć jakiś słaby punkt. Powinien istnieć sposób, którym można było zmusić Marsjanina do krzyknięcia: — Au! Bombardowano ich promieniami alfa, beta, gamma, delta, dzeta, eta, theta i promieniami omega. Kiedy nadarzyła się okazja — oni zaś nie unikali ani nie szukali okazji do poddawania się eksperymen- tom — rażono ich wyładowaniami elektrycznymi 0 napięciu wielu milionów wolt, chwytano w silne 1 słabe pola magnetyczne oraz wystawiano na działanie mikrofal i makrofal. Narażano ich na zimno o temperaturze bliskiej zera absolutnego i gorąco tak ciepłe, jakie potrafiliśmy uzys- kać, to znaczy ciepło syntezy jądra atomowego. Nie, tej ostatniej nie udało się osiągnąć w laboratorium. Po pewnym namyśle władze nakazały, mimo obecności Marsjan, przeprowadzić zgodnie z planem próbny wybuch bomby wodorowej, który był przewidziany na kwiecień. Przecież poznali już wszystkie nasze tajemni- ce, a więc nie mieliśmy nic do stracenia. Liczono na to, że któryś z nich mógłby wpaść na pomysł przyjrzenia się z bliska bombie w czasie odpalania. Jeden Marsja- nin usiadł na niej. Po eksplozji przykwimił na mostek okrętu admiralskiego, wyglądając na zdegustowanego. — Nie miałeś nic lepszego na pokazy fajerwerków, Johnny? — zapytał. Fotografowano ich dla potrzeb nauki we wszystkich rodzajach światła, jakie przyszły komukolwiek na myśl: w podczerwonym, ultrafioletowym, jarzeniowym, w świetle lampy sodowej i łukowej, w świetle świecy, słońca, księżyca i gwiazd. Spryskiwano ich wszelkimi znanymi płynami, łącznie z kwasem pruskim, ciężką wodą, wodą święconą oraz środkiem na robaki. Dźwięki, które, wydawali głosem lub w inny sposób, były nagrywane za pomocą wszelkich znanych urządzeń rejestrujących. Byli oglądani przez mikroskopy, tele- skopy, spektroskopy i ikonoskopy. Praktyczne rezultaty równały się zeru; ani jeden nau- kowiec nie zepsuł czymkolwiek samopoczucia żadnemu Marsjaninowi choćby na chwilę. Rezultaty teoretyczne — bez znaczenia. Bardzo mało dowiedziano się o nich ponad to, czego nie wiedziano po jednym czy dwóch dniach od ich przybycia. Odbijali promienie światła tylko o długościach fal w zakresie widzialnym, 0,0004 mm — 0,00076 mm. Wszelkie promieniowanie powyżej albo poniżej tego pasma przechodziło przez nich bez strat i załamań.Nie mogli być wykryci przez promienie rentgenowskie, fale radiowe ani radar. Nie działało na nich w ogóle pole grawitacyjne ani pole magnetyczne. Byli równie odporni na wpływ dowolnego rodzaju energii, jak na oddziaływanie wszel- kich postaci ciał stałych i gazowych, które mogliśmy na nich wypróbować. Nie pochłaniali ani nie odbijali dźwięku, mogli go jednak wytwarzać. Bvć może właśnie to intrygowało uczonych bardziej niż takt, że odbijali promienie światła. Dźwięk jest zjawiskiem prostszym od światła albo przynajmniej lepiej poznanym. Jest to zaburzenie falowe ośrodka sprężystego, zwykle powietrza. I jeśli Marsjan w danym miejscu miało nie być, w sensie istnienia realnego i cie- lesnego, to jak mogli wywoływać drgania powietrza, które słyszeliśmy w formie dźwięku? Ale je przecież wywoływali i to nie jako subiektywne wrażenie w móz- gu słuchacza, ponieważ ów dźwięk można było rejestro- wać i odtwarzać. Tak samo, jak można było rejestrować i oglądać na kliszy fotograficznej tale świetlne, które odbijali. Rzecz jasna, żaden naukowiec ex difinitione, nie wierzył, aby to były diabły lub demony. Ale dużej liczbie uczonych nie chciało się wierzyć, że przybyli z Marsa — czy też, jeśli o tym mowa, skądkolwiek w naszym Wszechświecie. Byli na pewno innym rodza- jem materii — jeśli w ogóle materii, tak jak my ro- zumiemy jej istotę — i musieli przybyć z jakiegoś innego wszechświata, w którym prawa fizyki były cał- kowicie odmienne. Możliwe, że z innego wymiaru. Albo też, co jeszcze bardziej możliwe, sami mieli więcej lub mniej wymiarów niż my. Czyż nie mogli być istotami dwuwymiarowymi, których trójwymiarowy wygląd był efektem znajdowa- nia się w trójwymiarowym wszechświecie? Pozorne syl- wetki na ekranie filmowym sprawiają wrażenie trój- wymiarowych, dopóki nie spróbuje się chwycić którejś za rękę. Albo też mogli być projekcjami w trójwymiarowy wszechświat istot cztero- lub pięciowymiarowych. których bezcielesność wynikała w jakiś sposób z posia- dania większej liczby wymiarów, niż mogliśmy postrzec i zrozumieć? 16 Lukę Devereaux obudził się, przeciągnął i ziewnął, doznając uczucia błogości i miłego odprężenia tego trzeciego poranka tygodniowych wakacji, które urządził sobie ukończywszy Ścieżkę donikąd. Najbardziej zasłu- żonych wakacji, jakie dotąd miał, po ukończeniu książ- ki dokładnie w pięć tygodni. Książki, która przyniesie mu prawdopodobnie więcej pieniędzy niż jakiekolwiek jego wcześniejsze dzieło. I do tego żadnych zmartwień z następną książką. Miał od pewnego czasu dobrze poukładane w umyśle główne wątki akcji i gdyby Margie nie nalegała tak bardzo, żeby wziął sobie urlop, zdążyłby pewnie już napisać co najmniej pierwszy rozdział. Świerzbiły go ręce, aby dopaść znowu maszynę. No cóż, postawił sprawę jasno — weźmie sobie wa- kacje pod warunkiem, że Margie zrobi to samo — i urodził się z tego praktycznie drugi miodowy miesiąc, niemalże doskonały. Niemalże doskonały? — zapytał samego siebie. I przyłapał swój umysł na gwałtownej ucieczce przed tą kwestią. Jeśli drugi miodowy miesiąc nie był dosko- nały, to nie chciał wiedzieć, dlaczego. Ale dlaczego nie chciał wiedzieć? To szło tylko o krok dalej od zasadniczej kwestii, lecz mimo to było niezrozumiale dręczące. Przecież myślę, pomyślał. A nie powinienem był myś- leć, bo myślenie mogło to wszystko zepsuć w jakiś sposób. Może dlatego tak ciężko pracował nad książką, żeby nie myśleć? Lecz żeby nie myśleć o czym? Jego umysł znowu się spłoszył. I w tym momencie Lukę ocknął się z półsnu i oprzy- tomniał, a to wróciło do niego. Marsjanie. Spójrz prawdzie w oczy, tej prawdzie, przed którą starałeś się uciec, że każdy nadal ich widzi, a ty nie. Że jesteś szalony — a przecież wiesz, że nie jesteś — albo że wszyscy inni oszaleli. Ani jedno, ani drugie nie ma sensu, a przecież jedno z dwojga musi być zgodne z prawdą; odkąd zaś przeszło pięć tygodni temu widziałeś swojego ostatniego Marsja- nina, uciekasz przed tym dylematem i robisz wszystko, by uniknąć myślenia o nim — ponieważ myślenie o tak strasznym paradoksie mogłoby znowu doprowadzić cię do obłędu, w który popadłeś wcześniej i zacząłeś widzieć... Ze strachem otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju. Nie było Marsjan. No jasne, że nie; nie istnieli żadni Marsjanie. Skąd miał wiedzieć, czy może być tak cał- kiem, tak absolutnie pewien tego faktu, był jednak całkiem i absolutnie pewny. Równie pewny jak tego, że teraz był przy zdrowych zmysłach. Odwrócił się, żeby popatrzeć na Margie. Jeszcze spała spokojnie, z twarzą niewinną jak u aniołka. Jej włosy barwy miodu rozsypane na poduszce budziły zachwyt, nawet będąc w nieładzie. Kołdra zsunęła się trochę, ukazując delikatny rozowy sutek subtelnie za- okrąglonej piersi i Lukę podniósł się na łokciu schy- lając głowę, aby go pocałować. Ale bardzo łagodnie, tak żeby jej nie rozbudzić; blade światło w oknie dało mu znać, że było jeszcze całkiem wcześnie, krótko po brzasku. I również, żeby nie rozbudzić tą drogą samego siebie, ponieważ ubiegły miesiąc nauczył go, że nie chciała mieć z nim do czynienia w taki sposób, przy dziennym świetle, jedynie w nocy, mając w uszach te cholerne koreczki, tak że nie mógł z nią rozmawiać. Przeklęci Marsjanie. No trudno, ta strona wakacji nie była najgorsza; to jest drugi miodowy miesiąc, a nie pierwszy, ona zaś ma trzydzieści siedem lat i niewiele potrzeb z samego rana. Położył się na plecach i na powrót zamknął oczy, ale wiedział już, że nie uda mu się ponownie zasnąć. I nie udało się. Może to było dziesięć, a może dwa- dzieścia minut później, gdy poczuł wreszcie, że z każdą chwilą coraz bardziej się rozbudza, a więc ostrożnie wyślizgnął się z łóżka i ubrał. Nie było jeszcze wpół do siódmej, ale mógłby wyjść i przespacerować się po parku, póki nie zrobi się zbyt późno. I Margie mogłaby pospać sobie do woli. Wziął buty w rękę i wyszedł na palcach do holu, zamykając cicho drzwi za sobą. Usiadł na schodach, by tutaj włożyć obuwie. Żadne z drzwi wejściowych do sanatorium nie były zamknięte na stałe; pacjenci całkowicie odosobnieni — mniej niż połowa wszystkich chorych — byli uloko- wani w prywatnych salach, chyba że znajdowali się pod obserwacją. Lukę wyszedł bocznymi drzwiami. Na dworze było jasno i bezchmurnie, aczkolwiek trochę za chłodno. Nawet w pierwszych dniach sierpnia wczesne ranki w południowej Kalifornii potrafią być niemal zimne; ten był taki i Lukę trochę trząsł się, żałując, że nie założył pulowera pod kurtkę sportową. Ale słońce zawędrowało już dość wysoko i niedługo zrobi się ciepło. Jeśli będzie szedł energicznym krokiem, to nic mu nie będzie. Przespacerował się energicznym krokiem do ogrodze- nia, a potem szedł obok niego. Nie zwieńczał go drut kolczasty i każda średnio sprawna osoba, łącznie z Lu- ke'iem, mogła go przesadzić; ogrodzenie służyło raczej do izolacji od miasta niż jako przeszkoda. Przez chwilę kusiło go, by pokonać ogrodzenie i przejść się na wolności z pół godziny, ale potem zrezy- gnował z tego. Gdyby go ktoś zauważył, czy to prze- chodzącego na drugą stronę, czy to wracającego, dok- tor Snyder mógłby się tym zaniepokoić i uszczuplić jego przywileje. Z doktora Snydera był niezły panikarz. Ponadto park zajmował całkiem dużą przestrzeń; mógł się