15899

Szczegóły
Tytuł 15899
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15899 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15899 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15899 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marjorie Kinnan-Rawlings ROCZNIAK Bezludną, otoczoną lasami farmę rodziny Baxterów umieściła autorka „Roczniaka" na półwyspie Floryda, wysuniętym na południowy wschód skrawku Stanów Zjednoczonych. Dzisiejsza Floryda kojarzy się nam przede wszystkim z położonymi na jej wschodnim wybrzeżu, znanymi z ciepłego, łagodnego klimatu, miejscowościami nadmorskimi: West Palm Beach i Miami Beach, a także — z amerykańską wyrzutnią rakietową na przylądku Canareral. Powieść Marjorie Kinnan-Rawlings (przybliżona wymowa: madżori kinan rolinz) pokazuje Florydę dawną, w latach, w których żywe są ,nie tylko wspomnienia z wojny secesyjnej 1861—65 (akcja powieści toczy się w r. 1870), ale także reminiscencje z czasów jeszcze dawniejszych, kiedy to Floryda była terenem wpływów hiszpańskich. Czarnoocy, smagli jeźdźcy hiszpańscy zwidujący się Jody'emu na leśnych traktach objęli Florydę we władanie już w r. 1513. Oni to pierwsi walczyli z pierwotnymi mieszkańcami Florydy — Indianami z plemienia Seminolów, ścierali się z osadnikami francuskimi i z napierającymi z przyległych do półwyspu terenów Anglikami. W końcu jednak zrezygnowali z Flo- 5 rydy; najpierw w r. 1763 odstąpili ją — na krótko zresztą — Anglii, później, w r. 1819, odsprzedali ją powstałym tymczasem Stanom Zjednoczonym AP. W r. 1822 Floryda otrzymuje status terytorium (tzn. obszaru uznanego za własność USA, lecz posiadającego ograniczone prawa samorządowe), zaś w r. 1845 — mając już wymaganą liczbę stałych mieszkańców — zostaje przyjęta do Unii jako niezależny stan. W wojnie secesyjnej Floryda opowiedziała się po stronie stanów południowych i dopiero po klęsce Konfederacji została ponownie przyjęta w r. 1868 w poczet członków Unii. O twórczości autorki „Roczniaka" napisano w Stanach Zjednoczonych stosunkowo niewiele; wiadomości o jej życiu też są skąpe. Marjorie Rawlings, z domu Kinnan, urodziła się w r. 1896 w Waszyngtonie, studiowała na uniwersytecie w Wisconsin, przez kilka lat zajmowała się — bez większego powodzenia zresztą — dziennikarstwem, była dwukrotnie zamężna (z pierwszym mężem, pod którego nazwiskiem znana jest jako pisarka, rozwiodła się), zmarła na udar mózgu w r. 1953 w St. Augustine na Florydzie. Przełomową datą w jej życiu jest r. 1928. Przeniosła się wtedy na Florydę, osiadła w niewielkiej farmie Cross Creek, by hodować pomarańcze i — z dala od miejskiego zgiełku — tworzyć. W powstałych tu powieściach i opowiadaniach opisywała urzekająco piękną przyrodę Florydy i prostych ludzi ze swego otoczenia: farmerów, robotników leśnych, myśliwych, drobnych kupców. Z czasem osiągnęła uznanie — jedno z jej opowiadań zyskało w r. 1933 Nagrodę 0'Henry'ego, inne weszło do kanonu lektur szkolnych, ale dopiero wydana w r. 1938 powieść pt. „Roczniak" była prawdziwym sukcesem: w r. 1939 6 otrzymała bardzo cenioną Nagrodę Pulitzera, a w r. 1946 została sfilmowana (film ten przed laty wyświetlany również w Polsce — reżyserował Clarence L. Brown, zaś w roli ojca wystąpił tak popularny później Gregory Peck). „Roczniak" to powieść o psychicznym dojrzewaniu. Jody pomaga rodzicom w gospodarstwie, chodzi z ojcem na polowania, bawi się, buszuje po okolicy i jest pogodnym 12-letnim chłopcem, gdy nagle staje wobec trudnego konfliktu uczuciowego. Traci ulubionego wychowanka, małego jelonka, długo cierpi, zanim zrozumie, że to twarde realia farmerskiego bytowania, a nie brak serca warunkują postępowanie rodziców i że jelonek musiał zginąć dlatego, żeby przetrwać mogła rodzina Baxterów. Jody wchodzi w dojrzałość przeżywszy uczucie gorącego przywiązania i głębokiego żalu, buntu przeciwko rodzicom i odrazy do świata dorosłych. Zrozumienie cudzych racji i konieczności dokonywania wyborów — czasem bardzo bolesnych — przynosi chłopcu uspokojenie. Rozpamiętując minione, Jody znajduje na koniec pewną ulgę we wniosku, że „prawdziwy mężczyzna przyjmuje swój los i idzie ^przód". ? IZABELLA KORSAK Rozdział 1 Nad chatą unosił się cienki, prosty słupek dymu. Gdy opuszczał czerwień komina, był niebieski, a potem rozpływał się w błękicie kwietniowego nieba i szarzał. Jody przyglądał mu się i rozmyślał. To dogasał ogień pod kuchnią. Matka odwieszała garnki i talerze po obiedzie. Był piątek. Teraz matka zamiecie podłogę, a potem jeśli mu szczęście dopisze, zabierze się do szorowania podłogi kukurydzianą szczotką. Zajęta pracą, zauważy jego nieobecność dopiero wówczas, gdy on dotrze już do Doliny. Stał chwilę, huśtając trzymaną w ręku motyką. Polana, na której leżała farma, byłaby nawet przyjemna, gdyby nie rozciągały się przed nią nie pielone grządki młodej kukurydzy. Dzikie pszczoły znalazły przy bramie bez indyjski. Zaroiły się tak żarłocznie wśród lawendy, 8 jak gdyby nie było innych kwiatów w gęstwinie, jak gdyby zapomniały o żółtym jaśminie marcowym, o słodyczy wawrzynu i magnolii w nadchodzącym maju. Przyszło mu na myśl, że mógłby pójść za szybką linią lotu czarno--złotych pszczół i znaleźć barć pełną bursztynowego miodu. Domowy zapas syropu z trzciny cukrowej wyczerpał się podobnie jak konfitury. Szukanie barci było przyjemniejszym zajęciem niż kopanie, a kukurydza może jeszcze trochę poczekać. Popołudnie tętniło łagodnym szmerem, który przenikał je na wskroś, jak brzęczenie pszczół przenika kwiaty bzu, tak że chłopiec musiał iść na przełaj przez polanę, między sosnami i dalej drogą prowadzącą do strumienia. Barć powinna znajdować się gdzieś w pobliżu wody. Oparł