nachodzić do syta w jego obrębie. Szedł dalej wzdłuż wewnętrznej strony płotu. Do pierwszego narożnika, po czym skręcił. I spostrzegł, że nie jest sam, nie jest jedynym rannym ptaszkiem tego dnia. Na jednej z zielonych ławek, które były rozrzucone po całym parku, siedział niski mężczy- zna o bujnej czarnej brodzie. Nosił okulary w złotej oprawce i był ubrany z najwyższą pedanterią, aż po wypucowane do połysku czarne buty nakryte lekkimi, szarymi kamaszami. Lukę przyglądał się z ciekawością kamaszom; nie miał pojęcia, że ktoś jeszcze takie nosi. Brodacz patrzył ze skupieniem w górę ponad ramieniem Luke'a. — Uroczy poranek — odezwał się Lukę. Skoro się już zatrzymał, byłoby nietaktem nic nie powiedzieć. Brodacz nie zareagował. Lukę odwrócił głowę, spoj- rzał przez ramię i'zobaczył drzewo. Ale nie ujrzał tam niczego więcej ponad to, co widzi się na ogół patrząc na drzewo, liście i gałęzie. Ani ptasiego gniazda, ani nawet ptaka. Lukę odwrócił się z powrotem, jegomość z brodą nadal gapił się na drzewo, nadal nie zwracał uwagi na Luke'a. Czyżby facet był głuchy? Albo...? — Przepraszam pana — rzekł Lukę. Kiedy nie otrzy- mał odpowiedzi, naszły go straszne podejrzenia. Postą- pił o krok do przodu i łagodnie dotknął ramienia mężczyzny. Drgnęło lekko. Brodacz sięgnął dłonią i po- tarł je machinalnie, nie odwracając jednak wzroku. Co by zrobił, gdybym się zamierzył i go walnął, pomyślał Lukę. Ale zamiast tego wyciągnął dłoń i prze- sunął nią tam i z powrotem przed oczami mężczyzny. Brodacz mrugnął, następnie zdjął okulary, przetarł wpierw jedno oko, potem drugie, na powrót założył okulary i znowu wpatrywał się w drzewo. Lukę zadrżał i poszedł dalej. Mój Boże, rzekł do siebie, on mnie nie widzi, nie słyszy, nie wierzy w to, że tu jestem. Dokładnie tak samo, jak ja nie wierzę... A jednak, cholera, kiedy go dotknąłem, on to poczuł; tylko że... Ślepota na tle histerycznym, wyjaśnił mi doktor Sny- der, kiedy go spytałem, dlaczego —jeśli istnieją Marsja- nie — nie dostrzegam pustych plam, przez które nicze- go nie widać, nawet jeśli nie dostrzegam samych Mars- jan. Wyjaśnił mi też, że ja... Identycznie jak ten człowiek... Niedaleko stała druga ławka i Lukę usiadł na niej odwracając głowę, by popatrzeć jeszcze raz na brodacza siedzącego cały czas na swojej ławce dwadzieścia met- rów dalej. Cały czas w tym samym miejscu, cały czas patrzącego na drzewo. Na coś, czego tam nie ma? — pomyślał Lukę. Albo na coś, czego tam nie ma dla mnie, ale co istnieje dla niego, i kto z nas ma rację? On myśli, że mnie nie ma, a ja myślę, że jestem, i kto z nas ma rację w tej sprawie? No cóż, ja; w tej sprawie, jeśli nie w innych. Myślę, więc jestem. Ale skąd mam wiedzieć, czy on istnieje? Czemu nie miałby być wytworem mojej wyobraźni? Głupi solipsyzm, przykład rozterek myślowych, które chyba każdy przeżywa w wieku dojrzewania, a potem się od nich uwalnia. Ale to na nowo daje do myślenia, kiedy ty i inni ludzie zaczynacie mieć rozmaite przywidzenia albo roz- maicie widzieć. Nie brodacz; to po prostu jeszcze jeden wariat. On tu nie ma nic do rzeczy. Być może, jedynie być może, owo krótkie spotkanie z tym człowiekiem pchnęło myś- lenie Luke'a na właściwe tory. Tamtej nocy, kiedy upił się z Greshamem, tuż przed tym, jak urwał mu się film, tam pojawił się ten Mars- janin, ten któremu niegrzecznie odburknął. Ja cię wy- myśliłem, przypomniał sobie słowa, które skierował do Marsjanina. No i co? A jeśli to prawda? A jeśli jego umysł po pijanemu przyznał się do czegoś, o czym jego trzeźwy umysł nie miał pojęcia? A jeśli solipsyzm nie jest taki głupi? A jeśli Wszechświat i każda rzecz, i wszyscy ludzie wewnątrz niego są po prostu wytworami wyobraźni Luke'a Devereaux? A jeśli to ja, Lukę Devereaux, wymyśliłem Marsjan w nocy ich nadejścia, kiedy byłem na odludziu w chacie Cartera Bensona pod Indio? Lukę wstał i znowu zaczął iść, prędzej — by przy- spieszyć działanie mózgu. Skupiał myśli na tamtym wieczorze. W chwili poprzedzającej pukanie do drzwi przyszedł mu do głowy pomysł na powieść science fiction, który usiłował napisać. Pomyślał, co by było gdyby Marsjanie... Nie mógł sobie jednak przypomnieć dalszego ciągu tej myśli. Przerwało mu ją pukanie Marsjanina. Czy na pewno przerwało? A gdyby tak — choćby nawet jego świadomość nie sformułowała tej myśli dokładnie — dokończyła się ona już w jego podświadomości; co by było, gdyby Marsjanie byli małymi, zielonymi ludzikami, widzialny- mi, choć bezcielesnymi, i za chwilę któryś zapukał do drzwi i powiedział; — Siemasz, Johnny. Czy to Ziemia? I od tego miejsca pobiegła dalej. Dlaczego nie? No cóż, z jednego powodu; wymyślił wiele najróżniej- szych akcji, setki, jeśli policzyć krótkie opowiadania — i żadna z nich nie działa się w chwili, gdy o niej myślał. Lecz... jeśli tamtej nocy okoliczności były trochę inne? Lub też, co bardziej prawdopodobne, w jego umyśle nastąpił defekt — ze zmęczenia mózgu i wsku- tek zamartwiania się nad depresją — i podział jego umysłu, który spowodował oderwanie „faktu" — książ- kowego wszechświata, jaki jego umysł zazwyczaj kre- ował wokół niego — od „fantazji", czegoś, co wyobra- żał sobie i przelewał na papier w postaci fikcji litera- ckiej, a co w tym wypadku było naprawdę fikcją — wewnątrz — fikcji. To miało sens, jakkolwiek bezsensownie brzmiało. Ale co się stało w takim razie nieco ponad pięć tygodni temu, kiedy przestał wierzyć w Marsjan? Dla- czego inni ludzie — skoro inni ludzie sami byli tworami jego, Luke'a, wyobraźni — nie przestali w nich wierzyć i widzieli wciąż to, w co Lukę już nie wierzył, i co zatem przestało istnieć? Napotkał kolejną ławkę i usiadł na niej. To był ciężki orzech do zgryzienia. Czyżby? W nocy, pięć tygodni temu, jego umysł doznał wstrząsu. Nie mógł sobie przypomnieć, co się wydarzyło, prócz tego, że w grę wchodził Marsjanin, ale sądząc po tym, co mu uczynił — wbił go w kata- tonię — musiał to być zaiste niezwykle silny wstrząs. I może to po prostu wybiło wiarę w Marsjan ze świadomej części jego umysłu, tej części, która teraz myślała, nie usunąwszy z podświadomości rozdźwięku między faktem a fikcją — między wykreowanym „praw- dziwym" wszechświatem a akcją opowieści — rozdźwię- ku, który na samym początku powołał fikcyjnych Mar- sjan do pozornie realnego życia. On wcale nie był paranoikiem. Dostał po prostu schizofrenii. Jedna część jego umysłu — świadomość, część myślą- ca — nie wierzyła w Marsjan, wiedziała w gruncie rzeczy, że nie istnieją. Ale druga, głębsza część, podświadomość, która była twórczynią i siedliskiem wyobrażeń i iluzji, nie otrzy- mała tej informacji. Podświadomość nadal uważała Marsjan za autentycznych, równie autentycznych, jak wszystko inne, i tak samo, oczywiście, uważały owe pozostałe istoty z jego i jej wyobraźni — ludzie. Ogarnięty podnieceniem wstał i począł znowu iść, tym razem szybkim krokiem. Sprawa robiła się prosta. Musiał jedynie przesłać odpowiednią informację do swojej podświadomości. Poczuł się głupio, musząc to robić, ale zakrzyknął w myślach: — Halo, nie ma żadnych Marsjan. Inni ludzie też nie powinni ich widzieć. Podziałało? Czemu nie, jeśli miał właściwe rozwiąza- nie całościowe, a on był pewny, że je miał. Doszedł do przeciwległego zakątka ogrodu, po czym skręcił, by skierować się z powrotem w stronę kuchni. Śniadanie powinno już być gotowe do tej pory, on zaś powinien mieć możność poznania po zachowaniu się innych ludzi, czy w dalszym ciągu widzą i słyszą Mars- jan. Spojrzał na zegarek i zorientował się, że było dziesięć po siódmej, dwadzieścia minut do pierwszego gongu na śniadanie, ale w dużej kuchni znajdował się stół i krze- sła i już od siódmej ranne ptaszki były mile widziane na kawie. Wszedł kuchennymi drzwiami i rozejrzał się wokoło. Kucharz krzątał się przy piecu; służąca szykowała tacę ze śniadaniem dla któregoś z odizolowanych pacjentów. Nie było dwóch salowych, prawdopodobnie nakrywały do stołów w jadalni. W kuchni dwie pacjentki piły kawę przy stole, obie starsze panie, jedna miała na sobie płaszcz kąpielowy, druga — szlafrok. Wszyscy wyglądali na spokojnych i opanowanych, żadnych oznak zdenerwowania. Nie chodzi o to, że rozpoznałby ślad Marsjanina po jakiejś oznace, gdyby takowa wystąpiła, powinien jednak być w stanie poznać go po reakcji ludzi, których widział. Musiał po prostu czekać na dowód pośredni. Nalał sobie filiżankę kawy, zaniósł ją do stołu i przy- siadł się do starszych pań. — Dzień dobry, pani Mur- cheson — rzekł do tej, którą znał; Margie wczoraj przedstawiła ich sobie. — Dzień dobry, panie Devereaux — odpowiedziała pani Murcheson. — A pańska urocza żona? Jeszcze w łóżku? — Tak. Wstałem wcześniej, żeby się trochę przejść. Śliczny poranek. — Na to wygląda. To jest pani Randall, panie De- vereaux, jeśli państwo się nie znacie. Lukę wymamrotał grzeczności. — Bardzo mi miło, panie Devereaux — odparła pani Randall. — Jeśli wraca pan ze spaceru w parku, to może wie pan, gdzie jest mój mąż, i nie będę go musiała wszędzie szukać? — Spotkałem tylko jeszcze jedną osobę — rzekł Lukę. — Mężczyznę z wielką brodą. Skinęła głową, a Lukę dodał: — Nie opodal północ - no-zachodniego rogu parku. Siedzi na ławce i cały czas wpatruje się w drzewo. Pani Randall westchnęła. — Na pewno układa swą wielką mowę. Myśli w tym tygodniu, że jest Isuko, biedaczysko. — Odsunęła krzesło od stołu. — Pójdę mu powiedzieć, że kawa gotowa. Lukę zaczął odsuwać od stołu swoje krzesło i otwo- rzył już usta, by zaoferować się z pójściem zamiast niej, gdy nagle sobie przypomniał, iż brodacz