motykę o płot. Poszedł przez pole kukurydzy, aż stracił dom z oczu. Chwyciwszy się oburącz, wziął rozmach i przeskoczył przez płot. Julia, stary pies myśliwski, pojechała z ojcem na wozie do Grahamsville, lecz buldog Rip i nowy psiak Perk ujrzały chłopca przeskakującego przez płot i podbiegły do niego. Rip szczekał grubym głosem, mały zaś kundel ujadał cienko i przeraźliwie. Gdy go psy poznały, zaczęły merdać przymilnie krótkimi ogonami. Jody kazał im wrócić na podwórze. Patrzyły za nim obojętnie. Pomyślał, że są parą godną litości, nie nadają się bowiem do niczego prócz gonitwy i polowania. Zwracały na niego uwagę tylko wówczas, kiedy rano i wieczorem przynosił im miski z resztkami ze stołu. Julia była pełna wdzięku, ale swą miłością darzyła wyłącznie jego ojca, Penny'ego Baxtera. Jody nieraz chciał zbliżyć się do Julii i zaprzyjaźnić z nią, ale suka wcale nie zwracała na niego uwagi. — Rośliście razem, ty i ona — opowiadał ojciec. — 9 Minęło dziesięć lat od czasu, gdy byłeś dwulatkiem, a ona szczeniaczkiem. Uderzyłeś ją kiedyś nieumyślnie. Tego Julia nie może ci przebaczyć. Zdarza się to często psom myśliwskim. Jody okrążył szopę i stodołę i skręcił na południe między karłowate dęby. Chciałby mieć psa takiego jak babcia Hutto. Białego, kędzierzawego, umiejącego robić różne sztuczki. Kiedy babcia Hutto trzęsła się ze śmiechu, pies wskakiwał jej na kolana i lizał po twarzy, wywijając puszystym ogonem, jak gdyby śmiał się wraz ze swą panią. Jody chciałby mieć jakieś zwierzę na własność. Pies lizałby go po twarzy i łaził za nim jak Julia za ojcem. Jody przeciął piaszczystą drogę i pobiegł w kierunku wschodnim. Do Doliny było jeszcze około półtorej mili, ale chłopcu zdawało się, że mógłby tak biec bez końca. Nie bolały go nogi jak podczas pracy w polu. Zwolnił więc kroku, żeby przedłużyć spacer. Minął wielkie sosny. Miejsce, w którym się znalazł, otoczone było ścianą gęsto rosnących sosenek. Każda była tak cienka, że mogłaby jego zdaniem zaledwie służyć na podpałkę. Droga wiodła pod górę. Zatrzymał się na szczycie. Kwietniowe niebo było obramowane śniadymi kopcami piasku i sosnami. Miało kolor błękitny jak samodziałowa koszula babci Hutto, barwiona farbą indygo. Małe chmurki trwały na niebie bez ruchu jak kwiaty bawełny. Po chwili słońce znikło i chmury zszarzały. „Zdaje się, że przed zmierzchem spadnie deszcz" — pomyślał Jody. Spadziste wzgórze skusiło go do biegu. Dotarł do piaszczystej drogi, która wiodła w stronę Srebrnej Doliny. Zwolnił kroku i oglądał wszystkie drzewa, jedno po drugim, wszystkie tak dobrze mu znane. Podszedł do 10 magnolii, na której kiedyś wyciął głowę dzikiego kota. Gęsta roślinność świadczyła, że w pobliżu znajduje się woda. „Jakie to dziwne — pomyślał Jody — że w niektórych miejscach rośnie taka rozmaita roślinność". Tuż obok cienkich sosenek — wspaniałe, wybujałe magnolie. Byle tylko w pobliżu było jezioro, rzeczka lub rzeka. Psy, na przykład, mogą być wszędzie takie same, i woły, i osły, i konie. A drzewa są różne, zależnie od miejsca, na którym rosną. „To chyba dlatego, że nie mogą się poruszać — pomyślał — i czerpią pokarm z ziemi". Wschodni skraj drogi spływał w stronę strumyka. Na brzegu rosła bujna roślinność, magnolie, sosny smolne, ambrowce i szare jesiony. Jody zbliżył się do źródła ocienionego drzewami. Był bardzo wzruszony. To była jego ulubiona kryjówka. Źródło, o woazie czystej jak studzienna, tryskało nie wiadomo skąd na piasek. Jak gdyby brzegi połączyły swoje zielone dłonie dla ochrony źródełka. W miejscu gdzie woda wydobywała się z ziemi, powstawał wir, w którym kręciły się ziarenka piasku. Nieco wyżej znajdowało się główne źródło, które torowało sobie drogę przez wapienne skały i płynęło w dół, tworząc strumyk. Potok spływał do Jeziora Jerzego, które było częścią Rzeki św. Jana, wielkiej rzeki płynącej na północ, w stronę morza. Chłopca podniecało oglądanie źródeł oceanu. Zapewne istniały jeszcze inne źródła, ale tylko to jedno było jego własnością. Myślał z zadowoleniem, że nikt tu nie przychodzi prócz niego, dzikich zwierząt i ptaków, chcących ugasić pragnienie. Rozgrzała go ta włóczęga. Mroczna Dolina kładła na nim chłodne dłonie. Podwinął nogawki spodni i za- // nurzył brudne nogi w płytkim strumyku. Piasek wciskał się między palce i dotykał kostek. Woda była taka zimna, że w pierwszej chwili nieomal parzyła skórę. Brodził tam i z powrotem, wsuwając na próbę wielki palec pod gładkie kamienie napotykane po drodze. Ławica płotek wypłynęła spod wielkiej gałęzi. Gonił je biegnąc po płytkiej wodzie. Po chwili znikły tak szybko, jak gdyby ich nie było wcale. Jody skulił się przy nagim korzeniu dębu, tam gdzie było głębiej, myśląc, że może rybki wrócą, lecz tylko ropucha wyskoczyła spod szlamu, wlepiła w Jody'egi oczy i uciekła w szalonym popłochu, kryjąc się pod korzeniami drzew. Jody roześmiał się. — Nie jestem szopem. Nie złapię cię! — zawołał za nią. Wiatr rozsunął baldachim gałęzi nad głową chłopca. Przez ten otwór spłynęło słońce i położyło się na ramionach i głowie Jody'ego. Przyjemnie było mieć głowę w słońcu, a obolałe nogi w chłodzie. Wiatr ustał, słońce już nie piekło. Jody udał się na przeciwległy brzeg, gdzie zarośla były rzadsze. Niska palemka otarła się o niego i przypomniała, że głęboko w kieszeni ma nóż. Przecież jeszcze na Boże Narodzenie umyślił sobie, że zbuduje młvnek wodny. Nigdy jeszcze sam nie robił takiej zabawki. 01iver, syn babci Hutto, robił zawsze takie młynki, ilekroć bywał w domu po powrocie z morza. Jody zabrał się ostro do roboty. Zmarszczył czoło usiłując sobie przypomnieć dokładnie szczegóły, potrzebne do wykonania koła tak, aby się obracało. Uciął dwie rozwidlone gałązki tych samych rozmiarów i ostrugał je w kształcie litery „y". Pamiętał, że 01iver bardzo dbał o to, by oś była okrągła i gładka. W połowie drogi do brzegu rosła dzika wiśnia. Wspiął się na drzewo i uciął gałązkę gładką jak wypolerowany 12 ołówek. Wybrał pęk liści palmowych i wyciął dwa pasy łykowatego włókna długości czterech cali i szerokości jednego Pośrodku każdego pasa wyciął podłużną szparę tak szeroką, by zmieścić patyk. Pasy i gałązki muszą przylegać dokładnie, pod kątem, jak skrzydła prawdziwego młyna. Starannie wszystko umocował. Gałązki w kształcie litery „y" wepchnął mocno w piasek o kilka kroków poniżej źródełka. Woda miała zaledwie paręnaście cali głębokości, ale płynęła wartkim nurtem. Koło młyńskie z liści palmowych winno lekko dotykać powierzchni. Jody próbował, na jakiej wysokości je umieścić, a potem, zadowolony, położył pręt między gałązkami. Młynek zawisł bez ruchu. Jody pokręcił go ostrożnie, pomagając osi ułożyć się w rowkach gałązek. Pręt zaczął się obracać. Prąd chwycił giętki koniec gałązki palmowej, a równocześnie uruchomiły się następne liście, które jak skrzydła prawdziwego młyna zaczęły krążyć w górę i w dół. Mały młynek ożył. Koło wirowało. Młynek poruszał się powolnym ruchem jak wielki młyn wodny w Lynne, który mełł kukurydzę na mąkę. Jody westchnął głęboko. Rzucił się na piasek porośnięty zielenią, tuż nad wodą, poddając się działaniu ruchu i pędu. W górę i w dół, w górę i w dół! Młynek był cudowny. Tryskające źródło jak gdyby chciało się oderwać od ziemi, płynąc nieprzerwanym, cienkim strumieniem. Źródło było zaczątkiem wód biegnących do morza. Taki młynek mógłby obracać się wiecznie, gdyby nie wiewiórki, które na pewno zjedzą słodkie liście. Wtedy ustałby pęd koła. „Gdy będę stary, tak stary jak ojciec — pomyślał Jody — postaram się o to, by bieg młynka trwał nieprzerwanie". 13 Odsunął kamień, który ocierał krawędzią jego żebra, i zarył się głębiej w piasek, żłobiąc wygodne gniazdo d\a bioder i ramion. Wyciągnął ramię i oparł na nim „j0wę. Ciepło słoneczne spłynęło na Jody'ego jak ciepło mjekkiej kołdry. Tonąc w piasku i słońcu, obserwował lenivvie młynek. Obroty koła miały w sobie coś hipno-tyzUjącego. Powieki chłopca migały wraz z ruchem palixiowych liści. Krople srebra spadające z koła młyńskiego łączyły się, tworząc jakby ogon spadającej gwiazdy. Woda wydawała dźwięk podobny do mruczenia kota Cnłepcącego mleko. Znienacka zakumkała żaba i ucichła. yy ciągu sekundy chłopiec jak gdyby zawisł na krawędzi wySokiego brzegu wśród liści szałwii, głosu żaby i perlistych kropel kapiących z młynka. Lecz zamiast stoczyć sje z tej krawędzi, zawisł na niej jak gdyby pogrążony w miękkim puchu. Błękitno-białe niebo zamknęło się nad nim. Zasnął. Kiedy się przebudził, nie mógł zdać sobie sprawy, g(jzie się znajduje. Był to jak gdyby obcy świat. Przez ck\vilę sądził, że jeszcze śni. Słońce zaszło, a wraz z nim zni^y wszystkie światła i cienie. Nie było już ani czarnych pni dębowych, ani lśniącej zieleni liści magnolii, ani złocistych wzorów tam, gdzie przedtem słońce przesiewało światło między gałęziami dzikiej wiśni. Cały świat był oSniity łagodną szarością. A on leżał wśród tych oparów ;ak gałązka w kaskadzie wodnej. Mgła pieściła skórę. Była trochę wilgotna, ciepła i chłodna zarazem. Jody położył się na wznak i miał wrażenie, że spogląda w łagodną szarość piersi gruchającego smutnie gołębia. Leżał chłonąc jak młoda roślina kapiący deszcz. Kiedy twarz zwilgotniała mu do reszty, a koszula przemokła, 0puścił swą kryjówkę. Zatrzymał się nagle. Podczas gdy 14 spał, do źródła przyszła łania. Widać było świeże ślady wiodące od wschodniego brzegu. Ślady urywały się nad wodą. Były ostre i spiczaste, głęboko odciśnięte w piasku, wskazywały na to, że łania była duża i stara. Kto wie, może nawet cielna. Zeszła na dół i piła ze źródła. Nie spostrzegła go, kiedy spał. A potem zwietrzyła i przestraszona uciekła, co można było poznać po zmieszanych śladach. Ślady pozostawione na przeciwnym brzegu miały za sobą wydłużone smugi. Może nie zdążyła ugasić pragnienia? Kiedy go zobaczyła, odwróciła się i pobiegła wyrzucając w popłochu tumany piasku. Jody miał jednak nadzieję, że nie była już spragniona w chwili, gdy szeroko otwartymi oczami obserwowała go z gęstwiny. Rozejrzał się również za innymi śladami. Wiewiórki, z natury ciekawe, biegały przy brzegu, tam i z powrotem. Również szop przeszedł tą drogą, zostawiając ślady pazurów ostrych jak szpony. Ale Jody nie umiałby określić ściśle, kiedy to było. Tylko jego ojciec mógłby dokładnie powiedzieć, o której godzinie przechodziło tędy każde zwierzę. Ale łania była tu na pewno i spłoszyła się. Wrócił do młynka. Koło kręciło się równomiernie, jak gdyby znajdowało się tam zawsze. Koło z liści palmowych było słabe, ale udawało siłę borykając się z płytką wodą. Liście lśniły od deszczu. Jody spojrzał na niebo. Nie mógł w tej szarości określić godziny ani jak długo spał. Pobiegł szybko na zachodni brzeg, skąd otwierał się szeroki widok. Gdy tak stał wahając się — iść czy pozostać — deszcz przestał padać równie cicho, jak zaczął. Lekki wiatr nadciągnął z południowego zachodu. Wyjrzało słońce. Chmury zbiegły się razem w wielką pierzastą poduszkę, a piękna i kolorowa tęcza zatoczyła szeroki łuk przez wschodnią stronę nieba 15 Jody miał uczucie, że zamiera z zachwytu. Ziemia była bladozielona, powietrze przezroczyste i złote, prześwietlone odblaskami kropel tęczowych, wszystkie drzewa, trawa i krzewy lśniły jak lakierowane. Zakipiało w nim źródło radości tak nieodparcie jak źródło strumienia. Podniósł ramiona, wyprostował je jak skrzydła wodnego ptaka. Zaczął obracać się