go nie widzi ani nie słyszy, a więc dostarczenie tej wiadomości byłoby żenująco nie skuteczne. Powstrzymał się od złożenia propozycji. Kiedy drzwi wyjściowe się zamknęły, pani Murcheson położyła dłoń na ramieniu Luke'a. — Taka miła para — stwierdziła. — To okropne. — Pani Randall sprawia bardzo miłe wrażenie — odparł Lukę. — Z nim nie... hmm... nie udało mi się zaznajomić. Oboje są... hmm...? — Tak, oczywiście, lecz każde myśli, że tylko to drugie. — Pochyliła się bliżej. — Ale ja coś podejrze- wam, panie Devereaux. Zdaje mi się, że oboje to szpie- dzy i tylko symulują chorobę umysłową. Szpiedzy z We- nus! — Zarówno „z" jak i „s" były bardzo syczące, tak że Lukę odchylił się do tyłu i pod pretekstem starcia kawy z warg udało mu się także usunąć ślinę z policzka. Aby zmienić przykry temat, zapytał: — Co ona miała na myśli mówiąc, że jej mąż w tym tygodniu jest suką? — Nie suką, panie Devereaux. Isuko. Teraz gdy mu je powtórzono, słowo to czy nazwisko wydało mu się znajome, ale nie mógł sobie skojarzyć. Nagle doszedł do wniosku, że może się znaleźć w nie- zręcznej sytuacji, jeśli pani Randall przyprowadzi męża do stołu w czasie jego obecności. Zrezygnował więc z dalszych pytań, szybko dopił kawę i pożegnał się mówiąc, że chciałby iść na górę, żeby sprawdzić, czy żona nie obudziła się już na śniadanie. Udało mu się zniknąć w samą porę; Randallowie wchodzili. Usłyszał, że Margie krząta się w pokoju, zapukał lekko do drzwi, aby jej nie przestraszyć i wszedł. — Lukę! — Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocało- wała go. — Byłeś na przechadzce w parku? — Kończyła się ubierać; miała na sobie biustonosz, majteczki i pan- tofle, a całości dopełniała sukienka, rzucona przez nią dla oswobodzenia rąk. — Tak, i na kawie. Włóż sukienkę, to akurat zdąży- my na śniadanie. Usiadł w fotelu i przyglądał się, jak podnosi sukienkę nad głowę i zaczyna wykonywać klasyczną serię wygi- basów — niezgrabnych, choć czarujących, kiedy się na nie patrzyło — które zawsze muszą robić kobiety, wcią- gając sukienkę przez głowę. — Margie, co to albo kto to jest Isuko? Z wnętrza sukienki doleciały stłumione dźwięki, a potem z kołnierza wyłoniła się głowa Margie, spo- glądającej na Luke'a z pewnym zdziwieniem, podczas wygładzania fałd materiału. — Lukę, nie czytasz gaz... no właśnie, nie czytasz. Ale powinieneś pamiętać Yoto Isuko z czasów, kiedy czytałeś gazety! — Ach, no jasne — rzekł Lukę. Imię i nazwisko wypowiedziane razem przypomniały mu teraz, kim był ów człowiek. — Ostatnio często wspominają o nim w wiadomościach? — Wspominają o nim w wiadomościach? On sam jest wiadomością, Lukę, od trzech dni. Jutro ma wygło- sić przemówienie radiowe na cały świat; chcą, aby wszyscy tego słuchali, a gazety o niczym innym nie piszą, odkąd je zapowiedziano. — Przemówienie radiowe? Ależ sądziłem, że Mars- jan... to znaczy, że Marsjanie je uniemożliwiają. — Już nie mogą, Lukę. W tym jednym załatwiliśmy ich wreszcie. Radio wynalazło nowy mikrofon, krtanio- wy, dzięki temu Marsjanie nie mogą się już wtrącać. To była wielka sensacja jakiś tydzień temu, przed oś- wiadczeniem Isuko. — Jak to działa? To znaczy, mikrofon. — W ogóle nie odbiera dźwięku, jako takiego. Nie jestem inżynierem i nie znam się na szczegółach, ale on odbiera tylko wibracje bezpośrednio z krtani mówią- cego i przetwarza je na fale radiowe. Nie musi się nawet głośno mówić; wystarczy jak się... co to za słowo? — Subartykułuje — odparł Lukę, przypominając sobie własny eksperyment z mówieniem w ten sposób do swojej podświdomości zaledwie przed paroma minu- tami. Czy podziałało? Nie widział symptomów Marsja- nina wokół siebie. — Na jaki temat ma być to prze- mówienie? — Nikt tego nie wie, ale wszyscy uważają, że na temat Marsjan, bo o czym innym chciałby teraz prze- mawiać do całego świata? Krążą pogłoski — nikt nie wie, czy to prawda — że pewien Marsjanin nawiązał wreszcie z Isuko sensowny kontkt, zagadnął go mówiąc, na jakich warunkach Marsjanie opuszczą Ziemię. A to może być prawda, no nie? Muszą mieć jakiegoś przy- wódce, czy to będzie kroi, prezydent albo dyktator, czy jak go tam zwą. I gdyby chciał nawiązać kontakt, to czy właśnie nie do Isuko by się udał? Lukę zdołał powstrzymać uśmiech, nawet nie skinął dyplomatycznie głową. Jaka niespodzianka czeka Isu- ko. Już jutro... — Margie, kiedy ostatnio widziałaś Marsjanina? Popatrzyła na niego z lekkim zdziwieniem. — Czemu pytasz, Lukę? — Pytam... z ciekawości. — Jeśli musisz to wiedzieć, jest ich teraz dwóch w pokoju. — Ach tak. Nie podziałało. — Jestem gotowa — powiedziała Margie. — Idziemy na dół? Podano śniadanie. Lukę jadł w ponurym nastroju, nie czując wcale smaku szynki i jajek; równie dobrze mogłyby to być trociny. Dlaczego nie podziałało? Cholerna podświadomość, czy nie była głucha na jego subartykulację? A może mu nie wierzy? Nagle doszedł do wniosku, że musi wyrwać się stąd, z tego miejsca. Tutaj — i mogło się jeszcze okazać, że tutaj jest dom wariatów, choć ktoś to nazwał sana- torium — nie jest miejsce na rozwiązywanie takiego pro- blemu. A towarzystwo Margie było tyle wspaniałe, co roz- praszające. Był zupełnie sam, kiedy wymyślił Marsjan; musi być znowu zupełnie sam, żeby się ich pozbyć. Sam, i daleko od wszystkich i wszystkiego. Chata Cartera Bensona koło Indio'.' Ma się rozumieć; to wszystko tam się zaczęło! Oczywiście, był sierpień i w ciągu dnia panuje tam piekielny upał, ale z tego samego powodu mógł się nie obawiać, że Carter jej teraz używa. A więc nie musi pytać Cartera o zgodę i Carter nawet nie będzie wiedział, że on tam jest, i go nie wsypie, gdyby go zaczęli szukać. Margie nie znała tego miejsca; nigdy jakoś nie wspominał jej o nim. Ale powinien zachować ostrożność. Za wcześnie, by wymykać się teraz, ponieważ bank otwierają dopiero o dziewiątej, a to musi być jego pierwszy postój. Dzięki Bogu, że Margie założyła im wspólne konto i przyniosła mu druczek z wzorami podpisów do wypełnienia. Musi podjąć czek na kilkaset dolarów, by mu starczyło na używany samochód; nie ma innego sposobu, by dostać się do chaty Bensona. A swoje auto sprzedał, zanim wyjechał z Hollywood. Wziął za niego na dodatek tylko dwieście pięćdziesiąt dolarów, chociaż kilka miesięcy wcześniej — kiedy jeszcze istniało coś takiego, jak jazda dla przyjemności — mógłby dostać pięćset. No trudno, to znaczy, że teraz będzie mógł kupić auto tanio, za mniej niż sto uda mu się wybrać coś odpowiedniego, żeby dojechać na miejsce i wpadać do Indio po zakupy — jeśli to. co zamierzał zrobić, miałoby mu zabrać więcej czasu. — Źle się czujesz, Lukę? — Ależ nie, dlaczego? — odrzekł i uzmysłowił sobie, że mógłby już zacząć przygotowywać teren do swojej ucieczki. — Jestem tylko trochę śpiący. Nie mogłem zasnąć w nocy, wątpię, czy spałem więcej niż dwie uodziny przez całą noc. — Nie chcesz iść na górę i zdrzemnąć się, kochanie? Lukę udał, że się waha. — Cóż... może później. Jak mi się bardziej zachce spać. Na razie czuję się jakiś ospały i ociężały, ale wątpię, czy uda mi się zasnąć. — W porządku. Chciałbyś się zająć czymś konkret- nym? * — Może byśmy pograli w badmintona? Dopóki się nie zmęczę na tyle, że będę mógł zasnąć i zdrzemnąć się kilka godzin. Było trochę wietrzno jak na grę w badmintona, po- grali jednak dwa kwadranse — dzięki temu zrobiło się już wpół do ósmej — po czym Lukę ziewnął i stwier- dził, że teraz naprawdę jest śpiący. — Może lepiej choć ze mną na górę — zaproponował. — Jeśli potrze- bujesz czegoś z pokoju, możesz wziąć to teraz i potem nie będziesz mnie musiała niepokoić do obiadu, gdybym spał aż tak długo. — Możesz iść; niczego nie potrzebuję. Przyrzekam, że nie będę ci zawracać głowy do dwunastej. Dał jej całusa żałując, że to nie mógł być dłuższy pocałunek, a przecież znowu się z nią rozstaje na jakiś czas. Wszedł do budynku i udał się na górę do swojego pokoju. Usiadł przy maszynie i napisał do Margie kartkę zapewniając ją, że ją kocha, ale ma coś ważnego do zrobienia, i żeby się nie martwiła, gdyż niebawem wróci. Potem odszukał torebkę Margie i wziął pieniądze na taksówkę do miasta, w wypadku gdyby udało mu się ją złapać. Gdyby mu się udało, zaoszczędziłby trochę czasu, lecz nawet gdyby musiał całą drogę do banku 12 Precz z Marsjanami pokonać pieszo, dotrze tam przed jedenastą i będzie jeszcze dość wcześnie. Wyjrzał przez okno, by sprawdzić, czy może natknąć się w parku na Margie, i okazało się, że nie. Spróbował z okna w końcu holu i stamtąd też jej nie zobaczył. Za to kiedy schodził po cichu schodami, usłyszał jej głos dobiegający z otwartych drzwi do gabinetu dokto- ra Snydera: — ... nie martwię się bardzo, ale zacho- wywał się jakoś dziwnie. Choć nie przypuszczam, żeby... Wyszedł bezszelestnie bocznymi drzwiami i przespa- cerował się na tyły ogrodu, tam, gdzie alejka drzew zasłaniała płot przed zabudowaniami. Teraz jedynym niebezpieczeństwem było to, że z drugiej strony ktoś mógł zobaczyć, jak przechodzi przez płot i zadzwonić na policję albo do sanatorium. Ale nikt nie zobaczył. 