w miejscu. Kręcił się w zapamiętaniu coraz szybciej, aż ruch ten zmienił się w wir, a gdy wydawało mu się, że rozsadzi go pęd, zaszumiało mu w głowie, zamknął oczy, opadł na ziemię i leżał na wznak w krzakach janowca i szałwii. Ziemia wirowała pod nim i razem z nim. Otworzył oczy. Wirowało nad nim błękitne niebo kwietniowe i wełniste chmury. Chłopiec, ziemia, niebo i drzewa sprzęgły się w jedność. Wir ustał, Jody oprzytomniał i podniósł się z ziemi. Był oszołomiony, czuł się dziwnie lekki, ale coś w nim przeminęło i kwietniowy dzień stał się znów dniem powszednim. Zawrócił i pobiegł w stronę domu, wdychając głęboko wilgotny zapach sosen. Piasek stwardniał po deszczu. Droga powrotna była wygodna. Słońce prawie zaszło, gdy ukazały się wielkie sosny rosnące wokół farmy Baxte-rów. Były wysokie i ciemne na tle złocistoczerwonego zachodu. Usłyszał kłótliwy gwar kurcząt; oznaczało to, że niedawno zostały nakarmione. Wszedł na podwórze. Mokre od deszczu, szare belki błyszczały we wspaniałym świetle zachodu. Dym kłębił się gęsto nad glinianym kominem. Kolacja była chyba gotowa, a gorący chleb piekł się w brytfannie. Przypuszczał, że ojciec nie wrócił jeszcze z Grahamsville. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że może nie powinien był opuszczać domu podczas nieobecności ojca. Jeżeli matka potrzebowała drzewa, będzie 16 się na pewno gniewała. A nawet ojciec pokiwa głową i powie: „Synu!"... Usłyszał jednak parskanie starego Cezara i zrozumiał, że ojciec już wrócił. Obejście szumiało miłym gwarem. Koń parskał przy bramie, cielę beczało w oborze, a krowa odpowiadała porykiem, kury gdakały i psy szczekały jak zwykle wieczorem. Dobrze było być głodnym i wiedzieć, że zbliża się pora posiłku. Inwentarz żywy czekał z niezachwianą ufnością. Koniec zimy był skąpy, brakło kukurydzy, siana i suszonej fasoli. Lecz teraz, w kwietniu, pastwiska są zielone i soczyste. Nawet kurczęta rozkoszują się pędami młodej trawy. Psy znalazły tego wieczora gniazdo młodych królików, a po takich przysmakach resztki z baksterow-skiego stołu były im dziś raczej obojętne. Jody ujrzał pod wozem Julię, znużoną po bardzo długim biegu. Otworzył bramę i poszedł na poszukiwanie ojca. Penny Baxter stał przy sągu drzewa. Wciąż jeszcze miał na sobie odświętny surdut, w którym brał ślub, a który przywdziewał, gdy szedł do kościoła lub jechał na targ. Rękawy surduta były nieco przykrótkie, nie dlatego, że Penny urósł, lecz po prostu dlatego, że materiał zbiegł się pod wpływem wilgoci i wskutek ciągłego prasowania. Jody ujrzał ręce ojca, nieproporcjonalnie wielkie, obejmujące wiązkę drzewa. Ojciec odrabiał pracę Jody'ego w swym najlepszym ubraniu! Jody podbiegł wołając: — Ja to zrobię, tato! Przypuszczał, że jego dobre chęci przesłonią przewinę. Ojciec wyprostował się. — Straciłem już nadzieję, że cię zobaczę — powiedział. — Poszedłem do Doliny. — Aha, to był naprawdę bardzo odpowiedni dzień. 17 by pójść na spacer do Doliny — rzekł Penny — lub gdziekolwiek indziej. Jak to się stało, że wybrałeś się tak daleko? Jody'emu trudno było sobie przypomnieć, dlaczego tam poszedł, jakby to się stało przed rokiem. Musiał w myślach powrócić do chwili, kiedy odstawił motykę. — Aha — przypomniał sobie — chciałem iść śladem pszczół i poszukać barci. — No i co? Znalazłeś? Jody zmieszał się. — Niech mnie gęś kopnie. Zapomniałem, że poszedłem jej szukać! Zrobiło mu się tak nieswojo jak psu myśliwskiemu, kiedy się go przyłapie na gorącym uczynku pogoni za myszką polną. Spojrzał nieśmiało na ojca. Bladoniebieskie oczy Penny'ego zabłysły. — Mów prawdę, Jody, wal prosto z mostu — powiedział ojciec. — Czy ta barć nie jest wykrętem, który ma na celu ukrycie zwyczajnej włóczęgi? Jody uśmiechnął się. — Wpadłem na ten pomysł — przyznał — zanim jeszcze zacząłem szukać barci. — Tak też przypuszczałem. Przyszło mi to na myśl, gdy jechałem do Grahamsville. Powiedziałem sobie: „Jody pracuje teraz w polu. Kopanie nie zabierze mu dużo czasu. A co ja bym zrobił w taki piękny dzień, gdybym był chłopcem?" I pomyślałem sobie: „Powłóczyłbym się trochę, gdzie oczy poniosą, jak długo się da". Ciepło wewnętrzne ogrzało chłopca. Przytaknął ruchem głowy. — I ja też tak myślałem — powiedział. — Ale widzisz, twoja matka... — Penny zwrócił głowę 18 w stronę domu — nie pochwala włóczęgi bez celu. Większość niewiast nie może w żaden sposób zrozumieć, dlaczego mężczyzna tak lubi włóczęgę. Nie zdradziłem ciebie, że odszedłeś. Zapytała mnie: „Gdzie jest Jody?" A ja na to: „Myślę, że jest gdzieś w pobliżu!" Mrugnął porozumiewawczo, a Jody odpowiedział mu perskim okiem. — Mężczyźni muszą się trzymać razem dla świętego spokoju. A teraz zanieś matce sporą wiązkę drzewa. Jody wziął tyle, ile mógł udźwignąć, i pośpieszył do domu. Matka klęczała przed paleniskiem. Mocne korzenne zapachy obudziły w nim uczucie głodu. — Mateńko — powiedział — czy to nie jest czasem placek z batatów? — Tak. Chłopcy, nie marudźcie długo, nie kręćcie się po obejściu, bo kolacja gotowa. Jody wrzucił drzewo do skrzyni i pobiegł do obory. Ojciec doił ??????. — Mama mówi, żebyś kończył i przyszedł na kolację. Czy mam teraz nakarmić Cezara? — Już mu dałem to, co miałem pod ręką. Podniósł się z trój nożnego stołka dojarskiego. — Zanieś mleko, ale uważaj, nie potknij się, nie wylej, jak to zrobiłeś wczoraj. Nastąp się, ??????... Penny poszedł do przegrody, w której znajdowało się cielę. — Do mnie, ??????, ??, biegiem, panienko!... Krowa ryknęła i przyszła do cielęcia. — Spokojnie, tutaj! Jesteś łakome jak Jody. Pogłaskał cielątko i poszedł za chłopcem do domu. Umyli po kolei ręce w misce i wytarli ręcznikiem wiszącym na wałku, na drzwiach kuchennych. Mama Baxter siedzia- 19 ła przy stole. Czekając na nich, napełniła talerze. Jej tCga, ogromna postać zajmowała koniec długiego, wąskiego stołu. Jody i ojciec usiedli z obu stron. Przyzwyczajeni byli do tego, że matka przewodzi przy stole. — Jesteście głodni? — zapytała. — Zjadłbym konia z kopytami — powiedział Jody. — Potraficie tylko gadać, a jeść to niełaska. — Powiedziałbym to samo — rzekł Penny — gdybym się nie krępował. Wyjazd do Grahamsville zawsze dodaje mi apetytu. — Zapewne dlatego, że łykniesz sobie jak zwykle kieliszek wódki! — rzekła pani Baxter. — Dziś wypiłem niewiele. Jim Turnbuckle stawiał. — No, jeśli on stawiał, to rzeczywiście nie wypiłeś tak dużo, żeby ci to mogło zaszkodzić. Jody nic nie słyszał i nic nie widział poza talerzem. Nigdy w życiu nie był jeszcze tak głodny. A po chudej ziniie i późnej wiośnie, kiedy brakowało jedzenia nie tylko dla inwentarza, ale i dla gospodarzy, matka ugotowała kolację godną stołu pastora. Były tu przysmaki z kaszy z kawałkami białego boczku, kluski z kartofli i cebuli, ciastka z kwaśnych pomarańcz, a tuż obok łokcia matki stał placek z batatów. W chłopcu walczyła chętka na nową porcję ciastek ze świadomością zrodzoną z bolesnego doświadczenia. Wiedział, że jeśli się obje ciastkami, to nie będzie miał miejsca na placek. Wybór był sprawą jasną! — Mamo — powiedział — czy mogę dostać jeszcze trochę ciasta? Matka przerwała napełnianie potężnego ciała i zręcznie °dkroiła pokaźną porcję. Jody pogrążył się w wonnej, smakowitej rozkoszy. 20 — Tyle czasu straciłam na zrobienie tego ciasta — biadała — a ty je zjadasz w ciągu jednej sekundy. — Jem szybko — przyznał — ale smak będę pamiętać długo! Kolacja skończyła się. Jody był najedzony po uszy. Nawet ojciec, który zazwyczaj jadł jak wróbel, tym razem dobrał jeszcze jedną porcję. — Najadłem się, dziękować Bogu! — powiedział. Mama Baxter westchnęła. — Gdyby który z was zapalił świeczkę — rzekła — mogłabym pozmywać statki i miałabym trochę czasu dla siebie. Jody wstał i zapalił łojową świeczkę. Kiedy zakołysał się żółty płomyk, spojrzał przez okno wychodzące na wschód. Zbliżała się pełnia księżyca. — Szkoda światła przy takim księżycu — rzekł ojciec. Podszedł do okna, razem patrzyli na księżyc. — Co ci to przypomina, synu? Czy pamiętasz, co chcieliśmy zrobić podczas pełni w kwietniu? — Nie pamiętam. Pory roku zmieniały się tak szybko. Trzeba widocznie być tak starym jak ojciec, by je pamiętać i obliczać czas księżycowy z roku na rok. — Nie zapomniałeś tego, com ci powiedział? Przysiągłbym, żeś zapomniał, Jody! Przecież niedźwiedzie wstają z zimowych leży w kwietniu podczas pełni księżyca. — Kosołapy Staruch! Powiedziałeś, że pójdziemy na niego, kiedy się obudzi. — Tak jest! — Powiedziałeś, że pójdziemy tam, gdzie znajdziemy jego ślady, że znajdziemy jego legowisko i misia, który budzi się do życia w kwietniu. 21 — A jaki jest tłusty! Tłusty i gnuśny. I mięso ma słodkie po zimowym śnie. — I że łatwiej go będzie upolować, bo będzie ociężały. — O, tak! Tak! — To kiedy pójdziemy, tato? — Kiedy skończy się okopywanie. I kiedy natrafimy na ślady niedźwiedzia. — W jakiej stronie zaczniemy szukać? — Najlepiej pójdziemy do źródeł w Dolinie i zobaczymy, czy już wstał i przychodzi do wodopoju. — Wielka, stara łania piła tam dziś, kiedy spałem — powiedział Jody. — Zbudowałem sobie młyn, tato. Świetnie się kręci. Mama Baxter przestała brzęczeć garnkami i patelniami. — To z ciebie taki ptaszek! Pierwszy raz słyszę coś podobnego. Stajesz się nieuchwytny jak piskorz. Jody zawołał ze śmiechem: — Oszukałem cię, mamo! Muszę cię przecież kiedyś oszukać, no powiedz, mamo!... — Oszukałeś mnie. A ja tu stałam przy ogniu i męczyłam się nad plackiem z batatów. Udawała, że się gniewa. — Przypuśćmy, mateńko — przymilał się — że jestem gadem, który nie je nic prócz korzeni i trawy? — Nie miałabym się wtedy na kogo gniewać — odpowiedziała. Usiłowała surowo zacisnąć wargi, ale jej się to nie udawało. — Mama się śmieje, mama się śmieje! Chyba się nie gniewasz, jeśli się śmiejesz! Podskoczył i odpiął matce fartuch. Fartuch spadł na podłogę. Matka odwróciła się dość żywo jak na jej tuszę 22 i wymierzyła mu policzek. Lecz cios był lekki jak piórko i figlarny. Jody'ego ogarnął ten sam szał, jaki przeżył po południu. Zaczął znów kręcić się jak wówczas w krzakach szczodrzeńca. — Zrzuć mi tylko talerze ze stołu, a zobaczysz, kto się będzie gniewał!... — Nic na to nie poradzę. Jestem oszołomiony... — Oszalałeś, po prostu oszalałeś! — rzekła matka. Tak, to była prawda. Był odurzony kwietniem. Był zatruty wiosną. Był pijany jak Lem Forrester w sobotni wieczór. Nurzał się w blaskach słońca, wonnym powietrzu i drobnym deszczu. Odurzyło go wszystko: młyn, przyjście łani i to, że ojciec zataił przed matką jego wycieczkę. I matczyne ciasto, i śmiech. Przeniknęło go na wylot światło rozlane w przytulnej izbie. Upił się światłem księżyca. Oczyma wyobraźni widział Kosołapego Starucha, wielkiego, czarnego niedźwiedzia-samotnika, któremu brak jednego palca u nogi. Niedźwiedź wstaje z zimowego legowiska, wciąga w płuca ciepłe powietrze i wdycha poświatę księżyca tak samo jak on, Jody. Podniecony wrażeniami dnia, rozgorączkowany, położył się do łóżka i nie mógł zasnąć. Całe życie, kiedy zaczynał zielenić się kwiecień, czuł smak deszczu na wargach, otwierała mu się w duszy stara rana i zaczynała go dręczyć tęsknota za czymś, czego nie mógł sobie uprzytomnić. Lelek krzyknął wśród jasnej nocy i Jody nagle zasnął. Penny Baxter leżał z otwartymi oczami obok potężnych kształtów śpiącej żony. Nie mógł nigdy spać podczas pełni księżyca. I dziwił się często, dlaczego ludzie nie wpadną na myśl, że przy