17 Był piąty dzień sierpnia 1964 roku. W Nowym Jorku kilka minut przed godziną pierwszą po południu. W innych strefach czasu na całym świecie — inne godziny. To miała być wielka chwila, zdaje się. Yato Isuko, sekretarz generalny Organizacji Naro- dów Zjednoczonych, siedział samotnie w małym studiu centrum radiowego. Był przygotowany i czekał. Pełen nadziei i obaw. Laryngofon znajdował się na swoim miejscu. W uszach sekretarza generalnego tkwiły koreczki, ma- jące zapobiec dekoncentracji słuchowej, kiedy już za- cznie przemawiać. I na dodatek zamknie oczy, gdy tylko człowiek za szybą reżyserki skinie głową na znak, że jest na antenie; nie będzie więc narażony na dekon- cetrację wzrokową. Przypomniawszy sobie, że mikrofon jest jeszcze nie- czynny, odchrząknął parę razy, nie spuszczając wzroku z małego okienka i człowieka po jego drugiej stronie. Miał za chwilę przemówić do największego audytor- ium, jakie słuchało kiedykolwiek głosu pojedynczego człowieka, kiedykolwiek i gdziekolwiek. Z wyjątkiem kilkorga dzikusów i dzieci za małych, by mówić i rozu- mieć, w zasadzie wszyscy ludzie na całej planecie będą go słuchać — bezpośrednio albo za pośrednictwem głosu tłumacza. Przygotowania były równie pospieszne, jak wyczer- pujące. Wszystkie rządy na Ziemi współdziałały w pełni i każda czynna rozgłośnia radiowa na świecie będzie odbierać i retransmitować to, co miał do powiedzenia. Każda czynna radiostacja i wiele z tych, które porzu- cono, lecz szybko reaktywowano do tego celu. I wszys- tkie statki na morzu. Musi pamiętać, że ma mówić bez pośpiechu i przery- wać po każdym zdaniu lub kilku zdaniach, żeby tysiące tłumaczy, którzy będą przekazywać jego słowa w kra- jach nie anglojęzycznych, mogło za nim nadążyć. Nawet koczownicy w najbardziej zacofanych regio- nach będą słuchać; przedsięwzięto odpowiednie kroki, żeby tam, gdzie to tylko możliwe, spowodować przy- bycie krajowców i wysłuchanie przez nich tłumaczeń, robionych na gorąco przy najbliższych radioodbiorni- kach. W państwach cywilizowanych wszystkie nie zam- knięte dotąd przez Kryzys fabryki i urzędy będą zam- knięte, natomiast pracownicy zgromadzą się przy ra- diach i megafonach; ludzie pozostający w domach, którzy nie mieli radia, byli proszeni o dołączenie do sąsiadów, którzy je posiadali. Jak z tego wynika, będzie go słuchać trzy miliardy ludzi. I jak z tego wynika — miliard Marsjan. Jeśli mu się powiedzie, zostanie najsławniejszym... Ale Isuko szybko powstrzymał swój rozum przed tą egoistyczną myślą. Musi kierować się interesem ludzkości, nie swoim własnym. I jeśli mu się po- wiedzie, powinien natychmiast odejść ze stanowiska, nie wolno mu wykorzystywać sukcesu. Jeśli przegra... lecz nie wolno mu także myśleć i o tym. Wyglądało na to, że w studiu nie było Marsjanina, w tej części pokoju reżyserskiego, którą widział przez szybę, nie było żadnego. Jeszcze raz odchrząknął i to w samą porę. Zobaczył, że po drugiej stronie okienka technik przekręca gałkę, a potem kiwa do niego głową. Yato Isuko zamknął oczy i przemówił. Powiedział tak: — Mieszkańcy Ziemi, zwracam się do was, a poprzez was do naszych gości z Marsa. Przede wszystkim zwracam się do nich. Trzeba jednak, żebyście również słuchali, i kiedy wygłoszę przemówie- nie, mogli odpowiedzieć na pytanie, które wam zadam. Następnie rzekł: — Marsjanie, z wam tylko wiado- mego powodu nie zwierzaliście się, dlaczego znaleźliście się tutaj pośród nas. Być może jesteście naprawdę podli i złośliwi, i nasze cierpienia sprawiają wam przyjemność. Być może wasza psychika, sposób waszego myślenia, są tak obce naszym, że nie zrozumieliśmy was, choć dołożyliście wszelkich starań, żeby nam wyjaśnić swoje postępowanie. Ja jednak nie wierzę ani w jedno, ani drugie. Potem dodał: — Gdybyście naprawdę byli tacy, na jakich wyglądacie albo jakich udajecie, kłótliwi i mści- wi, przyłapalibyśmy was chociaż kilka razy na spieraniu się albo biciu między sobą. Tego zaś nie słyszeliśmy ani nigdy nie widzieliśmy. Marsjanie, wy się maskujecie przed nami, udajecie kogoś, kim nie jesteście. Na całej Ziemi zrobiło się zamieszanie, kiedy ludzie się poruszyli... Isuko mówił dalej: — Marsjanie, wy macie ukryty cel w robieniu tego, co robicie. To może, oraz musi, być tylko jedna z dwóch rzeczy, chyba że zrozumienie waszych motywów przekracza moje możliwości, chyba że wasze motywy przekraczają granice ludzkiej logiki. Być może wasze motywy są dobre i przybyliście tutaj dla naszego dobra. Wiedzieliście, że jesteśmy podzie- leni, nienawidzimy jedni drugich, toczymy ze sobą wojny i znaleźliśmy się u progu wojny ostatecznej. Być może doszliście do wniosku, że będąc takimi, jakimi jesteśmy, możemy się zjednoczyć jedynie we wspólnym starciu z przeciwnikiem, do którego wspólna nienawiść przewyższa wzajemne uczucia wrogości i sprawia, że obecnie wydają się tak bezsensowne, iż prawie już o nich nie pamiętamy. Istnieje też druga możliwość, że wasze motywy są mniej życzliwe, aczkolwiek nie wrogie. Istnieje możli- wość, iż dowiedziawszy się, że jesteśmy, czy raczej byliśmy, u progu lotów kosmicznych, nie chcieliście widzieć nas na Marsie. Możliwe, że na Marsie jesteście cieleśni oraz podatni na ciosy i obawiacie się nas; obawiacie się, że mogli- byśmy was podbić, niebawem lub za parę stuleci. Kto wie, czy was po prostu nie nudzimy — z pewnością nudzą was audycje radiowe — i zwyczajnie nie życzycie sobie naszego towarzystwa na swojej planecie. Następnie tak powiedział: — Jeśli któreś z dwu wymienionych zasadniczych motywów odpowiadają prawdzie, a ja uważam, że pierwsze albo drugie jej odpowiadają, to wiedzieliście, iż samo nakazanie nam właściwego zachowania albo zabronienie nam wstępu na Marsa wzbudziłoby raczej naszą wrogość, niż do- pomogło w osiągnięciu waszego celu. Chcieliście, abyśmy to sami zrozumieli i samorzutnie postępowali według waszych życzeń. Czy to ważne, byśmy znali lub właściwie odgadli, który z dwu zasadniczych celów odpowiada prawdzie? Bez względu na to, który to jest, udowodnię wam, że go osiągnęliście. Powiedział jeszcze tak: — Mówię w imieniu — i zaraz to udowodnię — mówię w imieniu wszystkich miesz- kańców Ziemi. Po czym dodał:— Ślubujemy, że kończymy walki między sobą. Ślubujemy, że nie wyślemy, że nigdy nie wyślemy choćby jednego statku kosmicznego na waszą planetę — chyba że któregoś dnia zaprosicie nas do siebie, a i wówczas nawet, jak sądzę, trzeba by nas do tego namawiać. W końcu rzekł z namaszczeniem: — A teraz dowód. Ziemianie, czy łączycie się ze mną w obu tych ślubo- waniach? Jeżeli tak, gdziekolwiek jesteście, udowodnij- cie to teraz potwierdzająco, najgłośniej jak potraficie! Ale żeby tłumacze zrównali się ze mną, proszę za- czekajcie, aż dam wam znać, i powiem... • już! — TAK! — YES! — OUI! — SI! — DA! — HAJ! — NAM! — SZI! — JA! — ANO! — LA! I tysiąc innych słów, z których każde znaczyło to samo. Wydobyte z gardeł, a zarazem z serc, wszystkich ludzi, którzy słuchali. Wśród nich żadnego no ani niet. To był najpiekielniejszy dźwięk pod słońcem. W po- równaniu z nim bomba wodorowa byłaby zrzuceniem szpilki, wybuch wulkanu Krakatau — najcichszym szeptem. Nie było żadnych wątpliwości, że wszyscy Marsjanie na Ziemi musieli to słyszeć. Gdyby między planetami rozciągała się atmosfera przenosząca dźwięk, usłyszeli- by to Marsjanie na Marsie. Yato Isuko w środku dźwiękoszczelnego studia radiowego, usłyszał to poprzez koreczki do uszu. I czuł, jak cały budynek od tego drży. Nie wyrzekł ani słowa więcej, żeby nie psuć efektu owego wspaniałego dźwięku. Otworzył oczy i skinął głową do technika w reżyserce, by go zdjął z anteny. Odetchnął głęboko zobaczywszy ruch wyłącznika, się- gnął do uszu i wyjął koreczki. Wstał, wypalony emocjonalnie, i ruszył powoli do małego przedpokoju, oddzielającego studio od kory- tarza, gdzie przystanął na chwilę, by odzyskać spokój. Przypadkiem się odwrócił i zobaczył swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie. Zobaczył Marsjanina, który siedział mu po turecku na głowie. Napotkał w lustrze jego spojrzenie i złośliwy uśmiech, usłyszał, jak Marsjanin mówi do niego: — Odp...... się, Johnny. Zrozumiał, że musi zrobić to, do czego przygotował się w końcu na wypadek porażki. Wyciągnął z kieszeni nóż ceremonialny i wyjął go z futerału. Usiadł na podłodze w sposób nakazany przez trady- cję. Przemówił do swych przodków, odprawił krótki wstępny rytuał, a potem za pomocą noża... Odszedł ze stanowiska sekretarza generalnego Orga- nizacji Narodów Zjednoczonych. 19 W dniu przemówienia Isuko giełdę zamknięto w południe. Zamknięto ją znowu w południe w dniu 6 sierpnia. nazajutrz, ale z innego powodu; zamknięto ją na czas nieokreślony wskutek alarmowego zarządzenia prezy- denta. Tego ranka akcje, których wartość w chwili otwarcia giełdy równała się ułamkowi cen z dnia po- przdniego — a te równały się ułamkowi cen z czasów przedmarsjańskich — nie znajdowały nabywców i gwał- townie spadały. Alarmowe zarządzenie wstrzymało transakcje w momencie, gdy przynajmniej część akcji była warta papieru, na którym je wydrukowano. Jeszcze bardziej radykalnym środkiem zaradczym było tego popołudnia postanowienie i ogłoszenie przez rząd dziewięćdziesięcioprocentowej redukcji sił zbroj- nych. Na konferencji prasowej prezydent przyznał, że decyzję tę podyktowała rozpacz; to poważnie zwiększy szeregi bezrobotnych, niemniej taki krok stał się konie- cznością, jako że rząd praktycznie zbankrutował i taniej było utrzymywać ludzi na zasiłku niż w koszarach. I wszystkie inne państwa dokonały podobnych cięć. I podobnie, mimo wszelkich cięć, chwiały się na krawędzi bankructwa. Niemal każde z wydawanych zarządzeń byłoby wznieciło w innych okolicznościach rewolucję — pomijając fakt, że najbardziej nawet fana- tyczni rewolucjoniści nie chcieli przejmować władzy w tych okolicznościach. Tłamszony, terroryzowany, tępiony, tumaniony, tro- piony, tykany przeciętny obywatel przeciętnego pań- stwa z trwogą spoglądał w tajemniczą przyszłość i z tkliwą tęsknotą wypatrywał powrotu starych do- brych czasów, gdy