tak jasnym świetle można śmiało pójść w pole, do pracy. Chciałby wymknąć się z łóżka i albo narąbać drew na opał, albo dokończyć kopania, które Jody porzucił. „Powinienem go zbesztać za to" — pomyślał. Za jego młodych lat dostałby porządnie w skórę za włóczęgę i próżnowanie. Ojciec kazałby mu pójść z powrotem do źródła, bez wieczerzy, i zniszczyć młynek. „W tym rzecz — pomyślał — że młodość nie trwa długo". Kiedy spoglądał wstecz, w minione lata, zdawał sobie sprawę, że właściwie nie miał młodości. Jego ojciec, 24 pastor, był surowy jak Bóg Starego Testamentu. Ale żyło się nie tyle ze słowa Bożego, ile z mizernej gospodarki w pobliżu Voluzji, gdzie mieszkała liczna rodzina. Ojciec nauczył dzieci czytania, pisania oraz znajomości Pisma Świętego, ale wszystkie, od czasu gdy tylko zaczęły łazić za ojcem z workami nasion po grzędach kukurydzy, ciężko harowały, aż bolały kości i drętwiały zgrabiałe palce. Jedzenia było mało, a gąb wiele. Kiedy Penny dorósł, nie był większy od dziesięcioletniego chłopca. Miał małe nogi, wąskie ramiona i był słabej budowy. Gdy stanął pewnego dnia między Forresterami, wyglądał jak młody jesion pośród olbrzymich dębów. Lem Forrester spojrzał na niego z góry i rzekł: — Ach, ty Penny*, jesteś dobrym pieniążkiem, ale chyba już nie ma mniejszego od ciebie. Mały, dzielny Penny Baxter... To przezwisko przylgnęło do niego i odtąd stało się jego jedynym imieniem. Podczas wyborów podpisywał się: Ezra Jezechiel Baxter, ale kiedy płacił podatki, figurował na liście jako „Penny Baxter" i nie protestował przeciw temu. Lecz był krzepki jak stop miedzi: mocny jak ona i czasem jak ona miękki. Był ogromnie uczciwy i prawy, tak iż często stawał się ofiarą sklepikarzy, młynarzy i handlarzy koni. Boyles, właściciel sklepu w Voluzji, uczciwy zresztą jak Baxter, wydał mu pewnego razu o dolara za dużo reszty, a Penny, ponieważ jego koń okulał, poszedł pieszo z powrotem do miasteczka odległego o kilka kilometrów, by oddać tego dolara. — Mógłbyś mi zwrócić następnym razem — rzekł Boyles. * Penny (ang.) — najdrobniejsza moneta brytyjska. 25 — Tak — odparł Penny — ale dolar nie był mój, a nie chciałem umrzeć mając go przy sobie. Żywy czy umarły, nie chcę mieć nic cudzego. Ta uwaga wyjaśniłaby wiele ludziom, którzy zdziwili się wędrówce Penny'ego do pobliskiej puszczy. Lud, który mieszkał nad głęboką, spławną rzeką, rojącą się od statków, tratew, łodzi płaskodennych, berlinek i barek, małych parowców towarowych i pasażerskich, wypełniających niemal całą rzekę od brzegu do brzegu, mawiał, że Penny Baxter jest albo dzielnym chłopcem albo wariatem z mokrą głową, skoro porzuca gromadę, społeczeństwo i zawozi młodą żonę w głąb dzikich ostępów Florydy, rojących się od niedźwiedzi, wilków i jaguarów. Forreste-rowie nie mogli zrozumieć, jak można było tam zamieszkać. Co innego, gdyby to szło o nich, którzy stanowili wielką rodzinę, butną, potrzebującą wiele miejsca, nie znoszącą jakiejkolwiek zależności i przeszkód! Ale kto zdołałby powstrzymać Penny'ego Baxtera? Rzecz miała się inaczej. We wszystkich miastach, wsiach i osadach, gdy sąsiedzi zbyt dobrze wiedzą, co kto ma w garnku, myśli i czyny człowieka stanowią publiczną tajemnicę. Zbyt wielu jest intruzów, którzy wtrącają swoje trzy grosze do cudzych spraw. Znajdowali się wśród nich również ludzie życzliwi, gotowi pomóc w każdej chwili, ale ci znów byli zaczepni, podejrzliwi i wścibscy. Penny przeszedł spod prostolinijnej surowości ojca w świat mniej prosty i uczciwy i dlatego bardziej wrogi i niepokojący. Być może doznał zbyt wielu przykrości. A spokój dalekiej puszczy obdarzał go dobrodziejstwem ciszy. Było coś w nim jak nie zagojona rana. Towarzystwo ludzi sprawiało mu ból, a obcowanie z sosnami działało kojąco. Trudniej tu było gospodarować z powodu odległości od 26 miejsc, gdzie można było zakupić potrzebne rzeczy i sprzedać swoje zbiory. Lecz obejście było jego wyłączną własnością. A dzikie zwierzęta były bodaj lepsze od ludzi, których znał. Złość niedźwiedzia, wilka czy pantery miała swe uzasadnienie, czego nie można było powiedzieć o okrucieństwie ludzkim. Mając lat trzydzieści ożenił się Penny z hożą dziewczyną, dwa razy wyższą od niego, wsadził ją wraz z narzędziami gospodarskimi na wóz ciągniony przez woły i pojechał na wyrąb leśny, na którym własnoręcznie zbudował chałupę. Wybrał najlepsze miejsce, jakie można było znaleźć w ubogiej, piaszczystej, porosłej sosnami okolicy. Kupił od Forresterów, którzy mieszkali w sąsiedztwie, w odległości jakichś trzech mil, urodzajna „wyspę" pośród sosnowego lasu. Miejsce to nazwane zostało „wyspą w suchym borze", ponieważ dosłownie było wysepką wysokich sosen o długich igłach, niejako kopcem w rozległym morzu krzaków. Inne takie same „wyspy" rozsiane były na północ i zachód, tam gdzie jakiś przypadek lub wilgotność gruntu utworzyły kępy pokryte bujną roślinnością. Rosły tu nawet szuwary, tu i ówdzie wznosiły się dęby, czerwony wawrzyn i magnolia, dzika wiśnia i eukaliptus, orzesznik i ostrokrzew. Jedyną ujemną stroną tej okolicy był brak wody. Warstwa jej znajdowała się tak głęboko, że studnia byłaby tu czymś bezcennym. Zanim jednak cegły i wapno stanieją, musiano czerpać wodę dla mieszkańców „wyspy" Baxte-rów z wielkiego jaru, na północnym skraju stuakrowego obszaru. Takie jary spotykało się często w wapiennych rejonach Florydy. Płynęły w tych stronach podziemne strumienie, które od czasu do czasu przekształcały się w zwykłe rzeczki i rzeki. Niekiedy załamywała się cienka warstwa ziemi i powstawał wielki dół, przez który 27 płynęła woda bieżąca. Niestety, rozpadlina na terenie posiadłości Baxterów nie zawierała takiego potoku. Natomiast