jedyną jego troską była śmierć, podatki i bomba termojądrowa. Część trzecia Odejście Marsjan 1 W sierpniu 1964 roku człowiek o cokolwiek osobli- wym nazwisku, Hiram Pedro Oberdorffer, z Chicago w stanie Illionis, wynalazł przyrząd, który nazwał subatomowym superwibratorem na kosmitów. Pan Oberdorffer zdobył wykształcenie w Heidelber- gu, w stanie Winconsin. Jego formalna edukacja za- kończyła się na ósmej klasie, ale w ciągu pięćdziesięciu z górą lat, które upłynęły od tego czasu, stał się nałogo- wym czytelnikiem magazynów popularnonaukowych i artykułów o tematyce naukowej w dodatkach niedziel- nych i gdzie indziej. Był teoretykiem-zapaleńcem i we- dług jego własnych słów — a kimże jesteśmy, by w nie wątpić — „lepiej znał się na nauce niż ci wszyscy laboranci". Pracował, i to przez wiele lat, jako dozorca kamie- nicy przy Dearborn Street w pobliżu Grand Avenue, i mieszkał w dwóch pokojach suteryny tego samego domu. W jednym pokoju gotował, jadł i spał. W dru- gim spędzał tę.część życia, która się naprawdę liczyła; to była jego pracownia. Oprócz stołu warsztatowego i różnych narzędzi ele- ktrycznych pracownia mieściła w sobie kilka szafek, a w szafkach i na szafkach oraz na podłodze i w pudeł- kach walały się stare części samochodowe, stare części radiowe, stare części maszyn do szycia i stare części odkurzaczy. Żeby nie wspominać o częściach pralek, maszyn do pisania, rowerów, kosiarek do trawy, sil- ników do motorówek, telewizorów, zegarków, telefo- nów, narzędzi dla majsterklepków, elektrycznych motorków, aparatów fotograficznych, gramofonów, elektrycznych wentylatorów, dubeltówek i liczników Geigera—Miillera. Niezliczone skarby w maleńkim po- koju. Jego obowiązki dozorcowskie nie były zanadto ucią- żliwe, zwłaszcza latem; zostawiały mu masę czasu na dokonywanie wynalazków oraz na jedyną jego inną przyjemność, którą było przy dobrej pogodzie wyle- giwanie się, relaksowanie i rozmyślanie na placu U Czubków. Plac U Czubków to nieduży miejski park u zbiegu ulic i nosi inną nazwę, ale nikt się nią nie posługuje. W znacznej części zamieszkany jest przez łazęgów, pija- czków i rąbniętych. Atoli postawmy sprawę jasno, pan Oberdorffer nie był żadnym z nich. Miał stałą pracę i pił wyłącznie piwo, a i to w rozsądnych ilościach. Na wypadek zarzutu o chorobę umysłową mógł udo- wodnić, że jest przy zdrowych zmysłach. Miał papiery, żeby się tym wykazywać, wręczone mu przy zwolnieniu z zakładu psychiatrycznego, w którym niegdyś, kilka lat wcześniej, został na krótko zamknięty. Panu Oberdorfferowi Marsjanie sprawiali o wiele mniej kłopotu niż większości ludzi; nadzwyczaj szczęśli- wym zrządzeniem losu był kompletnie głuchy. No trochę kłopotu mu sprawiali. Chociaż nie mógł słuchać, uwielbiał rozmawiać. Ktoś mógłby nawet po- wiedzieć, że pan Oberdorffer głośno myślał, skoro zwykle rozmawiał ze sobą przez cały czas, kiedy ro- bił wynalazki. W takim wypadku, rzecz jasna, wykręty Marsjanina nie były żadną niedogodnością; aczkolwiek nie słyszał swojego głosu, doskonale wiedział, co do siebie mówi, czy będąc zagłuszanym, czy nie. Miał je- dnak pewnego przyjaciela, z którym lubił pogawędzić, mężczyznę zwanego Pete'em. Doszedł do wniosku, że Marsjanie faktycznie wtrącali się czasem w jego jedno- stronne konwersacje z przyjacielem. Latem Pete zawsze mieszkał na placu U Czubków i kiedy to tylko możliwe — na czwartej ławce po lewej stronie alejki prowadzącej skosem od środkowego skwerku w stronę południowo-wschodniego rogu par- ku. Jesienią Pete znikał; pan Oberdorffer przypuszczał, nie bez pewnej racji, że Pete odlatywał na południe z ptakami. Ale wiosną zjawiał się z powrotem i pan Oberdorffer mógł wrócić do przerwanej rozmowy. To była w samej rzeczy jednostronna konwersacja, gdyż Pete był niemy. Ale z rozkoszą słuchał pana Ober- dorffera wierząc, że ma przed sobą wielkiego myśliciela i wielkiego uczonego, z którym to poglądem pan Ober- dorffer zgadzał się w zupełności, a do zakończenia rozmowy wystarczało kilka prostych gestów — skinie- nie albo potrząśnięcie głową oznaczało tak lub nie, uniesienie brwi — prośbę o dodatkowe wyjaśnienie czy naświetlenie sprawy. Ale nawet owe sygnały były rzad- ko potrzebne; wyraz twarzy pełnej zachwytu albo wy- tężona uwaga zwykle starczały za wszystko. Jeszcze większą rzadkością było uciekanie się do ołówka i bloku papieru, które to nieodzowne rzeczy pan Ober- dorffer zawsze nosił przy sobie. Tego szczególnego lata coraz częściej wszakże Pete stosował nowy sygnał, przykładanie dłoni do ucha. Kiedy Pete po raz pierwszy posłużył się nowym sygna- łem, wprawiło to pana Oberdorffera w zakłopotanie, wiedział bogiem, że mówi jednakowo głośno, podał więc Pete'owi papier i ołówek z prośbą o wyjaśnienie, a Pete napisał: — Nicje słyszę. Marsjany hałasujom. W związku z tym pan Oberdorffer poczuł się w obo- wiązku mówić głośniej, ale fakt, że musi to robić, nieco go zdenerwował. Nie aż tak dalece jednak, jak miesz- kańców przyległych ławek zdenerwowało jego głośne mówienie, chociaż dogadywanie Marsjan dawno ustało, albowiem pan Oberdorffer nie mógł się w żaden sposób zorientować, kiedy Marsjanie dali spokój. Nawet gdy owego szczególnego lata Pete nie dawał sygnału o wzmocnienie siły głosu, rozmowy nie były tak satysfakcjonujące jak kiedyś. Nader często mina Pete'a wskazywała, aż nadto wyraźnie, że słuchał czegoś innego, zamiast — albo oprócz — słów, które do niego kierował pan Oberdorffer. A ilekroć w takim wypadku pan Oberdorffer rozejrzał się dookoła, spostrzegał Mar- sjanina albo Marsjan i wiedział już ,że Pete nie ma spokoju, co go musi doprowadzić do rozstroju nerwo- wego, a więc pośrednio musi doprowadzić do rozstroju nerwowego również i jego. Pan Oberdorffer jął przemyśliwać, czy nie zrobić by czegoś z tymi Marsjanami. Lecz dopiero w połowie sierpnia postanowił ostatecz- nie, że coś z nimi zrobi. W połowie sierpnia Pete zniknął nagle z placu U Czubków. Kilka dni z rzędu panu Oberdorffowi nie udawało się tam odnaleźć Pete'a i zaczął wypytywać mieszkańców sąsiednich ławek — tych, których widywał na tyle często, że miał prawo ich uznać za stałych mieszkańców — co się z nim stało. Przez jakiś czas nie uzyskiwał niczego oprócz potrząś- nięć głową albo innych wyraźnych oznak zapierania się, na przykład wzruszenie ramionami. Raptem jakiś mężczyzna z siwą brodą zaczął mu coś objaśniać, na co pan Oberdoffer odrzekł, że jest głuchy i podał mu blok i ołówek. Powstała chwilowa trudność, kiedy okazało się, że brodacz nie umie czytać ani pisać, znaleźli jednak pośrednika, będącego na tyle trzeź- wym, że wysłuchał opowieści siwobrodego i streścił ją pisemnie dla pana Oberdorffera. Pete siedział w więzie- niu. Pan Oberdorffer udał się natychmiast na policję i po sporych kłopotach, spowodowanych faktem, że jest wielu Pete'ów, a on nie znał nazwiska swego przyja- ciela, dowiedział się w końcu, gdzie go przetrzymują. Pobiegł tam, żeby się z nim zobaczyć i udzielić mu pomocy, jeśli mógł. Okazało się, że Pete został już osądzony i skazany, i że będzie znajdował się poza zasięgiem pomocy przez trzydzieści dni, acz z zadowoleniem przyjął pożyczkę dziesięciu dolarów na papierosy. Atoli panu Oberdorffowi udało się krótko poroz- mawiać z Pete'em i dowiedzieć się, za pośrednictwem ołówka i papieru, co się stało. Odarta z błędów ortograficznych wersja wydarzeń Pete'a przedstawiała się tak, że on nic nie przeskrobał, policja go wrobiła; w ogóle był trochę pijany, bo inaczej nie próbowałby w biały dzień świsnąć żyletek w obec- ności Marsjan. Marsjanie zwabili go do kiosku i obiecali stanąć na czatach, a potem go zdradzili i kiedy napełniał kiesze- nie, wezwali glinę. To wszystko wina Marsjan. Jego patetyczna opowieść tak rozdrażniła pana Ober- dorffera, że od razu powziął stanowczą decyzję, aby coś zrobić z Marsjanami. Jeszcze tego wieczora. Był człowiekiem cierpliwym, ale znalazł się na granicy swojej cierpliwości. W drodze do domu zdecydował się przełamać długo- letni nawyk i zjeść w restauracji. Jeśli nie będzie musiał przerywać myślenia, na przyrządzenie sobie posiłku, zyska już na starcie. Zamówił świńskie nóżki z kiszoną kapustą i czekając, aż mu to przyniosą, rozpoczął myślenie. Ale po cichu, by nie przeszkadzać innym ludziom przy barze. Uporządkował przed sobą wszystko, co przeczytał o Marsjanach w czasopismach popularnonaukowych, a także wszystko, co przeczytał o elektryczności, o ele- ktronice i o względności. Logiczne rozwiązanie otrzymał równocześnie z nóż- kami i kapustą. — To musi być —powiedział kelnerce — subatomowy superwibrator na kosmitów! Jedynie to ich załatwi. Jej odpowiedź, jeśli w ogóle była, przeszła nie zauważona i nie mamy jej na piśmie. Musiał zaprzestać myślenia, rzecz jasna, kiedy jadł, natomiast głośno myślał przez resztę drogi do domu. Zaledwie znalazł się u siebie, odłączył urządzenie sygna- łowe — którym na miejscu dzwonka był czerwony migacz — aby żaden lokator nie mógł mu przeszkodzić, zgłaszając cieknący kran albo zepsutą lodówkę, i zabrał się do montażu subatomowego superwibratora na kos- mitów. Ten silnik od motorówki zużyjemy do napędu — pomyślał, obracając słowo w czyn. Tylko ściągnąć, śrubę i mamy generator napięcia stałego na — ile woltów? Kiedy już to obliczył, podniósł napięcie transformatorem, a następnie wpuścił je do cewki in- dukcyjnej i kontynuował pracę. Tylko raz natknął się na poważną trudność. Stało się to wówczas, kiedy uświadomił sobie, że będzie mu potrzebna membrana wibracyjna średnicy dwudziestu centymetrów. Nie miał niczego