sączyła się tam dniem i nocą czysta woda, która tworzyła jakby sadzawkę czy jeziorko między wysokimi brzegami, na samym dnie rozpadliny. Forresterowie usiłowali sprzedać Baxterowi ubogi grunt w głębi puszczy, ale ponieważ miał gotówkę, obstawał przy owej wyspie. — Puszcza jest odpowiednim miejscem dla zwierząt, lisów, panter, łosi i wężów. Ale ja nie mogę przecież moich młodych wychować na takim odludziu — powiedział. Forresterowie poklepali się po udach i ryknęli wielkim śmiechem. Lem Forrester wrzasnął: — Ileż to półgrosików jest w groszu? Dobrze będzie, jeśli zostaniesz ojcem lisich szczeniąt. Penny pamiętał te słowa, choć minęło już tyle lat. Odwrócił się ostrożnie, by nie obudzić żony. Istotnie marzył o wielu synach i córkach, chciał, by dzieci uwijały się po obejściu, by rodzina powiększała się. Ory Baxter była doskonale zbudowana, jakby stworzona na matkę. Wyglądało jednak na to, że potomstwo wrodziło się w ojca, dzieci bowiem były drobne i małe. „Może je Lem zauroczył" — pomyślał Penny. Dziatki były słabe i umierały tak szybko, jak przychodziły na świat. Penny pochował je, jedno obok drugiego, na polance między karłowatymi dębami, tam gdzie piaszczysta ziemia ułatwiała kopanie. Kawałek gruntu rozszerzył się w dwójnasób, od chwili gdy go ogrodził dla ochrony przed dzikami i tchórzami. Dla wszystkich dzieci wyrzeźbił małe, drewniane tabliczki nagrobkowe. Widział je teraz, proste i białe, w świetle księżyca. Na niektórych widniały imiona: „Ezra młodszy", „Mała Ory", „Wilhelm T". Inne znów miały napisy jak: „Baby Baxter, 28 przeżył 3 miesiące i 6 dni". Na jednej z nich Penny starannie wyciął scyzorykiem: „Nie widziała nigdy światła dziennego". Cofał się myślą w przeszłość, rok za rokiem, jak człowiek, który w drodze dotyka pali przydrożnego płotu. A potem nastąpiła przerwa. I kiedy sprzykrzyło mu się już to życie na odludziu, a żona była coraz starsza, przyszedł na świat Jody i uchował się. Gdy chłopiec miał dwa lata, Penny poszedł na wojnę. Zawiózł żonę i dziecko nad rzekę, do swej starej przyjaciółki, babci Hutto, na okres tych kilku miesięcy, które miał spędzić na wojnie. Wrócił po czterech latach mocno sterany. Zabrał żonę i syna i udał się z powrotem do puszczy, błogosławiąc spokój i samotność. Matka Jody'ego przyjęła swego beniaminka z niedowierzaniem i niechęcią, jak gdyby wszystkie swe macierzyńskie uczucia oddała już tamtym dzieciom. Ale Penny całą czułość przelał na syna. Dawał mu więcej niż zwykłą ojcowską opiekę. Widział, jak dziecko, z zapartym tchem i szeroko rozwartymi oczami, staje przed cudem ptaka i zwierzęcia, przed cudem kwiatu i drzewa, wiatru i deszczu, słońca i księżyca, tak jak on kiedyś to czynił. I jeśli któregoś dnia kwietniowego chłopiec poszedł sobie na włóczęgę, rozumiał, co się z Jodym działo. Rozumiał również, że taki okres trwa krótko. Żona poruszyła się i jęknęła przez sen. W każdym wypadku, podobnym do dzisiejszego, Penny chciał ochronić chłopca przed surowością matki. Lelek wciąż latał po lesie i skarżył się głosem tłumionym przez odległość. Księżyc przepływał teraz przez środek okna sypialni. „Pozwól mu brykać — myślał Penny — niech sobie biega! Pozwól mu budować młynki wodne. Nadejdzie dzień, kiedy się nawet nie zatroszczy o nie". Jody niechętnie otworzył oczy. „Czasami — pomyślał -chciałbym przekraść się do lasu i spać tam od piątku do poniedziałku". Światło słoneczne wpadało do małej sypialni przez okno wychodzące na wschód. Nie był pewny, co go właściwie obudziło — blade światło czy gdakanie kur w brzoskwiniach? Słyszał, jak zeskakiwały jedna za drugą z grzędy wśród gałązek. Słońce kładło na ziemi pomarańczowe smugi światła. Sosny na polanie koło obejścia stały mroczne na tle zorzy. W kwietniu słońce wschodziło wcześnie. Nie mogło być zbyt późno. Dobrze było przebudzić się samemu, zanim matka zawoła. Przewrócił się z boku na bok, przeciągając się rozkosznie. 30 Zaszeleściła sucha słoma w sienniku. Pod oknem hałaśliwie zapiał kogut. — Znów się drzesz? — rzekł chłopiec. — Zobaczymy, czy mnie wypędzisz z łóżka... Jasne smugi na wschodzie rozszerzały się i gęstniały. Złoty odblask wytoczył się na wysokość sosen, wzeszło słońce i zawisło jak wielki miedziany rondel między gałęziami. Zaszumiał lekki wietrzyk, jak gdyby rosnąca jasność wypchnęła go z niespokojnego wschodu. Luźno wiszące firanki zatrzepotały i wpadły do pokoju. Wiatr dotarł do łóżka i musnął je chłodnym, łagodnym powiewem. Jody namyślał się przez chwilę, co wybrać — przytulne ciepło łóżka czy nadchodzący dzień? Wreszcie zerwał się z posłania i stanął na dywaniku z jeleniej skóry. Spodnie wisiały tuż pod ręką, a koszula obok, z prawej strony. Ubrał się i po chwili poczuł zapach gorących placków płynący z kuchni. — Hej, staruszko! — zawołał przy drzwiach. — Kocham cię, mateńko! — Ty i psy, i cały inwentarz kochacie mnie ogromnie — odrzekła — kiedy jesteście głodni, a ja stoję z talerzem w ręku. — Bo wtedy najładniej wyglądasz — powiedział Jody i roześmiał się. Poszedł, pogwizdując, do beczki z wodą i zanurzył w niej drewniany cebrzyk, którym napełnił miednicę. Umoczył dłonie i twarz w wodzie, postanawiając nie używać mydła. Zwilżył włosy, rozczesał je i wygładził palcami. Zdjął ze ściany lusterko i przyglądał się sobie przez chwilę. — Ale ze mnie brzydal, mamo! — zawołał. — Tak, od początku świata nie było ładnego Baxtera. 31 Przejrzał się w lusterku i zrobił szkaradną minę. Ten grymas sprawił, że jego piegi zlały się w jedną wielką plamę. — Chciałbym być śniady jak Forresterowie. — Możesz być dumny z tego, że nie jesteś taki. Oni są czarni jak ich serca. Ty jesteś Baxter, a wszyscy Baxterowie mają jasną duszę. — Tak mówisz, jakbym nie był twoim dzieckiem. — I moja rodzina jest też raczej jasna. Ale żaden nie jest takim chuchrem. Jeżeli nie nauczysz się porządnie pracować, będziesz zupełnie podobny do ojca. W lustrze odbijała się mała twarzyczka o wydatnych kościach policzkowych. Była blada i piegowata, ale zdrowa jak czysty piasek. Włosy sprawiały mu dużo kłopotu, kiedy szedł do kościoła albo po sprawunki do Voluzji. Były bujne, koloru słomy i mimo że ojciec przycinał je troskliwie raz na miesiąc, w niedzielę rano przed pełnią księżyca, opadały Jody'emu w długich kosmykach na kark. Matka mówiła o nich „kacze piórka". Oczy miał niebieskie i duże. Kiedy marszczył czoło podczas czytania lub gdy oglądał coś ciekawego, zwężały się i wtedy matka uważała go za swojego. — Nie przyniesiesz wstydu Alversom — mówiła. Jody odwrócił lusterko, by obejrzeć swe uszy, nie dlatego, aby sprawdzić ich czystość, lecz na wspomnienie bólu, jakiego doznał owego dnia, kiedy Lem Forrester wziął go za podbródek ogromną łapą i szarpnął za uszy. — Chłopcze, masz uszy jak opos — powiedział. Jody skrzywił się i odwiesił lusterko. — Czy poczekamy ze śniadaniem na tatę? — zapytał. — Pewnie! Gdybym wszystko dała tobie, na pewno byś mu nic nie zostawił. 32 Chłopiec zatrzymał się przy drzwiach i zawahał. — Ale nie waż mi się uciekać! — powiedziała matka. — Ojciec jest tam, przy stodole. Od południowej strony zarośli dobiegało szczekanie wyraźnie podnieconej Julii. Chłopcu zdawało się również, że słyszy ojca wydającego suce jakieś rozkazy. Zanim ostry głos matki zdołał go zatrzymać, puścił się pędem w tamtą stronę. Matka również usłyszała szczekanie. Zbliżyła się do drzwi i krzyknęła za Jodym: — Nie łaźcie z ojcem długo za tym zwariowanym psem! Nie mam zamiaru sterczeć tutaj i czekać ze śniadaniem, kiedy wy będziecie włóczyć się po lesie! Nie słyszał już ojca ani Julii. Był wściekły, że go ominęła okazja. Nieproszony gość poszedł sobie, a ojciec i pies ruszyli chyba w ślad za nim. Skoczył między zarośla w stronę, z której dobiegał hałas. Głos ojca rozległ się blisko: — Spokojnie, synu. Co się stało, już się nie odstanie. Jody stanął. Julia trzęsła się nie tyle ze strachu, ile z nadmiaru gorliwości. Ojciec patrzył na ziemię, na zmiażdżone i poszarpane szczątki maciory, czarnej Betsy. — Kosołapy musiał słyszeć, jak go wczoraj wyzwałem — rzekł Penny. — Patrz, chłopcze. Widzisz? Jody struchlał na widok pokrwawionej maciory. Ojciec patrzył gdzieś za nią. Julia zwróciła ostry nos w tę samą stronę. Jody wysunął się naprzód o kilka kroków i zbadał piasek. Nieomylne ślady wzburzyły w nim krew. Były to tropy wielkiego niedźwiedzia. W śladzie prawej łapy, wielkiej jak denko kapelusza, brakowało jednego palca. — Kosołapy Staruch! Penny kiwnął głową potakująco. — Cieszę się że zapamiętałeś ten trop. Pochylili się razem i rozpoznawali ślady i kierunek, w którym szły. — Oto, co nazywam przeniesieniem walki do obozu nieprzyjaciela — powiedział Penny. — Żaden z psów nie zwietrzył go, tato. A ja nie słyszałem, bom spał. — Psy nie są winne; wiatr mu sprzyjał. Cóż ty myślisz, że on nie wiedział, co robi? Wśliznął się jak cień, na-broił i znikł przed świtem. Dreszcz przeszył chłopca. Wyobraził sobie olbrzymi, czarny cień niedźwiedzia pomiędzy zaroślami, zabijający potulną, śpiącą świnię jednym uderzeniem wielkiej, uzbrojonej w pazury łapy. A potem białe kły wpijają się w grzbiet świni, gruchocą kości, wżerają się w ciepłe, pulsujące mięso. Betsy nie miała nawet czasu, by kwiknąć o pomoc. — Już się widać nasycił — rzekł Penny. — Zjadł tylko jeden kęs. Żołądek niedźwiedzia, kiedy po raz pierwszy opuszcza zimowe legowisko, jest skurczony. Oto dlaczego nienawidzę niedźwiedzia! Rozumiem stworzenie, które zabija i zjada inne zwierzęta, kiedy jest głodne. Ale zwierzę albo człowiek, który wyrządza krzywdę ot tak sobie, jak to miało miejsce tutaj... dla samej krzywdy... Spójrz na pysk niedźwiedzia, a zobaczysz, że to dla niego igraszki. — Czy chcesz zanieść starą Betsy do domu? — Strasznie jest poszarpana, ale myślę, że trochę kiełbas będzie można z niej zrobić. No i słonina... Jody wiedział, że powinien się martwić z powodu starej Betsy, ale jedyne, co odczuwał w tej chwili, to było podniecenie. Ta zbrodnia, mord w obrębie baksterow-skiego gospodarstwa sprawił, że wielki niedźwiedź, który 34 dotąd wymykał się wszystkim hodowcom trzody, stał się jego osobistym wrogiem. Pragnął jak najszybciej rozpocząć polowanie. Przyznawał się jednak przed sobą, że boi się trochę, Kosołapy bowiem był niesłychanie zuchwały. Jody chwycił świnię za zadnią nogę, Penny za drugą i powlekli ją do domu. Julia niechętnie biegła za nimi. Stary pies myśliwski nie mógł zrozumieć, dlaczego z miejsca nie rozpoczynają pościgu za Kosołapym. — Daję słowo — rzekł Penny — że boję się przynieść tę nowinę matce. — Na pewno będzie się gniewać — potwierdził Jody. — Betsy była taką dobrą maciorą. Mój Boże, jaka ona była wspaniała! Mama Baxter czekała na nich przy bramie. — Ja tu wołam i wołam... Coście tam tak długo robili? Boże miłosierny! Moja Betsy! Wzniosła ręce ku niebu. Penny i Jody minęli bramę i poszli za dom. Matka szła za nimi, jęcząc. — Powiesimy mięso na krokwi, synu — rzekł Penny — psy go tam nie dosięgną. — Opowiedzielibyście przynajmniej, jak to się stało — powiedziała matka. — Jak mogła zginąć, kiedy byliśmy wszyscy w domu? — To sprawka Kosołapego — rzekł Jody. — Ślady są wyraźne. — A psiska spały sobie w najlepsze! — zawołała matka. Trójka psów ukazała się właśnie, wietrząc zapach krwi. Matka rzuciła kij w ich stronę. — Ach, niezdary! Do żarcia jesteście pierwsze, a pomocy z was żadnej! — Jeszcze się taki pies nie urodził, który by prze