takiego w swojej pracow- ni, a ponieważ dochodziła ósma i wszystkie sklepy były zamknięte, omal nie zrezygnował już tego wieczo- ra. Ale uratowała go Armia Zbawienia, kiedy sobie o niej przypomniał. Wyszedł z domu i skierował się na Clark Street. Kręcił się po ulicy, dopóki dziewczę z Armii nie przybyło na obchód knajp. Musiał zaofero- wać aż trzydzieści dolarów na sprawę, nim zgodziła się rozstać ze swoim tamburynem; to dobrze, że uległa na tym poziomie, bo to były wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie. Poza tym, gdyby się nie zgodziła, miał szaloną ochotę wyrwać tamburyn i uciec, a to prawdopodobnie skończyłoby się wylądowaniem w więzieniu obok Pete'a. Był korpulentnym mężczyzną, nie umiał prędko biegać, szybko tracił dech. Tamburyn po usunięciu z niego blaszek okazał się w sam raz dla jego celów. Posypany szczyptą opiłków namagnesowanego żelaza i umieszczony między lampą katodową a aluminiowym rondlem, służącym jako sia- tka, nie tylko odfiltrowuje niepożądane promienie del- ta, ale też wibracja opiłków — po włączeniu silnika od motorówki — wywołuje potrzebną fluktuację indu- kcyjności. W godzinę po zwykłej porze snu pan Oberdorffer zlutował wreszcie ostatnie złącze i cofnął się o krok, by spojrzeć na swe dzieło. Westchnął z zadowoleniem. Było dobre. Powinno funkcjonować. Sprawdził, czy okienko kanału wentylacyjnego jest otwarte na całą szerokość. Subatomowe wibracje muś*zą mieć ujście, bo inaczej będą działać wyłącznie w tym pokoju. Lecz raz uwolnione, odbijają się od jonosfery i podobnie do fal radiowych w kilka sekund obiegną cały świat. Upewnił się, że w baku silnika od motorówki jest paliwo, nawinął na wirnik linkę i przygotował się do szarpnięcia za nią — a potem się zawahał. Marsjanie wpadali do pracowni od czasu do czasu przez cały wieczór, ale w tym momencie żadnego nie było. Wolał poczekać, aż się któryś znowu pokaże przed urucho- mieniem maszyny, by mógł od razu stwierdzić, czy działa, czy nie. Przeszedł do drugiego pokoju, wyjął butelkę piwa z lodówki i otworzył ją. Wrócił z nią do pracowni i usiadł, sącząc piwo w oczekiwaniu na Marsjanina. Gdzieś na zewnątrz zegar wybił godzinę, ale pan Oberdorffer, będąc głuchym, tego nie słyszał. Marsjanin był, siedział sobie na subatomowym super- wibratorze na kosmitów. Pan Oberdorffer odstawił piwo. wyciągnął rękę i szarpnął za linkę. Motor obrócił się i zaskoczył, maszyna poszła w ruch. Marsjaninowi nic się nie stało. — Trzeba kilka minut, żeby nagromadzić potencjał — wyjaśnił pan Oberdorffer, raczej samemu sobie niż Marsjaninowi. 13 — Precz z Marsjanami Usiadł na powrót i wziął piwo do ręki. Popijał, patrzył i czekał, aż minie owe kilka minut. Było mniej więcej pięć po jedenastej wieczorem czasu chicagowskiego, 19 sierpnia, w środę. 2 Po południu 19 sierpnia 1964 roku w Long Beach w Kalifornii o godzinie czwartej — co było szóstą po połuniu w Chicago, niemal dokładnie tą samą porą, 0 której pan Oberdorffer przyszedł do domu objedzony świńskimi nóżkami z kiszoną kapustą, gotów do pracy nad swoim subatomowym et cetera — Margie Deve- reaux rozejrzała się w drzwiach do gabinetu doktora Snydera i zapytała: — Jest pan zajęty, doktorze? — Ani trochę, Margie. Proszę wejść — odrzekł dok- tor Snyder. który był zawalony robotą. — Proszę sia- dać. Usiadła. — Panie doktorze — powiedziała lekko zadyszanym głosem. — Wpadłam wreszcie na pomysł, jak możemy znaleźć Luke'a. — Oby to był dobry pomysł, Margie. To już dwa tygodnie. To było o dzień dłużej niż dwa tygodnie. Minęło już piętnaście dni i cztery godziny, odkąd Margie weszła na górę do ich pokoju, aby zbudzić Luke'a z drzemki 1 zamiast męża znalazła czekającą na nią kartkę. Pobiegła z nią do doktora Snydera i ich pierwszą myślą był bank, gdyż, oprócz kilku dolarów z portmo- netki Margie, Lukę nie miał pieniędzy. Ale telefon do banku dostarczył im wiadomości, że Lukę już podjął pięćset dolarów ze wspólnego konta. Tylko jeden dodatkowy fakt wyszedł później na jaw. Nazajutrz policja dowiedziała się, że mniej niż w pół godziny po odwiedzinach Luke'a w banku, jakiś mężczyzna odpowiadający jego rysopisowi, ale poda- jący inne imię i nazwisko, kupił używany samochód i dał za niego sto dolarów w gotówce. Doktor Snyder miał chody w policji i po całym połu- dniowym zachodzie zaczął krążyć rysopis Luke'a i jego samochodu, którym był stary żółty mercury model 1957. Doktor Snyder osobiście krążył w podobny spo- sób po wszystkich zakładach psychiatrycznych na tym terenie. — Zgodziliśmy się — mówiła Margie — że prawdo- podobnie pojechał do tej chatki na odludziu, gdzie znajdował się owej nocy, gdy pojawili się Marsjanie. Nadal pan tak myśli? — Oczywiście. On uważa, że wymyślił Marsjan — twierdzi tak w liście, który pani zostawił. A więc to chyba jasne, że wrócił w to samo miejsce, spróbować odtworzyć te same okoliczności, żeby naprawić to, co sądzi, że uczynił. Wydawało mi się jednak, iż pani mówiła, że nie ma pojęcia, gdzie jest ten domek. — Nadal nie wiem, chyba tylko to, że powinien znajdować się w odległości możliwej do przebycia autem ? Los Angeles. Ale właśnie coś sobie przypom- niałam, panie doktorze. Lukę wspomniał kilka lat temu, że Carter kupił gdzieś chatę — niedaleko Indio. To może być to. Idę o zakład. — Porozumiewała się pani już z tym Bensonem, nieprawdaż? — Owszem, dzwoniłam do niego. Tylko że pytałam go, czy widział się albo rozmawiał z Lukeem od czasu jego zniknięcia. Odparł, że nie, ale obiecał dać mi znać, gdyby coś słyszał. Nie dowiadywałam się, czy w marcu Lukę korzystał z jego chaty! Carterowi nie przyszło do głowy, aby mi o tym mówić, bo nie opowiadałam mu całej historii i tego, że według nas Lukę mógł wrócić tam, gdzie przebywał w marcu. Ponieważ — no cóż, zwyczajnie nie pomyślałam o tym. — Hmm — mruknął lekarz. — No, jest to jakaś szansa. Czyżby jednak Lukę korzystał z chaty Bensona bez jego zgody? — W marcu prawdopodobnie miał zgodę. Tym razem ukrywa się, proszę pamiętać. Nie życzyłby sobie, aby nawet Carter wiedział, dokąd wyjechał. I wiedział, że Carterowi chata nie będzie potrzebna — nie w sier- pniu. — Całkiem możliwe. A więc chce pani zatelefonować do Bensona? Telefon jest tam. — Zadzwonię z dyżurki, doktorze. To może trochę potrwać, zanim uda mi się go złapać, a pan jest bardzo zajęty, choćby pan twierdził, że nie. Mimo wszystko złapanie Cartera Bensona nie zajęło dużo czasu. Margie wróciła po kilku minutach, a jej twarz była rozpromieniona. — Panie doktorze, w marcu Lukę korzystał z domku Cartera. Mam wskazówki, jak tam dojechać! — Po- machała kartką. — Zuch dziewczyna! Co teraz powinniśmy zrobić, pani zdaniem? Zadzwonić na policję do Indio, czy...? — Na jaką policję? Ja do niego jadę. Zaraz jak skończę dyżur. — Nie musi pani na to czekać, moja droga. Ale czy koniecznie powinna pani jechać sama? Nie wiemy do jakiego stopnia jego choroba się zmieniła i poczyniła postępy, i może się okazać, że go pani... wyprowadzi z równowagi. — Już ja go wyprowadzę z równowagi. Mówiąc poważnie, panie doktorze, proszę się nie martwić. Po- trafię dać mu radę w każdych okolicznościach. — Spoj- rzała na zegarek. — Piętnaście po czwartej. Jeśli naprawdę pozwala mi pan już iść, to mogę tam być najpóźniej między dziewiątą a dziesiątą. — Na pewno nie chce pani wziąć ze sobą kogoś z personelu? — Zdecydowanie nie. — W porządku, moja droga. Proszę jechać ostroż- nie. 3 Pod wieczór trzeciego dnia trzeciego księżyca pory intylop kudu — w tej samej niemal chwili w Chicago Oberdorffer rozpytywał na placu U Czubków o swego zaginionego przyjaciela — przed oblicze wodza swego plemienia został wezwany szaman zwany Buga- ssim z plemienia Moparobi w Afryce Równikowej. Imię wodza brzmiało M'Karty, ale nie był on żadnym krew- nym byłego senatora Stanów Zjednoczonych o podob- nym nazwisku. — Zrób kuku na Marsjan — zażądał M'Karty od Bugassiego. Rzecz jasna nie nazywał ich naprawdę Marsjanami. Użył słowa gnajamkata, którego pochodzenie przedsta- wia się tak: gna, to znaczy — Pigmej; plus jam, to znaczy — zielony; plus kat, to znaczy — niebo. Koń- cowa sylaba tworzy liczbę mnogą, a wszystko razem oznacza — zielonych Pigmejów z nieba. Bugassi skłonił głowę. — Zrobi wielkie kuku — odparł. Lepiej, żeby to było cholernie wielkie kuku, Bugassi wiedział. Funkcja szamana plemienia Moparobi nie należy do bezpiecznych. Średnia długość ich życia jest mała. chyba że będzie się zaiste bardzo dobrym szamanem. Byłaby jeszcze mniejsza, gdyby wódz częściej występo- wał z oficjalnym żądaniem wobec któregoś ze swych szamanów, prawo plemienne mówiło bowiem, że ten, który zawiedzie, musi wnieść wkład z mięsa do plemien- nej spiżarni. A Moparobi są ludożercami. Kiedy pojawili się Marsjanie, u Moparobi było sześ- ciu szamanów; Bugassi był ostatnim, który pozostał przy życiu. W odstępie jednego księżyca — gdyż tabu zabrania wodzowi nakazywać zrobienie kuku wcześniej niż o pełni księżyca po dwudziestu ośmiu dniach od zrobienia poprzedniego kuku — pięciu pozostałych sza- manów podjęło starania, zawiodło i wniosło swoje wkłady. Teraz przyszła kolej na Bugassiego i z wygłodzonych spojrzeń, którymi go obrzucali M'Karty i reszta plemie- nia, wnosił, że byliby prawie tak samo zadowoleni z jego porażki, jak z sukcesu. Moparobi przez dwa- dzieścia osiem dni nie mieli w ustach mięsa. Cała Afryka łaknęła mięsa. Niektóre plemiona, żyjące wyłącznie lub prawie wyłą- cznie z myśliwstwa, właściwie głodowały. Inne musiały przebywać ogromne przestrzenie do regionów, gdzie można było znaleźć żywność roślinną, jak owoce i jago- dy. ¦ Myśliwstwo po prosu stało się już niemożliwe. Prawie wszystkie stworzenia, na które poluje czło- wiek dla zdobycia żywności, są od niego szybsze w nogach i bardziej lotne. Musi się ku nim skradać pod wiatr i po cichu, aż znajdzie się w dogodnej od- ległości od zadania śmiertelnego ciosu. Przy Maisjanach nie było mowy o skradaniu sie. Z rozkoszą pomagali krajowcom w polowaniu. Ich po- moc polegała na tym, że biegli czy kwimili w słusznej odległości przed myśliwym, budząc i strasząc jego zwie- rzynę radosnymi okrzykami. Sprawiało to, że zwierzyna puszczała się w galop jak wszyscy diabli. I co sprawiało, że myśliwy wracał z polowania z pu- stymi rękami, dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto nie mając okazji wystrzelić z łuku ani rzucić dzidą, nie mówiąc już o trafieniu czegokolwiek. To był Kryzys. Innego typu, choć co najmniej równie wyczerpujący w skutkach, jak bardziej cywilizowane typy kryzysów, które szerzyły się w bardziej cywilizo- wanych krajach. Ludom pasterskim również się dostało. Marsjanie uwielbiali wskakiwać na grzbiety bydła i wywoływać wśród nich panikę. Skoro Marsjanie nie posiadali ciała ani wagi, krowa nie mogła, rzecz jasna, czuć Marsja- nina na swoim grzbiecie, kiedy więc ten pochylił się do przodu i wrzasnął na całe gardło: — Iwrigo 'm N'gari (Jupija hej, po masajsku) — do krowiego ucha, w tym samym momencie, gdy dziesięciu lub więcej Marsjan wrzasnęło: — Iwrigo 'm N'gari — do uszu dziesięciu albo więcej innych krów i byków, panika była gotowa. Afryka nie za bardzo lubiła Marsjan. Wróćmy jednak do Bugassiego. — Zrobi wielkie kuku — obiecał M'Karty'iemu. To miało być wielkie kuku, dosłownie i w przenośni. Gdy krótko po przybyciu z nieba małych, zielonych Pigme- jów, M'Karty przywołał sześciu swoich czarowników, rozmawiał z nimi długo i poważnie. Dołożył wszelkich starań, żeby ich przekonać albo im nakazać, by zespolili swoją sztukę i umożliwili wykorzystanie połączonej mądrości wszystkich sześciu na zrobienie przez jednego z nich największego kuku na świecie. Odmówili i nawet groźby tortur i śmierci ich nie poruszyły. Ich tajemnice były święte i droższe dla nich niż życie. Osiągnięto wszakże pewien kompromis. Mieli co mie- siąc ciągnąć losy o miejsce w kolejce. I każdy przystał na to, że jeśli — i tylko jeśli — dozna niepowodzenia, wyjawi wszystkie swoje tajemnice, wliczając w to, i to w szczególności, ingrediencje i zaklęcia, które weszły w skład jego kuku, zanim wniósł swój wkład do ple- miennego brzucha. Bugassi wyciągnął najdłuższy patyk i obecnie, pięć miesięcy później, rozporządzał zarówno wiedzą pozo- stałych szamanów, jak i swoją własną — a szamani Moparobi słyną jako najwięksi w całej Afryce. Posiadał na dodatek ścisłą znajomość wszystkich przedmiotów i wszystkich słów, jakie weszły w skład pięciu kuku, które zawiodły. Dysponując taką skarbnicą wiedzy, obmyślił swoje własne kuku już od poprzedniej pełni księżyca, kiedy to dusza Nariboto, piątego szamana, rozstała się z |a- dalnym ciałem, z którego to ciała Bugassiemu na życze- nie przypadła wątroba, z której to wątroby zachował mały kawałek; porządnie zgniły do tej pory nadawał się znakomicie do włączenia w skład jego własnego kuku. Bugassi wiedział, że jego kuku nie może zawieść nie tylko z tego powodu, że skutki dla jego osoby byłyby nie do pomyślenia, ale także dlatego... no cóż, suma- ryczna wiedza wszystkich szamanów Moparobi po prostu nie mogła zawieść. To miało być kuku kładące kres wszelkim kuku, jak również wszystkim Marsjanom. To miało być monstrualne kuku; miało pomieścić wszystkie ingrediencje i wszystkie zaklęcia, które za- stosowano w pięciu poprzednich, a na dodatek miało zawierać jedenaście igrediencji i dziewiętnaście zaklęć — z czego siedem stanowiły kroki taneczne — będących jego osobistą tajemnicą, zupełnie nie znaną pozostałym szamanom. Wszystkie ingrediencje były w zasięgu ręki, lecz zebrane razem jakkolwiek każde z osobna maleńkie, wypełnią przecież pęcherz samca słonia, mający być ich naczyniem. Słoń został zabity, oczywiście, sześć miesię- cy temu. Po nadejściu Marsjan nie zabito ani jednego wielkiego zwierzęcia. Złożenie kuku potrwa jednak całą noc, jako że poszczególne składniki należy dodawać przy właściwym dla nich zaklęciu albo tańcu, a inne zaklęcia i tańce będą urozmaicać zespalanie się skład- ników. Nikt z Moparobi nie zmrużył oka tej nocy. Siedzieli w pełnym szacunku kręgu naokoło wielkiego ogniska, do którego od czasu do czasu dokładały kobiety, i przy- glądali się pracy Bugassiego, tańcom i rzucaniu uro- ków. To była męcząca czynność, stracił na wadze, zauważyli ze smutkiem. Tuż przed świtem Bugassi padł jak kłoda przed M"Kart'ym, wodzem. — Kuku gotowe — odezwał się 7 ziemi. — Gnajamkata wciąż tutaj — powiedział groźnie M'Karty. Byli tam wciąż, jak najbardziej; byli nad- zwyczaj aktywni przez całą noc obserwując przygoto- wania i udając z radością, że w nich pomagają. Kilka- krotnie spowodowali potknięcia się Bugassiego w tań- cu, a raz nawet upadł twarzą na ziemię, gdy rzucili mu się pod nogi. Ale on za każdym razem cierpliwie powtarzał kolejność figur, tak więc żadne pas nie zosta- ło pominięte. Bugassi podniósł się na łokciu w pyle. Wolną ręką wskazał najbliższe drzewo. — Kuku musi wisieć dobrze nad ziemią — oznajmił. M'Karty wydał polecenie 1 trzej czarni jegomoście zerwali się ze swoich miejsc, aby je spełnić. Obwiązali kuku lmą splecioną z pnączy, następnie jeden wdrapał się na drzewo i przełożył linę przez konar; dwaj pozo- stali podciągali kuku, a kiedy znalazło się trzy metry nad ziemią, Bugassi, który tymczasem powstał z trudem na nogi, zawołał do nich, że już starczy. Przytwierdzili je tam. Ten, co był na drzewie, zszedł i dołączył do kolegów. Bugassi zbliżył się do drzewa, idąc jakby go bolały stopy — co też miało miejsce — i stanął pod kuku. Zwrócił się twarzą na wschód, tam gdzie niebo przy- bierało już szarą barwę, a słońce było tuż tuż pod horyzontem, i splótł ręce. — Kiedy promienie słońca padną na kuku — powie- dział uroczyście, może tylko cokolwiek zachrypniętym głosem — gnajamkata pójdą sobie. Nad widnokręgiem ukazała się czerwona aureola słońca; jego pierwsze promienie padły na wierzchołek drzewa, na którym wisiało kuku, i przesuwały się w dół. Już za chwilę pierwsze promienie słońca dosięgną kuku. Wskutek zbiegu okoliczności, albo nie, było to w tym samym czasie, kiedy w Chicago, stan Illinois. Stany Zjednoczone Ameryki, niejaki Hiram Pedro Oberdor- ffer, dozorca i wynalazca, siedział i pił piwo czekając, aż jego subatomowy superwibrator na kosmitów na- gromadzi potencjał. 4 Z dokładnością do trzech kwadransów przed tą akurat chwilą, około godziny ósmej piętnaście czasu pacyficznego w chacie na odludziu niedaleko Indio, w Kalifornii, Lukę Devereaux nalewał sobie trzeciego drinka tego wieczora. To był jego czternasty zmarnowany wieczór w tym domku. To był piętnasty wieczór od jego ucieczki z sana- torium — jeśli taki łatwy sukces można nazwać uciecz- ką. Pierwszy wieczór też był zmarnowany, ale z innego powodu. W Riverside, mniej więcej w połowie drogi między Long Beach a Indio, zepsuł mu się samochód, stary mercury z 1957 rku, którego kupił za sto dolarów. Kiedy go przyholował do warsztatu, powiedziano mu, że w żaden sposób nie można go naprawić wcześniej niż nazajutrz po południu. W hotelu w Riverside spędził nudny wiec/ór i fatalną noc. Wydawało się to takie dziwne i przykre, że musi znowu spać sam. Przedpołudnie poświęcił na zakupy i noszenie spra- wunków do warsztatu, aby je załadować do samochodu, gdy pracował przy nim mechanik. Kupił używaną maszynę do pisania, naturalnie, i trochę papie- ru. Akurat wybierał maszynę, kiedy o godzinie dwuna- stej czasu pacyficznego poszło w eter przemówienie Yato Isuko i wstrzymano handel, bo właściciel włączył radio i wszyscy zebrali się dookoła niego. Wiedząc, iż podstawowa przesłanka Isuko — że Marsjanie istnieli naprawdę — jest absolutnie fałszywa, zirytował się trochę przerwą w swoich zakupach, ale rozweseliło go śmieszne rozumowanie Przewodniczącego. Kupił walizkę i trochę dodatkowej odzieży, brzytwę, mydło i grzebień oraz pod dostatkiem żywności i alko- holu, żeby nie musieć wybierać się po zakupy do Indio co najmniej przez kilka pierwszych dni. Żywił nadzieję, że to, co miał tam dokonać, nie potrwa dłużej. Odebrał samochód — wraz z rachunkiem za naprawę w wysokości niemal połowy ceny zakupu — późnym popołudniem i dotarł na miejsce przeznaczenia tuż przed zmrokiem. Stwierdził, że jest zbyt zmęczony, aby podejmować tego wieczora wielki trud, zresztą uświadomił sobie, że zapomniał o czymś: będąc sam, nie miał możności zasięgnięcia informacji, czy mu się powiodło, czy nie. Nazajutrz rano pojechał z powrotem do Indio i kupił sobie najlepsze i najdroższe radio stołowe, które udało mu się znaleźć, aparat odbierający program całego kra- ju, aparat na którym będzie mógł łapać wiadomości nadawane gdzieś tam o każdej porze dnia i nocy. Pierwszy lepszy dziennik radiowy go poinformuje. Jedyny kłopot polegał na tym, że przez dwa tygodnie, do dzisiejszego wieczoru, dzienniki radiowe w sposób konsekwentny informowały go mylnie. Informowały go, że Marsjanie są w dalszym ciągu. Nie to, żeby zaczynały się od: — Marsjanie są wśród nas — po prostu każda niemal relacja przynajmniej pośrednio dotyczyła ich lub odnosiła się do Kryzysu i innych trudności, które wywoływali. Lukę zaś próbował wszystkiego, co mu przyszło na myśl, i omal nie dosta- wał szału od próbowania. Wiedział, że Marsjanie są urojeniem, wytworem — jak wszystko inne — jego wyobraźni, że ich wymyślił tamtego wieczora przed pięcioma miesiącami, w marcu, kiedy starał się ułożyć akcję powieści science fiction. Wymyślił ich. Tylko że on wymyślił setki rozmaitych akcji i żadna z nich nie toczyła się naprawdę — czy też nie zdawała się toczyć naprawdę — a więc owego wieczora stało się coś innego i próbował wszystkiego, by dokładnie od- tworzyć tamte okoliczności, tamten nastrój, tamto wszystko. Łącznie, rzecz jasna, z tamtymi rozmiarami pijań- stwa, tamtym niesmakiem w ustach po przepiciu, gdyż mogła to być ważna okoliczność. Zachowywał abso- lutną trzeźwość w ciągu dnia, tak jak postępował w okresie poprzedzającym tamten wieczór — bez wzglę- du na intensywność kaca, z którym mógł się obudzić — przemierzając pokój i pogrążając się w rozpaczy; wtedy — w poszukiwaniu fabuły na powieść, teraz — w poszukiwaniu odpowiedzi. Teraz, tak jak wtedy, pozwalał sobie na pierwszego drinka dopiero po przy- gotowaniu i zjedzeniu kolacji, a potem zachowywał odstępy pomiędzy drinkami i nadawał swemu piciu bardzo umiarkowane tempo — przynajmniej dopóki z obrzydzeniem nie dawał za wygraną pod koniec wieczoru. Co było nie tak? Wymyślił Marsjan wyobrażając ich sobie, prawda? Dlaczego nie potrafił odmyśleć ich, skoro.przestał ich sobie wyobrażać, skoro poznał prawdę? Poznał ją, oczywiście, jeśli chodzi o niego. Czemu inni ludzie nie przestali ich widzieć i słyszeć? To musi być blokada psychiczna, rzekł do siebie. Ale nazwanie tego nie po- mogło. Pociągnął łyka ze szklanki i utkwił w niej wzrok, usiłując, tysiączny raz, odkąd jest tutaj, przypomnieć sobie dokładnie, ile drinków wypił owej marcowej nocy. Nie było ich wiele, wiedział o tym; nie czuł ich bardziej niż tych dwóch, które już wypił dzisiaj, zanim zrobił sobie trzeciego. A może picie mimo wszystko nie miało z tym nic wspólnego? Pociągnął drugiego łyka, odstawił szklankę i zaczął przemierzać pokój. Nie ma żadnych Marsjan, pomyślał. Nigdy żadnych nie było; istnieli — jak wszystko inne i reszta ludzi — tylko wtedy, kiedy ich sobie wyobraża- łem. Ja zaś już nie wyobrażam ich sobie. A więc... Może teraz podziałało. Podszedł do radia, włączył je i zaczekał, aż się nagrzeje. Wysłuchał kilku kiepskich punktów programu, uświadamiając sobie, że choćby nawet osiągnął przed chwilą cel, musi upłynąć co naj- mniej parę minut — ponieważ Marsjanie nie byli wi- dziani wszędzie przez cały czas — nim ktokolwiek pocznie zdawać sobie sprawę, że ich nie ma. Nareszcie lektor dziennika radiowego powiedział: — W tej chwili w naszym studiu jakiś Marsjanin usiłuje... Lukę zgasił radio i zaklął. Pociągnął następny łyk i przeszedł się trochę dłużej. Usiadł, dopił drinka i zrobił sobie jeszcze jednego. Nagle wpadł na pomysł. Być może zdołałby przechytrzyć blokadę psychiczną obchodząc ją, zamiast się przez nią przebijać. Ta blo- kada mogła powstać jedynie dlatego — i mimo iż wiedział o swojej racji — że zabrakło mu dostatecznej wiary w siebie. Być może powinien wyobrazić sobie coś innego, coś kompletnie odmiennego, i kiedy jego wy- obraźnia powołałaby to do życia, nawet jego cholernej podświadomości nie udałoby się temu zaprzeczyć, a potem w owym momencie niezaprzeczalności... Warto spróbować. Nie było nic do stracenia. Tyle, że należało wyobrazić sobie coś, czego naprawdę potrzebował, a czego potrzebował najbar- dziej — w tym momencie — oprócz pozbycia się Mars- jan? Margie, rzecz jasna. Czuł się samotny jak diabli po tych dwóch tygod- niach izolacji. Wiedział już, że gdyby udałoby mu się wyobrazić Margie tutaj, a dzięki wyobrażeniu, sprowa- dzić ją tu, to mógłby przełamać ową blokadę psychi- czną. Z zawiązanymi rękami albo obejmującymi Margie wpół. Przekonajmy się, pomyślał: wyobraźmy sobie, że je- dzie do mnie swoim samochodem, minęła już Indio i zostało jej tylko pięćset metrów. Wkrótce usłyszę samochód. Wkrótce usłyszał samochód. Zmusił się do podejścia, nie podbiegnięcia, do drzwi i otwarcia ich. Zobaczył snop światła reflektorów. Czy powinien... już teraz... ? Nie, zaczeka, póki nie nabierze pewności. Gdyby nawet auto podjechało tak blisko, iż mogłoby mu się wydawać, że rozpoznaje wóz Margie; mnóstwo samo- chodów wygląda tak samo. Poczeka, aż samochód się zatrzyma, i wysiądzie z niego Margie, i wtedy będzie wiedział. A wówczas, w tej cudownej chwili, pomyśli: Nie ma żadnych Marsjan. I ich nie będzie. Za kilka minut samochód znajdzie się przed domem. To było mniej więcej pięć po dziewiątej wieczorem czasu pacyficznego. W Chicago było pięć po jedenastej i pan Oberdorffer sączył piwo, czekając, aż jego super- wibrator nagromadzi potencjał; w Afryce Równikowej zaczynało świtać i szaman, zwany Bugassim. stał ze splecionymi rękami pod największym kuku na świecie, czekając, aż padną na nie pierwsze promienie słońca. Cztery minuty później, sto czterdzieści sześć dni i pięćdziesiąt minut od swego przybycia, Marsjanie zniknęli. Równocześnie, zewsząd. To znaczy, zewsząd na Ziemi. Bez względu na to, gdzie się udali, nie znany jest ani jeden wiarygodny przypadek, że widziano któregoś od tamtej chwili. Widzenie Marsjan w nocnych koszma- rach i delirium tremens jest nadal powszechne, ale takie widzenia trudno nazwać wiarygodnymi. Po dziś dzień. Epilog Po dziś dzień nikt nie wie, dlaczego przybyli ani dlaczego sobie poszli. To nie znaczy, iż nie spotyka się takich ludzi, którzy myślą, że wiedzą, albo przynajmniej głoszą śmiałe opinie na ten temat. Miliony ludzi nadal uważa, tak jak uważało wówczas, że to nie byli Marsjanie, tylko diabły, i że wróciły do Piekła, a nie na Marsa. Dlatego że Bóg, który ich wysłał, by nas ukarać za grzechy, w wyniku naszych modłów do niego stał się na powrót Bogiem miłosier- nym. Jeszcze więcej ludzi zgadza się z poglądem, że oni jednak przybyli z Marsa i tam też wrócili. Większość, choć nie wszyscy, zasługę za ich odejście przypisuje Yato Isuko; ci z kolei wskazują, że chociaż rozumo- wanie Isuko było od samego początku słuszne i jego propozycja dla Marsjan została wsparta tak straszliwym potwierdzeniem, trudno było oczekiwać od Marsjan, że zareagują natychmiast; musieli gdzieś się zebrać, wszystko rozważyć i powziąć decyzję, czy okazaliśmy się już wystarczająco szczerzy i wystarczająco poskro- mieni . Oraz że Marsjanie pozostali zaledwie dwa tygodnie po przemówieniu Isuko, co jest bez wąt- pienia niezbyt długim okresem na powzięcie takiej decyzji. W każdym razie, nie tworzy się więcej stałych armii i żaden kraj nie zamierza wysyłać jakichkolwiek rakiet na Marsa, a nuż więc Isuko miał całkowitą lub częścio- wą rację. Lecz bynajmniej nie wszyscy wierzą, że Bóg czy też Isuko mieli cokolwiek wspólnego z odejściem Marsjan. Pewne afrykańskie plemię, na przykład, wie o tym, że to kuku Bugassiego odesłało gnajamkata z powrotem do kat. Pewien dozorca z Chicago wie o tym doskonale,że przepędził Marsjan swoim subatomowym superwibra- torem na kosmitów. I ci dwaj ostatni są, rzecz jasna, tylko pierwszymi z brzegu przykładami — i w tym charakterze zostali wymienieni — setek tysięcy innych uczonych i misty- ków, którzy na swój sposób robili, co mogli, by osią- gnąć ten sam cel. I wszyscy, naturalnie uważali, że to właśnie im ostatecznie się powiodło. A Lukę oczywiście wie, iż oni wszyscy się mylą. Ale to obojętne, co myślą, skoro wszyscy i tak istnie- ją tylko w jego głowie. A wobec tego, że jest on teraz bardzo popularnym autorem westernów — który doro- bił się czterech bestsellerów w ciągu czterech lat i pięk- nej posiadłości w Beverly Hills, dwóch cadillaców, ko- chanej oraz kochającej żony i dwójki dwuletnich bliź- niaków — Lukę bardzo, ale to bardzo, ostrożnie pozwala pracować swojej wyobraźni. Jest nadzwyczaj zadowolony z Wszechświata, jakim go sobie teraz wy- obraża, i nie będzie ryzykować. Pod jednym zaś względem odnośnie Marsjan Lukę Devereaux zgadza się ze wszystkimi, wliczając w to Oberdorilera, Bugassiego i Duńczyka. Nikt, ale to nikt nie tęskni za nimi ani nie pragnie ich powrotu. Postscriptum autora Moi wydawcy piszą do mnie: Przed wysłaniem do druku maszynopisu powieści "Precz z Marsjanami!* chcielibyśmy zaproponować, aby zaopatrzył ja pan w postscriptum informujące nas i pozo- stałych czytelników o prawdzie na temat tych Marsjan. Skoro jest pan autorem książki, to właściwie pan — jeśli w ogóle ktokolwiek — powinien wiedzieć, czy oni w końcu pochodzili z Marsa, czy z Piekła, i czy pański bohater Lukę Devereaux miał rację myśląc, że Marsjanie — wraz ze wszystkimi innymi we Wszechświecie — istnieli wyłącznie w jego wyobraźni. Byłoby nieuczciwe wobec pańskich czytelników, nie poinformować ich o tym. Dużo rzeczy jest nieuczciwych, łącznie — i to w szczególności — z powyższym życzeniem moich wydawców! Chciałbym uniknąć tutaj rozstrzygnięć defini- tywnych, prawda bowiem bywa straszna, a w tym przy- padku będzie straszna, jeśli w nią uwierzycie. Ale oto i ona: Lukę ma rację; Wszechświat i wszystko co. się w nim znajduje, istnieje tylko w jego wyobraźni. Lukę wy- myślił Wszechświat i Marsjan. Ale przecież to ja wymyśliłem Luke'a. Gdzie więc lokuje to jego i Marsjan? Czy też kogokolwiek z was? SPIS TREŚCI Prolog................................................. 5 Część pierwsza — Nadejście Marsjan..................... 10 Część druga — Krajobraz z Marsjanami ................. 56 Część trzecia — Odejście Marsjan........................ 186 Epilog................................................. 210 Postcnptum autora...................................... 213